„Opowieść” Johna V. Marscha

Jeśli pragniesz posiąść wszystko,

nie wolno ci pożądać niczego.

Jeśli pragniesz stać się wszystkim,

Musisz chcieć być niczym.

Jeśli pragniesz wiedzieć wszystko,

Musisz starać się nie wiedzieć niczego.

Albowiem jeśli zapragniesz posiąść

cokolwiek, nie zdołasz posiąść

Boga jako swego jedynego skarbu.

Święty Jan od Krzyża


Dziewczyna o imieniu Rozkołysane Gałęzie Cedru żyła w krainie ruchomych kamieni, gdzie lata są dłuższe, i przyszło to na nią tak, jak przychodzi na kobiety: jej ciało stało się grube i niezgrabne, z nabrzmiałych piersi zaczęło się sączyć mleko. Kiedy po jej udach spłynęły gorące strugi, matka zaprowadziła ją w miejsce, gdzie rodzą się ludzie, u zbiegu dwóch skalnych ostróg. Tam, na gładkim piasku, przy kamieniu, za zasłoną krzewów, gdzie wszystko, czego nie widać, sprzyja matkom, wydała na świat dwóch chłopców.

Pierwszy urodził się o świcie, a ponieważ w tej samej chwili zerwał się zimny wiatr wiejący od wschodu, dała mu na imię John (oznacza to tyle co „mężczyzna”, więc wszyscy chłopcy tak się nazywają) Wschodni Wiatr.

Drugi urodził się nie tak, jak zwykle rodzą się ludzie (czyli głową do przodu, jakby się wspinali), lecz stopami, jakby schodził w dół z miejsca położonego wyżej. Babka trzymała w ramionach jego brata i nie wiedziała, że będzie ich dwóch, więc przez chwilę uderzał stopami o ziemię, ponieważ nie miał go kto wyciągnąć. Z tego powodu matka nazwała go John Stąpający po Piasku.


* * *

Zaraz po urodzeniu synów chciała się podnieść, lecz jej matka nie dopuściła do tego.

— Zabijesz się — powiedziała. — Lepiej przystaw ich do piersi, żebyś nie straciła pokarmu.

Rozkołysane Gałęzie Cedru wzięła chłopców na ręce, dała im ssać, po czym ułożyła się z powrotem na zimnym piasku. Jedwabiste włosy utworzyły wokół jej głowy czarną aureolę, łzy bólu pozostawiły na policzkach wyraźne ślady. Matka poczęła rozgarniać piasek rękami, a kiedy dotarła do warstwy, w której zachowało się jeszcze nieco ciepła minionego dnia, przysypała nim nogi dziewczyny.

— Dziękuję, matko — powiedziała Rozkołysane Gałęzie Cedru, wpatrzona w dwie maleńkie twarzyczki, wciąż umazane krwią, pijące z niej łapczywie.

— Tak samo zrobiła moja matka, kiedy ty przyszłaś na świat. Tak samo ty zrobisz, kiedy będą rodzić twoje córki.

— To są chłopcy, matko.

— Będziesz miała i córki. Skoro przeżyłaś pierwszy poród, przeżyjesz i następne.

— Trzeba ich umyć w rzece — powiedziała Rozkołysane Gałęzie Cedru, usiadła, a po chwili wstała. Była ładną dziewczyną, lecz jej ciało, tak nagle opróżnione, wydawało się teraz obwisłe i bezkształtne. Zachwiała się i pewnie by upadła, gdyby nie jej matka, lecz mimo to nie chciała się znowu położyć.

Słońce wisiało już wysoko na niebie, kiedy dotarły do rzeki. Tam właśnie Rozkołysane Gałęzie Cedru straciła matkę, którą utopiono na płyciźnie, i Wschodni Wiatr, którego jej zabrano.


* * *

Stąpający po Piasku w wieku trzynastu lat prawie dorównywał wzrostem dorosłemu mężczyźnie. Na tej planecie, przy której zawracały wszystkie statki, lata były bardzo długie, jego kości miały więc dość czasu, by się wydłużyć, a ramiona — by się rozrosnąć i nabrać siły. Nie był otyły (w krainie ruchomych kamieni w ogóle nie było otyłych ludzi) i zajmował się zdobywaniem pożywienia, choć nawiedzały go przedziwne sny. Kiedy zbliżała się czternasta rocznica jego urodzin, matka, stary Krwawiący Palec oraz Szybkie Stopy uradzili, żeby posłać go do kapłana, wyruszył więc samotnie w wędrówkę po górzystej krainie, gdzie skaliste zbocza pną się w niebo niczym czarne obłoki, a wszystko co żywe pierzcha przed wiatrem, słońcem, pyłem, piaskiem i kamieniami. Szedł za dnia, zupełnie sam, zawsze na południe, przed pójściem na spoczynek natomiast łapał skalne myszy, zabijał je i kładł obok posłania. Do rana niekiedy znikały.

Piątego dnia w południe dotarł do Wąwozu Wiecznego Grzmotu, gdzie mieszkał kapłan. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zdołał zabić pseudobażanta; niósł upominek za owłosione nogi, wlokąc za sobą długą nagą szyję i łysą głowę zwierzęcia. Ponieważ wiedział, że właśnie stał się mężczyzną i że zdoła dojść do wąwozu przed zachodem słońca (orientował się po charakterystycznych szczegółach krajobrazu, które opisał mu Szybkie Stopy), szedł niespiesznie, dumnym krokiem, ale z odrobiną lęku.

Usłyszał Wieczny Grzmot, zanim go zobaczył. Teren był prawie idealnie płaski, upstrzony skałami i krzakami, i nic nie wskazywało na to, że tuż obok zaczyna się przepaść. Słychać było słaby, basowy pomruk. W pewnej chwili Stąpający po Piasku ujrzał delikatną mgiełkę. Z pewnością nie mogła świadczyć o obecności wąwozu, widział bowiem przez nią dalszy ciąg skalistego płaskowyżu, pomruk zaś był ledwo słyszalny.

Po kolejnych trzech krokach pomruk przeistoczył się w ogłuszający ryk. Ziemia drżała pod stopami. W kamienistym gruncie otworzyła się wąska szczelina, na której dnie pieniła się biała kipiel. Rozpylona woda w okamgnieniu spłukała kurz z ciała Stąpającego po Piasku, do tej pory było mu gorąco, a teraz poczuł chłód. Przez gładkie, wilgotne kamienie przebiegało nieustanne drżenie. Usiadł ostrożnie nad przepaścią, po czym, stopami naprzód, jak człowiek, który schodzi w dół z miejsca położonego wyżej, zagłębił się w Wąwóz Wiecznego Grzmotu. Grotę, w której mieszkał kapłan, znalazł dopiero na samym dole, przy spienionej wodzie, skąd niebo wyglądało jak szeroka na palec fioletowa wstążka posypana dziennymi gwiazdami.


* * *

Wejście do jaskini wypełniały bryzgi piany i łoskot wody, dalej jednak było znacznie ciszej i spokojniej, ponieważ skalny korytarz prowadził w górę. Stąpający po Piasku najpierw szedł prawie wyprostowany, potem od czasu do czasu podpierał się jedną ręką, wreszcie wspinał się jak zwierzę na czworakach, trzymając martwego pseudobażanta w zębach, aż wreszcie jego palce natrafiły na stopy kapłana, a jego ręce zetknęły się z pomarszczoną, suchą skórą na nogach. Po omacku położył podarunek na ziemi, wśród piór, kości i sierści poprzednich ofiar, a następnie wycofał się ku wejściu do jaskini.

Kiedy nadeszła noc, położył się w przeznaczonym do tego miejscu i po jakimś czasie zdołał zasnąć, mimo niemilknącego ani na chwilę ryku, lecz duch kapłana nie odwiedził go we śnie. Leżał na materacu ze splątanych gałęzi unoszącym się na płytkiej wodzie, dokoła rosły ogromne drzewa otoczone gmatwaniną przypominających węże korzeni. Miały zupełnie białą korę, jak jawory, pnie zaś wystrzeliwały na niebotyczną wysokość, by zniknąć w czarnej masie liści. Jednak we śnie Stąpający po Piasku nie musiał zadzierać głowy, by na nie spojrzeć, ponieważ zbiornik wodny, na powierzchni którego się unosił, był tak wielki, że gęsto rosnące drzewa tworzyły jedynie ciemną otoczkę na horyzoncie, zasłaniającą miejsce, gdzie niebo styka się z ziemią.

Zdawał sobie sprawę, że się zmienił, choć trudno byłoby mu powiedzieć w jaki sposób. Kończyny miał chyba dłuższe, ale słabsze, lecz nie mógł się o tym przekonać, ponieważ nimi nie poruszał. Tak długo wpatrywał się w niebo, aż w końcu zaczęło mu się wydawać, że w nie spada. Tratwa kołysała się ledwo wyczuwalnie w takt uderzeń serca.

Były to jego czternaste urodziny, więc gwiazdozbiory zajmowały na firmamencie te same miejsca co w dniu, kiedy przyszedł na świat. Rankiem słońce miało wstać w Gorączce, ale błękitny dysk bliźniaczej planety, który właśnie zaczął się wyłaniać zza drzew, całkowicie zasłaniał dwie jasne gwiazdy Dziecka Mroku. Planety były zupełnie gdzie indziej niż wtedy. Zmusił się, by zapomnieć o tym, że Śnieżna Kobieta weszła między Pięć Kwiatów, i wyobraził ją sobie na miejscu Ziarna Oczu, gdzie znajdowała się w noc jego urodzin. Szybki powinien być w Mlecznej Dolinie, Nieboszczyk tam, gdzie Utracone Życzenia… Na nocnym niebie bezgłośnie huczał Wodospad.

Tuż przy jego głowie rozległ się chlupot kroków. Wschodni Wiatr usiadł raptownie, ale dzięki długiej praktyce zrobił to w taki sposób, że tratwa prawie się nie zakołysała.

— Czego się nauczyłeś?

To był Ostatni Głos, największy z gwiezdnych wędrowców, jego nauczyciel.

— Mniej niż oczekiwałem — odparł ponuro Wschodni Wiatr. — Obawiam się, że zasnąłem. Zasłużyłem na chłostę.

— Przynajmniej jesteś szczery — zauważył Ostatni Głos.

— Często mi powtarzałeś, że ten, kto chce iść naprzód, musi przyznawać się do błędów.

— Powtarzałem ci również, że nie do oskarżonego należy wydawanie wyroków.

— A jaki będzie wyrok w tej sprawie? — zapytał Wschodni Wiatr, siląc się na obojętność.

— W zawieszeniu, mój najlepszy uczniu. Zasnąłeś.

— Ale tylko na chwilę. Przyśnił mi się dziwny sen, zresztą nie po raz pierwszy.

— Wiem.

Spokojny i władczy. Ostatni Głos pochylił się nad uczniem. Był niezwykle wysoki, a błękitny blask bliźniaczej planety wydobywał z ciemności bladą twarz, z której, jak nakazywała tradycja, codziennie wyrywano część zarostu. Skórę na bokach głowy przypalono mu w Górach Męskości rozżarzonym żelazem, w związku z czym włosy, bujniejsze od włosów niejednej kobiety, tworzyły jedynie coś w rodzaju sztywnego pióropusza biegnącego przez środek czaszki.

— Znowu śniłem, że jestem człowiekiem z gór i powędrowałem do źródeł rzeki, by wysłuchać przepowiedni w świętej grocie. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, iż przyśniło mi się, że kładę się spać w pobliżu wody. — Umilkł, lecz Ostatni Głos milczał, więc Wschodni Wiatr dodał: — Liczyłeś na to, że wędruję wśród gwiazd, ale, jak widzisz, ten sen był pozbawiony ducha.

— Być może. A co powiedziały ci gwiazdy o jutrzejszym przedsięwzięciu? Czy zadmiesz w konchę?

— Stanie się wedle woli mego Mistrza.


* * *

Stąpający, po Piasku obudził się zesztywniały z zimna. Miewał już takie sny, ale zazwyczaj szybko o nich zapominał, a nawet jeśli ten zawierał jakieś przesłanie, to go nie rozumiał. Poza tym wiedział doskonale, że Ostatni Głos z pewnością nie był kapłanem, którego ducha oczekiwał. Przez kilka minut zastanawiał się, czy powinien zostać w wąwozie tak długo, aż ponownie ogarnie go senność, lecz chęć ujrzenia nieba i wspomnienie ciepłych promieni słońca na płaskowyżu odwiodły go od tego zamiaru. Zbliżało się południe, kiedy, potwornie głodny, zakończył wspinaczkę i padł na nagrzaną, pokrytą warstwą pyłu ziemię.

Godzinę później mógł już wstać i pomyśleć o polowaniu. Był dobrym myśliwym, młodym i silnym, w dodatku bardziej cierpliwym nawet od długozębnej kocicy, która czatuje rozpłaszczona na skalnej półce dzień albo dwa, myśląc o dzieciach, które coraz bardziej słabną, miauczą rozpaczliwie, czekając jej powrotu, zasypiają, znowu miauczą, aż wreszcie zjawi się z upolowaną zdobyczą. Kiedy Stąpający po Piasku był zaledwie rok lub dwa lata młodszy, byli też inni, może nie aż tak silni. Po całym dniu spędzonym na bezowocnym polowaniu wracali z pustymi rękami i brzuchami, licząc na to, że pozostawiono im resztki z posiłku, i błagając matki, by pozwoliły im possać piersi przeznaczone dla młodszych dzieci. Ci już nie żyli. Przekonali się na własnej skórze, że ten, kto ma pełen brzuch, łatwo trafia z powrotem do domu, głodny natomiast często gubi drogę, aż wreszcie nadchodzi dzień, kiedy nie wraca w ogóle.

Przez dwa dni Stąpający po Piasku polował tak, jak potrafią polować tylko ludzie z gór: widział wszystko, potrafił wywęszyć gniazdo sowomyszy, połknąć jej dzieci jak krewetki i zetrzeć w zębach na miazgę zgromadzone ziarno. Z grzywą rozwianych włosów skradał się, prawie niezauważalny, bo jego pokryta pyłem skóra przybrała barwę skał, skradał się bezszelestnie jak mgła, która wpełza na strome zbocza i daje się zauważyć dopiero wtedy, gdy dotyka policzka albo nagle oślepia.

Drugiego dnia, godzinę przed zapadnięciem całkowitej ciemności, natrafił na ślady jelenia wykleszczacza, niedużego zmiennokształtnego zwierzęcia żywiącego się krwiolubnymi stworzonkami, które z kryjówek wywabia odgłos uderzeń kopyt o skały. Stąpający ruszył jego tropem, kiedy na niebie pojawiła się bliźniacza planeta, i tropił go jeszcze, kiedy skryła się już do połowy za granią dymiących gór na zachodnim horyzoncie. Wkrótce potem usłyszał przed sobą triumfalną pieśń Dzieci Mroku i wiedział już, że jego wysiłek poszedł na marne.

We wspaniałych, dawno minionych czasach długiego snu, kiedy Bóg był królem świata, ludzie nawet nocą bez lęku przebywali w towarzystwie Dzieci Mroku, Dzieci Mroku zaś bez lęku przebywały za dnia w towarzystwie ludzi. Jednak długi sen już dawno temu odpłynął rzeką ku bagnistym łąkomorzom i śmierci. Mimo to Stąpający po Piasku uznał, iż tak wielki myśliwy (ponieważ posiadł rzadko spotykaną zdolność patrzenia na siebie oczami innych i dostrzegania własnych śmiesznostek, nie omieszkał dodać w myśli: a w dodatku głodny) może podjąć próbę wskrzeszenia dawnych obyczajów. Wszystko i tak spoczywa w ręku Boga. Być może, po zachodzie słońca Dzieci Mroku zmieniają się w bezwzględnych zabójców, jednak wyszłyby na głupców, gdyby usiłowały go zgładzić wbrew boskiej woli, wszystko jedno, w dzień czy w nocy.

Bezgłośnie, ale dumnie wyprostowany szedł przed siebie tak długo, aż wreszcie w błękitnym blasku bliźniaczej planety ujrzał miejsce, w którym, jak nietoperze zwabione zapachem krwi, Dzieci Mroku otoczyły wykleszczacza. Na długo zanim do nich dotarł, wszystkie głowy odwróciły się w jego kierunku na sowich szyjach.

— Oby świt zastał was tam, gdzie jest pod dostatkiem pożywienia — przemówił uprzejmie Stąpający po Piasku.

Zdążył zrobić jakieś pięć kroków w całkowitej ciszy, a potem zabrzmiał głos, który wydobył się nie z ludzkich ust:

— Zaiste, pożywienia jest pod dostatkiem.

Kiedy kobiety w osadzie chciały nastraszyć latorośle, które ani myślały kłaść się spać, mimo że ich cienie robiły się coraz dłuższe, opowiadały o ociekających trucizną zębach Dzieci Mroku. Stąpający nie wierzył w te opowieści, przypomniał sobie jednak o nich, usłyszawszy ów głos.

— To dobrze — odparł, chociaż zdawał sobie sprawę, że mówiąc o pożywieniu, tamten wcale nie miał na myśli martwego zwierzęcia. — Usłyszałem waszą pieśń. Śpiewaliście o wielu napełnionych brzuchach. To ja napędziłem wam zdobycz, więc teraz proszę, byście się ze mną podzielili. W przeciwnym razie zabiję największego z was, żeby zaspokoić głód, pozostali zaś dostaną tylko jego kości. Mnie tam wszystko jedno.

— Ludzie są inni. Ludzie nie zjadają swoich.

— Mówisz o was? Robicie to wtedy, kiedy jesteście głodni, a jesteście głodni bez przerwy.

— Nieee… — zaszemrało w odpowiedzi kilkanaście głosów.

