IX

Śpiący zaczął pochrapywać, nie z onomatopeiczną wirtuozerią admiradiera, lecz monotonnie. Po chwili rzęził już z natarczywością godną lepszej sprawy, jak gdyby uparł się, że będzie udawał konającego. Przedśmiertne te odgłosy wytrącały mnie z równowagi, nie mogłem już oddać się swobodnie myśleniu - czy chciał w ten sposób zwrócić moją uwagę? Byłem zmęczony. Poruszyłem się. Bolały mnie wszystkie kości. Postanowiłem, któryś tam raz z rzędu, że teraz naprawdę sobie pójdę, choćby do anachorety; odstraszała mnie jedynie myśl o natłoku panującym w pustelni. Przeciągnąłem się, opuściłem nogi na kafle i podszedłem do umywalki. Chowając brzytwę do kieszeni, zobaczyłem w lustrze tego człowieka niecałego, od piersi w górę, i było to, jakbym zobaczył naraz samego siebie, obezwładnionego martwym snem po nużącej wędrówce.

Czyżby to nie było uzgodnione? Czy miałem w nim towarzysza, zagubionego w Gmachu, goniącego za mirażem, którym poświecono mu w oczy?

Zaczął się budzić. Poznałem to po tym, że ucichł. Nie otwierając oczu, kłopotliwie, z trudem, poruszał się w sobie, jakby chował, upychał gdzieś mozolnie ową fałszywą agonię, którą przedtem straszył. Błysnął naraz oczami, objął mnie, widzianego do góry nogami, jednym spojrzeniem, przymknął powieki i trwał tak chwilę, skupiając się, po czym pomału, przechylony, uniósł się na łokciu.

Nim się jeszcze odezwał, jego ocknięta twarz trąciła coś we mnie. Musiałem go już kiedyś widzieć. Z zamkniętymi oczami mruknął:

– Szpuncel…

– Proszę? - powiedziałem odruchowo. Na dźwięk mego głosu usiadł. Był okropnie zarośnięty. Patrzał na mnie, mrugając. Z wolna wyraz jego oczu zmieniał się - zeszły ze mnie na podłogę, odkaszlnął i rozcierając przeguby rąk rzekł:

– Ta kalarepa… nie ugotują, cholery, jak należy, i ma człowiek sny…

Skierował wzrok ku umywalce. Zasłaniałem ją. Pochylił się w bok, oczy rozszerzyły mu się na mgnienie.

– Gdzie brzytwa? - powiedział.

– Tu - pokazałem na kieszeń.

– Połóż.

– Dlaczego? - zaoponowałem. Rosła we mnie antypatia do tego człowieka. Tykał mnie nachalnie, poza tym znałem go skądś - i nie było to wspomnienie przyjemne.

– Przyniosłem ją z góry - zauważyłem, żeby podkreślić swoje prawa. Czekałem zaczepnie, co odpowie, ale wstał, odwrócony tyłem, wyprostował się, przeciągnął wszystkie kości i zaczął drapać się słodko, z wyrafinowaną rozwlekłością, w plecy. Potem wziął szczotkę znad wanny i zabrał się do oczyszczania spodni.

– Wio! - burknął, nie patrząc na mnie.

– Co? - spytałem.

– Nie zawracaj głowy, gadaj - albo idź.

– Co mam gadać?

Zastanowił go jakby dźwięk mego głosu, bo przestał wyskrobywać kłaczki z mankietów spodni i popatrzał na mnie spode łba.

– Dawaj - rzekł, podchodząc do mnie z nadstawioną ręką. - No? Co tak patrzysz? Dawaj, nie bój się.

– Wcale się pana nie boję - odparłem, kładąc mu na dłoni brzytwę. Podrzucił ją i przyjrzał mi się z zastanowieniem.

