Ursula K. Le Guin Opowieści z Ziemiomorza

SZUKACZ

I. W MROCZNYCH CZASACH

Oto pierwsza karta Księgi Mroku, napisanej dawno temu runami hardyckimi:

“Po tym, jak Elfarran i Morred zginęli, a wyspa Solea zatonęła pod falami, Rada Mędrców władała w imieniu chłopca Serriadha, póki ten nie objął tronu. Panował mądrze, lecz krótko, po nim zaś na Enladzie nastało siedmiu królów. Kraina bogaciła się i żyła w pokoju. I wtedy zjawiły się smoki, najeżdżające zachodnie ziemie. Czarnoksiężnicy na próżno próbowali je powstrzymać. Król Akambar przeniósł dwór z Berili na Enladzie do miasta Havnor. Stamtąd wyruszył na czele floty przeciw najeźdźcom z Krain Kargadzkich i wyparł ich na wschód. Oni jednak nadal wysyłali łupieżcze statki, które zapuszczały się nawet na Morze Najgłębsze. Ostatni z królów, Maharion, zawarł pokój ze smokami i Kargami, zapłacił jednak olbrzymią cenę, kiedy zaś Pierścień Runiczny został złamany, Erreth-Akbe zginął w walce z wielkim smokiem, a Maharion Śmiały padł ofiarą zdrady, zdawało się, że na Archipelagu niepodzielnie zapanowało zło.

Wielu próbowało objąć tron Mahariona, nikt jednak nie zdołał go utrzymać, a spory pretendentów podzieliły kraj. Miejsce wspólnoty i sprawiedliwości zajęły kaprysy możnowładców. Szlachetnie urodzeni, kupcy i piraci, każdy, kto mógł sobie pozwolić na wynajęcie żołnierzy i czarnoksiężników, ogłaszał się władcą wybranych ziem i miast. Wodzowie czynili z pokonanych niewolników, lecz najemni chłopi także byli niewolnikami, albowiem tylko panowie bronili ich przed innymi wodzami łupiącymi wyspy i piratami nękającymi porty, a także bandami nieszczęsnych banitów, których głód popychał do rabunku".

Księga Mroku powstała pod koniec czasów, o których traktuje. To zbiór wzajemnie sprzecznych opowieści, częściowych biografii i zniekształconych legend. Jest jednym z nielicznych reliktów pochodzących z Mrocznych Lat, gdyż złaknieni pochwał, nie prawdziwych historii wodzowie palili książki, z których jakiś pozbawiony władzy biedak mógł nauczyć się, jak ją zdobyć.

Kiedy jednak do rąk wojownika trafiała księga wiedzy czarnoksięskiej, zwykle zamykał ją w skarbcu bądź oddawał najętemu przez siebie magowi. Na marginesach obok zaklęć i spisów imion, a także na ostatnich kartach owych ksiąg wiedzy czarownik bądź jego uczeń notował wybuch zarazy, głód, napaść, zmianę pana, a także zaklęcia użyte przy tych okazjach i ich skuteczność. Podobne zapiski ujawniają od czasu do czasu chwile jaśniejsze, lecz nadal otoczone ciemnością. Chwile te są niczym oświetlony statek widziany przez moment w deszczową noc daleko w morzu.

O owych czasach traktują jeszcze pieśni, stare ballady i zaśpiewki z małych wysepek i spokojnych wyżyn Havnoru.

Wielki Port Havnor to miasto leżące w sercu świata, miasto białych wież nad zatoką. Na najwyższej z nich miecz Erreth-Akbego odbija pierwsze i ostatnie promienie słońca. Przez Havnor przepływa cały handel, całe rzemiosło i nauka Ziemiomorza, niezmierzone bogactwa Archipelagu. Tam też zasiada król, który powrócił po scaleniu Pierścienia i była to oznaka uzdrowienia świata. A w dawnych czasach w owym mieście mężczyźni i kobiety z wyspy rozmawiali ze smokami.

Havnor jest jednak także Wielką Wyspą, rozległą, bogatą krainą. W miastach w głębi lądu, na farmach pokrywających zbocza góry Onn praktycznie nic się nie zmienia. W tamtych okolicach warta zaśpiewania pieśń kiedyś znów zostanie zaśpiewana. Starcy w tamtejszych tawernach opowiadają o Morredzie, jakby znali go sami w czasach bohaterskiej młodości, a dziewki zaganiające krowy do obory snują opowieści o Kobietach Dłoni, zapomnianych wszędzie indziej, nawet na Roke, ale nie pośród owych cichych, zalanych promieniami słońca dróg i pól, w kuchniach, przy paleniskach, wokół których pracują i rozmawiają stateczne gospodynie.

W czasach królów magowie zbierali się na dworze enladzkim, a później w Havnorze, aby doradzać królowi i sobie nawzajem, korzystając ze swej mocy do osiągania celów, które uznali za słuszne. Lecz w owych mrocznych latach czarnoksiężnicy sprzedawali usługi temu, kto płacił najwięcej. Staczali pojedynki i walki na czary, nie dbając o zło, które czynią; czasem nawet czynili je świadomie. Głód i zarazy, wysychanie źródeł, wiosny bez deszczu i zimy bez wiosny, narodziny chorych, kalekich młodych wśród owiec i bydła, narodziny chorych i kalekich dzieci na wyspach — wszystko to przypisywano praktykom czarodziejów i czarownic, często nie bez podstaw.

Praktykowanie magii stało się zajęciem niebezpiecznym — chyba że ktoś zapewnił sobie ochronę silnego wodza, lecz nawet wtedy mógł zginąć w starciu z czarnoksiężnikiem potężniejszym od siebie. A jeśli mag przestał mieć się na baczności wśród zwykłych ludzi, także mógł zginąć, wyspiarze bowiem uważali go za źródło najgorszego zła, wcielenie grozy. W owych latach według zwykłych ludzi istniała wyłącznie czarna magia.

Wtedy właśnie wioskowe sztuczki i — przede wszystkim — kobiece czary zyskały sobie złą sławę, która przylgnęła do nich na dobre. Czarownice słono płaciły za uprawianie sztuki, którą uznały za własną. Opieka nad ciężarnymi niewiastami i zwierzętami, porody, nauka pieśni i rytuałów, doglądanie porządku w polu i ogrodzie, budowa i sprzątanie domu, dbanie o meble, wydobycie rud i metali zawsze należały do obowiązków kobiet. Czarownice wymieniały się licznymi zaklęciami i urokami zapewniającymi powodzenie w owych przedsięwzięciach. Gdy jednak coś poszło nie tak podczas narodzin bądź w polu, winę przypisywano wiedźmie, a walki czarnoksiężników używających beztrosko trucizn i klątw do zapewnienia sobie tymczasowej przewagi bez względu na dalsze konsekwencje sprawiały, iż wypadki zdarzały się coraz częściej. Magowie wywoływali susze i powodzie, nieurodzaje, pożary i choroby, a za ich winy cierpiała wioskowa czarownica. Biedaczka nie wiedziała, czemu jej uzdrawiający urok przeklinał ranę i wywoływał gangrenę, czemu dziecko, które sprowadziła na świat, okazywało się imbecylem, dlaczego błogosławieństwo wypalało ziarno w bruzdach i niszczyło jabłka na drzewie. Ktoś jednak musiał za to zapłacić, a wiedźma bądź czarodziej byli pod ręką w samej wiosce i mieście, nie w zamku władcy czy twierdzy strzeżonej przez zbrojnych i ochronne zaklęcia. Czarodzieje i czarownice tonęli w zatrutych studniach, płonęli na dotkniętych suszą polach, ginęli pogrzebani żywcem, by użyźnić martwą ziemię.

Tak tedy stosowanie i nauka ich sztuki stały się niebezpieczne. Ci, którzy się nią zajmowali, często i tak należeli do grona wyrzutków, kalek, szaleńców, ludzi samotnych, starców — kobiet i mężczyzn mających niewiele do stracenia. Mądrzy mężczyźni i kobiety, szanowani i cieszący się zaufaniem mieszkańców, ustąpili pola groteskowym, nieporadnym, wioskowym czarownikom znającym tylko nędzne sztuczki i wiedźmom, których mikstury wywołują jedynie żądze, zazdrość i nienawiść. Magiczny talent u dziecka stał się czymś strasznym. Rodzice lękali się go i ukrywali.

Oto opowieść z owych czasów. Część z niej pochodzi z Księgi Mroku, inne fragmenty z Haynoru, z gospodarstw na górze Onn i wśród lasów Faliernu. Z podobnych urywków i fragmentów da się złożyć całą historię. Choć jest lekka i zwiewna, utkana na wpół z pogłosek i domysłów, może jednak okazać się prawdą. To opowieść o Założeniu Roke, a jeśli mistrzowie z Roke twierdzą, że nie tak to wyglądało, niech opowiedzą, jak szkoła powstała naprawdę. Czasy, w których Roke stała się wyspą czarnoksiężników, spowija bowiem mgła i możliwe, iż umieścili ją tam sami czarnoksiężnicy.

II. WYDRA

W naszym strumyku mieszka wydra,

Przebiegła i jak człowiek chytra,

Wszelkie magiczne zna zaklęcia,

Mowę człowieka i zwierzęcia,

A woda płynie bystro w dal,

A woda płynie w dal.


Wydra był synem szkutnika pracującego w dokach Wielkiego Portu Havnor. Imię użytkowe nadała mu matka. Pochodziła z farmy w wiosce Skraj Drogi na północny zachód od góry Onn. Przybyła do miasta jak wielu innych, w poszukiwaniu pracy. Szkutnik i jego rodzina, porządni ludzie, uczciwie pracujący w ciężkich czasach, woleli nie rzucać się w oczy, by nie sprowadzić na siebie nieszczęścia. Kiedy więc zrozumieli, że chłopak obdarzony został talentem magicznym, ojciec próbował wybić mu go z głowy.

— Równie dobrze mógłbyś bić chmurę za to, że deszcz z niej pada — powiedziała matka Wydry.

— Uważaj, byś nie wbił go w gniew — dodała ciotka.

— I żeby zaklęciem nie zwrócił na ciebie twego własnego pasa — rzekł wuj.

Chłopak jednak nie uciekł się do żadnych sztuczek. W milczeniu zbierał cięgi i uczył się ukrywać swój dar.

Magia wcale nie wydawała mu się czymś wielkim. Zaświecenie srebrzystego światełka w ciemnym pokoju, odnalezienie zgubionej szpilki samą myślą i naprawa uszkodzonych spojeń — po prostu przesuwał dłonią nad drewnem i przemawiał do niego — przychodziły mu łatwo, aż nie pojmował, czemu inni tak bardzo się tym przejmują. Ojciec jednak wściekał się, gdy chłopak ułatwiał sobie pracę. Kiedyś nawet, gdy Wydra przemawiał do drewna, ojciec uderzył go w usta i kazał posługiwać się wyłącznie narzędziami, w milczeniu.

— Zupełnie jakbyś znalazł wspaniały klejnot — próbowała wyjaśnić mu matka. — Cóż mógłby począć z diamentem ktoś z nas? Tylko ukryć. Każdy, kto miałby dość pieniędzy, by go od nas kupić, miałby też dość sił, by nas zabić. Ukrywaj swój talent i trzymaj się z daleka od wielkich ludzi i ich sztukmistrzów!

W owych czasach czarodziejów nazywano sztukmistrzami.

Jedną ze zdolności, jakie niesie ze sobą magiczna moc, jest rozpoznawanie mocy u innych. Czarodziej zawsze pozna czarodzieja. Ukrycie się wymaga wiedzy i umiejętności, a chłopak dysponował wiedzą jedynie z zakresu budowy łodzi, którą to dziedzinę zgłębił już w wieku dwunastu lat. W owym czasie położna, która pomogła matce przy jego narodzinach, odwiedziła ich i powiedziała:

— Przysyłajcie do mnie Wydrę, gdy już skończy pracę. Musi poznać pieśni i przygotować się do dnia nadania imienia.

Tak też być powinno, bo to samo uczyniła dla najstarszej siostry chłopaka, rodzice zatem zaczęli posyłać go do niej wieczorami. Ona jednak nauczyła Wydrę czegoś więcej niż tylko pieśni o Stworzeniu. Wraz z grupką ludzi, zwykle nie rzucających się w oczy, a czasem o wątpliwej reputacji, dysponowała niewielkim magicznym darem. Wszyscy w sekrecie wymieniali się strzępkami ocalałej wiedzy. “Talent bez nauki jest jak statek bez steru", mówili Wydrze, ucząc go wszystkiego, co sami wiedzieli. Nie było tego wiele, kryły się w tym jednak zaczątki wielkiej sztuki i choć chłopak czuł się źle, oszukując rodziców, nie potrafił się oprzeć — chłonął wiedzę, uprzejmość i pochwały swych biednych nauczycieli. “To ci nie zaszkodzi, jeśli nie wykorzystasz swej wiedzy do wyrządzania szkody innym", mówili, a on chętnie przyrzekł, iż tego nie uczyni.

Nad strumieniem Serrenen, płynącym pod zachodnim murem miasta, położna nadała Wydrze jego prawdziwe imię, pod którym znany jest do dziś na wyspach daleko od Havnoru.

Wśród jego nauczycieli był też starzec nazywany Zmianą. Nauczył on Wydrę kilku zaklęć iluzji. A kiedy chłopak skończył piętnaście lat, starzec zabrał go na pole obok strumienia, by pokazać mu jedyne znane sobie zaklęcie prawdziwej przemiany.

— Najpierw zobaczmy, jak zamieniasz tamten krzak w podobiznę drzewa — rzekł.

Wydra posłuchał natychmiast. Łatwość, z jaką przychodziły mu iluzje, zaniepokoiła starego człowieka. Wydra musiał błagać go i nękać o następną lekcję. W końcu, klnąc się na swe prawdziwe tajemne imię, przysiągł, że jeśli pozna wielkie zaklęcie Zmiany, skorzysta z niego wyłącznie dla ocalenia życia własnego bądź innego człowieka. Wówczas starzec nauczył go zaklęcia. Ale co mi po nim, skoro muszę je ukrywać, pomyślał Wydra.

Mógł natomiast swobodnie korzystać z tego, czego się nauczył, pracując z ojcem i wujem w dokach. Powoli stawał się zręcznym rzemieślnikiem. Nawet ojciec musiał to przyznać.

Losen, pirat, który sam się nazwał królem Morza Najgłębszego, był wówczas najpotężniejszym wodzem w mieście oraz na wschód i północ od Havnoru. Haracze spływające z bogatych ziem przeznaczał na powiększanie własnej armii i floty, które wysyłał po niewolników i łupy z innych wysp. Wuj Wydry lubił powtarzać, że port żyje dzięki Losenowi. Szkutnicy byli mu wdzięczni, bo mieli pracę. W czasach tych bowiem ludzie szukający zarobku kończyli zwykle jako żebracy, we dworze Mahariona zaś harcowały szczury. “Pracujemy uczciwie — dodawał ojciec Wydry — a to, do czego zostanie wykorzystane nasze dzieło, nie powinno nas w końcu obchodzić".

Lecz inna wiedza, którą wpojono Wydrze, sprawiła, że stał się bardzo czuły na podobne sprawy. Dręczyło go sumienie. Wielka galera, którą właśnie budowali, miała popłynąć na wojnę, poruszana wiosłami niewolników Losena, i sprowadzić kolejnych niewolników. Myśl o tym, ile zła sprawią ludzie dzięki temu statkowi, nie dawała mu spokoju.

— Czemu nie możemy budować rybackich łodzi, jak kiedyś? — spytał.

— Bo rybaków nie stać na zapłatę — odparł ojciec.

— Nie płacą tyle co Losen, owszem, ale utrzymalibyśmy się z tego — upierał się Wydra.

— Myślisz, że mogę odrzucić zamówienie króla? Chcesz, bym zasiadł przy wiosłach obok innych niewolników? Rusz głową, chłopcze!

Toteż Wydra pracował z jasnym umysłem i gniewem w sercu. Żyli jak w więzieniu. Po co komu moc, pomyślał, jeśli nie po to, by się uwolnić?

Sumienie rzemieślnika nie pozwoliłoby mu uszkodzić desek statku. Sumienie czarodzieja podpowiadało, iż mógłby rzucić na niego klątwę, zaklęcie wplecione w same belki i żebra. Czy w ten sposób wykorzystałby swój tajemny dar w słusznym celu? Owszem, wyrządziłby krzywdę, ale tylko krzywdzicielom. Nie wspominał o tym żadnemu nauczycielowi. Jeśli postępował źle, to nie z ich winy i nie powinni o tym wiedzieć. Długo zastanawiał się, co zrobić, przygotowywał się, starannie budując zaklęcie. Stanowiło ono odwrotność uroku znajdowania. Urok gubienia. Tak je nazwał. Statek będzie świetnie pływał, słuchał steru i manewrował, ale nie do końca.

Tylko tak potrafił przeszkodzić wykorzystaniu uczciwej pracy do niegodnych celów. Był z siebie bardzo zadowolony. Gdy galera została już zwodowana (i zgrabnie kołysała się na fali; wada miała ujawnić się dopiero na pełnym morzu), nie potrafił dłużej ukrywać przed nauczycielami tego, co zrobił. Podzielił się zatem nowiną z niewielkim kręgiem starców i położnych, a także z młodym garbusem, który umiał rozmawiać z umarłymi, i ślepą dziewczyną znającą imiona różnych istot. Opowiedział im o swej sztuczce. Ślepa dziewczyna zaśmiała się, starsi jednak rzekli:

— Uważaj. Bądź ostrożny. Nie ujawniaj się.


***

Losen miał wśród swych ludzi mężczyznę, który zwał się Ogarem, bo jak sam mawiał, miał nosa do czarów. Jego zadaniem było obwąchiwanie jedzenia i picia Losena, jego strojów i kobiet, wszystkiego, co wróg mógł wykorzystać przeciwko królowi piratów. Badał też uważnie wszystkie okręty. Statek to krucha łupina wśród niebezpiecznego żywiołu, wrażliwa na zaklęcia i uroki. Gdy tylko Ogar znalazł się na pokładzie nowej galery, poczuł coś dziwnego.

— No, no — mruczał. — Czyja to sprawka? — Podszedł do steru i położył na nim dłoń. — Sprytne! — mruknął do siebie. — Ale kto to zrobił? Chyba ktoś nowy. — Z uznaniem pociągnął nosem. — Bardzo sprytne — dodał.

Przybyli do domu przy ulicy Szkutników po zmroku. Wyważyli drzwi. Ogar stojący pośród grupki zbrojnych rzekł:

— Tylko jego. Resztę puśćcie. — Zwracając się do Wydry, dodał niskim, przyjaznym tonem: — Nie broń się.

Wyczuwał w młodzieńcu wielką siłę, tak wielką, że nieco się go obawiał. Lecz strach Wydry okazał się zbyt silny, a umiejętności zbyt skąpe, by mógł skorzystać z magii, aby się uwolnić bądź powstrzymać napastników. Rzucił się na nich i zaczął walczyć niczym zwierzę, póki go nie ogłuszyli. Potem złamali szczękę ojcu i pobili do nieprzytomności ciotkę i matkę, by ich nauczyć, że nie warto wychowywać sztukmistrzów. Zabrali Wydrę i odeszli.

Na wąskiej uliczce nie otwarły się żadne drzwi. Nikt nie wyjrzał, by przekonać się, co to za hałas. Minęło sporo czasu od odejścia zbrojnych, nim pierwsi sąsiedzi wykradli się z domów i zaczęli pocieszać rodzinę Wydry.

— Ten magiczny dar to prawdziwe przekleństwo! — powtarzali. Ogar poinformował swojego pana, że ujęli już tego, który rzucił czar.

— Dla kogo pracował? — spytał Losen.

— Pracował w waszej stoczni, wasza wysokość. — Losen uwielbiał wyniosłe tytuły.

— Kto go wynajął, żeby przeklął statek, głupcze?

— Najwyraźniej był to jego własny pomysł.

— Ale czemu? Co mu z tego przyszło?

Ogar wzruszył ramionami. Nie zamierzał mówić Losenowi, że ludzie darzą go bezinteresowną nienawiścią.

— Mówisz, że ma dar. Możesz go wykorzystać?

— Mogę spróbować, wasza wysokość.

— Poskrom go albo urządź mu pogrzeb — polecił Losen i zajął się ważniejszymi sprawami.

Skromni nauczyciele Wydry wpoili mu dumę i przekazali głęboką pogardę wobec czarnoksiężników, którzy pracowali dla takich ludzi jak Losen, pozwalali, by strach bądź chciwość zwróciły magię na manowce. Dla niego nie było niczego gorszego niż podobna zdrada magicznej sztuki. Toteż martwił go fakt, że nie potrafi gardzić Ogarem.

Zamknięto go w składzie w jednym ze starych pałaców zajętych przez Losena. Pomieszczenie nie miało okien. Drzwi zrobiono z dębowych desek okutych żelazem. Rzucono na nie zaklęcia, które zatrzymałyby nawet znacznie bardziej doświadczonego maga. Losenowi służyli bardzo potężni czarnoksiężnicy.

Ogar nie uważał się za jednego z nich. “Mam tylko nos", mawiał.

Co dzień wpadał z wizytą, żeby sprawdzić, jak Wydra dochodzi do siebie po pobiciu. Wydrze wydawał się szczery i pełen dobrych chęci.

— Jeśli nie zechcesz dla nas pracować, zabiją cię — rzekł Ogar. — Losen nie może pozwolić, byś działał na wolności. Lepiej zatrudnij się u niego, póki cię chce.

— Nie mogę.

Dla Wydry było to zwykłe stwierdzenie przykrego faktu, nie decyzja moralna. Ogar spojrzał na niego z aprobatą. Żyjąc u boku króla piratów, miał powyżej uszu gróźb i przechwałek brutali i chwalipiętów.

— W czym jesteś najmocniejszy?

Wydra nie miał ochoty odpowiadać. Polubił Ogara, ale nie zamierzał mu ufać.

— W zmianach postaci — wymamrotał w końcu.

— Przyjmowaniu różnych postaci?

— Nie, zwykłych sztuczkach. Jak pozorna zamiana liścia w bryłkę złota.

W owych czasach nie miano jeszcze ustalonych nazw dla magicznych sztuk, nie dostrzegano też łączących ich więzi. Jak powiedzieliby później mędrcy z Roke, wiedza ówczesnych ludzi pozbawiona była podstaw naukowych. Ogar jednak orientował się doskonale, że jego więzień ukrywa swe zdolności.

— Nie potrafisz zmienić własnej postaci, nawet pozornie?

Wydra wzruszył ramionami. Kłamstwa przychodziły mu z trudem. Sądził, że dzieje się tak, bo nie ma doświadczenia, Ogar jednak wiedział, że sama magia stawia opór kłamstwom. Sztuczki, złudzenia, udawane rozmowy ze zmarłymi to fałszywa magia, szkło wobec diamentu, mosiądz przy złocie. Są oszukaństwem; na podobnej glebie kłamstwo wręcz rozkwita. Natomiast sztuka magiczna, choć można dzięki niej sprawiać także zło, wiąże się z tym, co prawdziwe. Jej słowa to prawdziwe słowa. Prawdziwemu czarodziejowi trudno kłamać o swej sztuce. W głębi serca wie, że raz wymówione kłamstwo może zmienić cały świat.

Ogar pożałował chłopaka.

— Wiesz chyba, że gdyby przesłuchał cię Gelluk, jednym słowem wydobyłby z ciebie wszystko, co ci wiadomo, a jednocześnie pozbawił rozumu? Widziałem, co zostawia po sobie Biała Twarz, gdy zadaje pytania. — Mówił o głównym magu Losena, Gelluku, białym człowieku z północy. W Havnorze powszechnie się go lękano. — Czy potrafisz pracować z wiatrem?

Wydra zawahał się.

— Tak.

— Masz worek?

Zaklinacze pogody zawsze nosili przy sobie skórzane worki, w których, jak twierdzili, przechowywali wiatry. Rozwiązywali swe worki, by wypuścić przychylny wiatr bądź schwytać przeciwny. Może były to tylko popisy, lecz każdy zaklinacz pogody miał swój worek, nieważne — wielki czy mały.

— W domu — rzekł Wydra. Nie kłamał. Rzeczywiści miał w domu worek; przechowywał w nim najlepsze narzędzia i poziomice. Nie kłamał też co do wiatru. Kilka razy udało mu się przywołać magiczny wiatr i wypełnić nim żagiel łodzi. Nie miał natomiast pojęcia, jak walczyć ze sztormem, a to musi wiedzieć każdy zaklinacz pogody. Uznał jednak, iż woli zginąć podczas huraganu, niż dać się zabić w tej dziurze.

— Nie zechciałbyś wykorzystać swych zdolności w służbie króla?

— Ziemiomorze nie ma króla — oznajmił młodzieniec stanowczo.

— W służbie mojego pana — poprawił się Ogar, nie tracąc cierpliwości.

— Nie. — Wydra znów się zawahał. Czuł, że winien jest swemu rozmówcy wyjaśnienie. — To nie tak, że nie chcę. Nie mogę. Myślałem, czy nie wbić kołków w poszycie galery obok kilu. Na pełnym morzu, gdy deski zaczęłyby pracować, kołki by wypadły. — Ogar przytaknął. — Ale nie mogłem. Jestem szkutnikiem. Nie potrafię zbudować statku, który zatonąłby razem z ludźmi. Moje ręce nie były do tego zdolne. Zrobiłem więc, co mogłem. Sprawiłem, że galera słuchałaby siebie, nie jego.

Ogar uśmiechnął się.

— A im nie udało się tego odczynić. Biała Twarz cały dzień łaził wczoraj po statku, mamrocząc pod nosem. Kazał wymienić ster.

— To nic nie da.

— Mógłbyś zdjąć to zaklęcie.

Na wymęczonej, poobijanej twarzy Wydry błysnął uśmieszek samozadowolenia.

— Nie. Nie sądzę, by komukolwiek się to udało.

— Szkoda. To mogłoby być niezłą kartą przetargową. Wydra nie odpowiedział.

— Nos to rzecz pożyteczna, którą można sprzedać — ciągnął Ogar. — Nie żebym tęsknił za konkurencją, ale szukacz zawsze znajdzie pracę. Tak powiadają. Byłeś kiedyś w kopalni?

U magów umiejętność zgadywania bliska jest wiedzy ścisłej, choć czarodziej zwykle nie zdaje sobie sprawy z tego, co właściwie wie. Pierwszą oznaką talentu Wydry, gdy chłopak miał dwa, trzy lata, była zdolność odnajdywania wszystkiego co zagubione — upuszczonego gwoździa, odłożonego na bok narzędzia. Wystarczyło, by rozumiał jego nazwę. W dzieciństwie uwielbiał wymykać się samotnie za miasto i wałęsać ścieżkami po wzgórzach. Podeszwami bosych stóp i całym ciałem wyczuwał wówczas ukryte pod ziemią cieki wodne, żyły i skupiska rudy, splatające się warstwy różnych rodzajów skały i ziemi, zupełnie jakby spacerował po ogromnej budowli. Widział komnaty i korytarze, zejścia do przestronnych podziemi, połysk srebra na ścianach, jak gdyby jego ciało łączyło się z ziemią. Znał jej narządy, tętnice i mięśnie tak jak własne. Moc ta radowała go w dzieciństwie. Nigdy nie próbował jej wykorzystać. To był jego sekret.

Nie odpowiedział na pytanie Ogara.

— Co jest pod nami? — Ogar wskazał podłogę wyłożoną niegładzonymi kamiennymi płytami.

Chłopak milczał chwilę.

— Glina i żwir, a niżej skała, w której kryją się granaty. Warstwa tych skał leży pod całą tą częścią miasta. Nie znam ich nazw.

— Mógłbyś się nauczyć.

— Umiem budować łodzie, żeglować.

— Lepiej się trzymaj z dala od statków, walk, abordaży. Król otworzył stare kopalnie w Samory po drugiej stronie góry. Tam zejdziesz mu z oczu. Musisz dla niego pracować, jeśli chcesz pozostać przy życiu. Dopilnuję, by cię tam wysłano. Jeśli zechcesz.

Wydra znowu przez chwilę milczał.

— Dzięki — odezwał się wreszcie i spojrzał na Ogara przelotnie, pytająco. Zupełnie jakby próbował go osądzić.

Ten człowiek uwięził go, patrzył, jak jego zbrojni biją do nieprzytomności ojca i kobiety z rodziny Wydry, nie powstrzymał ich — a jednak przemawiał jak przyjaciel. Czemu? — pytał chłopak spojrzeniem.

