Jaskier zszedł ostrożnie ze schodków karczmy, niosąc dwie ociekające pianą stągwie. Klnąc pod nosem, przecisnął się przez grupkę tłoczących się wokół ciekawskich dzieciaków. Przeszedł skosem przez podwórze, omijając krowie placki.
Dookoła wystawionego na majdan stołu, przy którym wiedźmin rozmawiał ze starostą, zebrało się już kilkunastu osadników. Poeta postawił kufle, usiadł. Z miejsca zorientował się, że w czasie jego krótkiej nieobecności rozmowa nie posunęła się do przodu nawet o piędź.
— Jestem wiedźminem, panie starosto — powtórzył po raz nie wiadomo który Geralt, ocierając usta z piwnej piany. - Niczym nie handluję. Nie zajmuję się zaciągiem do wojska i nie umiem leczyć nosacizny. Jestem wiedźminem.
— Taka profesja — wyjaśnił po raz nie wiadomo który Jaskier. - Wiedźmin, rozumiecie? Strzygi zabija i upiory. Wszelkie plugastwo tępi. Zawodowo, za pieniądze. Pojmujecie, starosto?
— Aha! — czoło starosty zorane głębokimi bruzdami ciężkiego myślenia wygładziło się. - Wiedźmin! Trzeba było tak od razu!
— No właśnie — potwierdził Geralt. - Od razu zatem zapytam: znajdzie się tu w okolicy jakaś robota dla mnie?
— Aaaa — starosta znowu zaczął myśleć, w sposób zauważalny. - Robota? Niby te… No… Żywiołaki? Pytacie, są li tu Żywiołaki?
Wiedźmin uśmiechnął się i kiwnął głową, trąc knykciem swędzącą od kurzu powiekę.
— Są — doszedł do wniosku starosta po dłuższej chwili. - Spójrzcie tylko tam, widzicie te góry? Tam elfy mieszkają, tam jest ichnie królestwo. Pałace ichnie, powiadam wam, całe są ze szczerego złota. Oho, panie! Elfy, powiadam wam. Zgroza. Kto tam pójdzie, ten już nie wraca.
— Tak sądziłem — rzekł Geralt chłodno. - Właśnie dlatego wcale się tam nie wybieram.
Jaskier zarechotał bezczelnie. Starosta, zgodnie z oczekiwaniami Geralta, myślał długo.
— Aha — rzekł wreszcie. - Ano, tak. Ale są tu i inne żywiołaki. Z elfiej krainy widać lezą do nas. O, panie, jest ich a jest. Zliczyć trudno. A najgorsza to Mora będzie, dobrze mówię, ludkowie?
"Ludkowie" ożywili się, obiegli stół ze wszystkich stron.
— Mora! — rzekł jeden. - Tak, tak, prawie starosta gada. Blada dziewica, onaż po chałupach chodzi o brzasku, a dzieciaki od tego mrą!
— I chochliki — dodał drugi, żołdak z miejscowej strażnicy. - Koniom grzywy plączą po stajniach!
— I nietopyrze! Nietopyrze tu są!
— I wiły! Przez nie człeka krosta obsypuje! Następne kilka minut upłynęło na intensywnym wyliczaniu potworów naprzykrzających się okolicznym włościanom swymi niecnymi uczynkami lub samą tylko egzystencją. Geralt i Jaskier dowiedzieli się o biedakach i mamunach, przez które uczciwy chłop nie może trafić do dom w pijanym widzie, o latawicy, co lata i krowom mleko spija, o biegającej po lesie głowie na pajęczych nogach, o chobołdach noszących kraśne czapeczki i o groźnym szczupaku, który wyrywa bieliznę z rąk piorących bab, a tylko patrzeć, jak weźmie się za same baby. Nie obyło się jak zwykle bez tego, by nie poinformowano ich, że stara Naradkowa lata nocą na ożogu, a w dzień płody spędza, że młynarz fałszuje mąkę prochem z żołędzi, a niejaki Duda, mówiąc o królewskim włodarzu, nazwał tegoż złodziejem i swołoczą.
Geralt wysłuchał spokojnie, kiwając głową w udanym skupieniu, zadał kilka pytań dotyczących głównie dróg i topografii terenu, po czym wstał i skinął na Jaskra.
— No, to bywajcie, dobrzy ludzie — powiedział. - Rychło wrócę, wtedy zobaczymy, co da się zrobić.
Odjechali w milczeniu wzdłuż chałup i płotów, odprowadzani przez jazgoczące psy i wrzeszczące dzieci.
— Geralt — odezwał się Jaskier, stając w strzemionach i zrywając dorodne jabłko z gałęzi wystającej poza ogrodzenie sadu. - Całą drogę narzekałeś, ze coraz to trudniej przychodzi ci znaleźć zajęcie. A z tego, co przed chwilą słyszałem, wynika, że będziesz tu pracował do zimy, i to bez wytchnienia. Ty zarobiłbyś trochę grosza, ja miałbym piękne tematy do ballad. Dlaczego więc, wytłumacz mi, jedziemy dalej?
— Nie zarobiłbym tu ani szeląga, Jaskier.
— Dlaczego?
— Dlatego, że w tym, co oni mówili, nie było słowa prawdy.
— Co proszę?
- Żaden ze stworów, o których mówili, nie istnieje.
- Żartujesz chyba! — Jaskier wypluł pestkę i rzucił ogryzkiem w łaciatego kundla, szczególnie zawziętego na pęciny koni. - Nie, to niemożliwe. Przyglądałem się tym ludziom, a ja się na ludziach znam. Oni nie kłamali.
— Nie — zgodził się wiedźmin. - Nie kłamali. Głęboko wierzyli we wszystko. Co nie zmienia faktu. Poeta milczał czas jakiś.
- Żaden z tych potworów… Żaden? To być nie może. Coś z tego, co wymienili, musi tu być. Chociaż jedno! Przyznaj.
— Przyznaję. Jedno tu jest z pewnością.
— Ha! Co?
— Nietopyrze.
Wyjechali za ostatnie płoty, na gościniec wśród zagonów żółtych od rzepaku i falujących na wietrze łanów zboża. Drogą, w przeciwnym kierunku, ciągnęły wyładowane wozy. Bard przełożył nogę przez łęk siodła, oparł lutnię o kolano i wybrzdękiwał na strunach tęskne melodie, od czasu do czasu machając ręką ku chichoczącym, podkasanym dziewojom, wędrującym poboczami z grabiami na krzepkich ramionach.
— Geralt — powiedział nagle. - Przecież potwory są. Może nie jest ich tyle co niegdyś, może nie czają się za każdym drzewem w lesie, ale przecież są. Istnieją. Czemu więc przypisać, że ludzie dodatkowo wymyślają takie, które nie istnieją? Mało tego, wierzą w to, co wymyślają? Hę? Geralcie z Rivii, słynny wiedźminie? Nie zastanawiałeś się nad przyczyną?
— Zastanawiałem, słynny poeto. I znam tę przyczynę.
— Ciekawym.
— Ludzie — Geralt odwrócił głowę — lubią wymyślać potwory i potworności. Sami sobie wydają się wtedy mniej potworni. Gdy piją na umór, oszukują, kradną, leją żonę lejcami, morzą głodem babkę staruszkę, tłuką siekierą schwytanego w paści lisa lub szpikują strzałami ostatniego pozostałego na świecie jednorożca, lubią myśleć, że jednak potworniejsza od nich jest Mora wchodząca do chat o brzasku. Wtedy jakoś lżej im się robi na sercu. I łatwiej im żyć.
— Zapamiętałem — powiedział Jaskier po chwili milczenia. - Dobiorę rymy i ułożę o tym balladę.
— Ułóż. Ale nie licz na wielki poklask. Jechali wolno, ale wkrótce stracili z oczu ostatnie chałupy osady. Niebawem pokonali linię zalesionych wzgórz.
— Ha — Jaskier wstrzymał konia, rozejrzał się. - Spójrz, Geralt. Czyż tu nie pięknie? Idylla, niech mnie diabli. Oko się raduje!
Teren za wzgórzami opadał łagodnie w kierunku równych, płaskich pól pociętych mozaiką różnokolorowych upraw. Pośrodku, okrągłe i regularne jak listek koniczyny, szkliły się plosa trzech jezior okolonych ciemnymi pasami olchowych zarośli. Horyzont wytyczała zamglona, sina linia gór wznoszących się nad czarną, bezkształtną połacią boru.
— Jedziemy, Jaskier.
Gościniec wiódł prosto ku jeziorom wzdłuż grobli i ukrytych w olszynach stawów pełnych rozkwakanych kaczek krzyżówek, cyranek, czapli i perkozów. Bogactwo pierzastego zwierza dziwiło przy widocznych wszędzie śladach działalności człowieka — groble były zadbane, obłożone faszyną, przepusty wzmocnione kamieniami i balami. Mnichy przy stawach, wcale nie przegniłe, wesoło ciurkały wodą. W nadjeziornych trzcinach widać było czółna i pomosty, a z plos sterczały drągi zastawionych sieci i więcierzy.
Jaskier obejrzał się nagle.
— Ktoś jedzie za nami — powiedział podniecony. - Na wozie!
— Niesłychane — zadrwił wiedźmin, nie oglądając się. -Na wozie? A ja myślałem, że tutejsi jeżdżą na nietopy-rzach.
— Wiesz, co ci powiem? — warknął trubadur. - Im bliżej krańca świata, tym bardziej wyostrza ci się dowcip. Strach pomyśleć, do czego to dojdzie!
Jechali niespiesznie, a że zaprzężony w dwójkę sroka-tych koni wóz był pusty, dogonił ich więc szybko.
— Tppprrrr! — powożący mężczyzna wstrzymał konie tuż za nimi. Nosił kożuch na gołą skórę i miał włosy aż po brwi. - Bogów chwalę, miłościwi!
— I my — odrzekł Jaskier, biegły w obyczaju — ich chwalimy.
— Jeśli chcemy — mruknął wiedźmin.
— Zwę się Pokrzywka — oznajmił woźnica. - Przyglądałem się wam, jakeście ze starostą z Górnej Posady gadali. Wiem, żeście wiedźmin.
Geralt puścił wodze, pozwolił klaczy poprychać na przydrożne pokrzywy.
— Słyszałem — ciągnął mężczyzna w kożuchu — jak wam starosta bajędy prawili. Miarkowałem waszą minę i nie dziwno mi było. Dawnom takich bredni i lży nie słychiwał.
Jaskier zaśmiał się. Geralt patrzył na chłopa bacznie, nic nie mówiąc. Chłop, zwany Pokrzywką, chrząknął.
— Nie chcielibyście się nająć do prawdziwej, porządnej roboty, panie wiedźmin? — spytał. - Miałbym coś dla was.
— Cóż takiego?
Pokrzywka nie spuścił oczu.
— O interesach na gościńcu źle się gada. Jedźmy do mnie, do Dolnej Posady. Tam pogadamy. Przecie i tak tamtędy wam droga.
— Skąd ta pewność?
— Stąd, że tu nie masz innej drogi, a wasze konie w tamte stronę pyskiem, nie chwostem obrócone. Jaskier zaśmiał się ponownie.
— Co na to powiesz, Geralt?
— Nic — rzekł wiedźmin. - Na gościńcu źle się gada. W drogę tedy, mości Pokrzywka.
— Troczcie konie do drabki i siednijcie na wóz — zaproponował chłop. - Wygodniej będzie. Po co rzyć na kulbace męczyć?
- Święta prawda.
Wdrapali się na wóz. Wiedźmin z rozkoszą wyciągnął się na słomie. Jaskier, bojąc się widać pobrudzić swój elegancki zielony kubrak, usiadł na desce. Pokrzywka cmoknął na konie, wehikuł zaturkotał po umocnionej balami grobli.
Przejechali przez most na zarośniętym grążelami i rzęsą kanale, minęli pas skoszonych łąk. Dalej, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się uprawne pola.
— Wierzyć się nie chce, że to kraniec świata, koniec cywilizacji — powiedział Jaskier. - Rzuć tylko okiem, Geralt. Żyto jak złoto, a w tej kukurydzy schowałby się chłop na koniu. Albo ta rzepa, zobacz, jaka ogromniasta.
