Zdolność do zadawania pytań w rodzaju „Gdzie ja jestem i kim jest to «ja», które pyta?” to jedna z cech, która odróżnia człowieka od — powiedzmy — mątwy[21].

Magowie z Niewidocznego Uniwersytetu, będąc może intelektualną śmietanką, a na pewno mózgowym jogurtem swego pokolenia, przeszli przez ten etap w błyskawicznym tempie. Magowie znakomicie sobie radzą z pewnymi koncepcjami. W jednej chwili człowiek dyskutuje nad kształtem kaczej głowy, w następnej jacyś ludzie tłumaczą mu, że tkwił od tysięcy lat wewnątrz skały, ponieważ czas na zewnątrz płynie szybciej. Nie stanowi to jednak większego problemu dla kogoś, kto na Niewidocznym Uniwersytecie potrafił znaleźć drogę do toalety[22].

Kiedy w końcu zasiedli przy okrągłym stole w UR, pojawiły się ważniejsze kwestie.

— Czy jest coś do jedzenia? — zapytał Ridcully.

— Mamy środek nocy, drogi panie.

— To znaczy, że… straciliśmy kolację?

— Tysiące lat kolacji, nadrektorze.

— Naprawdę? No to trzeba zacząć nadrabiać, panie Stibbons. Mimo wszystko… ładną macie tu siedzibę… nadrektorze.

Ridcully bardzo starannie wymówił ostatnie słowo, by pokazać, że używa go jedynie grzecznościowo.

Nadrektor Rincewind przyjaźnie skinął mu głową.

— Dziękuję — powiedział.

— Jak na kolonię, oczywiście. Ale rozumiem, że staracie się jak najlepiej.

— Naprawdę dziękuję, Mustrum. Potem z przyjemnością oprowadzę cię po naszej wieży.

— Wygląda na dość niską.

— Tak mówią.

— Rincewind… Rincewind… — zastanowił się Ridcully. — To nazwisko jakoś mi się kojarzy…

— Przybyliśmy tu odnaleźć Rincewinda, nadrektorze — przypomniał cierpliwie Myślak.

— To on? No to przydał mu się ten wyjazd. Jak widzę, świeże powietrze zrobiło z niego mężczyznę.

— Nie, nadrektorze. Nasz to ten chudy z nierówną brodą i oklapłym kapeluszem. Pamięta pan? Tam siedzi.

Rincewind nieśmiało podniósł rękę.

— Ehm… To ja — powiedział.

Ridcully prychnął.

— Może być. A co to jest, czym się tam bawisz, człowieku?

Rincewind pokazał bullroarera.

— Razem z wami znalazłem to w jaskini — wyjaśnił. — A co z tym robiliście?

— To jakaś zabawka, którą znalazł bibliotekarz — odparł Myślak.

— No to wszystko już wyjaśnione — podsumował Ridcully. — Powiem szczerze, że dobre to piwo. Łatwo pijalne. Tak, jestem pewien, nadrektorze, że wiele możemy się nauczyć od siebie nawzajem. Oczywiście, wy od nas raczej więcej niż my od was. Może wprowadzilibyśmy jakąś wymianę studentów czy coś w tym rodzaju?

— Dobry pomysł.

— Możecie dostać sześciu moich za porządną kosiarkę do trawy. Nasza się zepsuła.

— Nadrektor… to znaczy nadrektor Rincewind sugerował, nadrektorze, że powrót może się okazać dość trudny — wtrącił Myślak. — Jak rozumiem, wszystko powinno się zmienić, skoro już tu jesteśmy. Ale się nie zmieniło.

— Wasz Rincewind sądził chyba, że sprowadzenie was tutaj ściągnie deszcz — wyjaśnił Bill. — Nic z tego.

…wzumm…

— Nie, przestań się tym bawić, Rincewindzie — rzucił Ridcully. — No cóż… Bill, to przecież oczywiste. Jak magowie bardziej doświadczeni od was, znamy naturalnie mnóstwo sposobów przywoływania deszczu. Z tym nie ma kłopotów.

…wzumm…

— Posłuchaj no, chłopcze, może wyjdź z tym na dwór, co?

Bibliotekarz siedział na szczycie blaszanej wieży i osłaniał głowę liściem.

— Dziwne to, widzisz? — powiedział Rincewind, kołysząc bullroarerem na sznurku. — Wystarczyło tylko poruszyć trochę dłonią, a on zaczął latać dookoła.

— …uuk…

Bibliotekarz kichnął.

— …auk…

— E… Teraz jesteś takim dużym ptakiem — stwierdził Rincewind. — Rzeczywiście marnie się czujesz, co? No ale jak tylko im zdradzę twoje imię…

Bibliotekarz zmienił kształt i poruszył się szybko. Nastąpił bardzo krótki okres, w którym bardzo wiele się zdarzyło.