— Pewien człowiek, którego dobrze znam (nazywa się Szybkie Stopy, jest wysoki i nie boi się słońca), zabił jednego z was i odciął mu głowę, żeby złożyć ją w ofierze. Kiedy się obudził, znalazł samą czaszkę.

— To lisy — odezwał się inny głos. — Albo któryś z waszych, co nawet bardziej prawdopodobne. Daliście nam myszy, a teraz w zamian żądasz mięsa wykleszczacza. Zaiste, drogie to myszy. Powinniśmy byli udusić cię, kiedy spałeś.

— Kosztowałoby to was życie wielu ludzi.

— Mógłbym cię zabić nawet teraz, sam, bez niczyjej pomocy. Tak jak zabijamy wasze skamlące o strawę młode. Uciszamy je raz na zawsze, po czym jemy do syta.

Jedna z czarnych postaci podniosła się z miejsca.

— Nie jestem bezradnym dzieckiem. Mam już czternaście wiosen, a poza tym nie umieram z głodu. Jadłem już dzisiaj i wkrótce znowu się najem.

Dziecko Mroku postąpiło krok naprzód. Kilka par rąk wyciągnęło się w jego kierunku, jakby po to, by je zatrzymać, ale nie uczyniły tego.

— Chodź! — wykrzyknął Stąpający po Piasku. — Zamierzasz wywabić mnie z osady i rozszarpać wśród skał? Morderca dzieci!

Rozprostował ręce i nogi, by poczuć drzemiącą w nich siłę. Co prawda wcześniej postanowił, że w razie gdyby został zaatakowany, natychmiast rzuci się do ucieczki (wiedział bowiem, że jest znacznie szybszy), ale teraz nabrał pewności, że poradzi sobie z niedużym przeciwnikiem, nawet gdyby naprawdę groziło mu ukąszenie zębami jadowymi.

— Nie wolno wam uczynić mu krzywdy — odezwał się ten sam głos co na początku, stanowczo, ale niemal szeptem. — Jest święty.

— Nie przyszedłem tu, żeby z wami walczyć — odparł Stąpający po Piasku. — Chcę tylko, byście uczciwie podzielili się ze mną zdobyczą. Przyprowadziłem ją wam prosto w ręce. Śpiewaliście, że macie pod dostatkiem pożywienia.

— Ty nędzny, miejscowy zwierzaku! — parsknęło Dziecko Mroku stojące naprzeciwko niego. — Wystarczy, że dotknę cię najmniejszym palcem, a twoje kości popękają jak suche patyki i przebiją ci skórę!

Stąpający cofnął się przed szponami, którymi tamten machnął mu przed twarzą, i odparł z pogardą:

— Jeśli jest wasz, każcie mu usiąść, bo w przeciwnym razie będzie mój.

— Święty… — zaszemrały głosy podobne do nocnego wiatru, który na próżno szuka miejsca na spoczynek.

Zamierzał lewą ręką odtrącić zakrzywione pazury, prawą zaś chwycić za wiotką szyję i zmiażdżyć ją w śmiertelnym uścisku. Czekał w lekkim rozkroku, pochylony nieco do przodu, aż nieduża postać zbliży się na tyle, by znaleźć się w zasięgu jego ramion. Niespodziewanie (być może dlatego, że szeroki na milę słup dymu nad Górami Męskości przesunął się nieco) blask kryjącej się właśnie za horyzontem bliźniaczej planety padł na twarz Dziecka Mroku, po czym zgasł niczym błyskawica. Twarz była ciemnoskóra, wychudzona, z ogromnymi oczami, nie większa od twarzyczki niemowlęcia. Z ust i nosa wypływała jakaś gęsta ciecz.

Chociaż później Stąpający bez trudu przypomniał sobie te szczegóły, w krótkim błysku błękitnego światła nie zwrócił na nie uwagi. Zobaczył natomiast twarze pozostałych Dzieci Mroku i siłę, jaką w sobie czują, kiedy są najedzone, i to, że tylko się łudzą, wystarczy bowiem na nie dmuchnąć, by je zniszczyć. Ponieważ był młody, ujrzał coś takiego po raz pierwszy w życiu. Jak tylko szpony musnęły jego gardło, odskoczył, a następnie, krztusząc się i szlochając z niezrozumiałego dla siebie powodu, począł się zbliżać do postaci stłoczonych przy martwym zwierzęciu.

— Spójrzcie — powiedział ten sam głos, który przemówił do niego jako pierwszy. — On płacze. Chodź, chłopcze! Usiądź z nami i jedz.

Stąpający po Piasku poczuł dotknięcie niedużych dłoni i przykucnął przy zdobyczy.

— Nie wolno ci go skrzywdzić — upomniał ktoś tego, który przed chwilą usiłował rozszarpać Stąpającemu gardło. — Jest naszym gościem.

— Ach!

— Od czasu do czasu można się z nimi zabawić, bo to trzyma ich w ryzach, ale teraz pozwól mu zjeść.

Ktoś inny włożył Stąpającemu do ręki kawał mięsa, on zaś, jak zwykle, pożarł je natychmiast, by mu go nie odebrano. Dziecko Mroku, które go zaatakowało, położyło mu rękę na ramieniu.

— Wybacz, jeśli cię przestraszyłem.

— Wszystko w porządku.

Bliźniacza planeta wreszcie skryła się za horyzontem i na jesiennym niebie w pełnej krasie zalśniły gwiazdozbiory: Kobieta o Płonących Włosach, brodaty Pięcionogi, Ametystowa Róża, zwana przez mieszkańców łąkomórz Tysiącem Macek i Rybą. Jak tylko Stąpający poczuł w ustach wspaniały smak mięsa, a chwilę potem jego ciężar w żołądku, ogarnęło go zadowolenie. Otaczające go skurczone postaci były jego przyjaciółmi. Nakarmili go. Jak dobrze tak sobie siedzieć i pożywiać się wśród przyjaciół, podczas gdy Kobieta o Płonących Włosach stoi na głowie na czarnym niebie.

Głos, który przemówił do niego jako pierwszy (Stąpający długo nie był w stanie ustalić, z czyich ust się wydobywał), odezwał się ponownie:

— Teraz jesteś naszym przyjacielem. Minęło sporo czasu, odkąd po raz ostatni mieliśmy przyjaciół wśród tubylczej ludności.

Stąpający po Piasku nie miał pojęcia, co to oznacza, więc na wszelki wypadek skinął głową, ponieważ wydawało mu się, że tak będzie najbezpieczniej.

— Powiadasz, że śpiewamy. Powiedziałeś, że śpiewaliśmy o tym, że mamy pod dostatkiem pożywienia. W tobie też jest radosna pieśń, choć bez kontrapunktu.

— Kim jesteś? — zapytał Stąpający. — Nie wiem, który z was mówi.

— To ja. — Dwoje Dzieci Mroku rozstąpiło się na boki (a przynajmniej takie można było odnieść wrażenie), czarna plama, którą Stąpający do tej pory uważał za cień rzucany przez głaz skąpany w blasku gwiazd, poruszyła się, wyprostowała i ukazała wysuszoną twarz o jasnych oczach.

— Cieszę się, że mogę cię poznać — powiedział Stąpający i przedstawił się.

— Nazywają mnie Starym Mędrcem — odparł najstarszy z Dzieci Mroku. — Ja także cieszę się z naszego spotkania.

Uwagi Stąpającego po Piasku nie umknął fakt, że przez sylwetkę Starego Mędrca przeświecały gwiazdy, z czego wynikało, że jest duchem. Nie przejął się tym jednak, ponieważ duchy (chociaż zazwyczaj starały się przebywać w świecie snów, czemu doprawdy trudno się dziwić) stanowiły nieodłączny składnik życia, a przyjaźnie usposobiony duch mógł się okazać cennym sprzymierzeńcem.

— Uważasz mnie za cień umarłego, ale tak nie jest — powiedział Stary.

— Wszyscy jesteśmy cieniami umarłych, tyle że rzucanymi w przód, nie do tyłu — odparł dyplomatycznie Stąpający.

— Ze mną sprawa ma się zupełnie inaczej. Ponieważ jesteś naszym przyjacielem, powiem ci prawdę o sobie. Czy widzisz tę gromadę (zapewniam cię, że wszyscy są twoimi przyjaciółmi) zgromadzoną wokół martwego jelenia?

— Tak.

(Stąpający zdążył już nawet ich policzyć: było ich siedmiu).

— Wspomniałeś o tym, że słyszałeś ich śpiew. Jest wiele pieśni: Pieśń o Wielu Napełnionych Żołądkach, Pieśń o Splątaniu Podniebnych Dróg, która ma na celu wyprowadzić w pole naszych nieprzyjaciół, Pieśń Łowiecka, Pieśń o Odwiecznym Smutku, którą śpiewamy latem, kiedy na niebie pyszni się Waleczny Jaszczur z naszą pradawną ojczyzną w postaci maleńkiego żółtego klejnociku w ogonie, i tak dalej. Wasi ludzie powiadają, że te pieśni czasem nie pozwalają im zasnąć.

Stąpający miał właśnie pełne usta, więc tylko skinął głową.

— Kiedy do mnie mówisz albo kiedy twoi pobratymcy śpiewają w waszych osadach, twoja mowa oraz ich śpiew rozchodzi się w postaci drgania powietrza. Kiedy ze sobą rozmawiacie, wasze głosy także są drganiami powietrza.

— Powietrze drży również wtedy, kiedy uderza grom — wtrącił Stąpający po Piasku. — To jest dopiero drżenie! Kiedy do ciebie mówię, też czuję drżenie, tyle że głęboko w gardle.

— Rzeczywiście: twoje gardło drży i przekazuje drgania powietrzu. Na tej samej zasadzie człowiek, który potrząsa ramieniem, trzęsie także krzakiem, na którego gałęzi zacisnął palce. Jednak podczas naszego śpiewu nie powietrze drży, tylko my sami. Ja jestem pieśnią, którą śpiewają Dzieci Mroku, ja jestem ich myślą, kiedy myślą jak jedno. Wyciągnij przed siebie ręce, tak żeby się nie stykały, a potem wyobraź sobie, że ich nie masz. Tym właśnie potrząsamy.

— Czyli niczym.

— To, co uważasz za nic, jest tym, co oddziela rzeczy. Kiedy zniknie, wszystkie światy spotkają się w płomienistym zderzeniu, z którego powstaną nowe światy. A teraz słuchaj uważnie: ponieważ zostałeś naszym przyjacielem, jeszcze tej nocy musisz się nauczyć, jak wzywać naszej pomocy, gdybyś jej potrzebował. Robi się to w ten oto sposób: kiedy usłyszysz nasz śpiew — a wkrótce się przekonasz, że jeśli dobrze się wsłuchasz, siedząc lub leżąc bez ruchu i myśląc o nas intensywnie, jesteś w stanie usłyszeć nas nawet z wielkiego oddalenia — musisz się do niego przyłączyć. Śpiewaj z nami w duchu, a my usłyszymy echo naszej pieśni w twoich myślach i będziemy wiedzieć, że nas potrzebujesz. Spróbuj.

Otaczające Stąpającego Dzieci Mroku rozpoczęły Pieśń Dziennego Snu, która opowiada o wschodzie słońca, o pierwszym blasku dnia, o długich cieniach i kolumnach piasku podrywanych z ziemi przez wiatr i tańczących na szczytach wzgórz.

— Śpiewaj — zachęcił go Stary Mędrzec.

I Stąpający przyłączył się do śpiewu. Początkowo starał się dodać coś od siebie, tak jak było w zwyczaju w jego osadzie, jednak Dzieciom Mroku ani trochę się to nie spodobało, ograniczył się więc do powtarzania tego, co słyszał. Wkrótce wszyscy tańczyli wokół ubitego zwierzęcia, tak że wiatr i piasek mogły im tylko pozazdrościć.

Dopiero teraz Stąpający stwierdził, że wbrew temu, co początkowo sądził, nie wszystkie Dzieci Mroku były stare. Dwoje istotnie sprawiało wrażenie niezmiernie zaawansowanych wiekiem, jedno wyglądało na kobietę, chociaż, tak samo jak pozostałe, miało na głowie zaledwie kilka rzadkich kosmyków, wiek dwojga trudno było określić, dwoje zaś z pewnością nie wyrosło jeszcze z wieku chłopięcego. Tańcząc, Stąpający po Piasku obserwował ich twarze, zdumiony, że wydają się jednocześnie młode i stare. Stare, ale młode. Widział teraz znacznie lepiej niż wtedy, kiedy zjawił się przy martwym jeleniu, i nagle uświadomił sobie dwie rzeczy, tak że zdumienie goniło zdumienie — na wschodzie nieprzenikniona czerń nieba zaczęła nasączać się purpurą i zniknął Stary Mędrzec. Stąpający odwrócił się twarzą do wschodzącego słońca — trochę odruchowo, a trochę dlatego że podejrzewał, iż Stary mógł odejść właśnie w tamtą stronę. Kiedy ponownie spojrzał wokół siebie. Dzieci Mroku już rozpierzchły się wśród skał. W pierwszej chwili chciał za nimi pobiec, ale zrezygnował z tego zamiaru, uznał bowiem, że nie będą sobie tego życzyć.

— Idźcie z Bogiem! — zawołał i pomachał im na pożegnanie.

Pierwsze promienie nowego słońca przygnały ku niemu czarne i złociste, rozbiegane plamy cienia i światła. Spojrzał w dół, na ubitego jelenia; zostało jeszcze parę ochłapów mięsa oraz kości, z których mógłby wyssać szpik, naturalnie jeśli zdołałby je połamać.

— Jak to dobrze zacząć dzień od obfitej uczty — powiedział z przekąsem do resztek, po czym zasiadł do posiłku, by ubiec mrówki.

Godzinę później, dłubiąc w zębach, rozmyślał o swoim śnie z poprzedniej nocy. Był pewien, że Stary Mędrzec mógłby mu go wyjaśnić, i żałował, że o to nie poprosił. Teraz, w blasku dnia, nie miał co liczyć na dobre sny, ale był zziębnięty i zmęczony. Wyciągnął się w ciepłej plamie słonecznego blasku… i zorientował się, że chyba zna idącą przed nim kobietę. Przyspieszył kroku; wkrótce rozpoznał w niej swoją matkę, ale kiedy otworzył usta, by ją przywitać, stwierdził, że nie jest w stanie wydobyć głosu. Chwilę później on, zawsze poruszający się niezwykle pewnie, potknął się o kamień; co prawda wyciągnął przed siebie ręce, by złagodzić upadek, wstrząs jednak był tak silny, że odczuł go w całym ciele. Ocknąwszy się stwierdził, że siedzi na ziemi, zlany potem, a dokoła nie ma żywej duszy.

Wstał, wciąż drżąc jak liść, i strzepał piasek, który przykleił się do wilgotnych rąk i boku. Głupota. Spanie w dzień nie miało najmniejszego sensu; duch natychmiast opuszczał ciało i wyruszał na wędrówkę, więc nawet gdyby kapłan nawiedził go we śnie, nikogo by nie zastał. Kto wie, może nawet rozgniewałby się i już nigdy nie wrócił? Stąpający powinien albo wrócić do groty i spróbować ponownie, albo przyznać się do porażki i odejść… nawet sama myśl o tym była nie do zniesienia. W takim razie wróci do wąwozu.

Ale nie z pustymi rękami. Pseudobażant, którego przyniósł poprzednio, okazał się zbyt skromnym darem — może dlatego że kapłan miał mu coś za złe, ale powodem mogło być również to, że planował dla niego jakieś niezwykłe, wspaniałe oświecenie, a zwykły pseudobaźant nie zdołałby odpowiednio uświetnić takiej okazji. Co innego jeleń. Idąc z północy, widział niewiele śladów zwierzyny; gdyby chciał się udać na wschód, musiałby przedostać się na drugi brzeg wąwozu, na zachodzie zaś, po drodze do rozpłomienionych gór, rozciągała się niegościnna kamienna pustynia. Skierował się więc na południe.

Teren wznosił się powoli, roślinność — i tak niezbyt obfita — stawała się coraz rzadsza, szara barwa skał stopniowo ustępowała czerwonej. Około południa, po nieprzerwanym marszu dotarł do podnóża górskiego łańcucha i ujrzał coś, co do tej pory oglądał tylko dwa razy w życiu: niewielką, doskonale nawodnioną dolinę, istną oazę na jałowej pustyni, gdzie na prawdziwej ziemi rosła prawdziwa trawa, kilka prawdziwych kwiatów, a nawet drzewo.

Fakt, że Stąpający po Piasku trafił w to miejsce, miał ogromne znaczenie, ponieważ można było tu zaspokoić pragnienie i zatrzymać się na kilka godzin, jeśli komuś nie zbywało odwagi. Stąpający był w tej szczęśliwej sytuacji, że zjawił się samotnie, a więc drzewo nie powinno żywić do niego dużej urazy. Jak nakazywał obyczaj, zbliżał się ani za szybko, ani za wolno, z uprzejmym wyrazem twarzy. Właśnie zamierzał je pozdrowić, kiedy zauważył siedzącą między korzeniami dziewczynę z niemowlęciem.

Na chwilę, wbrew wszelkim zasadom, odwrócił wzrok od drzewa. Dziewczyna miała twarz w kształcie serca, nieśmiałą, jeszcze prawie dziecinną. Jej długie włosy były bardzo czyste (dla Stąpającego stanowiło to całkowitą nowość), ponieważ umyła je w sadzawce obok drzewa i rozczesała palcami, tak że teraz spływały czarną kaskadą na śniade ramiona. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, bez ruchu, a na jej kolanach spało maleńkie dziecko z kwiatem wpiętym we włosy.

Stąpający po Piasku uroczyście pozdrowił drzewo, poprosił, by pozwoliło mu zaspokoić pragnienie, i obiecał, że nie zabawi tu długo. Odpowiedział mu szept liści; co prawda nie zrozumiał słów, odniósł jednak wrażenie, że ton odpowiedzi jest przychylny. Uśmiechnął się z wdzięcznością, po czym podszedł do sadzawki, przyklęknął i zaczął pić.