— Znasz się na rolnictwie?
— My, poeci, musimy znać się na wszystkim — rzekł wyniośle Jaskier. - W przeciwnym razie kompromitowalibyśmy się, pisząc. Uczyć się trzeba, mój drogi, uczyć. Od rolnictwa zależy los świata, dobrze więc znać się na rolnictwie. Rolnictwo karmi, ubiera, chroni od chłodu, dostarcza rozrywki i wspomaga sztukę.
— Z tą rozrywką i sztuką trochę przesadziłeś.
— A gorzałkę z czego się pędzi?
— Rozumiem.
— Mało rozumiesz. Ucz się. Spójrz, te fioletowe kwiatki. To łubin.
— Po prawdzie, to jest wyka — wtrącił Pokrzywka. - Lubinuście nie widzieli, czy jak? Ale w jednym utrafiliście, panie. Rodzi się tu wszystko na potęgę i rośnie, aż miło. Dlatego i mówią: Dolina Kwiatów. Dlatego się tu nasi dziadowie posiedlili, elfów stąd wprzód wyżenąwszy.
— Dolina Kwiatów, czyli Dol Blathanna — Jaskier trącił łokciem wyciągniętego na słomie wiedźmina. - Uważasz? Elfów wyżenąwszy, ale dawnej elfiej nazwy nie uznawszy za konieczne zmieniawszy. Brak fantazji. A jak żyje się tu wam z elfami, gospodarzu? Macie ich przecież w górach za miedzą.
— Nie mieszamy się jedni do drugich. Oni sobie, my sobie.
— Najlepsze wyjście — rzekł poeta. - Prawda, Geralt? Wiedźmin nie odpowiedział.
— Dzięki za poczęstunek — Geralt oblizał kościaną łyżkę i włożył ją do pustej miski. - Dzięki stokrotne, gospodarze. A teraz, jeśli pozwolicie, przejdziemy do rzeczy.
— Ano, można — zgodził się Pokrzywka. - Co, Dhun? Dhun, starszy Dolnej Posady, ogromny mężczyzna o ponurym wejrzeniu, skinął na dziewki, te pospiesznie zebrały ze stołu naczynia i opuściły świetlicę ku wyraźnemu żalowi Jaskra, który od początku biesiady szczerzył do nich zęby i zmuszał do chichotów niewybrednymi żartami.
— Słucham tedy — rzekł Geralt, patrząc w okno, zza którego dobiegał stuk siekier i odgłos piłowania. Na podwórzu wrzała jakaś robota przy drewnie, ostry żywiczny zapach docierał aż do izby. - Mówcie, w czym się tu wam mogę przydać.
Pokrzywka spojrzał na Dhuna. Starszy osady kiwnął głową, odchrząknął.
— Ano, to jest tak — powiedział. - Jest tu takie jedno pole…
Geralt kopnął pod stołem Jaskra, który już szykował się do złośliwego komentarza.
— Pole — kontynuował Dhun. - Dobrze mówię, Pokrzywka? Leżało to pole długi czas odłogiem, ale zaoralim je i teraz sadzimy tamój konopie, chmiel i len. Kawał pola, powiadam wam. Aż po sam bór sięga…
— I co? — nie wytrzymał poeta. - Co jest na tym polu?
— Ano — Dhun uniósł głowę, podrapał się za uchem. -Ano, grasuje tam diaboł.
— Co? — parsknął Jaskier. - Co takiego?
— Przecie mówię. Diaboł.
— Jaki diaboł?
— A jaki ma być? Diaboł i tyle.
— Diabłów nie ma!
— Nie wtrącaj się, Jaskier — rzekł Geralt spokojnym głosem. - A wy mówcie dalej, mości Dhun.
— Przecie mówię: diaboł.
— To już wiem. - Geralt, gdy chciał, potrafił być niesłychanie cierpliwy. - Powiedzcie, jak wygląda, skąd się wziął, w czym wam przeszkadza. Po kolei, jeśli łaska.
— Ano — Dhun uniósł sękatą dłoń i jął wyliczać, po kolei odginając palce, z wielkim trudem. - Po kolei, jako żywo, mądry z was człek. Ano, tak. Wygląda to on, panie, jak diaboł, wypisz wymaluj diaboł. Skąd się wziął? Ano znikąd. Bęc, trzask, prask i patrzym: diaboł. A przeszkadzać to on nam po prawdzie nie zanadto przeszkadza. Bywa nawet, że pomaga.
— Pomaga? — zarechotał Jaskier, usiłując wyciągnąć muchę z piwa. - Diabeł?
— Nie wtrącaj się, Jaskier. Mówcie dalej, panie Dhun. W jaki to sposób pomaga wam ten, jak powiadacie…
— Diaboł — powtórzył z naciskiem kmieć. - Ano, pomaga tak: grunt użyźnia, glebę wzrusza, krety tępi, ptaki płoszy, rzepy i buraków dogląda. A i liszkę, co się w kapuście lęgnie, zjada. Ale kapustę takoż po prawdzie zjada. Nic, ino by żarł. Jak to diaboł.
Jaskier znowu zarechotał, po czym pstryknął palcami i strzelił zmoczoną w piwie muchą w kota śpiącego przy palenisku. Kot otworzył jedno oko i spojrzał na barda z wyrzutem.
— Wszelakoż — rzekł spokojnie wiedźmin — gotowiście mi zapłacić, by pozbyć się tego diabła, czy tak? Innymi słowy, nie chcecie go w okolicy?
— A któżby — Dhun spojrzał na niego ponuro — chciał diaboła na ojcowiźnie? Nasza to ziemia z dziada-pradzia-da, z królewskiego nadania i nic diabołowi do niej. Pluć nam na jego pomoc, co to, sami rąk nie mamy? A to, panie wiedźmin, nie diaboł, a złośliwe bydlę i w głowie ma, z przeproszeniem, nasrane tak, że wytrzymać ciężko. Nie wiedzieć rano, co mu wieczorem do łba strzeli. A to, panie, w studnię napaskudzi, a to za dziewką goni, straszy, grozi, że dupczył będzie. Kradnie, panie, chudobę i spyżę. Niszczy a psuje, naprzykrza się, na grobli ryje, doły kopie jak piżmowiec albo bober jaki, woda z jednego stawu, ze szczętem uciekła i karpie posnęły. We stogu lulkę palił, kurwi syn, z dymem puścił wszystko siano…
— Rozumiem — przerwał Geralt. - Więc jednak przeszkadza.
— Nie — pokręcił głową Dhun. - Nie przeszkadza. Psoci jeno, ot co.
Jaskier odwrócił się do okna, tłumiąc śmiech. Wiedźmin milczał.
— A, co tu gadać — odezwał się milczący do tej pory Pokrzywka. - Wyście są wiedźmin, nie? To zróbcie z tym diabłem porządek. Szukaliście roboty w Górnej Posadzie, sam słyszałem. To i macie robotę. Zapłacimy wam, ile trza. Ale zważcie, nie chcemy, abyście diabła ubili. Co to, to nie.
Wiedźmin uniósł głowę i uśmiechnął się paskudnie.
— Interesujące — powiedział. - Rzekłbym, niecodzienne.
— Co? — zmarszczył się Dhun.
— Niecodzienny warunek. Skąd tyle miłosierdzia?
— Nie Iza ubijać — Dhun zmarszczył się jeszcze bardziej — bo w tej Dolinie…
— Nie Iza i już — przerwał Pokrzywka. - Złapcie go tylko, panie, albo wygońcie za siódmą górę. A przy zapłacie nie ukrzywdzimy was.
Wiedźmin milczał, nie przestając się uśmiechać.
— Przybijecie ugodę? - spytał Dhun.
— Najpierw chciałbym mu. się przyjrzeć, temu waszemu diabłu.
Kmiecie popatrzyli po sobie.
— Wasze prawo — powiedział Pokrzywka, po czym wstał. - I wasza wola. Diaboł nocami hula po całej okolicy, ale we dnie siedzi gdzieś w konopiach. Albo wśród starych wierzb na bagnisku. Tam se go możecie oglądnąć. Nie będziemy was naglić. Chcecie wypocząć, wypoczywajcie jak długo wola. Wygody ni jadła wam nie poskąpimy, wedle prawa gościny. Bywajcie.
— Geralt — Jaskier zerwał się z zydla, wyjrzał na podwórko, na oddalających się od chaty kmieciów. - Przestaję zgoła rozumieć. Nie minął dzień od chwili, gdy rozmawialiśmy o wyimaginowanych potworach, a ty nagle angażujesz się do łowienia diabłów. A o tym, że właśnie diabły to wymysły, że to stworzenia mityczne, wie przecież każdy, wyjąwszy widać ciemnych kmiotków. Co ma oznaczać twój niespodziewany zapał? Zakładam, znając cię trochę, że nie zniżyłeś się do załatwienia nam tym sposobem noclegu, wiktu i opierunku?
— Rzeczywiście — skrzywił się Geralt. - Wygląda na to, że mnie już trochę znasz, śpiewaku.
— W takim razie nie rozumiem.
— Co tu jest do rozumienia?
— Diabłów nie ma! — wrzasnął poeta, definitywnie wybijając kota ze snu. - Nie ma! Diabły nie istnieją, do diabła!
— Prawda — uśmiechnął się Geralt. - Ale ja, Jaskier, nigdy nie mogłem oprzeć się pokusie popatrzenia na coś, co nie istnieje.
— Jedno jest pewne — mruknął wiedźmin obrzuciwszy wzrokiem roztaczającą się przed nimi splątaną konopianą dżunglę. - Głupi ten diabeł nie jest.
— Z czego to wnosisz? — zaciekawił się Jaskier. - Z faktu, że siedzi w nieprzebytym gąszczu? Byle zając ma na to dość rozumu.
— Chodzi o specjalne właściwości konopi. Tak ogromne pole emituje silną aurę antymagiczną. Większość zaklęć byłaby tu bezużyteczna. A tam, spójrz, widzisz te tyczki? To chmiel. Polleny z szyszek chmielu mają podobne działanie. Założę się, że to nie przypadek. Łajdak wyczuwa aurę i wie, że jest tu bezpieczny.
Jaskier odkaszlnął, poprawił spodnie.
— Ciekawym — powiedział, drapiąc się w czoło pod kapelusikiem — jak też się do tego zabierzesz, Geralt. Nigdy cię jeszcze nie widziałem przy pracy. Zakładam, że wiesz co nieco o chwytaniu diabłów. Staram się przypomnieć sobie niektóre starożytne ballady. Była taka jedna, o diable i babie, nieprzyzwoita, ale zabawna. Baba, uważasz…
— Daruj mi babę, Jaskier.
— Jak chcesz. Chciałem być pomocny, nic więcej. A starożytnych przyśpiewek nie należy lekceważyć, tkwi w nich nagromadzona przez pokolenia mądrość. Jest ballada o parobku imieniem Yolop, który…
— Przestań gadać. Czas zabrać się do roboty. Zapracować na wikt i opierunek.
— Co chcesz zrobić?
— Pomyszkuję trochę w konopiach.
— Oryginalne — parsknął trubadur. - Choć niewyrafinowane.
— A ty, jak byś się do tego zabrał?
— Inteligentnie — nadął się Jaskier. - Sprytnie. Z nagonką, dla przykładu. Wypędziłbym diabła z chaszczy, a w czystym polu dognałbym go konno, wziął na arkan. Co o tym sądzisz?
— Wcale ciekawa koncepcja. Kto wie, może i do zastosowania, jeśli zechciałbyś uczestniczyć, bo do takiej operacji trzeba co najmniej dwóch. Ale na razie jeszcze nie polujemy. Na razie chcę się zorientować, co to takiego jest, ów diabeł. Dlatego muszę poszperać w konopiach.
— Hej! — bard dopiero teraz zauważył. - Nie wziąłeś miecza!
— A po co? Też znam ballady o diabłach. Ani baba, ani parobek imieniem Yolop nie używali mieczy.
— Hmm… — Jaskier rozejrzał się. - Musimy pchać się w sam środek tej gęstwiny?
— Ty nie musisz. Możesz wracać do wsi i czekać tam na mnie.
