Piosenka rybaków z zachodniego Havnoru
Gdzie tylko pójdzie mój miły,
Pójdę i ja,
Gdziekolwiek lodź swą skieruje,
Skręci lodź ma.
Będziemy śmiać się we dwoje
I ronić Izy.
A jeśli śmierć go zabierze,
Odejdę z nim.
Gdzie tylko pójdzie mój miły,
Pójdę i ja,
Gdziekolwiek łódź swą skieruje,
Skręci łódź ma.
Na zachód od Havnoru, pośród wzgórz porośniętych gęstymi lasami dębów i kasztanów, leży miasto Polana. Niegdyś najbogatszym mieszkańcem miasta był kupiec zwany Złotym. Należał do niego tartak produkujący deski do budowy statków w Południowym i Wielkim Porcie Havnor, należały największe gaje kasztanowe, a także wozy, którymi wozacy przewozili drewno i kasztany na drugą stronę wzgórz. Świetnie mu się wiodło.
Gdy na świat przyszedł jego syn, matka rzekła:
— Nazwijmy go Kasztan albo Dąb.
— Diament — odparł ojciec, bo wedle jego oceny, tylko diamenty były cenniejsze niż złoto.
Mały Diament dorastał w najpiękniejszym domu Polany — tłuściutkie jasnookie niemowlę, wesoły rumiany chłopczyk. Miał słodki głos i wspaniały słuch, toteż matka, Tuly, nazywała go Słodkim Słowiczkiem albo Skowronkiem. Imię Diament nigdy jej się nie podobało. Chłopiec śpiewał i nucił bez ustanku, natychmiast zapamiętywał każdą zasłyszaną melodię, a kiedy brakło mu starych, wymyślał nowe. Matka poprosiła mądrą kobietę z wioski, Splot, by nauczyła go “Pieśni o Stworzeniu Ca" i “Czynów młodego króla". W Dzień Powrotu Słońca zaśpiewał Zimową Pieśń przed obliczem władcy Ziem Zachodnich, który odwiedzał właśnie swój majątek na wzgórzach ponad Polaną. Władca i jego żona wychwalali śpiew chłopca i podarowali mu małe złote puzderko z wprawionym w wieczko diamentem. Diament i jego matka uznali to za miły prezent, Złoty jednak niecierpliwie przyjmował śpiewy i drobne upominki.
— To wszystko błahostki — rzekł. — Jak będziesz duży, zajmiesz się ważniejszymi sprawami.
Diament sądził, że ojciec ma na myśli drwali, cieśli, tartak, gaje kasztanowe, zbieraczy, wozy, wozaków — robotę, pertraktacje, planowanie, skomplikowane problemy dorosłych. Nigdy nie czuł się z tym wszystkim związany, czy zatem mógł zaangażować się w to, tak jak pragnął ojciec? Może dowie się, gdy dorośnie.
W istocie jednak Złoty nie myślał wyłącznie o swych interesach. Zauważył w zachowaniu syna coś, co może nie kazało mu spoglądać wyżej, lecz od czasu do czasu zerkać w niebo i szybko przymykać powieki.
Z początku uważał, iż Diament ma niewielki talent, tak jak wiele dzieci, talent, który opuści go wkrótce; zbłąkaną iskierkę magii. Jako chłopiec Złoty potrafił sprawiać, że jego cień lśnił i migotał. Rodzina wychwalała go bez opamiętania i kazała popisywać się przed gośćmi. Potem, gdy skończył siedem czy może osiem lat, stracił tę umiejętność i nigdy nie zdołał powtórzyć swej popisowej sztuczki.
Kiedy ujrzał, jak Diament schodzi z piętra, nie dotykając schodów, uznał, że ma przywidzenia. Jednak w kilka dni później zobaczył swe dziecko szybujące nad stopniami. Chłopiec zaledwie jednym palcem dotykał dębowej poręczy.
— Umiesz tak samo schodzić? — spytał Złoty.
— O tak — odparł Diament. — Popatrz. — I popłynął w dół, lekko niczym chmura niesiona południowym wiatrem.
— Skąd się tego nauczyłeś?
— Sam wymyśliłem — odparł chłopiec niepewny, czy nie rozgniewał ojca.
Złoty nie wychwalał syna, nie chcąc, by chłopak zdał sobie sprawę ze swojego daru i wbił się w dumę. W końcu talent mógł jeszcze zniknąć, podobnie jak słodki, wibrujący głos, a z samym śpiewem było już i tak dość zamieszania.
Lecz jakiś rok później ujrzał Diamenta w ogrodzie na tyłach domu z towarzyszką zabaw, Różą. Dzieci przykucnęły na ziemi z pochylonymi głowami. Śmiały się. Było w nich coś niesamowitego, co sprawiło, że przystanął u okna. Dostrzegł podskakujący między nimi ciemny kształt. Żaba? Ropucha? Może wielki świerszcz? Wyszedł do ogrodu i zbliżył się tak cicho, że choć był rosłym mężczyzną, zaprzątnięte własnymi sprawami dzieci w ogóle go nie usłyszały. To coś, co podskakiwało na trawie między ich bosymi stopami, to był kamień. Wyskakiwał w powietrze, gdy Diament podnosił rękę. Kiedy chłopiec potrząsał dłonią, kamień zawisał bez ruchu. Na pstryknięcie palców opadał na ziemię.
— Teraz ty — powiedział Diament do Róży. Dziewczynka zaczęła go naśladować, lecz kamyk jedynie drgnął lekko.
— Och! — westchnęła. — Twój tato.
— Bardzo sprytna sztuczka — zauważył Złoty.
— Di ją wymyślił — powiedziała Róża.
Złoty nie lubił tej małej. Była wygadana i zarazem nieśmiała, skromna i gwałtowna. Do tego była dziewczynką młodszą od Diamenta i córką czarownicy. Wolał, by syn bawił się z rówieśnikami, synami najlepszych rodzin z Polany. Tuly upierała się, by nazywać matkę Róży mądrą kobietą, ale czarownica to tylko czarownica. Jej córka nie jest odpowiednią towarzyszką zabaw dla Diamenta. Irytowało go, że chłopiec uczy dziewczynkę magicznych sztuczek.
— Co jeszcze potrafisz, Diamencie? — spytał.
— Grać na flecie — odparł natychmiast chłopiec. Wyjął z kieszeni piszczałkę, którą matka podarowała mu na dwunaste urodziny. Jego palce zatańczyły i zagrał słodką, znaną melodię z zachodniego Wybrzeża “Gdzie tylko pójdzie mój miły".
— Bardzo ładnie — powiedział ojciec. — Ale każdy mógłby nauczyć się grać na flecie.
Diament spojrzał na Różę. Dziewczynka odwróciła głowę, spuszczając wzrok.
— Ja nauczyłem się bardzo szybko — rzekł. Złoty mruknął bez przekonania.
— Mój flet gra sam — dodał chłopiec i odsunął piszczałkę od ust. Jego palce zatańczyły i flet odegrał krótki, żywy taniec. Od czasu do czasu dźwięk zabrzmiał fałszywie, a melodię zakończył przeszywający pisk. — Jeszcze nie do końca mi wychodzi — dodał Diament, zawstydzony i podenerwowany.
— Całkiem nieźle, całkiem nieźle — odparł ojciec. — Ćwicz dalej. — I odszedł.
Nie wiedział, co powinien rzec. Nie chciał zachęcać chłopca do poświęcania czasu na muzykę i zabawy z Różą; i tak marnował go już zbyt wiele, a ani jedno, ani drugie nie pomoże mu osiągnąć czegoś w życiu. Lecz ów dar, niezaprzeczalny dar — wiszący w powietrzu kamień, flet… Nie należy doszukiwać się w nim zbyt wiele, ale lepiej chłopca nie zniechęcać.
Według Złotego pieniądze dawały władzę, lecz nie była to jedyna władza. Istniały jeszcze inne jej rodzaje. Ściślej biorąc, dwa: jeden dorównujący sile pieniędzy, a drugi jeszcze potężniejszy. Pierwszy to urodzenie. Gdy Władca Ziem Zachodnich zjawił się w swym majątku nieopodal Polany, Złoty chętnie oddał mu hołd. Władca urodził się, by rządzić i utrzymywać pokój, tak jak on sam przyszedł na świat, aby handlować i pomnażać swe bogactwa. Każdy z nich miał własne miejsce w świecie i każdy człowiek, zwykły szarak bądź szlachetnie urodzony, zasługiwał na szacunek, jeśli tylko dobrze spełniał swą rolę. Istnieli też pomniejsi władcy, których Złoty mógł kupować i sprzedawać, pożyczać im pieniądze albo odmawiać pożyczki. Ci ludzie, choć szlachetnie urodzeni, nie zasługiwali na szacunek i hołd. Władza urodzenia i władza pieniędzy dorównywały sobie nawzajem. Na każdą z nich trzeba było sobie zasłużyć.
Oprócz bogatych i szlachty istnieli ludzie władający mocą: czarnoksiężnicy. Ich władza, choć rzadko po nią sięgali, była absolutna. W ich rękach spoczywał los od dawna pozbawionego króla Archipelagu.