Pił długo, tak jak czynią pustynne zwierzęta, a kiedy napił się do syta i uniósł głowę, obok swojego odbicia zobaczył w pomarszczonej wodzie odbicie dziewczyny. Przyglądała mu się dużymi, zalęknionymi oczami, ale nie próbowała uciekać.

— Niech to będzie dla ciebie dobry dzień — powitał ją.

— Dla ciebie także.

— Jestem Stąpający po Piasku. — Pomyślał o wędrówce do groty, o jeleniu, pseudobażancie i Starym Mędrcu. — Wielki wędrowiec, wielki myśliwy i przyjaciel Dzieci Mroku.

— Jestem Siedem Oczekujących Dziewcząt — przedstawiła się dziewczyna i uśmiechnęła się czule do niemowlęcia. — A to jest Mary Różowe Motyle. Nazwałam ją tak ze względu na jej rączki. Kiedy nie śpi, bez przerwy nimi wymachuje.

Stąpający, który w swoim niezbyt długim życiu zdążył się już przekonać, jak wiele dzieci przychodzi na świat i jak nielicznym dane jest osiągnąć wiek dojrzały, uśmiechnął się i skinął głową.

Dziewczyna patrzyła na sadzawkę u stóp drzewa, na samo drzewo, na trawę i kwiaty, tylko nie na niego. Dostrzegł, jak przygryza dolną wargę niedużymi białymi zębami. Wiatr malował tajemnicze wzory na trawie, drzewo zaś znowu powiedziało coś, czego nie zrozumiał. Może udało się to Siedmiu Oczekującym Dziewczętom?

— Czy zamierzasz zostać tu na noc? — zapytała wreszcie nieśmiało.

Bez trudu domyślił się, do czego zmierza, i odpowiedział najłagodniej jak potrafił:

— Przykro mi, ale nie mam niczego do jedzenia. Co prawda poluję, lecz całą zdobycz muszę zachować na ofiarę dla kapłana z Wąwozu Wiecznego Grzmotu. Czyżbyś była tu sama?

— Wyszukałam odosobnione miejsce, żeby urodzić Różowe Motyle, a potem nie byłam w stanie nadążyć za moimi ludźmi. Tej nocy spałyśmy tam, za pochyloną skałą.

Wskazała kierunek niezdarnym gestem.

— Nie wiedziałem o tym — powiedział Stąpający po Piasku — ale dobrze wiem, co to znaczy siedzieć samotnie i czekać, kiedy nikt nie przychodzi. To okropne uczucie.

— Jesteś mężczyzną. Ciebie czeka to dopiero wtedy, kiedy się zestarzejesz.

— Nie chciałem cię rozgniewać.

— Nie gniewam się. I nie jestem sama. Mam przecież Różowe Motyle i karmię ją swoim mlekiem. Teraz śpimy tutaj.

— Co noc?

Hardo skinęła głową.

— Nie jest dobrze spać w pobliżu drzewa dłużej niż jedną noc.

— Różowe Motyle jest jego córką. Powiedziało mi o tym we śnie na długo przed jej przyjściem na świat. Chce mieć ją blisko.

— Wszyscy jesteśmy dziećmi drzew — odparł ostrożnie Stąpający — lecz one mimo to rzadko chcą mieć nas przy sobie dłużej niż przez jedną noc.

— Jest dla nas dobre. Pomyślałam nawet… — Dziewczyna umilkła na chwilę, po czym dokończyła tak cicho, że jej głos z trudem przedzierał się przez szelest trawy poruszanej wiatrem: — Kiedy cię zobaczyłam, pomyślałam nawet, że to ono nam cię przysłało, byś nas nakarmił.

Stąpający spojrzał z powątpiewaniem na sadzawkę.

— Są tu ryby?

Dziewczyna opuściła wzrok, jakby musiała uczynić jakieś wstydliwe wyznanie.

— Nie udało mi się żadnej złapać od… od…

— Od jak dawna?

— Od trzech dni. Tylko dzięki nim zdołałyśmy przeżyć. Jadłam ryby z sadzawki i karmiłam Różowe Motyle mlekiem. Wciąż mam pokarm. — Spojrzała na dziecko, a zaraz potem na Stąpającego. Jej szeroko otwarte oczy błagały go, żeby jej uwierzył. — Przed chwilą jadła.

Stąpający po Piasku przeniósł wzrok na niebo.

— Zobacz, jakie jest czyste — powiedział. — Będzie zimno.

— Czy ty też zatrzymasz się tutaj na noc?

— Wszystko, co upoluję, muszę przeznaczyć na dar.

Opowiedział jej o kapłanie i o swoim śnie.

— Ale wrócisz?

Skinął głową, ona zaś powiedziała mu, gdzie się najlepiej poluje i opisała miejsca, w których jej ludziom udawało się dopaść zwierzynę… kiedy jeszcze w ogóle im się to udawało.

Wspinaczka na długie skaliste zbocze powyżej drzewa, sadzawki i kręgu żywej trawy zajęła mu niemal godzinę. Przy pochylonej skale — zakrzywiony kamienny palec, pozostałość po skalnym nawisie zniszczonym przez erozję, wskazywał nie wiadomo po co w niebo — odnalazł ślady plemienia, z którego pochodziła Siedem Oczekujących Dziewcząt: głazy chroniące śpiących od wiatru, wydeptane ścieżki, dokładnie oczyszczone kości niedużych zwierząt. To odkrycie nie miało jednak dla niego żadnej wartości.

Polował bez rezultatu aż do wschodu bliźniaczej planety. W normalnych okolicznościach od razu udałby się na spoczynek, ale obiecał dziewczynie, że wróci, a poza tym w powietrzu dawało się już wyczuć kąsające igiełki mrozu. Tak jak się spodziewał, zastał ją między obnażonymi korzeniami drzewa, tulącą dziecko do piersi.

Wyczerpany, padł na ziemię tuż przy niej. Szmer jego oddechu i ciepło jego ciała obudziły ją; ocknęła się raptownie, ale poznała go od razu i uśmiechnęła się z ulgą.

— Złapałeś coś? — zapytała.

Pokręcił głową.

— A ja tak. Spójrz. Pomyślałam, że może będziesz chciał złożyć ją w darze.

Podała mu małą, już zesztywniałą rybkę. Stąpający wziął ją, ale zaraz potem potrząsnął głową; skoro pseudobażant okazał się zbyt skromną ofiarą, co dopiero mówić o maleńkiej rybce.

— Zepsuje się, zanim tam dotrę — powiedział.

Rozerwał brzuch zębami, powiększył palcem otwór, wypatroszył rybę, a następnie rozerwał na dwie części i usunął kręgosłup wraz z większością ości. Jeden kawałek dał dziewczynie.

— Dobra — powiedziała, przełknąwszy prawie bez gryzienia. — Dokąd idziesz?

Stąpający, starannie przeżuwając kawałek ryby, podniósł się i wyprostował w błękitnym blasku bliźniaczej planety.

— Na polowanie. Do tej pory szukałem czegoś okazałego, co mógłbym złożyć w darze. Teraz postaram się znaleźć coś małego, co wystarczyłoby nam na kolację. Nie pogardzę nawet skalnymi myszami.

Zaraz potem odszedł, a dziewczyna została, tuląc dziecko do piersi i patrząc przez niezbyt szczelną zasłonę liści na jasną wstęgę Wodospadu oraz szeroko rozlane morza i liczne burze bliźniaczej planety. Potem oczy jej się zamknęły, wyciągnęła rękę i zdjęła planetę z drzewa. Przyłożywszy ją do ust, poczuła niespotykaną słodycz. Zaraz potem obudziła się ponownie, ale słodki smak nie zniknął z jej ust. Ktoś pochylał się nad nią; przez chwilę bardzo się bała.

— Chodź. — To był on. Stąpający po Piasku. — Zbudź się. Mam coś dla ciebie. Dotknął jej ust palcami; były lepkie, pachniały owocami, kwiatami i ziemią.

Wstała, drżąc z zimna, i mocno przycisnęła Różowe Motyle, grzejąc jej brzuch i nóżki własnymi piersiami.

— Chodź! — ponaglił ją Stąpający.

— Czy to daleko?

— Nie.

(W rzeczywistości czekała ich długa droga i nawet zaproponowałby Siedmiu Oczekującym Dziewczętom, że poniesie dziewczynkę, ale zdawał sobie sprawę, że młoda matka na pewno się na to nie zgodzi z obawy, że mógłby dziecku zrobić krzywdę).

Cel ich wędrówki leżał na północnym wschodzie, w pobliżu źródeł rzeki. Kiedy tam dotarli — do niewielkiego zagłębienia w ziemi, które Stąpający zrobił piętą — Siedem Oczekujących Dziewcząt z trudem trzymała się na nogach.

— To tutaj — powiedział. — Zatrzymałem się na odpoczynek, położyłem głowę na ziemi i wtedy usłyszałem ich głosy. Silnymi palcami rozgrzebał pozornie twardy grunt, wyrzucił kilka pustych plastrów, wreszcie dotarł do pełnego, niemal czarnego w błękitnym blasku planety. Dokoła rozbrzmiewało leniwe mruczenie. Stąpający przełamał plaster na dwie części, jedną wepchnął sobie do ust, drugą włożył do ust dziewczynie. Nagle poczuła, jak bardzo była głodna; przeżuwała łapczywie, przełykając słodką substancję i wypluwając wosk.

— Pomóż mi — poprosił. — Nie użądlą cię, jest za zimno. Po prostu zgarniaj je na bok.

Ułożyła Różowe Motyle w bezpiecznymi miejscu i kopała razem z nim, od czasu do czasu przerywając, by posmarować miodem usta i palce niemowlęcia. Jedli nie tylko miód, lecz także tłuste białe larwy; kopali i jedli tak długo, że wreszcie nie tylko ręce i twarze, ale całe ciała mieli powalane miodem i ciemną ziemią. Stąpający po Piasku najsmakowitsze kąski oddawał dziewczynie, ona zaś jemu, aż w końcu padli sobie w ramiona, szczęśliwi i objedzeni prawie do nieprzytomności. Ocierała się o niego pełnym, twardym żołądkiem, czuła na twarzy dotyk jego ust, brudnych i słodkich.

Odepchnęła go delikatnie.

— Nie, nie tak — wyszeptała. — Nie kładź się na mnie, bo pęknę albo zrobi mi się niedobrze. Lepiej zróbmy to tak…

Oplotła palcami jego wielki twardy korzeń. Później, kiedy było już po wszystkim, położyli Różowe Motyle między swymi spoconymi ciałami, żeby ją ogrzać, i przespali we trójkę do rana, spleceni nogami i oddechami.

Do uszu Stąpającego po Piasku dotarło huczenie z Wąwozu Wiecznego Grzmotu. Wstał i poszedł do groty kapłana, lecz tym razem, choć było tam równie ciemno jak poprzednio, wszystko widział. Odnalazł w sobie moc — nie miał pojęcia gdzie ani w jaki sposób — widzenia bez pomocy oczu i bez światła. Jaskinia ciągnęła się przed nim i na boki, wypełniona pogruchotanymi blokami skalnymi.

Szedł naprzód i w górę. Stopniowo robiło się coraz bardziej sucho, pod nogami miał skruszałą glinę. U sklepienia wisiały kamienne sople, identyczne wyrastały mu pod nogami, tak że miał wrażenie, jakby znalazł się we wnętrzu gigantycznej paszczy. Po pewnym czasie kamienne zębiska znikły; pozostał tylko gliniany język i coraz bardziej zwężający się przełyk. Wreszcie ujrzał łoże kapłana, otoczone szkieletami darów; kapłan usiadł, żeby mu się lepiej przyjrzeć.

— Wybacz mi — powiedział Stąpający po Piasku. — Jesteś głodny, a ja niczego ci nie przyniosłem.

Wyciągnął ręce i spostrzegł ze zdumieniem, że w jednej trzyma ociekający miodem plaster, w drugiej zaś garść tłustych larw zlepionych miodem. Kapłan z uśmiechem przyjął dar, po czym schylił się, spośród zalegających posadzkę kości wybrał czaszkę jakiegoś zwierzęcia i podał ją Stąpającemu.

Czaszka była stara i wyschnięta, lecz ręce kapłana pozostawiły na niej ślady świeżej krwi. Krew przywróciła jej życie: na oczach Stąpającego czaszka stała się wilgotna i świeża, pojawiła się na niej sieć błękitnych żył, warstwa mięśni, wreszcie skóra i sierść. Trzymał w rękach głowę wydry. Oczy, wilgotne i żywe, wpatrywały się w jego twarz.

Ujrzał w nich rzekę, w której wydra przyszła na świat; woda ciurkała obok splądrowanego ula, spływała niżej, między wzgórza, dążąc ku prawdziwej powierzchni planety, przewalała się z hukiem przez Wąwóz Wiecznego Grzmotu, by wreszcie zwolnić i rozlać się dostojnie na łąkomorzu. Ujrzał wyprężone w locie czaple siwe i białe oraz żółte żaby walczące między sobą o dostęp do powietrza, a także, przez warstwę wolno płynącej zielonkawej wody, zupełnie jakby sam się w niej zanurzył, dwadzieścia stóp niżej, wśród kamieni, żwiru i przyniesionego z gór piasku, smukłą sylwetkę wydry. Ciemnobrązowe, niemal czarne zwierzątko sunęło niczym wąż, by nagle fiknąć kozła i pokazać krótkie, mocno pracujące łapy.

— Co?… — wymamrotał. — Co się stało?

Różowe Motyle wierciła się niecierpliwie u jego boku. Na pół śpiąc pomógł jej dosięgnąć matczynej piersi, a sam położył rękę na drugiej. Było mu zimno. Wrócił myślami do snu, ale jeszcze nie skończył śnić.

Stał nad szeroko rozlaną rzeką po kostki w błocie. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale gwiazdy już zaczęły blaknąć. Poranny wiatr tworzył na powierzchni wody drobne fale, które sunęły aż na skraj świata. Razem z nim byli Szybkie Stopy, stary Krwawiący Palec, Jadalne Liście, Słodkousta oraz Rozkołysane Gałęzie Cedru.

Zza jego pleców wyszli dwaj mężczyźni. Wiedział o tym, że mieszkańcy łąkomórz nie dopuszczali młodzieńców do kobiet tak długo, aż ogień z gór potwierdził ich męskość, znacząc bliznami uda i grzbiety. Ci mieli takie blizny, a także zakręcone włosy, nadgarstki obwiązane trawą i girlandy białych kwiatów na szyjach. Ten z pokiereszowaną głową zaintonował pieśń, ale po chwili umilkł. Stąpający spostrzegł, że Szybkie Stopy zorientował się, iż mężczyzna patrzy na niego; Szybkie Stopy cofnął się o krok, stracił grunt pod nogami, zanurzył się, wystawił głowę nad powierzchnię, ale ludzie o ciałach pokrytych bliznami chwycili go i ponownie wepchnęli pod wodę. Walczył coraz słabiej, Stąpający zaś — doskonale zdawał sobie sprawę, że to tylko sen, który śni u boku Siedmiu Oczekujących Dziewcząt — pomyślał, że na miejscu Szybkich Stóp udałby martwego, by tamci pozwolili mu wypłynąć na powierzchnię. Tymczasem Szybkie Stopy przestał się miotać, muł, który jego wierzgające nogi podniosły z dna, odpłynął z prądem. Wszystkie cztery kończyny unosiły się bezwładnie w przezroczystej wodzie, długie włosy falowały jak wodorosty. Stąpający ze snu ruszył w jego stronę, wysoko podnosząc stopy i stawiając je tak ostrożnie, że prawie nie było słychać plusku. Spojrzał na bladą, pozbawioną wyrazu twarz pod wodą, a wtedy oczy otworzyły się raptownie, błysnęła w nich straszliwa udręka, która jednak szybko zgasła, oczy zmętniały i przestały cokolwiek widzieć.

Stąpający nie mógł złapać tchu. Usiadł, drżąc jak w gorączce łapał powietrze szeroko otwartymi ustami, na piersi czuł nieznośny ciężar. Niemal natychmiast wstał, by wystawić głowę nad wodę, której nigdzie nie było ani śladu. Siedem Oczekujących Dziewcząt poruszyła się niespokojnie, Różowe Motyle obudziła się i rozpłakała.

Wspiął się na niewysoki pagórek. Tak jak w jego śnie, słońce właśnie szykowało się do pojawienia nad horyzontem, torując sobie drogę różowofioletowym blaskiem niewidocznej jeszcze twarzy.

Kiedy Siedem Oczekujących Dziewcząt zaspokoiła pragnienie wodą z rzeki i przystawiła niemowlę do piersi, wyjaśnił jej znaczenie swego snu:

— Szybkie Stopy wpadł na ten sam pomysł co ja. Postanowił udawać martwego, ale ludzie z łąkomorza przejrzeli podstęp i… — wzdrygnął się.

— Sam powiedziałeś, że stracił grunt pod nogami, więc pewnie i tak by utonął.

— Chyba tak.

— Pójdziesz dzisiaj na polowanie? Wciąż nie masz odpowiedniego daru, a ponieważ zeszłej nocy nie spałeś przy drzewie, możesz przenocować tam dzisiaj.

— Nie wydaje mi się, żeby kapłan oczekiwał ode mnie kolejnego daru — powiedział z namysłem Stąpający. — Do tej pory miałem wrażenie, że mi nie pomaga, teraz jednak wiem już, że sen, który przyśnił mi się w grocie, nawiedził mnie za jego sprawą, podobnie jak ten dzisiejszy. Najprawdopodobniej ludzie z łąkomorza pojmali moich.