— O, nie — zaprotestował poeta. - Mam stracić taką okazję? Też chcę zobaczyć diabła, przekonać się, czy rzeczywiście jest taki straszny, jak go malują. Pytałem, czy koniecznie musimy przedzierać się poprzez konopie, skoro tam jest ścieżka.
— Faktycznie — Geralt przysłonił oczy dłonią. - Jest ścieżka. Skorzystajmy z niej.
— A jeśli to diabla ścieżka?
— Tym lepiej. Nie nachodzimy się zbytnio.
— Wiesz, Geralt — paplał bard, krocząc za wiedźminem wąską, nierówną ścieżynką wśród konopi. - Zawsze myślałem, że "diabeł" to tylko taka metafora, wymyślona, żeby było jak kląć. "Diabli nadali", "niech to diabli", "do diabła". My tak mówimy we wspólnym. Niziołki, gdy widzą nadjeżdżających gości, mówią: "Znowu kogoś diabli niosą". Krasnoludy klną: "Duwel hoael", gdy im się coś nie uda, a kiepski towar nazywają: «Duweisheyss». A w Starszej Mowie jest takie powiedzonko: "A d'yaebl aep ar-se", co znaczy…
— Wiem, co to znaczy. Przestań pleść, Jaskier. Jaskier zamilkł, zdjął ozdobiony czaplim piórkiem kapelusik, powachlował się nim i wytarł spocone czoło. W gęstwinie panowało ciężkie, wilgotne, duszne gorąco, potęgowane jeszcze wiszącym w powietrzu zapachem kwitnących traw i chwastów. Ścieżka zakręcała lekko, a tuż za zakrętem kończyła się niedużą, wydeptaną w zielsku polanką.
— Spójrz, Jaskier.
W samym centrum polanki leżał duży, płaski kamień, na nim stało kilka glinianych miseczek. Między miseczkami rzucała się w oczy wypalona prawie do końca łojowa świeczka. Geralt widział przyklejone do placków roztopionego tłuszczu ziarna kukurydzy i bobu, jak również inne, nierozpoznawalne pestki i nasionka.
— Tak przypuszczałem — mruknął. - Składają mu ofiary.
— W samej rzeczy — rzekł poeta, wskazując na świeczkę. - I palą diabłu ogarek. Ale karmią go, jak widzę, ziarenkami, niby jakiegoś czyżyka. Zaraza, co za cholerny chlew. Wszystko tu aż lepi się od miodu i dziegciu. Co…
Dalsze słowa barda zagłuszyło groźne i donośne beczenie. W konopiach coś zaszuściło i zatupało, po czym z gęstwiny wyłonił się najdziwniejszy stwór, jakiego Geraltowi zdarzyło się oglądać.
Stworzenie miało nieco powyżej sążnia wzrostu, wyłupiaste oczy, kozie rogi i brodę. Również usta, ruchliwe, podzielone i miękkie, przywodziły na myśl żującą kozę. Dolna część ciała stwora pokryta była długim, gęstym ciemnorudym włosem aż po rozwidlone racice. Dziwoląg wyposażony był też w długi, zakończony pędzlastym kutasem ogon, którym energicznie zamiatał.
— Uk! Uk! — szczeknął potwór, przebierając racicami. -Czego tu? Precz, precz, bo na rogi wezmę, uk, uk!
— Kopnął cię ktoś kiedyś w rzyć, koziołku? — nie wytrzymał Jaskier.
— Uk! Uk! Beeeeee! — zabeczał koźloróg. Trudno było ocenić, czy było to potwierdzenie, zaprzeczenie czy też beczenie dla samej jeno sztuki.
— Zamilcz, Jaskier — warknął wiedźmin. - Ani słowa.
— Blebleblebeeeeee! — zagulgotał wściekle stwór, przy czym warga rozeszła się szeroko, ukazując żółte końskie zęby. - Uk! Uk! Uk! Bleubeeeubleuuubeeeee!
— Jak najbardziej — kiwnął głową Jaskier. - Katarynka i dzwoneczek są twoje. Gdy będziesz szedł do domu, możesz je zabrać.
— Przestań, do cholery — syknął Geralt. - Psujesz wszystko. Zachowaj dla siebie głupie żarty…
- Żarty!!! - ryknął donośnie koźloróg i podskoczył. -Żarty, beee, beeee! Nowi żartownisie przyszli, co? Przynieśli kulki żelazne? Ja wam dam kulki żelazne, łajdako-wie wy, uk, uk, uk! Żartów się wam zachciało, beeee? Macie żarty! Macie wasze kulki! Macie!
Stwór podskoczył i machnął gwałtownie ręką. Jaskier zawył i usiadł na ścieżce, trzymając się za czoło. Stwór zabeczał, zamachnął się ponownie. Koło ucha Geralta coś świsnęło.
— Macie wasze kulki! Beeee!
Calowej średnicy żelazna kulka rąbnęła wiedźmina w ramię, następna trafiła Jaskra w kolano. Poeta zaklął szpetnie i rzucił się do ucieczki. Geralt nie czekając skoczył za nim, a kulki świszczały mu nad głową.
— Uk! Uk! Beeee! — wrzasnął koźloróg, podskakując. -Ja wam dam kulki! Żartownisie zasrani!
Kulka zaświszczała w powietrzu. Jaskier zaklął jeszcze szpetniej, chwytając się za potylicę. Geralt rzucił się w bok, pomiędzy konopie, ale nie uniknął pocisku, który trafił go w łopatkę. Trzeba było przyznać, diabeł rzucał zatrważająco celnie i wydawał się mieć nieprzebrany zapas kulek. Wiedźmin, klucząc wśród gęstwiny, usłyszał jeszcze triumfalne beczenie zwycięskiego diabła, a zaraz potem świst kolejnej kulki, bluźnierstwo i tupot nóg Jaskra zmykającego ścieżką.
A potem zapadła cisza.
— No wiesz, Geralt — Jaskier przyłożył do czoła schłodzoną w wiadrze podkowę. - Tego się nie spodziewałem. Taka rogata pokraka z kozią brodą, taki cap kosmaty, a pogonił cię jak jakiegoś chłystka. A ja oberwałem w łeb. Zobacz, jakiego mam guza!
— Pokazujesz mi go po raz szósty. Nie wygląda ciekawiej aniżeli za pierwszym.
— Miły jesteś. A myślałem, że będę przy tobie bezpieczny!
— Nie prosiłem, byś łaził za mną w konopie. Prosiłem natomiast, byś trzymał za zębami twój niewyparzony język. Nie posłuchałeś, teraz cierp. W milczeniu, jeśli łaska, bo właśnie nadchodzą.
Do świetlicy weszli Pokrzywka i zwalisty Dhun. Za nimi dreptała siwiuteńka i pokręcona jak precel babuleńka..
prowadzona przez jasnowłosego i przeraźliwie chudego podlotka.
— Mości Dhun, mości Pokrzywka — zaczął wiedźmin bez wstępów. - Zanim wyruszyłem, pytałem, czy próbowaliście już sami coś przedsięwziąć względem tego waszego diabła. Powiedzieliście, że nie robiliście niczego. Mam powody przypuszczać, że było inaczej. Czekam na wyjaśnienia.
Osadnicy pomruczeli między sobą, po czym Dhun po-kasłał w pięść i postąpił krok.
— Prawiście, panie. Wybaczenia prosim. Zełgaliśmy, bo wstyd nas żarł. Chcieliśmy sami diaboła przechytrzyć, sprawić, by poszedł sobie od nas precz…
— Jakim sposobem?
— U nas w Dolinie — rzekł wolno Dhun — już dawniej objawiały się straszydła. Smoki latające, wijuny ziemne, burdałaki, upiry, pająki ogromniaste i żmije różne. A my zawżdy sposobu na plugastwo wszelkie w naszej księdze szukali.
— W jakiej księdze?
— Pokażcie księgę, babko. Księgę, mówię. Księgę! Krew mnie zaleje zaraz! Głucha, by pień! Lilie, rzeknij babce, żeby księgę pokazała!
Jasnowłosa dziewczyna wyszarpnęła wielką księgę ze szponiastych palców staruszki i podała ją wiedźminowi.
— W księdze tej — ciągnął Dhun — którą w rodzie naszym mamy od niepamiętnych czasów, są sposoby na wszystkie potwory, czary i cudactwa, jakie na świecie były są albo będą.
Geralt obrócił w dłoniach ciężkie, grube, obrosłe tłustym kurzem tomisko. Dziewczyna wciąż stała przed nim, mnąc dłońmi fartuszek. Była starsza, niż początkowo przypuszczał — zmyliła go jej filigranowa postać, tak różna od krzepkiej postury innych dziewcząt z osady, zapewne jej rówieśniczek.
Położył księgę na stole i odwrócił ciężką drewnianą okładkę.
— Rzuć na to okiem, Jaskier.
— Pierwsze Kuny — ocenił bard, zaglądając mu przez ramię, z podkową ciągle przyłożoną do czoła. - Najstarsze pismo używane do czasu wprowadzenia nowoczesnego alfabetu. Oparte jeszcze na runach elfich i krasnoludzkich ideogramach. Zabawna składnia, ale tak wówczas mówiono. Ciekawe ryciny i iluminacje. Nieczęsto widzi się coś takiego, Geralt, a jeżeli już, to w bibliotekach świątynnych, nie po wsiach na krańcu świata. Na wszystkich bogów, skąd to macie, włościanie kochani? Chyba nie chcecie nam wmówić, że umiecie to czytać? Babko? Umiesz czytać Pierwsze Runy? Umiesz czytać jakiekolwiek runy?
— Czegoooo?
Jasnowłosa dziewczyna zbliżyła się do babki i szepnęła jej coś wprost do ucha.
— Czytać? - starowinka pokazała w uśmiechu bezzębne dziąsła. - Ja? Nie, złociutki. Tej sztuki nie posiadła żem.
— Objaśnijcie mi — rzekł Geralt zimno, odwracając się do Dhuna i Pokrzywki — jakim sposobem korzystacie z księgi, nie umiejąc czytać runów?
— Najstarsza babka zawżdy wie, co w księdze stoi — rzekł ponuro Dhun. - A tego, co wie, uczy jaką młodą, gdy już jej pora do ziemi. Sami baczycie, że naszej babce już pora. Babka tedy przygarnęła Lilie i uczy ją. Ale póki co, babka najlepiej wie.
— Stara wiedźma i młoda wiedźma — mruknął Jaskier.
— Jeśli dobrze rozumiem — powiedział Geralt z niedowierzaniem — babka zna całą księgę na pamięć? Czy tak? Babciu?
— Całą nie, gdzieżby tam — odrzekła babka, znowu za — pośrednictwem Lilie — jeno to, co podle obrazka stoi.
— Aha — Geralt otworzył księgę na chybił trafił. Widniejący na naddartej stronicy obrazek przedstawiał cętkowaną świnię z rogami w kształcie liry. - Pochwalcie się zatem, babciu. Co tu jest napisane?
Babka zamlaskała, przyjrzała się rycinie, po czym zamknęła oczy.
— Tur rogaty albo taurus — wyrecytowała. - Przez nieuków ziubrem zwany błędnie. Rogi ma i bodzie niemi…
— Dość. Bardzo dobrze, zaiste — wiedźmin przewrócił kilka lepiących się stron. - A tu?
— Pochmurniki a płanetniki rozmaite są. Te deszcz leją, tamte wiater sieją, owamte pioruny miotają. Chceszli urodzaj od nich uchronić, weźmij nóż żelazny, nowy, łajna mysiego łuty trzy, czapli siwej smalcu… — Dobrze, brawo. Hmm… A tu? Co to jest? Rycina przedstawiała rozczochrane straszydło na koniu, z ogromnymi ślepiami i jeszcze większymi zębami. W prawej ręce straszydło dzierżyło pokaźny miecz, w lewej wór pieniędzy.
— Wiedźmak — zamamlała babka. - Przez niektórych wiedźminem zwany. Wzywać go niebezpiecznie barzo, wżdy trzeba, bo gdy przeciw potworu a plugastwu niczym nie uradzi, wiedźmak uradzi. Baczyć aby trzeba…
— Wystarczy — mruknął Geralt. - Wystarczy, babciu. Dziękuję.