Jeśli Diament przyszedł na świat z taką mocą, jeśli to był jego dar, wówczas wszystkie marzenia i plany ojca, który pragnął uczynić z niego swego następcę, wspólnie pomnażać majątek, dostarczać towary do Portu Południowego i wykupić lasy kasztanowe nad Reche — wszystkie te plany wydawały się niczym. Czy Diament mógłby — tak jak wuj jego matki — udać się do szkoły czarnoksiężników na wyspie Roke? Czy mógłby (tak jak tamten wuj) okryć rodzinę chwałą, zyskać władzę nad zwykłymi ludźmi i panami, zostać magiem na dworze regenta Wielkiego Portu Havnor? Pękający z dumy Złoty o mało sam nie wzleciał w powietrze nad schodami.
Nic jednak nie powiedział chłopcu ani jego matce. Z rozmysłem niewiele się odzywał, nie ufając wizjom, póki nie da się ich urzeczywistnić. Jego żona, choć kochająca i posłuszna, dobra matka i gospodyni, i tak zanadto rozpływała się nad uzdolnieniami i osiągnięciami chłopca. Poza tym jak wszystkie kobiety uwielbiała gadaninę i plotki, i nie potrafiła dobrać sobie przyjaciółek. Ta dziewczynka, Róża, kręciła się wokół Diamenta, ponieważ Tuly często zapraszała do siebie jej matkę, zasięgając rady za każdym razem, gdy Diament zadarł sobie paznokieć, i opowiadając zbyt wiele o gospodarstwie męża. Jego sprawy nie powinny obchodzić czarownicy. Z drugiej strony, Splot mogła stwierdzić, czy syn naprawdę ma talent, zdolności czarodziejskie… Wzdrygnął się jednak na samą myśl, że miałby poprosić ją o opinię w jakiekolwiek kwestii, a co dopiero w kwestii własnego syna.
Postanowił patrzeć i czekać. Cierpliwy, obdarzony silną wolą, przez cztery lata trzymał się z boku, aż do szesnastych urodzin Diamenta. Rosły młodzieniec, dobrze radzący sobie z nauką i zabawą, wciąż miał rumiane policzki i jasne oczy. Bardzo przeżył dzień, w którym zmienił mu się głos. Słodycz ustąpiła miejsca niskiej szorstkości. Złoty miał nadzieję, że dzięki temu problem śpiewu sam się rozwiąże, Diament jednak wciąż wałęsał się z wędrownymi muzykami, balladzistami i tym podobnymi, ucząc się coraz to nowych bzdur. Nie było to życie odpowiednie dla syna kupca, który kiedyś odziedziczy majątek, ziemię i tartaki ojca.
— Czas śpiewów dobiegł końca — oznajmił Złoty. — Synu, musisz stać się mężczyzną.
Diament otrzymał swe prawdziwe imię u źródeł Amii, ponad Polaną. Specjalnie na tę okazję do miasta przybył czarnoksiężnik Szalej z Południowego Portu, który kiedyś znał jego ciotecznego dziadka, maga. W rok później Szaleją zaproszono na przyjęcie w rocznicę nadania imienia, wielką zabawę z piwem i jedzeniem dla wszystkich, i nowymi ubraniami, koszulami bądź spódnicami dla okolicznych dzieci. Tak nakazywał stary zwyczaj. Na przyjęciu w ciepły jesienny wieczór odbywały się też tańce na miejskim błoniu. Diament miał wielu przyjaciół: wszystkich chłopców w swym wieku z całego miasta i wszystkie dziewczyny. Młodzi tańczyli, niektórzy przesadzili z piwem, lecz nie doszło do żadnych wybryków. W sumie był to wesoły, pamiętny wieczór. Następnego ranka Złoty ponownie rzekł synowi, że powinien myśleć o tym, jak zostać mężczyzną.
— Trochę się zastanawiałem — przyznał chłopiec niskim głosem.
— I…?
— No cóż… — zaczął Diament i umilkł.
— Zawsze liczyłem na to, że przejmiesz rodzinny majątek. — Złoty mówił obojętnym tonem. Diament nie odpowiedział. — Myślałeś nad tym, co chciałbyś robić?
— Czasami.
— Rozmawiałeś z panem Szalejem? Diament zawahał się.
— Nie. — Spojrzał pytająco na ojca.
— Ja rozmawiałem z nim wczoraj wieczorem — powiedział Złoty. — Oznajmił, że istnieją naturalne talenty, które nie tylko trudno opanować, lecz ich zaniedbanie może okazać się niebezpieczne. Mówił, że trzeba poznać sztukę, ćwiczyć się w niej.
Twarz chłopca pojaśniała.
— Twierdził też jednak — ciągnął Złoty — że owa nauka i ćwiczenia nie mogą zmierzać do niczego innego, poza samym poznaniem sztuki.
Diament przytaknął żarliwie.
— W przypadku prawdziwego daru, nie zwykłej, pospolitej zdolności, staje się to jeszcze ważniejsze. Napój miłosny czarownicy niewiele może zaszkodzić, lecz nawet wioskowy czarodziej musi uważać, jeśli bowiem sztukę wykorzystuje do celów przyziemnych, osłabia ją i bruka. Oczywiście, nawet czarownik dostaje zapłatę, a czarnoksiężnicy, jak sam wiesz, żyją wśród panów i mają wszystko, czego zapragną.
Diament uważnie słuchał, lekko marszcząc brwi.
— Mówiąc więc wprost, jeśli masz ten dar, Diamencie, nie przyda się on w handlu czy w tartaku. Trzeba pielęgnować go niezależnie. Poznać i opanować. Tylko wtedy nauczyciele mogą ci mówić, co z nim począć, na co przyda się tobie. Albo innym — dodał Zloty szybko.
Zapadła długa cisza.
— Powiedziałem mu — rzekł w końcu Złoty — że widziałem, jak ruchem ręki, jednym słowem zamieniasz drewnianą figurkę ptaka w prawdziwego ptaka, który wzleciał w powietrze i zaśpiewał. Widziałem, jak sprawiasz, że w powietrzu płonie światło. Nie wiedziałeś, że cię obserwuję. Długi czas patrzyłem i milczałem. Nie chciałem przykładać zbytniej wagi do dziecięcych igraszek. Wierzę jednak, że masz talent, być może wielki talent. Gdy opowiedziałem o wszystkim panu Szalejowi, zgodził się ze mną. Mówi, że możesz pójść do niego na naukę, na rok, może dłużej.
— Miałbym się uczyć u mości Szaleją? — spytał Diament. Jego głos wzniósł się o pół oktawy.
— Jeśli zechcesz.
— Ja… nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Mogę o tym pomyśleć? Niedługo. Jeden dzień.
— Oczywiście. — Złotego ucieszyła ostrożność syna. Sądził, ze Diament skwapliwie skorzysta z propozycji. Owszem, byłoby to naturalne, ale i bolesne dla ojca, puchacza, który — być może — wychował w swym gnieździe orła.
Złoty bowiem spoglądał na sztukę magii z prawdziwą pokorą, jako na coś, co całkowicie wykracza poza jego pojmowanie — nie zwykłą zabawkę jak muzyka czy opowieści, lecz praktyczne zajęcie, któremu jego własny fach nie mógłby dorównać. I choć sam nie ująłby tego w ten sposób, bał się czarnoksiężników. Odrobinę gardził czarownikami, ich sztuczkami, iluzjami i napuszoną gadaniną, ale czarnoksiężników się bał.
— Czy matka wie? — spytał Diament.
— Dowie się, kiedy nadejdzie pora. Nie może wpłynąć na twoją decyzję, Diamencie. Kobiety nie znają się na tych sprawach. Sam musisz dokonać wyboru, jak mężczyzna. Rozumiesz to?
Złoty mówił z zapałem, dostrzegając szansę oderwania chłopca od matki. Ona, jak to kobieta, będzie trzymać się go uporczywie, lecz syn jako mężczyzna powinien się uwolnić. Diament, co ucieszyło ojca, przytaknął z powagą, choć w jego oczach kryło się pytanie.
— Mości Szalej powiedział, że sądzi, iż być może, mam dar, talent do…?
Złoty zapewnił syna, że owszem, czarnoksiężnik dokładnie to powiedział, choć, oczywiście, przyszłość pokaże, co to za dar. Z niezwykłą ulgą przyjął skromność syna. Podświadomie bał się, że Diament tryumfalnie wywyższy się nad niego, przywołując własną nieoszacowaną moc — tajemną, niebezpieczną, niezwykłą moc, wobec której bogactwa, zdolności i godność kupca w ogóle się nie liczyły.
— Dziękuję, ojcze — powiedział chłopak.
Złoty uścisnął go i odszedł zadowolony.
Spotykali się wśród łozin nad Amią, nieopodal miejsca, gdzie rzeka mijała kuźnię. Gdy tylko Róża zjawiła się w umówionym zakątku, Diament rzekł:
— Ojciec chce, bym wstąpił na naukę do mości Szaleją.
— Masz się uczyć u czarnoksiężnika?
— Uważa, że mam wielki, olbrzymi talent. Magiczny. — Kto?