Siedem Oczekujących Dziewcząt mocniej przycisnęła dziecko do piersi i odwróciła wzrok.

— Daleko stąd do bagien… — wyszeptała.

— Owszem, ale sen podpowiedział mi, w jaki sposób mogę się tam szybko dostać.

Stanął na brzegu niewielkiego strumienia, który miał się zamienić w ogromną rzekę, i spojrzał w nurt. Woda była krystalicznie czysta, mogła mu sięgnąć najwyżej do bioder. Na piaszczystym dnie leżały kamienie. Wskoczył do strumienia.

Wartka woda porwała go natychmiast. Kiedy wystawił głowę na powierzchnię. Siedem Oczekujących Dziewcząt była już daleko; maleńka figurka oświetlona blaskiem nowego słońca. Pomachała mu i podniosła Różowe Motyle, by ją widział, i chociaż nie słyszał jej słów, wiedział, że zawołała za nim:

— Niech cię Bóg prowadzi!

Przewrócił się na brzuch i zaczął mocno pracować rękami i nogami, wyobrażając sobie, że jest wydrą z nozdrzami osadzonymi blisko wierzchołka głowy i krótkimi, muskularnymi łapami, doskonale nadającymi się do pływania. Od czasu do czasu zatrzymywał się, wystawiał głowę z wody i nasłuchiwał ryku wodospadów.


* * *

Było ich sporo, często więc musiał wychodzić z wody i omijać je drogą lądową, ale mniejsze bystrzyny pokonywał wpław, szybko nabierając wprawy. Przez połowę Wąwozu Wiecznego Grzmotu niósł wielką rybę, by złożyć ją kapłanowi w ofierze. Tam gdzie koryto się rozszerzało, wiry często wciągały go w głębinę; czekał wtedy cierpliwie, aż wyczerpie się ich siła, zawieszony w zielonkawej poświacie, z włosami otaczającymi twarz rozfalowaną chmurą, po czym odpychał się nogami od dna i ruszał ku powierzchni, ciągnąc za sobą warkocz bąbelków powietrza.

Jeszcze tego samego dnia, nic o tym nie wiedząc, dotarł do doskonale znanych terenów — skalistych wzgórz zamieszkanych przez jego ludzi — pokonawszy odległość większą niż podczas trwającej pięć dni wędrówki na południe, do Wąwozu Wiecznego Grzmotu. Wieczorem, ogromnie znużony, wyszedł z wody na piaszczysty brzeg. Noc przespał na piasku, osłonięty wysoką trawą, i ani razu nie spojrzał na gwiazdy.

Nazajutrz rano przez pół godziny maszerował wzdłuż brzegu rzeki, zanim, coraz bardziej głodny, wszedł z powrotem do wody. Teraz było mu znacznie łatwiej: ryby zjawiły się w takiej obfitości, że bez trudu schwytał ładną sztukę. Wkrótce potem, płynąc pod wodą z otwartymi oczami i prawie w całkowitym bezruchu, zaskoczył nieostrożnego kaczora, chwycił go za łapy, wciągnął pod powierzchnię i utopił.

Rzeka płynęła tu znacznie spokojniej, więc jeśli nie starał się zanadto przyspieszyć, nie płacił zbyt dużym zmęczeniem. Woda sunęła dostojnie między zalesionymi wzgórzami, potem zaś rozlała się jeszcze szerzej i wypłynęła na niziny, gdzie ogromne drzewa zanurzały w niej korzenie i wysuwały potężne konary, bezskutecznie usiłując przykryć ją baldachimem liści. Jeszcze dalej zdawała się trwać bez ruchu, schwytana w pułapkę bezkresnych trzcinowisk, martwa i zimna, pozostawiając na ustach smak potu.

Ponownie zapadła noc, lecz tym razem nie było przyjaznego brzegu. Stąpający ostrożnie brnął pól mili po bagnie, usiłując dotrzeć do samotnego drzewa. W powietrzu krążyło wodne ptactwo, krzycząc głośno, jakby śmierć słońca oznaczała nastanie czasu strasznego i niebezpiecznego.

Przemówił do drzewa, lecz nie odpowiedziało; miał wrażenie, że tutejsze drzewa są pozbawione mocy drzemiącej w nielicznych drzewach, które rosły w jego rodzinnej okolicy, że nie komunikowały się ani z żywymi, ani martwymi, że nie zapładniały kobiet. Mimo to poprosił o pozwolenie (mógł przecież się mylić), po czym wspiął się na wygodne rozwidlenie konarów i ułożył do snu. Co prawda odszukało go tam kilka owadów, ale w niskiej temperaturze nie były zanadto natarczywe. Przez zasłonę chmur na nocnym niebie z trudem przesączał się blask bliźniaczej planety. Stąpający zasnął, obudził się, najpierw wyczuł, następnie usłyszał, wreszcie ujrzał w słabym świetle zmierzającego nie wiadomo skąd i dokąd niedźwiedzia trupojada — wielkiego, niezdarnego i cuchnącego.

Prawie udało mu się ponownie zasnąć. Żal, żal, żal…

Wcale nie, powtarzał uparcie w duchu, ale za każdym razem, kiedy pomyślał o Siedmiu Oczekujących Dziewczętach, Różowych Motylach oraz żywym, myślącym drzewie panującym miłościwie nad sadzawką i skrawkiem trawy w krainie ruchomych kamieni, coś go bolało.

Żal, żal, żal, śpiewał nocny wiatr.

Nieprawda, odpowiadał Stąpający po Piasku. Nienawiść. Ludzie z łąkomorza zabili Szybkie Stopy, który często dzielił się ze Stąpającym tym, co upolował, kiedy ten był jeszcze mały. Zamierzali zabić Zakrwawiony Palec, Jadalne Liście, Słodkoustą i jego matkę.

Żal, śpiewaj o żalu.

Nie żal, myślał, tylko wiatr, drzewo. Usiadł i nasłuchiwał przez jakiś czas, aby przekonać samego siebie, że słyszy jedynie westchnienia wiatru albo mamrotanie drzewa snującego opowieści o piękniejszych okolicach. Odgłos ów (może rzeczywiście zbyt pochopnie ocenił to samotne, otoczone trzcinami drzewo?) z pewnością nie był nieprzyjazny. Był… niczym.

Zagubiony wiatr wzdychał co jakiś czas, ale bez słów. Liście ledwo drżały. Wysoko w górze przetoczył się grzmot. Żal, śpiewały liczne głosy. Żal, żal, żal. Samotność i wieczna noc.

Nie, to nie wiatr i nie drzewo. To Dzieci Mroku. Gdzieś daleko.

— Witajcie — przemówił Stąpający powoli i wyraźnie. — Nie jestem samotny i nie czuję żalu, ale przyłączę się do waszej pieśni.

Żal, żal, żal. Przywołał z pamięci słowa Starego Mędrca: „Ponieważ zostałeś naszym przyjacielem, jeszcze tej nocy musisz się nauczyć, jak wzywać naszej pomocy, gdybyś jej potrzebował”. Niepoprawny chłopięcy optymizm kazał mu wierzyć, że własnymi siłami uwolni pobratymców, ale jeśli Dzieci Mroku naprawdę zamierzały mu pomóc, to nie miał nic przeciwko temu. Samotność, zaśpiewał razem z nimi, po czym dodał, zamknąwszy usta i otworzywszy na oścież umysł dla chmur i pustkowia wypełnionego wodą oraz trzcinami: i wieczna noc.

Żal, żal, żal, śpiewały gdzieś Dzieci Mroku, lecz teraz ta bezgłośna pieśń zdawała się nie tyle wyrażać uczucia, ile towarzyszyć jakiemuś rytuałowi. Usłyszeli go. Chodź do nas, przyjacielu. Wspomóż nas w potrzebie.

Usiłował zapytać, co się stało, lecz nie był w stanie tego uczynić. Jak tylko jego myśl przestawała być myślą pieśni, jak tylko zrywała się więź łącząca ją z tamtymi, zostawał całkiem sam.

Pomóż nam, śpiewały Dzieci Mroku. Pomóż nam.

Stąpający zszedł z drzewa, choć na samą myśl o niedźwiedziu trupojadzie uginały się pod nim nogi. Gdzieś w oddali nieprzyjaźnie zachichotał nocny ptak. Nie dość, że trudno było stwierdzić, skąd dobiega pieśń, to jakiekolwiek działanie prawie uniemożliwiało jej odbiór. Stąpający znieruchomiał, oparł się o pień, wreszcie zacisnął powieki i odchylił głowę do tyłu. Żal, żal, żal. Chyba północny zachód, w bok od głównego koryta rzeki. Zerknął na niebo w nadziei, że Lodowate Oko pozwoli mu precyzyjnie określić położenie, lecz przewalające się w górze chmury uniemożliwiały obserwację gwiazd.

Przeszedł z donośnym chlupotem kilka kroków, po czym znowu znieruchomiał, zawstydzony czynionym przez siebie hałasem. Dokoła wszystko zdawało się nasłuchiwać. Spróbował ponownie i po kilkuset krokach opanował metodę chodzenia, pozwalającą poruszać się w miarę cicho. Brnąc po kolana w wodzie, przesuwał stopy równolegle do podłoża, a następnie opuszczał je skierowane palcami w dół. Zupełnie jak ptak brodzący, przemknęło mu przez głowę. Dawno temu widywał na brzegu rzeki długonogich, przystrojonych pióropuszami pożeraczy żab. Teraz naprawdę jestem Stąpającym po Piasku, pomyślał.

Pod stopami miał jednak nie piasek, lecz błoto. Parokrotnie obawiał się, że ugrzęźnie w nim na dobre; niewielkie zwierzęta chyba dość blisko spokrewnione ze skalnymi kotami pierzchały przed nim we wszystkie strony albo ratowały się, nurkując w wodnych oczkach. Coś, czego nie był w stanie wypatrzyć w ciemności, pogwizdywało na niego z kęp trzcin i czarnych jam.

Żal, żal, żal, śpiewały Dzieci Mroku coraz bliżej. Grunt, choć wciąż podmokły, nie był już przykryty warstwą wody. Stąpający przesuwał się od cienia do cienia, zamierając w bezruchu za każdym razem, kiedy przez chmury przedarło się nieco blasku bliźniaczej planety. Z oddali dobiegł jakiś głos (równie wysoki jak głosy Dzieci Mroku, ale rozbrzmiewający naprawdę):

— Zaczaili się na niego.

— Nic mu nie zrobią — odparł drugi, znacznie mniej wyraźnie. — Jest naszym przyjacielem. On… my… zabijemy wszystkich.

Stąpający ukrył się w kępie trzcin. Minęło pięć, potem dziesięć minut, a on wciąż ani drgnął. Chmury odpłynęły na wschód, lecz natychmiast zastąpiły je nowe. Wiatr kołysał trzcinami i szeptał coś tajemniczo. Dużo później inny głos, nie należący do Dziecka Mroku, powiedział:

— Odeszli. Jeśli w ogóle tu byli. Tamci ich słyszeli.

Inny głos bąknął coś w odpowiedzi. Jakieś sto kroków z przodu Stąpający raczej usłyszał niż zobaczył niewielkie poruszenie. Zaczekał jeszcze pięć minut, po czym ostrożnie ruszył w lewo, by obejść to miejsce szerokim łukiem.

Godzinę później wiedział już, że zasadzkę utworzyło czterech mężczyzn, którzy zajęli pozycje w rogach nieforemnego czworokąta; podejrzewał, że Dzieci Mroku znalazły się wewnątrz pułapki. Nie po raz pierwszy był zwierzyną — w dzieciństwie dwukrotnie musiał uciekać przed wygłodniałymi bandami — więc bez trudu zdołałby się wycofać i poszukać nowego miejsca na odpoczynek albo wrócić do starego. On jednak, wystraszony i podekscytowany, wciąż skradał się naprzód.

— Wkrótce będzie świtać — przemówił jeden z mężczyzn.

— Cicho! Mogą przyjść następni.

Stąpający po Piasku był już prawie pośrodku czworokąta. Powoli, ostrożnie sunął do przodu. Nagle jego wyciągnięta ręka natrafiła na pustkę; teren opadał gwałtownie, co prawda nie pionowo, ale bardzo stromo. Ziemia była miękka. Wytężył wzrok, usiłując dostrzec cokolwiek w ciemności.

— Widzimy cię — usłyszał szept Dziecka Mroku. — Wychyl się jeszcze trochę do przodu, jeśli możesz, i wyciągnij ręce.

Jak tylko to uczynił, poczuł uścisk drobniutkich, cienkich palców. Skręcił tam, gdzie go pociągnęły, i ujrzał obok siebie cień, a zaraz potem drugi. W sumie były trzy, lecz pierwszy już zdążył rozpłynąć się między trzcinami. Cztery, ale obok niego był już tylko ten czwarty. Pięć… i chwilę później był sam na sam z piątym. Przypadł do wilgotnej ziemi, zawrócił i poczołgał się tam, skąd przybył. To z prawej, to z lewej odzywały się przyciszone głosy, a w pewnej chwili któryś z myśliwych powiedział tuż przy jego uchu:

— Idź sprawdzić.

Zaraz potem rozległ się donośny łomot i trzask łamanych trzcin. Po prawej stronie jakiś człowiek poderwał się z ziemi i rzucił do ucieczki. Kiedy przebiegał obok zaczajonego Dziecka Mroku, maleńka postać podcięła go i powaliła na ziemię. Stąpający dopadł go w chwili, gdy ciało myśliwego zetknęło się z gruntem; wbił mu w kark twarde jak kamień kciuki i przycisnął do ziemi. Niebo rozcięła błyskawica. W jej blasku ujrzał dwie maleńkie dłonie sunące bezlitośnie ku oczom obezwładnionego mężczyzny.

Chwilę później podniósł się na nogi. Dokoła panowała nieprzenikniona ciemność, ludzie z łąkomorza przeraźliwie krzyczeli, wtórował im tryumfalny, wysoki glos. Tuż przed Stąpającym po Piasku zamajaczyła jakaś postać; niewiele myśląc kopnął ją w krocze, po czym z całej siły rąbnął kolanem w pochyloną głowę. Zanim zdążył się cofnąć, na karku tamtego nie wiadomo skąd wylądowało kolejne Dziecko Mroku i ścisnęło mu szyję nogami.

— Uciekajmy!

— Dlaczego? — Głos Dziecka Mroku emanował spokojem i zadowoleniem. — Przecież jesteśmy górą!

Człowiek, na którym siedziało, do tej pory zgięty wpół, wyprostował się raptownie. Nogi natychmiast zacisnęły się jeszcze mocniej i po chwili myśliwy osunął się na kolana. Zapadła cisza jeszcze głębsza niż przed walką, ponieważ zamikły nawet ptaki i owady, a wiatr nie kołysał już trzcinami.

— Już po wszystkim — oznajmiło Dziecko Mroku wysokim głosikiem. — I co, podobają ci się?

Stąpający wcale nie był pewien, czy walka naprawdę dobiegła końca.

— Rzeczywiście, jesteście bardzo odważni, ale nie zapominajcie, że to ja rozprawiłem się z dwoma z nich.

Myśliwy dźwignął się z klęczek i chwiejnym krokiem odszedł tam, dokąd skierowało go siedzące mu okrakiem na karku Dziecko Mroku.

— Nie miałem na myśli nas, tylko naszych przeciwników — rozległ się głos. — Jest ich tylu, że wystarczy na kilka posiłków. Teraz zbieramy się obok kryjówki, w której nas trzymali. Idź tam, a sam się przekonasz.

— A ty nie idziesz?

Stąpający rozejrzał się w poszukiwaniu rozmówcy, lecz nigdzie nie mógł go dostrzec. Nie otrzymał też odpowiedzi. Odwrócił się i, wiedziony doskonale rozwiniętym zmysłem orientacji, wrócił do zagłębienia terenu. Byli tam już wszyscy czterej myśliwi: trzej z jeźdźcami na karkach, czwarty jęczący rozpaczliwie, z zakrwawionymi rękami uniesionymi do pustych oczodołów. W stratowanej bagiennej trawie przycupnęło jeszcze dwoje Dzieci Mroku.

— Dzisiaj zjemy ślepca, resztę zaprowadzimy w góry i podzielimy się z przyjaciółmi — oświadczył ktoś zza pleców Stąpającego.

Człowiek pozbawiony oczu jęknął jeszcze głośniej.

— Chciałbym cię zobaczyć — powiedział Stąpający po Piasku.

— Czy jesteś Starym Mędrcem, z którym rozmawiałem trzy noce temu?

— Nie.

Nie wiadomo skąd pojawiło się szóste Dziecko Mroku. W słabej poświacie (nawet Stąpający, ze swym doskonałym wzrokiem, widział zaledwie niewyraźne zarysy postaci) sprawiał wrażenie całkowicie materialnego, ale znacznie starszego od pozostałych. Chmury rozstąpiły się na chwilę i wtedy blask gwiazd zalśnił na jego głowie, jakby była pokryta szronem.

— Zorientowaliśmy się, że jesteś przyjacielem, tylko dzięki twemu śpiewowi. Jesteś jeszcze bardzo młody. Czyżbyś stał się jednym z nas zaledwie trzy noce temu?

— Istotnie, jestem waszym przyjacielem — odparł ostrożnie Stąpający — ale nie wydaje mi się, żebym był jednym z was.

— Tylko w myślach. Liczy się wyłącznie to, co w głowie.

— Gwiazdy — przemówił ślepiec głosem sączącym się jak krew z otwartej rany. — Gdyby był tutaj Ostatni Głos, nasz gwiezdny wędrowiec, wszystko by wam wytłumaczył. Opowiedziałby, jak to jest, kiedy opuszcza się ciało, by żeglować wśród gwiazd i dosiąść Walecznego Jaszczura, jak to jest, kiedy widzi się to samo, co widzi Bóg, i wie się to, co on wie.