— Nie, nie — zaprotestował Jaskier ze złośliwym uśmiechem. - Jak tam dalej idzie? Wielce ciekawa to księga! "Mówcie, babciu, mówcie.
— Eee… Baczyć aby trzeba, coby wiedźmaka nie dotykać, bo od tego oparszywieć można. A dziewki przed nim kryć, bo wiedźmak chutliwy jest ponad miarę wszelką…
— Zgadza się, wypisz wymaluj — zaśmiał się poeta, a Lilie, jak wydało się Geraltowi, uśmiechnęła się ledwie zauważalnie.
— …chocia wiedźmak wielce chciwy a na złoto łasy — mamrotała babka, mrużąc oczy — nie dać onemu więcej jak: za utopca srebrny grosz abo półtorak. Za kotołaka:
srebrne grosze dwa. Za wąpierza: srebrne grosze cztery…
— To były czasy — mruknął wiedźmin. - Dziękuję, babko. A teraz pokażcie nam, gdzie tu o diable mowa i cóż to księga o diabłach powiada. Tym razem więcej rad bym usłyszeć, bom ciekaw, jakiego to sposobu na niego użyliście.
— Uważaj, Geralt — zachichotał Jaskier. - Zaczynasz wpadać w ten żargon. To zaraźliwa maniera.
Babka, z trudem opanowując drżenie ręki, przewróciła kilka stronic. Wiedźmin i poeta schylili się nad stołem. W samej rzeczy, na rycinie figurował miotacz kulek, rogaty, włochaty, ogoniasty i złośliwie uśmiechnięty.
— Diaboł — wyrecytowała babka. - Takoż zwany rokita albo silvan. Przeciw chudobie a domowej gadzinie szkodnik wielki i uprzykrzony. Chceszli go z Opola wygonić, tako uczyń…
— No, no — zamruczał Jaskier.
— Weźmij orzechów jedną przygarść — ciągnęła babka, wodząc palcem po pergaminie. - Weźmij zasię kulek żelaznych przygarść drugą. Miodu łagiewkę, dziegciu drugą. Mydła szarego faskę, twarogu drugą. Kędy diaboł siedzi, pójdź nocną porą. A jeść pocznij orzechy. Wraz diaboł, któ-ren łakomy jest, przybieży i spyta, smaczne li. Wonczas daj onemu kulki żelazne…
— A żeby was cholera — mruknął Jaskier. - A żeby was pokręciło…
— Cicho — rzekł Geralt. - No, babciu. Dalej.
— …zębów nadłamawszy, diaboł, baczywszy, jak miód jesz, takoż miodu zapragnie. Daj onemu dziegciu, a sam twaróg jedz. Posłyszysz niebawem, jak diabołowi we wnętrzu burczy a kurczy, ale pozór daj, jakoby to nic. A zechce diaboł twarogu, daj onemu mydła. Po mydle zasię diar boł nie zdzierży…
— Doszliście do mydła? — przerwał Geralt z kamienną twarzą, odwracając się w stronę Dhuna i Pokrzywki.
— A gdzie tam — stęknął Pokrzywka. - Aby do kulek. Och, panie, dał on nam bobu, gdy kulkę ugryznął…
— A kto wam kazał — rozsierdził się Jaskier — dawać mu tyle kulek? Stoi w księdze, żeby jeno przygarść. A wy jemu wór onych kulek dali! Wy jemu amunicji na dwa roki bez mała przysporzyli, durni wy!
— Uważaj — uśmiechnął się wiedźmin. - Wpadasz w żargon. To zaraźliwe.
— Dziękuję.
Geralt raptownie uniósł głowę, spojrzał w oczy stojącej obok babki dziewczyny. Lilie nie spuściła wzroku. Oczy miała jasne i wściekle niebieskie.
— Dlaczego składacie diabłu ofiary w postaci ziarna? — spytał ostro. - Przecież widać, że to typowy roślinożerca. Lilie nie odpowiedziała.
— Zadałem ci pytanie, dziewczyno. Nie bój się, od rozmowy ze mną nie parszywieje się.
— Nie pytajcie jej o nic. panie — odezwał się Pokrzywka z wyraźnym zakłopotaniem w głosie. - Lilie… Ona… Dziwna jest. Nie odpowie wam, nie przymuszajcie jej.
Geralt nadal patrzył w oczy Lilie, a Lilie nadal nie spuszczała wzroku. Poczuł dreszcz biegnący po plecach, wpełzający na kark.
— Dlaczego nie poszliście na diabła z kłonicami i widłami? — uniósł głos. - Dlaczego nie zastawiliście na niego naści? Gdybyście tylko zechcieli, jego kozi łeb byłby już zatknięty na kiju jako straszydło na wrony. Mnie uprzedziliście, bym go nie próbował zabić. Dlaczego? Ty im tego zabroniłaś, prawda, Lilie?
Dhun wstał z ławy. Głową niemal sięgał powały.
— Wyjdź, dziewko — warknął. - Zabierz babkę i wyjdź
stąd.
— Kto to jest, mości Dhun? — podjął wiedźmin, gdy za babką i Lilie zamknęły się drzwi. - Kim jest ta dziewczyna? Dlaczego cieszy się u was większym szacunkiem niż ta cholerna księga?
— Nie wasza rzecz — Dhun spojrzał na niego, a w spojrzeniu tym nie było przyjaźni. - Mądre niewiasty u siebie w miastach prześladujcie, u siebie stosy podpalajcie. U nas tego nie było i nie będzie.
— Nie zrozumieliście mnie — rzekł wiedźmin zimno.
— Bom się i nie starał — warknął Dhun.
— Zauważyłem to — wycedził Geralt, też nie siląc się na serdeczność. - Ale jedną podstawową rzecz raczcie zrozumieć, mości Dhun. Nadal nie wiąże nas żadna umowa, nadal nie zobowiązałem się wobec was do niczego. Nie macie podstaw do mniemania, że kupiliście sobie wiedźmina, który za srebrny grosz albo półtorak zrobi to, czego wy zrobić nie umiecie. Albo nie chcecie. Albo nie wolno wam. Otóż nie, mości Dhun. Nie kupiliście sobie jeszcze wiedźmina i nie myślę, żeby wam się to udało. Nie przy waszej niechęci do rozumienia.
Dhun milczał, mierząc Geralta ponurym wejrzeniem. Pokrzywka zachrząkał, powiercił się na ławie, szurając łapciami po klepisku, potem nagle wyprostował się.
— Panie wiedźmin — powiedział. - Nie sierdźcie się. Powiemy wam, co i jak. Dhun?
Starszy osady kiwnął przyzwalająco, usiadł.
— Jakeśmy tu jechali — zaczął Pokrzywka — baczyliście, jak tu wszystko rośnie, jakie się tu zbiory udają. Takie się tu nieraz uhoduje, o jakie gdzie indziej trudno albo i w ogóle nie uświadczysz. Tak tedy u nas sadzonki a siewne ziarno ważna rzecz, my i daninę tym płacim, i sprzedajem, i mieniamy się…
— Co to ma wspólnego z diabłem?
— Ma. Diaboł dawniej aby naprzykrzał się i głupie figle płatał, aż tu zaczął ziarno wykradać na potęgę. Z początku zaczęliśmy mu nosić po troszku na kamień w konopiach, myślelim, nażre się i da pokój. Nic z tego: kradł dalej, aż trzeszczało. A jakeśmy przed nim zapasy kryć poczęli po sklepach i szopach na trzy spusty zamknionych, to on wściekł się, panie, ryczał, beczał, «uk-uk» wołał, a kiedy on «uk-uk», tedy lepiej nogi za pas. Groził, że… — …dupczył będzie — wtrącił Jaskier z rubasznym uśmiechem.
— lo też — przytaknął Pokrzywka. - A i o czerwonym kurze napomknął. Długo by gadać, nie mógł kraść, to zażądał daniny. Kazał sobie ziarno i inne dobro nosić worami całymi. Wtedy prawie żeśmy się zeźlili i zamiarowaliśmy mu ogoniastą rzyć przetrzepać. Ale…
Kmieć chrząknął, spuścił głowę.
— Nie trza kręcić — odezwał się nagle Dhun. - Źleśmy wiedźmina ocenili. Gadaj wszystko, Pokrzywka.
— Babka zabroniła diabła bić — powiedział szybko Pokrzywka — aleć przecie wiemy, że to Lilie, bo babka… Babka tylko to gada, co jej Lilie każe. A my… Wiecie sami, panie wiedźmin. My się słuchamy.
— Zauważyłem — Geralt skrzywił usta w uśmiechu. -Babka potrafi tylko trząść brodą i międlić tekst, którego sama me rozumie. A na dziewczynę gapicie się jak na posąg bogini, z otwartymi gębami, unikacie jej oczu, ale próbujecie zgadywać jej życzenia. A jej życzenia to dla was rozkazy. Kto to jest, ta wasza Lilie?
— Przecie odgadliście, panie. Wieszczka. No, Mądra, znaczy. Ale nie mówcie o tym nikomu. Prosimy was. Gdyby tak do włodarza doszło, albo, nie dajcie bogowie, do namiestnika…
— Nie obawiajcie się — rzekł poważnie Geralt. - Wiem, w czym rzecz, i nie zdradzę was.
Trafiające się po wsiach dziwne kobiety i dziewczęta, nazywane wieszczkami lub Mądrymi, nie cieszyły się zbytnią sympatią wielmożów, którzy zbierali daniny i ciągnęli zyski z rolnictwa. Rolnicy zawsze zasięgali rady wieszczek, w każdej nieledwie sprawie. Wierzyli im ślepo i bezgranicznie. Podejmowane zaś na gruncie takich porad decyzje były często absolutnie sprzeczne z polityką panów i władyków. Geralt słyszał o przypadkach wręcz radykalnych i niezrozumiałych — o wybijaniu całych stad zarodowych, zaprzestaniu siewu lub zbioru, a nawet o migracjach całych wsi. Władcy tępili więc «zabobon», często nie przebierając w środkach. Toteż kmiecie bardzo szybko nauczyli się ukrywać Mądre. Ale słuchać ich rad nie przestali. Bo jedno, jak dowodziło doświadczenie, nie ulegało wątpliwości — na dłuższą metę zawsze okazywało się, ze Mądre miały słuszność.
— Lilie nie zwoliła nam diaboła ubić — ciągnął Pokrzywka. - Kazała zrobić tak, jak księga każe. Jak wiecie, nie wyszło. Były już kłopoty z włodarzem. Gdyśmy mniej niż zwykle ziarna w daninę oddali, gębę by rozwarł, krzyczał, pomstował. O diable tośmy mu nawet nie pisnęli, bo włodarz srogi jest i na żartach zna się okrutnie mało. I wtedy wyście się napatoczyli. Pytalim Lilie, czy można was-… nająć…
— I co?
— Rzekła przez babkę, że wpierw musi na was spojrzeć.
— I spojrzała.
— Spojrzała. I uznała was, wiemy to, umiemy poznać, co Lilie uznaje, a czego nie.
— Nie powiedziała do mnie ani słowa.
— Do nikogo, prócz babki, nigdy słowa nie powiedziała. Ale gdyby was nie uznała, do świetlicy nie weszłaby za nic.
— Hm… — zastanowił się Geralt. - To ciekawe. Wieszczka, która zamiast wieszczyć, milczy. Skąd ona wzięła się u was?
— Nie wiemy, panie wiedźmin — mruknął Dhun. - Ale z babką, jak to pamiętają starsi, takoż było. Zapoprzednia babka też przygarnęła dziewkę małomówną, taką, co się zjawiła nie wiedzieć skąd. A ta dziewka, to teraz właśnie nasza babka. Dziad mój mawiali, że babka się odradza tym sposobem. Iście niby miesiąc na niebie odradza się i coraz to nowa jest. Nie śmiejcie się…
— Nie śmieję się — pokręcił głową Geralt. - Za wiele widziałem, by śmieszyły mnie takie rzeczy. Nie myślę też wścibiać nosa w wasze sprawy, mości Dhun. Pytania moje zmierzają do ustalenia związku między Lilie a diabłem. Sami już chyba zrozumieliście, ze taki związek istnieje. Jeżeli więc zależy wam na waszej wieszczce, to względem diabła mogę wam podać jeden jedyny sposób: musicie go polubić.