— Ojciec. Widział, jak ćwiczyliśmy. Mówi, że Szalej twierdzi, iż powinienem uczyć się u niego, bo zaniechanie nauki byłoby niebezpieczne. Och! — Diament rąbnął się pięścią w czoło.
— Ale ty naprawdę masz talent.
Jęknął, rozcierając ręką głowę. Siedział na ziemi w ich starej kryjówce, niewielkiej chatce wśród wikliny. Słyszeli w niej szum płynącego po kamieniach strumienia i daleki brzęk kowalskiego młota. Dziewczyna usiadła naprzeciw Diamenta.
— Pomyśl o wszystkim, co potrafisz — rzekła. — Nie mógłbyś tego zrobić, gdybyś nie miał daru.
— To niewielki dar — odparł cicho. — Wystarcza tylko do zwykłych sztuczek.
— Skąd wiesz?
Róża miała bardzo ciemną skórę i ciasno skręcone włosy okalające skupioną, poważną twarz o wąskich ustach. Jej stopy, nogi i ręce były brudne, spódnica i kurtka obszarpane; ale palce u rąk i nóg delikatne i smukłe, a pod rozdartą, pozbawioną guzików bluzką połyskiwał ametystowy naszyjnik. Matka dziewczyny, Splot, nieźle zarabiała, lecząc i uzdrawiając, nastawiając kości i przyjmując porody, sprzedając zaklęcia odszukania, napoje miłosne i mikstury na sen. Stać ją było na nowe ubrania dla siebie i córki, na porządne buty. Nie przyszło jej nawet do głowy, że to potrzebne. Nie interesowało też jej prowadzenie gospodarstwa. Wraz z Różą żywiły się głównie gotowanymi kurami i smażonymi jajkami, bo często płacono jej drobiem. Na podwórzu ich dwuizbowej chaty kłębiło się stado kotów i kur. Czarownica lubiła koty, ropuchy i drogie kamienie. Ametystowy naszyjnik stanowił zapłatę za przyjęcie na świat syna głównego leśnika Złotego. Sama Splot nosiła na rękach niezliczone bransolety, które brzęczały i połyskiwały, kiedy niecierpliwym gestem rzucała zaklęcia. Czasami na ramieniu nosiła kocię. Nie była czułą matką.
— Czemu mnie urodziłaś, skoroś mnie nie chciała? — spytała Róża, gdy skończyła siedem lat.
— Jak można pomagać przy porodach, jeśli samemu się tego nie przeżyło? — odparła matka.
— Zatem stanowiłam jedynie ćwiczenie? — warknęła Róża.
— Wszystko jest ćwiczeniem — powiedziała Splot.
Nie była złą kobietą. Rzadko czyniła cokolwiek dla córki, lecz nigdy nie robiła jej krzywdy, nie upominała i dawała wszystko, o co dziewczynka poprosiła — obiad, własną ropuchę, ametystowy naszyjnik, lekcje czarów. Kupiłaby jej też nowe ubranie, gdyby Róża o nie poprosiła, ale córka w ogóle nie myślała o takich drobiazgach. Mała od wczesnego dzieciństwa przywykła do zajmowania się sobą. Był to jeden z powodów, dla których Diament ją kochał. Przy niej rozumiał, co to wolność; bez niej mógł ją poczuć tylko, gdy słyszał muzykę, grał i śpiewał.
— Naprawdę mam dar — powiedział teraz, pocierając ręką skronie i szarpiąc się za włosy.
— Przestań znęcać się nad swoją głową — upomniała go Róża.
— Wiem, że Smoła tak myśli.
— Oczywiście. Ale czemu obchodzi cię jego zdanie? Już w tej chwili grasz na harfie sto razy lepiej niż on!
To był kolejny powód, dla którego Diament ją kochał.
— Czy istnieją czarnoksiężnicy muzykanci? — spytał, unosząc wzrok.
Zastanowiła się chwilę.
— Nie wiem.
— Ja też nie. Morred i Elf arran śpiewali sobie pieśni, a on był magiem. Mam wrażenie, że na Roke żyje Mistrz Pieśni, uczący starych opowieści i ballad. Ale nigdy nie słyszałem o czarnoksiężniku, który zajmowałby się muzyką.
— Nie rozumiem, czemu miałoby to być niemożliwe.
Nigdy nie dostrzegała, czemu coś miałoby być niemożliwe. Także dlatego ją kochał.
— Zawsze zdawało mi się, że te dwie rzeczy są do siebie podobne — rzekł. — Magia i muzyka. Zaklęcia i melodie. Trzeba powtarzać je dokładnie, bez najmniejszych błędów.
— Ćwiczyć — mruknęła kwaśno Róża.
Rzuciła kamykiem w Diamenta. Kamyk w powietrzu zamienił się w motyla. Chłopak pstryknięciem palców wyrzucił w górę drugiego motyla. Dwa owady trzepotały chwilę w powietrzu; potem kamyki spadły na ziemię. Diament i Róża wymyślili kilka innych wariantów starej sztuczki.
— Powinieneś pojechać, Di. Żeby się przekonać.
— Wiem.
— Pomyśl. Gdybyś został czarnoksiężnikiem, jak wiele mógłbyś mnie nauczyć odmiany postaci! Moglibyśmy stać się wszystkim. Końmi! Niedźwiedziami!
— Kretami — dodał Diament. — Szczerze mówiąc, mam ochotę ukryć się pod ziemią. Zawsze sądziłem, że gdy tylko otrzymam imię, ojciec każe mi się uczyć tego, co sam robi. Ale cały rok jakby stał na uboczu. Pewnie od początku o tym myślał. Co jednak, jeśli się tam udam i odkryję, że czary idą mi równie opornie jak prowadzenie ksiąg handlowych? Czemu nie mogę robić tego, co potrafię?
— A czemu nie miałbyś robić wszystkiego? Zająć się magią i muzyką? Księgowego możesz sobie wynająć.
W uśmiechu jej szczupła twarz promieniała. Wąskie usta rozszerzały się, oczy znikały w wąskich szparkach.
— Och, Czarna Różo — westchnął Diament. — Kocham cię.
— I dobrze. Inaczej bym cię zaczarowała.
Uklękli naprzeciw siebie twarzą w twarz, trzymając się za opuszczone ręce, i obsypali się pocałunkami. Pod ustami Róży twarz Diamenta była gładka i jędrna niczym śliwka. Nad górną wargą i wzdłuż szczęki dziewczyna wyczuła drobne ukłucia, w miejscu gdzie od niedawna zaczai się golić. Wargi Diamenta czuły miękkość jedwabiu, w jednym miejscu skażoną posmakiem ziemi — tam właśnie Róża potarła się brudną ręką. Przysunęli się nieco bliżej, tak że ich piersi i brzuchy się zetknęły, choć ręce wciąż zwisały u boków, i dalej się całowali.
— Czarna Różo — szepnął jej wprost do ucha. Tak nazywał ją w sekrecie.
Nie odpowiedziała, lecz odetchnęła mu w ucho ciepłym powietrzem. Jęknął. Jego dłonie zacisnęły się na palcach dziewczyny. Cofnął się. Ona także.
Z powrotem przysiedli na piętach.
— Och, Di — westchnęła. — Będę bardzo samotna, gdy odejdziesz.
— Nie odejdę — odparł. — Nigdzie. Nigdy.
Lecz oczywiście odszedł do Południowego Portu Havnor. Odjechał jednym z wozów ojca, prowadzonym przez wozaka, siedząc u boku mistrza Szaleją. Zwykli ludzie czynili to, co kazali czarnoksiężnicy, a wybór na ucznia to ogromny zaszczyt. Szalej, który zdobył laskę na Roke, przywykł, że chłopcy zjawiają się u niego, błagając, by poddał ich próbie i jeśli mają dar, zaczai nauczać. Ciekawił go ten chłopak. Pod maską wesołości i dobrego wychowania ukrywał wahanie bądź wątpliwości. To ojciec, nie syn uznał, że chłopak ma talent. Niezwykłe, choć może mniej niezwykłe wśród bogaczy niż pośród zwykłych ludzi. Tak czy inaczej zapłacono mu hojnie, złotem i kością. Gdyby chłopak rzeczywiście miał talent magiczny, Szalej go wyszkoli, jeśli zaś, jak podejrzewał czarnoksiężnik, to tylko dziecięce zdolności, odeśle go do domu wraz z resztą zapłaty. Szalej był uczciwym, solidnym, wypranym z poczucia humoru, zamkniętym w sobie czarnoksiężnikiem. Nie interesowały go uczucia ani ideały. Miał dar odszukiwania imion.
— Sztuka zaczyna się i kończy na imionach — mawiał i była to prawda, choć między początkiem a końcem kryje się niemało.
I tak Diament, miast uczyć się zaklęć, złudzeń i przemian oraz podobnych jarmarcznych sztuczek, jak nazywał je Szalej, siedział w wąskiej komnacie, na tyłach wąskiego domu czarnoksiężnika, przy wąskiej uliczce starego miasta, i wkuwał na pamięć długie, bardzo długie spisy imion, słów mocy w Języku Tworzenia: nazwy roślin i części roślin, zwierząt i części ich ciał, wysp i części wysp, części statków, części ludzkiego ciała. Słowa te nie miały sensu. Nie układały się w zdania. Były tylko spisami, długimi, jakże długimi spisami.
