Przez chwilę nie mógł zrozumieć, gdzie jest.
Ze wszystkich stron otaczał go gęsty kisiel, spowalniający nieznośnie ruchy, mętniejący przy każdym gwałtowniejszym geście. Przygaszona barwa starych cegieł zmieniła się w banalną czerwień z podstawowego zestawu, to samo stało się z trawą na zboczach przykopu. Wszystko było rozmyte, wygładzone, jak nieostre zdjęcie. Poznikały wypracowane pieczołowicie faktury murów i pancernej stali.
Obrócił się. Widmowe ciało słuchało go z opóźnieniem, nie był w stanie przyspieszyć jego ruchów. Zmętniały kisiel ustępował bardzo opornie i potrzebował kilku sekund bezruchu, by odzyskać przejrzystość.
Dopiero ten obrót uświadomił mu, że stał się barczystym żołnierzem w błękitnym mundurze, ze złotym emblematem na lewej piersi. W ręku trzymał długi jak nieszczęście karabin, wraz z bagnetem sięgający prawie ramienia. Nadgarstki miał sztywne, palce prawie pozbawione czucia. W Tamtym Świecie człowiek zawsze czuje się mniej lub bardziej jak manekin, przynajmniej przez pierwsze minuty, nim przyzwyczai się, że sterownik przyjmuje do wiadomości tylko impulsy kontrolujące główne mięśnie. Ale teraz był wręcz drewnianą kukłą, ledwie zdolną w zgęstniałej przestrzeni do sześciu podstawowych ruchów.
Mainframe Fortecy potraktował go jako obcego, uświadomił sobie, widząc karabin, którego konstrukcję zgrywał parę miesięcy temu z sieciowej ekspozytury muzeum broni w Hofburgu. A to znaczyło, iż znajdował się przy głównej bramie. Półkaponiera, w stoku której kryły się pancerne drzwi jego osobistego gniazda, musiała więc być na lewo, za trzecim załomem muru i wiodącego wzdłuż niego przykopu. Zatrzymując się w pół obrotowego ruchu, ruszył w jej stronę.
Sunął, odbijając się sztywnymi nogami od zmienionej w jednostajną, zieloną masę trawy, starając się powstrzymać przed jakimkolwiek zbędnym ruchem, który opóźniłby go jeszcze bardziej. Ta beznadziejnie powolna podróż mogła wyprowadzić człowieka z równowagi, ale nie miał wyjścia; mógł tylko czekać, aż wreszcie dotrze na miejsce. W końcu stanął przed swoim gniazdem i przemagając bezwładność przestrzeni, wyciągnął prawą rękę ku masywnemu, stalowemu pokrętłu, zamykającemu je jak drzwi kasy pancernej lub właz okrętu podwodnego. Starczyło mu go dotknąć i tylko zamarkować ruch, jakby zabrał się do odkręcania; drzwi ustąpiły, otworzyły się szeroko, odsłaniając panele sterowania Studni.
Przywołał swoje ID i ściągnął ku sobie okno kontroli teleportu. Złote litery w lewym dolnym rogu jego pola widzenia potwierdziły zidentyfikowanie i przyjęcie kodu osobistego. Zdrewniałą dłonią, zrośniętą, jakby upchnięto ją w rękawiczce z jednym palcem, było mu trudno operować po panelu. Na szczęście pokrywające go przyciski stały się teraz równie toporne i zgrubne, wystarczało ich tylko dotknąć.
Uzyskał potwierdzenie łączenia i zakręcił prawą ręką, jakby obracał korbą. Poczuł przechodzący od kręgosłupa dreszcz. W ułamku sekundy sztywność ciała i toporność pejzażu zniknęły, przestrzeń przestała być spowalniającym ruchy żelem. Powierzchnie ścian, stali i muru, trawa, kolory, układ cieni – wszystko wróciło do stanu, jaki pamiętał i do jakiego przywykł. Nie był już manekinem żołnierza, przybrał zwykłą, używaną w tamtym świecie postać swego widmowego sobowtóra z błękitnej mgły. Ciszę w uszach zastąpiła ściszona, rytmiczna muzyka, którą dawno temu ściągnął sobie z serwera miłośników muzyki elektronicznej. Na jej tle odzywały się normalne dźwięki środowiska pracy – pobrzękiwania, świergoty i alarmowe piski wydawane przez panele kontrolne studni.
Zarządzanie jego pobytem w Tamtym Świecie, dotąd z konieczności utrzymywane przez ledwie zdolny podołać takiemu obciążeniu domowy komputer Roberta, teraz przejął potężny mainframe Fortecy. Odczuł fizyczną ulgę.
Za uchylonymi drzwiami jego gniazdo wyglądało jak czekająca na pasażera kabina windy; a może raczej jak ustawiona pionowo komora grobu, zważywszy na marmurkową fakturę jej upstrzonych wielobarwnymi, rozmaitej wielkości prostokątami ścian. Pozostając w sieci lokalnej, mógł teraz jedną, zaklętą w ruch dłoni komendą przenieść się do miejsca, gdzie pożółkła tablica z trupią czachą i gotyckimi literami strzegła dostępu do kontrolera systemów operacyjnych mainframu Fortecy.
Szykował się jednak do szybkiego zejścia dalej, w sieć miejską i Skorupę. Wszedł do Studni i zaciśnięciem pięści potwierdził sprzężenie, od tego momentu otaczające go i dostarczające oparcia ściany stały się środkiem wszechświata. Tkwił w nieruchomej Studni, a pejzaż zewnętrznego świata poruszał się w odsłaniających go oknach, posłuszny wydawanym komendom.
Dopiero teraz przesunął względem siebie Fortecę i dobrał się do jej centrali. Przednia ściana Studni zniknęła, zastąpiona ogromnym oknem dialogowym.
Sprawdził aktualny stan sieci. Wszystkie główne jednostki pozostawały w niej, gotowe do pracy, ale w tej chwili nie używane. System zasygnalizował odłączenie kilku mniej istotnych peryferiów, jednocześnie zgłaszając gotowość ich natychmiastowego emulowania. Nie było aktywnego operatora systemu – na mocy nominacji kierownika firmy oficjalnie pełnił tę funkcję Strzeżewski, ale żeby uczynić pracę wygodniejszą, sieciowe uprawnienia SysOpa przysługiwały całej szóstce.
Oprócz Roberta mainframe nie obsługiwał w tej chwili żadnego innego kataryniarza. Wchodząc do sieci miał zamiar przywołać współpracowników na on-line i naradzić się nad powstałą sytuacją; spodziewał się zacząć od poinformowania ich o sprawie.
Być może było jeszcze za wcześnie. Robert wiedział, że w swoim porannym wstawaniu i kończeniu pracy wczesnym przedpołudniem jest raczej odosobniony. Większość kataryniarzy, także tych z InterDaty, pracowała wieczorami i nocą do świtu. Przede wszystkim ze względu na daleko mniejsze w tych godzinach obciążenie sieci. Dla Roberta dzienny ścisk na łączach nie stanowił problemu; zawsze jakoś udawało mu się obchodzić spowalniające węzły.
A może któryś z nich przyszedł zasiąść do sprzętu, ale zatrzymany przez bezpieczniaków przy wejściu zmuszony był teraz do wysłuchiwania przechwałek Siwawego?
To było istotne – czy zostaną potraktowani tak samo jak on, czy im także wydadzą sprzęt? Przywołał klawiaturę i wypisawszy krótki list oraz opatrzywszy go atrybutem: “Pilne” rozesłał go po domowych adresach całej piątki. Prosił o odpowiedź na węzeł Fortecy. Przywołał segmentowy FFG i kilkoma ruchami zmontował z jego modułów mały program poszukujący, który zostawiony w węźle miał mu dostarczyć każdy wysłany do niego list, gdziekolwiek Robert będzie się w danej chwili znajdować. Nie zrobił nic więcej, by nawiązać kontakt z pozostałymi. Nie użył programu telefonicznego, choć obdzwonić mieszkania researcherów InterDaty wydawało się w tej sytuacji rzeczą najoczywistszą.
Nigdy nie miał z pozostałymi pracownikami InterDaty dobrego kontaktu. Wszyscy byli o całe pokolenie od niego młodsi i bez reszty zajęci robieniem pieniędzy oraz nawiązywaniem korzystnych znajomości. Na pewno byli zdolniejsi, pilniejsi i lepiej wykształceni niż przytłaczająca większość ich rówieśników, ale nie czyniło ich to wcale wolnymi od typowego dla ich generacji zimnego pragmatyzmu, przechodzącego w krańcowy cynizm. To, co nie miało praktycznego znaczenia, co nie przekładało się na konkretne zyski, po prostu dla nich nie istniało. Był pewien, że gdyby dla kontynuowania raz obranej drogi potrzebowali uczestniczyć w jakimś łajdactwie, zrobiliby to bez wahania i nawet bez świadomości, że robią coś złego – układy, wymiany przysług, to, że elita władzy i biznesu istnieje, aby dzielić między siebie podatki ciemnoty, uważali za oczywisty i naturalny porządek świata. Wzorem popularnych osobistości nazywali ten porządek kapitalizmem i święcie wierzyli, że jakkolwiek by on był brutalny czy niemoralny, po prostu nie ma alternatywy.
Gdyby Robert zaczął im się zwierzać ze swego żalu, że wszystko poszło na marne, wymordowane pokolenia, życiorysy złamane przez uczciwość, porywy serca, już o jego młodości nie wspominając, nie powiedzieliby nic, po prostu przyjęliby do wiadomości i na przyszłość starali się omijać nudziarza.
Kazał systemowi podać historię ostatnich podłączeń. Na wyświetlonym schemacie kilka punktów podświetlonych zostało krwistą czerwienią. W dziewiątym porcie od kilku godzin pracował dodatkowy, pozasieciowy terminal. Robert przywołał backup i sprawdził historię jego pracy. Terminal połączony był ze streamerem i większość jego podłączenia zajęło zgrywanie zawartości głównego archiwum Fortecy.
Operator terminalu dysponował pełnym zestawem haseł i kodów, a po sposobie, w jaki połączył się z głównym archiwum, znać było także, iż doskonale orientował się w architekturze sieci.
Tak czy owak, nie był tym, kogo Robert szukał. To, czego szukał, znalazł chwilę później, przybliżając do oczu kolejny z podświetlonych na czerwono fragmentów sieci. Była to ruchoma stacja sieciowa klasy podstawowej, włączona biernie do sieci krótko przed dziewiątą rano i pozostająca w niej nadal, cały czas bez próby uaktywnienia. Od kilku lat producenci i dystrybutorzy hardware'u umieszczali w standardowym zestawie sieci lokalnej współpracującą z mainframem stację połączeń bezprzewodowych; ułatwiało to posługiwanie się notebookami, uwalniało od plątania się w kablach dla każdego byle drobiazgu, a przy drobnych wydatkach na abonament radiolinii umożliwiało bezpośredni kontakt ze swoją siecią lokalną wprost z podróży, narady w biurze biznespartnera czy negocjacji. Przepustowość takiego łącza była jak na potrzeby kataryniarza śmiesznie mała, spowolniała ją dodatkowo konieczność korekcji błędów na wejściu/wyjściu, tym bardziej licznych, im większa odległość dzieliła połączone bezprzewodowo jednostki. Ale dla skorzystania z lokalnej bazy danych, modyfikacji dokumentu zapisanego w głównym stosie pamięci i odebrania lub nadania poczty wystarczało ono w zupełności.
Standardowa stacja bezprzewodowa w węźle sieci lokalnej miała wśród swoich funkcji i taką, iż automatycznie nawiązywała kontakt z fabrycznym chipem łączenia bezprzewodowego każdej jednostki, jaka znalazła się w jej zasięgu. Kontakt ten, dopóki użytkownik nie zapragnął go uaktywnić, ograniczał się do rozpoznania rodzaju stacji i obsługującego ją programu komunikacyjnego. Przypomniał sobie o tym, gdy Siwawy podtykał mu pod nos ekran swojego notebooka.
Jeżeli w studni zaistniała potrzeba napisania krótkiego tekstu w ASCII, można to było zrobić na kilka sposobów. Początkujący zazwyczaj wywoływali przed sobą klawiaturę. Robert wolał używać alfabetu głuchoniemych. Składanie palców w kombinacje oznaczające poszczególne litery trwałoby chwilę, ale ponieważ wystarczała sama myśl o ich układaniu w ten lub inny sposób, napisanie tym sposobem kilku zdań w oknie dialogowym zajmowało dosłownie sekundę.
Ułożył krótki komunikat sieciowy, przypominający, iż zbliża się kolejny termin czyszczenia i kompresjonowania wspólnych obszarów pamięci, w związku z czym wszyscy użytkownicy systemu, którzy nie opisali dotąd swoich danych dla programu czyszczącego proszeni są o dokonanie tego w ciągu najbliższych dwóch dni, inaczej mogą bezpowrotnie.utracić swoje zapisy.
Ostatnim ruchem dłoni zaadresował list: ALL USERS i odesłał go do programu nadzorującego systemy operacyjne. Ponieważ list wyszedł od jednego z uprawnionych operatorów sieci lokalnej, system nie miał żadnego powodu zwlekać z jego rozesłaniem do wszystkich ogniw sieci. Próba uaktywnienia połączenia z notebookiem i przekazania mu danych wywołała w oknie dialogowym przed Robertem obraz nie kończącego się tunelu, wypełnionego mnóstwem wychodzących jedna z drugiej aplikacji. Obraz ten przesłonięty był na całą szerokość paskiem komend, żądającym podania w ciągu czterdziestu sekund hasła. Zadziałały procedury wewnętrzne troubleshootera systemu, centrala powiadomiona została o konflikcie w sieci i zamiast hasła podała stanowiący standardową procedurę środowiska sieciowego kod błędu. System Firmy zadowolił się nim, połączenie zostało zdezaktywowane.
Równolegle do tego zadziałała inna automatyczna procedura; gniazdo bezprzewodowe notebooka zidentyfikowało się numerem ID sprzętu i jego parametrami, niezbędnymi podejmującemu kontakt serwerowi sieci do samokonfiguracji.
Robert przesunął te dane do kosza Szybkiej Pamięci i wlogował się do sieci miejskiej.
To było tak, jakby winda, w której stał, obsunęła się o jedno piętro niżej. Teraz zdezaktywował także boczne ściany, zamieniając je w zaznaczające swą obecność delikatną, choć wyraźną refrakcją szkło. Stał w komorze wybierania, głównym węźle interfejsu sieci miejskiej. W mowie kataryniarzy słowo “komora” znaczyło to samo, co dla techników sieci “węzeł”.
Złote litery w lewym dolnym rogu jego pola widzenia informowały o stopniu obciążenia sieci. Mógł się nimi nie przejmować; jego przywilej sieciowy był daleko wyższy niż u zwykłych użytkowników, jeśli centrala publiczna będzie zmuszona zmniejszać przepustowość łączy, nie uczyni tego jego kosztem. Problemem mogły być konkretne serwery, w które zdarzało się wkleić podczas pracy, ale i z tym potrafił sobie radzić.
Komora zasygnalizowała gotowość rozwinięcia paneli informacyjnych, wyszczególniających dostępne przez sieć miejską usługi i połączenia, pytała o tryb wyszukiwania, jakim jest zainteresowany. Tego także nie potrzebował. Nie wybierał się dokonywać zakupów, zwiedzać wystawionych na sprzedaż nieruchomości, przeglądać katalogów dostępnych przez sieć coraz to nowych usług ani grać. Wszystkie te obszary, absorbujące większość aktywności użytkowników Netu, nie wymagały sprzętu, jakim w tej chwili dysponował. Kiedy zastanawiał się nad wakacjami lub ściągał sobie program telewizyjny na wieczór, wystarczały w zupełności standardowe gogle i domowy desktop. Poruszył ręką, wybierając zakodowany w sterowniku jako makro adres przeglądarki serwera informacji miejskiej. Zażądał adresu Ewidencji Ministerstwa Handlu i od razu przerzucił go do trasera z poleceniem znalezienia optymalnego dojścia.
W sieciach krajowych nawigowało się znacznie łatwiej niż na międzyrządowych magistralach G-7, stanowiących fundament WorldNetu. Wynikało to z faktu, iż polskie sieci miejskie wciąż jeszcze miały charakter kręgosłupowy. Wielkie stacje robocze przeważały w nich nad końcówkami domowymi. Pośród okablowanych budynków ponad połowę stanowiły siedziby urzędów i firm, a większość indywidualnych uczestników włączona była przez kable telewizyjne lub nawet modemy do lokalnych sieci gdzieś w centrum miasta – tak samo, jak to było z domowym komputerem Roberta. W Tamtym Świecie Warszawa składała się niemal tylko z centrum, a cała Polska tylko z większych miast – pozostałe były jeszcze tylko pojedynczymi punktami, dopiero zaczynającymi wypączkowywanie z głównych węzłów.
Dobrą stroną tego faktu był brak charakterystycznego dla Zachodu szaleństwa repeaterów, krossownic i generowanego przez nie ruchu, zmuszającego do ciągłych obejść i improwizacji.
Jego szklana winda znowu obsunęła się o piętro niżej, znalazł się w oznakowanym bielą i czerwienią hallu wejściowego interfejsu GOV-u, sieci rządowej. Program trasujący znalazł porozumienie z serwerem, którego potrzebował, programy nadzorujące serwer zbadały jego przywilej, stopień dostępu i oddały mu do dyspozycji część swojej mocy przeliczeniowej. Posunął się trzy komory do przodu, wnikając w bazę danych archiwum celnego. Wydobył z pudełka szybkiej pamięci numery notebooka, mogącego być tylko służbowym sprzętem Siwawego. Przywołał smart-skaner Fortecy i przerobiwszy w ciągu trzydziestu sekund półtora gigabajta starych kwitów dowiedział się, kto zaimportował tę jednostkę do Polski i którego dnia przekroczyła ona granicę.
Skopiował dane, zakończył połączenie z bazą i wylogował się z GOV-u z powrotem do sieci miejskiej; wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł, ale teraz prowadziła one przez inne węzły, niż w tamtą stronę. Wstąpił znowu o piętro wyżej, ale nie znalazł się przez to na tym samym poziomie, na którym był, zanim zstąpił do GOV-u.
Firma, której potrzebował, przyłączała się do sieci miejskiej przez lokalną sieć Publicznych Zakładów Optycznych. Znowu oznaczało to przebycie kilku pięter i kilku korytarzy wirtualnego labiryntu. W chwili, gdy wejście poszukiwanej firmy zwizualizowało się w Studni, błysnęły mu w oczy zielone litery: CAUTION! THIS ENYIRON-MENT IS NOT FRIENDLY FOR INDIRECT CONTROL-LERS.
Tu wirtualny labirynt kończył się ślepą ścianą. Nie pozostawało nic innego, niż emulować terminal i podejść do serwera tradycyjną metodą. Wystąpił ze szklano-marmurowej komory i zagłębił się w otchłań lokalnej sieci spółki importowo-eksportowej, jednej z setek, jeśli nie tysięcy podobnych jej drobnych importerów sprzętu komputerowego.
Teraz ciężar wizualizowania przetwarzanych danych i przekazywanie ich w formie dostępnej jego podłączonym do komputera zmysłom spadł całkowicie na prowadzący go mainframe Fortecy. Pustka skurczyła się na ułamek sekundy i zaraz rozkwitła widmowym panelem okien.
Sieć składała się z dwunastu jednostek, korzystających ze wspólnego stosu. Ponieważ zidentyfikował się w niej jako gość, serwer powitał go standardowo katalogiem oferowanych przez firmę usług wraz z cenami i warunkami. Przywołał z szybkiej pamięci typ notebooka, jakim posługiwał się Siwawy.
Serwer odpowiedział, iż tym sprzętem nie prowadzi się obrotu i zaproponował zakończenie połączenia.
Zapytał o bazę danych firmy, bez większych nadziei.
Była zastrzeżona. Serwer zaproponował zakończenie połączenia.
Przez dłuższy czas usiłował wydobyć z serwera jakiekolwiek dane na temat firmy, jej udziałowców, pracowników, znaleźć jakikolwiek punkt zahaczenia, ale ten z mechaniczną cierpliwością odmawiał mu dostępu i proponował zakończenie połączenia.
Wylogował się z powrotem do swojej Studni i nawet nie bardzo zważając na drogę, którą się posuwał, zebrał po rejestrach miejskich informacje o lokalnej sieci, z której nie mógł wydobyć potrzebnych mu danych.
Jeśli nie możesz uzyskać jakiejś informacji, to znaczy tylko tyle, że podszedłeś od złej strony – powtarzał sobie jedną z podstawowych zasad swego zawodu. Był znowu w tym niezwykłym transie, znanym jedynie tym, którzy choć na moment zanurzyli się w przestrzeniach Tamtego Świata. Czas przestawał istnieć, przestawało się liczyć, po co i dlaczego tu przyszedł. Omal nawet zapomniał o swojej sytuacji. Pozostawała tylko trzymająca z nieludzką siłą komputerowa gra; trzeba było znaleźć rozwiązanie i w nagrodę dotrzeć do kolejnego poziomu, którego jeszcze się nie widziało.
Po kilkunastu minutach – coraz mniej to znaczyło -gorliwej krzątaniny w sieci miejskiej wiedział już o firmie wszystko. Z kwitariuszy czynszów Urzędu Dzielnicowego poznał jej numer statystyczny. Sięgnął do rejestrów Izby Gospodarczej i wyłowił z nich dane o koncesji na obrót sprzętem komputerowym, z informacjami o właścicielach, kapitale założycielskim i aportach. Z Urzędu Skarbowego, gdzie teoretycznie wstęp dozwolony był tylko z ustawowymi ograniczeniami, ale oznaczało to w praktyce tyle, że zdobyta tą drogą wiedza nie mogła być upubliczniana w mediach, wydobył listy podatków od wypłacanych wynagrodzeń.