— Wśród nas też trafiają się tacy jak ten — powiedział Stąpający po Piasku — ale my zrzucamy ich ze skalnych urwisk.

— Gwiazdy mówią językiem Boga, a rzeka mówi językiem gwiazd — ciągnął uparcie człowiek z wyłupanymi oczami. — Ci, co spoglądają w nocne wody, mogą dostrzec w falach zapowiedź nadejścia ruchomych gwiazd. Dajemy im was, niczego nieświadomych ludzi z gór, wasze życie, a kiedy jakaś gwiazda opuści swe miejsce, zaciemniamy wodę krwią gwiezdnego wędrowca.

Co prawda Stary Mędrzec zniknął (a przynajmniej Stąpający po Piasku nie był w stanie wypatrzyć go wśród milczących Dzieci Mroku), ale dał się słyszeć jego głos:

— Wystarczy. Jesteśmy głodni.

— Jeszcze tylko kilka chwil. Chcę zapytać o moją matkę i przyjaciół. Ci ludzie wzięli ich do niewoli.

— Najpierw niech odejdą nieludzie — odparł ślepiec.

— Odejdźcie — polecił Stąpający. Dwoje Dzieci Mroku, które nie siedziały na karkach więźniów, poruszyło stopami, by zaszeleściła trawa, lecz nie ruszyło się z miejsca. — Już ich nie ma. A więc, co z pojmanymi?

— Czy to ty mnie oślepiłeś?

— Nie. Zrobiło to Dziecko Mroku. Moje palce czułeś na gardle.

— Ale zjawiły się tutaj zwabione twoim śpiewem?

— Owszem.

— Trzymamy ich w ustronnym miejscu w pobliżu wzgórz. Ich śpiew często sprowadza kolejnych, tak że niekiedy mamy nawet dwudziestu, ponieważ nie obchodzi ich, że ktoś inny może zostać zjedzony, pod warunkiem że sami zdołają uciec. Czasem jednak, tak jak teraz, tracimy wszystko, choć nigdy nie przypuszczałem, że właśnie mnie spotka coś takiego. Nie wiedziałem jednak, że śpiew może sprowadzić chłopca.

— Jestem już mężczyzną. Wiem, co to kobieta, i śniłem wielkie sny. Utopiliście Szybkie Stopy, skalaliście jego śmiercią czystość Boga. Co z resztą?

— Będziesz starał się ich uwolnić, Palce na Moim Gardle?

— Nazywam się Stąpający po Piasku. Owszem.

— Są daleko na północ stąd — powiedział ślepiec przerażającym głosem. — W pobliżu wielkiego obserwatorium Oka, w jamie zwanej Drugim Okiem. Ja straciłem oboje oczu, powiedz mi więc, jaki jest teraz układ gwiazd? Muszę wiedzieć, kiedy umrzeć.

Stąpający odruchowo spojrzał w górę, chociaż niebo zasłaniała gruba powłoka chmur, i w tej samej chwili ślepiec rzucił się na niego. Dzieci Mroku w okamgnieniu opadły go jak mrówki padlinę, Stąpający zaś kopnął go w twarz. Pozostali więźniowie zaczęli się rozpaczliwie szarpać, lecz dosiadający ich jeźdźcy szybko dali sobie radę.

— Czy będziesz jadł z nami jego mięso? — zapytał Stary Mędrzec, kiedy człowiek z wyłupionymi oczami został poskromiony.

— Jesteś jednym z nas, więc możesz spożywać tę strawę bez ujmy na honorze.

Pojawił się bezgłośnie, lecz nie uczestniczył w szamotaninie. W każdym razie Stąpający po Piasku miał wrażenie, że jedna z niewyraźnych postaci to właśnie on.

— Nie — odparł. — Wczoraj zjadłem do syta. Czyżbyście nie zamierzali ścigać tych, którzy uciekli?

— Później. Ciągnąc go ze sobą, nigdy byśmy ich nie dogonili, a jeśliby go zostawić, wkrótce on też by uciekł, mimo że nic nie widzi. Połamalibyśmy mu nogi, gdyby nie to, że w pobliżu kręci się niedźwiedź trupojad. Zwietrzyliśmy go tuż przed twoim przyjściem.

Stąpający skinął głową.

— Ja także.

— Czy chcesz być przy śmierci tego człowieka?

— Wolę wyruszyć tropem tamtych.

Był przekonany, że podążyli na północ, w dół rzeki, ku Drugiemu Oku.

— To dobry pomysł.

Stąpający po Piasku odwrócił się i odszedł. Zanim zdążył zrobić dziesięć kroków, lunął deszcz. Poprzez jego szum usłyszał przedśmiertny charkot ślepca.


* * *

Wstał pogodny chłodny dzień. Kiedy słońce wspięło się nad horyzont na szerokość dłoni, znikły ostatnie chmury, pozostawiając czyste niebo, granatowe z odcieniem czerni i poznaczone gasnącymi gwiazdami. Na łąkomorzu trzciny kołysały się i skrzypiały poruszane wiatrem, od czasu do czasu jakiś ptak pokonał drogę od krańca do krańca nieboskłonu, niesiony burzliwymi zawirowaniami powietrza niczym Stąpający prądem rzeki.

Wytropienie trzech uciekinierów nie nastręczyło mu żadnych trudności. Mieszkańcy łąkomórz łowili ryby, dzielnie walczyli i polowali na drobną zwierzynę, ale nie byli prawdziwymi myśliwymi — przynajmniej według kryteriów, jakie obowiązywały w górach. Jeszcze ich nie zobaczył, lecz setki znaków świadczyło o tym, że są niedaleko: zdeptana roślinka, która jeszcze nie zdążyła się wyprostować, odcisk stopy w podmokłej ziemi, który jeszcze nie zdążył wypełnić się wodą. Natrafiał również na ślady innych ludzi. Ci, których ścigał, kroczyli ścieżkami wydeptanymi nie tylko przez zwierzęta, dokoła wyczuwało się obecność czegoś, czego nie było na wyżynach, czegoś okrutnego i zarazem obojętnego, pogrążonego głęboko w myślach, pogardliwie traktującego wszystko, co nie sięgało chmur.

Jednocześnie ani na chwilę nie zapomniał o pozostawionych z tyłu Dzieciach Mroku. U schyłku nocy słyszał ich pieśń o Wielu Napełnionych Żołądkach, potem zaś Pieśń Dziennego Snu. Teraz milczeli, lecz nawet milczący pozostawali obecni.

Sądząc po śladach, uciekająca trójka szybko traciła siły — stawiali coraz krótsze kroki i powłóczyli nogami — ale Stąpający niczego by nie osiągnął, doganiając ich samotnie, tym bardziej że zupełnie mu na nich nie zależało. Traktował ich wyłącznie jako przynętę, dzięki której uda mu się zwabić Dzieci Mroku w głąb łąkomorza, gdzie będą mu potrzebni. Sam także z trudem trzymał się na nogach. Jak tylko trafił na nieco bardziej suche miejsce, gdzie rosło kilka krzaków, położył się na ziemi i zasnął.


* * *

— Gdzie on jest? — zapytał Ostatni Głos. — Ach! — rzekł, usłyszawszy odpowiedź Wschodniego Wiatru, który wszystko widział.


* * *

Schwytali go o zmierzchu. Postawni mężczyźni o ciałach pokrytych bliznami i złowrogich oczach podkradli się od tyłu i okrążyli go szerokim kołem. Miotał się w różne strony, szukając drogi ucieczki, lecz mieszkańcy łąkomorza wciąż się zbliżali. Liczył na to, że w ciemności będzie miał większe szansę, lecz właśnie w ciemności został pojmany. Walczył dzielnie, więc musieli go mocno poturbować.

Więzili go przez pięć dni, a potem przez całą noc pędzili przed sobą, by o świcie wrzucić do dziury w ziemi zwanej Drugim Okiem. Było tam już czworo ludzi: jego matka Rozkołysane Gałęzie Cedru, Jadalne Liście, stary Krwawiący Palec oraz Słodkousta.

— Synu! — wykrzyknęła Rozkołysane Gałęzie Cedru i zalała się łzami. Była bardzo wychudzona.

Przez pół dnia Stąpający po Piasku wdrapywał się na ściany Drugiego Oka. Zmusił Jadalne Liście i Słodkoustą, żeby go podsadzali, a nawet namówił Krwawiący Palec, żeby ten, zgięty wpół, stanął w szerokim rozkroku i pozwolił Jadalnym Liściom wspiąć się na barki, tak by Stąpający wdrapał się na szczyt piramidy i uciekł. Jednak ściany dziury w ziemi zwanej Drugim Okiem były z piasku, który nie daje oparcia rękom ani stopom, więc im bardziej starał się wydostać, tym mizerniejsze osiągał rezultaty. Wreszcie pod Krawiącym Palcem ugięły się nogi. Jadalne Liście runął na dno jamy, Stąpający spadł na niego i znaleźli się w tym samym położeniu co przedtem.

Mniej więcej godzinę po południu na krawędzi jamy pojawił się drugi Stąpający po Piasku i długo stal bez ruchu, spoglądając w dół, Stąpający zaś, ten uwięziony, gapił się na siebie w górę. Potem krzepcy mężczyźni o ciałach pokrytych bliznami spuścili do dziury w ziemi koniec długiej włochatej liany.

— Ten — powiedział z góry Stąpający i wskazał na prawdziwego Stąpającego, który stanowczo pokręcił głową. — Nie bój się, nie złożymy cię w ofierze. Jeszcze nie teraz. Wychodź.

— Czy mnie uwolnisz?

Tamten parsknął śmiechem.

— W takim razie, bracie, jeśli chcesz ze mną rozmawiać, musisz tu przyjść.

Wschodni Wiatr popatrzył na mężczyzn trzymających lianę, na pół żartobliwie wzruszył ramionami, po czym zsunął się na dno Drugiego Oka.

— Chciałbym zobaczyć cię w lepszym świetle — powiedział do Stąpającego po Piasku. — Masz moją twarz.

— Jesteś moim bratem — odparł Stąpający. — Śniłem o tobie, a matka potwierdziła, że istniejesz. Zaraz po tym, jak przyszliśmy na świat, ona i jej matka zaniosły nas do kąpieli. Zjawili się ludzie z bagien, zmusili jej matkę, żeby wyjawiła twoje imię, dzięki czemu mogli posiąść nad tobą władzę, a następnie ją zabili.

— Wiem o wszystkim — powiedział Wschodni Wiatr. — Mówił mi o tym Ostatni Głos, mój nauczyciel.

Stąpający po Piasku miał nadzieję, że coś osiągnie, wciągając do rozmowy matkę, zapytał więc:

— Jak ona miała na imię? Twoja matka, którą utopili. Wiedziałem, ale zapomniałem.

Jednak Rozkołysane Gałęzie Cedru tylko szlochała.

— Musisz zginąć, żeby zanieść nasze posłanie rzece, która przekaże je gwiazdom, które powtórzą je Bogu — powiedział Wschodni Wiatr. — Ostatni Głos ostrzegł mnie, że twoja śmierć może oznaczać dla mnie pewne niebezpieczeństwo, ponieważ jesteśmy jedną osobą.

Stąpający potrząsnął głową i splunął.

— To dla ciebie zaszczyt — dodał Wschodni Wiatr. — Teraz jesteś po prostu chłopcem z gór, ale tam, wśród gwiazd, staniesz się większy nawet ode mnie, choć ja potrafię odczytać wiadomości, które rzeka śle Bogu.

— Wcale mnie tak bardzo nie przypominasz, a poza tym nie masz brody — odparł Stąpający po Piasku i dotknął górnej wargi, na której nieśmiało zaczął kiełkować zarost. Słodkousta, która do tej pory wraz z Jadalnymi Liśćmi i Krwawiącym Palcem przysłuchiwała się w milczeniu, niespodziewanie zaczęła chichotać. Stąpający zgromił ją spojrzeniem, ona zaś, niezdolna opanować wesołości, wskazała na Wschodni Wiatr.

— W niemowlęctwie obwiązują nam mocno te części ciała długimi kobiecymi włosami — wyjaśnił Wschodni Wiatr. — Krew przestaje dopływać i usychają. To nie boli, umierają zaś tylko nieliczni z tych, którzy mieli zostać gwiezdnymi wędrowcami. Powiedziałem, że Ostatni Głos ostrzegł mnie przed konsekwencjami twojej śmierci. Umrzesz przede mną i udasz się do rzeki i gwiazd. Nie obawiam się tego. W snach będę razem z tobą odwiedzał miejsca, z których czerpie się siłę. Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, że w swoich snach jeszcze długo będziesz żywym człowiekiem.

— Niebiański Nauczycielu, jest ich więcej — przemówił głos z góry. — Czy chcesz wyjść?

Stąpający podniósł wzrok i na tle nieba ujrzał miniaturowe sylwetki Dzieci Mroku osaczone zewsząd przez mieszkańców łąkomórz.

— Nie — odparł Wschodni Wiatr. — Skoro nie boję się tych, którzy przynajmniej są ludźmi, dlaczego miałbym się bać tamtych?

— Może powinieneś — mruknął Stąpający po Piasku.

Dzieci Mroku zsunęły się po osypującej się stromiźnie. W blasku dnia wydawały się jeszcze mniejsze niż nocą, bezkrwiste, zdeformowane. Stąpającemu przemknęła przez głowę myśl, że gdyby naprawdę byli dziećmi i tak wyglądali, już dawno by umarli.

— Wkrótce umrzemy — powiedziało jedno z Dzieci Mroku (Stąpający nie był pewien które). — A oni nas zjedzą. Ciebie też.

— Rytualne spożywanie darów przeznaczonych dla rzeki nie ma nic wspólnego ze zwykłym zaspokajaniem głodu — wycedził z pogardą Wschodni Wiatr. — Was po prostu zjemy na kolację.

— W sumie pięć sztuk, Niebiański Nauczycielu — oznajmił z góry człowiek, który wcześniej rozmawiał ze Wschodnim Wiatrem, i zatarł ręce. Wyglądało na to, że wśród swoich cieszy się sporym poważaniem. — Nie znam większego przysmaku niż mięso Dziecka Mroku.

— Sześć — poprawił go Wschodni Wiatr.

— Tego dołu nie wykopano rękami — stwierdziło któreś z Dzieci Mroku. Wszystkie zawzięcie grzebały w ziemi, przesiewając piasek między palcami.

— To twoi wierni słudzy — zwrócił się Wschodni Wiatr do Stąpającego po Piasku. — Może byś im opowiedział o ich nowym domu?

— Chętnie, ale nikt nie wie, dlaczego świat jest taki, jaki jest, oprócz tego, że wszystko dzieje się na nim zgodnie z wolą Boga.

— W takim razie słuchaj uważnie, a dowiesz się, gdzie trafiliście. Zaledwie kilkaset kroków na wschód stąd rzeka rozrasta się w nieskończoność. Jesteśmy jakby w miejscu, w którym łodyga przechodzi w kwiat, tyle że kwiatem jest bezkresny Ocean.

— Nie wierzę.

— Jeszcze nie rozumiesz? Wciąż nie wiesz, dlaczego rzeka jest świętsza od Boga i gwiazd? Dlaczego każde dziecko zaraz po przyjściu na świat musi zostać w niej wykąpane i dlaczego za każdym razem, kiedy spadnie gwiazda, należy zmącić jej wodę krwią gwiezdnego wędrowca? Ta rzeka to Czas. Kończy swój bieg w świętym miejscu, czyli Oceanie, który jest przeszłością i nie ma granic. Na jej wschodnim, niskim brzegu, gdzie woda jest czasem słodka, a czasem słona, znajduje się Oko — wielki okrąg, z którego wyruszają gwiezdni wędrowcy. Na zachodnim Ocean uznał za stosowne stworzyć Drugie Oko, aby przechowywać tam dary, które niebawem do niego dotrą. Ostatni Głos, który wiele myślał o tych sprawach, twierdzi, że ręce Oceanu, bez przerwy uderzające o plaże, przynoszą piasek, na którym teraz stoimy, lecz odsuwając się, zabierają go ze sobą. Właśnie dlatego Drugie Oko nigdy nie jest puste, ale i nigdy nie zostanie napełnione.

— Myjemy dzieci w rzece, ponieważ rzeka symbolizuje czystość Boga — powiedział Stąpający po Piasku — i ponieważ są zbrukane ziemią spod korzeni drzew, ich ojców. Jeśli chodzi o resztę bzdur, które wygłosiłeś, są dla mnie warte tyle samo co twoje twierdzenie, że jesteśmy jednym człowiekiem.

— Ostatni Głos otwierał ciała kobiet… — zaczął Wschodni Wiatr, lecz dostrzegłszy grymas odrazy na twarzy Stąpającego, odwrócił się, chwycił za lianę i dał znak swoim ludziom, żeby go wyciągnęli. Na górze odwrócił się, pomachał i zawołał: — Żegnaj, matko! Żegnaj, bracie!

Potem odszedł.

— Mogłeś coś od niego wytargować, ale teraz już na pewno nie wróci — wymamrotał zrzędliwie Krwawiący Palec.

Stąpający wzruszył ramionami.

— Dają wam tu coś do picia? — zapytał. — Jestem spragniony, a nie widzę żadnych kałuż.

Cienia również nie było, lecz Dzieci Mroku kładły się już tam, gdzie powinien zjawić się najpierw, zwinięte w nieduże ciemne kulki.

— O zachodzie słońca rzucają nam łodygi jakichś roślin — odparł Krwawiący Palec. — Nie są może najsmaczniejsze, ale za to bardzo soczyste. To wszystko, co dostajemy do picia i do jedzenia. — Wskazał kciukiem na Dzieci Mroku. — Gdybyśmy wytłukli to robactwo, mielibyśmy pod dostatkiem pożywienia i napitku. Nas trzech na nich pięciu: to całkiem nieźle, a poza tym, dopóki słońce jest na niebie, prawie nie będą stawiać oporu.