Jego myśli błądziły gdzieś w dali. “Rzęsa w Prawdziwej Mowie to siasa" — odczytał i poczuł, jak czyjeś rzęsy muskają mu policzek w motylim pocałunku. Długie ciemne rzęsy. Zdumiony uniósł wzrok, nie wiedząc, co go dotknęło. Później, gdy próbował powtórzyć to słowo, nie potrafił.
— Ćwicz pamięć, ćwicz pamięć — upominał go Szalej. — Talent na nic się nie zda bez pamięci.
Nie był surowy, lecz nieustępliwy. Diament nie wiedział, co czarnoksiężnik o nim myśli. Przypuszczał, że nie ocenia go zbyt wysoko. Czasami czarnoksiężnik zabierał go ze sobą do pracy. Zwykle rzucał zaklęcia ochronne na statki i domy. Oczyszczał też studnie i zasiadał w radzie miasta. Rzadko się odzywał, lecz zawsze uważnie słuchał. Inny czarnoksiężnik, niekształcony na Roke, lecz dysponujący darem uzdrawiania, opiekował się chorymi i umierającymi w Porcie Południowym. Szalej chętnie oddał mu to brzemię. Największą radość sprawiały mu badania i według Diamenta, nie czynił żadnej magii.
— Należy utrzymać Równowagę. Na tym to wszystko polega — mówił Szalej. — Wiedza, porządek, władza.
Te słowa powtarzał tak często, że ich melodia zapisała się w głowie Diamenta. Słyszał ją nieustannie: “Wiedza, porząądek i właaaaadza…".
Gdy Diament podkładał pod spisy imion wymyślone przez siebie melodie, uczył się znacznie szybciej. Wówczas jednak melodia stawała się częścią imienia i wyśpiewywał je tak wyraźne — bo jego głos zyskał już męską barwę, przeradzając się w mocny, aksamitny tenor — że czarnoksiężnik wzdrygał się odruchowo. W domu Szaleją zwykle panowała cisza.
Uczeń powinien był jak najwięcej przebywać ze swym mistrzem, przeglądać spisy imion w pokoju, gdzie mag przechowywał księgi wiedzy, albo spać. Szalej był wyznawcą zasady chodzenia spać z kurami i wstawania o świcie. Od czasu do czasu Diament miewał jednak wolną godzinę czy dwie. Wówczas zawsze schodził do portu i siadał na nabrzeżu bądź kamiennym murku, rozmyślając o Czarnej Róży. Gdy tylko oddalał się od domu i mistrza Szaleją, zaczynał myśleć o Czarnej Róży, tylko o niej. To go zdumiewało. Sądził, że będzie tęsknił za domem, za matką. I rzeczywiście, często ją wspominał, leżąc na łóżku w pozbawionym wszelkich sprzętów wąskim pokoiku, po skromnym posiłku złożonym z miski zimnej zupy fasolowej — albowiem przynajmniej ten czarnoksiężnik nie żył wcale w luksusie, wbrew wyobrażeniom Złotego. Nocami Diament nigdy nie rozmyślał o Czarnej Róży. Myślał o matce, o słonecznych pokojach i gorącej strawie; innym razem w jego głowie rozbrzmiewała melodia i powtarzał ją w myślach, odgrywał na harfie, odpływając w sen. Czarna Róża zjawiała się w jego umyśle, tylko gdy siadał w porcie, spoglądając z brzegu w wodę, obserwując pomosty i łodzie rybackie; tylko gdy przebywał na dworze, daleko od Szaleją i jego domu.
Rozkoszował się zatem wolnymi godzinami, jakby były to prawdziwe spotkania z dziewczyną. Zawsze ją kochał, lecz nie zdawał sobie sprawy z ogromnej siły tego uczucia. Kiedy z nią przebywał, nawet gdy siedział w porcie, myśląc o niej, naprawdę żył. Nigdy nie czuł się do końca żywy w domu mistrza Szaleją, w jego obecności. Miał wrażenie, że jego część umiera. Drobna, lecz ważna część.
Nieraz siedząc na kamiennych stopniach wiodących do brudnej wody, wśród pisków mew i wrzasków portowych robotników, tworzących przykry, fałszywy akompaniament, Diament zamykał oczy i widział swą ukochaną, tak blisko, wyraźnie, że wyciągał rękę, by jej dotknąć. Jeśli czynił to wyłącznie w myślach, jak wówczas gdy w wyobraźni grał na harfie, rzeczywiście jej dotykał. Czuł jej dłoń w swojej, wargami muskał ciepły, a jednocześnie chłodny policzek, gładź jedwabiu pokrytą warstewką brudu. W myślach przemawiał do niej, a ona odpowiadała. Głosem, niskim, zmysłowym, wymawiała jedno słowo: Diament…
Gdy jednak ruszał z powrotem ulicami Południowego Portu, tracił ją. Przysięgał sobie, że ją zatrzyma, będzie o niej myślał jeszcze tej samej nocy, lecz jej obraz gdzieś znikał. I kiedy Diament otwierał drzwi domu mistrza Szaleją, powtarzał już w duchu spisy imion albo zastanawiał się, co będzie na obiad, bo ostatnio był stale głodny. Dopiero gdy udało mu się wyrwać na godzinę i pobiec do portu, znów zaczynał o niej rozmyślać.
Stopniowo uznał, że owe godziny to ich prawdziwe spotkania. Żył tylko dla nich, nie wiedząc, czego pragnie, póki jego stopy nie znalazły się na bruku, oczy nie spojrzały w morze i widoczną nad nim odległą linię horyzontu. Wtedy przypominał sobie to, co warto pamiętać.
Minęła zima, nastała wczesna chłodna wiosna, która wkrótce pocieplała. Wraz z nią do miasta przybył list od matki, przywieziony przez wozaka. Diament przeczytał go i zaniósł do Szaleją.
— Matka pyta, czy tego lata mógłbym spędzić miesiąc w domu.
— Prawdopodobnie nie. — Mag wyglądał, jakby dopiero teraz dostrzegł Diamenta. Powoli odłożył pióro. — Młody człowieku, muszę spytać, czy pragniesz nadal uczyć się ode mnie.
Diament nie miał pojęcia, co rzec. Nawet nie przyszło mu na myśl, że decyzja należy do niego.
— Sądzisz, że powinienem? — spytał w końcu.
— Prawdopodobnie nie — odparł czarnoksiężnik.
Diament oczekiwał ulgi, radości, odkrył jednak, iż czuje się odrzucony, zawstydzony.
— Przykro mi — rzekł odrobinę sztywno, z godnością. Szalej zerknął na niego.
— Mógłbyś popłynąć na Roke — dodał.
— Na Roke?
Oszołomienie widoczne w oczach chłopca rozdrażniło Szaleją, choć wiedział, że nie powinno. Czarnoksiężnicy przywykli do nadmiernej pewności siebie ich młodzieży. Oczekują, że czas skromności nadejdzie później, o ile w ogóle nastanie.
— Powiedziałem: na Roke — ton głosu Szaleją jasno świadczył o tym, iż czarnoksiężnik nie przywykł, by musieć się powtarzać. A potem, ponieważ ten chłopak, miękki, rozpieszczony marzyciel, dzięki swej ogromnej cierpliwości stał mu się drogi, pożałował go i dodał: — Powinieneś albo popłynąć na Roke, albo też znaleźć czarnoksiężnika, który nauczy cię tego, czego trzeba. Oczywiście potrzebujesz też tego, czego ja mogę cię nauczyć. Potrzebujesz imion. Sztuka magiczna zaczyna się i kończy na imionach. Ale to nie twój dar. Masz kiepską pamięć do słów. Musisz szkolić ją wytrwale, nie brak ci jednak zdolności wymagających pielęgnacji i dyscypliny. Ktoś inny może zapewnić ci je lepiej ode mnie. — Czasami skromność rodzi skromność, nawet w najmniej spodziewanych miejscach. — Gdybyś miał popłynąć na Roke, dam ci list polecający cię szczególnej uwadze Mistrza Przywołań.
Diament był jak ogłuszony. Wiedział, że sztuka przywołań to chyba najbardziej tajemnicza i niebezpieczna ze wszystkich sztuk magicznych.
— Może się mylę — ciągnął Szalej sucho, beznamiętnie. — Może masz talent do wzorów albo zwykły dar odmiany i transformacji. Nie jestem pewien.
— Ale ty… ja naprawdę…?
— O tak. Nie popisałeś się bystrością, młodzieńcze. Już dawno powinieneś był odkryć w sobie zdolności.
Słowa te zabrzmiały szorstko. Diament aż się najeżył.
— Sądziłem, że mam dar do muzyki. Szalej lekceważąco machnął ręką.