Gdy powtórnie stanął przed nieużytym serwerem, wpisał jako hasło wejścia jedno z nazwisk, wymienionych w koncesji. Serwer odrzucił je, odrzucał też następne. Przeszedł do nazwisk powtarzających się na zgłaszanych do podatku listach płac. Któreś kolejne zostało wreszcie zaakceptowane, oszczędzając Robertowi szukania imion dzieci, żon i kochanek stałych użytkowników sieci lokalnej.
Serwer udzielił mu dostępu do swej pamięci jako Zygmuntowi Sygusiowi, ale w osobistym katalogu Zygmunta Sygusia Robert nie znalazł niczego ciekawego. Zabrał się za przeszukiwanie innych.
Kiedy wreszcie dopisało mu szczęście, nie pomyślał nawet o sprawdzeniu, jak długo już pracuje. Okazało się, że firma, w sieci której się znalazł, nie tylko sprowadza sprzęt, ale także zapewnia mu pełny serwis.
Po pewnym czasie miał w ręku specyfikację notebooka, którego szukał, oraz trzykrotne zapisy z rutynowych przeglądów. Podczas ostatniego z nich w sprzęcie wymieniana była karta sieciowa; dokumentacja zawierała dane nowej karty. W brudnopisie montera znalazł zanotowane robocze hasło, otwierające techniczną bramkę do pakietu zintegrowanego na notebooku.
To już było coś.
Wylogował się.
Każdy ze zmysłów miał swoje zastosowanie w przekazywaniu danych poprzez impulsy rdzenia kręgowego. Także zmysł równowagi statycznej. Błędniki, powodowane impulsami wydawanymi przez obejmujący głowę kabłąk gogli, ustawiały kataryniarza zawsze w taki sposób, żeby miał nad głową swój macierzysty mainframe. Podczas poszukiwań w światowych sieciach, gdy wirtualne połączenie ustalało się przez satelitarne infostrady, a praca przypominała drążenie lochów gdzieś u samych korzeni ziemi, tak ustawione poczucie pionu doskonale ułatwiało nawigację – choć, oczywiście, rzadko kiedy dawało się wychodzić prosto do góry.
Nie wracał jednak wprost do Fortecy. W interfejsie miejskim zgłosił żądanie wyjścia do Skorupy. Jak nigdy musiał czekać całych kilka sekund na zezwolenie połączenia. Wybrał linię przez Kraków, Sztokholm i dopiero stanąwszy w komorze tamtejszego interfejsu, wlogował się przez zawieszonego nad biegunem północnym satelitę do Ontario i Seattle. Dlaczego tak? Nie potrafiłby powiedzieć. Nauczył się wybierać drogę intuicyjnie, wiedziony jakimś szczególnym przeczuciem, gdzie grozi wklejenie się w kisiel, a gdzie nie.
Dwa kolejne poziomy w głąb i znalazł się w wewnętrznej sieci Uniwersytetu Berkeley. Większość sieci akademickich wręcz obezwładniała zmysły swymi przeładowanymi pejzażami, ale Berkeley zdawał się bić pod tym względem wszelkie rekordy. Sieć szkoły urządzona była w pejzażu ponurych, średniowiecznych lochów, oświetlonych migotliwym płomieniem pochodni. Od głównego korytarza odchodziły dziesiątki ginących w mroku chodników, z panelami informacyjnymi ucharakteryzowanymi na wydrapane w zmurszałych deskach lub cegle runy. Skądś, z dala dobiegało obłąkańcze wycie torturowanych, w każdym miejscu, na które padł wzrok, występowali z murów lub wprost z pustki Przewodnicy sieci lokalnych lub serwerów pod postaciami zakapturzonych mnichów, kościotrupów albo umięśnionych blondynek, których skąpe stroje składały się w większym stopniu z blachy niż z materiału. Powstrzymał się od gwizdnięcia przez zęby.
– Tak to jest, kiedy studenci mają dziesięć godzin na tydzień i trzy egzaminy w sesji – mruknął tylko do siebie i natychmiast otworzyło się przed nim okno z informacją o błędzie i prośbą o ponowienie komunikatu.
Skasował je. Kiedy indziej mógłby stracić dłuższą chwilę na podziwianie efektów sprytu i fantazji uniwersyteckich programistów, ale teraz szukał konkretnego, przyłączonego przez tę sieć systemu, którego adres wydobył z głębin wspólnej pamięci Fortecy. Przywołał odnajdujący go kod, złożył razem stopy, podciągając kolana do góry, pochylił się do przodu i przemknął przez labirynt podziemi aż do ciężkich, okutych drzwi z napisem: “Powiedz «przyjacielu» i wejdź”.
– Friend – mruknął. Drzwi ustąpiły. Znowu poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa; dwa mainframy dogadały się co do środowiska, Cerber Netu sprawdził ID i przywilej Roberta, upewnił się co do jego niekaralności, pełnoletniości i wypłacalności, sterownik zmodyfikował parametry, dostosowując się do konfiguracji nowego połączenia – i Robert stał się aktywnym użytkownikiem sieci Cypher Devils Club.
CDC należał do kategorii użytkowników, których amerykańskie prawo, narzucone trzem czwartym świata, definiowało jako “pozbawionych pełnego dostępu” – tej samej kategorii, do której należały wirtualne sex shopy. Limited Accessibility oznaczała zakaz umieszczania danych wejściowych w ogólnodostępnych przeglądarkach Skorupy i sieci publicznej oraz obwarowywało korzystanie z poddanych restrykcji obszarów szeregiem warunków dotyczących wieku i sieciowego statusu użytkownika.
Robert dowiedział się o CDC podczas pracy w Kancelarii, ale nigdy wcześniej nie miał powodu z wiedzy tej korzystać. Słyszał o wielu podobnych obszarach, zazwyczaj powiązanych w ten lub inny sposób z sieciami akademickimi. W tej chwili wybrał właśnie ten, ponieważ w pamięci utkwiły mu nie pamiętał już czyje pochwały dla rozpowszechnianego przez CDC półdarmowego oprogramowania.
Pejzaż sieci lokalnej był jeszcze bardziej plastyczny niż podziemia, które do niej prowadziły – z ledwością powstrzymał chęć cofnięcia się o krok, ku wciąż obecnej za plecami ścianie własnej Studni, który to ruch niechybnie zostałby przez sterownik zinterpretowany jako zakończenie sesji. Znajdował się w mrocznej jaskini, wyrysowanej szaleńczym światłocieniem, jakby wziętym z grafik niemieckich ekspresjonistów. Nie była to prostopadłościenna klatka z barwnych linii, wyłożona płytami paneli i przeglądarek – jak większość dostępnych w sieci stacji. Była to zalana upiornym światłem, zagracona kolorami jaskinia, rozwinięte w trzy wymiary graffiti z kampusowego muru. On sam stał się przysadzistym, okrytym krótką szczeciną i łuskową zbroją wilkołakiem, o obrzydliwie upazurzonych łapach. Plączące się pod nogami, spiętrzone pod ścianami kształty sprawiały wrażenie usypanych bezwładnie stosów, dopiero wpatrzywszy się w ich układ, można było odróżnić tworzone przez nie warstwy. Większość dała się zidentyfikować jako interfejsy programów lub ciekawie zmodyfikowane panele świadczonych przez sieć usług; z niektórymi nie miałby ani śladu pomysłu, co zrobić. Na wszystkim odcisnęła się estetyka popularnych gier i komiksów. Jakieś potrzaskane skrzynie, zwoje lin, ożywających pod spojrzeniem w kłębowiska żmij i robaków, ogniłe czaszki, ogromne szczury. Na ścianach wykwitały pod spojrzeniem satanistyczne symbole. W uszy uderzyła go dzika, drażniąca muzyka, kojarząca się z rytmicznymi skrętami kiszek wampira.
Pomocnik interfejsu zjawił się po przepisowych pięciu sekundach i doskonale pasował do pejzażu sieci. Był to nadpieczony, częściowo zwęglony trup, w wypalonych dziurach pomiędzy żebrami pulsowały oślizłe flaki. Robert mógł sobie pogratulować, że jego zestaw nie umożliwiał odbioru wrażeń węchowych – był pewien, że Cyfrowe Diabły nie zapomniały i o tym.
Przypieczony trup rozdziawił osmalone, różowe dziąsła i wydał z siebie charkotliwy, odrażający głos.
– Hi bud, d'ya need? – tyle tylko udało mu się zrozumieć z koszmarnego slangu gangsterskich przedmieść, którym posługiwał się Przewodnik. Złożył palce obu rąk, otwierając pomiędzy nimi okno dialogowe i zatrudniając do bieżącej konwersji program tłumaczący.
Witaj w jaskini Klubu Cyfrowych Diabłów. Jeśli nie jesteś [nie znane słowo] będziesz mógł tutaj znaleźć, kupić lub wymienić trochę oprogramowania, które na pewno nie spodoba się [nieznane słowo], a także [nieznane słowo]. Jeśli chcesz nam zaproponować transakcję, przywołaj Necrovore'a [sugestia: imię własne]. Jeśli chcesz poznać, co szykujemy na [nieznane słowo], skieruj się do głównego panelu. Jeśli masz ochotę się zabawić…
Nie mógł złapać orientacji w systemie operacyjnym, na którym opierała się sieć, ani w jej architekturze; wszystko tu było inne, poprzestrajane, cudaczne. Nie pozostało nic innego, niż stosować się do poleceń gospodarzy klubu. Zastanawiał się chwilę nad wyborem sposobu przeglądania zasobów, w końcu zdecydował się na zwykły hiper-tekst w oknie dialogowym. Nie miał czasu na podziwianie dorobku młodych talentów amerykańskiej informatyki.
Dokopał się do listy proponowanego software'u, bardzo porządnie zaopatrzonej w szczegółowe opisy wraz z programami demonstracyjnymi.
Te właśnie programy musiały być powodem, dla których władze zezwalały na półlegalne funkcjonowanie sieciowych klubów cyferów. Wiedziały przecież nie gorzej niż ich bywalcy, czemu kluby te służą. Wiedziały także coś, co nie wszyscy cyferzy potrafili sobie uświadomić – że są one doświadczalnym poligonem następnych pokoleń programistów i sprzętowców, wylęgarnią przyszłych specjalistów od zabezpieczeń i pożyteczną w komputerowej biocenozie, kontrolowaną populacją wilków, zmuszających koncerny do utrzymywania czujności.
Cyferskie programy, oprócz tego, że służyły rzeczom, których legalność można by kwestionować, były zwięzłe. To je różniło w sposób zasadniczy od “puszystych” produktów wielkich korporacji, pełnych łat, nakładek i poprawek, zbędnych funkcji, pożerających beztrosko ogromne obszary nośnika i pamięci operacyjnej użytkownika. Nawet taki rynkowy wstrząs, jak spektakularne wyłożenie się przed kilkoma laty architektury windowsów, nie oduczyło programistów wielkich firm nonszalanckiego zużywania RAM-u. Młodym, nawiedzonym chciało się babrać w asemblerze i konstruować programy z maksymalną ekonomią – li tylko dla cyferskiej sławy i uznania braci w szaleństwie. Dlatego potrafili zawrzeć w jednym megabajcie funkcje, na które komercyjny software zużyłby ich dziesięć.
Znalazł to, czego szukał. Program nazywał się CypherStalker.
– Za ten kawałek liczę tauzena, ale jeśli potrafisz mi udowodnić, że jesteś prawdziwym żołnierzem Szatana, rzucę darmo i dołożę parę bajerów – oznajmiła z przeglądarki animowana fizjonomia młodego programisty. Robert nie zamierzał mu tego udowadniać. Wywołał i potwierdził przelew – tym łatwiej, że zrobił go z konta InterDaty. Jednym ruchem posłał czarną, połyskliwą kulę nowo nabytego programu ku ścianie swej studni, która połknęła go i rozpaliła komunikaty o rozpoczęciu procedury zgrywania konfiguracji.
– No, chłopcy, mam nadzieję, że to jest naprawdę coś warte – westchnął i machnięciem ręki starł z przestrzeni okno z komunikatem o błędzie.
Odbił się mocno nogami, z prawdziwą ulgą opuszczając siedzibę cyferów i, wróciwszy do podziemi Berkeley, rozpoczął mozolne wynurzanie się z głębin Tamtego Świata.
W chwili, gdy przed Robertem stanął upieczony miotaczem płomieni trup, Wiktoria z westchnieniem ulgi posłała w diabły ostatni z kretyńskich tekstów i zamknęła na ekranie okno katalogu Zjednoczonych Redakcji. Przeciągnęła się na fotelu, rozejrzała po pokoju, przez chwilę przyglądała się pracującym kolegom. Zerknęła na zegarek.
Dyżur dobiegał końca. Ale tego dnia, tak czy owak, musiała siedzieć tu nadal – tak długo, aż spłyną do nich wszystkie komentarze z ceremonii podpisania Gwarancji, przeznaczone na kolumny ekonomiczne pism koncernu, i aż zwolnią je wszystkie do druku.
Jakoś nie chciało jej się sięgać po telefon. Otworzyła kursorem panel komunikacji, wybrała z menu “voice” i numer telefonu w swoim domu.
Nie odpowiadał.
Spodziewała się tego. Wywołała adres sieciowy Roberta i jego kod. Czasami, w pilnych sprawach zdarzało się, że rozmawiała z nim, kiedy siedział głęboko w sieci. Śmiał się wtedy i nazywał ją “panienką z okienka”. Proponował nawet, żeby założyła gogle, to pokaże jej kawałek wirtualnego świata, ale jakoś nigdy jej to nie ciekawiło.
W tej chwili jestem poza zasięgiem połączenia on-line. Zostaw wiadomość lub skontaktuj się później – brzmiał komunikat na pasku komunikacji.
Wycofała się z połączenia.
Teraz Robert znajdował się w Ejlacie.
Dla sieci miejskiej, w którą wszedł poprzez centrum informatyczne miejscowego uniwersytetu, był Awi Zysmanem, studentem medycyny. Awi Zysman zginął przed kilkoma miesiącami w autobusie, który wybrał sobie za cel arabski kamikaze. Jego sprzęt został przez cyferów włączony do sieci jako szczególnego rodzaju serwer, udostępniający tylko jedną usługę: udzielał każdemu posiadaczowi odpowiedniego hasła swojego autentycznego, nie przerabianego w żaden sposób ID, nie mogącego obudzić podejrzeń CancelBotów.
Prawnicy nie byli zgodni, czy udzielanie innym użytkownikom swojego ID jest zgodne z konwencją i nie należało się spodziewać zbyt szybko rozstrzygającej wykładni. Z drugiej strony, Robert miał w pamięci, że nie jest obywatelem światowego supermocarstwa i może się tylko modlić, aby software CDC był wart krążących o nim opinii.
Tkwił w Tamtym Świecie głębiej niż kiedykolwiek, Nić jego połączenia splątała się i znowu odczuwał, jak kisiel na łączach spowalnia jego ruchy, czasem wręcz powodując na długie sekundy twardnienie otaczającej go przestrzeni.
Z Ejlatu połączył się znowu ze Skorupą, wszedł przez warszawską sieć miejską do Fortecy i już po raz drugi, pozbywszy się hasłem dostępu postaci Honveda, emulował wirtualny terminal, po czym uaktywnił połączenie notebooka.
CypherStalker zwizualizował się przy nim jako coś w rodzaju psa. Psa, w konkurencji z którym pieszczoszek Baskerville'ów byłby medalistą. Ruchliwy, nieostry cień, wychodzący co chwilę z pola widzenia, dawał się zauważyć przede wszystkim dzięki lśniącym upiornie ślepiom i pełnemu kłów, smoczemu pyskowi.
Wywołał notebook identyfikatorem serwisu. Natychmiast wpakował się w zakrzepłą żelatynę; zrezygnował z pełnej wizualizacji i poprzestał na wirtualnym terminalu z dwuwymiarową projekcją schematu oprogramowania.
Boczna furtka w systemie operacyjnym nie pozwalała przeglądać ani modyfikować danych; do tego celu musiałby uruchomić programy notebooka. Mógł jedynie zbadać pliki konfiguracyjne, określić możliwe konflikty między dostępnymi aplikacjami i poznać schemat wzajemnych relacji sieci macierzystej czytanej jednostki.
I to właśnie zrobił: wyświetlił przed sobą możliwe połączenia, zakodowane w pamięci nadzorcy programu komunikacyjnego.
Patrzył na trójwymiarowy, splątany schemat i przez chwilę zastanawiał się, co z nim zrobić. Właściwie jego plan ograniczał się do tego, aby dostać się do notebooka i znaleźć w nim dane na swój temat. Jak na razie było to jedyne, o czym myślał i na czym skupiał wszystkie swoje siły.
Rasowy cyfer, na ile się na tym znał, zmontowałby teraz trudnego do wykrycia wirusa, uwiesił go na programie zapisującym węzła komunikacyjnego, a potem odczekał kilka dni. Dopiero wtedy wróciłby do notebooka i dzięki wirusowi, działającemu na przechodzące do back-upu dane, jakby wsadzał nogę w drzwi, uniemożliwiając ich należyte domknięcie, odczytał użyte podczas jego nieobecności hasła i kody. Odpadało.
Mógł próbować skopiować część danych z notebooka. Nadzorca systemu sygnalizował obecność w napędzie dyskietki. Sprawdził ją, na ile umożliwiał to przywilej serwisu; nie było na niej żadnych programów, tylko kilka obszernych plików w standaryzowanym formacie sieciowej bazy danych. Format pasował doskonale do tego, co Siwa-wy miał wyświetlone na ekranie notebooka i Robert dałby sobie obciąć rękę, że dane, którymi usiłował go wtedy zmiękczyć, pochodziły właśnie z tej dyskietki.
Miał więc to, czego szukał, w ręku. Pozostało tylko przejąć i odczytać odnalezione dane.
I tego właśnie, uświadomił sobie rozpaczliwie, nie dało się w żaden sposób zrobić.
Kopiować? To by było szaleństwo. Siwawy wyglądał na człowieka, który z trudem odróżnia klawiaturę od drukarki i może istniała jakaś szansa, że nagłe uruchomienie się napędu nie wzbudziłoby jego podejrzeń. Ale sądzić, że programiści Firmy nie zabezpieczali swoich danych przed próbami kopiowania, mógłby tylko idiota. Najpewniej sama próba uruchomienia którejkolwiek z procedur powielających dane zawiesiłaby system. Miał nadzieję, że poszukiwania sprawcy zakończyłyby się wtedy na nieboszczyku Awim Zysmanie, ale tak czy owak, cała robota poszłaby na marne.
Z drugiej strony, próba uruchomienia bazy danych i przejrzenia danych bezpośrednio z dyskietki byłaby szaleństwem jeszcze większym. CypherStalker był pakietem przeznaczonym do niszczenia danych. Na ile zdążył się zorientować, poza ochroną anonimowości użytkownika i kontratakowaniem w wypadku jego wyśledzenia miał rozbudowane procedury wynajdowania głębokiego centrum systemów; obejmowały one również otwieranie sobie drogi przez penetrowanie zabezpieczeń. Ale działo się to niejako na marginesie jego głównego celu; Stalker nie był programem przełamującym kody ochronne czy ułatwiającym podsłuch elektroniczny albo kradzież danych. Takie programy były przez prawo zakazane całkowicie jednoznacznie, bez żadnych nieostrych granic interpretacyjnych, na których mogliby balansować cyferzy.
Ogarnęła go fala zwątpienia. Nic z tego nie mogło wyjść. Nie nadawał się na hakera. Nigdy tego nie robił. Po rozmowie z Siwawym był nawet zbyt wzburzony, żeby dobrze pomyśleć. Cud, że jeszcze się coś do niego nie dobrało.
Powinien wycofać się ze Studni, zakończyć sesję i zastanowić się, jak oddać InterDacie pieniądze bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi na swą wyprawę do CDC.
Pomyślał o Wiktorii.
Na zajmującym przednią ścianę ekranie Studni wciąż jarzył się schemat przyłączeń sieci macierzystej Siwawe-go. Powiększył obraz i analizował go przez chwilę.
Wyciągnął lewą rękę ku obroży Stalkera, ukształtowanej w wysoki kabłąk, niczym u psa przewodnika dla niewidomych. Z pewnym trudem odnalazł na jej wewnętrznej powierzchni cieplejsze punkty – to było dobrze wymyślone, ciepło-zimno jako metoda podpowiadania kolejnych kroków procedury, w ogóle Cyfrowy Gwałciciel coraz bardziej wydawał mu się wart swojej ceny.
Ustawił go do penetracji kontrolera połączeń i wystartował lekkim potrąceniem goleni. Pies skwitował to krótkim ryknięciem brzmiącym, jakby plunął ogniem, skoczył w przód i rozpłynął się na niewidzialnej ścianie Studni. Nagle przestrzeń pociemniała i jakby skurczyła się -przez chwilę sądził, że to znowu jakaś blokada na łączach zwolniła transmisję danych do stopnia powodującego zaskorupienie wirtualnego środowiska pracy. Ale nie, tak pracował Stalker. Na wysokości oczu Roberta, z trzech czwartych na lewo od niego rozkwitło czarne jak kosmiczna pustka okno, po którym jakiś czas później zaczęły przebiegać szeregi białego pisma, informując o postępach w przegryzaniu się przez program.
Sam do końca nie rozumiał, jak działa CypherStalker. Domyślał się, że dzięki swej niezwykle spoistej formie był w stanie wtopić się pomiędzy sekwencje tradycyjnego, “puszytego” programu, kompilowanego z języków wysokiego poziomu. Chodził bezpośrednio w warstwie kodu maszynowego, niewidzialny i niewyczuwalny dla większości tradycyjnych systemów strażniczych; przeczesywał software moduł po module, pętla po pętli, odsyłając zdekompilowane do poziomu asemblera partie programu do swojej części bazowej, która rekonstruowała z nich jego przybliżone odwzorowanie.