— My, sztukmistrze, powinniśmy trzymać się razem — odpowiedział Ogar na niewypowiedziane pytanie. — Ci, którym brak naszej sztuki, którzy mają wyłącznie bogactwa, stawiają nas przeciw sobie. To oni zyskują, nie my. Sprzedajemy im naszą moc. Czemu? Gdybyśmy razem wzięli się do pracy, lepiej by się nam wiodło. Tak myślę.

Wysyłając młodzieńca do Samory, Ogar miał dobre zamiary, nie zdawał sobie jednak sprawy, jak silna jest wola Wydry. Podobnie zresztą sam Wydra. Zanadto przywykł do słuchania innych, by dostrzec, że w istocie zawsze kroczył własną ścieżką. Był też za młody, by wierzyć, że zła decyzja może doprowadzić go do zguby.

Gdy tylko wyprowadzą go z celi, zamierzał użyć zaklęcia starego Zmiany, przemienić się i uciec. Niewątpliwie groziła mu śmierć, mógł zatem skorzystać z zaklęcia. Nie potrafił się tylko zdecydować, jaką postać przybrać — ptaka, smużki dymu? Co byłoby najbezpieczniejsze? Lecz ludzie Losena przywykli do sztuczek magów, toteż podali mu narkotyk i nieprzytomnego rzucili niczym worek owsa na zaprzężony w muły wóz. Gdy Wydra zaczął okazywać oznaki powrotu przytomności, jeden z mężczyzn ogłuszył go ciosem w głowę, komentując, że powinien więcej odpoczywać.

Kiedy słaby, dręczony bólem głowy i mdłościami po truciźnie w końcu doszedł do siebie, znajdował się w pomieszczeniu o ceglanych ścianach i zamurowanych oknach. Drzwi nie miały zasuwy ani widocznego zamka, gdy jednak spróbował wstać z ziemi, poczuł opasujące ciało i umysł więzy magii, silne, niezniszczalne, zaciskające się przy każdym ruchu. Wstał, ale nie mógł już postąpić choćby kroku w stronę drzwi. Nie zdołałby unieść ręki. Było to straszne wrażenie, zupełnie jakby jego mięśnie należały do kogoś innego. Usiadł na ziemi, starając się nie ruszać. Obręcz zaklęć wokół piersi nie pozwalała mu głębiej odetchnąć. Umysł także wydawał się skrępowany, jakby myśli stłoczono w za małej przestrzeni.

Po długim czasie do środka weszło kilku ludzi. Nie mógł nic zrobić. Bezradnie czekał, podczas gdy kneblowali go i wiązali mu ręce za plecami.

— Teraz nie możesz rzucać czarów i zaklęć, młodzieńcze — oznajmił mężczyzna o szerokich ramionach i groźnej twarzy; inni nazywali go Batem. — Możesz jednak kiwać głową, prawda? Wysłali cię tu jako różdżkarza. Jeśli dobrze się spiszesz, zasłużysz sobie na smaczną strawę i spokojny sen. Masz szukać cynobru. Mag króla twierdzi, że jest gdzieś tutaj, w okolicy starej kopalni. Lepiej zatem, żebyśmy go znaleźli. Teraz cię wyprowadzę. Jestem jak różdżkarz. Ty jesteś moją różdżką. Ty prowadzisz. Jeśli zechcesz skręcić w jedną bądź drugą stronę, obróć głowę, a gdy zorientujesz się, że żyła jest pod nami, tupnij, o tak. Umowa stoi? Jeśli ty będziesz grał uczciwie, ja także. — Czekał, lecz Wydra stał bez ruchu. — A dąsaj się — powiedział Bat. — Jeśli nie spodoba ci się ta praca, są jeszcze piece.

Wyprowadził Wydrę na oślepiające poranne słońce. Gdy chłopak wyszedł z celi, poczuł, jak magiczne pęta opadają. Jednakże wokół budynków rozsnuto inne zaklęcia. Szczególnie gęsto otaczały wysoką kamienną wieżę. W powietrzu czuł lepkie nici oporu i odrazy. Kiedy spróbował się przez nie przecisnąć, twarz i brzuch zabolały gwałtownie, jakby ktoś dźgnął je nożem. Przerażony spuścił wzrok w poszukiwaniu rany, niczego jednak nie dostrzegł. Skrępowany i zakneblowany, pozbawiony głosu i rąk, którymi rzucał zaklęcia, nie mógł niczego zrobić. Bat zawiązał mu wokół szyi obrożę splecioną z rzemieni. Smycz mocno trzymał w dłoni. Pozwolił chłopakowi wejść w kilka zaklęć; po tym doświadczeniu Wydra zaczął ich unikać. Natychmiast dostrzegał, gdzie się kryją. Piaszczyste ścieżki skręcały, by je ominąć. Uwiązany niczym pies, powoli szedł naprzód. Rozejrzał się wokół, drżąc z obrzydzenia i wściekłości: kamienna wieża, stosy drewna obok szerokiego wejścia, widoczne w dole zardzewiałe koła i maszyny, wielkie sterty żwiru i gliny. Zakręciło mu się w obolałej głowie.

— Jeśliś różdżkarzem, zaczynaj szukać. — Tuż obok niego stanął Bat i spojrzał mu prosto w twarz. — A jeśli nie, i tak szukaj. W ten sposób dłużej pozostaniesz na powierzchni.

Z kamiennej wieży wynurzył się wychudzony człowiek. Minął ich, idąc szybkim, lekko rozkołysanym krokiem prosto przed siebie. Jego podbródek lśnił, pierś była mokra od ściekającej z ust śliny.

— Oto wieża pieców — oznajmił Bat. — Tam właśnie gotuje się cynober, by wydobyć z niego metal. Piecowi umierają po roku do dwóch. Dokąd, różdżkarzu?

Po chwili Wydra obrócił głowę w lewą stronę. Ruszyli w kierunku długiej, pozbawionej drzew doliny, mijając trawiaste wzgórza i pagórki.

— Z tego miejsca już dawno wszystko wydobyto — oznajmił Bat. Wydra zaczął wyczuwać pod stopami dziwną krainę — puste szyby, mroczne komnaty w ciemnej ziemi, pionowy labirynt, najgłębsze studnie wypełnione nieruchomą wodą.

— Nigdy nie było tu wiele srebra, a wodny metal to też pieśń przeszłości. Posłuchaj, chłopcze, wiesz w ogóle, co to jest cynober?

Wydra potrząsnął głową.

— Pokażę ci. Tego właśnie szuka Gelluk: rudy wodnego metalu. Wodny metal pochłania inne metale, nawet złoto. Gelluk nazywa go Królem. Jeśli znajdziesz mu Króla, będzie cię dobrze traktował. Często nas odwiedza. Chodź, pokażę ci. Pies nie może tropić, póki nie złapie zapachu.

Bat zaprowadził go do kopalni i pokazał mu rudy, a także typ ziemi, w której najczęściej występowały. Na końcu długiego tunelu pracowała grupka górników.

W Ziemiomorzu w kopalniach zawsze pracowały kobiety — może dlatego że były drobniej zbudowane niż mężczyźni i zręczniej poruszały się w ciasnych tunelach, a może ponieważ łączyła je bliska więź z ziemią. Najprawdopodobniej jednak była to kwestia tradycji. W przeciwieństwie do robotników w wieży pieców były wolne. Bat opowiadał, że Gelluk mianował go zarządcą kopalni, ale kobiety nie pozwalają mu w niej pracować. Szczerze wierzyły, że mężczyzna machający łopatą i stemplujący strop przynosi pecha.

— Mnie to odpowiada — dodał Bat.

Jasnooka niewiasta o rozczochranych włosach ze świecą przywiązaną do czoła odłożyła kilof i zademonstrowała Wydrze odrobinę cynobru w wiadrze: brązowoczerwone grudki i okruchy. Na warstwie ziemi, którą rozbijały kobiety, tańczyły cienie, stare stemple trzeszczały, ze stropu opadał pył. Panował tu mrok i chłód; komory i korytarze okazały się tak niskie i wąskie, że musieli się pochylać i przepychać z trudem. W niektórych miejscach strop się zapadł. Drabiny były przepróchniałe. Kopalnia okazała się przerażającym miejscem, a jednak Wydra czuł się w niej bezpiecznie i niemal żałował, że musi z powrotem wyjść na słońce.

Bat nie zaprowadził go do wieży pieców, lecz z powrotem do baraków. Z zamkniętego pomieszczenia wyniósł niewielką miękką sakiewkę z grubej skóry. Wyraźnie ciążyła mu w dłoniach. Otworzył ją i pokazał Wydrze ukrytą w środku maleńką, lśniącą kałużę. Gdy zaciągnął rzemyki, metal poruszył się w sakwie, napierając na skórę niczym zwierzę próbujące wyrwać się na zewnątrz.

— Oto Król — oznajmił Bat tonem, w którym krył się podziw… bądź nienawiść.

Choć sam nie władał mocą, okazał się człowiekiem znacznie groźniejszym niż Ogar. Podobnie jednak jak tamten był brutalny, lecz nie okrutny. Żądał posłuszeństwa i niczego ponadto. Wydra całe życie oglądał w dokach Havnoru niewolników i ich panów. Wiedział, że dopisało mu szczęście. Przynajmniej za dnia, gdy Bat był jego panem.

Jeść mógł wyłącznie w celi; tam zdejmowano mu knebel. Zwykle dostawał chleb pokropiony cuchnącym olejem i cebulę. Choć stale dręczył go głód, magiczne więzy sprawiały, że ledwie mógł przełykać jedzenie. Smakowało metalem, popiołem. Noce były długie i przerażające, zaklęcia napierały na niego, ciążyły, budziły raz po raz zalęknionego, z trudem łapiącego oddech. Nie potrafił się skupić. W celi panowała ciemność, nie mógł bowiem przywołać magicznego światła. Nadejście dnia przyjmował z niewypowiedzianą ulgą, choć oznaczało, że znów zwiążą mu ręce za plecami, zakneblują usta, a na szyję założą obrożę.

Bat wyprowadzał go co dzień wczesnym rankiem; często wędrowali aż do późnego południa. Czekał cierpliwie. Nie pytał, czy Wydra wyczuwa ślady rudy, nie pytał, czy w ogóle jej szuka, czy tylko udaje. Sam Wydra nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Podczas tych bezcelowych wędrówek nagle w jego umyśle pojawiała się wiedza z podziemi. On zaś próbował się przed nią zamykać.

Nie będę pracował w służbie zła, powtarzał w duchu.

Potem jednak światło słońca i świeże powietrze go uspokajały. Nagie stwardniałe podeszwy wyczuwały suchą trawę i wiedział, że pod korzeniami trawy w mroku ziemi płynie strumień, pokonuje szeroką skalną półkę poszatkowaną warstwami miki. Pod półką leży pieczara, w której ścianach pęcznieją cienkie, szkarłatne, kruche żyły cynobru… Nie okazał tego po sobie, uznawszy, że powstająca w jego głowie mapa podziemi może zostać wykorzystana w dobrej sprawie — jeśli tylko on sam się dowie, jak tego dokonać.

Po dziesięciu dniach Bat oznajmił:

— Przyjeżdża pan Gelluk. Jeżeli nie dostanie rudy, znajdzie sobie nowego różdżkarza.

Wydra z ponurą miną pokonał kolejną milę. Potem skręcił, prowadząc Bata na wzgórze, niedaleko starej kopalni. Tam skinął głową i tupnął.

Gdy w celi Bat osobiście rozwiązał go i usunął knebel, Wydra rzekł:

— Jest tam trochę rudy. Dostaniecie się do niej, przedłużając stary tunel prosto jak strzelił jakieś dwadzieścia stóp.

— Dużo?

Wydra potrząsnął głową.

— Malutka porcyjka, co?

Chłopak milczał.

— To mi odpowiada — powiedział Bat.

Dwa dni później, gdy otwarli stary szyb i zaczęli kopać w stronę rudy, zjawił się mag. Bat zostawił Wydrę na dworze, siedzącego w słońcu. Chłopak był mu wdzięczny. Wolał to niż celę w barakach. Nie mógł siedzieć wygodnie ze związanymi rękami i zakneblowanymi ustami, lecz wiatr i słońce były prawdziwym błogosławieństwem. Mógł też oddychać głęboko i drzemać, nie myśląc o tym, że ziemia zasypuje mu usta i nozdrza. Tylko takie sny nawiedzały go nocami w celi.

Prawie już zasnął na ziemi w cieniu obok baraku. Zapach kłód ułożonych w stosy pod murem wieży pieców przywołał wspomnienia rodzinnych doków, woń świeżego drewna, gdy hebel przesuwa się po gładkiej, dębowej desce. Coś — jakiś odgłos czy ruch — wyrwało go z drzemki. Uniósł wzrok i ujrzał nad sobą czarnoksiężnika.

Gelluk miał fantastyczny strój; w owych czasach magowie często się tak nosili. Długa szkarłatna szata z jedwabiu z Lorbanery, haftowana złotą i czarną nicią w runy i symbole, i szpiczasty kapelusz o szerokim rondzie sprawiały, że wydawał się wyższy niż zwykły człowiek. Wydra nie musiał patrzeć na ubranie, by rozpoznać maga. Poznał dłoń, która utkała krępujące go więzy. Całymi nocami przeklinał kwaśny smak i dławiący uścisk owych kajdan.

— Chyba znalazłem mojego małego szukacza — powiedział Gelluk. Głos miał głęboki i miękki niczym dźwięk wiolonczeli. — Śpi jak człowiek, który wykonał kawał dobrej roboty. Posłałeś ich śladem Czerwonej Matki, co? Czy znałeś Czerwoną Matkę, nim tu przybyłeś? Jesteś dworakiem Króla? Niepotrzebne nam sznury i węzły.

Jednym pstryknięciem rozwiązał ręce Wydry. Knebel opadł na ziemię.

— Mógłbym cię nauczyć, jak to się robi. — Czarnoksiężnik z uśmiechem patrzył, jak chłopak rozciera obolałe przeguby i porusza zdrętwiałymi wargami. — Ogar mówił, że wyglądasz obiecująco i jeśli natrafisz na właściwego przewodnika, możesz daleko zajść. Chciałbyś odwiedzić królewski dwór? Mogę cię tam zabrać. Ale może nie wiesz, o jakim królu mówię.

Istotnie, Wydra nie był pewien, czy mag ma na myśli pirata, czy też rtęć. Zaryzykował jednak i szybkim gestem wskazał kamienną wieżę.

Czarnoksiężnik zmrużył oczy. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.

— Znasz jego imię?

— Wodny metal — rzekł Wydra.

— Tak nazywają go prostacy. Albo rtęcią, żywym srebrem, ciężką wodą. Ci jednak, którzy mu służą, zwą go Królem, Wszechkrólem, Ciałem Księżyca. — Mag twarz miał wielką i pociągłą, bielszą niż jakiekolwiek oblicze, z jakim zetknął się wcześniej Wydra. Spoglądały z niej niebieskie oczy. Na brodzie i policzkach tu i ówdzie wyrastały siwe i czarne włosy. Spokojny, szeroki uśmiech ukazywał małe zęby. Kilku z nich brakowało. — Ci, którzy umieją naprawdę widzieć, zawsze postrzegali go takiego, jaki jest naprawdę: to władca wszystkich substancji. W nim kryje się fundament mocy. Wiesz, jak go nazywamy w ciszy jego pałacu?

Wysoki mężczyzna w wysokim kapeluszu usiadł nagle na ziemi obok Wydry, bardzo blisko. Jego oddech pachniał ziemią. Jasne oczy spojrzały wprost w źrenice chłopaka.

— Chciałbyś wiedzieć? Możesz dowiedzieć się wszystkiego, czego zapragniesz. Nie muszę mieć przed tobą sekretów ani ty przede mną. — I roześmiał się, niegroźnie, z radością. Ponownie spojrzał na Wydrę. Jego wielka biała twarz była gładka, zamyślona. — Masz w sobie moc. Wiele tropów, wiele sztuczek. Sprytny z ciebie chłopak, ale nie za sprytny. To dobrze. Nie za sprytny, by się uczyć jak inni… Będę cię uczył, jeśli zechcesz. Lubisz się uczyć? Lubisz wiedzę? Chciałbyś poznać imię, jakim nazywamy Króla, gdy przebywa samotnie w swej jasności wśród kamiennych murów? Jego imię brzmi Turres. Znasz je? To słowo w języku Wszechkróla. Jego własne imię, w jego własnej mowie. W naszym przyziemnym języku nazwalibyśmy go Nasieniem. — Poklepał dłoń Wydry. — Niesie bowiem życie, zapładnia. Nasienie, źródło władzy i mądrości. Sam zobaczysz, przekonasz się. Chodź. Chodź. Zobacz, jak Król biega pośród swych poddanych. Uwalnia się od nich. — Wstał nagle, energicznie, trzymając dłoń chłopaka i z zaskakującą siłą pociągając go za sobą. Śmiał się głośno, podniecony.

Wydra miał wrażenie, jakby ktoś przywrócił go do zwykłego życia po nieskończonym złowrogim okresie półświadomości. Dotknięcie czarnoksiężnika nie niosło grozy zaklęcia, lecz dar energii i nadziei. Nakazywał sobie w duchu nie ufać temu człowiekowi. Pragnął mu jednak zaufać, uczyć się od niego. Gelluk był potężny, dziwny, władczy, a jednak go uwolnił. Pierwszy raz od kilku tygodni Wydra mógł poruszać się z niespętanymi rękami, nieskrępowany zaklęciem.

— Tędy, tędy — mamrotał Gelluk. — Nic ci się nie stanie.

Podeszli do drzwi wieży pieców, wąskiego otworu w murze grubym na trzy stopy. Czarnoksiężnik ujął ramię Wydry, chłopak bowiem się zawahał.

Bat mówił mu, że pary metalu unoszące się z rozgrzanej rudy wywołują chorobę i śmierć ludzi pracujących w wieży. Wydra nigdy do niej nie wchodził. Nie widział też, by robił to Bat. Raz zbliżył się do niej dostatecznie, by wiedzieć, że otaczają ją więzienne zaklęcia, które oszołomią, schwytają i zranią każdego niewolnika próbującego ucieczki. Teraz czuł, jak owe zaklęcia ustępują niczym włókna pajęczyny, pasma ciemnej mgły przed magiem, który je stworzył.

— Nie bój się, oddychaj. — Gelluk roześmiał się i Wydra z trudem się zmusił, by nie wstrzymywać oddechu, gdy obaj weszli do wieży.

Środek wielkiej, sklepionej komnaty zajmowało ogromne palenisko. Na tle płomieni czarne, krzątające się pospiesznie, chude jak patyki sylwetki wrzucały rudę na płonące kłody. Ryczący ogień podsycały wielkie miechy. Inni niewolnicy przynosili wciąż świeże drewno i poruszali miechami. Kolejne pomieszczenia wznosiły się spiralą ku wierzchołkowi wieży, poprzez dym i opary. W owych komnatach, jak mówił mu Bat, chwytano pary rtęci i skraplano je, następnie znów ogrzewano i skraplano, aż w końcu, w najwyższej, do kamiennej misy spływał czysty metal — teraz, ponieważ mieli już tylko ubogą rudę, była go zaledwie kropla czy dwie dziennie.

— Nie bój się — powtórzył Gelluk. Jego silny, melodyjny głos zagłuszał poświstujące sapanie wielkich miechów i ryk płomieni. — Chodź, zobacz, jak unosi się w powietrzu, jak się oczyszcza. Oczyszcza też swych poddanych. — Pociągnął Wydrę na skraj paleniska. Jego oczy połyskiwały w oślepiającym blasku ognia. — Złe duchy pracujące dla Króla stają się czyste — rzekł, zbliżając usta do ucha chłopaka. — Gdy tu harują, skazy i nieczystości wypływają z nich, brudy i choroby wyciekają z ich ran. A gdy się wypalą i ulegną oczyszczeniu, mogą polecieć w górę, w górę, aż na dwór Króla. Chodź ze mną, chodź, na szczyt wieży, gdzie ciemna noc wypluwa z siebie księżyc.

Wydra w ślad za nim wdrapał się na kręte schody, z początku szerokie, potem coraz węższe. Mijali komory parowania z rozpalonymi do czerwoności piecami, których kominy wiodły do pokojów oczyszczania. Tam nadzy niewolnicy zeskrobywali ze ścianek sadzę ze spalonej rudy i ponownie wrzucali ją do pieców. W końcu mag i Wydra dotarli na sam szczyt. Gelluk odwrócił się do niewolnika przycupniętego przy krawędzi szybu.

— Pokaż mi Króla!

Niewolnik, niski i chudy, łysy, z dłońmi i ramionami pokrytymi ropiejącymi wrzodami, zdjął pokrywę z kamiennego zbiornika obok szybu. Gelluk niecierpliwie jak dziecko zajrzał do środka.

— Taki maleńki — mruknął. — Taki młody. Mały książę, królewiątko, pan Turres. Nasienie świata! Klejnot duszy!

Sięgnął za pazuchę i wyjął sakwę z pięknej skóry haftowanej srebrną nicią. Delikatną rogową łyżeczką przywiązaną do sakwy wydobył z misy kilka kropel rtęci i umieścił je w środku. Potem zaciągnął rzemyk.

Niewolnik czekał bez ruchu. Wszyscy ludzie pracujący w upale i oparach wieży pieców byli nadzy bądź odziani jedynie w przepaski biodrowe i mokasyny. Wydra raz jeszcze zerknął na niewolnika. Sądząc po wzroście, uznał go za dziecko, potem jednak ujrzał małe piersi. To była kobieta, całkiem łysa. Na wychudzonych kończynach dostrzegł obrzmiałe, opuchnięte stawy. Raz jeden spojrzała na Wydrę, poruszając wyłącznie oczami. Splunęła w ogień, wytarła dłonią poranione usta i znów zastygła w bezruchu.

— Doskonale, moja mała, doskonale — powiedział Gelluk. — Oddawaj swe nieczystości ogniowi, a przemienia się w żywe srebro, światło księżyca. Czyż to nie cudowne? — ciągnął dalej, prowadząc Wydrę z powrotem na dół. — Z najpospolitszego powstaje najszlachetniejsze. Wspaniała zasada sztuki. Z nieczystej Czerwonej Matki przychodzi na świat Wszechkról, ze śliny umierającej niewolnicy — srebrne nasienie władzy.

Wędrując kamiennymi cuchnącymi schodami ani na moment nie przestawał mówić, a Wydra próbował go zrozumieć, bo oto człowiek obdarzony mocą opowiadał mu o niej.

Gdy jednak znów znaleźli się na słonecznej łące, poczuł, że w głowie nadal wiruje mu ciemność. Po kilku krokach zgiął się wpół i zwymiotował.

Gelluk obserwował go z troską, uważnie. Kiedy wykrzywiony i zadyszany chłopak uniósł głowę, czarnoksiężnik spytał łagodnie:

— Boisz się Króla?

Wydra przytaknął.

— Jeśli zawładniesz jego mocą, nie skrzywdzi cię. Strach przed mocą, walka z mocą — to bardzo niebezpieczne. Należy ją kochać i dzielić się nią. Spójrz, co robię.

Gelluk uniósł sakwę, do której wlał kilka kropel rtęci. Nie spuszczając wzroku z chłopaka, rozwiązał rzemień, uniósł sakwę do ust i wypił zawartość. Otworzył uśmiechnięte usta, demonstrując Wydrze srebrne krople na języku, po czym przełknął.

— Teraz Król jest w moim ciele, szlachetny gość w mym domu. Nie odbierze mi sił, nie każe wymiotować, nie porani ciała, bo się go nie lękam, lecz zapraszam z własnej woli, a on wkracza w moje żyły i kości. Nie dzieje mi się nic złego. Moja krew jest srebrna. Widzę rzeczy nieznane innym. Znam tajemnicę Króla. Kiedy zaś Król mnie opuszcza, skrywa się w najgorszym z brudów, smrodzie. Lecz nawet w tej ohydzie czeka, bym przybył, wziął go i oczyścił, tak jak on oczyścił mnie, tak że raz po raz stajemy się coraz czyściejsi. — Czarnoksiężnik ujął Wydrę za rękę i wraz z nim ruszył naprzód. Uśmiechnął się porozumiewawczo. — Sram promieniami księżyca. Nie spotkasz nikogo innego, kto może to o sobie powiedzieć. I jeszcze więcej, znacznie więcej. Król mieszka też w moim nasieniu. Jest moim nasieniem. Ja jestem Turresem, a on mną… Oszołomiony chłopak jak przez mgłę uświadomił sobie, że idą w stronę wejścia do kopalni. Zeszli pod ziemię. Korytarze kopalni tworzyły mroczny labirynt, tak jak słowa maga. Wydra potykał się, ale szedł naprzód, próbując zrozumieć. Wspomniał niewolnicę w wieży, kobietę, która na niego spojrzała. Wspomniał jej oczy.

Gelluk posłał przodem mały czarodziejski płomyk. Pokonywali dawno porzucone poziomy. Zdawało się, że czarnoksiężnik zna każdy zakamarek kopalni. A może nie. Może w ogóle nie znał drogi i wędrował na oślep. Cały czas mówił. Czasem odwracał się do Wydry, by wskazać drogę bądź go ostrzec, po czym podejmował swą opowieść.

Dotarli do miejsca, w którym kobiety wydłużały stary tunel. Tam mag zamienił kilka słów z Batem w blasku świec, wśród poskręcanych cieni. Dotknął ziemi u wylotu tunelu, ujął w dłonie bryły błota, ścisnął w palcach, roztarł, polizał, wziął do ust i badał smak. Zamilkł. A Wydra obserwował go bacznie, wciąż próbując zrozumieć.

Bat wrócił z nimi do baraków. Nadzorca, jak zawsze, zamknął Wydrę w celi, zostawiając bochenek chleba, cebulę i dzban wody. Wydra przykucnął, przygnieciony zaklęciem. Łapczywie wypił wodę. Cebula była dobra, ostra. Zjadł wszystko.

Gdy zgasło słabe światło przedostające się do celi przez małe otwory w zaprawie zamurowanego okna, nie zapadł w otchłań niespokojnego snu, lecz czuwał, z każdą chwilą bardziej ożywiony. Tumult panujący w jego myślach od chwili spotkania z Gellukiem powoli przycichał. Gdzieś z głębi pamięci wynurzał się coraz wyraźniejszy obraz, ulotny, ale wyraźny: niewolnica w najwyższej komorze wieży; kobieta o pustych piersiach i zaropiałych oczach, która splunęła śliną z zatrutych ust, otarła wargi i zastygła w bezruchu, czekając na śmierć. Spojrzała na niego.

Ujrzał ją bardzo wyraźnie. Wyraźniej niż wtedy. Wyraźniej niż kogokolwiek w życiu. Widział wychudzone ręce, napuchnięte stawy przy łokciu i przegubie. Szyję chudą jak u dziecka. Zupełnie jakby była z nim w celi, jakby kryła się w nim, była nim samym. Spojrzała na niego. Ujrzał jej oczy i swoje w nich odbicie.

Zobaczył linie zaklęć, które go więziły, ciężkie sploty ciemności, plątaninę magicznych sznurów. Można było rozwiązać ów węzeł. Gdyby odwrócił się w tę stronę, a potem w tę i rozdzielił linie dłońmi… Był wolny.

Nie widział już kobiety. Stał swobodnie, samotny w mroku.

Wszystkie myśli, których nie mógł przywołać od tygodni, wirowały mu w głowie. Burza pomysłów i uczuć. Szaleńcza wściekłość. Żądza zemsty. Smutek. Duma.

Z początku oszołomiły go upajające marzenia o mocy i zemście. Uwolni niewolników. Skrępuje zaklęciem Gelluka i ciśnie go w oczyszczający ogień. Spęta go, oślepi i pozostawi, by wciągał w płuca pary rtęci w najwyższej komnacie, aż do śmierci… Kiedy jednak myśli uspokoiły się i oczyściły, zrozumiał, że nie zdoła pokonać maga o tak wielkiej mocy, nawet jeśli ów mag to szaleniec. Jedyną nadzieją było podsycanie owego szaleństwa. Wówczas czarnoksiężnik zniszczy się sam.

Wydra się zamyślił. Przez cały czas, który spędził z Gallukiem, próbował uczyć się od niego, zrozumieć, co mag mówi. Teraz był jednak pewien, że idee Gelluka, jego pomysły, nauki, których udzielał z takim zapałem, nie miały nic wspólnego z prawdziwą mocą. Wydobycie i oczyszczanie rudy to wspaniałe umiejętności, pełne tajemnic, ale Gelluk najwyraźniej nie znał się na nich. Jego historie o Wszechkrólu i Czerwonej Matce to tylko słowa, i to niewłaściwe słowa. Skąd jednak Wydra to wiedział?