— Aha — rzekł spokojnie Rincewind, kiedy uznał, że już po wszystkim. — No to zacznijmy od tego, co wiemy. Nic nie widzę. Powodem tego, że nie widzę, jest to, że moja szata wisi mi przed oczami. Z tego dedukuję, że wiszę głową w dół. A ty trzymasz mnie za kostki. Poprawka: za jedną kostkę, z czego oczywisty wniosek, że to ty mnie trzymasz głową w dół. Jesteśmy na szczycie wieży. Co oznacza…

Umilkł.

— No dobrze, zacznijmy od początku — rzekł. — Zacznijmy ode mnie, który nikomu nie mówi, jak się nazywasz.

Bibliotekarz puścił.

Rincewind runął kilka cali w dół, na deski wieży.

— Wiesz, naprawdę paskudna była ta sztuczka, którą mi zrobiłeś — oświadczył.

— Uuk.

— Nie będziemy więcej o tym wspominać, dobrze?

Rincewind spojrzał na bezkresne puste niebo. No cóż… powinno padać. Zrobił przecież wszystko to, co powinien. Prawda? A jedynym skutkiem było grono profesorskie NU na dole, które wszystko traktowało z wyższością. Przecież to nie jest tak, że sami umieli rzucić czar sprowadzania deszczu. Żeby taki czar zadziałał, trzeba mieć trochę deszczu na początek. Właściwie roztropność nakazuje, by upewnić się wcześniej, że wiatr pędzi właśnie w odpowiednią stronę jakieś ciężkie i ciemne chmury.

A skoro nie pada, to pewnie te straszne prądy, o których mówili, wciąż są na miejscu.

To nie jest zły kraj. Lubią tu kapelusze. Lubią wielkie kapelusze. Mógłby trochę zaoszczędzić, kupić farmę w Nigdy-Nigdy i hodować owce. W końcu owce same się karmią i potem robią więcej owiec. Wystarczy tylko od czasu do czasu zebrać z nich wełnę. Bagaż pewnie przyzwyczaiłby się do roli owczarka.

Tyle że… nie ma już wody. Nie będzie owiec, nie będzie farm. Mad, krokodyl Krokodyl, te piękne damy Darleen i Letycja, Wyrzut i jego konie, wszyscy ci ludzie, co pokazywali mu, jak znajdować rzeczy, które można zjeść i nie wymiotować za często… Wszystko wyschnie i odleci z wiatrem…

On też.

CZEŚĆ.

— Uuk?

— No nie… — jęknął Rincewind.

GARDŁO TROCHĘ WYSUSZONE?

— Słuchaj, przecież nie powinieneś…

NIE DENERWUJ SIĘ. MAM SPOTKANIE W MIEŚCIE. WYBUCHŁA BÓJKA O OSTATNIĄ BUTELKĘ PIWA. JEDNAK POZWÓL SIĘ ZAPEWNIĆ O MOIM NIEUSTAJĄCYM OSOBISTYM ZAINTERESOWANIU.

— O… Bardzo dziękuję. Kiedy przyjdzie czas zakończyć życie, z pewnością zwrócę się przede wszystkim do Śmierci!

Śmierć zaczął się rozpływać w powietrzu.

— Co za bezczelność, tak tu przychodzić! Jeszcze nie zginęliśmy! — wrzasnął Rincewind w stronę płonącego nieba. — Dużo jeszcze da się zrobić! Gdybyśmy mogli dostać się do Osi, można by odłupać wielką górę lodową i doholować ją tutaj, a wtedy mielibyśmy mnóstwo wody… gdybyśmy tylko dostali się do Osi. Póki nadziei, póty życia, zapamiętaj sobie! Wymyślę coś! Musi być jakiś sposób, żeby zaczęło padać!

Śmierć zniknął.

Rincewind groźnie zakręcił bullroarerem.

— I lepiej tu nie wracaj!

— Uuk!

Bibliotekarz chwycił Rincewinda za ramię i powąchał powietrze.

Rincewind także poczuł ten zapach.

Posługiwał się językiem stosunkowo prymitywnym i nie było w nim określenia na „zapach, jaki unosi się po deszczu” — innego niż „zapach, jaki unosi się po deszczu”. Ktokolwiek próbowałby taki zapach opisać, musiałby plątać się wśród takich słów jak wilgoć, upał, para, a przy towarzyszącym wietrze — podmuchy.

Mimo to rzeczywiście rozszedł się zapach, jaki unosi się po deszczu. W tej rozpalonej krainie był niczym kruchy klejnot.

Rincewind jeszcze raz zakręcił kawałkiem drewna. Czyniło hałas zupełnie nieproporcjonalny do poruszeń. I znowu pojawił się ten zapach.

Obejrzał drewienko. Był to zwykły gładki owal, bez żadnych znaków.

Chwycił mocno koniec sznurka i na próbę zakręcił nim jeszcze kilka razy.