– Mnie? - powiedział. - Myślę…

Powiesił marynarkę na klamce, owinął się ręcznikiem i wziął się do mydlenia twarzy. Stałem jakiś czas za nim, zrobiłem parę kroków, w końcu usiadłem na brzegu wanny. Ani się odzywał, zupełnie jakby był sam. Jego plecy znałem jakby lepiej jeszcze od twarzy, może dlatego, że zmieniał ją zarost. Pochyliłem się i zauważyłem wówczas cienki, w pętlę złożony rzemyk, który wysunął się spod wanny. Poderwało mnie. Ależ tak - to był szpieg z aparatem fotograficznym! Rozluźniłem z trudem mięśnie, usiadłem i czekałem jakiś czas, by przemówił. - Nasłany - myślałem. - Nasłali go, żeby… żeby co? Zobaczymy: zaraz się do mnie weźmie. Milczenie przeciągało się. Dręczyło. Chciałem puścić wodę do wanny, pożądałem tego hałasu, ale mogło to zdradzić moją słabość. Dotykałem podłogi tylko końcami stóp i, jak nieraz w tak niewygodnej pozycji, lewa noga zaczęła mi się trząść, coraz szybciej, aż wpadła we właściwy sobie rytm.

– Pan… dawno? - spytałem, niby to od niechcenia, patrząc w jego plecy.

Z lustra wyglądały namydlone policzki. Oczu nie widziałem. Odpowie, jak dojdzie do ucha - oceniłem. Od ucha przeszedł jednak do podbródka - jakby nic nie usłyszał.

– Pan dawno tu? - spytałem jeszcze raz.

– Dalej - powiedział, nie przestając skrobać podgardla.

– Co dalej? - odparłem, zbity z tropu. Ale on nie raczył nawet odpowiedzieć. Pochylony nad umywalnią, byle jak opłukiwał twarz. Bryzgi wody leciały aż do mnie.

– Proszę uważać, pan chlapie - powiedziałem.

– Nie podoba ci się? To możesz iść.

– Ja tu byłem pierwszy.

Wyjrzał jednym okiem spomiędzy fałd ręcznika.

– O? - powiedział. - Naprawdę?

– Tak.

Cisnął ręcznik na podłogę i sięgając po marynarkę, rzucił w przejściu:

– Obiad był?

– Nie wiem.

– Dziś bezmięsny - mruknął jakby do siebie, porządkując ubranie. Między otrzepaniem rękawa a podciągnięciem spodni dodał:

– Żeby choć frytki jakieś. Na pewno kasza. Wiecznie ta kasza. Smażonego by coś, psiakrew, na ząb…

Zerknął przelotnie w moją stronę.

– Zaczynasz, czy jak? Bo zaraz pójdę.

– Co mam zaczynać?

– Nie udawaj. Stare.

– Nie udaję. To pan udaje.

– Ja? - zdziwił się. - A co na przykład?

– Pan wie, co.

– Tak możemy do maja - rzucił niechętnie. Przyjrzał mi się. Nie było najmniejszej wątpliwości. Ostatni raz widziałem go, jak fotografował tajne akta w kasie.

– Cywek? - powiedział powoli. - Dlaczego? Kolej na mundurowca - nie?

– Jaki cywek?

Podszedł do mnie. Spojrzał na moją nogę. Zainteresowała go.

– Wydawca - zadecydował wreszcie.

– Co? Kto?

-Ty.

– Ja? Może pan odezwie się wreszcie zrozumiale? Nie jestem żadnym cywkiem ani wydawcą.

– Nie? To skąd? Z wypluwki?

– Z żadnej wypluwki!

– A jak? Znikąd? To czego chcesz?

– Niczego. To pan chce.

– Co?

Przeszedł dwa razy po łazience, od ściany do ściany, z rękami w kieszeniach, spojrzał na mnie z ukosa, od drzwi, nareszcie przystanął i rzekł:

– No, dosyć. Dajmy na to, że się pomyliłem… Szyfrołaz też nie jesteś?

– Nie.

– Czterdziecha?

– Nie wiem, co pan mówi. Gwizdnął przeciągle.

– Dobra. Nie wierzę, ale niech ci będzie. Co mi szkodzi? Pchaj no w łajno. Powiadasz, że jesteś misyjniak? Wahałem się, co powiedzieć.