W zalewie gadaniny Gelluk wymienił tylko jedno słowo w Dawnej Mowie, języku, w którym wypowiada się magiczne zaklęcia: Turres. Mówił, iż oznacza “nasienie". Własny magiczny dar Wydry pozwolił mu rozpoznać to słowo jako prawdziwe. Gelluk twierdził, iż znaczy ono też “rtęć" i Wydra wiedział, że to nieprawda.

Jego nauczyciele przekazali mu wszystkie znane sobie słowa w Mowie Tworzenia. Wśród nich nie znalazła się ani nazwa nasienia, ani rtęci. Teraz jednak jego wargi rozwarły się, język poruszył.

— Ayezur — powiedział Wydra.

Jego głos był głosem niewolnicy w kamiennej wieży. To ona znała prawdziwe imię rtęci i wymówiła je.

Przez dłuższy czas stał bez ruchu, po raz pierwszy dostrzegając, gdzie kryje się jego własna moc.

Stał w mroku celi i wiedział, że się uwolni, bo już był wolny. Poczuł nagłą dumę.

Po jakimś czasie z rozmysłem ponownie wszedł w środek pułapki krępujących zakręć. Wrócił na swe dawne miejsce, usiadł na sienniku i myślał dalej. Zaklęcie więżące nie zniknęło, ale nie miało już nad nim władzy. Mógł w nie wchodzić i wychodzić, niczym w krąg linii wymalowanych na posadzce. Z każdym uderzeniem serca czuł nowe fale wdzięczności za odzyskaną wolność.

Zastanawiał się, co musi zrobić i jak. Nie był pewien, czy to on ją wezwał, czy też przyszła do niego z własnej woli. Nie wiedział, jak wymówiła słowo w Dawnej Mowie — w nim, poprzez niego. Nie wiedział, co robi, ani co robi ona, i był niemal pewien, że każde zaklęcie ostrzeże Gelluka. W końcu jednak pospiesznie, przerażony, bo o istnieniu podobnych zaklęć jego nauczyciele wspominali tylko półgłosem, przywołał kobietę z kamiennej wieży.

Sprowadził ją do swego umysłu i ujrzał tak jak wtedy, w tamtej komnacie. Zawołał do niej i przyszła.

Jej obraz ponownie stanął tuż poza pajęczą siecią zaklęć. Patrzyła na niego i widziała go. Pokój wypełniło łagodne, błękitne, pozbawione źródła światło. Jej poranione, zaropiałe wargi zadrżały. Nie odezwała się jednak.

Przemówił pierwszy, zdradzając jej swoje prawdziwe imię:

— Jestem Medra.

— A ja Anieb.

— Jak możemy się uwolnić?

— Jego imię.

— Nawet gdybym je znał… Gdy jestem z nim, nie mogę mówić.

— Gdybym była z tobą, wykorzystałabym je.

— Nie mogę cię wezwać.

— Ale ja mogę przybyć — odparła.

Rozejrzała się. Wydra uniósł wzrok. Oboje wiedzieli, że Gelluk coś zauważył, ocknął się. Wydra poczuł, jak zaciskają się więzy. Opadł na niego dawny cień.

— Przybędę, Medro — rzekła. Wyciągnęła chudą rękę, zaciskając ją w pięść, po czym otworzyła wnętrzem dłoni do góry, jakby coś mu dawała. A potem zniknęła.

Światło odeszło wraz z nią. Znów był sam, w ciemności. Zimne kajdany zaklęć zacisnęły się wokół jego gardła, dławiły. Skrępowały mu ręce, napierały na płuca. Przykucnął, dysząc. Nie mógł myśleć. Nic nie pamiętał.

— Zostań ze mną — powiedział, nie wiedząc, do kogo mówi. Bał się i nie wiedział czego. Czarnoksiężnik, moc, zaklęcie… wszystko pochłonęła ciemność, lecz gdzieś w jego ciele, nie w umyśle, żarzyła się wiedza, której nie potrafił nazwać; pewność kojąca niczym maleńka lampa w dłoni podczas wędrówki w podziemnym labiryncie. Nie spuszczał wzroku z owej drobinki światła.

Nawiedziły go nużące, złowieszcze sny o tym, że się dusi, jednak uwolnił się od nich. Odetchnął głęboko i w końcu zasnął. Śnił o stromych zboczach za zasłoną deszczu, przez którą przeświecało światło. Śnił o chmurach płynących ponad granicami wysp i o wysokim zielonym wzgórzu stojącym w słońcu i mgle na krańcu morza.

Mag Gelluk i pirat Losen, zwący się królem, współpracowali od lat. Każdy z nich wspierał i powiększał władzę drugiego. Każdy wierzył, że sługą jest ten drugi.

Gelluk nie wątpił, że bez niego żałosne królestwo Losena wkrótce by się rozpadło, a jakiś wrogo nastawiony mag jednym zaklęciem starłby władcę z powierzchni ziemi. Pozwalał jednak odgrywać Losenowi pana, przywykł bowiem do tego, że władca zaspokaja jego potrzeby, daje mu swobodę i dostarcza niewolników, niezbędnych do dalszych doświadczeń. Z łatwością przychodziło mu utrzymanie zaklęć ochronnych rzuconych na Losena, jego wyprawy i statki, a także zaklęć więziennych na miejscach, w których pracowali niewolnicy bądź przechowywano skarby. Stworzenie owych zaklęć to inna sprawa; wymagały długiej, ciężkiej pracy. Teraz jednak już istniały i nie zdołałby ich przełamać żaden mag w Havnorze.

Gelluk nigdy nie spotkał kogoś, kogo mógłby się lękać. W swym życiu natknął się na kilku magów dość potężnych, by musiał zachować czujność, żaden z nich jednak nie dorównywał mu mocą i umiejętnościami.

Ostatnio, zagłębiając się bez reszty w tajemnice księgi wiedzy przywiezionej z wyspy Way przez piratów Losena, Gelluk zobojętniał na większość tego, czego się nauczył i odkrył. Księga udowodniła mu, że wszystko to jedynie cienie, odłamki większej wiedzy. Podobnie jak jedna substancja kontroluje wszystkie inne, tak i jedna prawdziwa wiedza zawiera w sobie wszystko. Zbliżając się do niej, pojął, iż sztuki czarnoksiężników są równie nieporadne i fałszywe jak tytuł i władza Losena. Gdy zjednoczy się z prawdziwą substancją, zostanie królem. Tylko on, jedyny pośród wszystkich ludzi, będzie wymawiał słowa tworzenia i unicestwiania. Zamiast psów będzie hodował smoki.

W młodym różdżkarzu dostrzegł surową i niewyszkoloną moc, którą mógł wykorzystać. Potrzebował znacznie więcej rtęci, niż miał w tej chwili. Potrzebował zatem szukacza. Znajdowanie to prymitywna umiejętność; Gelluk nigdy się nim nie zajmował. Dostrzegał jednak, iż chłopak ma dar. Musi poznać jego prawdziwe imię, aby zdobyć nad nim władzę. Niestety, chłopca trzeba będzie długo szkolić, a potem jeszcze wykopać z ziemi rudę i oczyścić metal. Jak zawsze Gelluk przeskoczył myślami przeszkody i oto zmierzał wprost ku czekającym u kresu cudownym tajemnicom.

W księdze wiedzy z Way, którą stale woził ze sobą w zaklętym puzdrze, znalazł ustępy traktujące o prawdziwym, oczyszczającym ogniu. Po długich studiach dowiedział się, że kiedy zdobędzie dość czystego metalu, w następnym etapie musi oczyścić go ponownie, by uzyskać Ciało Księżyca. Analizując pokrętny język księgi, uznał, iż aby uzyskać czystą rtęć, ogień należy podsycać nie zwykłym drewnem, lecz ludzkimi ciałami. Tej nocy wciąż od nowa odczytując te same fragmenty, dostrzegł w nich inne możliwe znaczenie. W słowach mądrości zawsze kryło się kolejne dno. Może księga mówiła, że należy poświęcić nie tylko zwykłe ciała, ale też duchy istot niższych? Wielki ogień w wieży winien pochłonąć nie trupy, lecz żywych ludzi. Żywych i świadomych. Czystość z brudu, błogość z bólu. Gdy raz dostrzegło się ogólną prawidłowość, wszystko stawało się jasne. Był pewien, że się nie myli, że w końcu pojął, na czym polega właściwa technika. Nie może się jednak spieszyć, musi być cierpliwy, upewnić się. Przeszedł do następnego ustępu, porównując go z poprzednim i ślęczał nad księgą do późnej nocy. Na moment coś odciągnęło jego uwagę; czyjeś wtargnięcie na krawędzi świadomości. Chłopak próbował jakichś sztuczek. Gelluk niecierpliwie wymówił jedno słowo i powrócił do niezwykłej krainy Wszechkróla, nie dostrzegając, że sny więźnia wymknęły mu się spod kontroli.

Następnego dnia kazał Batowi przyprowadzić chłopca. Nie mógł się już doczekać spotkania. Chciał być dla niego miły, uczyć go, nagradzać, tak jak poprzedniego dnia. Usiadł wraz z nim w słońcu. Gelluk lubił dzieci i zwierzęta. Lubił wszystko co piękne. Miło było mieć przy sobie młode stworzenie. Bezrozumny podziw Wydry był naprawdę ujmujący, podobnie jego bezrozumna siła. Gelluk miał dosyć niewolników, ich słabości, podstępów i ohydnych, chorych ciał. Oczywiście Wydra także był jego niewolnikiem, ale nie musiał o tym wiedzieć. Mogli zostać uczniem i nauczycielem. Lecz uczniowie bywają zbyt chytrzy, pomyślał czarnoksiężnik, przypominając sobie o swym uczniu Wczesnym, stanowczo zbyt sprytnym jak na jego gust. Tego będzie musiał trzymać krócej. Ojciec i syn — tacy mogą stać się dla siebie z Wydrą. Każe chłopcu, by nazywał go ojcem. Przypomniał sobie, że zamierzał poznać prawdziwe imię chłopaka. Istniały po temu różne metody. Najprostszą jednak, ponieważ chłopak i tak znajdował się w jego władzy, było po prostu spytać.

— Jak brzmi twoje prawdziwe imię? — spytał, uważnie obserwując Wydrę.

Umysł stawił słaby opór, lecz usta otwarły się, język poruszył.

— Medra.

— Doskonale, młody Medro — rzekł mag. — Możesz nazywać mnie ojcem.


***

— Musisz odszukać Czerwoną Matkę.

Znów siedzieli obok siebie przed barakiem. Na niebie świeciło ciepłe jesienne słońce. Gelluk zdjął szpiczasty kapelusz; gęste siwe włosy opadały mu na twarz.

— Wiem, że znalazłeś maleńkie złoże, ale z niego da się wycisnąć tylko kilka kropel. Nie warto nawet oczyszczać tej rudy. Jeśli masz mi pomóc, jeśli ja mam cię uczyć, musisz bardziej się postarać. Chyba wiesz, jak masz to zrobić. — Uśmiechnął się do Wydry. — Prawda?

Wydra przytaknął.

Wciąż był wstrząśnięty i oszołomiony. Jak łatwo Gelluk zdobył jego imię, a więc i całkowitą nad nim władzę! Teraz nadzieja zniknęła. Nie mógł się już opierać. W nocy pogrążył się w krańcowej rozpaczy. Wówczas jednak w jego umyśle zjawiła się Anieb. Przybyła z własnej woli, własnymi metodami. Nie mógł jej wezwać, nie mógł nawet o niej myśleć. A nawet jeśli, nie odważyłby się, póki był z Gellukiem. Ona jednak przyszła.

Trudno było ją dostrzec poprzez mgłę gadaniny maga i mroczną sieć spowijających chłopaka zaklęć krępujących. Gdy jednak Wydrze udawało się przebić zasłonę, miał wrażenie, że Anieb nie przebywa z nim, lecz jest nim samym, a może on nią. Patrzył jej oczami. Słyszał jej głos — silniejszy, wyraźniejszy niż głos i zaklęcia Gelluka. Dzięki jej oczom i umysłowi mógł widzieć i myśleć. I zaczął dostrzegać, iż czarnoksiężnik, całkowicie pewny, że posiadł już jego ciało i duszę, nie dba o zaklęcia łączące go z Wydrą. A połączenie to więź. On — lub Anieb wewnątrz niego — mógł podążyć wzdłuż łącza zaklęcia Gelluka w głąb umysłu maga.

Nieświadom tego wszystkiego Gelluk mówił i mówił, posłuszny nieskończonemu zaklęciu swego własnego głosu.

— Musisz odnaleźć prawdziwe łono, brzuch ziemi, w którym ukryte jest czyste Nasienie Księżyca. Wiedziałeś, że Księżyc jest ojcem Ziemi? O tak, tak. Legł z nią, bo takie jest prawo ojca. Zapłodnił prostą glinę swym czystym nasieniem. Ona jednak nie zrodzi Króla. Zanadto się boi. Więzi go i kryje głęboko, lękając się zrodzić swego pana. Aby go urodzić, musi spłonąć żywcem.

Gelluk urwał. Przez długą chwilę milczał zamyślony. W jego oczach płonął entuzjazm. Wydra dostrzegł obrazy w umyśle maga: wielkie ognie, w które wrzucano polana z rękami i nogami. Płonące sylwetki krzyczały niczym świeże drewno w ogniu.

— O tak — rzekł z rozmarzeniem czarnoksiężnik. — Musi spłonąć żywcem. I wtedy, tylko wtedy wyskoczy z niej wspaniały, lśniący Król. Już czas. Najwyższy czas. Musimy mu pomóc. Musimy znaleźć największe złoże. Jest tutaj. Co do tego nie mam wątpliwości. Łono matki kryje się pod Samory.

I znów urwał. Nagle spojrzał na wprost na Wydrę, który zamarł przerażony, że czarnoksiężnik przyłapał go na obserwacji swych myśli. Gelluk przyglądał mu się długo swymi dziwnymi, na wpół przytomnymi, na wpół niewidzącymi oczami, uśmiechając się szeroko.

— Mój mały Medro — powiedział, jakby właśnie odkrył, że chłopak stoi obok niego. Poklepał Wydrę po ramieniu. — Wiem, że masz dar odnajdywania tego, co ukryte. Wspaniały dar, jeśli towarzyszy mu wiedza. Nie lękaj się, mój synu. Wiem, czemu doprowadziłeś me sługi jedynie do małej żyły, czemu zwodziłeś, opóźniałeś. Teraz jednak przybyłem. To mnie służysz. Nie masz się czego bać. Nie musisz niczego przede mną ukrywać, prawda? Mądre dziecię kocha swego ojca i słucha go. A wówczas ojciec je nagradza. — Pochylił się blisko, bardzo blisko, jak to miał w zwyczaju, i powiedział łagodnie, z ufnością w głosie: — Jestem pewien, że zdołasz znaleźć wielkie złoże.

— Wiem, gdzie ono jest — powiedziała Anieb.

Wydra nie mógł wykrztusić ani słowa. To ona przemówiła poprzez niego głosem słabym, zduszonym.

Niewielu ludzi odzywało się do Gelluka, jeśli nie nakazał im mówić. Zaklęcia, którymi kontrolował, osłabiał i uciszał wszystkich wokół siebie, do tego stopnia weszły mu w nawyk, że w ogóle o nich nie myślał. Przywykł, że inni go słuchają. On sam nie musiał słuchać. Był pewny własnej siły, opętany ideami, nie zwracał uwagi na nic innego. W ogóle nie dostrzegał Wydry. Widział w nim tylko część własnych planów, przedłużenie swojej osoby.

— O tak, tak. Znajdziesz ją — rzekł i znowu się uśmiechnął.

Wydra jednak niezwykle wyraźnie dostrzegał Gelluka, zarówno cieleśnie, jak i jako obecność ogromnej, władczej siły. Miał wrażenie, że Anieb zniweczyła jej odrobinę. Dzięki temu zyskał okruch swobody, pole manewru. I choć Gelluk wciąż stał tak blisko, przerażająco blisko, Wydra zdołał przemówić.

— Zaprowadzę cię tam — rzekł z trudem, niewyraźnie. Gelluk przywykł do tego, że słyszy w ustach innych słowa, które sam tam umieścił. Te słowa także pragnął usłyszeć, lecz ich nie oczekiwał. Ujął dłoń młodzieńca, zbliżając do niego swą twarz, i poczuł, jak Wydra kuli się w sobie.

— Bystry jesteś — rzekł. — Znalazłeś lepszą rudę, wartą wydobycia i oczyszczenia?

— To złoże — powiedział chłopak.

Powolne, z trudem wypowiedziane słowa niosły z sobą ogromny ciężar.

— Wielkie złoże? — Gelluk spojrzał wprost na niego. Ich twarze dzieliła odległość nie większa niż szerokość dłoni. Światełka w niebieskich oczach maga przypominały płynny, szalony blask rtęci. — Łono?

— Tylko mistrz może tam pójść.

— Jaki mistrz?

— Mistrz Domu. Król.

I znów Wydra odniósł wrażenie, że wędruje w ciemności z niewielką lampą. Była nią mądrość Anieb. Przy każdym kroku dostrzegał następny, nie widział jednak miejsca, w którym się znajdował, nie wiedział, co czeka go wkrótce, i nie rozumiał, co ogląda. Widział to jednak i szedł naprzód — krok za krokiem, słowo za słowem.

— Skąd wiesz o Domu?

— Widziałem go.

— Gdzie? Tu, w pobliżu? Wydra przytaknął.

— Czy kryje się w ziemi?

— Powiedz mu, co widzi — szepnęła Anieb w umyśle Wydry i zaczął mówić:

— W ciemności po lśniącym dachu płynie strumień. Pod dachem kryje się dom Króla. Dach wznosi się wysoko nad ziemią, na wyniosłych kolumnach. Posadzka jest czerwona. Wszystkie kolumny są czerwone. Pokrywają je świecące runy.

Gelluk wstrzymał oddech. Po chwili zapytał cicho:

— Potrafisz je odczytać?

— Nie umiem czytać run — odparł Wydra głuchym głosem. — Nie mogę tam wejść. Nikt nie może tam wejść w swym ciele. Jedynie Król. Tylko on potrafi odczytać, co zapisano.

Biała twarz Gelluka zbielała jeszcze bardziej. Jego szczęka zadrżała lekko. Wyprostował się nagle.

— Zaprowadź mnie tam — polecił, próbując się opanować. Lecz nakaz był tak gwałtowny, że Wydra zerwał się z ziemi i przebiegł kilka kroków. Potykał się, o mało nie upadł. Potem ruszył naprzód, sztywno, niezręcznie, próbując nie stawiać oporu nieugiętej, namiętnej woli kierującej jego krokami.

Gelluk podążał tuż za nim, często łapiąc go za rękę.

— Tędy — rzucił kilka razy. — O tak, tak, to właściwa droga.

A jednak szedł za Wydrą. Popychał go, poganiał zaklęciami, lecz drogę wybrał młodzieniec.

Minęli wieżę pieców, dawne i nowe szyby, i znaleźli się w długiej dolinie, do której Wydra zaprowadził Bata owego pierwszego dnia. Była późna jesień. Krzaki i krótka trawa, wtedy zielone, teraz zbrązowiały i wyschły; wiatr szeleścił ostatnimi liśćmi na gałęziach. Po lewej stronie w wierzbowym zagajniku płynął mały strumyczek. Zbocze wzgórza pokrywały plamy słonecznego światła i długie pasma cieni.

Wydra wiedział, że zbliża się chwila, w której może uwolnić się od Gelluka. Był tego pewien od zeszłej nocy. Wiedział też, że w owej chwili może pokonać Gelluka, pozbawić go mocy. Jeśli czarnoksiężnik odsłoni się, opętany swą wizją — i jeśli Wydra pozna jego imię.

Zaklęcia maga wciąż ich łączyły. Wydra wciskał się w głąb umysłu Gelluka, poszukując prawdziwego imienia. Nie wiedział, gdzie i jak szukać. Był szukaczem, który nie zna swej sztuki. Widział jedynie zapisane w pamięci maga karty ksiąg wiedzy pokryte pozbawionymi znaczenia słowami oraz wizję, którą opisał — ogromny pałac o czerwonych ścianach, a w nim srebrzyste runy tańczące na szkarłatnych kolumnach. Nie potrafił jednak odczytać ksiąg ani run. Nigdy nie nauczono go czytać.

Cały czas wraz z Gellukiem oddalali się od wieży, od Anieb, której obecność czasami słabła i przygasała. Wydra nie odważył się jej przywołać.

Zaledwie kilka kroków dzieliło go od miejsca, w którym pod ziemią, na głębokości zaledwie dwóch, trzech stóp ciemna woda przesiąkała przez żwir ponad warstwą miki. Niżej leżała rozległa grota i złoże cynobru.

Gelluk, choć niemal całkowicie pochłonęły go własne myśli, dzięki połączeniu umysłów dostrzegł obrazy widziane przez Wydrę. Przystanął, dygocząc z niecierpliwości.

Wydra wskazał wznoszące się przed nimi zbocze.

— Tam kryje się dom Króla — rzekł.

W tym momencie czarnoksiężnik całą uwagę przeniósł na wzgórze i wizję, którą w nim dostrzegał. Wówczas Wydra mógł wezwać Anieb, która natychmiast zjawiła się w jego umyśle i jestestwie.

Gelluk stał bez ruchu, zaciskając dłonie. Drżał lekko, niczym myśliwski pies łaknący pogoni, lecz nie potrafiący odnaleźć tropu. Czuł się kompletnie zagubiony. W ostatnich promieniach słońca widział wzgórze porośnięte trawą i krzewami. Nie dostrzegał jednak wejścia, jedynie porośnięte trawą gładkie zbocze.

Choć Wydra nie usłyszał słów, Anieb przemówiła jego głosem, tym samym słabym, bezdźwięcznym głosem:

— Tylko mistrz może otworzyć drzwi. Tylko Król ma klucz.

— Klucz — powtórzył Gelluk.

Wydra stał bez ruchu. Mag nie dostrzegał go, tak jak nie widział Anieb owego dnia w wieży.

— Klucz — rzekł z napięciem Gelluk.

— Klucz kryje się w imieniu Króla.

To był skok wprost w ciemność. Które z nich to powiedziało? Gelluk czekał, dygocząc. Wciąż nie wiedział, co robić.

— Turres — powiedział po dłuższej chwili, zniżając głos do szeptu.

Wiatr zaszeleścił suchą trawą.

Nagle czarownik ruszył naprzód. Jego oczy rozbłysły.

— Otwórz się. W imię Króla! — wykrzyknął. — Jestem Tinaral!

Poruszył rękami w szybkim, pełnym mocy geście, jakby rozsuwał ciężkie zasłony. Zbocze tuż przed nim zadrżało, zakołysało się i otwarło. Szczelina z każdą chwilą stawała się szersza, głębsza. Wytrysnęła z niej woda, obmywając stopy maga.

Gelluk cofnął się zaskoczony i gwałtownie poruszył ręką. Tym gestem odepchnął strumień, tak jak wiatr odpycha strugę wody z fontanny. Rana w ziemi sięgała coraz głębiej, ukazując lśniącą warstwę miki, która po chwili pękła z donośnym trzaskiem. Pod nią kryła się ciemność.

Czarownik postąpił krok naprzód.

— Przybywam — rzekł z radością i wzruszeniem. Bez lęku wkroczył w szczelinę w ziemi. Wokół jego dłoni i głowy tańczyło białe światło. Jednak zawahał się przy krawędzi pękniętego dachu groty. Nie dostrzegł żadnej drogi w dół.

W tym momencie Anieb wykrzyknęła głosem Wydry:

— Tinaralu, wchodź!

Chwiejąc się gwałtownie, czarnoksiężnik próbował się odwrócić. Stracił równowagę na niepewnej krawędzi i runął w ciemność. Szkarłatny płaszcz wydął się wokół niego. Magiczne światło rozbłysło niczym spadająca gwiazda.

— Zasklep się, matko! — krzyknął Wydra, opadając na kolana. Dłonie przytknął do ziemi, do krawędzi szczeliny. — Ulecz się, bądź zdrowa — błagał, prosił, wymawiając w Mowie Tworzenia słowa, których nie znał, póki ich nie wypowiedział. — Bądź cała, matko.

Pęknięta ziemia poruszyła się, brzegi szczeliny zbliżyły się do siebie, zarosły. Pozostał tylko czerwony ślad, blizna pośród ziemi, żwiru i trawy.

Wiatr szeleścił suchymi liśćmi na gałęziach karłowatych dębów. Słońce skryło się za wzgórzem. Na niebo wypłynął niski wał szarych chmur.

Wydra przycupnął u stóp wzgórza. Był sam.

Chmury pociemniały. Na dolinę spadł deszcz, spłukując kurz z trawy. Ponad chmurami słońce schodziło wolno po zachodnich schodach jasnego domu niebios.

W końcu Wydra uniósł głowę. Był przemoknięty, zmarznięty, oszołomiony. Skąd się tu wziął? Coś zgubił. Musiał to odszukać. Nie wiedział co, ale znajdowało się to w ognistej wieży, gdzie kamienne stopnie wiodą w górę pośród dymu i oparów. Musiał tam iść. Dźwignął się z ziemi i powłócząc nogami, niepewnym krokiem ruszył w głąb doliny.

Nie pomyślał nawet, by się ukryć, osłonić. Na szczęście w pobliżu nie było strażników. W kopalni nie zatrudniano ich wielu. Nie musieli uważać, bo zaklęcia maga stanowiły najlepsze zamknięcie. Teraz zniknęły, lecz uwięzieni w wieży ludzie o tym nie wiedzieli. Pracowali dalej, zmuszani najpotężniejszym ze wszystkich zaklęć: brakiem nadziei.

Wydra przeszedł przez sklepioną komorę paleniska, mijając krzątających się wokół niewolników. Powoli wdrapał się po krętych, ciemnych, cuchnących schodach. W końcu dotarł do najwyższego pomieszczenia.

Tam właśnie czekała chora kobieta, która mogła go uleczyć, nędzarka ukrywająca skarb. Obca, będąca nim samym.

W milczeniu stanął w drzwiach. Siedziała na kamiennej posadzce obok tygla. Jej wychudzone ciało było szare i ciemne jak kamień, broda i piersi lśniły od śliny spływającej z ust. Przypomniał sobie źródło tryskające z rozdartej ziemi.

— Medra — powiedziała.

Ukląkł i ujął jej ręce, patrząc prosto w twarz.

— Anieb — szepnął — chodź ze mną.

— Chcę wrócić do domu. — Obolałymi ustami niewyraźnie formułowała słowa.

Pomógł jej wstać. Nie rzucił zaklęcia, które mogłoby ich ukryć. Zużył już całą swą moc. Anieb, choć miała wielką siłę, dzięki której dotarła wraz z nim do owej dziwnej doliny i oszukała maga tak, by zdradził swoje imię, nie znała zaklęć ani sztuczek. Była krańcowo wyczerpana.

Nikt jednak nie zwracał na nich uwagi, jakby ktoś rzucił urok. Minęli baraki, oddalając się od kopalni. Przeszli przez rzadki las i ruszyli w stronę wzgórz kryjących górę Onn przed wzrokiem mieszkańców nizin Samory.


***

Anieb szła szybciej, niż można by oczekiwać po kobiecie tak wyniszczonej i wychudzonej, niemal nago maszerującej w chłodzie i deszczu. Całą wolę skupiła na kolejnych krokach; nie myślała o niczym innym, nawet o nim. Była z nim jednak i czuł jej obecność równie wyraźnie jak wówczas, gdy przybyła na jego wezwanie. Krople deszczu spływały po jej nagiej głowie i ciele. Zatrzymał ją i okrył swą koszulą, wstydząc się, bo była przepocona i brudna. Anieb pozwoliła mu na to, a potem znów ruszyła naprzód. Nie mogła iść szybko, ale nie spuszczała wzroku z niewyraźnego szlaku, którym wędrowali. W końcu zapadła wczesna noc pod chmurami i nie wiedzieli, gdzie stawiają kroki.

— Zapal światło — poprosiła. Jej głos załamał się lękliwie, błagalnie. — Nie możesz zapalić światła?

— Nie wiem — odparł. Spróbował przywołać magiczne światełko. Po chwili ziemia pod ich stopami zalśniła słabo.