— Was dwóch, nas sześciu. Poza tym Jadalne Liście nie będzie walczył ze mną.

Przez chwilę Krwawiący Palec sprawiał wrażenie bardzo zagniewanego i Stąpający po Piasku, który wciąż dobrze pamiętał jego wielkie, silne pięści, przygotował się do starcia, ale zaraz potem Palec uśmiechnął się, odsłaniając liczne braki w uzębieniu.

— A więc zostaliśmy my dwaj, chłopcze? Będziemy się bić, a reszta będzie patrzeć i zagrzewać nas do walki? Jeśli zwyciężysz, twoi przyjaciele najedzą się do syta, a jeśli ja wygram, i tak dobiorą się do mnie o zmierzchu? Nic z tego. Za kilka dni też będziesz głodny, wtedy znowu porozmawiamy. Oczywiście jeżeli zostaniemy przy życiu.

Stąpający po Piasku z uśmiechem pokręcił głową. Noc spędził na forsownym marszu, ranek zaś na nieudanych próbach wdrapania się na ściany, więc jak tylko Krwawiący Palec odwrócił się od niego, ułożył się na piasku w pobliżu Dzieci Mroku. Po pewnym czasie tuż obok położyła się Słodkousta.


* * *

Rzeczywiście, o zachodzie słońca do jamy wrzucono łodygi. Dzieci Mroku już się obudziły i przyniosły po dwie dla Słodkoustej i Stąpającego. Dziewczyna przyjęła poczęstunek, lecz było widać, że świecące w ciemności oczy Dzieci Mroku budzą w niej lęk. Przeszła na drugą stronę jamy i usiadła obok Rozkołysanych Gałęzi Cedru.

Stary Mędrzec przycupnął przy Stąpającym. Nie miał łodygi.

— I co teraz zrobimy? — zapytał Stąpający po Piasku.

— Porozmawiamy.

— Dlaczego?

— Ponieważ nie ma możliwości działania. Kiedy nic nie da się zrobić, dobrze jest porozmawiać i omówić to, co już się zrobiło i co zamierza się zrobić w przyszłości. Historia uczy, że wszystkie wielkie polityczne idee powstawały w więzieniach.

— Co to jest historia i co to są polityczne idee?

— Masz wysokie czoło i szeroko rozstawione oczy — powiedział Stary Mędrzec. — Niestety, tak samo jak wszyscy twoi pobratymcy, mózg masz tutaj… — poklepał Stąpającego po płaskim, twardym brzuchu, a raczej wykonał gest, jakby zamierzał to uczynić swymi niematerialnymi palcami — …więc tamte cechy świadczące o potencjale intelektualnym nie mają żadnego znaczenia.

— Każdy, kto jest głodny, myśli brzuchem — zauważył nieśmiało Stąpający.

— Umysł potrafi przenieść się nie tylko do brzucha, ale nawet wznieść się czternaście tysięcy stóp nad głowę, albo i więcej.

— Gwiezdni wędrowcy wywodzący się spomiędzy mieszkańców łąkomórz twierdzą, że ich umysły (może mają na myśli dusze) opuszczają ziemię i ulatują w kosmos, odbijają się od bliźniaczej planety, po czym, porwane kosmicznymi prądami, szybują aż do świtu między gwiezdnymi konstelacjami, poznając szczegóły wszystkiego. Dowiedziałem się tego, będąc ich więźniem.

Stary Mędrzec wydał odgłos, jakby spluwał, po czym zapytał:

— Czy wiesz, co to jest gwiazdolot?

Stąpający pokręcił głową.

— A widziałeś kiedyś pień niesiony przez rzekę?

— Sam podróżowałem w ten sposób. Dzięki temu tak prędko dotarłem do łąkomorza.

— Tym lepiej. — Stary Mędrzec uniósł głowę i spojrzał na nocne niebo. — Widzisz? — Wyciągnął rękę. — Tam. Jak to nazywacie?

Stąpający po Piasku usiłował podążyć wzrokiem za bezcielesnym palcem.

— Gdzie?

Kobieta o Płonących Włosach przyglądała mu się ze spokojem przez rękę Dziecka Mroku.

— Na całym niebie, od horyzontu po horyzont.

— Ach, o to ci chodzi! To Wodospad.

— Wyobraź sobie wydrążony pień na tyle duży, żeby zmieścili się w nim ludzie. To właśnie jest gwiazdolot.

— Rozumiem.

— W zamierzchłych czasach ludzie tacy jak ja podróżowali gwiazdolotami między gwiazdami. W ten sposób tutaj przybyliśmy.

— Wydawało mi się, że jesteście tu od zawsze — powiedział Stąpający.

Stary Mędrzec pokręcił głową.

— Zjawiliśmy się na tej planecie albo bardzo niedawno, albo przed wiekami. Nie jestem pewien, która wersja jest prawdziwa.

— A co mówią wasze pieśni?

— Kiedy się tu zjawiliśmy, nie mieliśmy żadnych pieśni. To był jeden z powodów, dla których zostaliśmy i utraciliśmy nasz gwiazdolot.

— I tak nie moglibyście nim wrócić — zauważył Stąpający po Piasku, usiłując sobie wyobrazić wydrążony pień płynący w górę rzeki.

— Wiem o tym. Zanadto się zmieniliśmy. Czy sądzisz, że jesteśmy do was podobni?

— Nie bardzo. Jesteście za mali, wyglądacie niezdrowo, macie zbyt okrągłe uszy i za mało włosów.

— To prawda — przyznał Stary Mędrzec i umilkł.

Nastała cisza. A wtedy Stąpający usłyszał na przemian narastający i słabnący, zupełnie nowy odgłos: to odległy o ćwierć mili Ocean gładził plażę swymi dłońmi, lecz Stąpający po Piasku nie mógł tego wiedzieć.

— Nie chciałem cię urazić — przerwał wreszcie milczenie. — Powiedziałem tylko, co myślę.

— Właśnie myśl jest najistotniejsza. My myślimy o sobie zupełnie inaczej, więc i jesteśmy inni, aczkolwiek dobrze jest wiedzieć, w jaki sposób nas postrzegacie.

— Przykro mi.

— Tak czy inaczej, kiedyś wyglądaliśmy tak jak wy teraz.

— Aha — mruknął Stąpający po Piasku.

Kiedy był młodszy, Rozkołysane Gałęzie Cedru często opowiadała mu różne historie, na przykład „Skąd mułokot wziął swój ogon” (ukradł go jaszczurkowcowi, który używał go jako języka) albo „Dlaczego norzeł nie lata” (wstydzi się pokazywać innym zwierzętom swoje paskudne stopy, więc chowa je w trawie, chyba że akurat musi coś zabić). Przypuszczał, że opowieść Starego Mędrca będzie podobna do tamtych, a ponieważ jej nie znał, nie miał nic przeciwko temu, by ją wysłuchać.

— Jak już powiedziałem, przybyliśmy tutaj albo całkiem niedawno, albo w bardzo odległej przeszłości. Niekiedy siadamy kręgiem o świcie, nim zaintonujemy Pieśń Dziennego Snu, wpatrujemy się w swoje twarze i usiłujemy przypomnieć sobie nazwę ojczystej planety. Czasem zdarza się również, iż słyszymy zamknięty w myślach śpiew naszych braci wędrujących wciąż między gwiazdami. Zawracamy go i kierujemy z powrotem do nich, lecz oni go nie słyszą i ich śpiew (choć nie wiedzą o tym, że śpiewają) rozbrzmiewa w naszych pieśniach. Możliwe, że nasza ojczyzna nazywała się Atlantyda albo Mu… albo Gondwana, Afryka, Poictesme lub Kraina Przyjaciół. Z naszej piątki tylko ja pamiętam te wszystkie nazwy.

Stąpającemu po Piasku wszystkie bardzo się spodobały, ale słowa Starego Mędrca przypomniały mu o pozostałych Dzieciach Mroku. Wszystkie zdawały się uważnie przysłuchiwać rozmowie, siedząc w różnych miejscach na dnie jamy. Dwoje podjęło próbę wspinaczki na strome ściany i w jej trakcie zamarło w bezruchu: jedno prawie w połowie wysokości, drugie mniej więcej w jednej czwartej. Z ludzi tylko on nie spał. Przez otwór nad ich głowami wlewał się błękitny blask bliźniaczej planety.

— Kiedy tu przybyliśmy, wyglądaliśmy tak jak wy teraz… — podjął na nowo Stary Mędrzec.

— Ale zdjęliście swój wygląd do kąpieli — wpadł mu w słowo Stąpający; myślał o kwiatach i piórach, które jego ludzie niekiedy wtykali sobie we włosy — a myśmy go ukradli i zatrzymali dla siebie.

Taką właśnie opowieść usłyszał kiedyś od Rozkołysanych Gałęzi Cedru.

— Wcale nie. Po to, żebyście zyskali nasz wygląd, wcale nie musieliśmy go tracić. Należysz do rasy istot zmiennokształtnych — w naszej ojczyźnie nazywaliśmy je wilkołakami. Kiedy się tu zjawiliśmy, niczym nie różniliście się od pozostałych zwierząt, ale niektórzy z was, zainspirowani chmurami, erupcjami wulkanów lub płynącą wodą, przybrali zupełnie fantastyczne formy. Wkroczyliśmy między was w pełni majestatu i siły, z syczeniem tysiąca węży zakończyliśmy lot w waszym Oceanie, niczym zdobywcy dumnie wyszliśmy na brzeg, dzierżąc w rękach światło i płomienie.

— Ach! — westchnął Stąpający po Piasku, któremu ogromnie się podobała ta historia.

— Tak, światło i płomienie… — powtórzył Stary Mędrzec, kołysząc się w przód i w tył. Przymknął powieki i energicznie poruszał szczęką, jakby coś przeżuwał.

— I co było dalej?

— To już koniec. Wywarliśmy na was tak wielkie wrażenie, że staliście się tacy jak my, i tacy już pozostaliście. To znaczy tacy, jakimi byliśmy wtedy.

— To nie może być koniec — zaoponował Stąpający. — Powiedziałeś, w jaki sposób staliśmy się tacy sami, ale nie wspomniałeś ani słowem o tym, dlaczego znowu zaczęliśmy się różnić. Już teraz jestem wyższy od ciebie i mam proste nogi.

— Jesteśmy od was wyżsi i silniejsi — odparł Stary Mędrzec. — I otoczeni okrutną sławą. Co prawda nie mamy już miotaczy światła i płomieni, ale potrafimy siać zniszczenie spojrzeniem i wyśpiewać śmierć naszym nieprzyjaciołom, krzewy same zrzucają nam do rąk owoce, pod każdym kamieniem znajdujemy synów naszych matek.

— Ach! — powtórzył Stąpający. Korciło go, żeby powiedzieć: macie zdeformowane kości, słabe mięśnie i chore twarze, i uciekacie przed ludźmi, dopóki jest widno, ale nie uczynił tego. Po pierwsze, sam siebie nazwał przecież przyjacielem Dzieci Mroku, a po drugie, wszelkie dyskusje i tak były teraz bezcelowe. — Nadal jednak nie jesteśmy identyczni, ponieważ my nie posiadamy waszych zdolności, a nasze pieśni nie wracają niesione nocnym wiatrem, by zakłócić sen.

Stary Mędrzec skinął głową.

— Pokażę ci.

Opuścił głowę, zakasłał w ręce, po czym wysunął je w kierunku rozmówcy. Stąpający po Piasku wytężył wzrok, lecz choć bliźniacza planeta świeciła już pełnym blaskiem, dostrzegł jedynie niewyraźną ciemną masę w palcach jak z pajęczyny, a kiedy spróbował jej dotknąć, jego dłoń przeszła na wylot nie tylko przez nią, ale i przez rękę Starego Mędrca. Zrobiło mu się głupio; poczuł się jak mały chłopaczek, który zamiast spać, siedzi sam w ciemności i mamrocze w pustkę.

— Tutaj — powiedział Stary Mędrzec i skinął na jedno z Dzieci Mroku, które podeszło niezwłocznie i usiadło przy nich, całkowicie materialne.

— Czyżbym w rzeczywistości rozmawiał nie z nim, lecz z tobą? — zapytał przybyłego Stąpający po Piasku, lecz tamten w milczeniu odwrócił wzrok. Po pewnym czasie splunął w dłonie, tak jak wcześniej uczynił Stary Mędrzec, i wysunął je przed siebie.

— Kiedy mówisz do mnie, mówisz do nas wszystkich — rzekł Stary Mędrzec. — Przede wszystkim do tych pięciu, ale także do pozostałych Dzieci Mroku. Choć słabe i ledwo słyszalne, ich pieśni docierają aż tutaj i współtworzą mnie. Spójrz jednak, co on ci pokazuje.

Stąpający jeszcze przez chwilę przyglądał się Dziecku Mroku. Było chyba jeszcze dość młode, lecz twarz miało mroczną i nieprzeniknioną. Choć przymknęło powieki, Stąpający czuł na sobie jego spojrzenie — przyjazne, zakłopotane i zaniepokojone.

— Skosztuj, proszę — zachęcił go Stary Mędrzec.

Stąpający ostrożnie dotknął palcem przeżutej papki i powąchał; zapach nie był zachęcający.

— Za to oddaliśmy wszystko, choć pozornie to tylko roślina, jedna z wielu, jakie rosną na tej planecie. Ma szerokie, szare, pokryte brodawkami liście, żółte kwiaty i ziarna przypominające nakrapiane jaja.

— Widziałem ją — powiedział Stąpający po Piasku. — Jadalne Liście ostrzegał mnie przed nią, kiedy byłem mały. Jest trująca.

— Tak wy uważacie. Istotnie, jest trująca, jeśli się ją połknie, choć śmierć, jaką zadaje, bywa piękniejsza od niejednego życia. Jednak raz w roku, między pełniami bliźniaczej planety, człowiek może bezpiecznie zerwać świeże liście, zwinąć je ciasno i umieścić pod policzkiem. Nic wtedy dla niego nie istnieje: ani kobiety, ani jedzenie. Jest święty, ponieważ mieszka w nim Bóg.

— Spotkałem kogoś takiego — wyszeptał Stąpający. — Zabiłbym go, gdyby nie to, że zrobiło mi się go żal.

Nie spodziewał się, że powie to na głos, i oczekiwał reprymendy ze strony Starego, ten jednak tylko skinął głową.

— W nas taki człowiek również wzbudza żal, ale i zazdrość. Jest Bogiem. Wiedz, że on także ulitował się nad tobą.

— Chciał mnie zabić.

— Ponieważ ujrzał cię takiego, jaki jesteś naprawdę, i poczuł wstyd, który i ty czujesz. Jednak tylko ten jeden jedyny raz, aż do chwili kiedy bliźniacza planeta pojawi się na niebie w tej samej fazie, człowiek może bezpiecznie przeżuwać liście owej rośliny. Umarłby, gdyby czynił to częściej.

— Jednak dla was jest nieszkodliwa?

— Wszyscy rozgrzewaliśmy się nią od wczesnej młodości i, jak widzisz, jesteśmy zdrowi. Czy słabo walczymy? Dożywamy sędziwego wieku.

— To znaczy jakiego? — zainteresował się Stąpający po Piasku.

— A jakie to ma znaczenie? Jeśli chodzi o zbieranie doświadczeń, żyjemy bardzo długo i wiele odczuwamy. Kiedy wreszcie przychodzi pora umrzeć, mamy za sobą chwile, gdy byliśmy więksi od Boga i mniej znaczący od najpodlejszych zwierząt. Wtedy, kiedy nic nie znaczymy, żujemy te liście, które dają nam pociechę. Są jak mięso, gdy czujemy głód, a nie mamy ryb, są jak mleko, gdy chce nam się pić, a nie ma wody. Młodzieniec pożąda kobiety, znajduje ją, jest wspaniały i umiera dla świata. Później już nigdy nie będzie tak wspaniały, lecz kobieta daje mu ukojenie i przypomina o tym, jaki był wtedy, dzięki czemu na jakiś czas odzyskuje cząstkę tej wspaniałości. Tak samo jest z nami: kiedy na głowach naszych żon pojawiają się siwe włosy, niespokojnie spluwamy w dłonie i spoglądamy w pełną twarz bliźniaczej planety, a gdy ta ponownie znajdzie się w tej samej fazie, mamy już nowe, młode żony i każda z nich jest Bogiem.

— Ale nie wyglądacie tak jak my teraz — zauważył Stąpający.

— Kiedyś tak właśnie wyglądaliśmy, lecz dokonaliśmy wymiany: nasz wygląd w zamian za to. — Wskazał przeżutą papkę. — Dawno temu, w naszej ojczyźnie, zanim jakiś głupiec rozniecił ogień, byliśmy właśnie tacy. Nie liczyło się dla nas nic oprócz słońca, nocy i nas samych. Teraz znowu tacy jesteśmy, ponieważ staliśmy się bogami i nie obchodzą nas wytwory ludzkich rąk, wy zaś jesteście tacy jak my, gdyż staracie się powtarzać każdy nasz ruch.

Myśl, że jego ludzie, którzy pogardzali Dziećmi Mroku, mogliby je naśladować, rozbawiła Stąpającego, lecz nie dał tego po sobie poznać.

— Jest już późno, a ja muszę nabrać sił. Dziękuję wam za wszystko.

— Nie skosztujesz?

— Nie teraz.

Milczące Dziecko Mroku, teraz sprawiające wrażenie jeszcze mniej materialnego od utkanej z pajęczyny postaci, obok której przycupnęło, włożyło z powrotem do ust częściowo przeżutą papkę i odeszło. Stąpający zaś ułożył się na ziemi najwygodniej jak mógł, myśląc o tym, jak by to było miło, gdyby Słodkousta zechciała znowu położyć się razem z nim. Stary Mędrzec znikł, choć nigdzie nie odszedł, zjawiły się za to koszmarne sny; Stąpający widział, choć nie miał oczu, i czuł, choć nie miał skóry, nagi robak świadomości zawieszony pośród olśniewającego blasku. Ktoś krzyknął.