— Wiecie, panie — rzekł Pokrzywka — to nie tylko o diaboła idzie. Lilie niczego nie pozwala krzywdzić. Żadnego stworu.
— Oczywiście — wtrącił Jaskier. - Wiejskie wieszczki wywodzą się z tego samego pnia co druidzi. A taki druid, gdy giez ssie z niego krew, to mu jeszcze życzy smacznego.
— Utrafiliście — uśmiechnął się lekko Pokrzywka. -Utrafiliście w sedno. Toż samo było u nas z dzikami, co warzywniki ryły. I co? Wyglądnijcie oknem: warzywniki jak malowanie. Sposób się znalazł, Lilie nawet nie wie jaki. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Pojmujecie?
— Pojmuję — mruknął Geralt. - A jakże. Ale nic z tego. Lilie czy nie, wasz diabeł to silvan. Niezwykle rzadkie, ale rozumne stworzenie. Nie zabiję go, mój kodeks tego zabrania.
— Jeśli on rozumny — odezwał się Dhun — to przemówcie mu do rozumu.
— W samej rzeczy — podchwycił Pokrzywka. - Jeśli diaboł ma rozum, znaczy kradnie ziarno wedle rozumu. To wy, panie wiedźmin, dowiedzcie się, o co jemu chodzi. Przecież on tego ziarna nie żre. wżdy nie tyle. To po co mu ziarno? Na złość nam czyni, czy jak? Czego on chce? Dowiedzcie się i wypędźcie go z okolicy jakimś wiedźmiń-skim sposobem. Zrobicie to?
— Spróbuję — zdecydował się Geralt. - Ale…
— Ale co?
— Wasza księga, drodzy moi, jest przestarzała. Rozumiecie, do czego zmierzam?
— Tak po prawdzie — burknął Dhun — to nie bardzo.
— Wytłumaczę wam. Otóż, mości Dhun, mości Pokrzywka, jeśli liczyliście, że moja pomoc będzie was kosztowała srebrny grosz albo półtorak, toście się cholernie pomylili.
— Hej!
Z gęstwiny dobiegł szelest, gniewne «uk-uk» i potrzaskiwanie tyczek.
— Hej! — powtórzył wiedźmin, przezornie ukryty. - Pokaz no się, rokita.
— Sam jesteś rokita.
— Więc jak? Diabeł?
— Sam jesteś diabeł — koźloróg wystawił głowę z konopi, szczerząc zęby. - Czego chcesz?
— Pogadać.
— Kpisz, czy jak? Myślisz, że nie wiem, ktoś ty taki? Chłopi wynajęli cię, byś mnie stąd wyrzucił, co?
— Zgadza się — przyznał Geralt obojętnie. - I o tym właśnie chciałem pogawędzić. A nuż się dogadamy?
— Tu cię boli — zabeczał diabeł. - Chciałbyś wykpić się tanim kosztem, co? Bez wysiłku? Nie ze mną takie numery, beee! Życie, człowieku, to współzawodnictwo. Wygrywa lepszy. Chcesz ze mną wygrać, udowodnij, że jesteś lepszy. Zamiast dogadywania się, zawody. Zwycięzca podyktuje warunki. Proponuję wyścig, stąd do starej wierzby na grobli.
— Nie wiem, gdzie jest grobla ani gdzie jest stara wierzba.
— Gdybyś wiedział, tobym nie proponował wyścigu. Lubię zawody, ale nie lubię przegrywać.
— Zauważyłem. Nie, nie będziemy się ścigać. Gorąco dzisiaj.
— Szkoda. Może więc zmierzymy się w inny sposób? — diabeł wyszczerzył żółte zęby i podniósł z ziemi spory polny kamień. - Czy znasz grę w "Kto głośniej huknie?" Ja hukam pierwszy. Zamknij oczy.
— Mam inną propozycję.
— Zamieniam się w słuch.
— Wyniesiesz się stąd bez zawodów, wyścigów i hukania. Sam, bez przymusu.
— Wsadź taką propozycję a d'yeabl aep arse — ~ diabeł wykazał znajomość Starszej Mowy. - Nie wyniosę się stąd. Mnie się tu podoba.
— Ale za bardzo tu narozrabiałeś. Przesadziłeś z żartami.
— Dliweisheyss ci do moich żartów. - Silvan, jak się okazało, znał również krasnoludzki. - A twoja propozycja też warta jest tyle co Dliweisheyss. Nigdzie się nie wyniosę. Chyba że mnie pokonasz w jakiejś grze. Dać ci szansę? Zabawimy się w zagadki, jeśli nie lubisz gier siłowych. Zaraz zadam ci zagadkę, jeśli ją odgadniesz, wygrałeś, a ja się wynoszę. Jeśli ci się nie uda, ja zostaję, a ty się wynosisz. Wytęż pomyślunek, bo zagadka nie jest łatwa.
Zanim Geralt zdążył zaprotestować, diabeł zabeczał, potupał racicami, smagnął ziemię ogonem i wyrecytował:
Różowe listeczki, pełniutkie strączeczki,
Rośnie w miękkiej glinie nie opodal rzeczki,
Na długiej łodydze nakrapiany kwiat,
Nie pokazuj kotu, boby zaraz zjadł.
— No, co to jest? Zgadnij.
— Pojęcia nie mam — przyznał obojętnie wiedźmin, nawet nie usiłując się zastanawiać. - Może pnący groszek?
- Źle. Przegrałeś.
— Ajak brzmi prawidłowe rozwiązanie? Co ma… hm… nakrapiane strączeczki?
— Kapusta.
— Słuchaj — warknął Geralt. - Zaczynasz działać mi na nerwy.
— Uprzedzałem — zarechotał diabeł — że zagadka nie jest łatwa. Trudno. Wygrałem, zostaję. A ty odchodzisz. Żegnam pana ozięble.
— Jeszcze chwila — wiedźmin skrycie włożył rękę do kieszeni. - A moja zagadka? Mam chyba prawo do re-wanżu?
— Nie — zaprotestował diabeł. - Niby z jakiej racji? Przecież mógłbym nie odgadnąć. Masz mnie za głupka?
— Nie — pokręcił głową Geralt. - Mam cię za złośliwego, aroganckiego bęcwała. Zaraz zabawimy się w całkiem nową, nie znaną ci grę.
— Ha! Więc jednak! Co to za gra?
— Gra nazywa się — rzekł wiedźmin wolno — "Nie rób drugiemu, co tobie niemiło". Nie musisz zamykać oczu.
Geralt zgarbił się w błyskawicznym zamachu, calowa żelazna kulka świsnęła ostro w powietrzu i z trzaskiem wyrżnęła diabła prosto między rogi. Stwór runął na wznak jak trafiony gromem. Geralt długim szczupakiem rzucił się między tyki i chwycił go za kosmatą nogę. Silvan zabeczał i wierzgnął, wiedźmin ukrył głowę za ramieniem, ale i tak zadzwoniło mu w uszach, bo diabeł, mimo nikczemnej postury, kopał z siłą złośliwego muła. Spróbował ucapić wierzgającą racicę, ale nie zdołał. Koźloróg zatrzepotał, zamłócił po ziemi rękami i kopnął go ponownie, prosto w czoło. Wiedźmin zaklął czując, jak noga diabła wymyka mu się z palców. Obaj, rozłączywszy się, potoczyli się w różne strony, z trzaskiem przewracając tyczki i plącząc się w konopianych pnączach.
Diabeł zerwał się pierwszy i zaszarżował, opuszczając rogaty łeb. Ale Geralt też już stał pewnie na nogach i bez wysiłku uniknął ataku, chwycił stwora za róg, szarpnął mocno, zwalił na ziemię i przygniótł kolanami. Diabeł zabeczał i plunął mu prosto w oczy, i to w taki sposób, jakiego nie powstydziłby się wielbłąd dotknięty ślinotokiem. Wiedźmin odruchowo cofnął się, nie puszczając jednak diablich rogów. Silvan, próbując miotać głową, wierzgnął obydwoma kopytami naraz i — co dziwniejsze — obydwoma trafił. Geralt zaklął brzydko, ale nie zwolnił chwytu. Poderwał diabła z ziemi, przyparł do trzeszczących tyczek i z całej siły kopnął w kosmate kolano, po czym schylił się i napluł mu prosto do ucha. Diabeł zawył i zakłapał tępymi zębami.
— Nie rób drugiemu… — wydyszał wiedźmin — …co tobie niemiło! Gramy dalej?
— Bleblebleeeeee!!! - diabeł bulgotał, wył i pluł zaciekle, ale Geralt krzepko dzierżył go za rogi i dusił łeb ku dołowi, dzięki czemu plunięcia trafiały we własne diable Facice, drące ziemię, wzbijające chmury kurzu i zielska.
Następne kilka minut upłynęło na intensywnej szamotaninie, wymianie obelg i kopniaków. Geralt, o ile w ogóle mógł się z czegoś radować, to wyłącznie z faktu, ze nikt go nie widzi, scena bowiem przedstawiała się iście kretyńsko.
Impet kolejnego kopniaka rozerwał obu walczących i cisnął nimi w przeciwne strony, w gąszcz konopi. Diabeł ponownie wyprzedził wiedźmina — zerwał się i rzucił do ucieczki, zauważalnie kusztykając. Geralt, dysząc i ocierając twarz, rzucił się w pościg. Przedarli się przez konopie, wpadli w chmiel. Wiedźmin usłyszał tętent galopującego konia. Odgłos, którego oczekiwał.
— Tutaj, Jaskier! Tutaj! — wrzasnął. - W chmielu!
Nagle zobaczył pierś wierzchowca tuz przed sobą, a w następnej chwili został najechany. Odbił się od konia jak od skały i runął na wznak, od uderzenia o ziemię pociemniało mu w oczach. Pomimo to zdołał odturlać się w bok, za chmielowe tyki, unikając kopyt. Zerwał się zwinnie, ale w tym momencie najechał go drugi jeździec, ponownie obalając. A potem nagle ktoś zwalił się na niego, przygwoździł do ziemi.
A potem był błysk i przenikliwy ból w potylicy.
I ciemność.
Na ustach miał piasek. Gdy chciał go wypluć, zorientował się, że leży twarzą do ziemi. Gdy chciał się poruszyć, zorientował się, że jest związany. Uniósł lekko głowę. Słyszał głosy.
Leżał na leśnej ściółce, tuż obok pnia sosny. O jakieś dwadzieścia kroków stało kilka rozkułbaczonych koni. Widział je zza pierzastych paproci, niedokładnie, ale jeden z tych koni był bez wątpienia kasztanką Jaskra.
— Trzy worki kukurydzy — usłyszał. - Dobrze, Torque. Bardzo dobrze. Spisałeś się.
— To jeszcze nie wszystko — powiedział bekliwy głos, mogący być wyłącznie głosem diabła silvana. - Spójrz na to Galarr. Niby fasola, ale zupełnie biała. I jaka wielka! A to to się nazywa rzepak. Oni z tego robią olej.
Geralt mocno zacisnął powieki i ponownie otworzył oczy. Nie, to nie był sen. Diabeł i Galarr, kimkolwiek był, posługiwali się Starszą Mową, językiem elfów. Ale słowa kukurydza", «fasola» i «rzepak» użyte były we wspólnym.
— A to? Co to jest? — spytał ten nazywany Galarrem.
— Siemię lniane. Len, pojmujesz? Koszule się robi z lnu. To jest dużo tańsze niż jedwab i bardziej odporne. Sposób obróbki jest, jak mi się zdaje, dość skomplikowany, ale wybadam, co i jak.
— Byle się tylko przyjął ten twój len, byle nie zmarniał nam jak rzepa — poskarżył się Galarr, nadal posługując się cudacznym volapukiem. - Postaraj się o nowe sadzonki rzepy, Torque.
— Nie ma strachu — beknął diabeł. - Tu z tym nie ma problemu, tu wszystko rośnie jak cholera. Dostarczę wam, nie bój się.
— I jeszcze jedno — powiedział Galarr. - Dowiedz się wreszcie, na czym polega ta ich trójpolówka.