– Nie rozumiem dobrze, co pan mówi - zacząłem - jeżeli chodzi o moją Misję, to…

– Taak - przeciągnął. - Instrukcję dostałeś?

– Dostałem, ale…

– Wsiąkła?

– Tak. Pan wie może, co…

– Czekaj.

Pochylił się koło mnie, wyciągnął spod wanny aparat w futerale i, siadając ostrożnie na bidecie, wyjął spod przykrywki paczkę biszkoptów.

– Z obiadu klops - wyjaśnił pełnymi ustami. Trochę okruszków posypało mu się na gors.

– Poświętliwy jestem, sam widzisz. Chcesz, znaczy, wiedzieć, co się dzieje?

– Chcę.

– Ksiądz był?

– Był.

– Lilijna białość?

– Proszę?

– A, jeszcze nie? Dobra. Jak gdyby osiemdziesiątak.

Przymierzał jakąś myśl do mojej trzęsącej się bezustannie nogi, wpatrzony w nią uważnie, nie przestając żuć. Końcem języka udaremniał ucieczkę co większych okruchów z warg.

– Po starym - zakonkludował wreszcie. - Hę? I tłustego podetkali ci, co? Spuchlak wzdymany! Nie musisz nawet mówić: widać. A ta zgaga, to po starym.

Stuknął palcem w fotograficzny futerał.

– Głodny jesteś? Chcesz?

– Dziękuję.

Nawet nie słyszał. Poprawiał się na siedzeniu wymierzonymi, malutkimi ruchami, wymijając krzyżem sterczące z tyłu kurki z taką rutyną, jakby pół życia przesiedział na bidetach.

– Chawa - rzekł jakoś smętnie. - Napatrzyłeś się, co? Skóra kopycieje, brodawczaki w koperczaki, łupież rozpałęszony żywopłotem, ćmawo, chrumno, mętek-drętek, a ty, augur jeden, nad kichą! Krzaczkiem w uchu, cholera, przemawia, a ty tak, owak, składasz, rozkładasz, i nic nie rozumiesz… Przy próbie jeszcze stoisz czy przy bajzlu?

– Przepraszam - powiedziałem - ale…

– Przy próbie - ustanowił. - Kombinujesz, bracie, i z tego żyjesz! Herbatką żyjesz! Nie nażyjesz się! Noga lubi tak czasem, jak już nie można, i nie chce, cholera, przestać… Kłuli cię przez sen szpileczkami?

– Nie. Dlaczego pan…

– Nie przeszkadzaj. Muchy w herbacie były? Sztuczne…

– Były!

Nie rozumiałem, do czego zmierza - a jednak łapałem w tym jakiś sens, najściślej ze mną związany.

– Te krzaki - wyrzuciłem - pan… o admiradierze?

– Nie, o strucli… Stary przetrzyma nas obu, założysz się? Pamiętam, taki sam był, jak ani śladu jeszcze ręczników nie widziałeś, a za brzytwą co się człowiek wtedy nalatał… Fusy kawowe… Kancelaryzowali wtedy bez tej higieny, na fus brali, przycupem, wszystko spodem, szyto-kryto, do Wydziału Piwnicznego kierowali, trzask-prask, przesłuchancja, w mordas obcasem, flekowanie i cześć… A teraz to najwyżej postrzelają… Strzelali?

– Na korytarzu? Tak! Co to znaczy?

– Tryplet. Wpadunek trzeciaka. No, szpuncle popodstawiały się i jeden się przegorliwił. Przedobrzył. To znaczy.

To rutynowany szpieg! - myślałem szybko. - Widać choćby po tym żargonie… Ale czego chce ode mnie? Z obiadu dla rozmowy zrezygnował, jaki życzliwy… Oho! muszę porządnie mieć się na baczności…

– Na baczności musisz się mieć, co? - rzucił i prychnął na widok mojej miny. - No, co się dziwisz? Bywały jestem, rutyniarz… zęby na tym zjadłem… instrukcja gra… myślałeś, że twoja? A już! Seryjniak, kochany… Muszki w herbacie i cała reszta… Z tego wszystkiego tylko herbata została ta sama co dawniej…

Zasępił się i z nudy, która wypełzła mu na twarz, czyniąc ją nagle starą, ze swej osobności i znużenia zapatrzył się w lśniące niepokalaną białością drzwi.