Krzyk rozległ się ponownie. Stąpający poderwał się z ziemi, walcząc nie wiadomo z kim, wymachując rękami, z ustami pełnymi piasku. Miał skrępowane nogi. Rozkołysane Gałęzie Cedru krzyczała przeraźliwie. Jadalne Liście i Krwawiący Palec chwycili go za ramiona i pociągnęli tak mocno, jakby chcieli połamać mu kości. Dzieci Mroku stały dokoła i przyglądały się w milczeniu, Słodkousta płakała.

— Ziemia na dnie czasem się zapada — powiedział Krwawiący Palec, gdy wreszcie uwolnili Stąpającego.

— Kiedy byłeś jeszcze mały, ale wydawało ci się, że już przestałeś być dzieckiem, nie chciałeś sypiać obok mnie — wyszeptała Rozkołysane Gałęzie Cedru. — Często wówczas wstawałam w nocy i szłam sprawdzić, co się z tobą dzieje. Przypomniałam sobie o tym, kiedy niedawno się obudziłam.

— Dziękuję.

Wciąż wypluwał piasek.

— Nie wiedzieliśmy o tym — odezwał się głos z ciemności. — Od tej pory zawsze będą cię strzegły niewidzialne oczy.

— Dziękuję wam wszystkim. Mam wielu przyjaciół.

Ludzie kolejno wracali na swoje miejsca i ponownie kładli się do snu. Stąpający długo wędrował po dnie jamy, badając grunt i wsłuchując się w szelest, z jakim obsypywała się ziemia, ale odgłosy Oceanu były na tyle silne, że wreszcie zrezygnował i spróbował znowu zasnąć. „To niemożliwe”, mówił Ostatni Głos. „Spójrz raz jeszcze!” „Nie mogę… Ta chmura…” Pod kopułą nocnego nieba rozciągała się oleista powierzchnia wody: czarna, lśniąca, bezkresna, nie pokazywała odbicia gwiazd, tylko siebie i skrawki martwych wodorostów. „Spójrz jeszcze raz!” Ręce o długich i delikatnych, ale kościstych palcach chwyciły go za ramiona.

Ktoś nim potrząsał, choć jeszcze nie świtało. Przez chwilę wydawało mu się, że ponownie zapada się w piasek, ale to nie była prawda. Tuż przy nim stali Krwawiący Palec i Słodkousta, za nimi zaś inne, nieznajome postaci. Stwierdził, że to mieszkańcy łąkomorza o grzbietach poznaczonych bliznami i poskręcanych włosach.

— Musimy iść — powiedziała Słodkousta.

Jej wielkie, niemądre oczy spoglądały na wszystkich i na nikogo.

Trzymając się liany, popychani od tyłu przez ludzi z bagien, wygramolili się na powierzchnię — najpierw Stąpający po Piasku i Krwawiący Palec, potem Jadalne Liście i obie kobiety, na końcu Dzieci Mroku.

— Kto? — spytał Stąpający, lecz Krwawiący Palec tylko wzruszył ramionami.

Ostatni Głos stał na brzegu rzeki po łydki w wodzie, tyłem do wschodzącego słońca. Wieniec z białych kwiatów na jego głowie zakrywał blizny w miejscach po wypalonych włosach, na szyi miał girlandę z czerwonych kwiatów, które w bladym świetle poranka wyglądały jak czarne. Wschodni Wiatr stał tuż obok, z brzegu zaś obserwowało ich kilkuset ludzi — milczące sylwetki skąpane w nieśmiałych odcieniach żółci i czerwieni, stopniowo tracące anonimowość, nabierające indywidualnych cech: tutaj dziecko, tam mężczyzna, jeszcze dalej kobieta, wszyscy z twarzami nieruchomymi jak maski. Stąpający skupił uwagę na Ostatnim Głosie, po raz pierwszy bowiem miał okazję ujrzeć gwiezdnego wędrowca w rzeczywistym świecie.

Strażnicy wprowadzili ich po kolana w wodę. Ostatni Głos uniósł ramiona i, zwrócony twarzą do gasnących gwiazd, zaczął śpiewać. Pieśń była tak bluźniercza, że Stąpający po Piasku natychmiast przestał jej słuchać i tylko prosił Boga, aby pozwolił mu uciec. Prędko jednak uświadomił sobie, że przecież wtedy pozostawiłby innych ich losowi, a poza tym mieszkańcy łąkomorza cieszyli się opinią wyśmienitych pływaków. Zwrócił się z prośbą o pomoc do kapłana, lecz jego tu nie było. A potem Ostatni Głos niespodziewanie umilkł, dużo wcześniej niż Stąpający tego oczekiwał.

W całkowitej ciszy Ostatni Głos dźgnął powietrze obiema rękami. Widzowie odpowiedzieli jękiem niemalże rozkoszy, mężczyźni skoczyli naprzód, chwycili Krwawiący Palec i Jadalne Liście, wepchnęli ich na głębszą wodę. Stąpający rzucił się na pomoc, lecz ktoś uderzył go z tyłu i przewrócił. Był pewien, że będa usiłowali go utopić, lecz nie, dali mu spokój. Wstał, wypluł wodę i odgarnął z czoła długie mokre włosy. Krwawiący Palec i Jadalne Liście wciąż byli otoczeni przez ludzi z łąkomórz, ale nic nie świadczyło o tym, żeby działa im się jakaś krzywda. Młode słońce złociło zmarszczki na spokojnie płynącej wodzie.

— Dzisiaj dwóch — odezwał się ktoś z tyłu. — Ludzie są zachwyceni.

Stąpający obejrzał się i ujrzał Wschodni Wiatr, który przepychał się przez tłum, wysoko unosząc kolana.

— Z powrotem do jamy! — wykrzyknął któryś ze strażników.

Stąpający po Piasku wraz z Rozkołysanymi Gałęziami Cedru oraz Słodkoustą rozchlapując wodę pobrnęli w kierunku brzegu, za nimi podążyły Dzieci Mroku. W chwili kiedy wyszedł na grząski grunt, usłyszał z tyłu trzask łamanej kości. Odwróciwszy się, zobaczył, jak ludzie z łąkomorza oddalają się z dwoma martwymi Dziećmi Mroku o głowach kołyszących się bezwładnie na przetrąconych karkach. Jeszcze nigdy na widok śmierci żadnej istoty nie rozwścieczył się tak bardzo.

— Dlaczego ich zabiliście? Przecież nie byli ważni w ceremonii.

Złapali go z dwóch stron i wykręcili mu ręce.

— To nieludzie — powiedział jeden z nich. — Możemy ich jeść nawet bez okazji.

— Dzisiaj będzie wielka uczta — dodał drugi.

— Puśćcie go — polecił Wschodni Wiatr, który nie wiadomo skąd znalazł się tuż obok. — Nie stawiaj oporu, bracie. Skończy się tym, że połamią ci ręce.

Niewiele brakowało, a Stąpający po Piasku już miałby wyłamane oba ramiona. Jak tylko uchwyt zelżał, poruszył nimi ostrożnie.

— Zazwyczaj składamy w ofierze tylko jednego — wyjaśnił Wschodni Wiatr. — Dlatego wszyscy są tacy podnieceni. Dwaj ludzie i dwa tamte stworzenia… Jedzenia starczy dla każdego.

— A więc gwiazdy były łaskawe — zauważył Stąpający po Piasku.

— Kiedy gwiazdy są łaskawe — odparł Wschodni Wiatr bezbarwnym tonem — nie wysyłamy rzece żadnych posłańców.

Dotarli do jamy, zanim Stąpający zdążył się zorientować, że są już blisko. Zamierzał nie dać się zepchnąć, tylko zejść samo dzielnie po stromym zboczu, lecz kiedy dotarł na krawędź dołu, ujrzał na dnie niedużą postać tulącą do piersi coś, co wyglądało jak małe zawiniątko. Zdumiony, zatrzymał się raptownie, dostał z tyłu potężnego kuksańca i potoczył się w dół jak kłoda.

Nowym więźniem była Siedem Oczekujących Dziewcząt.


* * *

Tej nocy Stary Mędrzec i pozostałe przy życiu Dzieci Mroku śpiewały swym zamordowanym przyjaciołom Pieśń Łez. Stąpający po Piasku leżał na wznak i wpatrywał się w gwiazdy, usiłując wyczytać, czy posłanie, które zanieśli Krwawiący Palec i Jadalne Liście, odniosło jakiś skutek, lecz był za słabo wykształcony, żeby dostrzec cokolwiek więcej niż znajome konstelacje. Siedem Oczekujących Dziewcząt przez cały dzień opowiadała o tym, jak to szła za nim wzdłuż rzeki i została pojmana; ból, który w pierwszej chwili poczuł na jej widok, stopniowo przeistaczał się w irytację wywołaną jej głupotą. Dziewczyna była raczej uradowana niż wystraszona, ponieważ tutaj, w niewoli, znalazła namiastkę towarzyszy, którzy wcześniej ją opuścili. Co jakiś czas musiał sobie przypominać, że przecież nie była świadkiem rytualnego mordu.

Kto potrafił czytać w gwiazdach? Może Krwawiący Palec? Nigdy go o to nie pytał. Noc była pogodna, a bliźniacza planeta, jeszcze prawie w pełni, nie zdążyła pojawić się nad horyzontem, więc świeciły pełnym blaskiem. Zapewne właśnie dlatego tę dziurę w ziemi nazwano Drugim Okiem. Po tamtej stronie rzeki Wschodni Wiatr i Ostatni Głos z pewnością także wpatrywali się w gwiazdy. Niespokojnie przewracał się z boku na bok; następnym razem zanurkuje w rzece i ucieknie, żeby pomóc pozostałym… o ile jeszcze będą jacyś „pozostali”. Wyobraził sobie, jak ludzie z łąkomorza wpychają pod wodę Siedem Oczekujących Dziewcząt, wyobraził sobie jej wykrzywioną przerażeniem twarz z szeroko otwartymi do krzyku ustami, i natychmiast spróbował przestać o tym myśleć. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby przyszła do niego Siedem Oczekujących Dziewcząt albo Słodkousta i zajęła go innymi sprawami, lecz obie spały przy przeciwległej ścianie, dotykając się rękami. Pieśń Łez narastała, potem zaczęła opadać, wreszcie zupełnie ucichła. Stąpający po Piasku usiadł raptownie.

— Stary Mędrcze! Czy potrafisz czytać w gwiazdach?

Drobna postać wydawała się jeszcze bardziej przezroczysta niż do tej pory, lecz zarazem jakby nieco urosła.

— Tak — odparł. — Chociaż nie zawsze widzę w nich to samo co wy.

— A umiesz wśród nich chodzić?

— Mogę robić, co zechcę.

— W takim razie co mówią? Czy jeszcze ktoś umrze?

— Jutro? Odpowiedź brzmi: tak i nie.

— Co to znaczy? Kto ma umrzeć?

— Codziennie ktoś umiera — odparł Stary Mędrzec. — Nie zapominaj, że jestem jednym z tych, których nazywacie Dziećmi Mroku. Jeśli gwiazdy do mnie mówią, to tylko o naszych sprawach… ale wszelkie podziały to głupota. Prawdą jest to, w co się wierzy.

— Czy to będzie Siedem Oczekujących Dziewcząt?

Stary Mędrzec pokręcił głową.

— Nie ona. Nie jutro.

Stąpający położył się z westchnieniem ulgi.

— O innych nie będę pytał. Nie chcę wiedzieć.

— Bardzo rozsądnie.

— W takim razie po co wędrować wśród gwiazd?

— Właśnie: po co? Przed chwilą odśpiewaliśmy naszym zmarłym Pieśń Łez. Myślałeś o innych, którzy też zginęli, dlatego nie gniewamy się na ciebie za to, że się do nas nie przyłączyłeś, choć Pieśń Łez jest lepsza od takich myśli.

— Jednak nie sprowadzi ich z powrotem.

— Czy na pewno byśmy tego chcieli?

— Czego? — Stąpający po Piasku stwierdził ze zdziwieniem, że jest wściekły, i świadomość ta jeszcze bardziej go rozgniewała. — O czym ty właściwie mówisz? — warknął, nie doczekawszy się odpowiedzi.

Gwiazdy mrugały z lodowatą pogardą, ignorując ich obu.

— Chciałem tylko zapytać — przemówił wreszcie Stary Mędrzec, starannie dobierając słowa — czy śpiewalibyśmy z radości, gdyby Wnykarz i Myśliwy wrócili, czy może zabilibyśmy ich zaraz po zmartwychwstaniu?

Stąpający doszedł do wniosku, że jego rozmówca wyraźnie odmłodniał. Cóż, duchy bywają dziwne… i łatwo się obrażają. Przypomniał sobie o tym w samą porę.

— Wybacz, jeśli cię uraziłem — powiedział jak najuprzejmiej. — A więc twoi przyjaciele nazywali się Wnykarz i Myśliwy? Skoro jestem przyjacielem Dzieci Mroku, to byli też moimi przyjaciółmi, podobnie jak Krwawiący Palec i Jadalne Liście. Dla nich też powinniśmy coś zrobić — na przykład usiąść w koło i do późnej nocy snuć opowieści o ich czynach — ale raczej nie tutaj. Nie czuję się tu zbyt dobrze.

— Rozumiem cię. Ty sam do pewnego stopnia przypominasz tego, kogo nazwałeś Krwawiącym Palcem.

— Matka jego matki i matka mojej matki przypuszczalnie były siostrami.

— Dlaczego tak pilnie przypatrujesz się moim towarzyszom?

— Ponieważ do tej pory nie przypuszczałem, że Dzieci Mroku mają imiona. Zawsze myślałem o nich po prostu jako o Dzieciach Mroku.

— Wiem o tym. — Stary Mędrzec ponownie skierował wzrok w niebo, co natychmiast przypomniało Stąpającemu o twierdzeniu Starego, jakoby potrafił wędrować wśród gwiazd. Po bardzo długim czasie (Stąpający zdążył przewrócić się na brzuch i położyć głowę na splecionych ramionach, dzięki czemu czuł słaby, słonawy zapach swojej skóry) Stary Mędrzec powiedział: — Nazywają się Lis, Łabędź i Świstak.

— Jak ludzie.

— Zanim ludzie zeszli z nieba, nie znaliśmy żadnych imion — ciągnął Stary Mędrzec rozmarzonym tonem. — Mieliśmy długie, obłe ciała i mieszkaliśmy w norach pod korzeniami drzew.

— Wydawało mi się, że to my tacy byliśmy — zauważył Stąpający po Piasku.

— Coraz częściej mi się myli — przyznał starzec. — Jesteście tak liczni, a nas zostało tak niewielu…

— Słyszycie nasze pieśni?

— Ja jestem waszymi pieśniami. Kiedyś ludzie wykorzystywali ręce wyłącznie do zdobywania żywności. Potem pojawili się wśród nich tacy, którzy wędrowali z gwiazdy na gwiazdę. Jeszcze później okazało się, że ci, co zostali, słyszeli pieśni tych, co wyruszyli, więc wysłali ich ponownie, jeszcze dalej. Ci czuli własne pieśni w swoich kościach, ale nie dzięki sobie, lecz dzięki tym, co zostali. Kiedyś byłem pewien, że wiem, kto jest kim; teraz nie mam już tej pewności.

— A ja nie jestem pewien, czy wiem, o czym mówisz.

— Niczym iskra z bezdennych czeluści pustki, lśniący kształt wsunął się do morza… — ciągnął Stary Mędrzec, lecz Stąpający po Piasku już go nie słuchał. Ułożył się między Słodkoustą a Siedmioma Oczekującymi Dziewczętami i wyciągnął ku nim ręce.


* * *

Nazajutrz przed świtem koniec liany znowu zsunął się po stromej ścianie. Tym razem ludzie z łąkomorza nie musieli schodzić, by zmusić więźniów do wspinaczki. Wystarczyło, że ktoś krzyknął z góry, a sami, co prawda powoli i niechętnie, wyszli na powierzchnię. Czekał tam już na nich Wschodni Wiatr.

— Jakie były gwiazdy tej nocy? — zapytał go Stąpający po Piasku.

— Niedobre. Bardzo niedobre. Ostatni Głos jest mocno zaniepokojony.

— Mnie też się zdawało, że nie wyglądają najlepiej — powiedział Stąpający. — Szybkobiegacz wplątany we włosy Kobiety o Płonących Włosach… Wątpię, żeby Krwawiący Palec i Jadalne Liście dostarczyli waszą wiadomość. Jadalne Liście zawsze robił to, o co go proszono, ale stary Krwawiący Palec prawie na pewno rozpowiada komu się da, że zasługujecie na gorszy los niż ten, który was spotkał. Ja w każdym razie na pewno to powiem, jeśli mnie wyślecie.

— Głupiec! — wykrzyknął Wschodni Wiatr i spróbował go powalić, lecz mu się nie udało, więc musieli to za niego uczynić dwaj jego ludzie.

Z powodu mgły było ciemniej niż poprzedniego ranka. Zaraz po obudzeniu Stąpający pomyślał, że ciemność i zimna mgła, która powinna być najgęściejsza nad wodą, stworzą mu doskonałe warunki do ucieczki, lecz wyglądało na to, że nie tylko on doszedł do takiego wniosku, ponieważ dwaj strażnicy wzięli go między siebie i mocno chwycili za ramiona. Droga dłużyła mu się niemiłosiernie. Kiedy się potknął, strażnicy podtrzymali go i zmusili do przyspieszenia kroku. Nieduże, zgarbione plecy Dzieci Mroku oraz znacznie szersze i jaśniejsze ludzi z łąkomorza pojawiały się i nikły we mgle.