— Musimy poszukać schronienia, odpocząć — rzekł.

— Nie mogę się zatrzymać — odparła i znów ruszyła przed siebie.

— Nie możesz iść całą noc.

— Jeśli się położę, już nie wstanę. Chcę zobaczyć górę.

Jej słaby głos ledwie przebijał się przez szum deszczu.

Poszli dalej. W ciemności, w słabym, srebrzystym blasku magicznego światła, w którym rozbłyskiwały srebrne deszczowe krople, widzieli jedynie szlak przed sobą. Gdy się potknęła, chwycił ją za rękę. Potem szli już przytuleni do siebie, szukając otuchy i ciepła. Wędrowali coraz wolniej i wolniej, wciąż naprzód. Szumiał deszcz padający z czarnego nieba, cicho mlaskało błoto pod stopami, szeleściła mokra trawa na szlaku.

— Spójrz — powiedziała Anieb, przystając nagle. — Medro, spójrz.

Wydra szedł niemal jak we śnie. Blade magiczne światło przygasło w zetknięciu ze słabszą wszechogarniającą jasnością. Niebo było szare. Przed nimi jednak i nad nimi wysoko, ponad chmurami lśnił czerwienią wierzchołek góry.

— Tam — szepnęła Anieb, wskazując ręką. Uśmiechnęła się. Spojrzała na Wydrę i powoli spuściła wzrok. Osunęła się na kolana. Ukląkł obok, próbując ją podtrzymać. Wymknęła mu się jednak z objęć. Starał się podtrzymać chociaż jej głowę, uchronić przed błotem. Wstrząsały nią konwulsje. Szczękała zębami. Tulił ją do siebie, próbując ogrzać.

— Kobiety Dłoni — szepnęła. — Spytaj je. W wiosce. Widziałam górę.

Raz jeszcze spróbowała usiąść, podnieść wzrok, lecz dreszcze wstrząsały całym jej ciałem. Głośno chwytała oddech. W czerwonym świetle sponad wierzchołka góry, rozjaśniającym niebo na wschodzie, Wydra ujrzał szkarłatną pianę i ślinę spływającą z jej ust. Czasami Anieb przywierała do niego, już się jednak nie odezwała. Walczyła ze śmiercią. Walczyła o każdy oddech. Czerwone światło przygasło, niknąc wśród szarości. Chmury ponownie spowiły górę, ukrywając wschodzące słońce. Był już dzień, szary, deszczowy dzień, gdy po jej ostatnim oddechu nie nadszedł następny.

Mężczyzna imieniem Medra siedział w błocie z martwą kobietą w ramionach i płakał.

Wkrótce potem natknął się na niego wozak prowadzący muła z ładunkiem dębowego drewna z lasu Faliern. Zabrał go do Przylesia. Nie zdołał przekonać, by zostawił martwą kobietę. Słaby, roztrzęsiony młody mężczyzna nie chciał odłożyć swego brzemienia. Wdrapał się na wóz i tulił ją przez całą drogę do wsi.

— Ona mnie ocaliła — powiedział. Wozak nie zadawał więcej pytań.

— Ocaliła mnie, ale ja nie potrafiłem jej ocalić — rzekł Wydra gwałtownie do mieszkańców górskiej wioski.

Wciąż nie chciał wypuścić jej z objęć, tuląc do siebie mokre od deszczu, sztywne ciało, jakby zamierzał go bronić. Powoli zdołali go przekonać, że jedna z kobiet to matka Anieb i że powinien oddać jej córkę. W końcu to uczynił. Cały czas jednak patrzył, czy aby dość delikatnie zaopiekuje się jego przyjaciółką. Potem spokojnie poszedł za inną kobietą. Włożył podane mu suche ubranie, zjadł odrobinę chleba, który od niej dostał, i położył się na sienniku, do którego go doprowadziła. Znużony i zapłakany, usnął.


***

Po kilku dniach we wsi zjawili się ludzie Bata. Wypytywali, czy ktokolwiek widział albo słyszał o wielkim magu Gelluku i młodym szukaczu — obaj zniknęli bez śladu, dodali, jakby pochłonęła ich ziemia. Nikt w Przylesiu nie wspomniał ani słowem o obcym ukrytym na stryszku w domu Miodu. Nie zdradzili go. Może dlatego obecnie ludzie nazywają ich wioskę nie Przylesiem, lecz Wydrzą Norą.


***

Wydra przeszedł ciężką próbę i podjął wielkie ryzyko, stając naprzeciw większej mocy. Szybko odzyskał siły, był bowiem młody, lecz długo nie mógł pozbierać myśli. Utracił coś, utracił na wieki, w chwili gdy to znalazł.

Przeszukiwał wspomnienia i cienie, szukał pośród obrazów z przeszłości — napaść na dom w Havnorze, kamienna cela, Ogar, ceglane mury baraków i więżące go zaklęcia, wędrówki z Batem, słowa Gelluka, niewolnicy, ogień, kamienne stopnie wiodące poprzez dym i opary do najwyższej komnaty wieży. Musiał odzyskać to wszystko, przejrzeć, przetrząsnąć. Raz po raz stawał w owej komnacie i spoglądał na kobietę, a ona patrzyła na niego. Raz po raz wędrował przez dolinę wśród suchej trawy i ognistych wizji maga — razem z nią. Raz po raz widział upadek maga, zamykającą się ziemię. Oglądał czerwoną górską grań w blasku świtu. Anieb umarła w jego ramionach, gdy tulił do siebie jej wyniszczoną twarz. Kim była? Co zrobili? Jak im się to udało? Ona jednak nie mogła mu odpowiedzieć.

Jej matka, Ayo, i siostra matki, Miód, były mądrymi kobietami. Pielęgnowały Wydrę ciepłymi olejami i masażami, pieśniami i ziołami. Rozmawiały z nim i słuchały, co miał do powiedzenia. Żadna nie wątpiła, że kryje się w nim wielka moc. On jednak zaprzeczał.

— Niczego nie zdołałbym zdziałać bez twojej córki — rzekł.

— Co takiego zrobiła? — spytała cicho Ayo.

Opowiedział jej, najlepiej jak umiał.

— Byliśmy sobie obcy, a jednak zdradziła mi swoje imię. A ja oddałem jej moje. — Mówił z wahaniem, czyniąc długie przerwy. — Szedłem z czarnoksiężnikiem, skrępowany przez niego. Ona jednak mi towarzyszyła. I była wolna. Wspólnie zdołaliśmy zwrócić przeciw niemu jego moc, tak że zniszczył się sam. — Zastanawiał się długą chwilę. W końcu rzekł: — Oddała mi swą moc.

— Wiedzieliśmy, że ma wielki dar — powiedziała Ayo. — Nie miał jej jednak kto uczyć. W górach nie pozostał żaden nauczyciel. Magowie króla Losena niszczą wszystkich czarodziejów i wiedźmy. Nie ma się do kogo zwrócić.

— Kiedyś wędrowałam w górach — dodała Miód. — Nadeszła wiosenna burza i zabłądziłam. Przyszła do mnie wtedy. Przyszła do mnie, nie ciałem, i wskazała drogę. Miała wówczas zaledwie dwanaście lat.

— Czasami wędrowała też z umarłymi — szepnęła Ayo. — W lesie, w stronę Faliernu. Znała dawne moce. Te, o których wspominała mi babka. Moce ziemi. Mówiła, że są tam szczególnie silne.

— Ale była też zwykłą dziewczyną. — Miód ukryła twarz w dłoniach. — Dobrą dziewczyną.

Po dłuższym czasie odezwała się Ayo:

— Zeszła do Szreni z grupką młodych, żeby kupić runo od tamtejszych pasterzy. Na wiosnę minął rok. Czarnoksiężnik, o którym mówili, przybył tam. Rzucał zaklęcia, chwytał niewolników.

Zapadła cisza.

Ayo i Miód były bardzo podobne do siebie. Wydra ujrzał w nich Anieb, jaką mogła być — niską, szczupłą, energiczną kobietę o okrągłej twarzy i jasnych oczach oraz gęstych ciemnych włosach, nie prostych, jak u większości mieszkańców wyspy, lecz ciasno skręconych. Wielu ludzi na zachód od Havnoru miało podobne włosy.

Anieb jednak była łysa, jak wszyscy niewolnicy w wieży pieców.

Jej imię użytkowe brzmiało Kosaciec, błękitny, wiosenny irys. Matka i ciotka nadal ją tak nazywały.

— Choćbym nie wiem jak się starał, nie zdołam nic zmienić — rzekł.

— No pewnie — odparła Miód. — Co można zdziałać samemu? Uniosła palec wskazujący. Potem wyprostowała resztę palców i zacisnęła je razem w pięść. W końcu powoli odwróciła rękę i otworzyła wnętrzem dłoni do góry, jakby coś mu dawała. Widział kiedyś, jak Anieb czyniła podobny gest. To nie zaklęcie, pomyślał, patrząc uważnie. Nie zaklęcie, lecz znak. Ayo obserwowała go czujnie.

— To tajemnica — oznajmiła.

— Mógłbym ją poznać? — spytał po jakimś czasie.

— Już ją znasz. Obdarzyłeś nią moją córkę, a ona ciebie. Zaufanie.

— Zaufanie — powtórzył. — Tylko to przeciw nim wszystkim? Gelluk odszedł. Może Losen upadnie. I co z tego? Czy niewolnicy odzyskają wolność? Żebracy będą mieli co jeść? Zapanuje sprawiedliwość? Myślę, że w nas, w ludziach kryje się zło. Zaufanie mu przeciwdziała. Pokonuje dzielącą nas przepaść, ale zło wciąż jest. I wszystko, co robimy, w końcu służy złu, bo tacy jesteśmy, chciwi i okrutni. Patrzę na świat, na lasy i górę, na niebo. Wszystko jest takie, jak być powinno, ale nie my, nie ludzie. Czynimy zło. Żadne zwierzę nie czyni zła. Nie mogłoby. My jednak możemy i robimy to. I nigdy nie przestajemy.

Słuchały go, nie przytakując, nie zaprzeczając, lecz akceptując jego rozpacz. Jego słowa wniknęły w ciszę, pozostały tam wiele dni i w końcu powróciły do niego odmienione.

— Nie możemy niczego zdziałać bez siebie nawzajem — powiedział. — Ale tylko ludzie chciwi i okrutni trzymają się razem, dodają sobie sił. A ci, którzy nie chcą do nich dołączyć, stoją samotnie. — Nieustannie towarzyszył mu obraz Anieb. Taką ujrzał ją po raz pierwszy: umierająca kobieta, stojąca samotnie w komnacie na szczycie wieży. — Prawdziwa moc się marnuje. Każdy mag używa swej sztuki przeciw innym, służąc chciwcom. Co dobrego może zdziałać tak użyta sztuka? To marnotrawstwo. Służy złu bądź zostaje zmarnowana, jak życie niewolników. Nikt nie może być wolny, póki jest sam. Nawet mag. Wszyscy zostali uwięzieni, używają swej mocy i niczego nie zyskują. Nic się nie zmienia. Nie da się wykorzystać mocy w służbie dobra.

Ayo zacisnęła dłoń i otwarła ją w znanym mu geście. To był znak.

Do Przylesia przybył mężczyzna, węglarz ze Szreni.

— Moja żona, Gniazdo, przesyła wiadomość mądrym kobietom — rzekł i wieśniacy zaprowadzili go do domu Ayo. Stając na progu, uczynił szybki gest: pięść rozchylającą się w otwartą dłoń. — Gniazdo mówi, że wrony wcześnie odlatują, a ogar jest na tropie wydry — oznajmił.

Wydra, obierający przy ogniu orzechy, zamarł. Miód podziękowała posłańcowi, przyniosła mu kubek wody i garść wyłuskanych orzechów. Wraz z Ayo pogawędziły chwilę o jego żonie. Kiedy odszedł, odwróciła się do Wydry.

— Ogar służy Losenowi — powiedział. — Odejdę jeszcze dzisiaj. Miód zerknęła na siostrę.

— Czas zatem, abyśmy porozmawiali.

Usiadła naprzeciw niego. Ayo stała przy stole; milczała. W palenisku płonął ciepły ogień. W owej zimnej, mokrej porze roku, tu w górach, mieli pod dostatkiem wyłącznie drew na opał.

— W całej tej okolicy, i może poza nią, są ludzie, którzy myślą tak jak ty. Że nikt sam nie może zachować mądrości. Ci ludzie próbują trzymać się razem. Dlatego nazywają nas Dłonią albo Kobietami Dłoni, choć są wśród nas i mężczyźni. Nazwa ta jednak pomaga, bo wielcy nie oczekują po kobietach, że będą ze sobą współpracować albo myśleć o takich sprawach jak władza, zło czy dobro, czy moc.

— Powiadają — wtrąciła Ayo stojąca wśród cieni — że istnieje wyspa, na której wciąż jeszcze, jak za czasów królów, panuje sprawiedliwość. Nazywają ją Wyspą Morreda. Nie jest to jednak Enlad Królów ani Ea. Leży na południe, nie na północ od Havnoru; tak mówią. Twierdzą też, że tamtejsze Kobiety Dłoni zachowały dawne sztuki i wciąż ich nauczają. Nie ukrywają przed sobą nawzajem, jak czarnoksiężnicy.

— Może dzięki tym naukom pokonasz owych czarnoksiężników — wtrąciła Miód.

— Może zdołasz znaleźć tę wyspę — dodała Ayo.

Wydra wodził oczami od jednej do drugiej. Bez wątpienia zdradziły mu swój największy sekret, największą nadzieję.

— Wyspa Morreda — powtórzył.

— Tak nazywają ją tylko Kobiety Dłoni, ukrywając znaczenie tych słów przed magami i piratami. Oni bez wątpienia posługują się inną nazwą.

— To musi być bardzo daleko stąd — zauważyła Miód.

Dla wszystkich mieszkańców wioski góra Onn była całym światem, a wybrzeża Havnoru skrajem wszechświata. Za nimi rozciągała się kraina snów i pogłosek.

— Trzeba płynąć morzem, na południe; tak mówią — oznajmiła Ayo.

— On już to wie, siostro — wtrąciła Miód. — Czyż nie mówił, że był szkutnikiem? Ale z pewnością to bardzo długa podróż. Skoro tropi cię czarnoksiężnik, jak zdołasz się tam udać?

— Dzięki łasce wód, na których nie pozostaje ślad — odparł Wydra i wstał.

Z jego kolan posypały się skorupki orzechów. Miotłą zamiótł je do popielnika.

— Lepiej już pójdę.

— Weź trochę chleba — powiedziała Ayo.

Miód pospiesznie spakowała do sakwy z żołądka owcy suchary, twardy ser i orzechy. Ludzie z Przylesia byli biedni. Dali mu wszystko, co mieli, tak jak Anieb.

— Moja matka urodziła się w Skraju Drogi, po drugiej stronie lasu Faliern — powiedział Wydra. — Znacie to miasteczko? Nazywają ją Róża, córka Jarzębiny.

— Latem wozacy jeżdżą do Skraju Drogi.

— Czy ktoś mógłby pomówić z rodziną matki? Przekażą jej wiadomość. Jej brat, Mały Jesion, co rok lub dwa odwiedza miasto.

Skinęły głowami.

— Niech tylko wie, że żyję — rzekł. Matka Anieb przytaknęła.

— Dowie się.

— Idź już — dodała Miód.

— Odejdź wodą — zakończyła Ayo. Uścisnął je obie i wyszedł z domu.

Ruszył biegiem naprzód, zostawiając za sobą nędzne chaty, wprost do huczącego potoku, którego śpiew słyszał co noc, kładąc się do snu. Zaczął się do niego modlić.

— Zabierz mnie i ocal — poprosił. Rzucił zaklęcie, którego dawno temu nauczył go stary Zmiana, i wypowiedział słowo Przemiany. A potem nad bystrą wodą nie klęczał już człowiek. Wydra wsunęła się do potoku i znikła.

III. RYBOŁÓW

Na naszym wzgórzu człek raz żył,

Co z woli swej korzystał sił.

Zmieniał swe miano i swój stan,

Lecz wciąż pozostał taki sam.

A woda płynie bystro w dal,

A woda płynie w dał.


Pewnego zimowego popołudnia przy ujściu rzeki Onnevy do północnego skraja Wielkiej Zatoki Havnorskiej, na mokrym piasku stał człowiek odziany w ubogi strój i zniszczone buty; szczupły, brązowoskóry, o ciemnych oczach i włosach tak cienkich i gęstych, że przypominały sierść wydry. Padał deszcz, drobniutki, zimny, ponury deszcz szarej zimy. Przemoczony do nitki człowiek zgarbił się, odwrócił i powoli ruszył w stronę smużki dymu, którą ujrzał daleko na horyzoncie. Za sobą zostawił ślady czterech łap wydry tuż przy brzegu oraz dwóch ludzkich stóp kroczących naprzód.

Pieśni nie mówią, dokąd się udał. Twierdzą tylko, że wędrował, “wędrował długo, z wyspy na wyspę". Jeśli ruszył wzdłuż wybrzeża Wielkiej Wyspy, w wielu wioskach mógł natknąć się na położną, mądrą kobietę, czy czarodzieja, znających sygnał Dłoni i gotowych mu pomóc. Lecz ponieważ wiedział, że tropi go Ogar, prawdopodobnie czym prędzej opuścił Havnor jako członek załogi łodzi rybackiej z Cieśniny Ebavnoru albo na handlowym statku z Morza Najgłębszego.

Na wyspie Ark i w Orrimy na Hosku, a także wśród Dziewięćdziesięciu Wysp przetrwały podania o człowieku, który przybył tam, szukając Wyspy Morreda, gdzie ludzie pamiętają prawa królów i honor czarnoksiężników. Nie da się orzec, czy opowieści te traktują o Medrze, bo posługiwał się wówczas wieloma imionami. Praktycznie nigdy nie nazywał siebie Wydrą.

Upadek Gelluka nie zachwiał pozycją Losena. Królowi piratów służyli też inni czarnoksiężnicy, wśród nich Wczesny, który bardzo chciał odszukać niedorostka, pogromcę Gelluka, i miał duże szansę go odnaleźć. Władza Losena sięgała poza granice Havnoru, na północ Morza Najgłębszego. Z upływem lat rosła. Węch Ogara zaś pozostał czuły jak zwykle.

Być może, Medra przybył na Pendor, by umknąć pogoni. Wyspa ta leżała daleko na zachód od Morza Najgłębszego. Możliwe też, iż przywiodły go tam pogłoski krążące wśród Kobiet Dłoni na Hosku. W owych czasach Pendor był bogatą wyspą. Nie przybył tam jeszcze smok. Do tej pory wszystkie wyspy, które odwiedził Medra, w najlepszym razie przypominały Havnor; zwykle działo się na nich jeszcze gorzej. Wojny, napaści piratów i spory możnych stanowiły chleb powszedni; pola zarosły chwastami, w miastach roiło się od złodziei. Z początku wydało mu się, że na Pendorze odnalazł Wyspę Morreda, miasto bowiem było piękne i spokojne, a ludziom świetnie się wiodło.

Spotkał tam starego maga, który nazywał się Smoczy Lot; jego prawdziwe imię zostało zapomniane. Gdy Smoczy Lot wysłuchał opowieści o Wyspie Morreda, ze smutkiem potrząsnął głową.

— Nie tutaj — rzekł. — To nie ta wyspa. Władcy Pendoru to dobrzy ludzie. Pamiętają królów, nie łakną wojen ani rozbojów. Wysyłają jednak swych synów na zachód, by polowali na smoki dla zabawy, jakby smoki z zachodnich rubieży były kaczkami bądź gęsiami, które można zabijać. Nic dobrego z tego nie przyjdzie.

Smoczy Lot z radością przyjął Medrę na swego ucznia.

— Mnie samego nauczał mag, który oddał mi wszystko, co wiedział. Nigdy jednak nie znalazłem nikogo, komu mógłbym tę wiedzę przekazać — powiedział. — Przychodzą do mnie młodzi i pytają: Do czego przydaje się twoja sztuka? Potrafisz znajdować złoto? Mógłbyś mnie nauczyć przemieniać kamienie w diamenty? Dać miecz, który zabije smoka? Nic mi nie gadaj o równowadze świata. Nie da się na tym zarobić, mówią. Nie da się zarobić.

I tak starzec uskarżał się na głupotę młodzieży i upadek moralności w dzisiejszych czasach. Jako nauczyciel okazał się szczodry i niestrudzony. Po raz pierwszy Medra spojrzał na magię nie jak na zbiór dziwnych darów i odrębnych umiejętności, lecz jak na sztukę, którą poznać można dzięki długiej nauce i korzystać z niej po długiej praktyce, choć nawet wtedy nie traci ona niczego ze swojej osobliwości. Smoczy Lot znał niewiele więcej zaklęć i czarów niż jego uczeń, jednakże wyraźnie dostrzegał coś znacznie ważniejszego: harmonię owej wiedzy. Dzięki temu stał się magiem.

Słuchając go, Medra myślał o tym, jak wędrowali z Anieb w mroku i deszczu, kierując się słabym blaskiem, ukazującym jedynie następny krok, i jak podnieśli oczy, by ujrzeć czerwony wierzchołek góry o świcie.

— Każde zaklęcie zależy od wszystkich innych zaklęć — mówił Smoczy Lot. — Ruch jednego liścia porusza wszystkie inne liście na wszystkich drzewach wszystkich wysp Ziemiomorza. Istnieje wzorzec. Jego właśnie musisz szukać. Ku niemu się zwracać. Wszystko winno być częścią wzorca. Tylko w nim kryje się wolność.

Medra spędził ze starcem cały rok, a gdy mag umarł, władca Pendoru poprosił, by uczeń zajął jego miejsce. Mimo skarg i wyrzekań na łowców smoków, Smoczy Lot cieszył się na wyspie ogromnym szacunkiem. Jego następca zyskałby władzę i zaszczyty. Uznawszy, że bardziej nie zdoła się już zbliżyć do Wyspy Morreda, Medra spędził jeszcze nieco czasu na Pendorze. Wypłynął nawet statkiem z młodym władcą. Minęli Toringaty i zapuścili się daleko na Rubieże Zachodnie w poszukiwaniu smoków. W głębi serca pragnął ujrzeć smoka, lecz przedwczesne sztormy, plaga owych czasów, trzy razy odepchnęły statek do Ingat. Odmówił ponownego skierowania go wbrew wichurom na zachód. Od swych dziecięcych lat, kiedy pływał łódką w Zatoce Havnorskiej, wiele się nauczył o zaklinaniu pogody.

Niedługo potem opuścił Pendor i znów ruszył na południe. Zapewne odwiedził Ensmer. W różnych przebraniach wędrował dalej i w końcu dotarł na Geath w Archipelagu Dziewięćdziesięciu Wysp.

Podobnie jak dziś, wtedy także łowiono tam wieloryby. Nie miał ochoty przykładać do tego ręki. Na wyspie Geath statki i miasta cuchnęły. Nie podobała mu się myśl o podróży statkiem niewolniczym, lecz na wschód wypływała jedynie galera wioząca wielorybi tran do O Portu. Medra słyszał wzmianki o Morzu Zamkniętym, na południe i wschód od O. Były tam bogate, mało znane wyspy, rzadko nawiązujące kontakty z krainami Morza Najgłębszego. Może tam kryło się to, czego szukał. Przedstawił się zatem jako zaklinacz pogody i zaokrętował na galerę, której wiosłami poruszało czterdziestu niewolników.

Dla odmiany pogoda się poprawiła. Mieli sprzyjający wiatr. Po błękitnym niebie wędrowały białe obłoczki. Morze skrzyło się w blasku późnowiosennego słońca. Opuścili Geath i pewnego dnia Medra usłyszał, jak kapitan mówi do sternika:

— Skręć dziś na południe, żeby ominąć Roke. Nie wiedział nic o tej wyspie, spytał zatem:

— Co tam jest?

— Śmierć i zniszczenie — odparł kapitan, niski mężczyzna o małych, smutnych, mądrych oczach przypominających oczy wieloryba.

— Wojna?

— Wiele lat temu. Zaraza. Czarna magia. Wody otaczające Roke są przeklęte.

— Robaki — dodał sternik, brat kapitana. — W każdej rybie złowionej w pobliżu Roke roi się od robaków niczym w truchle zdechłego psa.

— Czy wciąż mieszkają tam ludzie? — spytał Medra.

— Czarownice — odparł kapitan, a jego brat dodał:

— Robakożercy.

W Archipelagu było wiele podobnych wysp — wyjałowionych, zniszczonych klątwami i plagami zsyłanymi przez walczących czarnoksiężników. Lepiej było ich nie odwiedzać ani nawet nie przepływać w pobliżu. Medra nie myślał więcej o wyspie aż do nocy.

Zasnął na pokładzie, w blasku gwiazd, i przyśnił mu się prosty, niezwykle wyraźny sen. Był dzień, po jasnym niebie płynęły chmury. A po drugiej stronie morza ujrzał skąpaną w promieniach kopułę wysokiego zielonego wzgórza. Ocknął się i ciągle miał tę wizję przed oczami. Wiedział, że to wzgórze oglądał już dziesięć lat wcześniej, w zamkniętym zaklęciem więzieniu przy kopalni w Samory.

Usiadł. Ciemne morze było tak spokojne, że gwiazdy odbijały się tu i ówdzie na łagodnie falującej wodzie. Wiosłowe galery rzadko oddalają się od lądu i rzadko żeglują w nocy. Zwykle zawijają do zatok bądź przystani. Podczas tej przeprawy jednak nie mieli gdzie rzucić cumy, a ponieważ pogoda im sprzyjała, ustawili maszt i wciągnęli na niego wielki, kwadratowy żagiel. Statek płynął wolno naprzód. Niewolnicy spali na ławkach. Wolni członkowie załogi także drzemali. Czuwał tylko sternik i wachtowy, a i tego morzył sen. Woda szeptała za burtą. Deski lekko trzeszczały. Łańcuch niewolnika zadźwięczał cicho — raz, drugi.

Takiej nocy nie potrzebują zaklinacza pogody, a zresztą jeszcze mi nie zapłacili, rzekł do siebie Medra, by uspokoić sumienie. Wciąż myślał o Roke. Czemu nigdy nie słyszał o tej wyspie, nie widział jej na mapach? Może rzeczywiście była przeklęta i bezludna, ale powinna się znaleźć na mapie.

Mógłby polecieć tam jako rybołów i wrócić na statek przed świtem. Ale po co odwiedzać Roke? Wszędzie można znaleźć spustoszone krainy, nie ma potrzeby specjalnie ich szukać, uznał. Wygodniej usadowił się na zwoju liny i zapatrzył w niebo. Spoglądając na zachód, ujrzał cztery jasne gwiazdy Kuźni wiszące nisko nad morzem. Wydawały się nieco niewyraźne. Nagle na jego oczach kolejno zgasły.

Gładka tafla morza leciusieńko zadrżała.

— Kapitanie! — zawołał Medra, zrywając się z miejsca. — Obudź się!

— Co się stało?

— Nadciąga magiczny wiatr. Za nami. Zwińcie żagiel. Powietrze nawet nie drgnęło; było kompletnie nieruchome.

Wielki żagiel wisiał na maszcie. Jedynie zachodnie gwiazdy gasły i znikały w milczącej czerni wznoszącej się wolno coraz wyżej. Kapitan spojrzał w niebo.

— Magiczny wiatr, mówisz? — spytał z wahaniem.

Ludzie parający się magią używali pogody niczym broni, posyłając grad, by wybił zbiory wroga, i wichurę, by zatopiła jego statki. Podobne burze, szalone, nieprzewidywalne, nie ustawały w miejscu, do którego je skierowano, i sprawiały kłopoty żniwiarzom bądź żeglarzom jeszcze setki mil dalej.

— Zwińcie żagiel, zdejmijcie żagiel! — powtórzył rozkazująco Medra.

Kapitan ziewnął, rzucił przekleństwo i zaczął wykrzykiwać rozkazy. Członkowie załogi podnieśli się z pokładu i powoli spuszczali wielką płachtę. Szef wioślarzy, zadawszy kilka pytań kapitanowi i Medrze, jął wrzeszczeć na niewolników, budził nieszczęsnych uderzeniami pokrytej węzłami liny. Żagiel był już w połowie masztu, ruszyła się połowa wioseł, Medra wymówił pół zaklęcia uspokajającego, gdy uderzył magiczny wiatr.