– Panie… - odezwałem się - czy nie może pan powiedzieć czegoś zwyczajnie, po ludzku?

– A jak ja mówię? - zdziwił się.

– Co to wszystko znaczy? I co pan… po co pan mi tu…

– No no, spokój. Kombinujesz tylko niepotrzebnie: a może plamką jestem do wywabienia? A może wtyczką? Łyczkiem? Patyczkiem? Flaczkiem? Ichą-pichą?… Ech, nie warto. I tak koniec.

– Jaki koniec?

– Wszystkiego. Wypychancja - i tyle. Niby po dawnemu: płatek róży liżesz, a serce bije: wsypa czy nie?! I już szczura masz pod skórą, jak nie hycnie-kicnie, jak nie szmyrgnie - cały już latasz, cały w słup… Z przyzwyczajenia, rozumie się, bo co zostało? Figuranci.

– Co pan chce przez to powiedzieć? Jacy figuranci? Szczur? Że mi się noga trzęsie? To o tym? Więc co z tego? I… i co pan tu właściwie robi?

– Żebyś wiedział, co ja robię… Przypatrz no się… - pochyliwszy się ku mnie, wskazał palcem własną twarz. - Fajna ruina, nie? Zmarnowali mnie i żeby choć wiadomo, kto - a tu jedne drapansy-szympansy, mandryliony szpuncli, zbiorówka, zawracanie głowy i tyle…

– A po co panu aparat? - spytałem nagle. Było mi już wszystko jedno.

– Aparat? Co, nie wiesz?

– Pan robił zdjęcia…

– Wiadomo.

– W kasie… - zniżyłem głos, z resztą nadziei, że się nie przyzna, ale skinął flegmatycznie głową.

– Jasne. Bez znaczenia. Ot, żeby do reszty nie zdziadzieć - mózgole purchawieją, szmajzel wysiada, no to pstryknie się coś, gdzieś, czasem…

– I po co pan to mówi?! - jąłem się zacietrzewiać. - Robił pan zdjęcia tajnych akt! Widziałem! Może się pan nie obawiać - wcale nie mam zamiaru zrobić z tego użytku. Nic mnie to nie obchodzi, nie rozumiem tylko, czemu siedzi pan tu dalej?

– Nie mam siedzieć? A czemu?

– Przecież mogą pana zdemaskować, dlaczego pan nie ucieka?!

– Dokąd? - spytał z tak bezmiernym znudzeniem, że zadrżałem.

– No… no tam…

Wydawałem mu się w ręce. Chyba tak. Serce waliło mi jak młotem w oczekiwaniu, że nuda spadnie mu z twarzy jak maska. Namawiałem go do ucieczki - oszalałem chyba, przecież to prowokator…

– Tam? - mruknął. - Co za „tam”? Jedna cholera - tu czy tam. Pstryknąłem, ot, tak, dla poślizgu, żeby nie wyjść z wprawy, ale to na nic…

– Dlaczego na nic?! Niechże pan powie wyraźnie!!

– Wyraźnie czy niewyraźnie - wyjdzie na jedno. Nie jesteś jeszcze w tym miejscu, czyli na etapie, żebyś zrozumiał, a jakbyś nawet zrozumiał piąte przez dziesiąte, to i tak nie uwierzysz. Ot - myślisz - prowok, nasłaniec, kat na moją duszę, posiepaka, chytrus jeden, umyślnie taki zanudzony sobą, zalabidzony, kawęczarz, obnaża się, nędzę swoją udaje, poniewierkę szpiegowską, a to wszystko inaczej się czyta, indziej celuje - no nie? Nie mam może racji? A widzisz… I dalej myślisz: mówi sam, że prowok, abym ja myślał, ze mówiąc „prowok”, szczery jest, abym to wziął za szczerość, z samego serca. Z samego serca też naturalnie coś tam innego znaczy, a gdy, nareszcie, słyszysz, jak mówię, że mówię „prowok”, abyś myślał, że szczerość, no, to jesteśmy w domu: szatan - nie gość, co?! I już nic mi nie wierzysz. Hę? Milczałem.