— Zauważyłeś, że kiedy tak robiłem… — zaczął.

Nie mógł przestać. Nie potrafił opuścić ręki.

— Eee… On chyba chce, żeby nim kręcić — stwierdził.

— Uuk!

— Myślisz, że powinienem?

— Uuk!

— Bardzo mi pomogłeś. Ooo…

Bibliotekarz padł na deski.

Rincewind kręcił bullroarerem. Nie widział już drewienka, gdyż sznurek z każdym obrotem stawał się dłuższy. Rozmazana plama sunęła w powietrzu dookoła wieży, coraz dalej i dalej…

Rozlegał się niski dźwięk przeciągniętej struny.

Kiedy bullroarer był już daleko nad miastem, eksplodował z trzaskiem gromu. Ale coś nadal kręciło się na końcu sznurka, jakby ściśnięty srebrny obłok; wyrzucał za sobą ślad białych cząstek tworzących rozszerzającą się coraz bardziej spiralę.

Bibliotekarz leżał na podłodze i osłaniał głowę rękami.

Powietrze huczało wzdłuż ścian wieży, niosąc pył, wiatr, żar i papużki. Szata Rincewinda trzepotała mu w okolicach brody.

Nie do pomyślenia było, że mógłby puścić sznurek. Chyba nawet by nie zdołał, dopóki to coś samo nie zechce.

Przejrzysta teraz jak dym, spirala rozpłynęła się w falującym od żaru powietrzu.

(…i dalej, ponad czerwoną pustynią i obojętnymi kangurami, a kiedy jej ogon przesunął się nad brzegiem i wpadł na ścianę sztormów, walczące szkwały złączyły się łagodnie… chmury przerwały swe stateczne wirowanie wokół ostatniego kontynentu, zawrzały w chaosie burzowych kłębów, odwróciły kierunek i zaczęły sunąć do wnętrza…).

Sznurek wyrwał się z dłoni Rincewinda, kalecząc mu palce. Bullroarer poleciał daleko i Rincewind nie widział jego upadku.

Może dlatego że wciąż się kręcił, ale w końcu grawitacja przezwyciężyła rozpęd i runął jak długi.

— Chyba stopy mi się palą — wykrztusił.

Martwy żar zawisł nad ziemią niby całun.


Hodowca Clancy bardzo dokładnie wytarł pot z czoła i wykręcił szmatę do pustej puszki po dżemie. Sądząc po tym, co się działo, wkrótce będzie z tego zadowolony. Potem, ostrożnie trzymając puszkę, zszedł po drabinie z wiatraka.

— Odwiert jest w porządku, szefie, po prostu nie ma tej pieprzonej wody — oznajmił.

Wyrzut pokręcił głową.

— Patrz tylko na konie — powiedział. — Patrz, jak się kładą… To niedobrze. To jest to, Clancy. Przeżyliśmy tu dobre i złe chwile, ale te są gorsze jeszcze o połowę. Równie dobrze możemy poderżnąć im te biedne pieprzone gardła, żeby nie zmarnować mięsa…

Podmuch wiatru zerwał mu kapelusz i smagnął zapachem więdnące krzewy akacji. Koń uniósł łeb.

Chmury pędziły po niebie, wrzały i przewalały się jedna przez drugą jak fale przy brzegu, tak czarne, że w samym środku aż niebieskie, często rozświetlane błyskami.

— Co to jest, u demona? — zdziwił się Clancy.

Koń wstał chwiejnie i potykając się, ruszył do zardzewiałego koryta pod wiatrakiem.

Pod chmurami sunące nad ziemią powietrze połyskiwało srebrzyście.

Coś uderzyło Wyrzuta w głowę.

Spojrzał na ziemię. Coś zrobiło „plask!” obok jego buta, pozostawiając w pyle maleńki krater.

— To jest woda, Clancy — oświadczył. — Piekielna woda spada z piekielnego nieba!

Patrzyli na siebie nawzajem z otwartymi ustami, aż uderzyła burza, zwierzęta się poruszyły, a czerwony kurz zmienił się w błoto, które zachlapało ich obu do pasa.

To nie był zwyczajny deszcz. To była Wilgoć.

Jak mówił później Clancy, drugą najlepszą piekielną rzeczą, jaka się tego dnia przytrafiła, to że byli blisko wzgórz.

A najlepsza piekielna rzecz, to że dzięki tym wszystkim korkom, udało im się potem znaleźć te piekielne kapelusze.


Odbyła się burzliwa debata, czy z powodu suszy odwołać tegoroczne regaty w Czyżeśpiwoszynióskol. Ale były tradycją. Wielu ludzi przyjeżdżało do miasteczka z ich powodu. Poza tym organizatorzy dyskutowali o tym długo i namiętnie w barze hotelu Sielanka i doszli do wniosku, że nie ma zmartwienia, będzie dobrze.