Towarzyszyła mu błyskawica rozdzierająca nagłą, nieprzeniknioną ciemność. Lunął deszcz. Statek wierzgnął niczym spłoszony koń i skoczył naprzód tak gwałtownie, że maszt się ułamał, choć liny wytrzymały. Żagiel uderzył w wodę, napełnił się i pociągnął za sobą galerę. Wielkie wiosła osunęły się w dulkach. Zakuci w łańcuchy niewolnicy krzyczeli na swych ławach. Baryłki tranu pękały i przewalały się po pokładzie, a żagiel ciągnął i nie puszczał. Pokład wzniósł się pionowo. Kolejna wielka fala uderzyła w galerę, przewróciła ją i zatopiła. Rozpaczliwe wrzaski umilkły nagle. Ryk sztormu słabł, w miarę jak niezwykły wiatr oddalał się na wschód. W sercu burzy morski ptak rozpostarł skrzydła, wznosząc się znad czarnych wód. Bezbronny, samotny, pofrunął na północ.

Pierwsze promienie słońca na wąskim paśmie piasku pod granitowymi urwiskami oświetliły ślady ptasich nóg. W pewnym momencie ślady urwały się, zastąpione ludzkimi śladami. Odciski stóp zdążały wzdłuż plaży zwężającej się między skałami a morzem. Potem i one zniknęły.

Medra zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa towarzyszącego ciągłemu przyjmowaniu obcej postaci. Był jednak wstrząśnięty po katastrofie i osłabiony długim nocnym lotem, a szara plaża doprowadziła go jedynie do stromych skał, na które nie zdołałby się wdrapać. Rzucił zaklęcie i raz jeszcze wypowiedział słowo. Już jako rybołów wzleciał na mocnych skrzydłach ponad urwisko. Potem, opętany żądzą lotu, pofrunął dalej nad krainą jeszcze spowitą w mrok. Daleko w oddali ujrzał jaśniejącą w pierwszych promieniach słońca kopułę wysokiego zielonego wzgórza.

Tam właśnie pofrunął i tam wylądował. A gdy dotknął ziemi, znów stał się człowiekiem.

Długą chwilę stał bez ruchu, oszołomiony. Miał wrażenie, że nie powrócił do swej postaci z własnej woli, lecz sprawiło to dotknięcie tej ziemi, tego wzgórza. Władała tu magia, znacznie potężniejsza niż jego własna.

Czujny, zaciekawiony rozejrzał się wokół. Na całym wzgórzu kwitł iskiernik. Jego długie płatki połyskiwały żółcią w trawie. Dzieci w Havnorze znały ów kwiat. Nazywały go iskrami z Hien, które spłonęło, gdy smok Orm Ognisty zaatakował wyspy, a Erreth-Akbe ścigał go na najdalszy zachód, aż na Selidor. Medra przypominał sobie pieśni i opowieści o bohaterach: Erreth-Akbem i innych przed nim, Akambarze, który wyparł Kargów na wschód, i Serriadhu, władcy pokoju. A także o magu Athu i Morredzie, Białym Czarnoksiężniku, umiłowanym królu. Odważni i mądrzy, stanęli przed nim, jakby wezwał ich, przywołał, choć nie wypowiedział ni słowa. Ujrzał ich. Stali w wysokiej trawie wśród kwiatów w kształcie płomyków kołyszących się w porannym wietrze.

A potem wszyscy zniknęli. Znów był sam na wzgórzu, wstrząśnięty i zadziwiony.

Widziałem władców i królów Ziemiomorza, pomyślał. I wszyscy są tylko trawą rosnącą na tym wzgórzu.

Powoli ruszył na wschodnie zbocze, jasne i ciepłe, skąpane w blasku słońca, które wyłoniło się już zza horyzontu. W jego promieniach ujrzał dachy miasta nad wychodzącą na wschód zatoką. A dalej za nimi granicę, gdzie morze styka się z niebem. Odwróciwszy się na zachód, zobaczył pola, pastwiska i drogi. Na północy wznosiły się długie zielone wzgórza. W południowym zakątku wyspy wyrastał gaj wysokich drzew. Medrze wydało się, że to forpoczta wielkiej puszczy, takiej jak Faliern na Havnorze, po chwili jednak ze zdumieniem dostrzegł za gajem pozbawione drzew wrzosowiska i pastwiska.

Stał tam długo; w końcu zszedł w dół, stąpając wśród wysokiej trawy i iskiernika. U stóp wzgórza ujrzał dróżkę wiodącą ku farmom, dobrze utrzymanym, lecz chyba opuszczonym. Szukał drogi do miasta, żadna ścieżka jednak nie wiodła na wschód. Na polach nie dostrzegł żywego ducha, choć część z nich była świeżo zaorana. Gdy mijał farmy, nie zaszczekał żaden pies. Jedynie na rozstajach stary osioł, pasący się na kamienistej łące, wysunął łeb nad drewnianym płotem, łaknąc towarzystwa. Medra, wychowany w mieście, wśród łodzi, nie znał się na farmach i zwierzętach, miał jednak wrażenie, że osioł spogląda na niego przyjaźnie. Przystanął, by pogładzić szarobrązowy kościsty pysk.

— Gdzie jestem, ośle? — spytał. — Jak mam dotrzeć do miasta?

Osioł przytulił głowę do jego dłoni i zastrzygł długim prawym uchem. Zatem Medra na rozstajach skręcił w prawo, choć zdawało mu się, że w ten sposób powróci na wzgórze. Wkrótce znalazł się wśród domów, a potem na ulicy wiodącej wprost do miasta nad zatoką.

W mieście tym panowała równie osobliwa cisza jak na farmach. Nie słyszał żadnych głosów. Nie widział twarzy. Trudno było czuć niepokój w tak na pozór zwyczajnym miasteczku w słodki, wiosenny poranek. Jednakże cisza sprawiała, że zastanawiał się, czy istotnie nie trafił do krainy spustoszonej przez zarazę, na przeklętą wyspę. Szedł dalej. Między domem a starą śliwą rozciągnięto sznur z praniem. Przypięte do niego ubrania kołysały się na ciepłym wietrze. Zza rogu, z ogrodu, wyszedł kot o białych łapach — dorodny, lśniący. Medra skręcił w brukowaną uliczkę, kiedy usłyszał głosy. Przystanął, nasłuchując. Cisza.

Poszedł dalej. Uliczka prowadziła na niewielki rynek, gdzie nie rozstawiono żadnych kramów. Zebrali się tam ludzie. Nieliczni. Nie kupowali ani nie sprzedawali. Czekali na niego. Odkąd na zielonym wzgórzu wyrastającym nad miastem ujrzał plamy światła i cienia w trawie, w jego sercu zapanował spokój. Przepełniało go wyczekiwanie niezwykłości, ale nie lęk. Teraz stanął bez ruchu, patrząc na ludzi, którzy wyszli mu na spotkanie.

Było ich troje, stary, rosły mężczyzna o szerokich barach i lśniących siwych włosach oraz dwie kobiety. Czarodziej zawsze pozna czarodzieja. Medra natychmiast się zorientował, iż kobiety obdarzone są mocą.

Uniósł zaciśniętą w pięść rękę, a potem odwrócił ją i otworzył, ukazując wnętrze dłoni.

Jedna z kobiet, ta wyższa, roześmiała się, nie odpowiedziała jednak podobnym gestem.

— Powiedz nam, kim jesteś — rzekł siwowłosy uprzejmie, lecz bez słowa powitania. — Powiedz, jak tu przybyłeś.

— Urodziłem się w Havnorze. Wychowano mnie na szkutnika i czarnoksiężnika. Płynąłem statkiem z Geath do O Portu. Sam jeden uszedłem z życiem zeszłej nocy, gdy uderzył w nas magiczny wiatr.

Medra zamilkł. Wspomnienie galery i płynących nią ludzi pochłonęło jego myśli, tak jak czarne morze pochłonęło statek. Ze świstem wciągnął powietrze, jakby wynurzał się z wody.

— Jak tu przybyłeś?

— Jako… jako ptak, rybołów. Czy to jest Roke?

— Zmieniłeś się? Przytaknął.

— Komu służysz? — spytała niższa i młodsza z kobiet, odzywając się po raz pierwszy. Miała czujną, twardą twarz i długie czarne brwi.

— Nie mam pana.

— Czemu wybierałeś się do O Portu?

— W Havnorze wiele lat temu trafiłem w niewolę. Ci, którzy mnie uwolnili, opowiedzieli mi o miejscu, gdzie nie ma panów, wciąż pamięta się rządy Serriadha i szanuje sztuki. Od siedmiu lat szukam owego miejsca, owej wyspy.

— Kto ci o nim opowiedział?

— Kobiety Dłoni.

— Każdy może podnieść pięść i pokazać dłoń — powiedziała łagodnie wyższa kobieta. — Ale nie każdy zdoła do Roke dolecieć, dopłynąć, dożeglować, w ogóle tu dotrzeć. Musimy zatem spytać, co cię tu sprowadza.

Wydra nie odpowiedział od razu.

— Przypadek — rzekł w końcu — sprzyjający latom pragnień. Nie sztuka, nie wiedza. Myślę, że przybyłem do miejsca, którego szukałem, ale tego nie wiem. Myślę, że jesteście ludźmi, o których mi opowiadano. Ale tego nie wiem. Myślę, że drzewa, które widziałem ze wzgórza, skrywają w sobie wielką tajemnicę. Ale tego nie wiem. Wiem jedynie, że odkąd postawiłem stopę na tamtym wzgórzu, stałem się taki jak kiedyś, w dzieciństwie, gdy pierwszy raz usłyszałem pieśń “Czyny Enladzkie". Błąkam się pośród cudów.

Zbliżyli się ku nim inni ludzie. Usłyszał ciche głosy.

— Gdybyś tu został, co byś robił? — spytała kobieta o czarnych brwiach.

— Mogę budować łodzie, naprawiać je, żeglować. Potrafię znajdować nad ziemią i pod ziemią. Umiem zaklinać pogodę, jeśli tego wam trzeba. I będę uczył się od wszystkich, którzy zechcą mi coś przekazać.

— Czego pragniesz się uczyć? — spytała wyższa kobieta łagodnym głosem. Teraz Medra poczuł, że zadano mu pytanie, od którego zależeć będzie reszta jego życia. I znowu przez jakiś czas milczał. Zaczął coś mówić, umilkł i w końcu rzekł:

— Nie mogłem nikogo ocalić. Nikogo, nawet tej, która mnie ocaliła. Nic, co wiem, nie mogło jej uwolnić. Nie potrafię niczego. Jeśli wiecie, co znaczy wolność, błagam, nauczcie mnie.

— Wolność — powtórzyła wysoka kobieta. Jej głos zabrzmiał niczym trzaśniecie bicza. Spojrzała na swych towarzyszy i po chwili uśmiechnęła się lekko. Odwracając się do Medry, powiedziała:

— Jesteśmy więźniami, toteż wolność stanowi główny temat naszych nauk. Przybyłeś tu poprzez mury naszego więzienia. Twierdzisz, że szukasz wolności. Powinieneś jednak wiedzieć, że odejście z Roke może okazać się jeszcze trudniejsze niż przybycie tutaj. To więzienie wewnątrz więzienia, częściowo wzniesione przez nas samych — zerknęła na pozostałych. — Co powiecie? — spytała.

Zdawało się, że porozumiewają się w milczeniu. W końcu niższa z kobiet spojrzała na Medrę ognistymi oczami.

— Zostań, jeśli chcesz — rzekła.

— Zostanę.

— Jak mamy cię nazywać?

— Rybołów.

I tak go nazywano.

Na Roke znalazł jednocześnie więcej i mniej, niż sugerowała nadzieja, która od tak dawna kierowała jego krokami. Dowiedział się, że wyspa Roke leży w sercu Ziemiomorza. Pierwszą ziemią, wydźwigniętą z wód przez Segoya na początku czasu, była Jasna Za na północy, drugą Roke. Zielone wzgórze, Pagórek Roke, miał korzenie głębsze niż wszystkie wyspy.

Drzewa, które czasami zdawały się stać w jednym miejscu wyspy, a czasami w innym, były najstarszymi drzewami świata, źródłem i sercem magii.

— Gdyby ścięto Gaj, upadłaby wszelka magia. Korzenie owych drzew to korzenie wiedzy. Wzory w cieniach ich liści i w blasku słońca powtarzają słowa, które Segoy wymówił podczas aktu Tworzenia.

Tak twierdziła Żar, jego zapalczywa nauczycielka o czarnych brwiach.

Na Roke sztuki magii nauczały wyłącznie kobiety. Na całej wyspie żyło niewielu mężczyzn. Żaden z nich nie władał mocą.

Trzydzieści lat wcześniej piraccy władcy z Wathort wysłali flotę, by podbiła Roke — nie dla bogactw, lecz by zniszczyć moc magii, o której krążyły plotki. Jeden z czarnoksiężników z Roke zdradził wyspę czarownikom z Wathort. Zdjął zaklęcia ostrzegawcze i obronne. Wówczas piraci zajęli wyspę, nie magią, ale mieczem i ogniem. Ich wielkie okręty zapełniły zatokę Thwil. Pirackie hordy paliły i rabowały. Łowcy niewolników uwozili mężczyzn, chłopców, młode kobiety. Małe dzieci i starców zabijali. Podpalali pola i domy. Gdy po kilku dniach odpłynęli, nie pozostawili ani jednej wioski. Farmy leżały w ruinie.

Miasto nad zatoką Thwil miało w sobie odrobinę niezwykłości Pagórka i Gaju. Choć bowiem napastnicy przebiegali przez nie w poszukiwaniu niewolników i łupów, i podpalali domy, ognie natychmiast wygasały, a wąskie uliczki zwiodły przybyszów na manowce. Spośród tych, co przeżyli napaść, większość stanowiły mądre kobiety i ich dzieci, które ukryły się w mieście bądź wewnętrznym Gaju. Mężczyźni, którzy obecnie żyli na Roke, byli właśnie owymi ocalałymi, obecnie już dorosłymi dziećmi. Na wyspie niepodzielnie rządziły Kobiety Dłoni. Ich zaklęcia od dawna strzegły Roke, a obecnie pilnowały jej jeszcze czujniej.

Kobiety Dłoni nie ufały mężczyznom. Jeden z nich je zdradził. Zaatakowali je mężczyźni. Męskie ambicje zwiodły na manowce magiczną sztukę, tak by służyła sprawie zysku.

— Nie chcemy mieć nic wspólnego z ich rządami — powiedziała łagodnym głosem wysoka Woal.

Żar jednak rzekła do Medry:

— Sami zgotowaliśmy sobie zgubę.

Kobiety Dłoni zebrały się na Roke ponad sto lat wcześniej, tworząc związek magów. Dumne, pewne swej mocy, próbowały nauczać innych, by w sekrecie trzymali się razem, przeciwstawiając się siewcom wojny, łowcom niewolników, do czasu gdy otwarcie przeciw nim powstaną. Kobiety wyruszały z Roke do innych krajów wokół Morza Najgłębszego, tkając szeroką, niewidoczną sieć oporu. Nawet teraz pozostały z niej jeszcze strzępy. Medra natknął się na jeden z nich w wiosce Anieb i odtąd podążał tym śladem. Nie doprowadziły go jednak na wyspę. Od czasu najazdu Roke całkowicie odcięła się od świata, zamknięta wewnątrz kordonu potężnych zaklęć ochronnych, cały czas wzmacnianych przez mądre kobiety z wyspy. Wszelkie kontakty z innymi zostały zerwane.

— Nie mogliśmy ich ocalić — powiedziała Żar. — Nie mogliśmy ocalić siebie.

Woal, mimo uśmiechu i łagodnego głosu, była nieugięta. Oznajmiła Medrze, że zgodziła się na jego pozostanie na Roke, bo chciała mieć na niego oko.

— Raz już przebiłeś się przez nasz mur — rzekła. — To, co o sobie opowiadasz, może być prawdą, ale nie musi. Co mógłbyś mi powiedzieć, bym ci zaufała?

Zgodziła się z innymi, by dać mu mały domek na wybrzeżu i pracę u szkutniczki z Thwil, która sama wyuczyła się swego fachu i z radością przyjęła zręcznego pomocnika. Woal nie wtrącała się do jego życia. Zawsze witała go uprzejmie. Jednak na jej pytanie — “Co mógłbyś mi powiedzieć, bym ci zaufała?" — nie umiał odpowiedzieć.

Żar zwykle krzywiła się na jego widok. Zadawała mu krótkie pytania, słuchała odpowiedzi i milczała.

Pewnego razu nieśmiało spytał ją o Wewnętrzny Gaj, gdy bowiem zagadywał o to innych, zawsze słyszał: “Żar ci powie".

Ona jednak odmówiła odpowiedzi. Nie arogancko, lecz stanowczo.

— O Gaju możesz się nauczyć tylko w Gaju i tylko od niego. Pewnego popołudnia zeszła na piaszczystą plażę zatoki Thwil, gdzie Medra naprawiał łódź rybacką. Pomogła mu, jak umiała, wypytując o sztukę budowy łodzi, a on pokazał jej wszystko, co potrafił. Było to bardzo miłe popołudnie. Potem odeszła bez słowa. Trochę go niepokoiła. Była nieobliczalna. Zdumiał się, gdy kilka dni później oznajmiła:

— Po Długim Tańcu wyruszam do Gaju. Jeśli chcesz, chodź ze mną.

Choć zdawało się, że z pagórka Roke widać cały Gaj, kiedy człowiek wszedł między drzewa, nie zawsze znajdował drogę na pola. Wędrował pod dębami, bukami, jesionami, kasztanowcami, orzechami i wierzbami, znajomymi drzewami, zielonymi wiosną, nagimi zimą. Między nimi rosły też ciemne świerki i wysokie drzewa iglaste, których Medra nie znał, o miękkiej czerwonawej korze i stożkowatym kształcie. Szedł między nimi, a wiodąca wśród drzew ścieżka nigdy nie pozostawała taka sama. Ludzie w Thwil radzili, by zanadto nie zagłębiać się w las, bo tylko wracając tą samą drogą można było mieć pewność, że się nie zabłądzi.

— Jak daleko sięga ten las? — spytał Medra.

— Tak daleko jak myśl — odparła Żar.

Mówiła, że liście na drzewach przemawiają, a cienie można odczytać.

— Uczę się je rozumieć — rzekła.

Podczas pobytu na Orrimy Medra nauczył się czytać zwykłe pismo Archipelagu. Później Smoczy Lot z Pendoru nauczył go niektórych run mocy. Była to jednak wciąż powszechna wiedza. Tego, czego Żar dowiedziała się samotnie w Wewnętrznym Gaju, nie znał nikt oprócz tych, z którymi podzieliła się swą wiedzą. Całe lato mieszkała pod kopułą Gaju, za osłonę mając jedynie gałęzie i gotując na niewielkim ogniu obok strumienia wypływającego z puszczy i wpadającego do rzeki.

Medra obozował nieopodal. Nie wiedział, czego Żar od niego chciała. Najwyraźniej pragnęła go uczyć. Zacząć odpowiadać na pytania o Gaj. Ale milczała. On także nie odzywał się słowem, nieśmiały i ostrożny, lękając się zakłócić jej samotność, która zdumiewała go, podobnie jak osobliwość samego Gaju. Drugiego dnia Żar poprosiła, by z nią poszedł, i zaprowadziła go daleko w głąb lasu. Wędrowali godzinami w milczeniu. W letnie popołudnie w lesie panowała cisza. Nie śpiewał żaden ptak. Liście nie szeleściły. Ścieżki między pniami ulegały nieskończonym zmianom, a jednak wszystkie były takie same. Medra nie zorientował się nawet, kiedy zawrócili. Wiedział jednak, że zaszli dalej niż wybrzeża Roke. Ciepłym wieczorem znów znaleźli się pośród pól i pastwisk. Gdy wracali do obozu, ujrzał nad zachodnimi wzgórzami cztery gwiazdy Kuźni.

Żar pożegnała go jedynie krótkim dobranoc. Następnego dnia oznajmiła:

— Zamierzam usiąść pod drzewami.

Niepewny, czego od niego oczekuje, podążył za nią w pewnej odległości. Gdy usiadła, zrobił to samo. Milczała, patrzyła i nasłuchiwała. On też patrzył, milczał i nasłuchiwał. Spędzili tak kilkanaście dni, aż wreszcie pewnego poranka Medra zbuntował się i kiedy Żar ruszyła do Gaju, został nad strumieniem. Nawet nie obejrzała się za siebie.

Tego ranka z Thwil przybyła Woal. Przyniosła im kosz chleba, sera i owoców.

— Czego się dowiedziałeś? — spytała Medrę swym chłodnym, łagodnym głosem.

— Że jestem głupcem — odparł.

— Czemu, Rybołowie?

— Tylko głupiec może siedzieć wiecznie pod drzewami i niczego się nie nauczyć.

Woal uśmiechnęła się lekko.

— Moja siostra nigdy dotąd nie uczyła mężczyzny — powiedziała. Zerknęła na niego i odwróciła wzrok, spoglądając na zielone i złote pola. — Nigdy dotąd nie spojrzała na mężczyznę — dodała.

Medra milczał. Twarz go paliła. Spuścił głowę.

— Myślałem… — zaczął i urwał.

W słowach Woal ujrzał drugie oblicze niecierpliwości milczącej Żar.

Próbował patrzeć na nią jak na kogoś nieosiągalnego, a przecież pragnął dotknąć jej miękkiej brązowej skóry, czarnych lśniących włosów. Gdy patrzyła na niego z nagłym wyzwaniem, myślał, że ją rozgniewał. Bał się ją zranić, urazić. Czego się lękała? Jego pożądania? Swojego własnego? Nie była jednak niedoświadczoną dziewczyną, lecz mądrą kobietą, magiem. Tą, która wędruje po Wewnętrznym Gaju i dostrzega wzory wśród cieni!

Wszystko to przemknęło mu przez głowę, niczym gwałtowna fala przerywająca tamę.

— Sądziłem, że magowie nie spoufalają się z innymi — powiedział w końcu. — Smoczy Lot mówił, że miłosne zbliżenie niszczy naszą moc.

— Tak twierdzą niektórzy — odparła łagodnie Woal. Uśmiechnęła się i pożegnała.

Medra czekał do wieczora, oszołomiony i zły. Gdy w końcu Żar wynurzyła się z Gaju i ruszyła do swego liściastego szałasu nad strumieniem, poszedł za nią, jako wymówkę dźwigając kosz Woal.

— Mogę z tobą pomówić? — spytał. Przytaknęła krótko, marszcząc czarne brwi.

Medra milczał. Żar przykucnęła, by sprawdzić, co jest w koszyku.

— Brzoskwinie! — wykrzyknęła i uśmiechnęła się.

— Mój mistrz, Smoczy Lot, mówił, że czarodzieje, którzy się kochają, tracą moc — wypalił w końcu Medra.

Nie odpowiedziała, wykładając na ziemię wszystko z koszyka i dzieląc na dwie części.

— Sądzisz, że to prawda? — spytał. Wzruszyła ramionami.

— Nie.

Zabrakło mu słów. Po chwili spojrzała na niego.

— Nie — powtórzyła cicho. — Nie sądzę, by była to prawda. Myślę, że wszystkie prawdziwe moce, stare moce u swych korzeni są tym samym.

Stał bez ruchu, w milczeniu.

— Te brzoskwinie są dojrzałe — rzekła. — Będziemy musieli zjeść je od razu.

— Gdybym zdradził ci moje imię — powiedział. — Moje prawdziwe imię…

— Wówczas podałabym ci moje — odparła. — Jeśli… jeśli tak właśnie powinniśmy zacząć.

Zaczęli jednak od brzoskwiń.

Oboje byli nieśmiali. Gdy Medra ujął jej dłoń, trzęsły mu się ręce i Żar, której imię brzmiało Elehal, odwróciła się gniewnie. Potem, bardzo lekko, musnęła jego palce. Kiedy gładził jej lśniące czarne włosy opadające niczym wodospad, zdawała się z trudem znosić jego dotknięcie, toteż przestał. Gdy spróbował ją objąć, była sztywna, odpychająca. Potem odwróciła się i pospiesznie, niezręcznie, gwałtownie chwyciła go w objęcia. Pierwsza wspólna noc i kolejne spędzone razem nie dały im zbyt wiele rozkoszy ani ukojenia. Uczyli się jednak od siebie. Pokonując wstyd i lęk, poznali w końcu namiętność. Wówczas długie dni w ciszy lasu i długie, rozświetlone gwiazdami noce stały się dla nich prawdziwą radością.

Kiedy z miasta przybyła Woal, przynosząc im ostatnie letnie brzoskwinie, wybuchnęli śmiechem. Brzoskwinie stały się symbolem ich szczęścia. Próbowali ją przekonać, by z nimi została i zjadła kolację. Nie zgodziła się jednak.

— Bądźcie tu, póki możecie — rzekła.

Tego roku lato nie trwało długo. Szybko nadeszły deszcze. Wczesną jesienią śnieg spadł na Roke, choć rzadko docierał tak daleko na południe. Kolejne sztormy atakowały wyspę, jakby wichry zbuntowały się przeciw manipulacjom czarowników. Kobiety siedziały razem przy ogniu w samotnych domach. Ludzie w Thwil zbierali się wokół palenisk. Słuchali skowytu wiatru, bębnienia deszczu, ciszy śniegu. Nad zatoką Thwil morze z hukiem uderzało o rafy i skały otaczające wyspę. Żadna łódź nie zdołałaby pokonać fal.

Dzielili się wszystkim, co mieli. Pod tym względem była to naprawdę Wyspa Morreda. Nikt na Roke nie głodował ani nie był bezdomny, choć też nikt nie miał wiele więcej, niż potrzebował. Ukryci przed resztą świata, nie tylko przez morze i sztormy, lecz przez zaklęcia otaczające wyspę i zwodzące statki z kursu, pracowali, rozmawiali i śpiewali pieśni: “Zimową kolędę", “Czyny młodego króla". Mieli też księgi: “Kroniki Enladzkie" i “Dzieje mądrych bohaterów". Starzy mężczyźni i kobiety czytali na głos urywki owych bezcennych ksiąg w sali na przystani, gdzie rybacy splatali i naprawiali sieci. Było tam palenisko. Rozpalali ogień. Ludzie przybywali nawet z farm po drugiej stronie wyspy, by słuchać dawnych historii. Siedzieli w ciszy, zasłuchani.

— Nasze dusze są głodne — mawiała Żar.

Zamieszkała z Medrą w jego małym domku nieopodal domu Sieci, choć wiele czasu spędzała z siostrą. Żar i Woal były małymi dziewczynkami, gdy przybyli najeźdźcy z Wathort. Matka ukryła je w piwnicy na farmie, a potem, korzystając ze swych zaklęć, próbowała obronić męża i braci, którzy nie chcieli się kryć, lecz walczyli z najeźdźcami. Zostali zarżnięci tak jak ich bydło. Dom i budynki spalono. Dziewczynki spędziły w piwnicy wiele dni i nocy. Gdy w końcu zjawili się sąsiedzi, by pogrzebać gnijące ciała krów, znaleźli dwójkę dzieci, milczących, wygłodniałych, uzbrojonych w motykę i wyłamane ostrze pługa, gotowych bronić kopców kamieni i ziemi wzniesionych nad umarłymi.

Medra usłyszał od Żar zaledwie skrawki owej historii. Pewnego wieczoru opowiedziała mu ją Woal, trzy lata starsza od siostry i przechowująca w pamięci żywe obrazy tamtych dni. Żar siedziała obok, słuchając w milczeniu.

W rewanżu Medra opowiedział Woal i Żar o kopalniach w Samory, czarnoksiężniku Gelluku i niewolnicy Anieb. Gdy skończył, Woal milczała długą chwilę.

— To właśnie miałeś na myśli, gdy tu przybyłeś? “Nie mogłem ocalić tej, która mnie ocaliła".

— A ty spytałaś: “Co mógłbyś mi powiedzieć, bym ci zaufała?".

— Powiedziałeś — odparła Woal.

Medra ujął jej dłoń i uniósł do swego czoła. Opowiadając historię Somory, wstrzymywał łzy. Teraz pozwolił, by płynęły otwarcie.

— Dała mi wolność — rzekł. — Wciąż czuję, że wszystko, co robię, robię dzięki niej i dla niej. Nie, nie dla niej. Dla zmarłych niczego nie da się zrobić, ale dla…

— Dla nas — wtrąciła Żar. — Dla nas. Tych, którzy żyją w ukryciu. Nie zabici, nie zabijając. Martwi pozostaną martwi. Władcy, wielcy ludzie, podążają własną drogą. Cała nadzieja świata skupia się w ludziach, którzy nie mają znaczenia.