Wiedźmin ostrożnie uniósł głowę i spróbował się obrócić.
— Geralt… — usłyszał szept. - Ocknąłeś się?
— Jaskier… — odszepnął. - Gdzie my… Co z nami…
Jaskier tylko stęknął z cicha. Geralt miał dość. Zaklął, wyprężył się i przewrócił na bok.
Na środku polany stał diabeł, noszący, jak to już wiedział, dźwięczne imię Torque. Był zajęty ładowaniem na konie worków, saków i juków. W czynności tej pomagał mu szczupły, wysoki mężczyzna mogący być wyłącznie Galarrem. Ten, usłyszawszy ruch wiedźmina, odwrócił się. Jego włosy były czarne z wyraźnym odcieniem granatu. Miał ostre rysy twarzy i wielkie, błyszczące oczy. I szpiczaste zakończone uszy.
Galarr był elfem. Elfem z gór. Czystej krwi Aen Sei-dhe, przedstawicielem Starszego Ludu.
Galarr nie był jedynym elfem w zasięgu wzroku. Na skraju polany siedziało ich jeszcze sześciu. Jeden zajęty był wybebeszaniem juków Jaskra, drugi brzdąkał na lutni trubadura. Pozostali, zebrani dookoła rozwiązanego worka, zajmowali się łapczywym pożeraniem rzepy i surowej marchwi.
— Yanadain, Toruviel — powiedział Galarr, wskazując jeńców ruchem głowy. - Vedrai! Enn'le! Torque podskoczył i zabeczał.
— Nie, Galarr! Nie! Filavandrel zabronił! Zapomniałeś?
— Nie, nie zapomniałem. - Galarr przerzucił dwa związane worki przez grzbiet konia. - Ale trzeba sprawdzić, czy nie rozluźnili pęt.
— Czego chcecie od nas? — jęknął trubadur, podczas gdy któryś z elfów, przygniótłszy go do ziemi kolanem, sprawdzał węzły. - Dlaczego nas więzicie? O co wam chodzi? Jestem Jaskier, poe…
Geralt usłyszał odgłos uderzenia. Obrócił się, wykręcił głowę.
Stojąca nad Jaskrem elfka miała czarne oczy i krucze włosy, bujnie opadające na ramiona, tylko na skroniach zaplecione w dwa cieniutkie warkoczyki. Nosiła krótki skórzany kabacik na luźnej koszuli z zielonej satyny i obcisłe wełniane legginsy wpuszczone w jeździeckie buty. Biodra miała owinięte kolorową chustą sięgającą połowy ud.
— Que glosse? — spytała, patrząc na wiedźmina i bawiąc się rękojeścią długiego sztyletu u pasa. - Que l'en pavienn, ell'ea?
— NelFea — zaprzeczył. - Ten pavienn, Aen Seidhe.
— Słyszałeś? - elfka obróciła się w stronę towarzysza, wysokiego Seidhe, który nie zadając sobie trudu sprawdzania więzów Geralta brzdąkał na lutni Jaskra z obojętnym wyrazem pociągłej twarzy. - Słyszałeś, Vanadain? Małpolud potrafi mówić! Potrafi nawet być bezczelny!
Seidhe wzruszył ramionami. Pióra dekorujące jego kurtkę zaszeleściły.
— Jeszcze jeden powód, by go zakneblować, Toruviel. Elfka pochyliła się nad Geraltem. Miała długie rzęsy, nienaturalnie bladą cerę i spierzchnięte, spękane wargi. Nosiła długi naszyjnik z rzeźbionych kawałków złotej brzozy nawleczonych na rzemyk kilkakrotnie owinięty wokół szyi.
— No, powiedz coś jeszcze, małpoludzie — syknęła. - Zobaczymy, na co stać twoją przywykłą do szczekania krtań.
— Cóż to, potrzebujesz pretekstu — wiedźmin z wysiłkiem obrócił się na plecy, wypluł piasek — by uderzyć związanego? Bij bez pretekstu, przecież widziałem, ze to lubisz. Ulżyj sobie.
Elfka wyprostowała się.
— Na tobie już sobie ulżyłam, i to wówczas, gdy miałeś wolne ręce — powiedziała. - To ja rozjechałam cię koniem i dałam po łbie. Wiedz, że to również ja z tobą skończę, gdy czas przyjdzie. Nie odpowiedział.
— Najchętniej pchnęłabym cię z bliska, patrząc w oczy- ciągnęła elfka. - Ale ogromnie śmierdzisz, człowieku. Zastrzelę cię z łuku.
— Twoja wola — wiedźmin wzruszył ramionami, na ile pozwalały mu na to pęta. - Zrobisz, co zechcesz, szlachetna Aen Seidhe. Do związanego i nieruchomego celu powinnaś trafić.
Elfka stanęła nad nim w rozkroku, pochyliła się, błysnęła zębami.
— Powinnam — syknęła. - Trafiam, w co zechcę. Ale możesz być pewien, że nie zginiesz od pierwszej strzały. Ani od drugiej. Postaram się, byś czuł, że umierasz.
— Nie podchodź tak blisko — wykrzywił się; udając wstręt. - Ogromnie śmierdzisz, Aen Seidhe.
Elfka odskoczyła, zakołysała się w wąskich biodrach i z rozmachem kopnęła go w udo. Geralt skurczył się i zwinął widząc, w które miejsce zamierza go kopnąć ponownie. Udało mu się, dostał w biodro, ale tak, że aż zęby mu zadzwoniły.
Stojący obok wysoki elf kwitował kopnięcia ostrymi akordami na strunach lutni.
— Zostaw go, Toruviel! — zabeczał diabeł. - Zwariowałaś? Galarr, każ jej przestać!
— Thaesse! — wrzasnęła Toruviel i kopnęła wiedźmina raz jeszcze. Wysoki Seidhe gwałtownie szarpinął struny, jedna pękła z przeciągłym jękiem.
— Dość tego! Dość, na bogów! — rozdarł się nerwowo Jaskier, szamocząc i ciskając w powrozach. - Dlaczego znęcasz się nad nim, głupia dziwko? Zostawcie nas w spokoju! A ty zostaw w spokoju moją lutnię, dobrze?
Toruviel odwróciła się ku niemu ze złym grymasem na spękanych ustach.
— Muzyk! — warknęła. - Człowiek, a muzyk! Lutnista! Bez słowa wyciągnęła instrument z rąk wysokiego elfa i z rozmachem roztrzaskała lutnię o pień sosny, rzuciła oplatane strunami resztki na pierś Jaskra.
— Na krowim rogu ci grać, dzikusie, nie na lutni. Poeta zbladł śmiertelnie, wargi mu zadrżały. Geralt, czując rosnącą gdzieś w środku zimną wściekłość, przyciągnął wzrokiem czarne oczy Toruviel.
— Co się tak gapisz? — syknęła elfka, pochylając się. -Brudny małpoludzie! Chcesz, bym wykłuła ci te gadzie oczy?
Jej naszyjnik zawisł tuż nad nim. Wiedźmin wyprężył się, poderwał nagłym rzutem, chwycił naszyjnik zębami i targnął potężnie, kurcząc nogi i wykręcając się w bok. Toruviel straciła równowagę, zwaliła się na niego. Geralt miotnął się w więzach jak wyciągnięta na brzeg ryba, przygniótł sobą elfkę, odrzucił głowę w tył tak, że aż chrupnęło mu w kręgach szyjnych i z całej siły uderzył ją czołem w twarz. Toruviel zawyła, zachłysnęła się.
Brutalnie ściągnęli go z niej, wlokąc za ubranie i włosy, unieśli. Któryś uderzył go, poczuł, jak pierścienie tną skórę na kości policzkowej, las przed oczyma zatańczył i popłynął. Dostrzegł, jak Toruviel zrywa się na klęczki, zobaczył krew płynącą jej z nosa i ust. Elfka wyszarpnęła sztylet z pochwy, ale nagle załkała, zgarbiła się, chwyciła za twarz i opuściła głowę między kolana.
Wysoki elf w przybranej pstrokatymi piórami kurtce wyjął sztylet z jej ręki, podszedł do podtrzymywanego wiedźmina. Uśmiechał się, unosząc ostrze. Geralt widział go już na czerwono, krew z czoła rozciętego o zęby Toruviel zalewała mu oczodół.
— Nie! — zabeczał Torque, dopadając do elfa i wieszając się u jego ręki. - Nie zabijaj! Nie!
— Voe'rle, Vanadain — rozległ się nagle dźwięczny głos. - Quess aen? Caelm, evellienn! Galarr!
Geralt obrócił głowę na tyle, na ile pozwalała mu wczepiona w jego włosy pięść.
Koń, który wjechał na polankę, był śnieżnobiały, grzywę miał długą, miękką, jedwabistą jak włosy kobiety. Włosy jeźdźca siedzącego w bogatym siodle były identyczne w kolorze, ściągnięte na czole opaską wysadzaną szafirami.
Torque, pobekując, dopadł konia, uchwycił się strzemienia i zasypał białowłosego elfa potokiem wymowy. Seidhe przerwał mu władczym gestem, zeskoczył z siodła. Zbliżył się do podtrzymywanej przez dwóch elfów Toruviel, ostrożnie odjął jej od twarzy zakrwawioną chustkę. Toruviel jęknęła rozdzierająco. Seidhe pokręcił głową, odwrócił się w stronę wiedźmina, podszedł bliżej. Jego czarne, palące oczy, błyszczące niczym gwiazdy w pobladłej twarzy, były sino podkrążone, jak gdyby przez kilka nocy z rzędu nie zaznał snu.
— Kąsasz nawet związany — powiedział cicho w pozbawionym akcentu wspólnym. - Jak bazyliszek. Wyciągnę z tego wnioski.
— Toruviel zaczęła — zabeczał diabeł. - Kopała go, związanego, jakby rozum straciła…
Elf znowu nakazał mu gestem milczenie. Na jego krótki rozkaz inni Seidhe zawlekli wiedźmina i Jaskra pod sosnę, przykrępowali pasami do pnia. Potem wszyscy uklękli przy leżącej Toruviel, zasłaniając ją. Geralt słyszał, jak w pewnej chwili krzyknęła, szamocząc się w ich rękach.
— Nie chciałem tego — powiedział diabeł, nadal stojący obok nich. - Nie chciałem, człowieku. Nie wiedziałem, ze oni się pojawią akurat wtedy, gdy my… Gdy ciebie ogłuszyli, a twego druha wzięli na powróz, prosiłem, by was porzucili tam, w chmielu. Ale…
— Nie mogli zostawić świadków — mruknął wiedźmin.
— Chyba nas nie zabiją? - jęknął Jaskier. - Chyba nas nie…
Torque milczał, poruszając miękkim nosem.
— Cholera — zajęczał znowu poeta. - Zabiją nas? O co tu chodzi, Geralt? Świadkami czego byliśmy?
— Nasz koźlorogi przyjaciel wypełnia w Dolinie Kwiatów szczególną misję. Prawda, Torque? Na polecenie elfów kradnie nasiona, sadzonki, wiedzę rolniczą… Co jeszcze, diable?
— Co się da — beknął Torque. - Wszystko, czego potrzebują. A pokaż mi taką rzecz, której oni nie potrzebują. Oni głodują w górach, zwłaszcza zimą. A o rolnictwie nie mają pojęcia. Zanim udomowią zwierzynę czy drób, zanim cokolwiek wyhodują na poletkach… Oni nie mają na to czasu, człowieku.
— Gówno mnie obchodzi ich czas. Co ja im zrobiłem? — zajęczał Jaskier. - Co ja im zrobiłem złego?
— Pomyśl dobrze — powiedział białowłosy elf, zbliżywszy się bezszelestnie — a być może sam zdołasz sobie odpowiedzieć na to pytanie.
— On po prostu-mści się za wszystkie krzywdy, jakich elfy doznały od ludzi — uśmiechnął się krzywo wiedźmin. - Jest mu bez różnicy, na kim się mści. Nie daj się zwieść jego szlachetnej postaci i wyszukanej mowie, Jaskier. On niczym nie różni się od tej czarnookiej, która nas skopała. Musi na kimś wyładować swoją bezsilną nienawiść.