Czekał. Żeby zminimalizować nieprzyjemne skutki powtarzających się zgęstnień na łączach rozciągniętej teraz i zwęźlonej do niemożliwości Nici stopniowo rezygnował z wizualizacji coraz to kolejnych obszarów i w końcu tkwił bezczynnie w niemal zupełnej pustce, mając przed sobą tylko białe litery.
Stalker, wciąż nie zauważony, wdzierał się stopniowo do oprogramowania notebooka, opis na wirtualnym ekranie nabierał sensu, aż Robert zdecydował się przywołać program interpretujący.
W dwadzieścia minut po spuszczeniu Stalkera ze smyczy miał w ręku algorytm swoisty, wykorzystywany przez notebook do standardowego chipu kryptograficznego oraz hasła, za pomocą których Siwawy wchodził do sieci Firmy – jedno i drugie odczytane bezpośrednio z programu nadzorującego bramkę i odtworzonego w rekompilatorze Stalkera.
Cyfrowy Gwałciciel zwrócił się o opcjonalne potwierdzenie decyzji: uaktywnienie procesu dekompozycji atakowanego programu lub dalsza penetracja systemu – z przejściem przez bramkę sieci.
Odwołał go i przywróciwszy wizualizację Studni, zaczął montować dalszy ciąg połączenia. Miał szczerą nadzieję, że Siwawy nie zdoła zauważyć czasowego spowolnienia pracy swojego notebooka. Jeszcze raz uaktywnił główne połączenie przez port bezprzewodowy Fortecy. Na zagradzającym drogę pasku wpisał hasło “Dzida”, notebook porównał je z kodami blachy Siwawego, która wciąż tkwiła w kieszeni czytnika – bez czego zresztą jakiekolwiek użytkowanie przenośnego komputera nie byłoby możliwe. Już jako Dzida odwrócił łącze i wszedł do Fortecy, całkowicie przechodząc pod sterowanie jej mainframu. Korzystając z danych Stalkera zrekonstruował w jego obszarach pamięci wirtualną kopię tej części oprogramowania notebooka, która podtrzymywała jego Nić. Od tej chwili Dzida mógł wyłączyć swój sprzęt i zabrać go z InterDaty, dla programów strażniczych nadal pozostając użytkownikiem Netu.
Problemy zaczęłyby się dopiero wtedy, gdyby Siwawy sam zapragnął się teraz połączyć z macierzystą Siecią.
Węzły komunikacyjne Firmy okazały się być dostępne w kilku mniej i bardziej ruchliwych punktach. Zdecydował się nie korzystać z komory interfejsu miejskiego. Wybrał wejście w warszawskim węźle sieci bankowej. Kody wyszarpane z notebooka przez Stalkera zaprowadziły go do wejścia w ułamku sekundy. Zidentyfikował się jako Dzida i został wpuszczony.
Teraz poruszał się już z największym trudem, cały w gęstym, mętnym żelu. Stał przed zwalistą, szarą ścianą, zwężającą się perspektywicznie ku górze, niczym wierzchołek piramidy. Gdy skupiał na którymś jej miejscu wzrok, obraz wyostrzał się i wtedy mógł dostrzec, że ściana w rzeczywistości przypomina plaster miodu, porowata od upakowanych ciasno jedno przy drugim wejść tuneli.
Nabrał głęboko powietrza i wkroczył w szary, aseptyczny korytarz, ciągnący się w dal na wprost przed nim, wypełniony zawieszonymi w przestrzeni, rozwiniętymi jedno z drugiego oknami menu.
Przyglądał im się przez dłuższą chwilę, potem ściągnął ku sobie panel indeksowania. Metodą prób i błędów odnalazł funkcję indeksu bazy danych i wpisał jako hasło poszukiwania swoje nazwisko.
Dostał komunikat o błędzie i żądanie uściślenia rodzaju spraw, którymi jest zainteresowany.
Po kolejnej serii prób i błędów zdołał rozwinąć stosowną część panelu. Zastanowił się chwilę i wybrał na nim Sprawy Operacyjnego Rozpracowania.
W tym momencie stało się kilka rzeczy naraz.
Cyfrowy pies przy jego nodze zaryczał ostrzegawczo, szarpiąc go do tyłu.
Panele dostępu zniknęły jak zdmuchnięte, pozostawiając tylko perspektywę szarego, nie kończącego się korytarza.
Programy rezydentne jego Studni zaczęły sygnalizować kolejne fazy połączenia z programami nadzorczymi kolejnego mainframu, a wzdłuż kręgosłupa przebiegł charakterystyczny dreszcz, którym objawiało się zawsze przejście pod nadzór następnej jednostki.
Nim ze zgęstniałej przestrzeni zdołał wydać komendę odwrotu, Stalker, którego szybkości nie ograniczała przepustowość łączy, uruchomił procedurę obrony przed przejęciem kontroli. Z przeraźliwym rykiem runął ku ścianie studni, aby wtopić się w program przejmujący dozór nad jego użytkownikiem i rozsadzić jego procedury logiczne. Przestrzeń na ułamek sekundy zadrgała w rozpaczliwym spazmie i Stalker znikł. Po prostu znikł, bez jednego komunikatu, jak gdyby nigdy go nie było. Robert szarpnął się, usiłując rozpaczliwie przywołać jego łącza, ale Studnia odpowiedziała lakonicznym komunikatem o błędzie. Ten komunikat był przedostatnim, jaki dotarł do świadomości Roberta.
Ostatnim była informacja od Traka, informująca o restartowaniu automatycznej procedury skrócenia Nici.
Była to jedna ze standardowych procedur pracy researchera. Podczas gdy główne prowadzące kataryniarza jednostki zajęte były przetwarzaniem i wizualizowaniem danych jego środowiska, Trak i wspomagające go programy stacji sieciowych sprawdzały, czy gdzieś po drodze pomiędzy macierzystą stacją kataryniarza a przejmującymi go kolejno komputerami nie otworzyła się krótsza, bardziej przepustowa droga. Jeżeli się tak zdarzało, synchronizował ze sterownikiem przeskok na nowo wytyczoną Nić. Funkcja ta z zasady działała autonomicznie i Robert przed wejściem na uniwersytet w Ejlacie po prostu ją odłączył.
Teraz przejmujący go mainframe uaktywnił ją ponownie. Odczytał taki właśnie komunikat, ale nie zdążył już nic zrobić. Potężny, niespodziewany program, który poradził sobie ze Stalkerem jak z dziecinną zabawką, nie dał się ani przez chwilę nabrać ani na kody Dzidy, ani na ID Awiego Zysmana i skomplikowane manewry w Skorupie; po prostu natychmiast po przejęciu kontroli nad Robertem wymusił skrócenie Nici do najwydolniejszej, bezpośredniej linii pomiędzy jego domowym terminalem, Fortecą i Piramidą, wyrywając Roberta z morza twardniejącego okresowo kisielu, z szarego, nie kończącego się korytarza wiodącego w głąb piramidy i w ułamku sekundy wtrącając go w bezdenną, czarną i nieprzeniknioną pustkę.
Przez chwilę Robert nie istniał. Istniała tylko ciemność.
Potem w tej ciemności rozjarzył się świetlisty punkt, urósł do wielkości płomienia, roztoczył dookoła krąg blasku.
W tym kręgu dostrzegł najpierw woskową świecę i trzymającą ozdobny świecznik rękę w granatowym, szamerowanym złotem mundurze. Zdał sobie sprawę, że to jego ręka. Szedł po biało-czarnej szachownicy marmurowej posadzki, poprzez pałacowe wnętrza, właściwie nie szedł, a skradał się, trzymając w drugiej ręce sztylet. Słaby podmuch powietrza, dobywający się skądś, z ciemności, krzywił płomień świecy. Czuł chłodny powiew na policzku.
Nie było mowy o kisielu, o sztywności ruchów. Kilka gestów wystarczyło mu, by stwierdzić, że tym razem symulacja rzeczywistości jest absolutnie doskonała. Tkwił we własnym ciele, mógł poruszyć każdym jego mięśniem. Czuł zapach rozgrzanego wosku, ciepło bijące od płomienia, słyszał delikatne poskrzypywanie skóry, z której uszyto jego wysokie buty.
Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się doświadczać czegoś podobnego. Jeszcze nigdy w Tamtym Świecie doznania wszystkich zmysłów nie były tak czyste i intensywne, a symulacja jego własnego ciała tak pełna.
Pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślał, było sprawdzenie Traka – jak przebiega jego Nić i gdzie w tej chwili znajduje się on sam.
Ale w miejscu, gdzie powinien znajdować się panel kontrolny Traka, nie było niczego. Poruszył ze zniecierpliwieniem ręką, przywołując go, potem energicznym wymachem przedramienia odwołał się bezpośrednio do sterownika – ale i to niczego nie dało. Obrócił się gwałtownie ku tylnej ścianie Studni. Ściany nie było.
W miejscu, które teraz znajdowało się nie wiadomo gdzie, serce spoczywającego bezwładnie na fotelu ciała przyspieszyło w spazmie przerażenia; w zwężających się gwałtownie żyłach wzrosło uderzeniowo ciśnienie krwi.
Jego Studnia przestała istnieć. Oprogramowanie, wiążące go z Tamtym Światem, oprogramowanie, nad którym potrafił panować, znalazło się poza jego zasięgiem.
Rzucił ze złością o ziemię sztyletem, który potoczył się z brzękiem po posadzce. W takiej sytuacji, gdy coś działo się z Nicią, sterownik powinien automatycznie wylogować go z sieci, w jakimkolwiek jej miejscu akurat przebywał, i uruchomić program powrotny, który łagodnie ściągnie go do punktu wyjścia.
Przez przygnębiająco długi czas nic się nie działo.
– Tak. Straciłeś Nić i nie odzyskasz jej, dopóki nie zakończy się twoja próba – odezwał się wewnątrz jego głowy szczękliwy, metaliczny głos.
Rozejrzał się. Powietrze nad pobłyskującym sztyletem zgęstniało, wydęło się jak soczewka, potem zaczęło formować w kształt ludzki i nasycać się barwą, aż wystąpiła z niego postać, sprawiająca wrażenie, jakby ulano ją z płynnego, ciemnego żelaza.
– Wolno ci teraz pytać, ale na niektóre pytania nie otrzymasz odpowiedzi. Będą one przedmiotem oceny, tak jak wszystko, co zrobiłeś i powiedziałeś od chwili, kiedy po raz pierwszy zostałeś wprowadzony w rzeczywistość wirtualną i skorupę Netu. Decyzji, jaka na tej podstawie zapadnie, nie poznasz, ale jej skutki określą twoje dalsze życie.
Żelazny nie poruszał ustami, głos nadal rozlegał się bezpośrednio w głowie Roberta. Przewodnik skończył i złożył ręce na piersi, skinieniem głowy zaznaczając, iż teraz kolej na pytania.
– Gdzie jestem?
– W miejscu sieci, które nazywamy Corbenicem.
– Co to za miejsce?
– Corbenic jest lokalną siecią sieci wirtualnych, opartą na stacjach istniejących w różnych krajach, których lokalizacja, ilość oraz architektura połączeń znana jest tylko najgłębiej wtajemniczonym użytkownikom Corbenicu.
Przełknął z trudem ślinę, ale nie był już w stanie zgadnąć, czy jego pozostawione nie wiadomo gdzie ciało powtórzyło ten gest, czy też symulacja komputerowa w Corbenicu sięgała nawet tak drobnych szczegółów.
– Po co – zapytał – istnieje Corbenic?
– Aby udzielać pomocy kataryniarzom, którzy jej potrzebują. A także by umożliwić im wspólne działanie i wywieranie na świat wpływu odpowiedniego do naszego znaczenia.
Robert cofnął się kilka kroków. Miejsce, które wyławiał z ciemności krąg świecy, sprawiało wrażenie jakiejś królewskiej garderoby, może przedsionka sypialni. Podszedł do stojącego o kilka kroków empirowego krzesła i przysiadł na nim, wciąż bezskutecznie starając się znaleźć jakąś skazę na doskonałości symulowanego świata.
– Więc znalazłem się tutaj, bo potrzebuję pomocy?
– Znalazłeś się tutaj z innej przyczyny, ale to fakt, że jej potrzebujesz – głos wydawał się pozbawiony intonacji. Żelazna głowa poruszyła się kilkakrotnie powoli w górę i w dół. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo. Podczas ostatnich stu dziewięciu minut popełniłeś wiele błędów, w tym co najmniej trzy dużego kalibru. Wydostałem cię z Piramidy na sekundę przed wzbudzeniem jej systemu antywłamaniowego. Zapomniałeś zupełnie o bekapowaniu przebić sieciowych. Nie wiedziałeś o kontrodzewie dezaktywującym program ścigający, który należy wprowadzić w ciągu pierwszych czterdziestu sekund po wlogowaniu się do Piramidy; system nie podaje otwartego wezwania właśnie po to, by w ten najprostszy z możliwych sposobów wyłapać od razu na wejściu próbujących włamania żółtodziobów. No i w końcu, złamałeś wewnętrzną instrukcję pracy z bazą danych Piramidy. Od użytkowników o tak niskim przywileju sieciowym jak ten, którym się posłużyłeś, wymaga ona przeszukiwania zasobów poprzez wejście z menu do jednego z istniejących indeksów, a nie poprzez samodzielne ich tworzenie, jak to zazwyczaj robią w obcych sieciach researcherzy. Każdy z tych trzech błędów, wzięty z osobna, wystarczałby do ściągnięcia debbugerów. Gdybym odesłał cię teraz dokładnie w to samo miejsce, z którego zostałeś zabrany, Piramida natychmiast zamrozi ci połączenie, a za kilkanaście minut przed twoim domem pojawi się samochód Firmy.
– Nie jestem… nigdy nie sądziłem, że będę próbował włamywać się do systemów – powiedział. – To było głupie.
– To było głupie – potwierdził Żelazny. – Przypuszczam, że zdawałeś sobie z tego sprawę. Atak na notebook, obsługiwany przez człowieka, który z największym trudem opanował kilka podstawowcyh komend, nie był złym pomysłem. Ale próba wejścia do Piramidy, bez elementarnej wiedzy o jej procedurach, to rzeczywiście kretyńskie zagranie.
– Powiedzmy: rozpaczliwe – poprawił rozmówcę.
– Powiedzmy jednak: kretyńskie. Jak każda decyzja, którą podejmuje się pod wrażeniem chwili.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego ją podjąłem. Musiałbym się zastanowić.
– To akurat mogę ci powiedzieć: tak ładnie ci poszło, że straciłeś rozwagę. Poważny minus. Przede wszystkim, za bardzo ci się spodobał CypherStalker w działaniu. Bardzo chciałeś uwierzyć, że on może tego dokonać. Poprowadzi cię przez ubeckie archiwa jak po sznurku do twojej teczki, ty nachachmęcisz śledczemu w papierach i wszystko zakończy się pięknie jak na filmie. Chyba naprawdę tak myślałeś. Jestem zdumiony. Takie zachowanie nie pasuje do twojego profilu psychologicznego, jakim dysponujemy w Corbenicu.
– Miewam dni, kiedy zaskakuję nawet samego siebie. – Czuł się zmęczony i obity. – Ale rzeczywiście, Stalker zrobił na mnie duże wrażenie. Rozumiem, że mogę go już skreślić?
Żelazny tylko na pierwszy rzut oka stał wciąż nieruchomo jak posąg, z rękami założonymi na piersi. W istocie ledwie dostrzegalnie kołysał się w przód i w tył. Człowiek nie jest w stanie wytrzymać długo w absolutnym bezruchu. Nawyk przemaga nawet wtedy, gdy steruje się wirtualnym odwzorowaniem swego ciała, którego ruchy nie mają żadnego wpływu na drętwienie mięśni.
– Nie masz powodu o nim myśleć. Jeżeli zostaniesz zakceptowany przez Corbenic, będziesz mógł używać do swoich zadań programów zupełnie niepowtarzalnych, istniejących tylko tutaj i dystansujących wszystko, co kiedykolwiek widziałeś. W przeciwnym razie żadne oprogramowanie sieciowe nie będzie ci już potrzebne.
Zapadła długa chwila ciszy.
– W pierwszej chwili myślałem… Nie jesteś Przewodnikiem – powiedział wreszcie Robert. – To on-line. Ilu jest takich, jak ty? Ilu z nich znam?
– Tego nie dowiesz się nigdy. Będziesz spotykał ich tylko tutaj, tylko wtedy, gdy zostanie to uznane za konieczne, zawsze zwizualizowanych w takie same, żelazne postaci jak ta, w której oglądasz teraz mnie. Otrzymasz swoją stałą ścieżkę dostępu do Corbenicu i będziesz zajmował się przydzieloną ci dziedziną. Nigdy nie będziesz wiedział, kto śledzi i sprawdza twoje zachowanie. Jeśli jednak zostanie ono oceniono dobrze, z czasem możesz zostać uznanym za godnego, by dostąpić kolejnego wtajemniczenia. Z czasem być może ty będziesz kontrolował i opiniował pracę innych. Być może w którymś momencie zostaniesz dokooptowany do Kolorowych, tych, którzy zbierają informacje od Żelaznych, ogarniają całość sytuacji, podejmują decyzje i przekazują je do realizacji. Wszystko będzie zależeć od tego, jak zostaniesz oceniony przez swoich śledzących.
– A jeśli źle?
– Jeśli nie wyróżnisz się na plus, po prostu zostaniesz na zawsze wśród Żelaznych. Tak się zapewne stanie z większością kataryniarzy. To wcale nie jest zły wariant. Corbenic dostarczy ci pomocy w dalszej karierze zawodowej. Jeśli tak zdecydujemy, możesz zostać wycofany z sieci, ale nie przestaniesz przez to należeć do układu. Będziesz pozyskiwać nowych ludzi dla Corbenicu i sprawować pieczę nad wskazanymi osobami, nigdy nie wiedząc, czy masz do czynienia z wtajemniczonymi, a jeśli tak, to na którym stopniu wtajemniczenia. Być może zapadnie decyzja, by umieścić cię na jakimś potrzebnym Corbenicowi stanowisku. Być może dostaniesz polecenie, by pomóc w zajęciu stanowiska komuś innemu. A może przeciwnie, może dostaniesz polecenie, aby kogoś usunąć. Jakiekolwiek by to polecenie było, musisz wykonać je z całym oddaniem i pomysłowością, na jakie cię stać. Nieudolność grozi przeniesieniem w hierarchii; nielojalność jest karana.
– Nielojalność?
– Jeśli spróbujesz zdradzić przed kimś istnienie Corbenicu, czeka cię natychmiastowa i bolesna śmierć. Jeśli sprzeciwisz się poleceniu, które otrzymasz od swojego zwierzchnika, musisz być świadomy, że wydałeś na siebie wyrok. Może wyda ci się to okrutne, w takim razie muszę powiedzieć od razu: tak, to jest okrutne. Okrucieństwo jest konieczne i usprawiedliwione stawką, o jaką toczy się gra.
Kręcił z niedowierzaniem głową.
Kątem oka dostrzegł, że pomiędzy palcami jego prawej dłoni tli się papieros. Rzeczywiście; uświadomił sobie, że potwornie chciało mu się palić. Minęło już wiele lat, odkąd to rzucił, ale wciąż jeszcze zdarzało mu się czasami odczuwać tę przemożną chęć zaciągnięcia się głęboko wonnym dymem.
– Powiedziałbym, że to niemożliwe – strzepnął z niechęcią ręką, rzucając papierosa na kamienną posadzkę. -Że to jakiś głupi żart, sam nie wiem. Ale nie wyobrażam sobie mainframu, który w tej chwili prowadzi moją wizualizację, ani zaangażowanego do tego oprogramowania.
Na rynku nie ma software'u, który by umożliwiał tak realistyczną projekcję.
– To nie jest głupi żart – skinął głową Żelazny. – To jest gra o największą stawkę.
– Co jest największą stawką?
– Przyszłość ludzkości. – Żelazny zamilkł, jakby się nad czymś zastanawiał. – Widzisz – podjął po chwili -skoro Bóg umarł, a ludy okazały się do takiego zadania nie dorastać, ktoś musiał się zatroszczyć o przyszłość. Dlatego właśnie powstał Corbenic.
Miał ochotę zaśmiać się szyderczo.
– To jest dobre – oznajmił. – Opowiadasz mi tutaj o jakiejś… pieprzonej mafii, a na koniec słyszę, że to wszystko dla postępu i szczęścia ludzkości.
– Postęp? Szczęście ludzkości? Ludzkość będzie miała wielkie szczęście, jeżeli przetrwa następne stulecie. O to się gra – oznajmił Żelazny swym niewruszonym, szczękliwym głosem. – Musimy robić to, co robimy, po prostu nie mamy wyjścia. Tysiąc, pięćset, trzysta lat temu ludzkość mogła sobie pozwolić na to, by pozostawić wydarzenia przypadkowi. To królestwo lub inne, ta czy inna dynastia… ale poza tym nic się nie zmieniało. Ale potem ludzie nauczyli się, jak zmieniać podstawowe parametry środowiska, w którym żyją, pozmieniali je i od tego czasu nie mogą już machnąć ręką i powiedzieć sobie, że jakoś to będzie. Zaczęli używać nawozów sztucznych i ziemska populacja wzrosła wielokrotnie ponad liczbę, którą mógłby wyżywić naturalny ekosystem. Dopuść do załamania rynku chemicznego, a połowa ludzkości umrze z głodu; dopuść do swobodnego obrotu jego technologiami, a wkrótce rozmaici szaleńcy nasycą powietrze i wodę truciznami bojowymi. Odkryliśmy reakcję jądrową, bez której ludzkość zginie z braku energii, a która wypuszczona z ręki stanie się bronią równie powszechną, jak teraz karabiny. Stworzone zostały międzynarodowe systemy finansowe, które powyradzały się, uległy paraliżowi i penetracji gangów, ale nie można z ich istnienia zrezygnować, bo spowodowany tym krach finansowy pociągnąłby cywilizację do dna.