— Wczoraj wieczorem mieliśmy wspaniałą ucztę — powiedział jeden ze strażników. — Nie byliście zaproszeni, ale dzisiaj na pewno będziecie.

— A wasze gwiazdy nadal są zagniewane — odparł Stąpający. Strach i wściekłość wypełniły oczy strażnika. Z całej siły wykręcił rękę więźniowi. Z przodu, zza całunu mgły, dobiegły nieludzkie wrzaski, po czym zapadła cisza.

— Może gwiazdy gniewają się na nas — powiedział drugi strażnik — ale za to znów najemy się do syta.

Minęli ich dwaj mężczyźni, każdy z martwym ciałem Dziecka Mroku w ramionach. Stąpający po Piasku poczuł zapach rzeki i w niesamowitej, utkanej z mgły ciszy usłyszał szmer głaszczących brzeg zmarszczek na jej powierzchni.

Ostatni Głos stał tam gdzie poprzednio, opleciony siwymi mackami mgły. Ludzie z łąkomorza założyli naszyjniki, bransolety i opaski z jaskrawozielonej trawy, utworzyli ogromnego węża i tańczyli powolny, monotonny taniec, coś przy tym pomrukując. Wschodni Wiatr odprawił jednego ze strażników, po czym wy| szeptał Stąpającemu do ucha:

— Możliwe, że to już ostatnie takie zgromadzenia na bagnach. Gwiazdy są rozwścieczone.

— Aż tak bardzo się ich boicie? — zapytał pogardliwie Stąpający po Piasku.

Zaraz potem Wschodni Wiatr znikł. Strażnicy spędzili więźniów — Stąpającego, jego matkę, ostatnie Dziecko Mroku i dwie dziewczęta — w drżącą gromadkę. Różowe Motyle płakała, Siedem Oczekujących Dziewcząt starała się uspokoić niemowlę, kołysząc je i plotąc jakieś bzdury, i wzywała Boga. Stąpający objął ją, a ona wtuliła twarz w jego ramię.

Ostatnie Dziecko Mroku stało tuż obok, dygocząc gwaltownie. Stary Mędrzec, który nie odstępował go ani na krok, był we mgle tak przezroczysty, że z pewnością nikt oprócz Stąpającego po Piasku nie wiedział o jego obecności. Niespodziewanie Dziecko Mroku dotknęło ręki Stąpającego i powiedziało:

— Umrzemy razem. Pokochaliśmy cię.

— Żuj mocniej, to będzie ci się wydawało, że to tylko sen. — Zaraz potem zrobiło mu się przykro, że w takiej chwili uraził przyjaciela, więc zapytał znacznie bardziej życzliwym tonem: — Czy to właśnie ty pokazałeś mi, co żujecie?

— Mam na imię Wilk.

Ostatni Głos zaintonował pieśń.

— Stary Mędrzec powiedział mi w nocy, że nazywacie się Lis, Świstak i jeszcze jakoś — rzekł Stąpający — ale chociaż zapomniałem trzecie imię, to jestem pewien, że brzmiało zupełnie inaczej.

— Mamy imiona dla siedmiu i dla pięciu. Ty słyszałeś imiona dla trzech. Moje imię jest dla jednego. Tylko imię Starego Mędrca nigdy się nie zmienia.

— Chyba że nazywa się mnie, tak jak niegdyś, normą społeczną — wyszeptał Stary Mędrzec. Był już tylko pustką w tumanach mgły, dziurą w kształcie człowieka.

Stąpający po Piasku przez cały czas nie spuszczał oka ze strażników. Odniósł wrażenie, że wsłuchani w śpiew Ostatniego Głosu, nieco się rozluźnili. Mgła ścieliła się nisko nad szeroko rozlaną rzeką. Jeśli Bóg mu pozwoli, może zdoła dotrzeć na głębszą wodę, a wtedy…

Boże, dobry Boże, dobry Panie…

Rzucił się naprzód, rozbryzgując z chlupotem wodę, spróbował przedrzeć się między dwoma ludźmi z łąkomorza, poślizgnął się, stracił grunt pod nogami. Schwytali go, przez chwilę okładali pięściami i kopali kolanami, po czym cisnęli z powrotem między więźniów. Siedem Oczekujących Dziewcząt, Słodkousta i matka chciały mu pomóc, lecz odepchnął je, a następnie, przeklinając głośno, opłukał twarz gorzką wodą.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytało ostatnie Dziecko Mroku.

— Bo chcę żyć. Czyżbyś nie wiedział, że za kilka minut wszystkich nas utopią?

— Słyszę twoją pieśń i też chcę żyć. Może jestem innej krwi, ale też chcę żyć.

— A mimo to musimy umrzeć — wyszeptał Stary Mędrzec.

— To my musimy umrzeć, nie ty — powiedział Stąpający ostrym tonem. — Nie twoje kości będą obgryzać dziś wieczorem. Stary Mędrzec wskazał na Dziecko Mroku.

— Kiedy on umrze, ja umrę także. Jestem w połowie jego dziełem, a w połowie twoim, lecz gdy jego zabraknie, nie będę miał gdzie odbić się echem, a wtedy ty sam nie zdołasz stworzyć mnie całego.

— Ja też chcę żyć — powtórzyło cicho Dziecko Mroku. — Możliwe, że jednak jest sposób.

— Jaki?

— Ludzie podróżują między gwiazdami, naginając niebo, by skrócić sobie drogę. Odkąd tu przybyliśmy…

— Odkąd oni tu przybyli — poprawił go łagodnie Stary Mędrzec. — Teraz jestem w połowie człowiekiem i wiem, że zawsze żyliśmy tutaj, nasłuchując myśli, która nie chciała przybyć, a nasłuchując nie potrafiliśmy zdobyć się na własną myśl, która uczyniłaby nas ludźmi. Choć oczywiście może być i tak, że wszyscy wywodzimy się z jednego pnia, tyle że część na pół pamięta i rozkwita, część zaś na pół zapomina i więdnie.

— W mojej głowie rozbrzmiewa też pieśń dziewczyny z dzieciątkiem oraz ta, którą śpiewa człowiek zwany Ostatnim Głosem — powiedziało Dziecko Mroku. — I nie obchodzi mnie, czy jesteśmy jednością, czy stanowimy przeciwieństwa. Śpiewaliśmy po to, by powstrzymać gwiezdnych wędrowców. Pragnęliśmy żyć wedle naszego uznania, nie myśląc o tym, co było i jest, i choć oni potrafili przyginać niebo, nam udało się przygiąć ich myśli. Co by się stało, gdybym teraz wyśpiewał dla nich zaproszenie i gdyby je przyjęli? Kiedy się zjawią, zastaną tu mnóstwo ludzi z łąkomorza, a wśród nich zaledwie kilkoro nas. Być może, wcale nie my zostaniemy wybrani.

— Czy jeden zdoła uczynić tak wiele? — zapytał Stąpający po Piasku.

— Jesteśmy tak nieliczni, że wśród nas nawet jeden to imponująca liczba. Pozostali będą śpiewać, żeby gwiezdni wędrowcy nie zobaczyli tego, co pragną ujrzeć. Na jedno uderzenie serca moja pieśń przywróci im wzrok, a że przygięte niebo jest już niedaleko stąd, powinni przybyć bardzo szybko.

— Tak być nie powinno — stwierdził Stary Mędrzec. — Długo żyliśmy bez żadnych trosk w jedynym prawdziwym raju. Byłoby lepiej, gdybyśmy wszyscy umarli.

— Dla mnie nie ma nic gorszego od świadomości, że wkrótce muszę umrzeć — odparło stanowczo ostatnie Dziecko Mroku.

Coś, co do tej pory spowijało świat, znikło w okamgnieniu. Rzeka i mgła, roztańczeni ludzie z łąkomorza i rozśpiewany Ostatni Głos, a także więźniowie nic się nie zmienili, ale to, co znikło, było ogromne, a Stąpający po Piasku wcześniej nigdy tego nie zauważył, ponieważ było zawsze, teraz zaś za nic nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądało. Niebo się otworzyło, nic już nie oddzielało ptaków od słońca; mgła, która kłębiła się wokół Ostatniego Głosu, bez trudu mogłaby dotrzeć nawet do Kobiety o Płonących Włosach. Stąpający spojrzał na ostatniego z Dzieci Mroku i spostrzegł, że tamten płacze, choć nie pozostała mu już ani jedna łza. Sam czuł się tak samo.

— Matko, jaki kolor mają moje oczy? — spytał Rozkołysane Gałęzie Cedru.

— Zielony — odparła. — W tym świetle wyglądają jak szare, ale są zielone. Taki właśnie kolor powinny mieć oczy.

— Zielony… — wyszeptały za jej plecami Siedem Oczekujących Dziewcząt i Słodkousta.

— Oczy Różowych Motyli też są zielone — dodała Rozkołysane Gałęzie Cedru.

Chwilę potem, prześwitując przez mgłę czerwienią zaschniętej krwi, wysoko w górze na północy, tam gdzie Ocean wił się niczym węgorz pod szarym niebem, pojawiła się maleńka iskierka. Stąpający po Piasku dostrzegł ją jako pierwszy. W miarę jak rosła i rozpalała się coraz bardziej, po wodzie niósł się przybierający na sile świst i pomruk. Jedna z tańczących na brzegu kobiet wrzasnęła przeraźliwie i wyciągnęła rękę w kierunku ognistej rozmazanej plamy, która z przeraźliwym syczeniem spadała z nieba. Dźwięk ten bardzo przypominał odgłos, z jakim błyskawica zabija drzewo. Do pierwszej dołączyły dwie kolejne krwistoczerwone gwiazdy. Ich lotowi towarzyszyło potępieńcze wycie przerażonych ludzi, a kiedy wreszcie runęły do wody, mieszkańcy łąkomorza rzucili się do panicznej ucieczki. Słodkousta i Siedem Oczekujących Dziewcząt ukryły twarze na piersi Stąpającego. Strażnicy umykali co sił w nogach, w biegu pozbywając się trawiastych ozdób.

Pozostał tylko Ostatni Głos. Umilkł, lecz nie uciekł. Stąpającemu zdawało się, że widzi w jego oczach rozpacz wyczerpanego zwierzęcia, które wreszcie zatrzymuje się, odwraca i obnaża gardło przed ścigającym je drapieżnikiem.

— Chodźmy — powiedział Stąpający po Piasku. Odepchnął dziewczęta i ujął matkę za ramię, lecz tuż przy jego uchu rozległ się szept Starego Mędrca:

— Nie.

Ktoś się zbliżał, głośno rozchlapując wodę. Był to Wschodni Wiatr.

— Uciekłeś — powiedział na jego widok Ostatni Głos.

— Tylko na chwilę — odparł zawstydzony Wschodni Wiatr. — Potem sobie przypomniałem.

— Nie powiem już nic więcej — oświadczył Ostatni Głos, po czym odwrócił się do nich plecami i zapatrzył na Ocean.

— Odchodzimy — powiedział Stąpający. — Nie próbuj nas powstrzymać.

— Zaczekajcie! — Wschodni Wiatr spojrzał błagalnie na Rozkołysane Gałęzie Cedru. — Powiedz mu, żeby zaczekał.

— On też jest moim synem… — wyszeptała. — Zaczekaj.

Stąpający wzruszył ramionami, a następnie zapytał z goryczą:

— Czego od nas chcesz, bracie?

— To sprawa dla mężczyzn, nie dla kobiet ani nie dla takich jak on — wskazał na ostatnie Dziecko Mroku. — Niech wejdą na brzeg i ruszą w górę rzeki. Daję słowo, że nikt nie będzie ich zatrzymywał.

Kobiety nie protestowały, ale ostatnie Dziecko Mroku powiedziało tylko:

— Zaczekam na brzegu.

Wschodniemu Wiatrowi nie pozostało nic innego jak potulnie skinąć głową.

— A teraz, bracie — zwrócił się do niego Stąpający po Piasku, kiedy zostali sami — może mi powiesz, co się dzieje?

— Dopóki gwiazdy pozostają na swoich miejscach, gwiezdny wędrowiec może sądzić ludzi. Kiedy jednak gwiazdy spadają, rzeka musi napić się jego krwi, żeby zapomnieć. To zadanie dla jego ucznia, któremu pomagają ci, co akurat są w pobliżu.

Stąpający spojrzał na niego z pytaniem w oczach.

— Potrafię uderzyć, ale bardzo go kocham, więc cios może się okazać za słaby — dodał Wschodni Wiatr. — Musisz mi pomóc. Chodź.

Razem przepłynęli rzekę i na drugim brzegu znaleźli drzewo o białej korze, takie samo, jakich kilkanaście we śnie Stąpającego po Piasku rosło wokół Wschodniego Wiatru. Korzenie drzewa sięgały do gorzkiej wody. Wschodni Wiatr wybrał nie grubszy od palca, odgryzł go u nasady i wręczył Stąpającemu po Piasku. Korzeń był długości męskiego ramienia, obrośnięty skorupiakami, cuchnący mułem. Wschodni Wiatr urwał jeszcze jeden, prawie taki sam, po czym obaj tak długo biczowali Ostatni Głos, aż wypłynęła z niego cała krew, a ostre krawędzie muszli rozcinały już tylko białe ciało.

— Pochodził z gór — powiedział Wschodni Wiatr. — Wszyscy gwiezdni wędrowcy muszą być stamtąd.

Stąpający opuścił zakrwawiony bicz do wody.

— I co teraz?

— Już po wszystkim. — Oczy Wschodniego Wiatru były mokre od łez. — Jego ciało nie zostało zjedzone, tylko popłynie do Oceanu. To największa z ofiar.

— A ty rządzisz teraz łąkomorzem?

— Najpierw muszą mi opalić głowę, tak jak jemu.

— Dlaczego sądzisz, że pozwolę ci żyć? Przecież kazałbyś utopić nawet naszą matkę! Nie jesteś człowiekiem i zasługujesz na śmierć.

Zanim Wschodni Wiatr zdołał cokolwiek powiedzieć, Stąpający po Piasku chwycił go za włosy i odgiął mu głowę do tyłu.

— Jeśli go zabijesz, zabijesz też cząstkę siebie — usłyszał szept Starego Mędrca.

— Nie szkodzi. Właśnie na tym mi zależy.

— Czy on też by to zrobił?

— Kazałby utopić nas wszystkich.

— Ponieważ był przekonany, że tak trzeba. Ty uczynisz to wyłącznie z nienawiści. Myślisz, że on też zamordowałby ciebie z zimną krwią?

— Jest taki sam jak ja — odparł Stąpający, po czym jeszcze bardziej odgiął bratu głowę, tak że woda sięgnęła tamtemu do czoła i zaczęła zalewać oczy.

— Możemy się o tym przekonać — powiedział Stary Mędrzec.

Ostatni z Dzieci Mroku ponownie wszedł do wody. Jak tylko Stary Mędrzec zorientował się, że Stąpający to widzi, powtórzył:

— Jest sposób, żeby się o tym przekonać.

— Jaki?

— Puść go — powiedziało Dziecko Mroku, po czym zwróciło się do Wschodniego Wiatru: — Zjadaliście nas, ale wiecie, że jesteśmy ludźmi i dysponujemy magiczną mocą.

— Wiemy o tym — wydyszał Wschodni Wiatr, jak tylko złapał powietrze.

— Dzięki naszej mocy sprawiłem, że gwiazdy zaczęły spadać z nieba, lecz teraz dokonam jeszcze większej sztuki. Uczynię cię Stąpającym, Stąpającego zaś uczynię tobą.

Błyskawicznie, niczym atakujący wąż. Dziecko Mroku rzuciło się naprzód i zatopiło zęby w ramieniu Wschodniego Wiatru, którego twarz natychmiast zmieniła się w nieruchomą maskę, a oczy zapatrzyły się w rzeczy niewidzialne.

— To, co wypłynęło z moich ust, krąży teraz w jego żyłach — oznajmiło Dziecko Mroku, ocierając z warg krew Wschodniego Wiatru. — A ponieważ przemówiłem do niego i on mi uwierzył, wyobraża sobie, że jest tobą.

Stąpający po Piasku rozcierał ramię, które zdrętwiało mu podczas biczowania Ostatniego Głosu.

— Skąd jednak będziemy wiedzieć, co robi?

— Wkrótce przemówi.

— To dziecinne zabawy. Powinien umrzeć. — Stąpający pchnął brata, po czym tak długo trzymał jego głowę pod wodą, aż poczuł, że ciało Wschodniego Wiatru staje się zupełnie bezwładne. — Tak rzekłem — powiedział, prostując się, do Dziecka Mroku.

— Tak rzekłeś.

— Ale teraz nie wiem, czy jestem Stąpającym po Piasku, czy Wschodnim Wiatrem pogrążonym we śnie.

— Ja też tego nie wiem — odparł ostatni z Dzieci Mroku. — Patrz, coś dzieje się na plaży.

Mgła rzedła. Stąpający spojrzał w kierunku wskazywanym przez Dziecko Mroku i tam, gdzie rzeka łączyła się z pojękującym Oceanem, zobaczył zielony twór unoszący się na wodzie. Tuż obok, na plaży, stali trzej ludzie z kończynami owiniętymi liśćmi, przyglądali się wyrzuconemu na brzeg ciału Ostatniego Głosu i rozmawiali w nieznanym Stąpającemu języku. Zbliżył się do nich. Z uśmiechem wyciągnęli ku niemu otwarte dłonie, ale on nie wiedział, co znaczy ten gest — a raczej co znaczył kiedyś — ponieważ w jego świecie nie znano wynalazku broni. Tej nocy śniło mu się, że nie żyje, ale czas długiego snu właśnie dobiegł końca.

Загрузка...