— Mówię o prawdziwej sztuce. I powiem szczerze, radzę, byś napisał do rodziców, ja zresztą też do nich napiszę, i poinformował ich o swej decyzji wyjazdu do szkoły na Roke, jeśli tak właśnie zdecydujesz, bądź też do Wielkiego Portu, jeżeli mag Spokojny zechce cię przyjąć, a myślę, że zechce, jeśli mu cię polecę. Lepiej jednak, byś nie odwiedzał domu. Więzy rodzinne, przyjaciele i tak dalej. Dokładnie od tego wszystkiego musisz się uwolnić. Teraz i na zawsze.
— Czyż czarnoksiężnicy nie mają rodzin?
Szalej z radością dostrzegł w chłopcu iskrę buntu.
— Są rodziną dla siebie nawzajem — rzekł.
— Ani przyjaciół?
— Mogą mieć przyjaciół. Czyż twierdziłem kiedyś, że to łatwe życie? — Nastała cisza. Szalej spojrzał wprost na Diamenta. — Była dziewczyna, prawda?
Diament przez chwilę patrzył mu prosto w oczy, potem spuścił wzrok. Milczał.
— Powiedział mi twój ojciec. Córka czarownicy, towarzyszka dziecięcych zabaw. Ojciec twierdził, że uczyłeś ją zaklęć.
— To ona mnie uczyła. Czarnoksiężnik skinął głową.
— Wśród dzieci to całkiem zrozumiałe. A teraz zupełnie niemożliwe. Rozumiesz?
— Nie — odrzekł Diament.
— Usiądź — polecił Szalej. Diament zajął miejsce na twardym krześle z wysokim oparciem. — Mogę cię tu chronić. I czyniłem tak. Rzecz jasna na Roke będziesz zupełnie bezpieczny. Tamtejsze mury… Jeśli jednak wrócisz do domu, musisz chcieć chronić samego siebie. To dla młodego człowieka trudne, bardzo trudne. Próba woli, która jeszcze nie okrzepła, umysłu, który jeszcze nie dostrzegł, do jakiego zmierza celu. Ze szczerego serca radzę, nie podejmuj tego ryzyka. Napisz do rodziców i udaj się do Wielkiego Portu bądź na Roke. Połowa rocznej opłaty, którą ci zwrócę, wystarczy do pokrycia pierwszych wydatków.
Diament siedział sztywno, nieruchomo. Ostatnio stał się rosły i krzepki jak ojciec, wyglądał już jak mężczyzna.
— Co masz na myśli, mistrzu, mówiąc, że mnie tu chroniłeś?
— Tak jak chronię samego siebie — odparł czarnoksiężnik. Po chwili rzekł z irytacją: — Taki jest układ, chłopcze. Wyrzekamy się pewnej mocy, by uzyskać inną, większą. Odrzucamy niskie cielesne żądze. Z pewnością wiesz, że każdy prawdziwy mag żyje w celibacie…
Zapadła długa cisza.
— A zatem dopilnowałeś, bym… bym…
— Oczywiście. To mój obowiązek jako twojego nauczyciela. Diament skinął głową.
— Dziękuję — rzekł, po czym wstał. — Przepraszam, mistrzu. Muszę pomyśleć.
— Dokąd idziesz?
— Do portu.
— Lepiej zostań tutaj.
— Tu nie mogę myśleć.
W tym momencie Szalej powinien był się zorientować, z czym ma do czynienia, ale tak czy inaczej nie mógłby chłopcu nic nakazać, bo już powiedział, że nie będzie dłużej jego mistrzem.
— Masz prawdziwy dar, Essiri — powiedział używając imienia, które sam nadał chłopcu u źródeł Amii. W Dawnej Mowie słowo to oznaczało wierzbę. — Nie do końca go rozumiem. Myślę, że ty w ogóle go nie pojmujesz. Uważaj! Złe wykorzystanie daru, jego odrzucenie, może spowodować ogromną stratę, wielkie zło.
Diament skinął głową — cierpiący, zgodny, potulny, niewzruszony.
— Idź — rzekł czarnoksiężnik i chłopak poszedł.
Później mag zrozumiał, że nie powinien był pozwalać chłopcu na wyjście z domu. Nie docenił siły woli Diamenta, mocy zaklęć, które rzuciła na niego dziewczyna. Ich rozmowa miała miejsce rankiem. Szalej wrócił do starożytnej księgi magicznych sztuczek, nad którą pracował. W porze kolacji przypomniał sobie o uczniu i dopiero gdy zjadł ją samotnie, przyznał, że Diament uciekł.
Szalej nie znosił niższych form magii. Nie rzucił zaklęcia odnajdującego, co uczyniłby każdy czarownik. Nie wezwał też Diamenta. Był zły i może poczuł się urażony. Ciepło myślał o chłopcu, zaproponował, że poleci go Mistrzowi Przywołań, a jednak, podczas pierwszej próby, Diament się złamał.
— Jak szkiełko — mruknął czarnoksiężnik. Przynajmniej słabość ta dowiodła, że nie jest groźny. Niektórym ludziom nie powinno się pozwalać krążyć na swobodzie, jednak w tym młodzieńcu nie było nic złego, ani krzty niebezpieczeństwa czy ambicji. — Kompletnie bez kręgosłupa — powiedział Szalej w pogrążonym w ciszy domu. — Niech sobie wraca pokornie do domu, do matki.
Złościło go jednak, że Diament tak bardzo go zawiódł. Że odszedł bez słowa przeprosin bądź podziękowania.
Też mi dobre wychowanie, pomyślał.
Córka czarownicy zdmuchnęła lampę i położyła się do łóżka. Nagle usłyszała krzyk sowy, odległe melodyjne hu-hu-hu-hu, które sprawiało, że ludzie nazywali te ptaki roześmianymi sówkami, i dźwięk ten wzbudził żal w jej sercu. To był ich sygnał, gdy letnimi nocami wymykali się z domów w gąszcz łozin na brzegu Amii. Nie chciała o nim myśleć, nie nocą. Zimą co noc posyłała do niego swoje myśli. Nauczyła się zaklęcia matki, wiedziała, że działało. Posyłała mu swój dotyk, głos wymawiający raz po raz jego imię. Zawsze jednak natykała się na mur powietrza i milczenia. Niczego nie dotykała. Nie słyszał jej.
Za dnia kilka razy odnosiła wrażenie, że jego myśli krążą gdzieś blisko. Gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby go dotknąć. Nocą jednak dręczyła ją samotność, poczucie odrzucenia. Wiele miesięcy temu przestała próbować do Diamenta dotrzeć, wciąż jednak jej serce ściskało się z bólu.
— Hu-hu-hu — zahukała sowa pod oknem, a potem rzekła: — Czarna Różo!
Zdumiona dziewczyna wyskoczyła z łóżka i otworzyła okiennicę.
— Wyjdź na dwór — szepnął Diament, mroczna sylwetka w blasku gwiazd.
— Matki nie ma. Wejdź do środka. Spotkała go na progu.
Długi czas obejmowali się mocno, w milczeniu. Diament miał wrażenie, jakby trzymał w ramionach swą przyszłość, całe swoje życie.
W końcu dziewczyna poruszyła się i ucałowała go w policzek.
— Tęskniłam — szepnęła. — Tak bardzo za tobą tęskniłam. Jak długo możesz zostać?
— Jak długo zechcę.
Nie wypuszczając jego dłoni, poprowadziła Diamenta do środka. Zawsze niechętnie wchodził do domu czarownicy, w chaos ostrych zapachów, tajemnic, czarów i kobiecości, jakże odmienny od wygodnej domowej siedziby czy surowych pokojów czarnoksiężnika. Stojąc na środku, głową niemal sięgał pęków ziół wiszących u powały. Drżał niczym koń. Był napięty i znużony — w ciągu szesnastu godzin pokonał odległość czterdziestu mil, nie zatrzymując się nawet, by coś zjeść.
— Gdzie twoja matka? — spytał szeptem.
— Nie wróci przed rankiem. Czuwa przy starej Paproci, która dziś umarła. Skąd się tu wziąłeś?
— Przyszedłem.
— Czarnoksiężnik cię wypuścił?
— Uciekłem.
— Uciekłeś? Dlaczego?
— Żeby cię nie stracić.
Spojrzał na nią, na ową żywą ciemną twarz pod obłokiem splątanych włosów. Róża miała na sobie jedynie koszulę i dostrzegł pod nią delikatne wzgórki miękkich piersi. Ponownie przyciągnął ją do siebie. Choć objęła go, wkrótce cofnęła się i zmarszczyła brwi.
— Żeby mnie nie stracić? — powtórzyła. — Nie przejmowałeś się tym całą zimę. Czemu teraz wróciłeś?
— Chciał, żebym popłynął na Roke.
— Na Roke? — spojrzała na niego ze zdumieniem — Na Roke, Di? Zatem naprawdę masz talent? Możesz zostać czarownikiem?
Czyżby trzymała stronę Szaleją?
— Czarownicy są dla niego niczym. Uważa, że mogę zostać czarnoksiężnikiem. Zajmować się magią, nie zwykłymi czarami.
— Rozumiem — mruknęła po chwili Róża. — Ale w takim razie czemu uciekłeś?
Nie trzymali się już za ręce.