Zastanawiałeś się kiedyś nad tym? Jako ludzkość zbudowaliśmy sobie wielki samochód, rozpędziliśmy go do obłędu i poniewczasie stwierdzamy, że nie ma w nim hamulców. I co teraz? Nie sądzisz, że ktoś powinien chwycić kierownicę?
– Ktoś ją przecież chyba trzyma?
– Kto? Politycy? Chyba już się zdążyłeś dowiedzieć, kim są. Zakochanymi w sobie głupcami, których jedynym talentem jest motanie personalnych intryg i podlizywanie się tłumom. I zresztą muszą tacy być, tylko będąc takimi, są zdolni wygrywać wybory. Czy ktoś jeszcze wierzy, że przypadkowe decyzje miliarda kretynów, żyjących tylko dla jedzenia, seksu i wydalania, poprowadzą ludzkość dokądś? Więc kto? Ludzie biznesu? Oni gonią za maksymalizacją swojego własnego zysku, bez oglądania się na jakikolwiek rachunek, który zapłaci ktoś inny… nawet, po przekroczeniu pewnego etapu, na straty przysporzone ich macierzystej firmie, jeśli stanowią one koszt uzyskania osobistego zysku. Czy też, może, ktoś rezerwuje rolę przewodników dla nauki? Ale naukowcy to przecież taka sama gromada nadętych, małych karierowiczów, podstawiających sobie nogi i wieszających się u klamki polityków i biznesmenów. Proszę, powiedz mi, kto trzyma kierownicę? Kto wie, dokąd jedziemy? Kto utrzyma pod kontrolą badania genetyczne i dziesiątki innych, zabójczych zabawek, które rodzą się każdego dnia? Czy myślałeś kiedyś o tym? Czy myślałeś, jak daleko zaszła cywilizacja, jak potężne moce wyzwoliła, a nie stworzyła żadnego systemu dobierania ludzi, którzy nią kierują poza głosowaniem masy, niezdolnej zrozumieć, na kogo i dlaczego głosuje?
– Tak – przyznał niechętnie. – Kiedyś mi się zdarzało o tym myśleć.
– I co?
– Przestałem. Miałem swoje własne zmartwienia. Wydawało mu się, że Żelazny westchnął.
– No, punktualny jesteś jak Luftwaffe – oznajmiła Ilona, oglądając się przez ramię na wchodzącego do wozu Andrzeja.
– A co? – obrzucił leniwym spojrzeniem zawieszony nad ścianą monitorów zegar. – Jeszcze od metra czasu.
Wóz transmisyjny, ozdobiony wielkimi znakami telewizji, stał obok kilku podobnych na otoczonym policją parkingu pod sejmem.
Wzrok Andrzeja ześlizgnął się na usiane pokrętłami, przyciskami i wskaźnikami pulpity, przy których siedział montażysta. Przywitał się z nim skinieniem głowy. Krzesło kierownika produkcji było w tej chwili puste.
Odłożył pod ścianę torbę i zapadł w jednym z foteli. Po rozmowie w prokuraturze przekonał się ostatecznie, że z InterDaty nie wyjdzie nic, co mógłby pokazać. Może kiedyś tam zrobi jakiś ogon z notatek o bezpieczeństwie sieci – ale tak czy owak, miał uczucie kompletnie zmarnowanego dnia. Ogarniała go melancholia i zwykłe po każdym niepowodzeniu poczucie, że nic się nigdy nie zmieni i że tak się już zestarzeje, zapychając informacyjnym kitem ludzi, którym każda kolejna pseudosensacja wyganiała z mózgów poprzednią. Na myśl, że musi jeszcze tego dnia pracować, z jakiegoś powodu było mu mdło.
– To co, główki mamy już wszystkie? – zapytał po chwili.
– Wiesz, możesz chwilę poczekać? Nie było cię i zaczęliśmy montować taki kawałek. Moment, dobrze?
Siedziała nachylona nad ramieniem montażysty, wpatrzona w ekrany, jakby można było na nich dostrzec coś nie wiadomo jak ważnego. Zerknął leniwie nad ich głowami.
– Z tego przejścia zostaw mi jakieś siedem, osiem sekund – poprosiła. Uniósł wzrok. Na ekranie Ilona stała z mikrofonem w ręku gdzieś na warszawskiej ulicy, z nowym, reklamowym bilbordem Mixa w tle. Mówiła coś, zbyt cicho, żeby dosłyszał.
– O, i tutaj – obraz zadrżał i znieruchomiał, pochwycony opartą na trackballu dłonią montażysty. – I tutaj mi włóż to zbliżenie na kołnierzyk, jakieś, ja wiem, dwie, trzy sekundy.
Na chwilę jego uwagę przykuli chłopcy wyobrażeni na bilbordzie – wychudzeni, jak na zdjęciach z kaukaskich obozów. Wątłe rączki, w których prezentowali publiczne
– O coś pytałeś?
– Główki – przypomniał.
– Tak, są. Tam masz listę.
Wskazała podbródkiem walającą się po pulpicie kartkę i znów odwróciła się do montażysty. Przebiegł wzrokiem listę autorytetów moralnych, nagranych od rana na okoliczność Gwarancji, z podanymi po prawej stronie nazwisk czasami.
– Co się stało? Mirek umarł? – zapytał, nie znalazłszy jego nazwiska na liście.
– Przemawia na uroczystości. – Montażysta wypisywał właśnie jakieś skomplikowane sekwencje na ekranie pomocniczym, podniosła się więc i pochyliła w stronę Andrzeja. Opuścił skromnie wzrok na kartkę.
– O, tego dałam na początek – postukała paznokciem w listę. – Najgorzej z tym, duka i pieprzy niemożliwie.
– No, dobra, jego sobie można darować. – Wskazał kolejne nazwisko na liście. – A ten, będę zgadywał: Proszę państwa, kilka miesięcy temu minęło dwadzieścia lat, od tej mądrej, zbawiennej dla kraju ugody, kiedy potrafiliśmy się wznieść ponad podziały i nienawiść, i ta dzisiejsza uroczysta chwila pierdu-pierdu. Zgadłem?
– No, coś w tym rodzaju.
– Może to damy na początek.
– Ty tutaj rządzisz – powiedziała tonem, z którego zupełnie nie dało się wywnioskować, czy nie chciała przez to powiedzieć czegoś więcej.
Do wozu wpakował się wyraźnie podekscytowany czymś kierownik produkcji.
– Zasejfuj to, szybko, i dawaj panel – wysapał już od wejścia do montażysty.
– Co jest? Już?
– Jeszcze parę minut, ale muszę coś sprawdzić. Wpakował się za pulpit i zaczął stukać po klawiaturze końcówki sieciowej. Na jednym z ekranów pojawił się nagle prezydent USA, przemawiający pod pomnikiem ofiar AIDS w San Francisco, z wmiksowanymi w górnym rogu zdjęciami jakichś alpinistów; na innych czołgi miażdżyły coś gąsienicami albo płonęły, albo w obłoku dymu wystrzeliwały rakiety w stronę pobliskiej wsi.
Puszki z napojem, przypominały fujarki. Taki teraz panował design w reklamie, żeby młodzież, pędzona kolorowymi pigułkami z pochodnymi amfy, bardziej się utożsamiała. Akurat kiedy dochodził do wieku, w którym nie są już w stanie człowieka podniecić dziewczyny powyżej dwudziestki, apetyczne małolatki ustąpiły miejsca wysuszonym wiórkom, o które można by sobie tylko posiniaczyć klejnoty.
Przeniósł wzrok na plecy Ilony, na przecinający je pod materiałem sukienki wąski pasek stanika. Przesunął oczami po gibkiej talii, ku skrajowi majtek przecinającemu nieznaczną, wypukłą linią pośladki.
Świetnie. Zacznij jeszcze teraz o niej fantazjować.
– Co to będzie? – zapytał znudzonym głosem, po prostu żeby zająć czymś myśli.
– A, taki ogon, na jutro albo pojutrze. Była wolna chwila, to skręciliśmy na zapas.
– Tak?
– Widziałeś na mieście ten bilbord? Katoliccy patrioci będą zgłaszać w sejmie interpelację, że ten, co go kopią w tyłek, to niby ksiądz, i że to obraża wartości.
– A to niby nie jest ksiądz?
– No, niby. Bo nie ma tego… Jak to się nazywa, ten taki czarno-biały kołnierzyk?
– Koloratka.
– No, więc tego nie ma, tylko zwykłą, czarną koszulę. Po prostu, normalny facet w czarnej marynarce i koszuli. Nagrałam taki krótki komentarz, że skoro im samym każde potępienie nienawiści kojarzy się z atakiem na wartości, to wiesz, widać, uderz w stół, a nożyce się same… Takie tam.
– Aha. – Ona też miała pecha. Za czasów jego młodości z takim tyłkiem robiłaby karierę jak błyskawica. Ale teraz, dzięki działalności jej sejmowych obrończyń, już żaden szef nie waży się swojej podwładnej tknąć. Nikt rozsądny, kto robi karierę, nie tknie żadnej kobiety poza zawodówką. Nawet nie dopuści, jeśli ma trochę oleju w głowie, żeby zostać z podwładną sam na sam. Piękne czasy przyszły. Dla dziwek zwłaszcza. Niech ktoś powie, że one nie mają jakiegoś sejmowego lobby.
– A, co pieprzą – odetchnął z ulgą. – Wszystko gra. -Wcisnął taster i powiedział do mikrofonu łączącego wóz z reżyserem i jego ekipą. – Głupoty pieprzyli – oznajmił.
– Dobra – ucieszył się z głośnika reżyser.
– Co za panika? – zainteresował się Andrzej. Była to z jego strony tylko czysta ciekawość. Robota dziennikarzy zaczynała się dopiero w czasie nagrywania, kiedy trzeba było przygotowywać wersje na poszczególne wydania i dwudziestominutową relację do Raportu Dnia.
– Zawracanie głowy – parsknął kierownik. – Szwaby narobili rejwachu, że jest jakiś dżem na łączach i przy próbie transmisji stracili połowę pakietów z obrazem. Coś im się poprzestawiało.
Poprawił się na siedzeniu i rzucił do mikrofonu:
– Mietek? To pokaż mi teraz tę ręczną kamerę w westybulu.
– Na dziesięciu nowych, którzy się tutaj pojawiają, ośmiu mówi o mafii, tak jak ty – perswadował Żelazny. -To bzdura. O mafii możesz mówić tam, gdzie chodzi o pieniądze albo o jeszcze większe pieniądze. Mafia to pozostałość czasów feudalnych, poruszają nią tylko dwie siły: plemienny honor, każący służyć swojemu władcy, i plemienna chciwość, każąca garnąć pod siebie najwięcej, jak tylko można. Mafia, tak jak większość społecznych organizmów, istnieje, aby rosnąć i niczego innego nie potrafi.
A Corbenic to nie relikt przeszłości, przeciwnie, to ziarno przyszłości. Budujemy coś wielkiego, czego jeszcze nie było w dziejach świata. Czegoś takiego nie można zbudować bez wielkiej idei. Musisz przyznać, że sprawy zaszły za daleko i jeżeli choć trochę zależy nam na przyszłości, musimy dyskretnie pokierować ludźmi. Dla ich własnego dobra.
Żelazny poruszył dłonią i pałacowy korytarz rozpłynął się. Pejzaż, który go zastąpił, przynajmniej nie pozostawiał wątpliwości, że jest kreacją graficzną komputerów. Znaleźli się w strzelistej katedrze, o ścianach zbudowanych z barwnego światła, pozwijanych w kształty niemożliwe w rzeczywistej przestrzeni. Robert znów stał się swoim błękitnym widmem, tak jak go standardowo wizualizował sterownik.
– To miejsce nazywamy Katedrą – rzekł Żelazny. -Pokazuję ci je z dwóch powodów. Po pierwsze, w Katedrze dzieją się rzeczy ważne. Tutaj możesz zostać wezwany przed oblicze Kolorowych i jeśli tak się stanie, to, co będą ci mieli do oznajmienia, będzie jedną z najbardziej istotnych rzeczy, jakie w życiu usłyszysz. Drugą przyczynę już ci ujawniłem na samym początku naszej rozmowy. Powiedziałem, że dzisiaj możesz zadawać pytania. Taki jest nasz rytuał: każdy, kto po raz pierwszy znajduje się w Corbenicu, zanim będzie musiał odpowiedzieć na jego pytanie, może najpierw zadawać swoje. A Katedra jest miejscem, w którym tkwią odpowiedzi na wszystkie pytania.
Zmieniłem swą postać – myślała gorączkowo jakaś cząstka jego mózgu. – A więc znowu jestem wizualizowany przez swój własny sterownik. Czy oznacza to również, że znowu zaczną działać makrodefmicje, podłączone pod poszczególne ruchy?
Podeszli do wykwitającej z wzorzystej posadzki kolumny, po której zdawały się bez ustanku przelewać plamy płynnego blasku.
– Dlaczego – rzekł Robert po chwili namysłu – akurat kataryniarze mają być tymi, którzy będą “dyskretnie kierować ludźmi”?
– Bo mogą to zrobić.
– Jak?
– Skutecznie. A co to znaczy działać skutecznie? To znaczy działać cudzymi rękami. – Zatrzymał się, uniósł żelazną dłoń ku górze, podkreślając wagę swych słów: -Posługiwanie się innymi, przyjacielu: królewska sztuka. Sprawić, aby miliony ludzi powtarzało z głęboką wiarą słowa, które im podpowiemy, i nie wiedziało wcale, że ktoś im je podpowiedział. Sprawić, aby dziesiątki, setki organizacji, w których skupia się ludzka aktywność, w sposób ukryty przed przytłaczającą większością ich członków przykładały się systematycznie do realizacji jednego, postawionego przez nas celu. Oto sztuka, którą wtajemniczeni rozwijali od lat, a która dzisiaj, na progu nowej ery, osiągnęła możliwości, o jakich nikomu dawniej się nie śniło. Ludzie, którzy panują nad armiami, ropą naftową czy telewizją satelitarną, nie rządzą już światem, choć ta wiedza jeszcze do nich nie dotarła i nigdy nie dotrze. Nadeszła era, w której światem będą rządzić ci, którzy panują nad przepływem informacji. A nad nimi właśnie będzie panował Corbenic.
Robert wahał się przez chwilę.
– Brzozowski – powiedział wreszcie. – Ty jesteś Brzozowskim, prawda?
– Nigdy nie dowiesz się, kim jestem. Nigdy nie będziesz wiedział, kto jest kim, z wyjątkiem tych, których Corbenic każe ci kontrolować. I nigdy nie odważysz się zapytać drugiego kataryniarza o Corbenic ani nawet zrobić do niego aluzji, bo to będzie oznaczało twój koniec.
Może nie? Wydawało mu się, że słyszał kiedyś niemal identyczne słowa właśnie od Brozowskiego, ale mógł to być przypadek.
– Tak czy owak – oznajmił Robert – mówisz bzdury. Ta nowa era, która nadchodzi, sprawi właśnie coś przeciwnego: że nikt nie będzie mógł nikogo kontrolować. Te czasy się skończyły. Nikt nie będzie już mógł robić ludziom prania mózgów przez telewizję, bo każdy wchodzi do Skorupy i sam wybiera sobie, co ma ochotę obejrzeć. Nikt nie będzie kontrolować mediów, bo każdy może bez specjalnych inwestycji puszczać po sieci serwisy, filmy i programy, i konkurować na równych prawach z wielkimi korporacjami. Dzięki Sieci świat po raz pierwszy od kilkuset lat zrobił się przyjazny dla indywidualistów. Nikomu nie da się zamknąć ust.
– Możesz mi wierzyć, że nikomu nie trzeba będzie zamykać ust. Każdy będzie mógł gadać, co będzie chciał. Ale zaręczam ci, że niektórych nikt nie będzie słuchał, a jeśli nawet usłyszy, nie będzie ich traktować poważnie. Popatrz!
Żelazny musnął dłonią kolumnę, przy której stali. Pełzające po niej plamy światła znieruchomiały na chwilę, potem zamigotały i wypełzły poza jej kontury, rozlewając się w kulisty obłok, wewnątrz którego kolejny ruch Żelaznego rozpalił projekcję. Wewnątrz zamglonej kuli zaczęły się jarzyć świetlne punkty i linie, układając się w znajomy Robertowi obraz Stref na mapie Polski i Europy Środkowej.
– Widziałeś to przecież, naprowadziłem cię na ten trop – powiedział Żelazny. – Więc jak możesz mi teraz mówić, że nie jesteśmy w stanie kontrolować tego, co się dzieje na świecie?
Naprowadziłem cię na ten trop, powtórzył w myślach.
– Teraz domyślam się, że podrzuciliście mi jakieś sfałszowane dane. Nie można zrobić czegoś takiego w absolutnej tajemnicy.
– Mylisz się. Dzisiaj znowu wszystko można zrobić i zachować w tajemnicy. Jak podejmuje się dziś decyzje? Zasięgając opinii systemów eksperckich. Nie można inaczej. Najlepsi specjaliści są przecież specjalistami tylko w swoich wąskich dziedzinach i trzeba komputerów, aby te ich specjalizacje zsumować. Zmień odpowiednio jedno pole w bazie wiedzy, a wszyscy, którzy korzystają z jej wsparcia, zaczną w jednej sprawie podejmować decyzje idące po twojej myśli. Spraw, aby pośród kilkudziesięciu milionów instrukcji każdego wchodzącego na rynek systemu operacyjnego i każdej aplikacji znalazła się jedna, niewinna linijka kodu, pozwalająca wtajemniczonym w dowolnej chwili otworzyć sobie tylne drzwi w programie, a będziesz mógł zawsze w dowolnej chwili zmodyfikować dowolne dane, w każdym punkcie sieci. To nawet nie jest trudne. Taka furtka, pozostawiona przez jednego z członków fabrycznego zespołu programistów jest nie do wykrycia. A przecież osiemdziesiąt procent oprogramowania na światowym rynku pochodzi w tej chwili od pięciu producentów.
Robert machinalnie zaczął się przechadzać w tę i z powrotem, brodząc w światłach posadzki.
– Rzecz w tym – odpowiedział Żelaznemu – że ludzie cholernie nie lubią, kiedy ktoś ich kontroluje. Bronią się. Obronią się i przed Corbenicem.
– Nikt nie może się bronić przed czymś, co dla niego nie istnieje.
– Prędzej czy później się o was dowiedzą.
– O nas? Mów jaśniej, o kim?
– O Corbenicu!
– Corbenic, Corbenic…? Podobno to jakieś miejsce w sieci, ale kto je widział, kto je znajdzie? A gdyby nawet, jak chcesz ludzi straszyć tym, że gdzieś tam w sieci istnieje jeszcze jeden mainframe?
– Nie chodzi o miejsce w sieci, chodzi o… O ten wasz układ.
– Nie ma żadnego układu. Nie ma żadnych nas. Nie nazywamy się tak ani owak, nie nazywamy się w ogóle, bo nas nie ma. Chciałbyś twierdzić coś innego? Biegać od jednego człowieka do drugiego i opowiadać mu o jakimś wszechświatowym spisku przyczajonym w cyberprzestrzeni? Powodzenia. Mogę ci nawet pomóc. Podrzucimy przywódcom obozu katolicko-patriotycznego taką myśl, żeby cię wsparli. Bądź co bądź zawsze mówili, że gnębi nas rozległy, perfidny spisek Żydów i masonów. Potwierdzisz ich wiarygodność, a oni twoją. Powodzenia, przyjacielu.
Ten jednostajny, brzękliwy i pozbawiony wyrazu głos mógł sam z siebie doprowadzić do furii. Robert zatrzymał się przed zatopioną w delikatnej poświacie projekcją, w ostatniej chwili powstrzymał się, żeby głośno nie westchnąć.
– Tak, to prawda – przyznał. – Wiele można zrobić w tajemnicy. Przez ponad pół wieku ludzie śmiali się do łez, jeśli gdzieś jakiś zwariowany gliniarz występował z tezą, że istnieje tajny, potężny, przestępczy związek, mafia, która działa ponad granicami, przenika do władz, urzędów, korumpuje sędziów i morduje przeciwników. To prawda, gazety robiły z takich ludzi obłąkanych, wykpiwali ich politycy. Ludzie nie znoszą, kiedy odbiera im się poczucie bezpieczeństwa, mąci przejrzysty obraz świata. Nie cierpią, by straszyć ich jakimiś spiskami, których nie mogą zrozumieć i pokonać. No i poza tym zawsze odpychają od siebie złe wieści: śmiano się z tych, którzy donosili o obozach koncentracyjnych, nie wierzono w holocaust, w Gułag ani w głód na Ukrainie. Każdy, kto ma blade pojęcie o historii, doskonale to wie. Ale jednak w końcu, prędzej czy później, ludzie muszą uwierzyć faktom, pomyśleliście o tym? W końcu przecież tym samotnym, ośmieszanym gliniarzom udało się ludzi przekonać, że mafia jest, i w końcu ją zniszczono.
Żadne słowo Żelaznego ani żaden jego ruch nie usprawiedliwiał takiego przypuszczenia – a jednak Robert miał wrażenie, że wraz z metalicznym dźwiękiem dotarło do niego uczucie rozbawienia.
– Nie zapominaj, że nic nie stoi w miejscu – odparł jego rozmówca. – Gromadzone są doświadczenia. Te doświadczenia sumują się i pozwalają unikać popełnionych przez innych błędów. Corbenic nie powstał w pustce ani z niczego.
– A z czego powstał? Kto go stworzył?