Wyścigi odbywały się w klasach łodzi zaprzężonych w wielbłądy, łodzi optymistycznie napędzanych żaglami oraz — główna atrakcja — skifów z napędem uzyskanym przez prosty zabieg wycięcia dna, po czym osady chwytały burty i pędziły ile sił. Ten bieg zawsze cieszył się wielką popularnością.

Właśnie kiedy dwie osady biegły w górę rzeki w wyścigu półfinałowym, widzowie zauważyli czarną chmurę, niczym wrzący dżem przelewającą się przez Semaforowe Wzgórze.

— Pożar buszu — stwierdził ktoś.

— Przy pożarze buszu byłyby białe. Idziemy…

To ważna cecha pożaru: kiedy ktoś go zobaczył, wszyscy biegli gasić. Pożar rozprzestrzenia się jak… no, jak pożar.

Ale kiedy się odwrócili, usłyszeli krzyk z koryta rzeki.

Obie osady wypadły zza zakrętu dziób w dziób, niosąc łodzie z rekordową prędkością. Dotarły do rampy, zderzyły się w pośpiechu, wpadły na szczyt splecione razem i runęły wśród drzazg i krzyków.

— Przerwać regaty — wysapał jeden ze sterników. — Rzeka… Rzeka…

Ale wtedy wszyscy już zobaczyli. Zza zakrętu, sunąc dość wolno z powodu pchanego przodem wielkiego zatoru krzaków, wozów, głazów i drzew, szła woda.

Z hukiem przepłynęła obok widzów, a ruchoma tama ślizgała się przed nią, oczyszczając koryto z wszelkich przeszkód. Z tyłu spienione fale wypełniały rzekę od brzegu do brzegu.

Odwołali regaty. Rzeka pełna wody ośmieszała samą ideę.


Bramy uniwersytetu runęły i wściekły tłum biegał po terenie uczelni i tłukł w ściany.

Wśród hałasu magowie gorączkowo przeglądali księgi.

— Macie coś w rodzaju Imponującego Separatora Maxwella? — rzucił Ridcully.

— Co on robi? — zapytał nadrektor Rincewind.

— Odmieszywuje dwa składniki, na przykład… cukier od piasku. Wykorzystuje demony niani.

— Raczej nano-demony — poprawił ze znużeniem Myślak.

— Aha, jak Supersito Bonza Charliego? Tak, mamy to.

— Jasne, ewolucja równoległa. Świetnie. Wygrzeb to, chłopie.

Nadrektor Ridcully skinął ręką któremuś z magów, a potem uśmiechnął się szeroko.

— Myśli pan, żeby użyć tego na soli?

— Otóż to. Jedno zaklęcie, jedno wiadro morskiej wody i po problemie…

— Eee… to nie jest całkiem tak — zauważył Myślak Stibbons.

— Dla mnie brzmi perfekcyjnie.

— Wymaga dużych ilości magii, nadrektorze. A demony potrzebują dwóch tygodni na kwartę.

— No tak. Cenna uwaga, panie Stibbons.

— Dziękuję, nadrektorze.

— Jednakże to, że zaklęcie się nie nadaje, nie oznacza jeszcze, że to nie był dobry pomysł… Chciałbym, żeby przestali tak wrzeszczeć!

Krzyki na zewnątrz ucichły.

— Chyba pana usłyszeli, nadrektorze — powiedział Myślak.

Dało się słyszeć: „Pang! Pang! Pang!”.

— Teraz rzucają czymś na dach? — spytał nadrektor Rincewind.

— Nie, to pewnie tylko deszcz — odparł Ridcully. — Przypuśćmy zatem, że spróbujemy odparować…

Zauważył, że nikt go nie słucha. Wszyscy patrzyli w górę.

Pojedyncze pacnięcia zlały się w ciągły łoskot, a z zewnątrz dobiegły głośne wiwaty.

Przez chwilę magowie tłoczyli się przy drzwiach, nim wreszcie przecisnęli się jakoś na zewnątrz. Woda spływała z dachu jak gruba kotara i wyrywała kanał w trawniku.

Nadrektor Rincewind zatrzymał się nagle i wyciągnął rękę do wody jak ktoś niepewny, czy piec jest gorący.

— Z nieba? — powiedział niepewnie.

Przekroczył płynną kotarę, zdjął kapelusz i wyciągnął przed siebie otworem do góry, by chwytać deszcz.

Tłum wypełnił tereny uniwersyteckie i rozlewał się na sąsiednie ulice. Wszystkie twarze skierowane były ku górze.

— A co to jest to ciemne?! — zawołał nadrektor Rincewind.

— To są chmury, nadrektorze!

— Wściekle ich dużo!

Było ich dużo. Piętrzyły się ponad wieżą jak ogromna czarna góra.

Kilka osób opuściło głowy na czas dostatecznie długi, by zauważyć przemoczonych magów. Rozległy się brawa. I nagle to oni stali się nowym centrum uwagi — pochwyceni i niesieni na ramionach.