— Nie wiesz? — Irytowało go, że Róża nic nie pojmuje, bo on sam też wcześniej niczego nie dostrzegał. — Czarnoksiężnik nie może zadawać się z kobietami. Z czarownicami. Mieć z nimi cokolwiek wspólnego.
— Wiem przecież. To ich niegodne.
— Nie tylko.
— Ależ tak. Założę się, że musiałeś zapomnieć wszystkie zaklęcia, których cię nauczyłam. Prawda?
— To nie to samo.
— Nie. To nie Wielka Sztuka. Prawdziwa Mowa. Czarnoksiężnik nie może kalać sobie ust zwykłymi słowami. “Słabe jak kobiece czary, złośliwe jak kobiece czary". Myślisz, że nie wiem, co mówią ludzie? Czemu zatem wróciłeś?
— Żeby cię zobaczyć.
— Po co?
— A jak sądzisz?
— Nigdy nie posyłałeś do mnie swoich myśli, nie pozwalałeś mi dotrzeć do siebie. Stale cię nie było. Miałam czekać, póki nie znudzi cię zabawa w maga? Znudziło mnie czekanie. — Jej ledwie słyszalny głos zabrzmiał dziwnie ochryple.
— Z kimś się spotykasz — rzekł Diament z niedowierzaniem. Jak mogła tak go zdradzić? — Kto to?
— Nie twoja sprawa! Odchodzisz, odwracasz się do mnie plecami. Czarnoksiężnicy nie zadają się z takimi jak ja, jak moja matka. Nie obchodzi ich, co robimy. Cóż, mnie także nie obchodzi, co robisz. Idź stąd.
Diament, głodny, zrozpaczony, niezrozumiany, wyciągnął ręce, pragnąc znów ją przytulić, sprawić, by ich ciała zrozumiały się jak kiedyś, powtórzyć ów pierwszy mocny uścisk, w którym zawarły się wszystkie lata ich życia. Nagle odkrył, że stoi krok dalej, mrugając oślepionymi oczami. W uszach mu dzwoniło, ręce piekły boleśnie. W oczach Róży płonęła błyskawica, z zaciśniętych dłoni strzelały iskry.
— Nigdy więcej tego nie rób — szepnęła.
— Nie ma obaw — odparł Diament. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Łodyżka suszonej szałwi wplątała mu się we włosy i uniósł ją ze sobą.
Tę noc spędził w starej kryjówce wśród łozin. Miał nadzieję, że może zjawi się Róża, ale nie przyszła. Wkrótce pokonało go zmęczenie i zasnął. Ocknął się o pierwszym chłodnym brzasku. Usiadł na ziemi i zaczął rozmyślać. Przyjrzał się swemu życiu w owym zimnym świetle. Wyglądało inaczej, niż dotąd sądził. Podszedł do strumienia, w którym nadano mu imię. Napił się wody, umył twarz i ręce, poprawił ubranie i ruszył przez miasto do pięknego domu przy głównej ulicy, domu ojca.
Po pierwszych uściskach i okrzykach radości służący i matka posadzili go za stołem. Po śniadaniu, z brzuchem pełnym ciepłej strawy i lodowatą odwagą w sercu stanął przed ojcem, który wyszedł wcześnie rano, by wyprawić wozaków do Wielkiego Portu, i dopiero teraz wrócił.
Objęli się.
— I cóż, synu? Mości Szalej pozwolił ci nas odwiedzić?
— Nie, ojcze. Odszedłem.
Złoty zastygł w bezruchu. Po chwili przysunął sobie talerz i usiadł.
— Odszedłeś — powtórzył.
— Tak, ojcze. Uznałem, że nie chcę być czarnoksiężnikiem.
— Hmm — mruknął Złoty, przełykając kolejny kęs. — Odszedłeś z własnej woli? Za zgodą mistrza?
— Z własnej woli. Bez jego zgody.
Złoty powoli żuł kawałek mięsa, wbijając wzrok w blat. Diament widywał już podobną minę u ojca — raz, gdy leśnik doniósł o groźnej chorobie atakującej kasztanowe gaje, i drugi, gdy kupiec odkrył, że handlarz mułów go oszukał.
— Chciał, abym popłynął do szkoły na Roke i wstąpił na naukę do Mistrza Przywołań. Zamierzał mnie tam wysłać. Postanowiłem, że nie chcę.
Po dłuższej chwili, wciąż nie podnosząc wzroku, ojciec spytał:
— Czemu?
— Nie tego pragnę w życiu.
I znów milczeli. Złoty zerknął na żonę, która stała przy oknie, wsłuchana w każde słowo. Potem przeniósł wzrok na syna. Powoli gniew, zawód i zmieszanie na jego twarzy ustąpiły czemuś znacznie prostszemu, błogiemu zadowoleniu. Zdawało się, że lada moment mrugnie porozumiewawczo.
— Rozumiem — rzekł. — Czego zatem pragniesz? Cisza.
— Tego — odparł Diament spokojnie, nie patrząc na rodziców.
— Ha! — wykrzyknął Złoty. — Nie ukrywam, że cieszę się, synu. — Jednym kęsem pochłonął pasztecik. — Nauka magii, wyjazd na Roke, to wszystko od początku nie wydawało mi się rzeczywiste. Kiedy wyjechałeś, nie wiedziałem, po co wciąż prowadzę interesy. Twój powrót nadaje temu sens, prawdziwy sens. Ale powiedz, tak po prostu uciekłeś? Czy czarnoksiężnik wie, dokąd odszedłeś?
— Nie. Napiszę do niego — odrzekł Diament swym nowym spokojnym głosem.
— Nie będzie zły? Powiadają, że czarnoksiężnicy bywają skorzy do gniewu. Pyszni.
— Będzie, ale niczego nie zrobi.
I rzeczywiście. W istocie, ku zdumieniu Złotego, mistrz Szalej skrupulatnie odesłał dwie piąte otrzymanej opłaty. Do przesyłki dostarczonej przez jednego z wozaków, powracającego z Południowego Portu po dostarczeniu ładunku żerdzi, dołączony był liścik do Diamenta, zawierający jedno zdanie: “Prawdziwa sztuka wymaga oddania całym sercem". Na zewnątrz czarnoksiężnik nakreślił hardycką runę oznaczającą wierzbę. List podpisał własną runą o dwóch znaczeniach: Szalej i cierpienie.
Diament siedział w swym słonecznym pokoju, na własnym wygodnym łóżku, słuchając śpiewu krzątającej się po domu matki. Trzymał w dłoni list czarnoksiężnika, raz po raz odczytując jego treść i obie runy. Leniwe odrętwienie, które ogarnęło go owego poranka wśród łozin, sprawiło, że z łatwością zaakceptował słowa nauczyciela. Koniec z magią. Nigdy więcej. Od początku nie oddał jej swego serca. Była dla niego zwykłą dziecięcą zabawą. Nawet poznane w domu czarnoksiężnika imiona w Prawdziwej Mowie, choć dostrzegał ukryte w nich piękno i moc, mógł wymazać ze swego umysłu, odrzucić, zapomnieć. To nie był jego język.
Własnym językiem mógł przemawiać tylko do niej. Ale ją utracił, pozwolił jej odejść. Podzielone serce nie zna prawdziwej mowy. Od tej pory będzie mógł przemawiać tylko językiem obowiązków, zysków i strat, przychodów i wydatków.
Poza tym nic nie istniało. Tylko iluzje, dziecięce zaklęcia, kamyki zmieniające się w motyle, drewniane ptaki wzlatujące przez chwilę na silnych żywych skrzydłach. Tak naprawdę nigdy nie miał wyboru. Dla niego istniała tylko jedna droga.
Złoty nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo się cieszy.
— Stary odzyskał swój skarb — rzekł jeden z wozaków do leśnika. — Słodki jest teraz jak miód.
Lecz kupiec nie dostrzegał własnej słodyczy, myślał tylko o tym, jak słodkie jest życie. Kupił gaj nad Reche — owszem, drogo, ale przynajmniej sprzątnął go sprzed nosa Gałęzi ze Wschodniego Wzgórza. Teraz, wraz z Diamentem, mogli zaprowadzić tam własne porządki. Wśród kasztanowców rosło wiele sosen, które należało ściąć i sprzedać na maszty, żerdzie i opał, a potem zastąpić sadzonkami kasztanów. Z czasem uzyskają jednorodny las, podobny do Wielkiego Gaju, serca kasztanowego imperium Złotego. Oczywiście nie stanie się to natychmiast. Dęby i kasztanowce nie rosną szybko, jak olchy i wierzby. Ale mieli czas. Teraz mieli go bardzo dużo. Chłopak zaledwie skończył siedemnaście lat, on sam czterdzieści pięć, był w kwiecie wieku. Ostatnio czuł się staro, ale to bzdura. Osiągnął najlepszy wiek dla mężczyzny. Najstarsze drzewa, nie rodzące już owoców, także powinny zostać ścięte. Drewno z nich nada się na meble.
— No i co? — mawiał często do żony. — Cieszysz się, prawda? Odzyskałaś swoje oczko w głowie. Nie musisz się więcej smucić.