Elf podniósł strzaskaną lutnię Jaskra. Przez chwilę patrzył w milczeniu na zniszczony instrument, wreszcie odrzucił go w krzaki.
— Gdybym chciał dać upust nienawiści lub chęci zemsty — powiedział, bawiąc się rękawicami z miękkiej, białej skóry — wpadłbym do doliny nocą, spalił osady i wyrżnął mieszkańców. Dziecinnie łatwe, oni nawet nie wystawiają straży. Nie widzą i nie słyszą nas, gdy chodzą do lasu. Czy może być coś prostszego, coś łatwiejszego niż szybka, cicha strzała zza drzewa? Ale my nie urządzamy na was polowań. To ty, człowieku o dziwnych oczach, urządziłeś 'polowanie na naszego przyjaciela, silvana Torque.
— Eeee, przesada — beknął diabeł. - Jakie tam polowanie. Zabawiliśmy się trochę…
— To wy, ludzie, nienawidzicie wszystkiego, co różni się od was, choćby tylko kształtem uszu — ciągnął spokojnie elf, nie zwracając na koźloroga uwagi. - Dlatego odebraliście nam naszą ziemię, wypędziliście nas z naszych domów, wyparliście w dzikie góry. Zajęliście naszą Dol Blat-hanna, Dolinę Kwiatów. Jestem Filavandrel aen Fidhail ze Srebrnych Wież, z rodu Feleaomów z Białych Okrętów. Obecnie, wygnany i wyszczuty na kraniec świata, jestem Filavandrel z Krańca Świata.
- Świat jest wielki — mruknął wiedźmin. - Możemy się pomieścić. Jest dość miejsca.
- Świat jest wielki — powtórzył elf. - To prawda, człowieku. Ale wyście zmienili ten świat. Początkowo zmienialiście go siłą, postępowaliście z nim tak, jak ze wszystkim, co wpadło wam w ręce. Teraz wygląda na to, że świat zaczął się do was dopasowywać. Ugiął się przed wami. Uległ wam.
Geralt nie odpowiedział.
— Torque powiedział prawdę — ciągnął Filavandrel. -Tak, głodujemy. Tak, grozi nam zagłada. Słońce świeci inaczej, powietrze jest inne, woda nie jest już tą wodą, którą była. To, co niegdyś jedliśmy, czego używaliśmy, ginie, karłowacieje, marnieje. Myśmy nigdy nie uprawiali ziemi, nie darliśmy jej w przeciwieństwie do was, ludzi, motykami i radiami. Warn ziemia płaci krwawy haracz. Nas obdarowywała. Wy wydzieracie ziemi jej skarby siłą. Dla nas ziemia rodziła i kwitła, bo kochała nas. Cóż, żadna miłość nie trwa wiecznie. Ale my chcemy przetrwać.
— Zamiast kraść ziarno, można je kupić. Tyle, ile będziecie potrzebowali. Wciąż macie mnóstwo rzeczy uważanych przez ludzi za niezwykle cenne. Możecie handlować.
Filavandrel uśmiechnął się pogardliwie.
— Z wami? Nigdy.
Geralt zmarszczył twarz, krusząc zaschniętą na policzku krew.
— Niech was diabli, razem z waszą arogancją i pogardą. Nie chcąc współżyć, skazujecie się sami na zagładę. Współżyć, ułożyć się, to wasza jedyna szansa.
Filavandrel pochylił się mocno do przodu, oczy mu rozbłysły.
— Współżyć na waszych warunkach? — spytał zmienionym, ale wciąż spokojnym głosem. - Uznawszy waszą dominację? Utraciwszy tożsamość? Współżyć jako kto? Niewolnicy? Pariasi? Współżyć z wami zza murów, którymi odgradzacie się od nas w miastach? Współżyć z waszymi kobietami i iść za to na stryczek? Względnie patrzeć, co spotyka na każdym kroku dzieci będące skutkiem takiego współżycia? Dlaczego unikasz mojego wzroku, dziwny człowieku? Jak tobie układa się współżycie z bliźnimi, od których przecież różnisz się nieco?
— Radzę sobie — wiedźmin spojrzał mu prosto w oczy. - Jakoś sobie radzę. Bo muszę. Bo innego wyjścia nie mam. Bo jakoś zmogłem w sobie pychę i dumę z inności, bo zrozumiałem, ze pycha i duma, choć jest obroną przed innością, jest obroną żałosną. Bo zrozumiałem, ze słońce świeci inaczej, bo coś się zmienia, a nie ja jestem osią tych zmian. Słońce świeci inaczej i będzie świecić, nic nie da porywanie się na nie z motyką. Trzeba akceptować fakty, elfie, trzeba się tego nauczyć.
— Tego właśnie pragniecie, prawda? — Filavandrel starł nadgarstkiem pot, który wystąpił na blade czoło nad białymi brwiami. - To chcecie narzucić innym? Przekonanie, że oto nadszedł wasz czas, wasza, ludzka era i epoka, ze to, co robicie innym rasom, jest równie naturalne jak wschody i zachody słońca? Ze wszyscy muszą się z tym pogodzić, zaakceptować to? I ty mnie zarzucasz pychę? A czym są poglądy, które głosisz? Dlaczego wy, ludzie, nie zdacie sobie wreszcie sprawy z faktu, że w waszym panowaniu nad światem jest akurat tyle naturalności, ile we wszach rozmnożonych w kożuchu? Z równym skutkiem mógłbyś proponować mi współżycie z wszami, z równym skupieniem słuchałbym wszy, gdyby w zamian za uznanie ich zwierzchnictwa wyrażały zgodę na wspólne korzystanie z kożucha.
— Nie trać więc czasu na dyskusję z takim nieprzyjemnym insektem, elfie — rzekł wiedźmin, z trudem panując nad głosem. - Dziwi mnie, jak bardzo pragniesz w takiej wszy jak ja wzbudzić poczucie winy i skruchę. Jesteś żałosny, Filavandrel. Jesteś rozgoryczony, spragniony zemsty i świadom własnej bezsiły. Dalej, pchnij mnie mieczem. Zemścij się na całej ludzkiej rasie. Zobaczysz, jak ci ulży. Kopnij mnie przedtem w jaja lub w zęby, jak ta twoja Toruviel.
Filavandrel odwrócił głowę.
— Toruviel jest chora — powiedział.
— Znam tę chorobę i jej objawy — Geralt splunął przez ramię. - To, co jej zaaplikowałem, powinno pomóc.
— Rzeczywiście, ta rozmowa nie ma sensu — Filavandrel wstał. - Przykro mi, ale musimy was zabić. Zemsta nie ma tu nic do rzeczy, to rozwiązanie czysto praktyczne. Torque musi nadal wykonywać swoje zadania, a nikt nie ma prawa podejrzewać, dla kogo to robi. Nie stać nas na wojnę z wami, a na handel i wymianę nie damy się nabrać. Nie jesteśmy aż tak naiwni, by nie wiedzieć, czyją forpocztę stanowią wasi kupcy. Kto za nimi przychodzi. I jakiego rodzaju współżycie przynosi.
— Elfie — odezwał się cicho milczący do tej chwili Jaskier. - Mam przyjaciół. Ludzi, którzy dadzą za nas okup. Jeśli zechcesz, także w formie żywności. W każdej formie. Pomyśl o tym. Przecież te ukradzione nasiona was nie uratują…
— Nic ich już nie uratuje — przerwał mu Geralt. - Nie płaszcz się przed nim, Jaskier, nie błagaj go. To bezcelowe i pożałowania godne.
— Jak na kogoś, kto żyje tak krótko — uśmiechnął się wymuszenie Filavandrel — wykazujesz zaskakującą pogardę śmierci, człowieku.
— Raz matka rodziła i raz się umiera — powiedział spokojnie wiedźmin. - Filozofia w sam raz dla wszy, prawda? A twoja długowieczność? Żal mi ciebie, Filavandrel.
Elf uniósł brwi.
— Wyjaśnij, dlaczego.
— Jesteście żałośnie śmieszni, wy, z ukradzionymi woreczkami nasion na jucznych koniach, z garstką ziarna, z tą odrobiną, dzięki której chcecie przetrwać. I z tą waszą misją, która ma odwrócić wasze myśli od bliskiej zagłady. Bo ty przecież wiesz, że to już koniec. Nic nie wzejdzie i nie urodzi się na płaskowyżach, nic was już nie uratuje.
Ale jesteście długowieczni, będziecie żyli długo, bardzo długo, w arogancko wybranej izolacji, coraz mniej liczni, coraz słabsi, coraz bardziej zgorzkniali. I ty wiesz, co się wówczas stanie, Filavandrel. Wiesz, że wtedy zrozpaczeni młodzieńcy o oczach stuletnich starców i dziewczyny, przekwitłe, jałowe i chore, takie jak Toruviel, poprowadzą w doliny tych, którzy jeszcze będą mogli utrzymać w garści miecze i łuki. Zejdziecie w kwitnące doliny na spotkanie ze śmiercią, pragnąc umierać godnie, w walce, a nie na barłogach, na które powalą was anemia, gruźlica i szkorbut. Wtedy, długowieczny Aen Seidhe, przypomnisz sobie mnie. Przypomnisz sobie, że było mi cię żal. I zrozumiesz, że miałem rację.
— Czas pokaże, kto miał rację — rzekł cicho elf. - I tu tkwi przewaga długowieczności. Ja mam szansę się o tym przekonać. Choćby dzięki tej ukradzionej garstce ziarna. Ty takiej szansy mieć nie będziesz. Umrzesz za chwilę.
— Oszczędź chociaż jego — Geralt wskazał Jaskra ruchem głowy. - Nie, nie z patetycznego miłosierdzia. Z rozsądku. O mnie nikt się nie upomni, ale jego będą chcieli pomścić.
— Marnie oceniasz mój rozsądek — powiedział z ociąganiem elf. - Jeśli on przeżyje dzięki tobie, bez wątpienia poczuje się w obowiązku pomścić cię.
— Możesz być pewien! — wybuchnął Jaskier, blady jak śmierć. - Możesz być pewien, sukinsynu. Zabij mnie też, bo obiecuję ci, w innym razie poderwę przeciw wam cały świat. Zobaczysz, na co stać wszy z kożucha! Wykończymy was, choćbyśmy mieli zrównać z ziemią te wasze góry! Możesz być tego pewien!
— Aleś ty głupi, Jaskier — westchnął wiedźmin.
— Raz matka rodziła i raz się umiera — rzekł hardo poeta, przy czym efekt hardości psuły nieco zęby dzwoniące jak kastaniety.
— To przesądza sprawę — Filavandrel wyjął rękawice zza pasa i naciągnął je. - Czas zakończyć ten epizod.
Na jego krótki rozkaz elfy z łukami ustawiły się naprzeciw. Zrobiły to szybko, najwyraźniej czekały na to już od dawna. Jeden, jak zauważył wiedźmin, wciąż jeszcze żuł rzepę. Toruviel, z ustami i nosem zabandażowanymi na krzyż pasami tkaniny i brzozowej kory, stanęła obok łuczników. Bez łuku.
— Zawiązać wam oczy? — spytał Filavandrel.
— Odejdź — wiedźmin odwrócił głowę. - Idź sobie…
— A d'yeabl aep arse — dokończył Jaskier, dzwoniąc zębami.
— O, nie! — zabeczał nagle diabeł, podbiegając i zasłaniając sobą skazańców. - Rozum wam odjęło? Filavandrel! Nie tak się umawialiśmy! Nie tak! Miałeś ich wywieźć w góry, przetrzymać gdzieś w jaskiniach, dopóki nie skończymy tu…
— Torque — powiedział elf. - Nie mogę. Nie mogę ryzykować. Widziałeś, co on zrobił Toruviel, związany? Nie mogę ryzykować.
— Nie obchodzi mnie, co możesz, a czego nie! Co wy sobie wyobrażacie? Sądzicie, że pozwolę wam na mord? Tu, na mojej ziemi? Tuż obok mojej osady? Wy przeklęci durnie! Zabierajcie się stąd razem z waszymi łukami, bo was na rogi wezmę, uk, uk!
— Torque — Filavandrel oparł ręce o pas. - To, co musimy zrobić, to konieczność.