— Czy wiecznie musimy się ukrywać?

— Powiedziane jak na mężczyznę przystało. — Woal uśmiechnęła się lekko, z bólem.

— Tak — odparła Żar. — Musimy się ukrywać. Jeśli trzeba, wiecznie. Bo poza tą wyspą nie pozostało już nic, jedynie śmierć bądź zadawanie śmierci. Powiedziałeś to, a ja ci wierzę.

— Ale prawdziwej mocy nie uda się ukryć — zauważył Medra. — Nie na długo. W ukryciu moc umiera.

— Na Roke magia nie zginie — powiedziała Woal. — Na Roke wszystkie zaklęcia są silne. Tak mawiał sam Ath. Wędrowałeś przecież pod drzewami… Naszym zadaniem jest podtrzymywać tę siłę, ukrywać ją. O tak. Gromadzić, tak jak młody smok chciwie gromadzi w sobie ogień. I dzielić się nią. Ale tylko tutaj. Przekazywać ją następnym pokoleniom, tu, gdzie jest bezpieczna, gdzie wielcy rabusie i zabójcy nie będą jej szukać, bo nikt z nas nie ma dla nich znaczenia. Pewnego dnia smok zdobędzie dość sił, nawet jeśli trzeba na to tysiąca lat…

— Lecz poza Roke żyją zwykli ludzie — rzekł Medra. — Pracują nad siły, głodują, umierają w biedzie. Czy muszą tak żyć tysiąc lat, pozbawieni nadziei?

Powiódł wzrokiem od jednej siostry do drugiej, jednej łagodnej i niewzruszonej, drugiej — pod powłoką surowości — ciepłej i wrażliwej jak pierwszy płomień, z którego powstaje ogień.

— Na Havnorze — dodał — daleko od Roke, w wiosce na górze Onn, wśród ludzi, którzy nie wiedzą nic o świecie, wciąż żyją Kobiety Dłoni. Po tylu latach sieć wciąż istnieje. Jak ją utkano?

— Zręcznie, magicznie — odparła Żar. — Jak na sztukmistrzów przystało.

— I rzucono daleko! — Ponownie spojrzał na swe towarzyszki. — Niewiele nauczono mnie w mieście Havnor. Moi nauczyciele mówili, bym nie używał magii do złych celów. Żyli jednak w strachu, nie mieli sił, by przeciwstawić się potężniejszym od siebie. Dali mi wszystko, co posiadali. Nie było tego wiele. Tylko szczęście sprawiło, że moc nie zwiodła mnie na manowce. Szczęście i siła Anieb. Gdyby nie ona, służyłbym teraz Gellukowi. A przecież ona także nie odebrała żadnych nauk i stała się niewolnicą. Skoro nawet najlepsi źle uczą magii, a potężni wykorzystują ją do złych celów, jak może wzrosnąć nasza siła? Czym będzie karmił się młody smok?

— Jesteśmy w centrum — odparła Woal. — Musimy w nim pozostać i czekać.

— Musimy dawać to, co mamy — rzekł Medra. — Jeśli wszyscy poza nami żyją w niewoli, co warta jest nasza wolność?

— Prawdziwa sztuka pokonuje fałszywą. Wzór pozostanie. — Żar zmarszczyła brwi. Sięgnęła po pogrzebacz i poruszyła swój imiennik w palenisku. Nadwęglone drwa buchnęły jasnym ogniem. — To wiem, ale nasze życie jest krótkie, a Wzór bardzo długi. Gdyby tylko Roke wciąż pozostała taka jak kiedyś. Gdybyśmy mieli więcej ludzi władających prawdziwą sztuką, nauczających, uczących się, zachowujących moc…

— Gdyby Roke była wciąż taka jak kiedyś, znana ze swej siły, ci, których się lękamy, znów by przybyli, by nas zniszczyć — wtrąciła Woal.

— Naszą siłą jest dochowanie tajemnicy — podsumował Medra. — Ale i naszym problemem.

— Naszym problemem są mężczyźni — sprostowała Woal. — Wybacz, drogi bracie, lecz mężczyzn bardziej interesują inni mężczyźni niż kobiety i dzieci. Może tu być pięćdziesiąt czarownic i nie zwrócą na to uwagi. Gdyby jednak wiedzieli, że przebywa u nas pięciu magów, znów spróbowaliby nas zniszczyć.

— Choć zatem byli wśród nas mężczyźni, nazwano nas Kobietami Dłoni — dodała Żar.

— I wciąż nimi jesteście — zgodził się Medra. — Anieb była jedną z was. Ona, wy, my wszyscy żyjemy w tym samym więzieniu.

— Co możemy zrobić? — spytała Woal.

— Poznać naszą siłę! — odparł Medra.

— Załóżmy szkołę — powiedziała Żar. — Mędrcy będą uczyć się od siebie nawzajem, studiować Wzór… Gaj nas osłoni.

— Władcy wojen nienawidzą uczonych i nauczycieli — rzekł Medra.

— Myślę, że także się ich boją — mruknęła Woal. Rozmawiali tak owej długiej zimy. Inni rozmawiali z nimi.

Powoli z wizji zrodził się zamiar. Z tęsknoty plan. Woal, jak zawsze ostrożna, ostrzegała przed niebezpieczeństwem. Siwowłosy Wydma tak bardzo się zapalił, że — jak mówiła Żar — pragnął natychmiast zacząć uczyć magii wszystkie dzieci z Thwil. Gdy Żar raz uwierzyła, że wolność Roke polega na ofiarowaniu wolności innym, całkowicie skoncentrowała się na tym, jak Kobiety Dłoni mogą odzyskać siłę. Lecz jej myśli, uformowane przez długie samotne czuwania wśród drzew, zawsze pragnęły jasnych, prostych rozwiązań.

— Jak możemy uczyć naszej sztuki, gdy nie wiemy, czym jest naprawdę? — pytała.

Toteż rozmawiały i o tym wszystkie mądre kobiety z wyspy: Czym jest prawdziwa sztuka magiczna? Kiedy staje się fałszywa? Jak utrzymać bądź przywrócić równowagę? Które sztuki są potrzebne, użyteczne, a które niebezpieczne? Czemu niektórzy ludzie mają jeden dar, a nie inne? I czy można nauczyć się sztuki, do której brak nam wrodzonego talentu? Podczas owych dyskusji powstały nazwy, od tej pory zawsze nadawane owym umiejętnościom: szukanie, zaklinanie pogody, przemiany, uzdrawianie, przywoływanie, wzory, imiona, sztuka iluzji i znajomość pieśni.

Nawet dziś są to sztuki mistrzów z Roke, choć Mistrz Pieśni zajął miejsce Mistrza Szukania, gdy szukanie uznano za zwykłą użyteczną sztuczkę, niegodną magów.

Podczas tych dyskusji zrodziła się Szkoła na Roke.

Niektórzy twierdzą, że Szkoła powstała zupełnie inaczej. Mówią, że na Roke rządziła niegdyś niewiasta, zwana Mroczną Kobietą, sprzymierzona z Dawnymi Mocami ziemi. Twierdzą, iż kobieta ta żyła w jaskini, pod Pagórkiem Roke, nigdy nie wychodząc na świat, lecz tkając potężne zaklęcia, zasnuwając nimi ziemie i morze, i zmuszając ludzi, by byli posłuszni jej złej woli. Potem jednak na Roke przybył pierwszy arcymag, zburzył barierę, wtargnął do jaskini, pokonał Mroczną Kobietę i zajął jej miejsce.

W opowieści tej nie kryje się nawet ziarno prawdy, poza jednym: istotnie, jeden z pierwszych mistrzów z Roke otworzył wielką grotę i zszedł do niej. Grota ta jednak nie leżała na Roke, choć korzenie Roke są korzeniami wszystkich innych wysp.

Prawdą jest też, iż w czasach Medry i Elehal ludzie z Roke, kobiety i mężczyźni, nie lękali się Dawnych Mocy ziemi, lecz oddawali im cześć, szukając w nich siły i natchnienia. Z upływem lat jednak uległo to zmianie.

Tego roku wiosna nadeszła późno — zimna i burzliwa. Medra zaczął budować łódź. Gdy zakwitły drzewka brzoskwiniowe, łódka była już gotowa: smukła, solidna łódź rybacka w havnorskim stylu. Nazwał ją “Nadzieja". Wkrótce potem wypłynął z zatoki Thwil, nie zabierając ze sobą towarzysza.

— Czekaj na mnie pod koniec lata — powiedział do Żar.

— Będę w Gaju — odparła. — A moje serce będzie z tobą, moja ciemna Wydro, biały Rybołowie, mój ukochany Medro.

— A moje z tobą, mój Ognisty Żarze, moje kwitnące drzewo, moja ukochana Elehal.


***

Podczas pierwszego ze swych poszukiwań Medra, czy też Rybołów, jak go nazywano, pożeglował na północ Morzem Najgłębszym na Orrimy. Wyspę tę odwiedził już kilka lat wcześniej. Żyli tam Ludzie Dłoni, którym ufał. Jeden z nich, Kruk, był bogatym odludkiem. Sam nie miał magicznego daru, miłował jednak wielce słowo pisane, księgi wiedzy i historię. To właśnie Kruk, jak sam powiedział, przemocą posadził Rybołowa nad książką, by nauczył się czytać.

Nieuczeni magowie to przekleństwo Ziemiomorza! — krzyczał. — Moc w połączeniu z ignorancją rodzi zło.

Kruk był dziwnym człowiekiem, kapryśnym, aroganckim, szczodrym i kiedy przyszło do obrony jego namiętności, odważnym. Wiele lat wcześniej rzucił wyzwanie władzy Losena. W przebraniu udał się do portu w Havnorze i zdołał umknąć z czterema księgami pochodzącymi ze starożytnej biblioteki królów. Właśnie zdobył, i był z tego ogromnie dumny, magiczną rozprawę z Way, traktującą o mocy rtęci.

— Ją także sprzątnąłem sprzed nosa Losenowi — powiedział, zwracając się do Rybołowa. — Spójrz tylko, należała do słynnego czarnoksiężnika.

— Do Tinarala — rzekł Rybołów. — Znałem go.

— A zatem to śmieć? — Kruk natychmiast potrafił odczytywać wszelkie znaki, jeśli tylko odnosiły się do ksiąg.

— Nie wiem. Mam na oku większą zdobycz. Kruk zaciekawiony podniósł wzrok.

— Księgę Imion — wyznał Rybołów. — Zaginęła, gdy Ath wyruszył na zachód. Mag zwany Smoczym Lotem mówił, że kiedy Ath zatrzymał się na Pendorze, powiedział tamtejszemu czarownikowi, iż zostawił Księgę Imion na przechowanie u kobiety z Dziewięćdziesięciu Wysp.

— U kobiety?! Na przechowanie? Z Dziewięćdziesięciu Wysp? Oszalał?!

Kruk złościł się i narzekał, lecz sama myśl o tym, że Księga Imion wciąż może istnieć, sprawiła, że gotów był wyruszyć na Dziewięćdziesiąt Wysp.

Pożeglowali zatem “Nadzieją" na południe. Najpierw wylądowali na cuchnącej Geath, a potem, w przebraniu handlarzy, wędrowali od jednej wysepki do drugiej, pokonując labirynt kanałów. Kruk wyładował całą łódź towarami znaczniej lepszymi od tych, które znali gospodarze z wysp, a Rybołów ofiarował je po uczciwej cenie, najczęściej na wymianę, wyspiarze bowiem niemal nie używali pieniędzy. Wkrótce sława zaczęła wyprzedzać dwóch handlarzy. Wszyscy wiedzieli, że chętnie wymienią się na księgi, byle stare i niezwykłe. Na wyspach jednak wszystkie księgi były stare i niezwykłe, choć niewiele ich już zostało.

Kruk szalał z radości, zdobywszy poplamiony wodą bestiariusz z czasów Akambara w zamian za pięć srebrnych guzików, nóż z rękojeścią z macicy perłowej i sztukę jedwabiu z Lorbanery. Zachwycał się starożytnymi opisami harikki, otaka i lodowego niedźwiedzia. Rybołów schodził na ląd na każdej wyspie, demonstrując swe towary w kuchniach miejscowych gospodyń i sennych tawernach, gdzie przesiadywali starcy. Czasami od niechcenia zaciskał rękę w pięść i unosił, ukazując wnętrze dłoni. Nikt jednak nie odpowiedział podobnym znakiem.

— Książki? — rzekł z powątpiewaniem wyplatacz koszy na północnym Sudidi. — Tak jak ta tutaj? — wskazał ręką długie pasma pergaminu wplecione w strzechę. — To one przydają się do czegoś jeszcze?

Kruk dostrzegł słowa widoczne tu i ówdzie pomiędzy sitowiem dachu i zaczął trząść się z gniewu. Rybołów pospiesznie odprowadził go do łodzi.

— To był tylko podręcznik uzdrawiacza zwierząt — powiedział Kruk. Opuścili już wyspę i żeglowali dalej. — Zdążyłem przeczytać “choroby stawów" i coś o sutkach owiec. Ale co za ignorancja! Co za straszna ignorancja! Wzmocnić dach kartami książki!

— A w dodatku była to bardzo użyteczna wiedza — przyznał Rybołów. — Jak ludzie mogą żyć godnie, jeśli nie zachowuje się wiedzy, nie naucza jej? Gdyby tylko można zgromadzić księgi w jednym miejscu…

— Takim jak biblioteka królów. — W głosie Kruka zabrzmiała nuta tęsknoty za utraconą chwałą.

— Albo twoja biblioteka — uzupełnił Rybołów. Stał się już znacznie subtelniejszy niż kiedyś.

— To tylko fragmenty — odrzekł jego towarzysz, mówiąc z lekceważeniem o dziele swego życia. — Resztki!

— Początek — sprostował Rybołów. Kruk jedynie westchnął.

— Myślę, że powinniśmy znów popłynąć na południe. — Rybołów skręcił, zmierzając w stronę otwartego kanału, w kierunku Pody.

— Ty masz dar — przyznał Kruk. — Wiesz, gdzie szukać. Poszedłeś wprost do bestiariusza na strychu… Ale tu niczego nie ma. Niczego ważnego. Ath nie pozostawiłby największej z ksiąg wiedzy prostakom, którzy zrobiliby z niej dach. Zabierz nas na Pody, jeśli chcesz, a potem z powrotem na Orrimy. Mam już dosyć.

— Poza tym kończą nam się guziki — dokończył wesoło Rybołów. Czuł w sercu radość. Gdy tylko pomyślał o Pody, zrozumiał, że zmierza we właściwą stronę. — Może znajdę coś po drodze — dodał. — To w końcu mój talent.

Żaden z nich wcześniej nie był na Pody, sennej, południowej wyspie. Tutejszy piękny, stary port, Telio, wzniesiony z różowego piaskowca, otaczały pola i sady, które powinny być żyzne i pachnące, lecz od stu lat wyspą władali panowie z Wathort, nakładając podatki i porywając niewolników. Ich rządy odebrały siły ziemi i ludziom. Słoneczne ulice Telio były smutne i brudne. Ludzie mieszkali tu jak w głuszy: w namiotach i szałasach zbudowanych ze śmieci bądź na gołej ziemi.

— To na nic. — Kruk z niesmakiem ominął ludzkie odchody. — Ci nieszczęśnicy nie mają żadnych książek, Rybołowie.

— Zaczekaj. Daj mi jeden dzień.

— To niebezpieczne. To bez sensu. — Kruk jednak słabo protestował. Skromny, naiwny młodzieniec, którego niegdyś nauczył czytać, stał się obecnie jego mądrym przewodnikiem.

Podążył za nim głównymi ulicami i dalej, w głąb dzielnicy małych domków, dawnych siedzib tkaczy. Na Pody hodowano len. Wszędzie wokół stały kamienne budynki zmiękczalni, obecnie puste. W oknach widać było warsztaty tkackie. Na małym placu, skrytym w cieniu przed palącym słońcem, kilka kobiet przędło, siedząc wokół studni. W pobliżu bawiły się dzieci, niespokojne od gorąca, obdarte, z zainteresowaniem obserwujące przybyszów. Rybołów bez wahania ruszył w tamtą stronę, jakby wiedział, dokąd zmierza. Grzecznie powitał kobiety.

— Mój piękny panie — powiedziała z uśmiechem jedna z nich — nie warto nawet pokazywać, co masz w swych workach. Nie mam bowiem ani miedziaka, ani kawałka kości. Od dawna ich nie oglądałam.

— Może jednak masz kawałek płótna, dobrodziejko, tkaniny bądź nici? Płótno z Pody jest najlepsze. Tak słyszałem aż na Havnorze. Potrafię też ocenić to, co teraz przędziecie. Piękna nić, doprawdy.

Kruk obserwował go z rozbawieniem i lekką wzgardą. Choć potrafił wspaniale targować się o książki, przekomarzania ze zwykłymi kobietami o guziki i nici były poniżej jego godności.

— Niech no tylko to otworzę — powiedział Rybołów, rozkładając swe rzeczy na bruku. Kobiety i brudne nieśmiałe dzieci podeszły bliżej, by obejrzeć cuda, jakie chciał im pokazać.

— Szukamy tkanin, niefarbowanych nici i innych rzeczy. Choćby guzików. Macie kościane bądź rogowe? Za trzy, cztery guziki gotów jestem dać mały aksamitny czepek. Albo zwój wstążki. Spójrzcie tylko na jej kolor! Pięknie pasowałaby do twych włosów, dobrodziejko. Szukamy też papieru bądź książek. Nasi panowie z Orrimy je lubią. Macie jakieś księgi?

— Piękny z ciebie mężczyzna — rzekła kobieta, która odezwała się pierwsza, i ze śmiechem uniosła do czarnego warkocza czerwoną wstążkę. — Żałuję, że nic dla ciebie nie mam!

— Nie śmiałbym prosić o całusa — odparł Medra. — Ale może otwartą dłoń.

Uczynił znak. Przez moment patrzyła na niego.

— To łatwe — rzekła cicho, odpowiadając tym samym gestem. — Ale nie zawsze bezpieczne wśród obcych.

Medra nadal demonstrował swe towary i wymieniał żarty z kobietami i dziećmi. Nikt niczego nie kupił. Miejscowi przyglądali się błyskotkom jak najcenniejszym skarbom. Pozwolił im patrzeć i obmacywać do woli. Nie odezwał się ani słowem, gdy jedno z dzieci podwędziło małe lusterko z polerowanego mosiądzu, choć widział, jak cacko znika pod obdartą koszulą. W końcu oznajmił, że musi iść dalej. Gdy tylko zebrał towar, dzieci odeszły.

— Mam sąsiadkę — oznajmiła kobieta o czarnych warkoczach — może znalazłoby się w jej domu trochę papieru, jeśli was to interesuje.

— Zapisanego? — wtrącił Kruk, który siedział dotąd na pokrywie studni i okropnie się nudził. — Pokrytego znakami?

Zmierzyła go wzrokiem.

— Pokrytego znakami, panie — powiedziała. A potem, zwracając się do Rybołowa, dodała innym tonem: — Jeśli zechcesz pójść ze mną, mieszka tam. To zwykła dziewczyna i w dodatku biedna, ale wierz mi, handlarzu, powita cię z otwartymi rękami, choć może nie wszyscy to czynimy.

— Z nas trojga troje. — Kruk pospiesznie uczynił znak. — Oszczędź sobie jadu, kobieto.

— To wy, panie, musicie oszczędzać. Ja nie mam czego. Jesteśmy tu biedni. — Jej oczy błysnęły. Bez słowa poprowadziła ich naprzód.

Po chwili dotarli do piętrowego kamiennego domu na końcu uliczki. Kiedyś był piękny; teraz stał częściowo pusty, zrujnowany, pozbawiony okien i gzymsów. Przeszli przez podwórze z wykopaną pośrodku studnią. Kobieta zapukała do drzwi. Otworzyła jej dziewczyna.

— To nora czarownicy — rzekł Kruk, czując zapach ziół i aromatycznego dymu. Cofnął się o krok.

— Uzdrowicielki — poprawiła przewodniczka. — Czy ona wciąż niedomaga, Dory?

Dziewczyna przytaknęła, spoglądając najpierw na Rybołowa, potem na Kruka. Miała trzynaście, może czternaście lat. Choć szczupła, była mocno zbudowana. Jej oczy lśniły gniewnie.

— To Mężczyźni Dłoni, Dory, jeden niski i piękny, drugi wysoki i dumny. Szukają papierów. Wiem, że kiedyś miałaś coś takiego, ale czy masz jeszcze? Z ich rzeczy nic ci się nie przyda, może jednak dadzą ci kawałek kości. Czyż nie? — Zerknęła na Rybołowa, który skinął głową.

— Jest bardzo chora, Trzcino — powiedziała dziewczyna i zwróciła się do Rybołowa: — Nie jesteś uzdrowicielem. — Jej głos zabrzmiał oskarżycielsko.

— Nie.

— A ona owszem — wtrąciła Trzcina. — Jak jej matka. I matka matki. Wpuść nas, Dory. Albo przynajmniej mnie. Chcę z nią pomówić. — Dziewczyna na moment zniknęła w głębi domu. Trzcina odwróciła się do Medry. — Jej matka umiera na suchoty. Żaden uzdrowiciel nie mógłby jej pomóc. Kiedyś jednak umiała leczyć skrofuły i zaklinać ból. Była wspaniała. Dory z pewnością jej dorówna.

Dziewczyna wezwała ich gestem. Kruk wolał zaczekać na zewnątrz. Znaleźli się w wysokim, długim pomieszczeniu. Wokół widniały jeszcze ślady dawnej elegancji, jednak wszystko było bardzo stare i bardzo biedne. Rybołów dostrzegał wszędzie akcesoria uzdrowicielki i pęki suszonych ziół, ułożone w pewnym porządku. Tuż przy pięknym kamiennym kominku, z którego unosiła się wąska smużka słodkiego ziołowego dymu, stało łóżko. Leżąca na nim kobieta była tak wyniszczona, że w półmroku zdawała się jedynie kupką kości wśród cieni. Gdy Rybołów podszedł do niej, spróbowała usiąść. Córka uniosła jej głowę na poduszce i Rybołów usłyszał:

— Czarnoksiężnik. To nie przypadek.

Natychmiast pojął, że ta kobieta ma moc. Czy ona go tutaj wezwała?

— Jestem szukaczem — rzekł. — Znajduję.

— Możesz ją uczyć?

— Mogę ją zabrać do innych, którzy to potrafią.

— Zrób to.

— Zrobię.

Opadła na poduszki i zamknęła oczy.

Wstrząśnięty mocą jej woli, Rybołów wyprostował się i odetchnął głęboko. Spojrzał na dziewczynę, ona jednak nie zareagowała, z niemą rozpaczą obserwując matkę. Dopiero gdy kobieta pogrążyła się we śnie, Dory poszła pomóc Trzcinie, która krzątała się po izbie, zbierając zakrwawione szmatki rozrzucone wokół łóżka.

— Przed chwilą znów miała krwotok, a ja nie mogłam go powstrzymać — odezwała się Dory. Z jej oczu spływały łzy, kreśląc linie na policzkach. Twarz dziewczyny niemal się nie zmieniła.

— O, moja mała, biedne jagniątko. — Trzcina przytuliła ją. Dory odpowiedziała uściskiem, lecz nawet nie pochyliła głowy.

— Zmierza już tam, do muru, a ja nie mogę z nią pójść — powiedziała. — Idzie sama, a ja nie mogę z nią pójść. Czy ty byś mógł? — Oderwała się od sąsiadki, spoglądając na Rybołowa. — Mógłbyś!

— Nie — rzekł. — Nie znam drogi.

Lecz gdy mówiła, ujrzał to, co widziała dziewczyna: długie zbocze opadające w ciemność i dalej, na skraju mroku, niski kamienny mur. Nagle wydało mu się, że dostrzega kobietę wędrującą wzdłuż muru, bardzo chudą, zwiewną; kości i cienie. Nie była to jednak umierająca matka dziewczyny, lecz Anieb. A potem wizja zniknęła. Znów stał naprzeciw młodej czarownicy. Jej oczy z wolna łagodniały. Ukryła twarz w dłoniach.

— Musimy pozwolić im odejść — powiedział.

— Wiem — szepnęła.

Trzcina wodziła wzrokiem od jednego do drugiego. Jej oczy błyszczały.

— Człek nie tylko zręczny — rzekła — ale i utalentowany. Cóż, nie jesteś pierwszy.

Spojrzał na nią pytająco.

— Miejsce to nazywamy domem Atha — oświadczyła.

— On tu mieszkał — wtrąciła Dory. Przez moment w jej przepojonym beznadziejnym bólem głosie zabrzmiała nutka dumy. — Mag Ath, setki lat temu, zanim wyruszył na zachód. Wszystkie moje przodkinie były mądrymi kobietami. Zatrzymał się tutaj. Z nimi.

— Daj mi miednicę — poprosiła Trzcina. — Przyniosę wody, by namoczyć bandaże.

— Ja przyniosę wodę — wtrącił Rybołów. Z miednicą wyszedł na podwórko, do studni. Tak jak przedtem, Kruk siedział na cembrowinie, niespokojny i znudzony.

— Czemu tracimy tu czas? — spytał ostro, gdy Rybołów spuścił do studni wiadro. — Czyżbyś stał się sługą czarownic?

— Owszem. I będę jej służył aż do śmierci. A potem zabiorę jej córkę na Roke. Jeśli chcesz przeczytać Księgę Imion, możesz popłynąć z nami.


***

I tak szkoła na Roke zyskała pierwszą uczennicę zza morza, a także pierwszego bibliotekarza. Księga Imion, obecnie przechowywana w Wieży Osobnej, stała się podstawą wiedzy i metody imion leżącej u podstaw magii z Roke. Dory, która, jak mówiono, uczyła własnych nauczycieli, stała się mistrzynią sztuk uzdrawiania i ziół; zapewniła tej sztuce poczesne miejsce wśród innych nauczanych na Roke. Kruk natomiast, niezdolny rozstać się choćby na miesiąc z Księgą Imion, posłał po własne książki na Orrimy i wraz z nimi osiadł w Thwil. Pozwalał ludziom ze szkoły je studiować, jeśli tylko okazywali im — i jemu — stosowny szacunek.

Następne lata dla Rybołowa upływały podobnie. Późną wiosną wypływał “Nadzieją", szukając i znajdując ludzi do szkoły na Roke — głównie dzieci i młodzież, czasami też dorosłych mężczyzn i kobiety obdarzonych magicznym darem. Większość dzieci była biedna. I choć nie zabierał nikogo wbrew jego woli, rodzice i panowie rzadko poznawali prawdę. Rybołów był rybakiem potrzebującym do pomocy chłopaka bądź dziewczyny do pracy w tkalni, albo też kupował niewolników dla swego pana z innej wyspy. Jeśli oddawano dziecko, by zapewnić mu lepszą przyszłość, czy sprzedawano je do pracy, płacił prawdziwymi kościanymi płytkami. Gdy sprzedawano je w niewolę, płacił złotem i następnego dnia odpływał. Wtedy zaś złoto zmieniało się z powrotem w krowie łajno.

Zapuszczał się daleko, nawet na Wschodnie Rubieże, i nigdy nie odwiedzał dwukrotnie tego samego miasta czy wyspy, chyba że upłynęły całe lata. Mimo wszystko jednak wkrótce zaczęto o nim szeptać. Ludzie nazywali go złodziejem dzieci, straszliwym czarnoksiężnikiem, który porywa dzieci na swą wyspę na lodowej północy i wysysa im krew. Na Way i Felkway po dziś dzień rodzice straszą nim dzieci, pouczając, by nie ufały nieznajomym.

Wkrótce wielu Ludzi Dłoni wiedziało, co się dzieje na Roke. Na wyspę zaczęli przybywać przysyłani przez nich młodzi ludzie. Wielu z trudem docierało do celu, gdyż kryjące wyspę zaklęcia były jeszcze silniejsze niż dawniej. Sprawiały, iż wydawała się jedynie chmurą, rafą wśród spienionych fal. Do tego wiatr z Roke nie dopuszczał do zatoki Thwil statków, o ile na pokładzie nie znalazł się czarnoksiężnik zdolny go odwrócić. Mimo to jednak przybywali. Lata mijały i w końcu okazało się, iż szkoła potrzebuje nowej siedziby, większej niż jakikolwiek budynek w Thwil.