– Tego, być może, kiedyś się dowiesz, jeśli Corbenic uzna cię za godnego wyższych wtajemniczeń. Twój czas na zadawanie pytań kończy się. Wykorzystaj go, dopóki możesz.
Skinął podbródkiem na wyświetloną przed nimi mapę.
– Chce wiedzieć, co się dzieje z Polską.
– Oczywiście. Spodziewałem się tego pytania. Ale czy ty wiesz, przyjacielu, że w naszych pamięciach nie ma osobnego obszaru dla Polski? Myślę, że najwięcej na ten temat znajdziemy w obszarze bazy poświęconym Rosji.
Znowu dotknął kolumny i poruszył palcami. W zawieszonej przed nimi kuli zaczęły się kłębić barwne mgławice.
Pomiędzy swymi błękitnymi, widmowymi palcami Robert ponownie zauważył tlącego się papierosa.
– Co to jest, do diabła? – zapytał, pokazując go Żelaznemu.
– To ty. Widocznie bardzo potrzebujesz nikotyny. Corbenic to czarodziejskie miejsce, potrafi materializować myśli – krótka pauza, chyba na śmiech, zagubiony przez wizualizację. – Mówiąc poważnie, w oprogramowaniu zastosowano krótkie sprzężenie sterownika, dzięki któremu sam tworzy on pejzaż, czerpiąc wprost z umysłu użytkownika. W ten sposób można nadać Nici kilkakrotnie większą przepustowość. Ten korytarz, w którym się spotkaliśmy, powstał w taki właśnie sposób.
– Nigdy nie byłem w takim miejscu.
– Musiałeś być. Zapomniałeś. Nikt nie zdaje sobie sprawy, co nosi w głowie i co może z niej zostać wywleczone…
Żelazny poruszył rękami. Nagle jego oczy otworzyły się i Robert odniósł wrażenie, jakby odsłoniła się w nich panująca wewnątrz żelaznej skorupy kosmiczna pustka, w której źrenice tamtego płonęły niczym dwie zimne, okrutne gwiazdy.
– Spójrz – powiedział Żelazny, wskazując mu dłonią zawieszoną w projekcyjnej kuli niezwykłą, trójwymiarową konstrukcję. Gdyby było to bardziej regularne, mogłoby wyglądać na fragment ogromnego przęsła albo model strukturalny jakiegoś bardzo skomlikowanego, krystalicznego minerału: barwne punkty połączone plątaniną równie kolorowych nici.
– Co to jest?
– Rosja. W Corbenicu nazywamy ten sposób odwzorowywania mapą relacyjną. Jest bardzo przydatna i często stosowana, trzeba ją tylko umieć czytać – w miarę ledwie zauważalnych ruchów żelaznych palców projekcja ulegała stopniowemu uproszczeniu. – Masz tutaj kraj takim, jakim jest w rzeczywistości. Granice, konstytucje, oficjalne władze to sprawy gdzie jak gdzie, ale na tym obszarze zupełnie już drugorzędne. A tu masz zobrazowanie ośrodków faktycznej władzy, zarazem ukazujące układ sił. Nie staraj się na razie ogarniać szczegółów, na to być może przyjdzie czas. Patrz na sam układ nici, jak na figurę geometryczną. Potrafisz coś o nich powiedzieć?
Cały czas myślał gorączkowo nad swoją sytuacją. W jaki sposób jego sterownik jest podłączony do obcego mainframu? Nie chciał o to pytać, by nie wzbudzić podejrzeń.
– Wyglądają, jakby były w równowadze.
– Tak. Dobrze. Przypomina to średniowieczne sklepienie, prawda? Kamień położony w centrum nadaje równowagę całemu układowi. Ale tu analogia się kończy, bo mamy do czynienia z układem dynamicznym i naszym zadaniem jest wymodelowanie tej dynamiki. Widzisz ten punkt, tu? To, hasłowo mówiąc, niejaki Birłukin. Jeden z około trzydziestu podobnych mu książątek, rządzących różnymi kawałkami byłego i przyszłego imperium; nie w sensie terytorialnym, czy raczej nie tylko w sensie terytorialnym. Birłukin kontroluje spory kawałek energetyki, a przede wszystkim telekomunikację. Piątka starych współ-władców, których umowa decyduje o sprawach na Kremlu, lekceważy go. To ich błąd. Wiesz, dlaczego zwracam twoją uwagę na Birłukina? – zapytał i natychmiast odpowiedział sam sobie: – Ponieważ postawiliśmy na niego i pomożemy mu zostać jedynym władcą Rosji.
– Co to ma wspólnego z moim pytaniem?
– To jest właśnie odpowiedź na twoje pytanie. Pytałeś, co będzie z Polską. Corbenic odpowiada: białej cywilizacji potrzebna jest zapora – mocarstwo na Wschodzie, będące przeciwwagą dla Chin z jednej strony, a świata islamskiego z drugiej, dopóki nie dojrzeją one do przekształcenia. Dlatego celem nadrzędnym jest wyciągnąć Rosję z chaosu i dać jej silną władzę, która popchnie ją do forsownego rozwoju gospodarczego. To nie będzie przyjemna władza dla swych poddanych, ale taka właśnie jest konieczna. Nawet nie wyobrażasz sobie, co ludzkość będzie musiała w nadchodzących dziesięcioleciach znieść. Szczerze mówiąc, kto nie musi o tym myśleć, niech tego lepiej nie robi.
– A Polska?
Musiał sięgnąć pamięcią głęboko, do czasów, gdy chłonął podstawową wiedzę o kataryniarstwie. Przypomniał sobie Billa Ferna z Krzemowej Doliny i jego konwersatorium na temat sytuacji awaryjnych w sieci.
– Polska ma w tej grze swoje znaczenie. Jest bramą między Rosją a Zachodem. Birłukin to wie, dlatego uderza właśnie tutaj, i uderza w grupę Dasajewa, który rozmaitymi drogami kieruje polskimi służbami specjalnymi. Ale Dasajew, dzięki swoim interesom w Polsce, zaczął już zagrażać kremlowskiej piątce, więc ta nie udzieli mu pomocy, i to będzie jej kolejny błąd. Zresztą, nie będę ci podawał szczegółów. W każdym razie Polska będzie tu bardzo ważna, a wielu Polaków zajdzie w otoczeniu Birłukina niezwykle wysoko.
– Pytałem o państwo polskie. Co z nim będzie?
– To samo, co ze wszystkimi innymi: zaniknie i roztopi się w wielkiej rodzinie narodów. Może nieco wcześniej niż pozostałe, ale o to Polacy będą mogli mieć pretensje tylko do samych siebie.
“Pamiętajcie, że pod każdym oprogramowaniem, w jakim będziecie pracować, leży warstwa któregoś ze starych systemów operacyjnych – uczył ich wtedy Bili Fern. -Czasem jest to UNIK, czasem VAX, nie używa się ich już, zostały przywalone nowymi instrukcjami, ale zazwyczaj tam tkwią. Jeśli zdarzyłoby się wam wkleić w zawieszony system, przechodźcie do trybu pracy konwersacyjnej i spróbujcie się do nich odwołać”.
– Rozumiem – powiedział, otrząsając się z zamyślenia. – Krótko mówiąc: proponujecie mi współudział w czynieniu jakiegoś enigmatycznego dobra. Mam się w tym celu wznieść ponad swoje narodowe sentymenty i pomagać wam tak pokierować rodakami, aby ochoczo wsparli nowego batiuszkę, który przywróci ich okupantowi świetność z czasów Stalina. W zamian mogę liczyć na dostatnie, udane i długie życie, jako jeden z tych, którzy w ukryciu przed ludzką mierzwą rządzą, światem. Czy tak?
– Nie wyobrażaj sobie zbyt wiele. Będziesz tylko malutką mróweczką. Oczywiście, będziesz dostawał z Corbenicu wiadomości o pewnych generalnych planach, po prostu, aby wiedzieć, ale nie sądź, że od razu staniesz się kimś istotnym. Na to trzeba pracować latami, a ty bardzo późno zaczynasz.
– A jaki mam wybór?
– W istocie, nie masz żadnego. Jedyne, co możesz zrobić, to naprawdę postarać się, aby Corbenic uznał cię za godnego zaufania. Ostatnia wiadomość, jeśli jeszcze się tego nie domyśliłeś: twój sterownik, zanim ci go wydano, został trochę poprawiony. Znalazło się w nim kilka dodatkowych modułów, wspomagających połączenie z naszym oprogramowaniem. Corbenic zna w tej chwili każde drgnienie twoich mięśni. Nie sądź, że zdołasz go okłamać, i nie sądź, że zdołasz mu uciec.
Robert przez długą chwilę wpatrywał się Żelaznemu wprost w wypełnione otchłanią oczy. Milczał. Potem złożył ręce w gest przeładowania ostatniego połączenia. Szarpnął się. Nic. Szybko poruszając palcami, złożył wydobyte z pamięci hasło przywołania systemu operacyjnego – i dostał potwierdzenie. Komputer słuchał go.
Wciąż patrząc Żelaznemu w oczy, wypisał komendę wyjścia.
Świetlna katedra, projekcja, Żelazny – wszystko rozpłynęło się w mroku.
Spadał.
Leciał z zawrotną prędkością w nie kończącą się, czarną studnię, której dno wydawało się być z każdą chwilą dalej. Jak w koszmarnym śnie. Chciał poruszyć rękami i przelogować się do jakiegokolwiek systemu, ale nie miał rąk ani nóg, był bezcielesną myślą, opadającą bezradnie w otchłań.
Potem ciemność nasyciła się białym, pulsującym powoli światłem. Na utkanych ze splątanej materii ścianach studni migotały cienie, rozjarzały się i przygasały w jednostajnym rytmie.
Opadał ku migoczącemu miarowo słońcu, przez supły żył i arterii, w które pompowało ono porcje światła i cienia.
Światło. Cień. Światło. Cień.
Teraz kolor światła zaczął się zmieniać. Skłębiona materia skąpała się w czerwieni, jaśniejącej z każdym uderzeniem świetlnego serca, aż stała się barwą jaskrawej pomarańczy, potem żółtym, zielenią, niebieskim, fioletem… Kiedy oślepiający blask nasycił barwą kardynalskiej purpury, Robert dostrzegł pod sobą rozjarzoną powierzchnię słońca, przybliżała się z niewiarygodną szybkością, Spadał na rozjarzoną tarczę, niezdolny się poruszyć, obronić, niezdolny nawet zasłonić oczy, przerażony.
Spadł na gorejące słońce; okazało się cienką jak bańka żarówki skorupką, która pod jego ciężarem rozprysła się na tysiące okruchów, rozsypała w kaskadę iskier, gasnących w bezkresie mroku.
PRZESKOK
Pędził w dół po kręconych schodach, najszybciej jak potrafił, z trudem chwytając w obolałe płuca powietrze.
Przed sobą miał studnię staroświeckiej klatki schodowej, mógł ponad balustradami dostrzec zamglonym z wysiłku wzrokiem posadzkę parteru.
Za nim otwierały się z trzaskiem mijane drzwi, a wy-pryskujące z nich ręce zamykały chwyt o milimetry od jego pleców i ramion.
Uszy wypełniał zwielokrotniony pogłosem studni chichot prześladowców, okrzyki – chwyć go, chwyć go, łap! Nie wiedział, skąd i dokąd, i dlaczego ma na sobie niebieski, niemodny garnitur z wielkimi, złotymi guzikami, szerokimi klapami, nogawkami jak dzwony i szerokim jak sztacheta krawatem w ukośne paski. Któraś ze ścigających go dłoni chwyciła za ten krawat, szarpnięcie zdusiło go, w oczach pociemniało, rozjarzyło się krwiście, ale zdołał się uwolnić, popędził dalej na dół, jeszcze szybciej, półprzytomny ze strachu, czując tuż za sobą wyciągające się dłonie i słysząc trzask otwierających się jedne po drugich drzwi.
Chwyć go! Chwyć! Łap! – huczało w studni. I znowu trzask drzwi, i znowu muśnięcie chybiających o milimetry szponów.
Dopadł parteru, na wpół żywy ze zmęczenia, resztką sił przeszedł jeszcze kilka chwiejnych kroków – runął twarzą na kamienne, woskowane płyty, pachnące kurzem i moczem. Okręcił się ostatkiem sił na plecy i dyszał ciężko.
Zapadła cisza.
Uświadomił sobie, że umiera.
Myślał o Wiktorii. Błagał ją o pomoc. Wołał ją.
Ponad jego ciałem wznosiła się ku górze, w nieskończoność, spirala schodów, z których zbiegł. Nad pobłyskującymi barwą mosiądzu balustradami zaczęły się pojawiać twarze. Jedna, dwie. Dziesięć. Pięćdziesiąt. Blade, pozbawione wyrazu twarze, wszystkie identyczne, jak maska Fantomasa. Wpatrywały się w niego. Przygważdżały go do ziemi spojrzeniami ostrymi i zimnymi jak stalowe igły. Sto. Dwieście. Tysiąc. Teraz już wypełniły gęsto przestrzeń ponad balustradami, jedna przy drugiej, zwisały nad nim gęstymi gronami.
Zamknął oczy, wciąż próbując przywołać Wiktorię, coraz słabiej, utrudzony długą, beznadziejną ucieczką. Wtedy poczuł wstrząs i usłyszał głuchy łoskot, jakby tysiąc jabłoni w jednej chwili zrzuciło na ziemię dźwigane brzemię owoców.
Ponad balustradami przechylały się już tylko bezgłowe toboły ciał. Opadłe lawiną głowy tłoczyły się dookoła leżącego Roberta, chichocząc, podskakując i pobłyskując ostrymi jak szpilki zębami. Chwyć go, chwyć! Gryź! Do krwi, do krwi! Jedna, druga, dwudziesta podskakująca głowa chwyciła go zębami, na niebieski materiał garnituru i koszulę trysnęły strumienie krwi. Krzyknął przeraźliwie, usiłując bezradnie odpędzić je rozpaczliwymi uderzeniami rąk.
– Dureń! Dureń! Co narobiłeś, idioto! Co narobiłeś! -wrzasnęła największa z głów głosem Brzozowskiego i wysokim podskokiem wgryzła mu się w twarz. Krew, ból, przerażenie. Krzyk zamarł mu w zadławionym falą krwi gardle, szarpnął się w potwornym spazmie bólu, obrzydzenia i rozpaczy.
PRZESKOK
Fontanna ziemi, ognia i dymu wybuchła o kilka kroków, podmuch zwalił go na bok w błotnistą ziemię, wtłaczając bojowy okrzyk z powrotem do ust. Gwizd w uszach przygłuszył na chwilę całą upiorną symfonię bitwy, nieartykułowany krzyk biegnących, klekot bolszewickich karabinów maszynowych, ryk artylerii… Kulił się do matki ziemi, przerażony, spłakany, gdy deszcz błota i odłamków bębnił po hełmie i grubym szynelu.
– Ciebie on z łowczych… obierży… wyzuje… i w zaraźliwym… liwym powietrzu ratuje… – powtarzał bez tchu drżącymi, pobladłymi wargami. I Pan Bóg wysłuchał tej rozpaczliwej, dziecięcej modlitwy, bo deszcz ustał, gryzący dym zaczął się rozwiewać, a on wciąż żył, przyciśnięty do rozoranej ziemi, tłustej i pachnącej, jakby czekała na złożenie w skibach złotego ziarna, a nie na cuchnącą daninę krwi, ropy i gnijących ciał.
Krzyk nie przebrzmiewał, atak szedł, teraz widział ciemne sylwetki żołnierzy przed sobą, tańczące w pióropuszach dymu i płomieni, w trzasku ognia z bolszewickich taczanek. Uniósł się, wypluwając błoto, poderwał na czworaki, podciągnął długi jak nieszczęście karabin, wraz z bagnetem sięgający mu ponad głowę. Jego drobne, zmaltretowane forsownym marszem ciało szesnastolatka drżało od stóp do głów, sam nie wiedział, ze zmęczenia, wściekłości czy z ochoty do bitwy i nie zastanawiał się nad tym, już miał skoczyć ponownie do przodu, kiedy kolejny ognisty podmuch nadleciał w chichocie odłamków od tyłu i znowu siadł na plecach potwornym ciężarem, cisnął nim jak piórkiem o ziemię.
– Stój, przeklęty idioto! – wrzeszczał mu Brzozowski wprost do ucha, przekrzykując hałas bitwy. – Gdzie, do cholery?!
– Idź won, precz – krzyczał, usiłując zrzucić ciężar z pleców. – Nie zatrzymasz mnie! Pobijemy ich, ścierwa czerwone, pobijemy!
– Na dwadzieścia lat! – darł się Brzozowski. – Jesteś gorszym frajerem, niż kiedykolwiek myślałem! Ty akurat Polskę zbawisz, co?
– Idź won! Zbawię, nie zbawię, za swoje zapłacę… Gdzieś w pobliżu, zdawało się, tuż koło ucha, zagwizdała przejmująco seria z maksima.
– Nie ma już żadnej Polski, durniu! – syczał Brzozowski, wściekły, wtłaczając go w błoto. – Nikt się nią nie przejmie! Na świecie tylko powiedzą, że wreszcie koniec z tym gniazdem antysemitów, jeśli w ogóle coś powiedzą, i tyle z ciebie zostanie: nic! Zmarnowany talent, spieprzone życie, żadnej nagrody! Nie miej złudzeń! Równie dobrze możesz się utopić w sraczu!
– Idź won, ścierwo!!! – rozdarł się, rozpaczliwie usiłując wstać. – Moje życie, cholera! Mój kraj!
– Ot, tu, twoja Polska, matole! – Brzozowski wgniatał go z jakąś nieludzką, niepojętą siłą w błoto. – Patrz! Patrz!
Potężne pchnięcie wcisnęło go w powierzchnię ziemi, zanurzył się w niej jak w oceanie, pożeglował w głąb czarnych fal. Odgłosy bitwy ścichły w jednej chwili, tylko wybuchy raniących ziemię pocisków haubic odzywały się jeszcze ciężkim, dudniącym łoskotem, jak przetaczające się po niebie odległe grzmoty. Potem, w miarę, jak zanurzał się coraz głębiej i głębiej, ucichły także i one.
Byli tam. Leżeli ciasno, jeden na drugim, upchani w wypełnionych śmiercią dołach z urzędniczą sumiennością. Leżeli w pełnych mundurach, niektórzy z głowami owiniętymi szynelami, inni z wepchniętymi w usta czapkami, przegnili, jak wypróchniałe kukły, poprzerastani korzeniami. Ręce powiązane z tyłu drutem. Zgniłe pasy i buty. Pordzewiałe guziki – kruche skorupki rdzy z łuszczącym się śladem orzełka.
Milczący, nieporuszeni i martwi. Robaki wydrążyły w ich zbutwiałych ciałach labirynty korytarzy, czyniąc je ażurowymi i nieważkimi, jak czarne, zwęglone motyle pozostałe po spalonej księdze.
Warstwa za warstwą, głębiej i głębiej, bez końca – płynął między nimi, wpatrywał się w zgniłe twarze, w zetlałe oczodoły, w bezbronne ręce. Nie było końca królestwu umarłych, ledwie minął jednych, oto już pojawiali się następni, wyciągali ku niemu bezsilne, popalone ręce, krzyczeli bezgłośnie. Ci, którzy spłonęli w ruinach miasta, ci zakatowani, zamarznięci pod polarnym kołem, zamienieni w żywe transformatory, ci topieni w szambie, z pozrywanymi paznokciami, z genitaliami zmiażdżonymi podkutym buciorem…
Płynął między nimi, wciąż głębiej i głębiej, oślepły od łez, z gardłem ściśniętym do potwornego bólu. Oto byli. Ojcowie, dziadowie przyszłych ministrów i prezydentów, przyszłych dyrektorów i menadżerów, profesorów i pisarzy, bankierów i przedsiębiorców, sędziów, adwokatów -którzy nigdy się nie narodzili, po których została tylko ziejąca pustka, wypełniana cuchnącą falą szumowiny, dziećmi oprawców i wykolejeńców z folwarcznych czworaków; śmiertelna rana w ciele narodu. Leżeli pochowani w zapomnieniu, milczący, nieważcy, rozsypujący się w proch pod oddechem mijającego ich Roberta, zaciskającego w bólu palce i mrużącego załzawione oczy, uciekającego wciąż w głąb i w głąb czasu.
PRZESKOK
Kiedy Kazik wyszedł przed oborę, słońce unosiło się właśnie ponad las – wielka, złocista kula, wznosząca się do wędrówki po błękitnym niebie, tak pięknym, jak rzadko tego lata. Z dala, od strony Wisły, uderzył kościelny dzwon. Jego czysty, pełny dźwięk przetoczył się ponad polami, dachami chałup, aż zapadł gdzieś u granicy lasu. Obrócił się w stronę, gdzie za zakrętem drogi zniknął ojciec z wozem, i przez chwilę patrzył na dwie ozłocone porannym słońcem wieże starego kościoła, strzegące od niepamiętnych pokoleń wiślanego brodu.
Westchnął w końcu i przeniósł wzrok na podwórze obejścia. Porykiwania z obory uspokajały się w miarę, jak zręczne palce kobiet uwalniały kolejne krowy od brzemienia ciążącego w obolałych wymionach mleka. Matka wołała przy tym coś do parobka, który biegł już z nabitym na widły naręczem podłożyć bydłu świeżej słomy.
Po napojeniu inwentarza wielkie, drewniane koryto koło studni było już prawie puste. Postawił wiadro na ziemię, zahaczył do żurawia, popluł w ręce, jak to podpatrzył u starszych, i chwyciwszy żuraw, napiął się z całej siły, zanurzył je w studni i wyciągnął, ciężkie od wody. Z wysiłkiem odstawił pełne wiadro obok studni, uważając, aby nie puścić zbyt gwałtownie i nie wylać jego zawartości. Potem odetchnął, otarł pot z czoła i podszedłszy do wiadra, chlusnął nim do koryta. Trzeba było powtórzyć to jeszcze wiele razy, żeby koryto napełniło się zimną, studzienną wodą, pozwalając jej ugrzać się w słońcu dla żywizny.