A Tuly uśmiechała się i gładziła jego rękę.
Raz jeden, zamiast uśmiechać się i potakiwać, rzekła:
— Cudownie jest go mieć z powrotem, ale… — i w tym momencie Złoty przestał słuchać. Matki zawsze martwią się o dzieci, kobiety nigdy nie bywają zadowolone. Nie musiał słuchać litanii trosk, które Tuly z upodobaniem dźwigała na swych barkach. Oczywiście uważała, że życie kupca nie jest dość dobre dla jedynaka. Według niej królewski tron w Havnorze także nie byłby dla niego dość dobry.
— Gdy znajdzie sobie dziewczynę — rzekł Złoty w odpowiedzi na niesłyszane słowa żony — wszystko się ułoży. Miesiące spędzone u czarnoksiężnika trochę zamąciły mu w głowie. Nie martw się o Diamenta. Sam znajdzie to, co dla niego najlepsze.
— Mam nadzieję — westchnęła Tuly.
— Przynajmniej nie spotyka się już z córką czarownicy. Z tym koniec.
Dopiero później przyszło mu do głowy, że jego żona także już nie widuje się z czarownicą. Od lat knuły razem wbrew jego ostrzeżeniom, teraz jednak Splot unikała ich domu. Cóż, kobieca przyjaźń nigdy nie trwa długo. Pewnego dnia, gdy Tuly rozrzucała w skrzyniach i komodach listki mięty i bagna dla ochrony przed molami, rzekł:
— Czemu nie poprosiłaś, by twoja mądra przyjaciółka rzuciła na nie czar? A może już się nie przyjaźnicie?
— Nie — odparła jego żona ze spokojem. — Nie przyjaźnimy się już.
— I bardzo dobrze. A co słychać u jej córki? Słyszałem, że uciekła z żonglerem.
— Z muzykiem — poprawiła Tuly. — Zeszłego lata.
— Wydamy przyjęcie w dniu nadania imienia — powiedział Złoty. — Czas na zabawę, muzykę i tańce, chłopcze. Kończysz dziewiętnaście lat. Musimy to uczcić!
— Pojadę do Wschodniego Wzgórza z mułami Sula.
— Nie, nie, nie. Sul da sobie radę. Zostań w domu, baw się. Ciężko pracujesz. Wynajmiemy grajków. Kto jest najlepszy? Smoła i jego chłopcy, prawda?
— Ojcze, ja nie chcę przyjęcia. — Diament dygotał cały, spięty jak koń przed skokiem. Był teraz wyższy od ojca i poruszał się zdumiewająco szybko. — Pojadę do Wschodniego Wzgórza — oznajmił i wyszedł.
— O co tu chodzi? — Złoty westchnął. Było to czysto retoryczne pytanie.
Żona zerknęła na niego, udzielając bynajmniej nie retorycznej odpowiedzi.
Gdy jej mąż odszedł, znalazła syna w kantorze. Przeglądał księgi handlowe. Spojrzała na ich karty. Długie spisy imion i liczb, wydatków i wpływów, zysków i strat.
— Di — powiedziała i chłopak uniósł wzrok. Twarz wciąż miał krągłą, brzoskwiniową, choć jej rysy stały się nieco grubsze, a oczy spoglądały melancholijnie.
— Nie chciałem urazić uczuć ojca — rzekł.
— Jeśli pragnie przyjęcia, urządzi je — odparła. Głosy mieli podobne, wysokie, lecz aksamitne, spokojne, opanowane. Przycupnęła na stołku obok wysokiego biurka.
— Nie mogę… — zaczął i urwał. Po chwili dodał: — Naprawdę nie mam ochoty na tańce.
— Ojciec bawi się w swata — powiedziała Tuly z cierpką czułością.
— To mnie nie obchodzi.
— Wiem.
— Problemem jest…
— Problemem jest muzyka — dokończyła matka. Skinął głową.
— Synu — nagle w jej głosie zabrzmiała gwałtowna nuta. — Nie ma powodu, abyś rezygnował ze wszystkiego, co kochasz!
Ujął jej dłoń i ucałował.
— Pewnych rzeczy nie można łączyć ze sobą — rzekł. — Wolałbym, by było inaczej, ale odkryłem, że to niemożliwe. Gdy odszedłem od czarnoksiężnika, myślałem, że mogę mieć wszystko. No wiesz, czarować, grać i śpiewać, być dobrym synem, kochać Różę… Ale tak się nie dzieje. Tego się nie da połączyć…
— Ależ tak — wtrąciła Tuly. — Wszystko się łączy, splata ze sobą.
— Może dla kobiet. Ja… nie mogę żyć z podzielonym sercem.
— Podzielonym sercem? Ty? Zrezygnowałeś z magii, bo wiedziałeś, że ją zdradzisz!
Słowo to wyraźnie nim wstrząsnęło, lecz nie zaprzeczył.
— Czemu jednak porzuciłeś muzykę? — zapytała matka.
— Muszę oddać się czemuś całym sercem. Nie mogę grać na harfie i jednocześnie targować się z hodowcą mułów. Nie mogę śpiewać ballad, obliczając, ile winniśmy zapłacić zbieraczom, by nie przeszli do Gałęzi. — Jego głos drżał lekko, wibrował, w oczach błyszczał gniew.
— A zatem rzuciłeś na siebie zaklęcie, tak jak wcześniej uczynił to czarnoksiężnik. Zaklęcie ochronne, zatrzymujące cię wśród hodowców, zbieraczy kasztanów i tego wszystkiego. — Lekceważąco odepchnęła ręką księgę pełną imion i liczb. — Zaklęcie milczenia — dodała.
Po długiej chwili młodzieniec odezwał się cicho:
— Co innego mogłem zrobić?
— Nie wiem, mój drogi. Chcę, abyś był bezpieczny. Cieszę się, że twój ojciec jest szczęśliwy i dumny z ciebie, ale nie mogę znieść myśli, że ty nie zaznasz szczęścia ani dumy. Sama nie wiem. Może masz rację. Może dla mężczyzn istnieje tylko jedna droga. Ale tęsknię za twoim śpiewem.
Płakała, gładząc gęste lśniące włosy Diamenta, przepraszając za swe okrutne słowa. Przytulił ją mocno, mówiąc, że jest najlepszą matką na świecie. Potem odeszła. W drzwiach jeszcze się zatrzymała.
— Niech sobie urządzi przyjęcie, Di. Niechaj urządzi je tobie.
— Dobrze — odparł, by ją pocieszyć.
Złoty zamówił jedzenie, piwo i fajerwerki. Diament zajął się znalezieniem muzyków.
— Oczywiście, że przyprowadzę moich ludzi — oznajmił Smoła. — Jakżebym mógł przegapić podobną zabawę? Na przyjęciu u twego ojca zjawią się wszyscy grajkowie z zachodniej części świata.
— Uprzedź ich, że zapłacę tylko wam.
— Przyjdą tu dla sławy — odparł harfiarz, szczupły czterdziestolatek o pociągłej twarzy i zapadniętych oczach. — Może do nas dołączysz? Nim zająłeś się robieniem pieniędzy, szło ci całkiem, całkiem. No i głos masz niezły, a gdybyś nad nim popracował…
— Raczej nie — odparł Diament.
— Słyszałem, że ta dziewczyna, którą lubiłeś, córka czarownicy, Róża, zadaje się z Labbym. Pewnie też się zjawią.
— Do zobaczenia na przyjęciu.
Diament, wysoki, przystojny, obojętny, odwrócił się i odszedł.
— Zbytnio zadziera nosa, by się z nami zadawać — mruknął Smoła. — A przecież nauczyłem go wszystkiego, jeśli chodzi o grę na harfie. Cóż to jednak znaczy dla bogacza.
Złośliwe słowa Smoły mocno go ubodły, a myśl o przyjęciu ciążyła tak bardzo, że stracił apetyt. Pozostała jeszcze nadzieja, że może się rozchoruje i pozostanie w domu. Nadszedł jednak dzień przyjęcia i Diament znalazł się wśród ludzi — nie tak widoczny, radosny, rozkrzyczany jak ojciec, ale był tam, uśmiechał się, tańczył. Zjawili się wszyscy jego przyjaciele z dzieciństwa; miał wrażenie, że połowa z nich poślubiła drugą połowę. Nie brakowało jednak flirtów, a w pobliżu stale kręciło się kilka ładnych dziewcząt. Diament wypił sporo doskonałego piwa z browaru Gadge'a i odkrył, że jeśli tańczy, a w tańcu rozmawia ze śmiechem, może znieść nawet muzykę. Tańczył zatem po kolei ze wszystkimi ładnymi dziewczynami, a potem znów z każdą, która nawinęła się pod rękę. Żadna nie przepuściła okazji.