W Ziemiomorzu mężczyźni budują statki, a kobiety domy. Tak nakazywał obyczaj. Jednak przy wznoszeniu większych budowli kobiety pracowały ramię w ramię z mężczyznami. Nie obowiązywały tu przesądy nie dopuszczające mężczyzn do kopalni ani zabraniające kobietom oglądać kładzenia kilu. Mężczyźni i kobiety, obdarzeni wielką mocą, wznieśli wspólnie Wielki Dom na Roke. Kamień węgielny położono na szczycie wzgórza, z którego biło źródło, nad miastem Thwil, naprzeciw Pagórka. Mury stawiano nie tylko z kamienia i drewna, lecz także z potężnych czarów, a wzmocniono zaklęciami. Pierwszą gotową częścią wielkiego domu było jego serce, Podwórzec Fontanny.

Tam właśnie Medra przyszedł wraz z Elehal, stąpając po białych kamieniach, nim jeszcze otoczono je murami. Elehal zasadziła obok fontanny młodą jarzębinę z Gaju. Przyszła teraz, by sprawdzić, jak się miewa drzewko. Silny wiosenny wiatr od lądu porywał wodę z fontanny. Na Pagórku zebrała się grupka ludzi: czarnoksiężnik Hega z O nauczał krąg młodzieży sztuczek iluzji. Nazywali go Mistrzem Sztuk. Iskiernik już dawno przekwitł. Wiatr porywał jego popioły. We włosach Żar pojawiły się siwe pasma.

— I znów wyruszasz, pozostawiając nam kwestię ustalenia reguł. — Jej brwi marszczyły się równie groźnie jak kiedyś, lecz głos rzadko przybierał równie surową nutę.

— Zostanę, jeśli chcesz, Elehal.

— Chcę, żebyś został. Ale nie rób tego. Zajmujesz się szukaniem. Musisz to robić. Tyle że ustalenie najlepszych metod — reguł, tak je chce nazwać Waris — to praca dwakroć cięższa niż budowa domu i wywołująca dziesięciokroć więcej sporów. Chciałabym móc się od tego oderwać. Znów spacerować z tobą, jak kiedyś… I chciałabym, byś nie płynął na północ.

— Czemu się spieramy? — spytał z głębokim smutkiem.

— Bo jest nas więcej! Zbierz w komnacie dwudziestu, trzydziestu ludzi obdarzonych mocą, a będą starali się działać po swojemu. Kiedy mężczyzn, którzy zawsze pracowali samotnie, połączysz w grupę z kobietami mającymi swoje sposoby, osiągniesz tylko niechęć. Do tego istnieją między nami głębokie różnice, Medro. Musimy dojść do zgody. To niełatwe. Choć odrobina dobrej woli mogłaby zdziałać dużo.

— Mówisz o Warisie?

— O Warisie i kilku innych. To mężczyźni. Dla nich tylko to się liczy. Gardzą Dawnymi Mocami i boją się ich. Podejrzliwie traktują moce kobiet, bo sądzą, że łączą się one z Dawnymi Mocami. Jakby jakikolwiek śmiertelnik mógł z nich korzystać bądź próbować je kontrolować! Zbyt są skupieni na swej męskości. Twierdzą, że prawdziwy czarnoksiężnik musi być mężczyzną żyjącym bez kobiet. Siostra powiedziała mi wczoraj, że wraz z Ennio i cieślami zaproponowali, iż wzniosą im zamkniętą część domu albo nawet odrębny dom, by mogli zachować czystość. To nie moje słowo, lecz Warisa. Oni jednak odmówili. Chcą, by reguła Roke oddzieliła mężczyzn od kobiet i by mężczyźni podejmowali wszystkie decyzje. Jaki kompromis możemy z nimi zawrzeć? Czemu tu przyszli, jeśli nie chcą współpracować z kobietami?

— Powinniśmy ich odesłać.

— Odesłać stąd? W gniewie? By uprzedzili władców Wathortu i Havnoru, że wiedźmy z Roke szykują burzę?

— Zapominam. Zawsze zapominam. — W jego głosie dźwięczała rozpacz. — Zapominam o murach więzienia. Gdy pozostaję poza nimi, nie jestem takim głupcem. Ale kiedy tu jestem, nie wierzę, iż to więzienie. Tam jednak, bez ciebie, pamiętam. Nie chcę odejść, ale muszę. Nie chcę przyznać, że cokolwiek tutaj mogło pójść nie tak, ale muszę. Odpłynę raz jeszcze na północ, Elehal. Ale kiedy wrócę, zostanę. To, co muszę znaleźć, znajdę tutaj. Czyż już tego nie znalazłem?

— Nie — odparła. — Znalazłeś mnie. Lecz w Gaju czeka cię dużo szukania i znajdowania. Może nawet znajdziesz ukojenie. Czemu na północ?

— By dotrzeć do Ludzi Dłoni z Enladu i Ca. Nigdy tam nie byłem. Nie wiemy nic o ich magii. Enlad królów i jasna Ea, najstarsza z wysp! Z pewnością znajdziemy tam sojuszników.

— Lecz między nami leży Havnor — przypomniała.

— Nie popłynę na Havnor, ukochana. Zamierzam go okrążyć, wodą.

Zawsze potrafił ją rozśmieszyć. Tylko jemu się to udawało. Gdy go nie było, milczała — spokojna, rozsądna. Już dawno zrozumiała, że niecierpliwość w pracy, którą i tak trzeba wykonać, nie ma sensu. Czasami wciąż jeszcze marszczyła brwi, czasami się uśmiechała, ale nie śmiała się. Gdy tylko mogła, samotnie ruszała do Gaju, jak kiedyś. Lecz w latach budowy domu i założenia Szkoły rzadko nadarzały się jej takie okazje. A kiedy chodziła tam, zwykle zabierała ze sobą kilku uczniów, by wraz z nią poznawali ścieżki wiodące przez las i wzory wśród liści. Była bowiem Mistrzem Wzorów.

Tego roku Rybołów późno wyruszył w podróż. Zabrał ze sobą piętnastoletniego chłopca, Okrucha, obiecującego zaklinacza pogody, który musiał poćwiczyć na morzu, i Sadzę, sześćdziesięciolatkę, która przybyła z nim na Roke siedem, osiem lat wcześniej. Była jedną z Kobiet Dłoni na Ark i choć brakło jej daru magicznego, potrafiła doskonale sprawić, by ludzie sobie nawzajem ufali i pracowali ramię w ramię. Również na Roke uznawano Sadzę za jedną z mądrych kobiet. Poprosiła Rybołowa, by zabrał ją w odwiedziny do matki, siostry i dwóch synów. Miał zostawić Okrucha wraz z nią i w drodze powrotnej zabrać ich na Roke. Wyruszyli więc w pogodny letni dzień na północny wschód przez Morze Najgłębsze. Rybołów nakazał Okruchowi, by wypełnił żagiel odrobiną magicznego wiatru, chcieli bowiem dotrzeć na Ark przed Długim Tańcem.

Kiedy zbliżyli się do wyspy, sam Rybołów otoczył “Nadzieję" iluzją, by wydawała się nie łodzią, lecz płynącą na wodzie kłodą drewna, gdyż na tych wodach roiło się od piratów i łowców niewolników Losena.

Z Sesesry na wschodnim wybrzeżu Ark, gdzie zostawił pasażerów i odtańczył Długi Taniec, pożeglował cieśninami Ebavnor, zamierzając skręcić na zachód, wzdłuż południowych wybrzeży Omeru. Cały czas podtrzymywał iluzję. Lecz w piękny, słoneczny letni dzień przy północnym wietrze ujrzał daleko, wysoko, nad błękitnymi falami, nad mglistym brązem i błękitem ziemi długie, białe zbocza góry Onn.

To był Havnor. Jego ojczyzna. Zostawił tam najbliższych; nie wiedział, żyją jeszcze czy umarli. Tam też, na zboczu góry, leżała Anieb. Nigdy tu nie wrócił. Nigdy nawet się nie zbliżył. Ile lat minęło? Szesnaście, siedemnaście? Nikt by go już nie poznał. Nikt nie pamiętał chłopca, Wydry, poza matką, ojcem i siostrą, jeśli wciąż żyli. Z pewnością w Wielkim Porcie byli też Ludzie Dłoni. Teraz powinien ich rozpoznać.

Żeglował szeroką cieśniną i wkrótce góra Onn zniknęła mu z oczu, przysłonięta przez przylądki u ujścia Zatoki Havnorskiej. Nie zobaczy jej więcej, jeśli nie skręci w wąski przesmyk. Wówczas ujrzy górę: wyniosły szczyt, wierzchołek wznoszący się nad spokojnymi wodami. Tam właśnie jako dwunastolatek próbował wezwać magiczny wiatr. Żeglując dalej, zobaczy wieże, z początku niewyraźne, maleńkie kropki i kreski, a potem łopoczące na nich barwne chorągwie. Białe miasto w sercu świata.

Jedynie tchórzostwo trzymało go z dala od Havnoru. Lęk o własną skórę. Obawa, że odkryje, iż jego rodzina odeszła. Że zbyt wyraźnie przypomni sobie Anieb.

Bywały chwile, gdy miał wrażenie, że tak jak on wezwał ją za życia, tak ona może go przyzwać martwa. Więź, która pozwoliła jej go ocalić, nie uległa zerwaniu. Wiele razy Anieb odwiedzała go we śnie, stojąc w milczeniu, jak wtedy gdy ujrzał ją po raz pierwszy w cuchnącej wieży w Samory. Ujrzał ją też wiele lat wcześniej w wizji uzdrowicielki Telio, w gasnącym świetle obok kamiennego muru. Teraz dzięki Elehal i innym ludziom z Roke wiedział już, czym jest ów mur: oddziela światy żywych i umarłych. A w owej wizji Anieb wędrowała po jasnej stronie, nie drugiej, biegnącej w ciemności.

Czyżby lękał się tej, która go uwolniła?

Halsując z silnym wiatrem, okrążył południowy przylądek i pożeglował do Wielkiej Zatoki Havnorskiej.


***

Na wieżach Haynoru wciąż powiewały chorągwie; nadal rządził tam król. Chorągwie należały do zdobytych miast i wysp. Królem był wojownik Losen. Nie opuszczał już marmurowego pałacu — przebywał w nim całe dnie, otoczony niewolnikami, patrząc jak miecz Erreth-Akbego niczym gnomon wielkiego słonecznego zegara rzuca cień na dachy w dole. Wydawał rozkazy, a niewolnicy odpowiadali: “Tak się stanie, wasza wysokość". Ogłaszał audiencje i starcy przybywali tłumnie, mówiąc: “Jesteśmy posłuszni waszej wysokości", wzywał swych czarnoksiężników i mag Wczesny zjawiał się, składając głęboki ukłon.

— Spraw, bym mógł chodzić! — krzyknął Losen, tłukąc sparaliżowane nogi słabymi rękami.

— Wasza wysokość — odparł mag — jak wiesz, moje mizerne umiejętności nie wystarczyły, posłałem jednak po największego uzdrowiciela Ziemiomorza, mieszkającego w odległym Narveduen. Kiedy się zjawi, wasza wysokość znów będzie chodzić i tańczyć Długi Taniec.

Wówczas Losen zaczynał kląć i płakać, niewolnicy przynosili mu wino, a mag wychodził z ukłonem, sprawdzając po drodze, czy zaklęcie paraliżujące wciąż działa.

Utrzymywanie Losena przy władzy było dla niego znacznie wygodniejsze niż otwarte rządy Havnorem. Zbrojni nie ufali czarnoksiężnikom, nie chcieli im służyć. Nieważne jak wielką mocą dysponował mag, nie zdołałby utrzymać armii i floty, gdyby żołnierze i marynarze nie chcieli wykonywać rozkazów. Ludzie lękali się i słuchali Losena od dawna, toteż posłuszeństwo weszło im w krew. Przypisywali mu cechy, które istotnie posiadał: zdolności strategiczne, niezłomne umiejętności przywódcze i bezwzględne okrucieństwo, a także cechy, których mu brakowało — na przykład władza nad służącymi mu czarnoksiężnikami.

Teraz na jego dworze pozostał już tylko Wczesny i kilku skromnych sztukmistrzów. Wczesny wygnał bądź zabił wszystkich rywali do łask Losena. Od lat samodzielnie rządził Havnorem.

Jeszcze jako uczeń i pomocnik Gelluka zachęcał swego mistrza do badań nad księgami z Way. Póki Gelluka zaprzątało jedynie poszukiwanie rtęci, mógł działać na własną rękę. Nagła śmierć Gelluka nim wstrząsnęła. Było w niej coś tajemniczego, jakiś brakujący element, osoba. Wzywając na pomoc usłużnego Ogara, przeprowadził dokładne śledztwo. Rzecz jasna miejsce pobytu Gelluka nie było żadną tajemnicą. Ogar wytropił go aż do świeżej szramy na zboczu wzgórza i oznajmił, że leży tu głęboko pogrzebany. Wczesny nie miał zamiaru go wykopywać. Chłopca, który towarzyszył magowi, Ogar wytropić nie umiał. Nie potrafił rzec, czy spoczywa pod wzgórzem wraz z Gellukiem, czy zdołał uciec. Nie pozostawił po sobie żadnych śladów zaklęć, jak to zwykle czynią magowie, wyjaśnił Ogar. Do tego całą noc padał ulewny deszcz i gdy Ogar natrafił na ślady, okazało się, że należą do kobiety, która już nie żyje.

Wczesny nie ukarał Ogara za niepowodzenie, jednak mu tego nie zapomniał. Nie przywykł do niepowodzeń i ich nie lubił. Nie spodobało mu się to, co Ogar powiedział o Wydrze, toteż i o tym nie zapomniał.

Żądza władzy karmi się sama sobą i stale wzrasta. Wczesny głodował, umierał z głodu. Rządzenie Havnorem, krainą żebraków i biednych wieśniaków, nie dawało mu radości. Po co komu tron Mahariona, jeśli zasiada na nim jedynie pijany kaleka? Po co pałace największego z miast, skoro mieszkają w nich jedynie płaszczący się niewolnicy? Mógł posiąść każdą kobietę, jakiej tylko zapragnął. Kobiety jednak pozbawiłyby go mocy, odebrały siłę. Nie chciał, by kręciły się w pobliżu. Pożądał wroga, przeciwnika, którego warto zniszczyć.

Od ponad roku szpiedzy donosili mu o tajemnym spisku obejmującym całe królestwo, grupkach zbuntowanych czarowników nazywających siebie Dłonią. Spragniony walki, kazał zbadać jedną z tych grup. Składała się ze starych kobiet, położnych i kopaczy rowów, uczniów kowalskich i małych chłopców. Rozwścieczony i poniżony, Wczesny kazał ich stracić wraz z człowiekiem, który o nich doniósł. To była publiczna egzekucja w imieniu Losena za zbrodnię spiskowania przeciw królowi. Być może, ostatnio za rzadko stosowali podobne środki, jednakże sprzeciwiała się zasadom Wczesnego. Nie miał ochoty urządzać publicznego widowiska z udziałem głupców, którzy go nabrali, przestraszyli. Wolałby pozbyć się ich sam, po cichu — żeby wroga przerazić, trzeba działać natychmiast. Pragnął oglądać ludzi, którzy się go boją, czuć, smakować ich przerażenie. Ponieważ jednak rządził w imieniu Losena, ludzie powinni obawiać się króla. Wczesny musiał trzymać się z boku.

Wkrótce po egzekucji posłał po Ogara. Omówili jakąś ważną sprawę, a wtedy stary szukacz zapytał:

— Słyszałeś kiedyś o wyspie Roke?

— Leży na południe i zachód od Kamery. Przez jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat należała do władców z Wathort.

Choć rzadko opuszczał miasto, Wczesny szczycił się swą znajomością całego Archipelagu, zdobytą dzięki lekturze raportów marynarzy i oglądaniu wspaniałych, pradawnych map przechowywanych w pałacu. Studiował je nocami, zastanawiając się, gdzie i jak rozszerzyć swe imperium.

Ogar przytaknął, jakby w samej Roke interesowało go wyłącznie położenie.

— A co? — zaciekawił się Wczesny.

— Jedna ze staruch, które kazałeś torturować przed spaleniem… Kat powiedział, że mówiła o synu na Roke. Wzywała go, jakby miał moc, by przybyć tutaj.

— I co?

— To dość dziwne. Stara kobieta z wioski w głębi lądu nigdy nie widziała morza, a jednak wykrzykiwała nazwę innej wyspy.

Wczesny machnął ręką.

— Jej syn był pewnie rybakiem, opowiadał o swych podróżach. Ogar pociągnął nosem, skinął głową i odszedł.

Tak naprawdę jednak Wczesny nigdy nie lekceważył żadnej drobnostki, o której wspomniał Ogar, gdyż często okazywało się, że w istocie nie jest to wcale drobnostka. Wiedział też, że stary szukacz zdaje sobie z tego sprawę, i nie znosił go za to. Nie znosił go także za jego nieugiętość. Nigdy nie wychwalał Ogara, wykorzystywał go możliwie jak najrzadziej, choć miał w nim użyteczne narzędzie.

Nazwę Roke zachował w pamięci i gdy znów ją usłyszał w tym samym kontekście, zrozumiał, iż Ogar jak zwykle trafił na właściwy trop.

Jeden z patroli Losena na południe od Omer schwytał trójkę dzieci — dwóch chłopców, piętnasto — i szesnastolatka, i dwunastoletnią dziewczynkę. Dzieci uciekały skradzioną łodzią rybacką napędzaną magicznym wiatrem. Patrol złapał je tylko dlatego, że miał własnego zaklinacza pogody, czarodzieja, który przywołał falę, by zalała skradzioną łódź. Gdy odstawili ich do Havnoru, jeden z chłopców załamał się i zaczął gadać o tym, że chce dołączyć do Dłoni. Na dźwięk tego słowa żołnierze oznajmili, że zostanie poddany torturom i spalony na stosie. Wówczas chłopiec wykrzyknął, że jeśli go oszczędzą, opowie im wszystko o Dłoni, Roke i wielkich magach z Roke.

— Sprowadźcie ich tutaj — polecił posłańcowi Wczesny.

— Dziewczyna odleciała, panie — odparł niechętnie żołnierz.

— Odleciała?

— Przybrała postać ptaka, podobno rybitwy. Nie spodziewali się tego po tak młodej dziewczynie. Zniknęła, nim się zorientowali.

— Sprowadźcie zatem chłopaków — rzekł Wczesny złowrogo.

Przyprowadzili mu jednego chłopca; drugi wyskoczył ze statku do Zatoki Havnorskiej i został zabity z kuszy. Więzień był do tego stopnia sparaliżowany strachem, że budził niesmak nawet u Wczesnego. Jak zdołałby przerazić kogoś, kogo strach dusi i oślepia? Rzucił na chłopca więżące zaklęcie utrzymujące go w pozycji stojącej i pozostawił tak nieruchomego niczym posąg na dzień i noc. Od czasu do czasu przemawiał do posągu. Mówił, że sprytny z niego chłopak, że byłby z niego dobry uczeń, może nawet popłynąłby na Roke, bo Wczesny także się tam wybiera na spotkanie z tamtejszymi magami.

Gdy go uwolnił, chłopak próbował udawać, że wciąż jest z kamienia, nie chciał mówić. Wczesny musiał wniknąć do jego umysłu metodą, której nauczył się od Gelluka dawno temu, gdy Gelluk był jeszcze prawdziwym mistrzem magii. Dowiedział się wszystkiego, potem chłopak do niczego się już nie nadawał. Wczesny musiał się go pozbyć. Czuł się poniżony, bo ktoś tak głupi go przechytrzył. Dowiedział się tylko, że na Roke przebywa Dłoń i jest tam szkoła, w której uczą magii. Poznał też imię jednego człowieka.

Sam pomysł szkoły magii okropnie go rozśmieszył. Szkoła dla dzików! — pomyślał. Uczelnia dla smoków! Całkiem możliwe jednak, że na Roke zbierali się ludzie dysponujący mocą, a wizja związku, sojuszu czarnoksiężników, wzbudziła w nim ogromny wewnętrzny sprzeciw. To nienaturalne. Mogło do tego dojść tylko dzięki jednemu — naciskowi dominującej woli, woli maga dość silnego, by utrzymać na służbie nawet mocarnych czarnoksiężników. Oto wróg, którego tak bardzo potrzebował.

Słudzy poinformowali, że Ogar czeka przy drzwiach. Wczesny posłał po niego.

— Kim jest Rybołów? — spytał.

Z wiekiem Ogar — pomarszczony, z długim nosem i smutnymi oczami — stał się podobny do swego imiennika. Pociągnął nosem, jakby chciał powiedzieć, że nie ma pojęcia, wiedział jednak, że nie zdoła okłamać Wczesnego. Westchnął.

— To Wydra — rzekł — ten sam, który zabił starą Białą Twarz.

— Gdzie się ukrywa?

— W ogóle się nie kryje. Wędrował po mieście, rozmawiał z ludźmi, odwiedził matkę w Skraju Drogi za górą. Teraz tam właśnie przebywa.

— Powinieneś był wspomnieć o tym od razu — rzekł Wczesny.

— Nie wiedziałem, że ci na nim zależy. Kiedyś go szukałem dawno, dawno temu. Przechytrzył mnie. — W głosie Ogara nie było słychać gniewu.

— Oszukał i zabił wielkiego maga, mojego mistrza. Jest niebezpieczny. Pragnę zemsty. Z kim rozmawiał? Chcę ich tu mieć. Potem zajmę się nim samym.

— Ze starymi kobietami w porcie, starym czarodziejem, swoją siostrą.

— Sprowadź ich tutaj. Weź moich ludzi.

Ogar pociągnął nosem, westchnął, skłonił się i wyszedł.

Lecz Wczesny niewiele zdołał wydobyć od ludzi, których sprowadzili mu jego żołnierze. Znów to samo: należeli do Dłoni, Dłoń to związek potężnych czarnoksiężników z Wyspy Morreda bądź Roke. Mężczyzna zwany Wydrą bądź Rybołowem przybywał właśnie stamtąd, choć pochodził z Havnoru i wszyscy darzyli go wielkim szacunkiem, mimo iż był tylko szukaczem. Jego siostra zniknęła — może powędrowali razem do Skraju Drogi, gdzie mieszkała ich matka? Wczesny grzebał w kolejnych zamglonych, tępych umysłach. Kazał torturować najmłodszych więźniów, a potem palić wszystkich na stosach, tak by Losen mógł ich oglądać z okna. Król potrzebował rozrywki.

Wszystko to zajęło ledwie dwa dni. Cały ten czas Wczesny spoglądał w stronę wioski Skraj Drogi. Wysłał tam najpierw Ogara wraz ze swą myślą. Gdy zorientował się już, gdzie przebywa Wydra, poleciał na orlich skrzydłach, potrafił bowiem znakomicie odmieniać swą postać. Był tak śmiały, że przybierał nawet postać smoka.

Wiedział, że w tym przypadku lepiej zachować ostrożność. Ów człowiek pokonał Tinarala, no i ta cała sprawa z Roke… Miał w sobie moc albo moc go otaczała. Trudno jednak było Wczesnemu lękać się zwykłego szukacza, który zadaje się z położnymi i inną hołotą. Nie potrafił zmusić się do podstępu. Wylądował w blasku słońca na nędznym rynku wioski, zmieniając w biegu szpony w ludzkie nogi i wielkie skrzydła w ręce.

Jakieś dziecko z wrzaskiem uciekło do matki. W pobliżu nie było nikogo innego. Wczesny odwrócił głowę, szybko, sztywno niczym orzeł. Czarodziej zawsze dostrzeże innego czarodzieja. Wiedział, w którym domu ukrywa się jego ofiara. Podszedł bliżej i szeroko otworzył drzwi.

Siedzący przy stole szczupły, brązowoskóry mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na niego.

Wczesny podniósł rękę, by rzucić zaklęcie więżące. Jego dłoń zastygła jednak w pół drogi, unieruchomiona.

A zatem pojedynek! Nareszcie godny przeciwnik. Wczesny cofnął się o krok, po czym z uśmiechem, powoli, lecz nieuchronnie podniósł obie ręce, rozkładając je szeroko. Tamten nie mógł go już powstrzymać.

Dom zniknął. Wczesny nie widział ścian, dachu, nikogo. Stał na piaszczystym ryneczku w porannym słońcu, unosząc ręce.

Rzecz jasna, było to tylko złudzenie. Na moment jednak go powstrzymało. Potem musiał odczynić zaklęcie, przywołując z powrotem dom, ściany i dach, otwarte drzwi za plecami, połysk światła odbijającego się od garnków, kamieni paleniska, stołu. Za stołem jednak nikt już nie siedział. Wróg zniknął.

Wówczas mag poczuł złość, ogromną wściekłość, niczym zgłodniały człowiek, któremu wyrwano z ręki jedzenie. Przywołał swego wroga, lecz nie znał jego prawdziwego imienia, toteż przywołanie pozostało bez odpowiedzi.

Wyszedł z domu, odwrócił się i rzucił zaklęcie ognia. Ściany i strzecha stanęły w płomieniach. Kobiety wybiegły na dwór z krzykiem. Bez wątpienia ukrywały się dotąd w innym pomieszczeniu. Nie zwracał na nie uwagi.

Ogar! — pomyślał. Wymówił słowa przywołania, używając prawdziwego imienia starego czarnoksiężnika, który przybył, tak jak musiał. Sprawiał wrażenie zirytowanego.

— Byłem w tawernie — rzekł — tu, blisko. Mogłeś wymówić moje imię użytkowe. I tak bym się zjawił.

Wczesny spojrzał na niego przelotnie. Usta Ogara zamknęły się i pozostały zamknięte.

— Będziesz mówił, kiedy ci pozwolę — rzekł mag. — Gdzie on jest?

Ogar skinął głową na północny wschód.

— Co tam leży?

Wczesny otworzył usta Ogara i dał mu dość głosu, by powiedział beznamiętnym martwym tonem:

— Samory.

— W jakiej ten człowiek jest postaci?

— Wydry — odparł głuchy głos. Wczesny roześmiał się.

— Zaczekam na niego! — rzekł. Jego ludzkie nogi zamieniły się w żółte szpony, ręce w rozłożyste, pierzaste skrzydła. Orzeł wzleciał w górę i poszybował z wiatrem.

Ogar pociągnął nosem, westchnął i ruszył za nim, niechętnie biegnąc na przód. W wiosce ogień już przygasał, dzieci płakały, a kobiety wykrzykiwały przekleństwa w ślad za drapieżnym ptakiem.


***

W próbach czynienia dobra kryje się niebezpieczeństwo: umysł ludzki nie zawsze potrafi rozróżnić dobre zamiary od dobrze wykonanego zadania. Płynąca rzeką Yennawa wydra nie myślała o tych sprawach. Zajmowała ją jedynie szybkość, kierunek, słodki smak rzecznej wody, upajające uczucie towarzyszące pływaniu. Wcześniej jednak, gdy Medra siedział za stołem w domu babki w Skraju Drogi, rozmawiając z matką i siostrą, podobne myśli przemknęły mu przez głowę tuż przedtem, nim drzwi otwarły się i na progu stanęła przerażająca, lśniąca postać.

Medra przybył do Havnoru przekonany, że ponieważ nie ma złych zamiarów, nie zrobi nic złego. Stało się jednak inaczej. Z jego powodu zginęli mężczyźni, kobiety, dzieci; zmarli w męczarniach, spaleni żywcem. Na śmiertelne niebezpieczeństwo naraził siostrę i matkę, siebie samego i Roke. Jeśli Wczesny (znał maga z budzących grozę pogłosek) schwyta go i wykorzysta tak jak innych, opróżniając mu umysł niczym otwarty worek, wszystkim na Roke zagrozi potęga czarnoksiężnika oraz armii i floty mu posłusznej. Medra zdradzi Roke Havnorowi tak jak czarnoksiężnik, którego imienia nigdy nie wymieniano, zdradził ją Wathortowi. Może ów człowiek także sądził, że nie robi nic złego?

Medra po raz kolejny zastanawiał się desperacko, jak opuścić Havnor natychmiast, niepostrzeżenie, gdy zjawił się czarnoksiężnik.

Teraz jako wydra myślał jedynie, że chciałby pozostać wydrą, być wydrą, na zawsze zamieszkać w słodkiej, brązowej wodzie żywej rzeki. Dla wydry nie istnieje śmierć, jedynie życie do samego końca. Lecz w smukłym, zręcznym zwierzęciu krył się umysł śmiertelnika i gdy strumień opłynął wzgórze na zachód od Samory, wydra wyszła z wody na błotnisty brzeg. Po chwili leżał tam skulony mężczyzna, wstrząsany dreszczami.