– Ej, Kazik! Ej! – doleciało go od bramy obejścia. Podniósł wzrok, potrząsając z dawna nie przycinaną czupryną.
Przy bramie dostrzegł chudą, przygarbioną postać Jaśka. Jego ojciec też musiał pojechać z wozem, jak przykazano, a on, widać korzystając z tej okazji, od razu urwał się od roboty.
– Co chcesz? – spytał, podchodząc i masując przy tym obolałe ręce.
– Chodź – Jasiek zachęcał go ruchem głowy. – Pójdziemy popatrzeć.
– Zgłupiałeś. Już tam tylko nas brakuje.
– No, nie bądź głupi. Chodź. Wody możesz potem na-czerpać, a drugi raz nie zobaczysz.
– Ja tam nie ciekaw. – Nieprawda. Był ciekaw.
– Akurat. Jak chcesz. Ja idę. Tylko potem nie wyrzekaj.
– Czekaj! – wahał się. – Ociec, jak się dowie, to mi dupę złoi…
– O, wa! Mało to kiedy cię w dupę bili? Mój też mnie nie pogłaszcze, a się nie boję. Zresztą, skoczymy lasem, na skrót, to się może nie zwiedzą.
Kazik rozejrzał się rozpaczliwie po podwórzu, ale ani matki, ani rodzeństwa, ani nawet parobka nie było w zasięgu wzroku. Odetchnął głęboko i w końcu, nie znajdując sił, by dłużej się opierać pokusie, nurknął pod palikiem w obrastającą płot trawę.
Pobiegli ścieżką między polami, zostawiając stary, dwuwieżowy kościół po lewej ręce; dopiero gdy dojrzewające z wolna do zbioru łany ukryły ich przed czyimkolwiek wzrokiem, zwolnili trochę.
– A ociec to wściekli byli – wysapał Jaśko, kiedy już zanurzyli się w lesie. – Oj, klęli, aż się matula za uszy łapała, cały wieczór baczyłem, żeby mu pod rękę nie wpaść. Pewnie, roboty po uszy, a tu cały dzień na nic. A twój?
– A, trochę. Niedużo.
– Taaa… Bo wam to zawsze łatwiej, Staśko pomaga.
– I żre też – przypomniał Kazik. – A do obrobienia więcej. Tatko powiedzieli, że jak władza każe, to nic nie poradzisz, więc i gadać po próżnicy szkoda: trza brać wóz i jechać, już.
– Prawda, że poradzić nie poradzisz – zgodził się Jaśko.
Słońce wspięło się nieco wyżej i stało gorętsze, gdy dotarli na skraj lasu i ostrożnie, by nie wpaść komu w oczy, podpełzli przez krzaki do polany.
Wybrali dobre miejsce, gdzie cypel lasu wdzierał się głęboko w polanę i górował nad nią, odsłaniając doskonały widok.
Polana była cała stratowana przez ludzi i konie, i cała usiana nie zebranymi jeszcze trupami. Chłopi krążyli po niej tam i sam, pod czujnym okiem urzędnika i kilku Kożaków, zbierając trupy na wozy i odwożąc je księdzu, który już czekał przy rozkopanej mogile na wzgórzu.
Inni tymczasem znosili na kupę pozbierane żelastwo i rzemienie, kosy, pasy, cokolwiek znalezionego przy trupach mogło jeszcze mieć jakąś wartość. Tylko papiery, jeśli tkwiły u którego w kieszeni, trzeba było zaraz oddawać urzędnikowi.
W usypywanym pośrodku polany stosie wypatrzyli nawet prawdziwą flintę; prawda, że z odłamaną kolbą, trzymającą się jedynie na skórzanym pasku. Pewnie dlatego została na polu, bo poza tym, ku skrywanemu zawodowi, nie widzieli nigdzie broni. Widać Kozacy musieli ją od razu pozbierać sami, razem z trupami swoich.
– A wczoraj do pana dziedzica przyszli – przypomniał sobie Jasiek. – Sąsiad oćcu opowiadali.
– No?
– Bo tutaj paniczów znaleźli. Chłop, co furę przyprowadzał, poznał ich i czynownikowi powiedział.
– Głupi! – żachnął się Kazik. – Po co gadał?
– Sameś głupi! Co nie miał powiedzieć? Oba tu leżeli, i starszy, i młodszy. A teraz i starego pana wywieźli, sąsiad mówił, że taki był przygarbiony, jak go zabierali, i trząsł się cały, płakał, jakby mu ze sto lat przybyło. Pewnie już i on długo nie pociągnie.
– To i po nich – podsumował Kazik, z jakimś niezrozumiałym nawet dla niego samego żalem.
– Ano, po nich. Mówili sąsiad, że ksiądz dobrodziej mówili, że majątek teraz władza weźmie, a kobiety mają dwie niedziele, żeby się zabierać.
– Szkoda ich… Do miasta pojadą? – zapytał, nie mogąc oderwać wzroku od widoku zasłanego trupami pola. Gdzieniegdzie piętrzyły się one w stosy i ktoś biegły mógłby z tych stosów, z linii, jakie tworzyły, odczytać przebieg bitwy.
– Jużci, a gdzie? – Jasiek także nie odrywał wzroku od pobojowiska, czyszczonego pracowicie przez chłopów. -Ociec mówili, że się tu cały dzień bili, bo ich Kozacy wzięli ze wszystkich stron i nie mogli się już do lasu z powrotem wysmyknąć.
– Szkoda – powtórzył Kazik cicho, myśląc o młodym paniczu, jak stał z flintą na polowaniu, i o jego ojcu, który siadywał na mszy zawsze od brzegu rodzinnej ławy, na prawo od ołtarza.
– Głupiś – powtórzył Jasiek. – A tobie co tutaj do żałowania?
Nie odpowiedział. Tylko patrzył, wciąż patrzył w milczeniu, zaciskał pięści, nie potrafiąc nazwać ani zrozumieć tego czegoś, co się w nim rodziło, tego nie znanego nigdy wcześniej uczucia, jakie zbudził w nim obraz usłanego trupami pola. I sam nie wiedział dlaczego z kącika oka płynie mu po policzku wielka, gorąca łza.
Sygnał połączenia nadszedł, kiedy Wiktoria adiustowała sześciokolumnową analizę wpływu, jaki Gwarancje wywrą na perspektywiczny rozwój polskiej gospodarki. Tekst przeznaczony był dla jutrzejszych, sobotnio-niedzielnych wydań kilku specjalistycznych dzienników, adresowanych do biznesu, giełdy i bankowców; z tego, co słyszała, szedł także do syndykatów w USA. Zgodnie z przyjętą w grupie procedurą, opracowanie robiły trzy osoby jednocześnie, podczas gdy czwarta, w miarę potrzeb konsultując się z całą trójką, ustalała wersję ostateczną. Początkowe partie tekstu jeszcze nie istniały, podobnie jak część poświęcona konkluzjom. Zespół autorski zamierzał odwołać się w nich do przemówień wygłaszanych na uroczystości podpisania, które udostępniano w sieci dopiero w chwili rozpoczęcia ceremonii.
W wydawnictwie właściwie nie istniał zwyczaj pisania tekstów. Budowano je, fakt po fakcie, cegiełka po cegiełce, zbiorowym wysiłkiem zespołów redakcyjnych i grup specjalistów. Udział w tym budowaniu wymagał skupienia i trochę pozwoliło to Wiktorii zapomnieć o męczącym od rana, irracjonalnym niepokoju. Po lunchu w pomieszczeniach koncernu, także w pomieszczeniu grupy ekonomicznej, robiło się gęściej i bardziej hałaśliwie, aż poczuła się zmuszona użyć do pracy gogli. Cicha, rytmiczna muzyka w słuchawkach doskonale izolowała ją od gwaru biura, kiedy z uwagą przepatrywała tekst w lewym panelu, mając w prawym rozwinięty interfejs wykupionej przez koncern bazy wiedzy.
Oprogramowanie, którym się posługiwała, było nieseryjnym projektem, pisanym specjalnie dla koncernu, z uwzględnieniem jego specyficznych wymagań, jakkolwiek w oparciu o powszechnie dostępne standardy. Poza tym niewiele więcej o tym programie wiedziała. Redaktorzy merytoryczni raczej nie byli zachęcani do zgłębiania jego tajników, przeciwnie – mówiono im, że od tego jest dział komputerowy, który należy wzywać natychmiast przy każdej, nawet drobnej wątpliwości.
Dla potrzeb Wiktorii zupełnie zresztą wystarczała wiedza, że podczas, gdy w lewym panelu ma redagowany dokument, w prawym przywoływać może potrzebne dane i sugerowane przez bazę rozwiązania. Dochodziła właśnie do momentu, gdy autor, rozprawiwszy się ze złudzeniami co do możliwego w Polsce boomu inwestycyjnego, przechodził do naświetlania perspektyw stojących przed Polską jako swego rodzaju wielką strefą wolnocłową dla całego Wschodu – kiedy w uszach zabrzmiała jej pocieszna, elektroniczna melodyjka, jaką zwykł sygnalizować swoją ingerencję menadżer programów.
Otworzyła kursorem okno. Animowana główka nadzorcy plików oznajmiła głosem, równolegle z rozwijającym się w oknie napisem, o odebraniu adresowanej dla niej wiadomości. Zanim zdążyła nakierować kursor na pole “wyświetl”, menadżer uzupełnił tę informację migającym ostrzegawczo polem: INYALID FILE CODE.
Mimo to wyświetliła otrzymany list. Okazał się krótką sekwencją niezrozumiałych znaków. Jakieś kreski, nutki, symbole karcianych kolorów, wszystko zepchnięte w jednej, wyłażącej daleko poza ekran linijce.
Nabrała głęboko powietrza.
Znalazła w menu menadżera poczty pozycję “sugestie” i pominąwszy kilka pierwszych punktów odpowiedzi, doradzających jej ponowienie połączenia, sprawdzenie zgodności systemów i temu podobne, wybrała połączenie zwrotne z nadawcą listu.
Na kilkakrotnie powtarzane polecenie “wykonaj” komputer odpowiadał jednak stale w ten sam sposób: informacją o błędzie.
Poleciła menadżerowi próbować kolejnych programów korekcji uszkodzonego pliku. Elektroniczny bełkot zmieniał wygląd i objętość, ale po każdej konwersji pozostawał równie niezrozumiały, jak w chwili odebrania.
Wiktoria nie mogła wiedzieć, iż zaburzone w swym trybie działania podprogramy rezydentne sterownika jej męża, choć zablokowane przez kontrolujący go teraz obcy software, nie przestawały pracować; odebrały jej próbę połączenia się z Robertem i zapisały ją w pamięci krążącej, jakkolwiek ich operator nie miał już wtedy do niej dostępu. Odebrały też ślady jego rozpaczliwego wołania z dna studni kręconych schodów, a choć nie były w stanie przełożyć ich nie znanego formatu, zdołały rozpoznać powtarzające się imię, pod które w makrodefinicjach pamięci stałej sterownika podłożony był jej sieciowy adres.
Wiktoria nie mogła wiedzieć, ale w jakiś sposób czuła, że to musi być wiadomość od niego, wiadomość, iż dzieje się coś złego, iż potrzebuje jej pomocy.
Po którejś z kolejnych konwersji w wyświetlanej na ekranie sieczce pojawiła się kilkakrotnie jedna zrozumiała litera. Ta właśnie litera, której miało nie być w polskim alfabecie i na cześć której Robert nadał jej imię. I nigdy nie pisał tego imienia inaczej, niż z ową literą na początku.
Nie chciała tracić czasu nawet na wychodzenie z systemu; zamroziła pracę kursorem i zerwała z głowy gogle.
– Wychodzę – zawołała tylko. – Proszę, skończcie za mnie, będę mogła, to jeszcze wrócę.
– Hej, zaraz, co się dzieje? – usiłował protestować któryś z nich.
Sama by to chciała wiedzieć. Nie mogła tracić czasu. Niech ją wyrzucą – trudno. Osiem minut później była już w garażu pod budynkiem i przekręcała kluczyk w stacyjce wozu.
Ojciec siedział przed nim taki, jakim go zapamiętał: zmęczony. Pochylał ciężko głowę nad zbitym z desek stołem, przechylając ją nieco na bok, a jego szare oczy były pełne pośmiertnego smutku.
– Tylko się chować – mówił w zamyśleniu. – Całe życie chować się i cofać. Cofać się i ukrywać, ukrywać się i cofać, i ciągle mówić sobie: trudno, nic sam nie poradzę, trzeba się cofnąć jeszcze głębiej, przyczaić w domu jak ślimak w skorupie i czekać na lepsze czasy…
Siedzieli w drewnianej, góralskiej chacie na Głodówce – za plecami Ojca, w obramowanych sośniną kwadracikach okna, niesiony wiatrem śnieg sypał z ołowianego nieba na świerkową gęstwę, porastającą stok. Robert czuł się syty, rozgrzany herbatą i smażonym pstrągiem, którego smak czuł w ustach. Pamiętał to miejsce – zawsze zachodził tu z gór, przez Gęsią Szyję i Poroniec, ogrzać się i zjeść smażonego pstrąga, który nigdy, w żadnym momencie życia nie smakował tak dobrze, jak kiedy wracało się z górskich szczytów. Nigdy nie był tutaj z Ojcem, ale często myślał tu o nim, oparty o tę właśnie ścianę z uszczelnianych słomą desek. Dawno. Zanim jeszcze świat odsłonił swe prawdziwe oblicze, a góry zmieniono w rozdeptane rojowisko zwożonej zewsząd szarańczy, rozwrzeszczanej, tępej, siejącej dookoła stertami zmiętych papierów, puszek i plastiku.
– Tato… – głos zadrżał mu ze wzruszenia i zamarł w gardle. I choć przecież doskonale wiedział, że to tylko komputerowe złudzenie, marzenie, wzięte jakimś sposobem wprost z jego podświadomości i wzmocnione przez serwery Corbenicu, ta wiedza nie wpływała na to, co czuł.
Odetchnął głęboko i przełknął ślinę.
– Strasznie mi cię było brak, tato – powiedział, przemagąjąc ucisk w piersiach.
Ojciec uniósł na niego wzrok, potem wyciągnął ponad stołem dłoń i uścisnął jego ramię – mocno i zarazem czule, ale jak gdyby machinalnie, cały czas tkwiąc myślami gdzie indziej.
– Powiedz sam, synu – podjął. – Czy ja miałem inne wyjście? Czy my mieliśmy inne wyjście? Nie. Trzeba się było schować, zamaskować, ukryć we własnym domu i tam za wszelką cenę starać się przetrwać. Ty ich nie widziałeś, w czterdziestym piątym: całe dnie, czołgi za czołgami, strach, rozbój, potęga… – pokręcił głową. – Nie miej do mnie żalu, synku. Ja wiedziałem, że już innych czasów nie dożyję. Tylko o was myślałem.
– Wiem, tato. Nie ma nic, co byś sobie mógł wyrzucać. To ja cię zawiodłem.
– Nie. Nie zrobiłeś niczego, czego miałbyś się wstydzić – powiedział Ojciec. Jego głos zdawał się dobiegać z bardzo daleka. Wiatr za oknem szarpał bezgłośnie szczytami drzew i ten widok budził jakiś zakradający się do serca chłód.
– Nic nie wiem, tato -jęknął Robert, czując się bezsilny i słaby. – Nic nie zrozumiałem. Czegokolwiek się dotknąłem, okazywało się błędem. W kogokolwiek uwierzyłem, okazywał się łajdakiem albo głupcem. Chciałem coś zrobić, a wszystko rozsypało mi się w rękach. – Pochylił głowę. – Może powinieneś mnie już ze sobą zabrać.
Znowu poczuł na ramieniu jego silną, ciężką dłoń.
– Wcale tego nie chcesz, synu. Pomyśl; nie próbuje się zastraszyć byle kogo. Nie próbuje się kupić kogoś, kto nie jest nic wart. Synu, popatrz na mnie. Ty jesteś kimś. Ty się już nie musisz chować i ukrywać. Wyjdziesz z domu, staniesz z nimi do walki… i wygrasz.
– Ja już kiedyś próbowałem – pokręcił głową. – Byłem młody, wierzyłem, starałem się, i wszystko się nagle zapadło w błocie. Tato, nie dam rady.
Jego siwe, zmęczone oczy przepalały go na wylot.
– Taki twój los. Inni mogą spać, a ty nigdy nie będziesz umiał zasnąć. Inni mogą nie myśleć, a ty będziesz musiał myśleć za nich. Innych nie boli, a ty jesteś skazany, żeby czuć ból za nich. Już wiesz, dlaczego nie żal ci Etrusków?
Tak. Teraz już wiedział, i było to takie proste, że nie potrafił pojąć, jak mógł na to nie wpaść od razu.
– Bo nie jestem Etruskiem – powiedział.
– Rób to, co musisz robić. I nie daj sobie zawrócić w głowie.
– Gdybyś tu był, tato, gdybyś mógł tu być…
– Jestem tu – powiedział Ojciec z naciskiem. – Czy jeszcze tego nie rozumiesz? Jestem tu, z tobą, ciągle, zawsze. Patrzę na Ciebie.
Ostatnie słowa ojca zabrzmiały echem, jakby odbite w studni. Jeszcze raz spojrzał mu w oczy. Uśmiechnął się, czując nabrzmiewające w kącikach oczu łzy, nabrał głęboko powietrza, nagle oczyszczony, zebrał się w sobie i odbił się z całej siły, wyskakując z góralskiej chaty w czerń osaczającej ją przestrzeni.
PRZESKOK
Leciał, twarzą ku ziemi, nad wielką, zieloną mapą Polski, nad którą przemieszczały się złote napisy, zachęcające po niemiecku do odwiedzania kraju przodków, a po angielsku i francusku do wizyty w miejscu, gdzie XXI wiek sąsiaduje ze średniowieczem. Gdziekolwiek na mapie spoczął jego wzrok, z mglistej zieleni wynurzała się trójwymiarowa projekcja miasteczka lub wsi i rosła szybko; pojawiały się animowane postaci, grały przycięte dla prostej transkrypcji ludowe melodyjki. Projekcja miasteczka rozpadała się na poszczególne hotele, pensjonaty i schroniska, pojawiały się trójjęzyczne napisy informujące o ich standardzie i cenach, potem jak barwne motyle rozwijały się okna dialogowe oferujące dodatkowe informacje o pobliskich atrakcjach turystycznych.
Nie różniło się to specjalnie od interfejsów innych biur podróży, do których zaglądali z Wiktorią za pośrednictwem domowego komputera i standardowego zestawu VR, planując wakacje.
Czuł łomot serca, jakby chciało gdzieś tam, w odległym miejscu, rozsadzić opuszczonemu ciału piersi.
A więc sterownik w jakiś sposób działał. Jego praca była zaburzona, nielogiczna – ale nadal potrafił przerzucać go po sieci. To miejsce, teraz, nie zostało mu wyjęte z podświadomości.
Gdyby mógł jeszcze poznać jego adres…
Wyćwiczone, kataryniarskie makra nie działały. Próbował raz jeszcze skorzystać z rady Ferna i przedrzeć się do głębszej warstwy środowiska. Szło opornie. Nie pamiętał komend, wciąż wywoływał przed sobą okno z komunikatem o błędzie.
– Nie licz na nic, przyjacielu – powiedział Żelazny, pojawiając się nagle na połączeniu on-line. – Nie chcemy, abyś wrócił.
– Nie nadążasz za mną – stwierdził Robert. – Jestem szybszy. Nie potrafisz przenosić się wraz ze mną, po każdym przeskoku potrzebujesz dłuższego czasu, aby mnie odnaleźć.
Żelazny milczał chwilę, jakby zastanawiał się, czy może powiedzieć to, co chce.
– To prawda – przyznał wreszcie. – Masz jakąś niezwykłą zdolność nawigowania w sieci. Ale to ci nie może wiele pomóc w sytuacji, gdy kontroluję twoją Nić, a ty sam jej nie znasz. Jeśli mi umkniesz, cofam się i trafiam po niej. Ale co to zmienia? Nie masz na co liczyć. Myślisz, że w ten sposób doczekasz do momentu, aż twoja żona wróci do domu? Sam wiesz, że jeśli spróbuje cię gwałtownie odłączyć od komputera, twój mózg tego nie wytrzyma. Jesteś zbyt głęboko.
Ważne było tylko to, że w obecności Żelaznego nie zdoła nic zrobić. Nie marnując czasu na dalsze dyskusje, ugiął nogi i z całą siłą odbił się nimi od powietrza, w którym lewitował. Raz, drugi – za trzecim program zadziałał, i znowu, na ślepo.
PRZESKOK
Przemknął przez salon samochodowy, pośród wdzięczących się na opływowych karoseriach modelek. Dziesięć sekund – tyle uznał za granicę bezpieczeństwa, zanim pojawi się Żelazny – wystarczyło mu, by uświadomić sobie, że metoda Ferna nie prowadzi do niczego. Gdziekolwiek się znajdzie, zawsze będzie miał za mało czasu, by drążyć pejzaż i szukać spodniej warstwy programu. To on sam jest tym miejscem, gdzie powinien drążyć.
PRZESKOK
W piwnicznym pomieszczeniu, zapełnionym drewnianymi szafami katalogowymi, sprawdził, czy Corbenic pozostawił mu dostęp do języków programowania. Makro przywołujące je działało. Miał ochotę krzyczeć z radości.