— Duweisheyss, a nie konieczność!
— Odejdź na bok, Torque.
Koźloróg potrząsnął uszami, zabeczał jeszcze głośniej, wybałuszył oczy i zgiął łokieć w popularnym wśród kras-noludów obelżywym geście.
— Nie będziecie tu nikogo mordować! Wsiadajcie na konie i wynoście się w góry, za przełęcze! W przeciwnym razie musicie zabić i mnie!
— Bądź rozsądny — powiedział wolno białowłosy elf. - Jeżeli zostawimy ich przy życiu, ludzie dowiedzą się o tobie, o tym, co robisz. Dopadną cię i zamęczą. Znasz ich przecież.
— Znam — beknął diabeł, wciąż zasłaniając sobą Geralch lepiej niż was! I nie wiem, zaiste, z kim lepiej trzymać! Żałuję, że się z wami sprzymierzyłem, Filavandrel!
— Sam tego chciałeś — rzekł zimno elf, dając znak łucznikom. - Sam tego chciałeś, Torque. L'sparellean! Evel. lienn!
Elfy wyciągnęły strzały z kołczanów.
— Odejdź, Torque — rzekł Geralt, zaciskając zęby. - To nie ma sensu. - Odejdź na bok.
Diabeł, nie ruszając się z miejsca, pokazał mu krasno-ludzki gest.
— Słyszę… muzykę… - zaszlochał nagle Jaskier.
— To się zdarza — rzekł wiedźmin, patrząc na groty strzał. - Nie przejmuj się. To żaden wstyd zgłupieć ze strachu.
Twarz Filavandrela zmieniła się, skurczyła w dziwnym grymasie. Białowłosy Seidhe odwrócił się gwałtownie, krzyknął na łuczników, krótko, urwanie. Łucznicy opuścili broń.
Na polanę weszła Lilie.
To nie było już chude wiejskie dziewczę w zgrzebnej sukieneczce. Przez porastające polanę trawy szła — nie, nie szła — płynęła ku nim Królowa, promienna, złotowłosa, płomiennooka, zachwycająca Królowa Pól udekorowana girlandami kwiatów, kłosów, pęków ziół. U jej lewego boku dreptał na sztywnych nogach jelonek, u prawego szeleścił wielki jeż.
— Dana Meadbh — powiedział z czcią Filavandrel. A potem pochylił głowę i uklęknął.
Klęknęły też pozostałe elfy, powoli, jakby z ociąganiem, jeden po drugim padały na kolana, pochylały głowy nisko, z czcią. Ostatnią, która uklękła, była Toruviel.
— Hael, Dana Meadbh — powtórzył Filavandrel. Lilie nie odpowiedziała na pozdrowienie. Zatrzymała się kilka kroków przed elfem, powiodła błękitnym spojrzeniem po Jaskrze i Geralcie. Torque, choć również pochylony, zgięty w ukłonie, natychmiast zabrał się do rozcinania więzów. Żaden z Seidhe nie poruszył się.
Lilie wciąż stała przed Filavandrelem. Nie odezwała się, nie wydała najmniejszego dźwięku, ale wiedźmin widział zmiany na twarzy elfa, wyczuwał otaczającą ich aurę i nie miał wątpliwości, że między parą dokonywała się wymiana myśli. Diabeł pociągnął go nagle za rękaw.
— Twój przyjaciel — zabeczał cicho — zdecydował się zemdleć. Rychło w czas. Co robić?
— Daj mu parę razy po gębie.
— Z rozkoszą.
Filavandrel wstał z kolan. Na jego rozkaz elfy błyskawicznie rzuciły się siodłać konie.
— Chodź z nami, Dana Meabdh — powiedział białowłosy elf. - Jesteś nam potrzebna. Nie opuszczaj nas, Odwieczna. Nie pozbawiaj nas twej miłości. Zginiemy bez niej.
Lilie wolno pokręciła głową, wskazała na wschód, w stronę gór. Elf skłonił się, mnąc w dłoni zdobione wodze swego białogrzywego wierzchowca.
Podszedł Jaskier, blady i oniemiały, podtrzymywany przez silvana. Lilie spojrzała na niego, uśmiechnęła się. Popatrzyła w oczy wiedźmina, patrzyła długo. Nie powiedziała ani słowa. Słowa nie były potrzebne.
Większość elfów była już w siodłach, gdy zbliżyli się Filavandrel i Toruviel. Geralt spojrzał w czarne oczy ełfki widoczne znad bandaży.
— Toruviel… — zaczął. I nie dokończył.
Elfka kiwnęła głową. Zdjęła z łęku siodła lutnię, wspaniały instrument z lekkiego, kunsztownie intarsjowanego drewna, ze smukłym, rzeźbionym gryfem. Bez słowa wręczyła lutnię Jaskrowi. Poeta przyjął instrument, skłonił się. Również bez słowa, ale jego oczy mówiły wiele.
- Żegnaj, dziwny człowieku — powiedział cicho Filavandrel do Geralta. - Masz rację. Słowa nie są potrzebne. Niczego nie zmienią.
Geralt milczał.
— Po dłuższym zastanowieniu — dodał Seidhe — doszedłem do wniosku, że miałeś słuszność. Wtedy, gdy było ci nas żal. Do zobaczenia zatem. Do zobaczenia wkrótce, w dniu, w którym zejdziemy w doliny, by umierać z godnością. Będziemy wówczas rozglądać się za tobą, ja i Toruviel. Nie zawiedź nas.
Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. A potem wiedźmin odpowiedział krótko i prosto:
— Postaram się.
— Na bogów, Geralt — Jaskier przestał grać, przytuli} lutnię, dotknął jej policzkiem. - To drewno samo śpiewa! Te struny żyją! Co za cudowny ton! Cholera, za tę luteńkę parę kopniaków i trochę strachu to bardzo niska cena. Pozwoliłbym się kopać od świtu do zmierzchu, gdybym wiedział, co dostanę. Geralt? Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
— Trudno was nie słyszeć — wiedźmin uniósł głowę znad księgi, spojrzał na diabła, który nadal zajadle piskał na dziwacznej fujarce zmontowanej z kawałków trzciny o różnej długości. - Słyszę was, cała okolica was słyszy.
— Duweisheyss, a nie okolica — Torque odłożył fujarkę.
— Pustkowie i tyle. Dzicz. Zadupie. Ech, żal mi moich konopi!
— Konopi mu żal — zaśmiał się Jaskier, ostrożnie podkręcając misternie rzeźbione kołki lutni. - Trzeba było siedzieć w gąszczu jak mysz pod miotłą, zamiast straszyć dziewki, niszczyć groble i paskudzić w studnie. Myślę, że teraz będziesz ostrożniejszy i zaniechasz figli, co, Torque?
— Ja lubię figle — oświadczył diabeł, szczerząc zęby. - I życia sobie bez nich nie wyobrażam. Ale niech wam będzie, obiecuję, że na nowych terenach będę ostrożniejszy. Będę figlował powściągliwiej.
Noc była pochmurna i wietrzna, wicher kładł trzciny, szumiał w gałęziach krzewów, wśród których rozłożyli obóz. Jaskier dorzucił chrustu do ognia. Torque wiercił się na legowisku, opędzając ogonem od komarów. W jeziorze z pluskiem rzuciła się ryba.
— Całą naszą wyprawę na kraniec świata opiszę w balladzie — oświadczył Jaskier. - I ciebie też w niej opiszę, Torque.
— Nie myśl, że ci to ujdzie na sucho — warknął diabeł.
— Ja wtedy też napiszę balladę i opiszę ciebie, i to tak, że przez dwanaście lat nie będziesz się mógł pokazać w przyzwoitym towarzystwie. Uważaj tedy. Geralt?
— Co?
— Wyczytałeś coś ciekawego w tej księdze, którą niecnie wyłudziłeś od kmiotków?
— Owszem.
— To przeczytaj i nam, póki się jeszcze ogień nie wypalił.
— Tak, tak — Jaskier zabrzęczał na dźwięcznych strunach lutni Toruviel. - Przeczytaj, Geralt.
Wiedźmin oparł się na łokciu, przysuwając księgę bliżej ogniska.
— Ujrzeć ją można — zaczął — letnim czasem, od Dni Maju i Czerwia aż po dni Paździerza, ale najczęściej zdarza się to we Święto Sierpu, które prastarzy zwali: «Lam-mas». Objawia się ona jako Panna Jasnowłosa, we kwiatach cała, a wszystko, co żywię, podąża za nią i lgnie do niej, zajedno, ziele czy zwierz. Dlatego i imię jej jest Żywią. Prastarzy zwą ją: «Danamebi» i czczą ją wielce. Nawet Brodaci, chociaż we wnętrzu gór, nie wśród pól mieszkają, szanują ją i imionują: "Bloemenmagde".
— Danamebi — mruknął Jaskier. - Dana Meabdh, Panna Polna.
— Kędy Żywią stąpnie, ziemia kwitnie i rodzi, i bujnie lęgnie się wszelaki stwór, taka jej moc. Ludy wszystkie ofiary jej składają z urodzaju, w nadziei płonnej, że ich, nie cudzą dziedzinę Żywią odwiedzi. Bo mówią też, że kiedyś na koniec osiądzie Żywią wśród tego ludu, który się nad inne wybije, ale są to, ot, babskie baje. Bo prawie mędrcy powiadają, że Żywią ziemię jeno kocha i to, co rośnie na niej i żyje, jednako, bez różnicy, płonka to najmniejsza czy robak najlichszy, a ludy wszelkie dla niej nie więcej znaczą niźli owa najchudsza płonka, bo przecie i tak przeminą kiedyś, a nowe po nich, inne przyjdą plemiona. A Żywią wieczną jest, była i będzie, zawsze, po koniec wieków.
— Po koniec wieków! — zaśpiewał trubadur i zabrzęczał na lutni. Torque dołączył się wysokim trelem na swej trzcinowej piszczałce. - Bądź pozdrowiona, Panno Polna! Za urodzaj, za kwiaty w Dol Blathanna, ale i za skórę niżej podpisanego, którą ocaliłaś przed podziurawieniem grotami strzał. Wiecie, coś wam powiem.
Przestał grać, objął lutnię jak dziecko i posmutniał.
— Chyba nie wspomnę w balladzie o elfach i o trudnościach, z jakimi przyszło im się borykać. Nie zabrakłoby mętów chętnych do ruszenia w góry… Po co przyspi(r). szać…
Trubadur zamilkł.
— Dokończ — rzekł gorzko Torque. - Chciałeś powiedzieć: przyspieszać to, co nieuchronne. Nieuniknione.
— Nie mówmy o tym — przerwał Geralt. - Po co o tym mówić? Słowa nie są potrzebne. Bierzcie przykład z Lilie, — Komunikowała się z elfem telepatycznie — mruknął bard. - Czułem to. Prawda, Geralt? Ty przecież wyczuwasz taką komunikację. Pojąłeś, o czym… Co przekazywała elfowi?
— Co nieco.
— O czym mówiła?
— O nadziei. O tym, że wszystko się odnawia i nie przestanie odnawiać.
— Tylko tyle?
— Wystarczyło.
— Hm… Geralt? Lilie mieszka we wsi, wśród ludzi. Czy sądzisz, że…
— …że wśród nich zostanie? Tu, w Dol Blathanna? Może. Jeżeli…
— Jeżeli co?
— Jeżeli ludzie okażą się tego godni. Jeżeli kraniec świata pozostanie krańcem świata. Jeżeli będziemy respektować granicę. No, dość tego gadania, chłopcy. Czas spać.
— Prawda. Północ blisko, ogień przygasa. Posiedzę jeszcze, zawsze najlepiej układało mi się rymy przy dogasającym ogniu. A potrzebuję dla mojej ballady tytułu. Ładnego tytułu.
— Może "Kraniec świata"?
— Banalne — parsknął poeta. - Nawet jeśli to faktycznie kraniec, trzeba to miejsce określić inaczej. Metaforycznie. Zakładam, że wiesz, co to metafora, Geralt? Hm… Niech pomyślę… "Tam, gdzie…" Cholera. "Tam, gdzie…"
— Dobranoc — powiedział diabeł.