Tawerna zwała się „Tarcza i Kopia”, chociaż żaden z jej bywalców nigdy nie trzymał w rękach ani jednego, ani drugiego. Jedynym wojownikiem w okolicy był Ugl, emerytowany żołnierz z drewnianą nogą. W minionych czasach przewyższała go mateczka Regalar, żona oberżysty, nie żyła już jednak od trzech lat i jej owdowiały mąż zarządzał lokalem wspólnie z siostrzenicą. Rzadko trafiali się tutaj goście na nocleg, za to każdego wieczoru jadalnię wypełniał tłum okolicznych rolników. Oberżysta dawno by się wzbogacił, gdyby nie zgubny nawyk dawania na kredyt.
Było stosunkowo wcześnie i bywalcy dopiero zaczynali się schodzić. Stary Ugl, jak zawsze, zasiadał na swoim stałym miejscu przy kontuarze i witał hałaśliwie każdego wchodzącego. Regalar brzęczał w kuchni naczyniami, a jego młoda krewna biegała z kuflami piwa na małej tacy.
– A! – skrzeczał wojak Ugl. – Oto staruszek Krot! Najwyższy czas zwilżyć gardło!
Albo:
– A oto Wil, patrzcie go!
I po chwili:
– Aha i Krokus się zjawił! Udany dzionek, nieprawdaż? Lina, dawaj piwa!
Rumiana i piegowata Lina postawiła przed nim z rozmachem ogromny, bursztynowy kufel pokryty białą czapą piany. Czułym gestem pogładził dziewczę po policzku.
Karczmarz zjawił się na chwilę, by powitać gości i znowu skrył się na zapleczu. Sala się wypełniała, a głosy zlewały w jeden niestrojny chór. Rozmawiano przede wszystkim o widokach na urodzaj, a także trwożnie przekazywano sobie plotki o bandzie rozbójników, która ponoć zaczęła grasować w okolicy. Nieco już podchmielony Ugl przywołał Linę i klarował jej coś niejasno o swatach i narzeczeństwie. Dziewczyna słuchała, oblewając się pąsem. W tym momencie zaskrzypiały drzwi.
– A otóż i… – zaczął tradycyjnie Ugl, odwracając się ku wejściu i nagle się zaciął.
Nie poznawał człowieka stojącego w drzwiach. Coś takiego zdarzało mu się nieczęsto i samo w sobie było już wydarzeniem.
Goście umilkli, jakby usłyszeli fałszywą nutę w swym chórze i jak na komendę zwracali kolejno głowy w stronę drzwi.
Stał w nich młody mężczyzna w zwyczajnej, zakurzonej odzieży, z opończą okrywającą ramiona. W opuszczonej dłoni trzymał szerokoskrzydły kapelusz. Nikt z obecnych nigdy go jeszcze nie widział.
– Coś takiego – przerwał w końcu niezręczne milczenie Ugl. – Proszę wejść, młody panie i dołączyć do zacnej kompanii. Lina!
Gwar znowu się wzmógł, jakkolwiek nieco cichszy niż dotychczas. Dziewczyna posadziła gościa przy jedynym wolnym stoliku. Tamten położył obok siebie opończę, przykrył z wierzchu kapeluszem i wyciągnął zmęczone nogi.
Obserwowano go ze wszystkich stron. Ciekawe spojrzenia przesuwały się po sfatygowanych trzewikach, pamiętającej lepsze czasy kurcie i dziurawej opończy. Nikt jednak nie śmiał spojrzeć w twarz nieznajomego.
Lina bez pytania postawiła przed gościem talerz z baranią pieczenia i kufel piwa.
– Dziękuję, miła dzieweczko – powiedział obcy.
Lina wróciła za szynkwas, powtarzając wciąż w duchu owe słowa.
Kiedy już w końcu prześwietlono posturę gościa do ostatniej niteczki, rozmowy wróciły na swoje zwykłe tory. Dziewczyna wycofała się do kuchni, gdzie znajdował się oberżysta.
– Tatku – (tak zwykle zwracała się do swego wuja) – zjawił się jakiś obcy. Prosto odziany, lecz ma oblicze wielkiego pana.
Kiedy go obsłużyłam, nazwał mnie „miłą dzieweczką”.
– Hm… Ciekawe, czy zapłaci? – zainteresował się karczmarz.
Wiedziony ciekawością poszedł do głównej sali.
Nieznajomy rozprawił się już z zawartością talerza i wyraźnie poweselał. Widząc Linę, złożył jej ceremonialny ukłon, wprawiający w zakłopotanie.
– Miła dzieweczko, uratowałaś mnie przed śmiercią głodową. Możesz być pewna mojej wdzięczności – oznajmił triumfalnie i wytrząsnął z chudego mieszka kilka miedziaków.
„Masz tobie” – pomyślał stary Ugl.
„Jak pięknie mówi!” – pomyślała Lina.
„Biedny jak mysz kościelna!” – pomyślał karczmarz i ruszył szparko do przodu.
– Pozwoli pan, młody człowieku, zapytać, jakie okoliczności przywiodły go do naszej ubogiej i nieciekawej krainy?
Nieznajomy pokazał w uśmiechu dwa rzędy białych zębów.