PRZESKOK
Znajdował się pomiędzy przemierzającym gwiaździste niebo kosmicznym krążownikiem a bateriami laserowych działek, zgarniając na siebie ich smugi. Osłonięty jego mgławicowym ciałem krążownik wyrzucił z siebie kilka świecących kuł, które wznieciły na powierzchni planety piekło; wszystko przy akompaniamencie elektronicznych świergotów, wybuchów, wrzasków i jęków konających. W którejś z cyber-kafeterii musiała się w tej chwili zacząć dzika awantura, ale zajęty przywoływaniem i łączeniem modułów FFG nie miał czasu o tym pomyśleć.
PRZESKOK – PRZESKOK – PRZESKOK…
Miotało nim po miejscach nie wiedzieć jak odległych i bliskich, po gęstych od informacji bazach danych, zwariowanych grach, lśniących czystością linii prostych interfejsach wspomagania projektów, po multimedialnych stacjach edukacyjnych i topornych środowiskach graficznych lokalnych sieci małych biur i przedsiębiorstw, po informacjach, przewodnikach i sieciowych klubach zainteresowań. Przestrzeń gadała do niego wszystkimi możliwymi językami, przestrzeń grała melodie, przestrzeń poruszała animacjami, wysyłała przewodników, świeciła mu w oczy pejzażami, światłami, ostrzeżeniami, zachętami.
Ledwie to dostrzegał. Po każdym przeskoku sekundę zajmowało mu rozpakowanie tworzonego programu, potem miał osiem sekund na znalezienie i przyłączenie następnego modułu i sekundę na ponowne zapakowanie wszystkiego przed następnym przeskokiem.
PRZESKOK – PRZESKOK – PRZESKOK…
Na szczęście program nie był niczym skomplikowanym. Gdyby nie musiał wciąż rzucać się po Sieci, jego zmontowanie zajęłoby mu kilkadziesiąt sekund.
Pośrodku wirtualnego Trafalgar Square, po którym przechadzały się charakterystyczne sylwetki Holmesa i Watsona, w którejś ze stacji edukacyjnych, uznał swój program za skończony. Był zupełnym maleństwem i nadzieja, że w strumieniu danych przenoszonych stale w obie strony przez Nić ujdzie uwagi nawet pilnego jej obserwatowa, nie wydawała się nieuzasadniona. Dał mu instrukcję działania i zaczaj: przerzucać się jeszcze szybciej, by w największym możliwym stopniu odwrócić od stworzonego wirusa uwagę Żelaznego.
I znowu – bazy danych, stacje, kluby, sieci lokalne, publiczne interfejsy… Gdyby próbował wysłać swojego wirusa gdziekolwiek na zewnątrz, natychmiast zostałby on przechwycony i skasowany przez CancelBoty sieci publicznej lub systemy strażnicze sieci awaryjnych. Ale on wysłał wirusa po Nici, do własnego sterownika. To nie było zakazane. Podobnie, jak nikt nie zakazuje wbijania sobie noża w udo.
PRZESKOK
Pozostawało tylko czekać i mieć nadzieję, że zadziała.
PRZESKOK
Zatrzymał się.
Uderzyły go w uszy słowa wypowiadane po polsku.
Któraś z procedur zaburzonego w swych funkcjach sterownika zaczęła samoczynnie odkodowywać strumień danych, w którym tkwił; okazały się one transmitowanym dokądś zapisem dźwięku i obrazu, w standardzie używanym przez większość telewizji.
Widział to tak, jakby tkwił w oku kamery. Wielka sala, znana z telewizyjnych relacji, stiuki, złocenia, wielkie gobeliny z wypełnionym herbami wojewódzkich miast konturem Polski. Gęsto zbita publiczność, pierwsze rzędy na fotelach, tylne na stojąco. Obok wieńczących salę drzwi, na podwyższeniu dla gości, mównica. Zajmował ją wyfraczony starzec, o twarzy złośliwego mopsa, z czaszką okoloną wianuszkiem siwizny. Ta twarz wydała się Robertowi skądś znajoma, nie mógł sobie przypomnieć. Czasem kamera przejeżdżała po słuchaczach, rejestrując twarze pełne nieszczerego zachwytu. Starzec kończył jakąś straszliwie namiętną filipikę przeciwko tej Polsce, chamskiej, prymitywnej i ciemnej, którą z pomocą zaprzyjaźnionych mocarstw szczęśliwie składamy dziś do grobu, z nadzieją na nowe, lepsze czasy. Frenetyczne oklaski – kamera w długim przejeździe – mistrz ceremonii zapowiada kolejnego mówcę…
– Dobrze gadał – mruknął z oddali ze swej kolumny spiżowy król. – Ciekawe, co mu odpowie ten ksiądz.
– Ciekawe, czy w ogóle mu odpowie – poprawił króla szewc.
– Ględzenie – podsumował książę.
– Cicho! – szepnął poeta. – Czuję… Czuję w nim Ducha…
Ale Robert nie mógł we wchodzącym na mównicę księdzu dopatrzeć się jakiegokolwiek Ducha. Wyglądał na zwykłego, zmęczonego człowieka.
Ksiądz Skarżyński rozpaczliwie długą chwilę wpatrywał się w twarze słuchaczy, ale nie widział nic, tylko maski – obrzędowe maski, które prześladowały go gdziekolwiek i kiedykolwiek próbował coś swoimi słowami zmienić. Milczenie gęstniało coraz bardziej, aż w końcu kaznodzieja z ciężkim westchnieniem rozłożył przed sobą psalmodię.
– Poezje, psalmy – mruknął przygarbiony, oparty na szabli marszałek. – Rzewne płacze i wzruszenia, ale gdy dojdzie do sprawy, to wszyscy tchórzą.
– Nieprawda! – żachnął się szewc, wywijając buntowniczo swym brzeszczotem. – Trzeba tylko pamiętać o dostarczeniu ludowi stosownej motywacji do walki, a wtedy powstanie!
– Za dużo było tych powstań – wyjaśnił spokojnym głosem przechadzający się wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia starszy pan. – Zbyt łatwo przychodziło wam prowadzanie całych pokoleń na rzeź, bez szans zwycięstwa. Zamiast myśleć o przetrwaniu narodu i jego rozwoju…
– Ależ, honor – zirytował się z dala książę.
– Honor nie jest wielkością biologiczną – nie pozwolił sobie przerwać starszy pan. – A życiem ludów rządzą te same prawa, co każdą żywą istotą. W każdym pokoleniu wyprowadzaliście bohaterów na rzeź, więc kto pozostał? Tchórze. I to jest naturalna samoobrona narodu. Jeśli straci nazbyt wiele krwi, kładzie się na płask i pozwala już zrobić ze sobą wszystko, byle tylko odtworzyć populację. Dzięki pokoleniom tchórzy przeżywa, jak Czesi po Białej Górze albo Francuzi po Yerdun, i po jakimś czasie znowu zaczyna wydawać bohaterów. Chociaż – westchnął – bardziej by się przydało tutaj paru uczciwych księgowych.
– Wystarczyłaby odrobina instynktu samozachowawczego – nie zgodził się marszałek.
– Ależ, panowie – przerwał łagodnie zasępiony kardynał. – Pozwólcie temu księdzu mówić. W końcu, jeśli my go nie wysłuchamy, to nikt tego już dzisiaj nie zrobi.
– Tak, tak, słuchaj – usłyszał Robert za plecami drwiący głos Żelaznego. Jakość połączeń wydawała się słabnąć, jeszcze niezauważalnie, ale Robert, oczekując tego, mógł przekonać się, że jego program działa.
– Rzekł głupiec w sercu swoim: nie masz Boga – zaczął ksiądz, czytając powoli i dobitnie, uroczystym głosem. -/ stąd popsowało się, co żywo, w drogach swoich, i prawidła cnót odstąpiło; i nie masz, kto by czynił dobrze, nie masz aż do jednego. Potentaci poszli za złotem, które nie usprawiedliwia, więcej ważąc depozyta w skarbcach, niż chwałę Boga, dającego bogactwa…
Kamera wychwyciła, jak słuchacze, szczególnie ci ze stojących rzędów, wymieniają między sobą półuśmieszki i miny ale-pierdzieli-no-już-nie-mogę.
Za to wśród dziennikarzy słowa księdza znalazły oddźwięk. Doprawdy, ten początek zabrzmiał nazbyt nietolerancyjnie. Na galerii wszczął się narastający z wolna szum. Stojący pośród notabli Prymas dostrzegł to pierwszy, podniósł znacząco brew, ale zaczytany ksiądz nie zauważył tego przejawu irytacji zwierzchnika.
– Część w Izraelu upodobana, Lewitowie, przy obrzędach w świątyni drzymiaj a zatem i Filistyn przemaga, i pod prałatami krzesło trzeszczy…
Galeria kwiknęła radośnie, zafalowała i zagraniczni korespondenci, blokując ciasne drzwi, rzucili się każdy do swojego gniazda, aby jak najszybciej nadać relację o kolejnym antysemickim kazaniu polskiego księdza.
– Rada i senat – ksiądz, nic nie zauważając, podniósł odrobinę ton – cymbał głośny i spiża brzęcząca; kształtują wota, żeby ich słyszano; mówią, żeby swoje przewieść; kontrowertują, żeby coś wytargować.
Teraz już szum przeniósł się z opustoszałej galerii na dół, gdzieś z tylnych szeregów ktoś niewidoczny zapytał scenicznym szeptem: “Czy musimy go słuchać?”
– Po miastach lusztyk ustawiczny i stroje zbyteczne, a pospólstwo drą aż do czopa, żeby były zbytkom nakłady!
Twarz Prymasa powoli nabierała barwy jego stroju. Pani prezydent chichotała z wdziękiem, ledwie osłoniwszy usta dłonią.
– Masz Boga w sercu, kto sfałszował monetę? Kto podatki nienależycie zabiera? I tą krwią, z ubogich wyciśnioną, siebie i swój dom bogaci?! – grzmiał ksiądz.
Rozfalowany tłum zaczął niknąć za gęstniejącym szybko kisielem. Robert przestał słuchać; czekał, zaciskając nieznacznie kciuki.
Wirus dotarł do sterownika i zaczął wypełniać zadanie, do jakiego go Robert zmontował z modułów szybkiego języka programatora: mnożyć się. Sterownik nie bronił się przed informacją przysyłaną od swego użytkownika, to przecież byłoby absurdalne. Nikt nie wkłada we własny program bomby logicznej.
Chyba że chce, aby zmuszone do obsługi coraz bardziej zablokowanej pamięci procesory działały wciąż wolniej i wolniej, pod coraz większym przeciążeniem, zmuszane do emulacji pamięci wirtualnej, aż zaalarmowany tym program ratunkowy przeładuje sterownik, uruchamiając na czas ponownego zainicjowania jego pracy procedurę awaryjną UPS-u. UPS zaś, zgodnie ze swoim przeznaczeniem, przerwie sesję i gdziekolwiek się w danej chwili znajduje użytkownik, zwinie do siebie jego Nić najszybciej, jak to możliwe bez wstrząsu gwałtownej utraty kontaktu ze środowiskiem.
Z bijącym sercem czekał na tę chwilę, ale choć kisiel wciąż gęstniał, nic się nie działo. Ksiądz skończył i zszedł z mównicy, w grobowej ciszy, odprowadzany złośliwymi uwagami i wściekłym spojrzeniem Prymasa. Zakłopotany sekretarz pani prezydent przepraszał wylewnie za ten incydent i zapraszał na dalszą część uroczystości do głównej sali, gdzie zostanie podpisany akt Gwarancji.
Spróbował się poruszyć; szło topornie, ale jednak szło. Z przerażeniem stwierdził, że otaczający go kisiel przestał gęstnieć. Czy może mu się zdawało?
Fala gości, ruszająca do otwartych drzwi, utknęła nagle, od przodu doszło do jakiegoś zamieszania, jakby coś zatarasowało nagle drogę. Ale każda z kamer, przez które go przerzucał program, była zbyt daleko, by dać dobre ujęcie. Zdawało się, że ktoś rzucił się pod nogi generałowi-gubernatorowi. Może zresztą nie; obraz drgał w zamieszaniu, na ścieżce dźwiękowej podniesione głosy zlały się w niewyraźną plamę. Tak czy owak, nie nadawało się to do pokazania i realizator wykorzystał tę chwilę na reklamy.
Nie miał zresztą do tego głowy. W chwili, kiedy straż pałacowa wyciągała posła Suchorzewskiego z kłębowiska nóg w drzwiach wielkiej sali, złote litery wybiły przed oczami Roberta informację o uruchomieniu procedur awaryjnych i w chwilę później wszystko dookoła pociemniało i z jękiem zapadło się w sobie, by na długie sekundy ustąpić miejsca nicości.
Znów miał przed oczami tak dobrze znajome okna głównego interfejsu. W rozpiętym na ich tle prostokącie komunikat o awaryjnym przerwaniu sesji przez UPS migotał w rytm wiercącego uszy buczka alarmu. Poruszył lekko palcami zarządzając zakończenie sesji. Sterownik zasygnalizował zdezaktywowanie wytłumienia impulsów rdzeniowych i po kilku sekundach Robertowi zaczęło wracać czucie własnego ciała. Znowu siedział w fotelu, w swoim fotelu, przed biurkiem, we własnym pokoju.
Odetchnął ciężko, ściągając z głowy hełm i odkładając go na podłogę obok fotela. Potem sięgnął do karku i oderwał od niego gumową przylgę. Skóra pod nią swędziała nieznośnie. Drapał ją, wycierając palcami śliską, galaretowatą pastę, którą był wysmarowany na karku. Przylgę odłożył na podłogę obok hełmu; był zbyt wyczerpany, aby ją w tej chwili czyścić.
Wyciągnął w górę ręce i przeciągnął się gwałtownie w fotelu, aż odrętwiałe po godzinach bezruchu kości zachrobotały w stawach, a kręgosłup odezwał się przynoszącym ulgę chrupotem. Odetchnął i powtórzył to, wyginając grzbiet, jakby chciał go złamać, i wpierając rozprostowane nogi w podłogę z siłą, która powinna pozwolić im przebić klepkę i skryty pod nią beton na wylot. Napinał i rozluźniał mięśnie ud, pośladków, brzucha i grzbietu, w wyuczonej kolejności, aż wreszcie z westchnieniem opadł na fotel.
Fizycznie nie odczuł po tym wielkiej ulgi. Odczuwał ją za to na duchu. Była tak wielka, że nie bardzo potrafił czuć cokolwiek innego. Była dość wielka, by przytłumić świadomość, że jego sytuacja nie jest ani odrobinę lepsza niż przed kilkoma godzinami. Ale tu, pod osłoną wszystkich swoich rzeczy czuł się bezpieczny. Mógł teraz lizać rany i obmyślać następne kroki.
Podniósł się wreszcie z fotela, sięgnął za plecy, aby chwycić palcami i odlepić przepoconą koszulę. Marzył o odrobinie koniaku, którego butla oczekiwała na specjalne okazje w barku w salonie. Poczłapał tam na sztywnych nogach. Za oknem zapadł już zmierzch. Zapalił światło, ale pomimo to miał wrażenie, że w mieszkaniu jest jakoś nienormalnie ciemno; mrugał oczami i przecierał je, lecz to wrażenie nie mijało.
Otworzył barek, drżącą ręką wydobył z niego szklaneczkę, potem butelkę. Napełnił szkło.
Nie, z mieszkaniem było wszystko w porządku. To było coś takiego, jakby ciemniało mu przed oczami. Czuł się słaby i jakoś ospały, ale to było zrozumiałe, nerwy, odreagowanie przeżyć kilku ostatnich godzin. Tylko skąd ten cień, zmuszający do ciągłego mrużenia oczu?
Miał właśnie zamiar rozsiąść się wygodnie na fotelu i ze szklaneczką w dłoni zebrać wreszcie rozbiegane myśli, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.
Pomimo całego zmęczenia, jakie odczuwał, niemal do nich podbiegł. Potrzebował teraz Wiktorii. Potrzebował jej dotyku, głosu. Otworzył drzwi, uśmiechnięty, pełen ulgi, nie mogąc się już doczekać chwili, gdy poczuje ją w swych objęciach.
Stał nieruchomo, a uśmiech spływał mu z twarzy. To nie była Wiktoria. Za drzwiami stał Brzozowski.
– Cóż, zdaje się, że muszę z tobą porozmawiać. To nie potrwa długo – oznajmił i nie czekając na zaproszenie wpakował się do przedpokoju. Robert czuł, że powinien zaprotestować, ale w tej chwili było już na to za późno. Zdobył się jedynie na odruch, by powstrzymać go gestem, gdy próbował wejść głębiej, i wskazać kapcie.
– Mimo wszystko byłoby lepiej, gdybyś nie zlekceważył mojego listu – oznajmił Brzozowski, zmieniwszy posłusznie obuwie.
Robert wskazał mu drogę do swojego pokoju i jedno z krzeseł. Sam usiadł na tym samym fotelu, który zajmował podczas pracy z komputerem.
Uniósł do ust szklaneczkę, nie proponując niczego Brzozowskiemu. Koniak wydał mu się pozbawiony mocy, jakby rozcieńczony.
– Kapowałeś na mnie – stwierdził, patrząc na Brzozowskiego, który przyglądał się z ciekawością jego półkom.
– Co takiego? – zainteresował się Brzozowski.
– Dzisiaj w spółce przesłuchiwał mnie jeden ubek. Zacytował mi parę obszernych fragmentów z naszych wieczornych rozmów w Pałacu. Skąd je znał? Co?
Brzozowski zaśmiał się.
– I to był powód, dla którego się nie odezwałeś?
– Odpowiedz na pytanie.
– Nie, to naprawdę zabawne. Uważasz mnie za jakiegoś zwykłego kapusia – powiedział. – Powinienem się obrazić. Masz zwyczaj wykrzykiwać swe polityczne rozważania na cały lokal i nawet nie starcza ci inteligencji, żeby wiedzieć, że Styperek, skoro dostał koncesję na obsługiwanie takiego miejsca, po prostu musi pisać regularne epistoły do komendantury. A na koniec podejrzewasz mnie, że nie mam nic lepszego do roboty, niż na ciebie kapować. Wiesz, co bym zrobił, gdybym chciał, aby w twoich archiwach znalazło się to albo tamto? Wpisałbym to do nich. Ja wchodzę do Piramidy, kiedy chcę, i nie robię w niej głupich błędów.
Spod ociężałych powiek Brzozowski wydawał się równie wściekły, jak wtedy, gdy Robert oznajmił mu o swej rezygnacji z pracy w Kancelarii.
– Więc to byłeś ty – skinął głową Robert. – To ty byłeś Żelaznym, tak?
– Tak. Nie powinienem ci tego mówić, ale teraz właściwie już to nie ma znaczenia. To ja jestem człowiekiem, który cię wybrał, prowadził przez rok i obmyślił dla ciebie sprawdzian przed zwerbowaniem. To ja podrzuciłem ci Strefy i sprawdziłem tą metodą, że jesteś już dojrzały do przyjęcia nowej wiary… nie próbowałeś krzyczeć, alarmować, poruszać nieba i ziemi, tylko po prostu pogrążyłeś się w apatii. Rozmawialiśmy tyle razy, śledziłem każdy twój ruch w sieci. Patrzę: wszystko jak trzeba, pogodził się, wie, co nieuchronne, no, słowem, siedzi w profilu. I nagle taka wpadka. Wścieka mnie to, wiesz? – Brzozowski z irytacją zdzielił się dłońmi po kolanach. – Tracę na ciebie mnóstwo czasu, przygotowuję znakomity scenariusz wydarzeń, a ty w kluczowym momencie zachowujesz się jak egzaltowany gówniarz. Dlaczego?
– Nigdy się tego nie dowiesz – teraz to Robert powiedział te słowa, uśmiechając się przy tym nieznacznie.
– Uruchamiam plan – ciągnął Brzozowski – z piękną rolą, jak znalazł dla ciebie. Niby to zostaniesz konfidenentem, a naprawdę będziesz utajnionym pod rejestracją TW ekspertem. Jako kataryniarz InterDaty, włączonej w ruskie interesy, podrzucasz młodszej frakcji Firmy mięso do rozwalenia Dasajewa. Jak znalazł dla ciebie: Ruskie dostają po dupie i są wyganiane z Polski, co prawda przez innych Ruskich, ale powinno ci się to spodobać. Teraz żałuję, że próbowałem cię wtajemniczać, zamiast wmówić, że robisz jakąś wielką, niepodległościową robotę.
– Teraz już i tak bym ci nie uwierzył.
– Jasny szlag! Jak ja to teraz rozwiążę? Co ci nagle odbiło? Nie mogę tego zrozumieć.
– Może wybrałeś zły dzień.
– Dlaczego? Te Gwarancje Społeczne tak cię dobiły? Taaa – mruknął przeciągle Brzozowski, pochylając nagle głowę i drapiąc się w podbródek. – To możliwe. Nie uwzględniłem tego. Muszę coś z tym zrobić na przyszłość. Widzisz, ja zupełnie nie potrafię zrozumieć tych twoich odchyleń na punkcie narodowym. Skąd one się biorą?
Nagle zaczął z nim rozmawiać, jakby rozstrzygali jakiś teoretyczny problem na studenckim seminarium.
– Daj temu spokój. Nie jestem egzemplarzem do badań.
– Wybacz, dla mnie tak. Pracuję z ludźmi, powinienem ich rozumieć, a ty dwa razy przewróciłeś mi całą robotę do góry nogami. O co ci mogło chodzić? Nie jesteś głupi, wiesz dobrze, co jest warta demokracja – zastanawiał się na głos. – Musisz się z grubsza domyślać, co się zbliża, czemu będą musiały stawić czoło te rządy, formowane według limitów procentowych dla kobiet i homoseksualistów. Powiedz, Robert: nie odrzuciłeś Corbenicu dlatego, że wierzysz w jawność życia publicznego, prawo ludu do wybierania sobie władzy i tak dalej, prawda?