Dokąd teraz? Czemu tu przybył?

Działał bez namysłu; przyjął postać, która wydała mu się najnaturalniejsza. Uniknął do rzeki jak wydra, płynął jak wydra, lecz tylko we własnej postaci mógł myśleć jak człowiek, ukryć się, działać jak człowiek, jak czarnoksiężnik, stawić czoło temu, który go ścigał.

Wiedział, że nie ma szans w starciu z Wczesnym. Powstrzymanie pierwszego zaklęcia więżącego wymagało użycia całej jego mocy, pozostały mu jedynie sztuczki, iluzja, zmiana postaci. Gdyby znów starł się z wrogiem, zginąłby, a wraz z nim Roke, Roke i jej dzieci. Jego ukochana Elehal i Woal, Kruk, Dory, wszyscy, fontanna na białym dziedzińcu, drzewo obok fontanny. Pozostałby tylko Gaj i zielony Pagórek, milczący, niewzruszony. Usłyszał słowa Elehal: “Pomiędzy nami leży Havnor". Usłyszał, jak mówi: “Wszystkie prawdziwe moce, stare moce u swych korzeni są tym samym".

Uniósł wzrok. Wzgórze nad strumieniem było tym samym wzgórzem, na które przybył owego dnia z Tinaralem, czując w sobie obecność Anieb. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od blizny, szramy w ziemi, wciąż wyraźnej pod zielonym płaszczem trawy.

— Matko — rzekł, klęcząc — matko, otwórz się dla mnie. Położył ręce na bruździe, nie wyczuł w nich jednak mocy.

— Wpuść mnie, matko — szepnął w mowie starej jak samo wzgórze. Ziemia zadrżała lekko i otworzyła się.

Usłyszał krzyk orła, wstał powoli i skoczył w ciemność.

Nadleciał orzeł, krążąc z krzykiem nad doliną, wzgórzem, wierzbami nad strumieniem. Krążył długo, szukając zdobyczy. Potem odleciał.

Po długim czasie późnym popołudniem w dolinie pojawił się stary Ogar. Od czasu do czasu przystawał, węsząc. W końcu usiadł na zboczu obok szramy w ziemi, by dać odpocząć znużonym nogom. Na zboczu dostrzegł okruchy świeżej ziemi, przygniecioną trawę. Pogładził ją, wyprostował, wreszcie wstał, napił się czystej brązowej wody pod wierzbami i ruszył doliną w stronę kopalni.

Medra ocknął się w mroku, w bólu. Ból pojawiał się i znikał. Ciemność trwała niezmiennie. Raz jeden pojaśniała nieco, przechodząc w półmrok. Ujrzał wtedy wiodące w dół zbocze i kamienny mur, za którym panowała czerń. Nie mógł jednak wstać i podejść do muru. Nagle ból z nową siłą zaatakował jego ramię, biodro i głowę. Potem wróciła ciemność, pustka.

Pragnienie, a z nim ból. Pragnienie i odgłos płynącej wody.

Próbował sobie przypomnieć, jak przywołuje się światło. Anieb prosiła błagalnie: “Wezwij światło, wezwij!". Czołgał się w ciemności, aż w końcu dźwięk wody przybrał na sile, a kamienne podłoże stało się wilgotne. Wówczas zaczął macać przed sobą. Trafił ręką na wodę. Napił się i spróbował odpełznąć w bok. Było mu bardzo zimno. Jedna ręka bolała go, nie zostało w niej ani krzty siły; w głowie pulsował ból. Medra jęknął i zadrżał, próbując się skulić, ogrzać. W mroku nie było jednak ciepła ani światła.

Oddalił się nieco od miejsca, w którym leżał. Widział siebie, choć mroku nie rozjaśniał nawet najlżejszy blask. Leżał bezradnie, skulony obok strumyczka ściekającego z warstwy miki. Niedaleko spoczywała jeszcze jedna postać: długie włosy, kości okryte przegniłym czerwonym jedwabiem. Za nią grota rozszerzała się w ciemność. Widział, że kolejne komnaty i korytarze wiodą znacznie dalej, niż przypuszczał, i patrzył na nie z tym samym obojętnym zainteresowaniem jak na ciało Tinarala i własne. Poczuł lekki żal. To sprawiedliwe, że zginie tutaj obok człowieka, którego zabił! Owszem, tak być powinno, lecz w głębi duszy czuł ból, nieznośny ból, który towarzyszył mu całe życie.

— Anieb — rzekł.

I nagle znów znalazł się w swoim ciele. Ręka, biodro i głowa bolały go bardzo, był słaby i oszołomiony w oślepiającej ciemności. Gdy się poruszył, jęknął, usiadł jednak. Muszę żyć, pomyślał. Muszę przypomnieć sobie, jak żyć, jak przywołać światło, jak pamiętać, pamiętać cienie liści.

Jak daleko sięga las?

Tak daleko jak myśl.

Uniósł wzrok, spoglądając w ciemność. Po chwili lekko poruszył zdrową ręką i wypłynęło z niej słabe światełko.

Daleko w górze wznosiło się sklepienie groty. Strużka wody ściekającej z mikowej półki połyskiwała w blasku magicznego światła.

Nie widział już komnat i korytarzy podziemnych jaskiń, oglądanych wcześniej obojętnym bezcielesnym okiem. Dostrzegał jedynie to, co ukazywało migotliwe światełko, tak jak wtedy gdy wędrował nocą z Anieb aż do jej śmierci. Z każdym krokiem zagłębiał się w ciemność.

Dźwignął się na kolana.

— Dziękuję, matko — szepnął.

Podniósł się z ziemi i zaraz upadł, głośno krzycząc z bólu. Po jakimś czasie znów spróbował, tym razem ustał. Ruszył naprzód.

Wędrówka przez grotę trwała długo. Wsunął zranioną rękę za pazuchę. Zdrową przyciskał do biodra, dzięki temu szło mu się łatwiej. Ściany po obu stronach zbliżyły się do siebie, był w tunelu, gdzie strop wisiał nisko, tuż nad jego głową. Po jednej ze ścian spływała woda, tworząc niewielkie kałuże wśród kamieni. Nie był to wspaniały pałac z wizji Tinarala, sala o wyniosłych kolumnach pokrytych mistycznymi runami. Medrę otaczała tylko ziemia, błoto, kamienie, woda. Panował chłód. Powietrze było nieruchome. Szmer strumyka został w tyle, cisza dzwoniła w uszach. Poza niewielkim kręgiem magicznego światła roztaczała się ciemność.

Medra zatrzymał się, pochylił głowę.

— Anieb, czy zdołasz przybyć aż tutaj? Nie znam drogi. Odczekał chwilę. Widział jedynie ciemność, słyszał ciszę. Po chwili z wahaniem wszedł w tunel.


***

Wczesny nie miał pojęcia, jakim cudem Wydrze udało się przed nim uciec. Był jednak pewien dwóch rzeczy: że ma do czynienia ze znacznie potężniejszym magiem niż wszyscy, których dotąd spotkał, i że jego przeciwnik jak najszybciej wróci na Roke, tam bowiem znajduje się ośrodek jego mocy. Nie było sensu próbować dotrzeć tam przed nim. Wyprzedził go już na starcie. Wczesny jednak mógł podążyć jego śladem, a gdyby własnych mocy nie starczyło, weźmie ze sobą potęgę, której nie oprze się żaden mag. Nawet Morred ugiął się w końcu — nie przed mocą wrogiego czarnoksiężnika, lecz olbrzymimi armiami wroga.

— Wasza wysokość wysyła swą flotę — poinformował Wczesny sparaliżowanego starca siedzącego na tronie w pałacu królów. — Wielki nieprzyjaciel gromadzi siły na południe stąd, na Morzu Najgłębszym. Wyruszamy, by go zniszczyć. Sto okrętów pożegluje z Wielkiego Portu i z Oheru, z Portu Południowego i lenna na Hosk. Największa flota, jaką oglądał świat! Ja ich poprowadzę, a chwała przypadnie tobie — dodał ze śmiechem.

Losen patrzył na niego bez słowa, ogarnięty grozą, w końcu pojmując, kto jest tu panem, a kto sługą.

Czarnoksiężnik cieszył się wśród ludzi Losena tak wielkim posłuchem, że po zaledwie dwóch dniach ogromna flota wypłynęła z Havnoru. Po drodze dołączały do niej inne statki. Osiemdziesiąt okrętów przepłynęło obok Ark i Hien, gnał je magiczny wiatr wiejący wprost ku Roke. Czasem Wczesny w białej jedwabnej szacie, z wysoką białą laską — rogiem morskiej bestii z najdalszej północy — stał na dziobie pierwszej galery, której setka wioseł błyskała w słońcu niczym skrzydła morskiego ptaka. Niekiedy przybierał postać mewy, orła bądź smoka i krążył nad flotą.

— Władca smoków, władca smoków! — krzyczeli ludzie, gdy dostrzegali go na niebie.

Na Hien zeszli na ląd po prowiant i wodę. Pośpiech sprawił, że nie zdążyli zgromadzić zapasów. Napadali zatem miasta na zachodnim brzegu Hien, rabując to, czego potrzebowali. To samo czynili na Yissti i Kamery. Brali żywność, resztę palili. Potem wielka flota skręciła na zachód, zmierzając ku jedynemu portowi na Roke, zatoce Thwil. Wczesny dowiedział się o jej istnieniu z map przechowywanych w Havnorze. Wiedział, że nad portem wznosi się wysokie wzgórze. W pobliżu wyspy przybrał postać smoka i wzleciał wysoko w przestworza, wskazując drogę statkom, szukając wzrokiem owego wzgórza.

Gdy dostrzegł zieloną plamę nad zamglonym morzem, krzyknął głośno — żeglarze na statkach usłyszeli głos smoka — i poleciał naprzód, nie czekając, aż podążą za nim.

Wszystkie pogłoski o Roke twierdziły, że wyspy bronią zaklęcia i uroki kryjące ją przed oczami z zewnątrz. Jeśli istotnie wzgórze bądź otwierającą się przed nim zatokę spowijały jakiekolwiek zaklęcia, dla Wczesnego były ulotne, przejrzyste. Nic nie przesłaniało mu oczu, nie rzucało wyzwania woli. Przeleciał nad zatoką, nad miasteczkiem i budowanym dużym domem na zboczu, zmierzając na szczyt wysokiego zielonego wzgórza. Tam wylądował, wyciągając szpony i łopocząc rdzawoczerwonymi smoczymi skrzydłami.

I odkrył, że znów jest człowiekiem, choć nie zmienił swej postaci. Stanął bez ruchu zaniepokojony, niepewny.

Wiał wiatr. Długa trawa kołysała się w jego powiewach. Lato dobiegało końca; trawa była już sucha, pożółkła, Wczesny nie dostrzegł wśród niej żadnych kwiatów oprócz białych, puszystych główek dmuchawców. Nagle ujrzał kobietę wspinającą się na zbocze poprzez morze trawy. Nie szła żadną ścieżką, lecz stąpała bez wysiłku.

Wydało mu się, że podniósł dłoń, by powstrzymać ją zaklęciem, nie zrobił tego jednak i podeszła. Zatrzymała się ledwie kilka długości ręki od niego.

— Powiedz mi swoje imię — rzekła, a on odparł:

— Teriel.

— Po co tu przybyłeś, Terielu?

— Aby was zniszczyć.

Kobieta w średnim wieku, o okrągłej twarzy, niska i silna, miała ślady siwizny we włosach. Ciemnymi oczami pod ciemnymi brwiami spoglądała wprost w jego oczy, więżąc go, zmuszając do mówienia prawdy.

— Zniszczyć nas? To wzgórze? Tamte drzewa? — Zerknęła na widoczny niedaleko zagajnik. — Może Segoy, który je stworzył, mógłby odwrócić swe dzieło. Może ziemia sama się zniszczy, może w końcu unicestwi się naszymi rękami, ale nie twoimi. Fałszywy królu, fałszywy smoku, fałszywy człowieku, nie przychodź na Pagórek Roke, póki nie poznasz ziemi, na której stoisz. — Zrobiła jeden gest ku ziemi. Potem odwróciła się i stąpając wśród traw, zeszła ze wzgórza tą samą drogą, którą przybyła.

Teraz widział, że wokół stoją inni ludzie, wielu ludzi. Mężczyźni, kobiety i dzieci, żywi i duchy umarłych, cały tłum. Przerażali go; skulił się, próbując rzucić zaklęcie, które ukryłoby go przed nimi.

Nie zrobił tego jednak. Nie pozostała w nim nawet odrobina magii. Zniknęła, uciekła z niego, wsiąkła w to straszne wzgórze, w potworną ziemię pod stopami. Odeszła. Nie był już czarnoksiężnikiem, lecz człowiekiem jak inni, słabym i bezsilnym.

Wiedział o tym, wiedział z absolutną pewnością. Mimo to jednak wciąż usiłował rzucić zaklęcie. Uniósł ręce w geście towarzyszącym inkantacji, z wściekłością młócąc powietrze. Potem spojrzał na wschód, mrużąc oczy, wypatrując błysku słońca na wiosłach galery, żagli okrętów przybywających, by ukarać tych ludzi i go ocalić. Ujrzał jednak tylko mgłę zasnuwającą morze poza ujściem zatoki. Na jego oczach zgęstniała i pociemniała, napływając kolejnymi falami.


***

Z obrotów ziemi ku słońcu biorą się dni i noce, lecz we wnętrzu ziemi dzień nigdy nie nastaje. Medra wędrował przez noc. Mocno kulał, nie zawsze był w stanie podtrzymać magiczne światło. Gdy zgasło na dobre, musiał się zatrzymać i przespać. Sen nie przypominał wcale śmierci, jak mu się kiedyś zdawało. Gdy się ocknął, wciąż był przemarznięty, obolały, spragniony. Kiedy tylko udało mu się zaświecić światełko, dźwignął się z ziemi i ruszył naprzód. Nie widział Anieb, wiedział jednak, że tu jest. Podążał za nią. Czasami natykał się na wielkie groty, czasami na sadzawki nieruchomej wody. Trudno było naruszyć ich martwą powierzchnię, ale musiał coś pić. Miał wrażenie, że schodzi coraz głębiej i głębiej. Potem dotarł do najdłuższej sadzawki i gdy ją minął, korytarz zaczął się wznosić. Teraz czasami szła za nim Anieb. Powtarzał jej imię, ona jednak nie odpowiadała. Nie mógł wymówić innego imienia. Myślał o drzewach, korzeniach drzew. Oto królestwo u korzeni drzew. Jak daleko sięga las? Tak daleko, jak sięga las. Równie daleko jak życie, głęboko jak korzenie drzew. Tam dokąd liście rzucają swe cienie. Tu nie było cieni, jedynie ciemność. Szedł jednak naprzód i naprzód, póki w końcu nie ujrzał przed sobą Anieb. Dostrzegł błysk jej oczu, obłok kręconych włosów. Przez moment obejrzała się na niego, a potem odwróciła się i odbiegła długim zboczem w mrok.

W miejscu gdzie stał, ciemność nie panowała już niepodzielnie. Na twarzy czuł lekki powiew. Daleko z przodu dostrzegł słabe światełko — naturalne, nie magiczne. Ruszył przed siebie. Od dawna już się czołgał, wlokąc za sobą prawą nogę, która nie utrzymywała ciężaru ciała. Czuł zapach wieczornego wiatru, widział wieczorne niebo pomiędzy gałęziami i liśćmi drzew. Wygięty dębowy korzeń podtrzymywał wylot tunelu, wystarczająco wielki, by przepuścić człowieka bądź borsuka. Medra wyczołgał się z niego i legł pod korzeniem. Światło wokół gasło, pomiędzy liśćmi rozbłysły pierwsze gwiazdy.

Tam znalazł go Ogar — wiele mil od doliny, na zachód od Samory, na skraju wielkiej puszczy Faliern.

— Mam cię — rzekł, spoglądając na zabłocone, nieruchome ciało. — Za późno — dodał z żalem. Pochylił się, by sprawdzić, czy zdoła go podnieść albo powlec za sobą, i poczuł słabiutkie ciepło życia. — Twardy jesteś — mruknął. — Obudź się. No już, Wydro, zbudź się.

Medra rozpoznał Ogara, choć nie był w stanie usiąść i ledwie mógł mówić. Stary mag okrył go własną kurtką i poczęstował wodą z manierki. Potem przykucnął obok, oparty plecami o rozłożysty dębowy pień. Jakiś czas spoglądał w dal, w głąb lasu. Był późny ranek upalnego letniego dnia. Promienie słońca przenikały przez liście, przybierając tysiące odcieni zieleni. Wysoko na drzewie wiewiórka łajała natrętną sójkę. Ogar podrapał się po karku i westchnął.

— Czarnoksiężnik jak zwykle podąża złym śladem — rzekł w końcu. — Twierdził, że wróciłeś na Roke i że tam cię złapie. Nic nie mówiłem.

Spojrzał na mężczyznę, którego znał jedynie jako Wydrę.

— Zszedłeś w głąb ziemi, tam gdzie stary mag, prawda? Znalazłeś go?

Medra przytaknął.

— Hmm. — Ogar zaśmiał się cicho, zgrzytliwie. — Zwykle znajdujesz to, czego szukasz, prawda? Jak ja. — Dostrzegł, że jego towarzysz porusza się niespokojnie. — Zabiorę cię stąd. Sprowadzę wóz z wioski. Muszę tylko chwilę odsapnąć. Posłuchaj, nie martw się. Nie ścigałem cię przez te wszystkie lata tylko po to, by cię oddać Wczesnemu, tak jak kiedyś Gellukowi. Było mi wtedy przykro. Zastanawiałem się nad tym, co ci mówiłem — że musimy trzymać się razem, dla kogo pracujemy. Wtedy nie miałem wyboru, ale ponieważ źle ci się przysłużyłem, pomyślałem, że jeśli spotkam cię kiedyś, postaram się to naprawić, jeśli zdołam. Jak to szukacz z szukaczem.

Wydra oddychał z trudem. Ogar na moment położył dłoń na jego ręce.

— Nie martw się — powiedział i wstał. — Odpoczywaj — dodał.

Znalazł wozaka, który zgodził się zawieść ich do Skraju Drogi. Matka i siostra Wydry zamieszkały tam u kuzynów na czas odbudowy spalonego domu. Powitały ich z radością i niedowierzaniem. Nie wiedząc o tym, że Ogara łączy cokolwiek z władcą i jego magiem, przyjęły go jak jednego ze swoich, dobrego człowieka, który odnalazł półżywego Wydrę w lesie i przywiózł do domu.

— To mądry człowiek — oznajmiła matka Wydry, Róża. — Bez dwóch zdań. Komuś takiemu daje się wszystko, co najlepsze.

Wydra powoli dochodził do siebie. Nastawiacz kości opatrzył mu złamaną rękę i strzaskane biodro; mądre niewiasty smarowały maściami skaleczenia po ostrych kamieniach na jego rękach, głowie i kolanach, matka przynosiła przysmaki z ogrodu i lasu, on jednak wciąż leżał słaby i wymizerowany, jak wówczas gdy znalazł go Ogar. Nie ma w sobie serca, orzekła mądra kobieta z wioski. Gdzieś je zagubił, pochłonięte przez strach, troski bądź wstyd.

— Gdzie zatem jest twe serce? — spytał Ogar. Po długiej ciszy Wydra rzekł:

— Na Roke.

— Tam gdzie Wczesny pożeglował z wielką flotą? Rozumiem. Masz tam przyjaciół. Wiem, że jeden z tych statków wrócił. Spotkałem w tawernie członka załogi. Pójdę, popytam. Dowiem się, czy dotarli na Roke i co się tam stało. Na razie mogę tylko rzec, że stary Wczesny spóźnia się z powrotem. Hmm, hmm — mruknął, zadowolony z własnego żartu. — Wczesny się spóźnia — powtórzył i wstał. Spojrzał na chorego, mizernego Wydrę. — Odpoczywaj — dodał i odszedł.

Nie było go kilka dni. Gdy w końcu wrócił wozem zaprzężonym w konia, wyglądał tak, że siostra Wydry pobiegła do brata, krzycząc:

— Ogar musiał wygrać jakąś walkę albo zdobyć majątek! Jedzie miejskim wozem, z miejskim koniem, jak książę!

Wkrótce potem zjawił się sam Ogar.

— No cóż — rzekł. — Po pierwsze, gdy tylko dotarłem do miasta, udałem się do pałacu, by posłuchać nowinek. I co ja widzę? Widzę starego króla pirata stojącego na własnych nogach, wykrzykującego rozkazy jak dawniej! Stojącego! Od lat był sparaliżowany. A teraz stoi i wykrzykuje rozkazy! Niektórzy ludzie robili to, co kazał, inni nie. Wymknąłem się stamtąd — w pałacu takie sytuacje bywają niebezpieczne. Poszedłem do przyjaciół i spytałem, gdzie się podziewa stary Wczesny i czy flota dotarła już na Roke i wróciła. Wczesny? Zdziwili się. Nikt o nim nie słyszał. W mieście nie było po nim śladu. “Może ty mógłbyś go znaleźć?" — dodali w żartach. Hmm. Wiedzą, jak go uwielbiani. A co do statków, niektóre wróciły. Marynarze twierdzą, że nie dotarli do wyspy Roke. W ogóle jej nie ujrzeli. Przepłynęli przez miejsce, na którym według morskich map powinna się znajdować, i nie było tam żadnej wyspy. Potem rozmawiałem z ludźmi z jednej z wielkich galer. Twierdzili, że w okolicy gdzie powinna leżeć wyspa, wpłynęli w mgłę gęstą jak mokra szmata. Morze także zgęstniało, toteż wioślarze z trudem unosili wiosła. Tkwili tak w pułapce cały dzień i noc, a gdy się wydostali, na morzu nie pozostał żaden statek z wielkiej floty. Niewolnicy byli na granicy buntu, toteż kapitan jak najszybciej wrócił do domu. Kolejny statek, stara “Sztormowa Chmura", niegdyś flagowy okręt Losena, zawinęła do portu na moich oczach. Rozmawiałem z kilkoma marynarzami. Mówili, że w miejscu gdzie winna leżeć Roke, znaleźli jedynie mgłę i rafy. Pożeglowali zatem dalej na południe wraz z siedmioma innymi okrętami i spotkali się z flotą z Wathortu. Może tamtejsi władcy usłyszeli, że zbliża się wielka armada, bo nie zadawali żadnych pytań. Wysłali ze swych statków magiczny ogień i rzucili się do abordażu. Ludzie, z którymi rozmawiałem, twierdzili, że z najwyższym trudem udało im się uciec, a i to nie wszystkim. Przez cały ten czas nie mieli wieści od Wczesnego. Nikt nie zaklinał pogody, chyba że mieli własnego magika na pokładzie. Wrócili zatem do domu, wlokąc się przez Morze Najgłębsze, niczym psy, które przegrały walkę. To mi powiedział marynarz ze “Sztormowej Chmury". Podobają ci się wieści?

Wydra z trudem powstrzymywał łzy. Ukrył twarz w dłoniach.

— Tak — rzekł w końcu. — Dziękuję.

— Tak też sądziłem. A co do króla Losena — dodał Ogar — kto wie… — Pociągnął nosem i westchnął. — Na jego miejscu bym się wycofał. Chyba sam tak zrobię.

Wydra zdołał się uspokoić. Otarł nos i oczy, odchrząknął.

— To chyba dobry pomysł. Przybądź na Roke. Tam jest bezpieczniej.

— Wygląda na to, że trudno ją znaleźć — zauważył Ogar.

— Ja potrafię — rzekł Wydra.

IV. MEDRA

Naszych drzwi strzeże człowiek stary,

Co wpuszcza wedle własnej miary,

Choć wielu przejść chce, rzadko kiedy

Potrafią wkroczyć w Bramę Medry.

A woda płynie bystro w dal,

A woda płynie w dał.


Ogar został w Skraju Drogi. Mógł tam zarabiać na życie szukaniem. Poza tym spodobała mu się tawerna i gościnność matki Wydry.

Nim nastała jesień, gnijące ciało Losena zawisło do góry nogami na sznurze w oknie pałacu królów, a sześciu wodzów rozpoczęło walki o jego królestwo. Okręty wielkiej floty ścigały się i polowały na siebie nawzajem na falach cieśnin i wzburzonego magią morza. “Nadzieja" jednak, kierowana rękami dwóch młodych czarodziejów z Dłoni, z Havnoru, przewiozła Medrę bezpiecznie przez Morze Najgłębsze aż na Roke.

W porcie czekała na niego Żar. Podszedł, wychudzony, kulejący, i ujął jej dłonie. Nie potrafił spojrzeć jej w twarz.

— Na mym sercu ciąży zbyt wiele śmierci, Elehal — rzekł.

— Chodź ze mną do Gaju — odparła.

Poszli tam razem i zostali aż do zimy. W następnym roku zbudowali sobie domek na brzegu strumienia Thwilburn wypływającego z Gaju. Mieszkali tam latem.

Pracowali i nauczali w Wielkim Domu. Widzieli, jak wyrasta: kamień po kamieniu, każdy z nich wzmocniony zaklęciami ochrony, trwałości, spokoju. Byli przy ustanawianiu Reguły Roke, choć nie wszyscy przyjęli ją chętnie. Zawsze zdarzali się przeciwnicy. Magowie przybywali z innych wysp i powstawali z grona uczniów — kobiety i mężczyźni obdarzeni mocą, wiedzą i dumą, zaprzysiężeni zgodnie z Regułą i gotowi do wspólnej pracy dla dobra innych. Każdy jednak inaczej spoglądał na świat.

Starzejąca się Elehal z coraz większym znużeniem przyjmowała problemy i namiętności Szkoły. Coraz mocniej pociągały ją drzewa. Wędrowała wśród nich samotnie, daleko, jak sięga myśl. Medra stąpał u jej boku, nie docierał jednak równie daleko. Był przecież kulawy.

Po jej śmierci jakiś czas samotnie mieszkał w domku tuż przy Gaju.

Pewnego jesiennego dnia przybył do Szkoły ścieżką biegnącą przez pola na Pagórek Roke. Wszedł tylnymi drzwiami. Pokonując sale i kamienne korytarze, dotarł do serca Szkoły — marmurowego Podwórca Fontanny, na którym drzewo zasadzone przez Elehal wznosiło wysoko gałęzie czerwone od jagód.

Słysząc o jego przybyciu, na miejscu zjawili się nauczyciele z Roke — mężczyźni i kobiety uznani za mistrzów swych sztuk. Sam Medra był Mistrzem Szukania, póki nie odszedł do Gaju. Obecnie sztuki tej nauczała młoda kobieta, niegdyś jego uczennica.

— Długo się zastanawiałem — rzekł. — Jest was ośmioro. Dziewięć to lepsza liczba. Jeśli zechcecie, uznajcie mnie znów za mistrza.

— Co będziesz robił, mistrzu Rybołowie? — spytał Mistrz Przywołań, siwowłosy mag z Hien.

— Pilnował drzwi — odparł Medra. — Jestem kulawy, więc nie oddalę się zanadto. Jestem stary, więc będę wiedział, co rzec do tych, którzy tu przybędą. Jestem szukaczem, więc umiem odkryć, czy to dla nich właściwe miejsce.

— To rozwiązałoby wiele naszych problemów i bylibyśmy bezpieczniejsi — rzekła młoda Szukaczka.

— Jak to zrobisz? — spytał Mistrz Przywołań.

— Spytam o ich imiona — odparł Medra z uśmiechem. — Jeśli mi je zdradzą, mogą wejść. A kiedy uznają, że nauczyli się już wszystkiego, mogą znów wyjść. Jeśli powiedzą mi moje imię.

Tak też się stało. Do końca życia Medra strzegł drzwi Wielkiego Domu na Roke. Tylne drzwi, wychodzące na wzgórze, długo jeszcze zwano Bramą Medry, nawet gdy w domu, z upływem stuleci, wiele się zmieniło. I wciąż Odźwierny jest dziewiątym Mistrzem z Roke.

W Skraju Drogi i wioskach wokół góry Onn na Havnorze prządki i tkaczki wciąż śpiewają zagadkę, której ostatni wers, być może, traktuje o mężczyźnie zwanym Medra, Wydra i Rybołów:

Trzech rzeczy nie ujrzy już ludzkie oko:

Jasnej wyspy Solei w słońcu nad falami,

Smoka, co w morzu pływa nad wodą głęboką,

Ptaka, co w grobie fruwa pod ziemi zwałami.

Загрузка...