— Myślą, że to dzięki nam! — zawołał z góry nadrektor Rincewind.

— A kto powie, że nie? — Ridcully konspiracyjnie postukał się palcem w bok nosa.

— Ehm… — zaczął ktoś.

Ridcully nawet się nie obejrzał.

— Proszę się zamknąć, panie Stibbons — rzucił.

— Już się zamykam, nadrektorze.

— Słyszycie ten grom? — rzekł Ridcully, kiedy grzmot przetoczył się po niebie. — Lepiej się ukryjmy…

Chmury nad wieżą wznosiły się jak woda przy tamie. Myślak tłumaczył potem, że fakt, iż wieża UR była równocześnie bardzo niska i niewiarygodnie wysoka, mógł stanowić zasadnicze źródło problemu, gdyż burza usiłowała przesunąć się równocześnie wokół niej, ponad nią i przez nią.

Z ziemi wyglądało, jakby chmury rozstąpiły się z wolna, pozostawiając błyszczący, szeroki komin wypełniony błękitną mgiełką wyładowań elektrycznych…

…a potem uderzyły. Jeden jaskrawy niebieski piorun trafił wieżę na wszystkich wysokościach naraz, co jest technicznie niemożliwe. Kawałki drewna i blachy falistej z hukiem wzleciały w powietrze i opadły na miasto.

A potem było już tylko skwierczenie i szum deszczu.

Tłum podniósł się ostrożnie, ale fajerwerki dobiegły końca.

— To właśnie nazywamy błyskawicą — oświadczył Ridcully.

Nadrektor Rincewind wstał i spróbował otrzepać błoto z szaty, po czym odkrył, dlaczego nie da się tego zrobić.

— Chociaż zwykle nie są aż tak potężne — dodał Ridcully.

— Aha. To dobrze.

Coś brzęknęło pośród dymiących ruin w miejscu, gdzie stała wieża; arkusz blachy odsunął się na bok. Powoli, często pomagając sobie wzajemnie, po licznych falstartach, wynurzyły się dwie poczerniałe postacie. Jedna wciąż miała na głowie kapelusz, który się palił, choć deszcz szybko gasił płomienie.

Podpierając się nawzajem i zataczając na boki, zbliżyły się do magów.

— Uuk — powiedziała jedna z nich, bardzo cicho, po czym upadła na plecy.

Druga spojrzała mętnie na obu nadrektorów i zasalutowała. Wskutek czego iskra strzeliła jej z palca i sparzyła w ucho.

— Ehm… Rincewind — przedstawiła się.

— A cóż porabiałeś, jeśli wolno spytać, kiedy my tu wykonywaliśmy całą ciężką pracę? — zapytał Ridcully.

Rincewind rozejrzał się bardzo wolno. Od czasu do czasu w jego brodzie przeskakiwały błękitne iskry.

— No… Sprawy ułożyły się całkiem dobrze, właściwie. Biorąc wszystko pod uwagę — powiedział, a potem przewrócił się do kałuży.


Padało. Potem padało. A później padało jeszcze trochę. Chmury tłoczyły się niecierpliwie jak samoloty czarterowe nad wybrzeżem, z brakami paliwa, walczące o pozycję i wylewające strugi deszczu. Przede wszystkim wylewające deszcz.

Woda deszczowa z hukiem spływała po skałach i płukała pradawne, błotniste wodne dziury. Pewien gatunek małych krewetek, których świat od tysięcy lat był niewielką dziurą pod kamieniem, został stamtąd wyrwany i w całości przeniesiony do jeziora rozlewającego się szybciej, niż mógł biec człowiek. Było ich tam mniej niż kilka tysięcy. A następnego dnia było o wiele, wiele więcej. Nawet gdyby krewetki umiały policzyć, ile razy więcej, były zbyt zajęte, by się tym przejmować.

W nowych ujściach nowych rzek, obfitujących w nieoczekiwane zasoby mułu i pożywienia, kilka ryb podjęło eksperymenty z dietą bezsolną. Mangrowce rozpoczęły swój powolny podbój błotnistych brzegów.

Deszcz padał ciągle.

Później padał jeszcze trochę.

Potem padał.


Minęło kilka dni.

Statek kołysał się łagodnie przy nabrzeżu. Woda wokół kadłuba była czerwona od zawieszonego w niej mułu, wśród którego unosiło się kilka liści i gałązek.

— Tydzień czy dwa do NicToFiordu i jesteśmy praktycznie w domu — stwierdził Ridcully.

— W każdym razie praktycznie na tym samym kontynencie — poprawił go dziekan.

— Całkiem ciekawe długie wakacje — uznał wykładowca run współczesnych.

— Prawdopodobnie najdłuższe ze wszystkich — zgodził się Myślak. — Czy pani Whitlow podobała się kajuta?