– Poczekaj, sam zobaczysz - nic cię nie minie. Chcesz wiedzieć, co z czym i jak?

Wytrzymał pauzę.

– Chcę! - powiedziałem, choć nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.

Uśmiechnął się gorzko, skrzywieniem kątów ust.

– Nie wierzysz - - ale niech ci będzie! Próbujesz… Słuchaj. Popodstawiali się, dla chleba, najpierw raz. Do ostatniego krzesła i sedesu. To co potem - przestać mieli, kiedy dalej płacą, czy jak? Żeby skonali, nie mogli przestać. Wyrwantus-zawijantus, dalej wio, podstawianej a? Wtykanej a! Tak poszedł dublet - nic, tryplet - nic, kwadruplet - cześć, teraz kwintuplety już się miejscami telepią. Długo to tak? Cholera jego wie! Zaraza! Zaraza! Ja, stary, uczciwy szpieg, weteran, ci to mówię!

Walił się ze wściekłością i rozpaczą w pierś, aż dudniło.

– Zaraz - odezwałem się - nie rozumiem. Czy chce pan przez to powiedzieć, że…

– Nic nie chcę przez to powiedzieć i daj mi święty spokój! Co się będę strzępił? Ty i tak igiełką jesteś gramofonową, a płyta zdarta, musisz teraz brać to na nice, pod włos, każde słowo do góry nogami, w rozporek mu zaglądać, w kieszenie, dodać do tego moje chrapska, mydło, brzytwę, aluzji wszędzie szukać, przytyków, nie wiem, czy co? Rób, jak uważasz, tylko od brzytwy wara! Masz czas. Za dobrze by to było, żeby tak od razu za brzytwę. Myślałem, jakem cię zobaczył, że posłany jesteś, żeby mi ją odebrać.

– Przecież ja ją z góry przyniosłem… to pana brzytwa?

– Masz czas, mówię. Przede wszystkim trzeba siły mieć. Regularne stołowanie, bufet, biszkopty, czasem nawet kompot bywa, z renklodami. Kompot. No, co się tak patrzysz? Myślisz, że mówię „kompot”, a to znaczy posiedzenie Sztabu nad instrukcją? Nie, kompot - to kompot i kropka, przynajmniej u mnie. Nie jestem żaden nasłany ani nic. Przespałem się, ogoliłem, obiad przez ciebie przepuściłem i zaraz sobie pójdę. I popatrz sam: wszystko żem ci powiedział, jak chciałeś, a ty mi nie wierzysz. Ani w przecinek nie wierzysz. No, nie miałem racji? Po co mam z siebie bebechy wypruwać, tłumaczyć ci te kwadrupłancje, żebyś sobie z tego nowy rebus ułożył? Cześć pieśni, szkoda słów.

Wstał.

– To pan nie jest szpiegiem?

– Kto mówi, że nie? Kto mówi, że tak? No, daj mi coś do szpiegowania, pokaż! Znudziło mi się, wciąż w tę i we w tę - po co? Na co? Dla kogo? Skończony facet, sympłak, indywidualniak, przebrzmiała pieśń. Co ja - cebula jestem? Już się poszóstni, podobno, trafiają. Jak ci trochę przejdzie ta podejrzliwość, możesz tu zajść. Jutro po obiedzie będę. No?

– Przyjdę - powiedziałem.

– To ja też. Trzym się. Idę do bufetu. Od drzwi, przez ramię, rzucił mi jeszcze:

– Teraz będzie kolej na doktorka, serwis i lilijną. Po serwisie będziesz pociechę miał duchowną. Potem dalsze szpryncle. A jakby mnie nie było, zaczekaj. Przyjdę na pe. Będziesz?

– Będę.

Zamknął za sobą drzwi. Słyszałem jego kroki, coraz dalsze, szczęknięcie drugiego zamka i nastała cisza, w której zostałem, jak garnek pod przykrywką, żeby dojść.

Загрузка...