Było to najwspanialsze przyjęcie Złotego. Na miejskim błoniu, nieopodal domu kupca, rozłożono deski i rozbito namiot dla starszyzny, by mogła w spokoju jeść, pić i plotkować. Przygotowano nowe ubrania dla dzieci, w mieście zjawili się żonglerzy i lalkarze — część z nich opłacona, inni przybyli z własnej woli, skuszeni perspektywą kilku miedziaków i darmowego piwa. Każda zabawa przyciągała wędrownych kuglarzy i grajków, którzy w ten sposób zarabiali na życie, i choć nikt ich nie prosił, byli mile widziani. Pod wielkim dębem na szczycie wzgórza balladzista o jękliwym głosie, akompaniujący sobie na równie jękliwych dudach, śpiewał “Czyny władcy smoków". Gdy grupa Smoły — harfa, flet, wiola i bęben — zrobiła sobie przerwę na kufelek, na deski wskoczyli nowi muzycy.
— Hej, to ludzie Labby'ego! — krzyknęła jedna z dziewcząt. — Chodź, są najlepsi!
Labby, jasnoskóry mężczyzna w wielobarwnym stroju, grał na podwójnym rogu. Towarzyszył mu wiolista, tamburynista i Róża na flecie. Najpierw zagrali skoczną radosną melodię, zbyt szybką dla niektórych tancerzy. Diament i jego partnerka nie poddali się jednak. Ludzie klaskali i wiwatowali, gdy młodzi, zdyszani i zlani potem, skończyli taniec.
— Piwa! — huknął Diament i odpłynął, porwany przez grupkę roześmianych i rozgadanych młodych kobiet i mężczyzn.
Za sobą usłyszał początek kolejnej melodii. Samotna wiola załkała, intonując przejmująco “Gdzie tylko pójdzie mój miły".
Diament jednym łykiem opróżnił kufel piwa. Towarzyszące mu dziewczyny ze śmiechem patrzyły, jak przełyka, odchylając głowę. Zadygotał niczym koń pociągowy użądlony przez gza.
— Nie, nie mogę — westchnął i umknął w mrok, poza kręgi światła rzucane przez otaczające namiot lampiony.
— Dokąd on idzie? — spytała jedna z dziewcząt.
— Wróci — odparła druga i ze śmiechem podjęły przerwaną rozmowę.
Ucichły słodkie dźwięki wioli.
— Czarna Różo — rzekł zza jej pleców.
Odwróciła głowę i spojrzała na niego. Patrzyli sobie w oczy. Ona siedziała ze skrzyżowanymi nogami na tanecznej platformie, on klęczał na trawie.
— Przyjdź w łoziny — poprosił.
Nie odpowiedziała. Labby zerknął na nią, uniósł róg do ust, bębniarz uderzył w tamburyn i zaintonowali marynarskiego dżiga.
Gdy znów się rozejrzała, Diamenta już tam nie było. Po jakiejś godzinie Smoła wrócił ze swą grupą w wybitnie złym humorze, który piwo jeszcze tylko pogorszyło. Przerwał kolejną melodię i tańce, nakazując głośno Labby'emu, by się wynosił.
— Pocałuj mnie w nos, szarpistruno — odparł Labby.
Smoła nie puścił tego płazem. Zebrani podzielili się na grupki i gdy spór trwał w najlepsze, Róża wsunęła flet do kieszeni i uciekła.
Z dala od lampionów panował mrok, potrafiła jednak poruszać się po ciemku. Diament już czekał na nią w kryjówce. Przez ostatnie dwa lata zarośla zgęstniały. Między zielonymi pędami i długimi opadającymi liśćmi pozostało niewiele miejsca.
Z oddali znów dobiegła muzyka, zagłuszana przez wiatr i szmer płynącej rzeki.
— Czego chcesz, Diamencie?
— Porozmawiać.
Byli dla siebie tylko głosami i cieniami.
— Mów — rzekła.
— Chciałem prosić, żebyś ze mną odeszła — powiedział.
— Kiedy?
— Wtedy. Gdy się pokłóciliśmy. Powiedziałem wszystko nie tak. Myślałem… — Długa cisza. — Myślałem, że mógłbym uciec. Z tobą. Grać, śpiewać. Zarabiać na życie. Moglibyśmy odejść razem. Chciałem to powiedzieć.
— Ale nie powiedziałeś.
— Wiem. Mówiłem wszystko nie tak. Zrobiłem wszystko nie tak. Zdradziłem wszystko. Magię. Muzykę. I ciebie.
— Mną się nie przejmuj — odparła.
— Naprawdę?
— Niezbyt dobrze gram na flecie, ale wystarczy. W razie potrzeby to, czego mnie nauczyłeś, uzupełniam zaklęciem, a grupa jest naprawdę dobra. Labby też nie jest taki zły. Świetnie sobie radzę. Całkiem nieźle zarabiamy. Zimą mieszkam u matki i pomagam jej. U mnie wszystko dobrze. A u ciebie, Di?
— Wszystko źle.
Zaczęła coś mówić i umilkła.
— Byliśmy wtedy dziećmi — rzekł. — Teraz…
— Co się zmieniło?
— Źle wybrałem.
— Raz? — spytała. — Czy dwa razy?
— Dwa razy.
— Do trzech razy sztuka.
Długą chwilę oboje milczeli. Róża dostrzegała Diamenta w mroku jako niewyraźny cień.
— Jesteś wyższy niż wtedy — zauważyła. — Wciąż potrafisz przywoływać światło, Di? Chcę cię zobaczyć.
Pokręcił głową.
— Tylko ty to umiałeś, pamiętasz? I nigdy nie zdołałeś mnie nauczyć.
— Nie wiedziałem, co robię — mruknął. — Czasami się udawało, a czasem nie.
— A czarnoksiężnik w Południowym Porcie nie pokazał ci, jak to robić?
— Uczył mnie tylko imion.
— Czemu teraz tego nie robisz?
— Zrezygnowałem z magii, Czarna Różo. Musiałem albo oddać się jej bez reszty, albo odejść. Jeśli poświęcać się czemuś, to całym sercem.
— Nie rozumiem dlaczego — odparła. — Moja matka potrafi uleczyć gorączkę, pomóc przy porodzie i znaleźć zgubiony pierścionek. Może to nic w porównaniu z czynami czarnoksiężników i władców smoków, ale zawsze. I z niczego nie zrezygnowała. Moje przyjście na świat też jej nie przeszkodziło. Urodziła mnie, by dowiedzieć się, jak to się robi. Czy musiałam zrezygnować z zaklęć tylko dlatego, że nauczyłam się grać? Ja też potrafię uleczyć gorączkę. Czemu miałbyś rezygnować z jednego, żeby zająć się drugim?
— Mój ojciec… — zaczął Diament, urwał i zaśmiał się cicho. — Nie da się pogodzić tych rzeczy. Pieniędzy z muzyką.
— Ojca z córką czarownicy — dodała Czarna Róża. Znów umilkli. Liście wierzb poruszyły się lekko.
— Wrócisz do mnie? — spytał. — Odejdziesz ze mną? Zechcesz mnie poślubić?
— Nie w domu twojego ojca, Di.
— Gdzie tylko zechcesz. Uciekniemy.
— Ale nie możesz mnie mieć bez muzyki.
— Ani muzyki bez ciebie.
— Wrócę — odparła.
— Labby nie potrzebuje harfisty? Zawahała się, po czym wybuchnęła śmiechem.
— Lepiej, by potrzebował, jeśli chce mieć flecistkę.
— Nie ćwiczyłem od dnia wyjazdu, Czarna Różo, ale ciągle myślałem o muzyce. O tobie też…
Wyciągnęła do niego ręce. Uklękli naprzeciw siebie, wierzbowe liście muskały im włosy.
I zaczęli się całować, z początku nieśmiało.
W latach po odejściu Diamenta Złoty zarabiał lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Wszystkie umowy przynosiły zyski, zupełnie jakby szczęście na dobre zamieszkało pod jego dachem. Stał się niewiarygodnie bogaty. Lecz nie wybaczył synowi. Byłoby to szczęśliwe zakończenie, ale on nie dopuszczał do siebie podobnej myśli. Jak Diament mógł odejść bez słowa, w rocznicę nadania imienia, uciec z córką czarownicy, porzucając uczciwą pracę i zostać wędrownym grajkiem, który brzdąka na harfie, śpiewa i wyszczerza zęby dla paru groszy? Na samą myśl Złoty czuł wstyd, ból i gniew. Nie był szczęśliwy.
Tuly przez długi czas także była nieszczęśliwa, bo mogła widywać syna, tylko okłamując męża, co przychodziło jej z trudem. Płakała na myśl o tym, że Diament głoduje gdzieś, sypia na gołej ziemi. Zimne jesienne noce ją przerażały. Z czasem jednak coraz częściej słyszała, co ludzie mówili o jej synu — Diament o słodkim głosie, śpiewak z zachodniego Havnoru; Diament, który grał i śpiewał przed obliczem wielkich władców w Wieży Miecza — i słowa te ogrzały jej serce. A kiedyś, gdy Złoty wybrał się do Południowego Portu, Tuly i Splot wynajęły wózek z osłem i pojechały do Wschodniego Wzgórza, by posłuchać Diamenta śpiewającego “Pieśń o Utraconej Królowej". Róża siedziała obok nich, a mała Tuly bawiła się na kolanach babci. I choć nie było to szczęśliwe zakończenie, czuły wielką radość, a czegóż więcej można pragnąć w życiu?