— Ja na przykład z przyjemnością rozłożę się w ładowni — zapewnił lojalnie pierwszy prymus.

— Raczej w zęzie — odparł Myślak. — Ładownie są pełne. Opali, piwa, owiec, wełny i bananów.

— Gdzie bibliotekarz? — zapytał Ridcully.

— W ładowni, nadrektorze.

— No tak, głupio spytałem. Mimo wszystko przyjemnie jest znowu widzieć go w dobrej, starej formie.

— Podejrzewam, że to ta błyskawica, nadrektorze. Wydaje się teraz bardzo ożywiony.

A Rincewind siedział na Bagażu, kawałek dalej na brzegu.

Czuł, że coś powinno się zdarzyć. Najgorsze chwile w życiu to te, kiedy nic się nie dzieje, bo to oznacza, że zaraz trafi człowieka coś niedobrego. Z jakichś niejasnych powodów.

Za mniej więcej miesiąc może być znowu w bibliotece uniwersytetu, a wtedy witaj, życie wypełnione układaniem książek. Jeden monotonny dzień po drugim, tylko z rzadka przerywane okresami nudy. Nie mógł się już doczekać. Każda minuta, niebędąca minutą zmarnowaną, będzie no… minutą zmarnowaną. Emocje? Mogą się zdarzać komu innemu.

Kupcy ładowali statek. Był już głęboko zanurzony, bo przecież tak wiele jest iksjańskich towarów, których pragnie reszta świata. Oczywiście wróci lekki, no bo trudno sobie wyobrazić choć jedną pieprzoną rzecz, jaka nadaje się na pieprzony import, która byłaby lepsza od dowolnej pieprzonej rzeczy na IksIksIksIks.

Zjawiło się nawet kilkoro pasażerów, chętnych zobaczyć świat — w większości młodych.

— Hej, czy nie jesteś jednym z tych zamorskich magów?

Pytającym był młody człowiek dźwigający bardzo wielki plecak zwieńczony zrolowanym kocem. Wydawał się nieformalnym przywódcą niedużej grupki podobnie obładowanych osób. Mieli szczere, jasne twarze i trochę niespokojne miny.

— Można poznać, prawda? — odparł Rincewind. — Ale… potrzebujecie czegoś?

— Myślisz, że da radę kupić wóz w tym… NicToFiordzie?

— Tak, wydaje mi się, że tak.

— No bo ja i Clive, i Shirl, i Girleen pomyśleliśmy, żeby znaleźć jakiś i pojechać do…

Obejrzał się.

— Ankh-Morpork — podpowiedziała Shirl.

— Właśnie, a tam go sprzedać, znaleźć robotę na jakiś czas, rozejrzeć się… No wiesz. Na jakiś czas. To w porządku?

Rincewind przyjrzał się pozostałym, czekającym w kolejce na trapie. Od wynalezienia żuka gnojnika, co zresztą zdarzyło się całkiem niedaleko, prawdopodobnie żadna inna istota nie nosiła nigdy tak wielkiego ciężaru.

— Widzę, że to się już przyjmuje — zauważył.

— Nie ma zmartwienia!

— Tylko… eee…

— Tak, koleś?

— Czy mógłbyś nie nucić tej melodii? To była tylko owca, a ja nawet jej nie ukradłem…

Ktoś stuknął go w ramię. Neilette. Letycja i Darleen stały za nią i uśmiechały się. Była dziesiąta rano. Obie miały na sobie wyszywane cekinami wieczorowe suknie.

— Posuń się — rzuciła Neilette i usiadła obok. — Pomyślałyśmy… no, przyszłyśmy żeby, no wiesz, podziękować i w ogóle. Letycja i Darleen wchodzą w to ze mną, chcemy znowu otworzyć browar.

Rincewind zerknął na obie damy.

— Rzucali we mnie piwem tak często, że powinnam już coś o nim wiedzieć — odezwała się Letycja. — Co prawda wydaje mi się, że mogłybyśmy się postarać o bardziej atrakcyjny kolor. Teraz jest takie… — Z irytacją machnęła ciężką od pierścionków dłonią. — Takie agresywnie męskie.

— Różowe byłoby ładne — stwierdził Rincewind. — I mogłybyście może wkładać do środka marynowaną cebulkę na patyku.

— Wściekle dobry pomysł! — Darleen klepnęła go w plecy tak mocno, że kapelusz opadł mu na oczy.

— Może byś został? — zaproponowała Neilette. — Wyglądasz na takiego, któremu pomysłów nie brakuje.

Rincewind rozważył tę atrakcyjną propozycję, lecz pokręcił głową.

— To dobra oferta, ale chyba powinienem trzymać się tego, co robię najlepiej.

— Przecież wszyscy mówią, że z czarów nie jesteś dobry!