– Prawda.
– A więc dobrze, idiotą nie jesteś. Czyli aż tak się nie myliłem. Zdajesz też sobie sprawę, że ta fasada jest przeżarta do niemożności. Gdziekolwiek sięgniesz, roją się nieformalne układy, spiski, mafie. Wyznawcy New Agę szykują drogę prorokowi ze Wschodu, który ma rozpocząć erę wodnika; sataniści szykują się do zniszczenia chrześcijaństwa rękami islamu, a potem islamu rękami Antychrysta. Nowe pokolenia rozmaitych plemiennych gangów zawiązują ogólnoświatowe porozumienie wielkich bankierów i kontrolerów międzynarodowych organizacji. Jeśli nie sięgniemy po realną władzę my, kto to zrobi? Na pewno ktoś gorszy. Więc co, u licha, każe ci z nami walczyć? Proszę, wytłumacz mi to, no po prostu nie mogę zrozumieć!
Robert uniósł się na fotelu, senność jak gdyby zaczynała go opuszczać.
– Sam tego do dziś nie rozumiałem. Ten ubek mi wyjaśnił. Niechcący. Powiedział, że tacy ludzie jak ja, nazwijmy ich, romantycy, służą swemu pierwszemu wzruszeniu. Śmiał się ze mnie, ale w sumie przyznaję mu rację. Tak, tak mnie wychowano, w takie rzeczy wierzę, i dzięki temu wiem, czemu służę. A on? Kiedyś mu się pewnie wydawało, że pracuje dla komunizmu, ale sami komuniści zmienili front. Nadymał się przede mną, jaka to potęga, Firma, jak mu się dobrze dzięki niej żyje. Teraz dowiaduję się, że tak naprawdę Firma pracuje dla jakiegoś ruskiego książątka, może dla Corbenicu, w każdym razie ty sobie po niej łazisz jak chcesz. A ty sam wiesz, komu właściwie służysz?
– Sobie – Brzozowski uśmiechnął się z politowaniem.
– Nie. Wcale nie. Te wszystkie wasze wtajemniczenia, ponad którymi może istnieją jakieś inne wtajemniczenia, wzajemne śledzenie każdego przez każdego, to śmierdzi, po prostu. Ja wolę mieć prostą sytuację.
– I gwarancję przegranej.
– A ty jaką masz gwarancję? Może służysz jakiejś nowej, kretyńskiej utopii, która znowu pochłonie miliony istnień i rozpadnie się, tak jak komunizm? A może wasz układ zdążył się już podzielić, bo prędzej czy później to się stanie, jakiś cwaniaczek korzysta ze swego przywileju i po prostu używa takich jak ty do robienia forsy?
– Robert, staraj się być merytoryczny. Podałem ci sporo argumentów, dla których musimy budować to, co budujemy.
– A może mi je podałeś dlatego, że mnie znasz i wiesz, jak ze mną rozmawiać? A gdybyś werbował kogoś innego, obiecywałbyś mu życie w luksusach i tancerki z Tajlandii? Nie wejdę w taki interes, cokolwiek byś gadał. Ojciec by mi tego nigdy nie darował.
– Czekaj, czekaj – zainteresował się Brzozowski. -Dlaczego plączesz w to swojego ojca? On przecież już nie żyje.
– Błąd! On żyje, jak najbardziej. Tutaj – popukał się kciukiem w pierś. – Pewnie dlatego nie potrafisz mnie zrozumieć. Bo ja jestem przyrośnięty do tej ziemi, od całych pokoleń. Ja jestem drzewo. Wrosłem w nią. Mówiąc wzniosie, moi przodkowie zraszali ją potem, krwią i łzami, i powinienem być wdzięczny temu waszemu Corbenicowi, że pomógł mi to sobie uświadomić. A ty?
– A wiesz? – Brzozowski ucieszył się, dokładnie tak, jak musi się cieszyć entomolog, stwierdzający, że ukąsił go zupełnie jeszcze nie znany nauce insekt. – Tak, to może być to. Nawet nie wiem, gdzie żyli moi przodkowie wcześniej, ale w każdym razie pradziadek znalazł się na Litwie. W dwudziestym czy jakoś tam kazali tam wszystkim przyjąć litewskie nazwiska, więc zrobił się, od nazwy wsi, Birulisem. Potem zgarnęli go hitlerowcy, a kiedy jakimś cudem przeżył, dostał taki wybór, że albo przybierze polskie nazwisko i zamieszka w UB na piętrze, albo zostanie w piwnicy. To jest czysty przypadek, że urodziłem się tutaj, a nie w Ameryce, Francji czy na Antylach. Ale to dobrze dla mnie. Dzięki temu mam szersze spojrzenie. Potrafię myśleć o świecie, pracować dla dobra wszystkich ludzi, a nie tylko sąsiadów. To musi być wspólne doświadczenie. Dzięki temu tak wielu nas wszędzie, gdzie się dzieje coś ważnego.
– Dzięki temu tak łatwo was wydymać, użyć do brudnej roboty, a potem pokazać czyste rączki i powiedzieć: wsio czeriez jewrieji – Robert potrząsnął głową, czując, że senność powraca. – Trzeba mnie było zostawić w spokoju.
– Nie licz na to. Żyć sobie mogą malutkie ludziki. A ty, okazało się, masz jakiś talent. Orientujesz się w sieci dwa razy szybciej niż przeciętny kataryniarz. Jakiś szósty zmysł, tak bywa. Zresztą, to nawet nie o to chodzi. Jesteś kataryniarzem. Nie można dopuścić, aby jakiś kataryniarz nie był w ten lub inny sposób w układzie. Prędzej czy później coś by znalazł i narobił kłopotów. Nie możesz się schować, taki twój pieprzony los.
– Taki mój pieprzony los. Po prostu. Dlatego będę was zwalczał.
Brzozowski pokręcił głową.
– Sądzisz, że masz jeszcze jakieś szansę? Biedny człowieku. Naprawdę myślałeś, że to może być takie łatwe? Że pozwolę ci zawiesić swój program takim prymitywnym wirusem?
– Idź już – ziewnął Robert. – Jestem potwornie zmęczony. Chce mi się spać.
– Tak, wiem o tym – Brzozowski podniósł się w zapadającej ciemności. – To się nazywa drowser. To migoczące światło, w które wpadłeś. Od kilkunastu minut zwalnia rytm twojego mózgu, aż do katatonii. Nie ma przed tym obrony. Twoja żona znajdzie cię w stanie śpiączki, z której medycyna nie zdoła cię wyprowadzić. Chyba, że spróbuje cię odpiąć od komputera i zerwać połączenie. Wtedy zabije cię wylew krwi do mózgu. Przykro mi, Robert.
Wydął się jak balonik i pękł z trzaskiem. Robert ostatkiem sił chciał jeszcze rzucić się za nim, ale nagle ściany pokoju zakołysały się i zaczęły spływać po nicości wielkimi kroplami w dół, jak po czarnej szybie, rzeczy, na których chciał się oprzeć, zdradziły go, zniknęły, rozmywając się w nicość i z głuchym jękiem runął w otchłań kolejnego przeskoku.
Ale tym razem nie było już nic. Nawet pustki. Nawet ciemności. Nie czuł swojego ciała.
Spadał. A więc tak ma wyglądać śmierć? Po prostu uśnie, pogrąży się w letargu i nigdy już nie wyjrzy na powierzchnię rzeczywistości?
Jakaś cząstka jego duszy wciąż jeszcze nie wierzyła, że to już koniec.
Skupił się, rozpaczliwie próbując przypomnieć sobie własne ciało. Wytężył wszystkie siły.
– Bo nie jesteś Etruskiem? – zapytała Wiktoria. – Co to znaczy?
– Och, naprawdę nie rozumiesz? Po prostu jestem stąd. Mówisz mi, że tyle było w dziejach narodów, które powymierały. Ale ten jest mój. Nie istnieję bez niego. Jeśli on zniknie, nic nie pozostanie i ze mnie. Nie mam wyjścia, Wiktorio. Taki mój los!
Całowali się w smutku. Wodził delikatnie wargami po szyi żony, po krągłości podbródka, gładził jej skórę, sięgając sekretnych miejsc, chłonął jej dotyk.
Splecione ciała stawały się z wolna jednością.
Tamten nie mógł tego wiedzieć, czym jest prawdziwa miłość. Niczym z tego, co pokazują w filmach. Pradziwa miłość odmienia cię całego i przestraja tak, że poza tą jedną, jedyną kobietą już nikt ani nic już dla ciebie nie istnieje. Tylko jej skóra ma smak, który budzi w tobie pożądanie. Tylko jej głos, jej ruchy, jej ciało zachowują powab, pozostają zdolne rozpalić w tobie ogień. Inne kobiety bledną, zlewają się z tłem, niegodne uwagi, i dopiero wtedy, gdy ten stary frazes, że nie widzi się poza swą żoną świata, stanie się prawdą – dopiero wtedy można poznać, czym jest naprawdę miłość i bijąca z niej siła.
Chłonął jej dotyk, w ciemności pełnej szeptów i złotawych pobłysków dalekiego światła na jej skórze. Szeptał jej imię, całując jej ramiona, piersi… Jeszcze jedna rzecz, 0 której jego prorocy kłamali. Ci nieszczęśni, biedni ludzie, którzy obijają się o siebie w klatce życia i natychmiast odskakują, którzy wciąż próbują z kimś nowym, którzy tak mocno wierzą w swoje prawo do szczęścia i stale sobie powtarzają, jak bardzo im się ono należy – ci nieszczęśni ludzie nigdy go nie odnajdą. Będą próchnieć od środka, będą wmawiać sobie, że to, co mogą mieć, krótka rozkosz, przelotny nastrój, że to jest właśnie tym, czym być powinno – i nie będą mogli zrozumieć, co tracą i dlaczego. Może właśnie stąd tyle w ludziach szaleństwa; nikt ich nie nauczył, że szczęście nie bywa przynoszone podmuchem losu, że trzeba budować je codziennie z najdrobniejszych spraw, uśmiechów, zgromadzonych rzeczy i codziennych rytuałów. Że trzeba zakląć każdą szczęśliwą chwilę we wspólnym życiu, jak w krysztale, aby płonęła wiecznie. I że nie wolno słuchać fałszywych proroków miłości, którzy nigdy jej w życiu nie znaleźli i nie wiedzą, czym może i powinna ona być.
Westchnęła i z daleka, z bardzo daleka wypowiedziała jego imię – i pogrążył się w niej z delikatnością i siłą, wołając ją, przywołując, zakołysał się na jej biodrach – jak na pokładzie Charonowej łodzi.
Nie mógł umrzeć. Nie mógł umrzeć. Wiedział to teraz tak jasno, jak nic innego.
Potrafię z nim wygrać, powiedział do siebie, na progu unicestwienia. Mam dosyć siły.
– Mam dosyć siły – powtórzyła otaczająca go przestrzeń.
Rozpadał się, rozpływał w pustce.
Spadał w nicość, ale jego spowolniona myśl wyostrzyła się jak nigdy. Cokolwiek zrobili z jego mózgiem, dobiegało końca. Pojęcia przychodziły z trudem, powoli, wyciągane z mozołem z najdalszych zakamarków rozpadającej się pamięci.
Ale gdy już przychodziły, były krystalicznie czyste i mocne. Kontrolowali jego sterownik. Nie mogli kontrolować jego mózgu.
Nie rozpłynę się, powiedział do siebie, znajdując słowa z trudem, powoli – ale może właśnie dzięki owej powolności te słowa były silne, jak musiało być silne słowo “niech się stanie” u korzeni wszystkiego.
Nie uratuje cię program, nie uratuje cię twój sprzęt. Zabrali ci to. Ale nie mogą ci zabrać ciebie samego.
Wciąż się nie poddawał. Skupił wszystkie myśli, bo już nie zostało z niego nic, oprócz myśli, w jednym punkcie i z całą mocą zaczął wydzierać nicości swoje ciało.
Wiktoria niemal wybiegła z samochodu przed zagradzającą wjazd na teren osiedla bramą. Nie miała czasu odpowiedzieć strażnikowi. Przejechała, ledwie schowały się przegradzające bramę kolce i zaparkowała pod samym domem. Już w biegu do drzwi klatki schodowej skierowała za siebie i ścisnęła brelok kluczyków; samochód odpowiedział na to elektronicznym miauknięciem. Nikt nie odpowiadał na dzwonek. Dysząc ciężko, znalazła w torebce klucz i przeciągnęła nim po krawędzi drzwi. Zawołała od progu.
W mieszkaniu zalegała cisza, w której dopiero po chwili skupienia dało się usłyszeć jednostajny, cichy szmer pracującej elektroniki.
Robert był w swoim gabinecie, podłączony do komputera, nieruchomy w fotelu. Zawołała go raz jeszcze, potem podeszła i dotknęła ramienia męża.
Krzyknęła.
Jego ciało było zimne jak u trupa.
Spod zakrywającego połowę twarzy hełmu wyglądała skurczona boleśnie, poszarzała maska. Z kącika wykrzywionych spazmatycznie ust płynął strumyczek śliny, mieszającej się z krwią z przegryzionych warg. Strumyk krwi płynął z nosa, krzepnąc na podbródku i piersiach.
Spomiędzy odsłoniętych skurczem dziąseł dobiegał ledwie dosłyszalny, ciężki charkot.
Przez długą chwilę stała z dłońmi uniesionymi do ust, porażona strachem i obrzydzeniem, bezradna, nie mogąc się zdecydować, co robić – wreszcie wyciągnęła ręce ku jego głowie, zdecydowana jednym rozpaczliwym szarpnięciem zerwać z niej ten dziwny, zasłaniający połowę twarzy hełm.
Skupił się na swym mózgu i określił jego kształt. Odnalazł wychodzący z podwzgórza pień nerwowy i szedł jego tropem w dół, określając ściśle każde najdrobniejsze odgałęzienie. Wydobywał z nicości i układał w świetlistą mapę siebie samego pajęczynę nerwów, oplatających ręce, tułów, nogi. Zaczął odnajdywać wokół nich mięśnie i ścięgna, idąc po nich dotarł do kości. Określił powracającym dotykiem każdy punkt narządów wewnętrznych. Bijącego rozpaczliwie powoli, ale mocno, serca, poruszających się płuc, wzgórz wątroby, trzustki, nerek. Przebiegał rozdymanymi nienormalnym ciśnieniem kanałami arterii i żył.
Znowu istniał, jak fantomatyczna projekcja w ciemności – zawieszone w pustce ciało, złożone w niewidzialnym fotelu, z głową odchyloną do tyłu, rękami na kolanach, lekko rozchylonymi ustami i cienkim strumykiem krwi, ściekającym po twarzy. Próbował nim poruszyć i wtedy napotkał obcą siłę, wdzierającą się od karku, wykradającą płynące rdzeniem kręgowym rozkazy, penetrującą jego mózg.
Zebrał wszystkie siły, czując, że cokolwiek Corbenic zrobił z jego mózgiem, jego myśli nigdy nie były tak potężne jak w tej chwili. Ogarnął świadomością całego siebie, cały swój mózg, razem z jego nie używanymi na co-dzień rupieciarniami, a w którejś z nich błysnęło zapomniane wspomnienie wykładów weekendowego motywatora z telewizji, opowiadającego o potędze, jaką wyzwolić można ze swego umysłu wytłumiwszy i zwolniwszy długotrwałą medytacją jego rytm; zebrał się w sobie, czując nagle uzyskaną wszechmoc, skoncentrował się aż do bólu, przywołał wszystkie siły – i runął na ten punkt na karku, gdzie wnikała w niego obca wola.
Przełamał.
Runął przed siebie, poprzez Nici wirtualnych połączeń, niepowstrzymany, tłumiąc wychodzące mu naprzeciw w rozpaczliwej próbie obrony impulsy. Przelał się przez konwertery i ośrodki przetwarzania sterownika, przejął władzę nad wspierającymi je serwerami i jak niepowstrzymana fala wtargnął do połączonego z nimi mózgu.
Znowu był w świetlistym pejzażu Corbenicu, oglądając go przez nie swoje oczy. Brzozowski szarpnął się, usiłował bronić, ale Robert odebrał mu kontrolę nad sterownikiem, odepchnął go gdzieś w głąb wirtualnego, ulanego z czarnego żelaza dala.
“Co robisz? Co robisz?” – krzyczał przerażony Brzozowski, kiedy Robert opanowywał jego oprogramowanie i poznawał komendy rządzące sprzężeniem z jego własnym, krwawiącym w odległym fotelu ciałem.
Niemal fizycznie odczuwał strach Brzozowskiego, ale nie potrafił zdobyć się na współczucie – cieszył się tylko, wiedząc, że ten strach obezwładnia jego przeciwnika do reszty.
Usadowił się mocno w kontrolerach sterownika, przełamując rozpaczliwe próby Brzozowskiego, usiłującego odzyskać kontrolę nad własnym ciałem. Odnalazł parametry pracy programów nadzorujących, w jednej chwili przyswoił sobie ich instrukcję. W następnej sekundzie uświadomił sobie, że Brzozowski popełnił błąd. Według poleceń Corbenicu, powinien zerwać sprzężenie pomiędzy nimi najpóźniej przed dwudziestoma minutami, zanim zabójcza intensywność pracy drowsera sięgnęła szczytu.
“Nie masz poczucia czasu. To cię zgubiło”, oznajmił z satysfakcją.
Nie miał mu nic więcej do powiedzenia.
W ostatniej chwili, gdy już zacisnęła palce na wzmocnionym kabłąku, przebiegającym ponad głową męża, ułamek sekundy, zanim pociągnęła go ku sobie, jego twarz nagle drgnęła boleśnie, z ust wydobyły się jakieś nieartykułowane dźwięki. Cofnęła ręce. Boże, nie mogła tego zrobić! Nigdy nie widziała w domu takiego sprzętu, w każdym razie nie był to na pewno zwykły zestaw do VR, nie wiedziała, jak można to obsługiwać. Patrzyła bezradnie na spiętrzone wokół plastikowe wieże i pudła, nie wiedząc, od czego zacząć ich wyłączanie.
Powinna zadzwonić po pomoc, pomyślała. Ale do kogo? Który ze znanych jej przyjaciół Roberta znał się na tym wszystkim?
Pomyślała o Brzozowskim. Gdzie mógł być jego telefon?
Obróciła się, przeszukując wzrokiem gabinet, kiedy za jej plecami Robert nagle westchnął głęboko.
“Robert, co robisz? Co robisz?!” – wołał rozpaczliwie Brzozowski, podczas kiedy on przekonfigurowywał kolejne panele. – “Robert, nie rób tego. Proszę, nie możesz tego zrobić! Posłuchaj mnie, zbyt wiele zależy…”
To już nie miało znaczenia. Teraz, dla Corbenicu, to on był Brzozowskim. W niewzruszonym milczeniu odłączał i kasował kolejne moduły corbenicowych programów, wycofywał ze wszystkich pamięci wydarzenia ostatnich godzin, cofał zapisy zegarów przy notatkach backupu.
“Posłuchaj, jeszcze wszystko może być w porządku. Dogadamy się. Jeszcze nie przesłałem do Corbenicu żadnych danych co do twojej próby. Zostaniesz przyjęty.”
Nie słuchał. Odnalazł wreszcie połączenie drowsera i skomplikowanym ruchem obu rąk Brzozowskiego odłączył go od swojego sterownika.
“Dobrze, wygrałeś. Skasuję z ewidencji wszystkie zapisy o śledzeniu cię. Znikniesz z zapisów agentury perspektywnicznej Piramidy, z zapisów Corbenicu. Nie będzie cię. Pozostaniesz nikim, nikt już nie będzie się ciebie czepiał. Zgoda? Zgoda, Robert?”
“Nie możesz już tego zrobić. Nie wierzę ci.”
“Mogę. Oddaj mi kontrolę nad sterownikiem, zrobię to przy tobie.”
“Nie. Powiedz mi, jakie są hasła i połączenia.”
“Odejdziesz, jeśli to zrobię?”
“Powiedz”.
Brzozowski powiedział. Wtedy Robert sięgnął przez przylgę na karku oraz rdzeń kręgowy głęboko do jego ciała i nakazał jego sercu, aby się zatrzymało.
“Nie zabijaj mnie, Robert, nie, błagam! Nie zabijaj mnie, ty durniu, ty potworny durniu, co robisz…”
Wytrzymał jego krzyk, zdawało się, że trwający całą wieczność, ale w końcu słabnący powoli, cichnący, rozpływający się w nicości.
Potem przeciął jedną po drugiej ostatnie Nici, łączące go z martwym już ciałem, kasując zapisy o połączeniu.
I wrócił.
Ciało wracało powoli, zaznaczając swe istnienie tępym bólem. Jęknął, usiłując sięgnąć dłonią hełm. Zdołał jedynie poruszyć palcami; posłuchały go ciężko, jak z kamienia. Mięśnie pełne były przelewające się po nich bezładnie trucizny.
Czuł, jak z nosa płynie mu krew.
Skupił się i wszedłszy z powrotem w swe ciało, uspokoił rytm serca.
Rozsadzające żyły ciśnienie powoli wracało do normy.
Sięgnął myślą popękanych naczyń krwionośnych i kazał im się zasklepić.
Strumyk krwi zaczął zwalniać, słabnąć, aż wreszcie zatrzymał się powoli. Robert nabrał głęboko powietrza i przemagając słabość mięśni, ściągnął z głowy hełm. Przylga na karku odskoczyła z pneumatycznym syknięciem.
Ponad sobą dostrzegł pochyloną z troską, słodką twarz Wiktorii. Uśmiechnął się, na ile pozwalał mu na to wciąż naprężający mięśnie twarzy grymas, pochylił się z ulgą na jej piersi. Poczuł delikatne dłonie żony na głowie.
Był w domu.
Warszawa 1995