— No, niby… Ale bycie słabym w czarach to właśnie to, co robię najlepiej — wyjaśnił Rincewind. — I naprawdę jestem wdzięczny. — Przynajmniej pozwól dać sobie wielkiego, ckliwego całusa… Darleen chwyciła go za ramiona. Kątem oka Rincewind zauważył, jak Neilette tupie mocno…

— Dobra, dobra… — mruknęła Darleen, puszczając go i odskakując na jednej nodze. — Przecież nie chciałam go ugryźć, nie?

Neilette cmoknęła Rincewinda w policzek.

— Pamiętaj, zajrzyj, jeśli będziesz w pobliżu — powiedziała.

— Na pewno — obiecał Rincewind. — Będę szukał barów z liliowymi parasolami na zewnątrz, co?

Neilette pomachała mu, a Darleen zrobiła zabawny gest, kiedy odchodziły. Zderzyły się niemal z grupą mężczyzn w bieli.

— Hej, tam siedzi! — krzyknął jeden z nich. — Przepraszam piękne panie…

— Witaj, Charley… Ron… — zawołał Rincewind, gdy kucharze się zbliżyli.

— Słyszeliśmy, chłopie, że odpływasz — oznajmił Ron. — Charley powiedział, że nie można tak cię puścić bez pożegnania.

— Brzoskwiniowa Nellie trafiła jak rzadko! — oznajmił rozpromieniony Charley.

— Miło to słyszeć — zapewnił Rincewind. — I cieszę się, że wreszcie nie wyglądasz tak ponuro.

— A będzie jeszcze lepiej — wtrącił Ron. — Właśnie przyjęli nową sopranistkę, i jest świetna, jeśli miałbym osądzać, i jeszcze… Charley, powiedz mu, jak się nazywa…

— Germaine Fantasia. — Gdyby Charley uśmiechnął się jeszcze szerzej, odpadłby mu czubek głowy.

— Naprawdę się cieszę — rzekł Rincewind. — Lepiej już teraz zacznij ubijać śmietanę, wiesz?

Ron poklepał go po ramieniu.

— Zawsze przyda nam się ktoś w kuchni — powiedział. — Wystarczy, że powiesz słowo, koleś.

— To naprawdę ładnie z waszej strony. Kiedy tylko wyciągnę z pudełka czystą chusteczkę, zawsze będę wspominał gmach Opery i waszą ekipę, ale…


— Tam jest!

Dozorca i kapitan straży biegli wzdłuż brzegu. Dozorca machał do Rincewinda przyjaźnie.

— Nie, nie, w porządku, nie musisz uciekać! — wołał. — Mamy dla ciebie ułaskawienie!

— Ułaskawienie? — zdziwił się Rincewind.

— Zgadza się! — Dozorca dobiegł wreszcie, z trudem łapiąc oddech. — Podpisane… przez… premiera — wysapał. — Pisze, że jesteś… porządny gość i mamy… cię nie wieszać… — Wyprostował się. — Zresztą i tak byśmy tego nie zrobili, nie teraz. Najlepsza pieprzona ucieczka, jaką mieliśmy od pieprzonych czasów Blaszanego Neda!

Rincewind spojrzał na tekst na oficjalnym więziennym papierze w linie.

— Aha. To dobrze — powiedział słabym głosem. — Przynajmniej jest ktoś, kto wierzy, że nie ukradłem tej nieszczęsnej owcy.

— Och, wszyscy wiedzą, że ukradłeś tę owcę — odparł z satysfakcją dozorca. — Ale po takiej ucieczce, no… i takim pościgu też, nie? Ten tu glina mówi, że nigdy jeszcze nie widział, żeby ktoś tak uciekał, i to jest szczera prawda.

Strażnik żartobliwie stuknął Rincewinda pięścią w ramię.

— Masz szczęście, koleś — stwierdził z uśmiechem. — Ale następnym razem cię złapiemy!

Rincewind patrzył tępo na ułaskawienie.

— Chcecie powiedzieć, że dostałem to, bo jestem niezłym gościem?

— Nie ma zmartwienia — uspokoił go dozorca. — I cała kolejka farmerów chce ci powiedzieć, że gdybyś następnym razem to im ukradł owcę, będzie bonza, jeśli tylko dostaną linijkę w balladzie.

Rincewind zrezygnował.

— Co mogę powiedzieć? Macie tu jedną z najlepszych cel śmierci, w jakich bywałem, a było ich sporo. — Dostrzegł satysfakcję i dumę na ich twarzach. Uznał więc, że skoro jemu sprzyjało szczęście, pora spłacić dług. — Eee… I naprawdę byłbym wdzięczny, gdybyście nigdy, ale to nigdy jej nie malowali.

— Nie ma zmartwienia. Masz. Pomyślałem, że ci to damy. — Dozorca wręczył mu niewielką paczkę opakowaną w ozdobny papier. — Nam już teraz na nic, nie?

Rincewind odwinął konopny powróz.

— Brak mi słów — zapewnił. — Niezwykła życzliwość. A co to za… kanapki?

— Pamiętasz tę lepką brązową maź, co ją zrobiłeś? No więc wszyscy chłopcy jej próbowali i wszyscy mówili „buee”, ale potem wszyscy chcieli jeszcze trochę, więc spróbowaliśmy nagotować więcej — tłumaczył dozorca. — Myślałem, że otworzę własny interes. Nie przeszkadza ci to?

— Nie ma zmartwienia. Bierz ją sobie.

— Dzięki, koleś!

Ktoś jeszcze zbliżył się, kiedy Rincewind patrzył, jak odchodzą pospiesznie.

— Słyszałem, że wracasz — odezwał się Bill Rincewind. — Nie miałbyś ochoty zostać? Rozmawiałem z waszym dziekanem, a on dał ci wściekle dobre referencje.

— Naprawdę? A co powiedział?

— Że jeśli u siebie zmuszę cię do jakiejkolwiek pracy, to będę miał szczęście.

Rincewind spojrzał na lśniące od deszczu miasto.

— Bardzo uprzejma oferta — zapewnił. — Ale… och, sam nie wiem. Całe to słońce, morze, fale i piasek raczej by mi nie służyły. Ale mimo wszystko dzięki.

— Pewien jesteś?

— Tak.

Bill Rincewind wyciągnął rękę.

— Nie ma zmartwienia. Przyślę ci kartkę na Strzeżenie Wiedźm i może jakieś niedopasowane elementy odzieży. A teraz muszę wracać na uniwersytet, całe grono siedzi na dachu i łata przecieki…

I było po wszystkim.

Rincewind siedział jeszcze przez chwilę i obserwował, jak na pokład wchodzą ostatni pasażerowie. Później raz jeszcze rozejrzał się po mokrym od deszczu porcie. A potem wstał.

— No to chodźmy — rzucił.

Bagaż wbiegł za nim po trapie i popłynęli do domu.


Padało.

Woda bulgotała w pradawnych łożyskach strumieni, przelewała się i płynęła coraz szerzej siecią rowków i strużek.

Nastąpiły dalsze opady.

Niedaleko środka ostatniego kontynentu wodospady spływały po zboczach wielkiej czerwonej skały; parowała od trwającego dziesięć tysięcy lat letniego żaru. Niedaleko siedział na drzewie mały nagi chłopiec, obok trzech niedźwiadków, kilku oposów, niezliczonych papug oraz wielbłąda.

Wokół sterczącej skały cały świat zmienił się w morze.

I ktoś brnął przez fale. Był to stary człowiek niosący na ramieniu skórzaną sakwę.

Przystanął w wodzie do piersi i spojrzał w górę.

Coś się zbliżało. Chmury zwijały się i wirowały, pozostawiając srebrzysty otwór aż do samego nieba; dał się słyszeć dźwięk, jaki mógłby powstać, gdyby ktoś wziął huk gromu i rozciągnął mocno.

Pojawił się rosnący punkt. Starzec wyciągnął chudą rękę i nagle — z cichym trzaskiem — trafił w nią owalny kawałek drewna z przywiązanym sznurkiem.

Deszcz ustał.

Ostatnie krople wybiły krótki rytm, mówiący: teraz już wiemy, gdzie jesteście, więc jeszcze tu wrócimy…

Chłopiec wybuchnął śmiechem.

Starzec uniósł głowę, dostrzegł go i uśmiechnął się. Wsunął bullroarera za sznur, którym był opasany, po czym sięgnął po bumerang pomalowany na więcej kolorów, niż chłopiec kiedykolwiek widział w jednym miejscu.

Podrzucił go i złapał kilka razy, a potem — zerknąwszy w bok, by się upewnić, że publiczność patrzy — cisnął w górę.

Bumerang wzleciał w niebo. Wznosił się wciąż wyżej, daleko poza punkt, gdzie każdy normalny przedmiot powinien już zacząć spadać. Do tego rósł coraz większy. Chmury rozstąpiły się, by go przepuścić…

A potem się zatrzymał, jakby coś nagle przybiło go do nieba.

Niczym owce, które — zapędzone na pastwisko — mogą teraz chodzić bez pośpiechu we wszystkie strony, chmury zaczęły dryfować na boki. Promienie słońca przebiły się, oświetlając spokojne wody. Bumerang wisiał na niebie i chłopiec pomyślał, że musi znaleźć nowe słowo na to, jak błyszczą na nim kolory.

Tymczasem jednak spojrzał w dół, na wodę, i wypróbował inne słowo, którego nauczył go dziadek, a dziadka jego dziadek, i które przechowywano przez tysiące lat na czas, kiedy okaże się potrzebne.

Oznaczało „zapach po deszczu”.

I pomyślał, że naprawdę warto było czekać.

Загрузка...