– Miło mi, że moja skromna osoba cię zainteresowała, dobry człowieku. Jestem podróżnikiem i zapalonym łowcą motyli, ale obecnie szukam pracy. Mogę rąbać drwa, nosić wodę, niańczyć dzieci, szyć, majsterkować, grać na różnych instrumentach… Przydam się?
Powiódł proszącym spojrzeniem po nieco przycichłych słuchaczach.
Ktoś prychnął ze zdziwieniem.
Oberżysta cofnął się w pierwszej chwili, potem znowu się przybliżył, nie spuszczając badawczego spojrzenia z dziwnego gościa. Ten mrugnął do Liny i wziąwszy z blatu korek od butelki, wsadził go sobie w oczodół na podobieństwo monokla.
– Nie może być! – zawołał w tej chwili radośnie karczmarz.
Tańczył w miejscu i w zachwycie klepał się po kolanach.
– Pan Raul Ilmarranien we własnej osobie!
Korek wyleciał z szeroko otwartego oka. Uśmiech zamarł na twarzy przybysza.
– Coś niebywałego! – wołał dalej Regalar. – Tak po prostu w mojej karczmie!
Towarzyszyła tym okrzykom zgęstniała od ciekawości cisza.
– Pan mnie sobie nie przypomina! Trzy lata temu! Na jarmarku w Potokach! Graliśmy wtedy w kręgle… Jeden student i cukiernik… cała paczka! Pamięta pan? Lina! – Odwrócił się gwałtownie do krewniaczki. – Poznaj prawdziwie wielkiego maga!
Słowo „mag” wywołało wielkie poruszenie. Wszyscy zaczęli się przypatrywać tajemniczemu gościowi, wytrzeszczając oczy, jakby chcieli zobaczyć coś nowego i niezwykłego.
– Nadal mnie pan nie poznaje, panie Ilmarranien? – pytał wciąż karczmarz, niemal płacząco. – Stawiał nam pan całą noc… Student zasnął pod stołem… A pan pokazywał sztuczki! Pamięta pan, jak przestraszył nocną straż?
I w natchnieniu zwrócił się do zachwyconych widzów:
– Wyobraźcie sobie, to było coś niesamowitego i dlatego niezapomnianego. Chamscy strażnicy nazwali nas rozrabiakami i chcieli aresztować, ale pan Raul…
Karczmarz skurczył się, wybuchając potężnym, niepowstrzymanym śmiechem.
– Pan… Raul… jednym machnięciem ręki zamienił ich w butelki wina. A sam się zamienił w korkociąg… Śmiechu było co niemiara! Biedacy śmiertelnie się wystraszyli… Kiedy przywrócił im ludzki wygląd, wzięli nogi za pas, rzucając po drodze piki… Pan Raul zamienił je w… w…
Oberżysta zachłysnął się własnym rechotem. Publiczność słuchała tej historii z wzrastającym zaciekawieniem.
– Cóż, przyjaciele – zamamrotał dziwny gość. – Nie był to wielki sukces, a najważniejsze jest…
– Och! – wyśmiawszy się, oberżysta powrócił do ogłuszającego ryku. – Rozumiem, pan podróżuje incognito! Proszę o wybaczenie, ale tutaj są sami porządni ludzie, sami swoi! To jest Lina, moja siostrzenica…
– No cóż – mruknął ponuro młody człowiek i wstał od stołu.
Chwycił opończę i zrobił krok do przodu, by natrafić na dwa czarujące bławatki. Źrenice Liny były nieprawdopodobnie rozszerzone i spoglądały na gościa takim wzrokiem, jakim od bardzo dawna nikt na niego nie patrzył.
– Naprawdę jest pan… w samej rzeczy jest pan czarodziejem?
– Oczywiście… – i dorzucił, spoglądając wciąż na dziewczynę – oczywiście poznałem pana, przyjacielu.
Tysiące mieszkańców wiosek i miast mogło pochwalić się znajomością z Raulem. Dumny i zarozumiały, potrafił się jednak zabawiać w towarzystwie sklepikarzy, krawców, studentów, którzy wszyscy jednako go ubóstwiali.
Pewnego razu w mieście Murre założył się, że zamieni białą mysz w operową śpiewaczkę. Cały wieczór błyszczała na deskach sceny teatru miejskiego, aby dokładnie o północy skryć się w norce ku uciesze gawiedzi.
Tego samego dnia po pijanemu obdarzył głosem zegar na wieży miejskiego ratusza. Przyczynił tym wielu niedogodności mieszkańcom, którym nad miastem wciąż huczał niesympatyczny bas.
W osadzie Mokry Las poróżnił się ze starostą i zamienił go w muła. Po namyśle chciał przywrócić mu poprzednią powierzchowność, zaczarowany zwierzak zniknął jednak w stadzie, toteż obdarzył ludzką postacią pierwszego z brzegu zwierzaka. Nikt z miejscowych nie zauważył podmiany.
Zdarzenie, o którym opowiadał karczmarz, było jednym z najbardziej błyskotliwych ogniw sławetnego łańcucha sztuczek. Nic dziwnego, że poczciwy Regalar zapamiętał je na całe życie.
Zebrani okrążyli Raula i zasypali pytaniami, starając się dotknąć go niezauważalnie. Ktoś powątpiewał, ktoś się z nim sprzeczał, ktoś inny sugerował, że nieźle byłoby zobaczyć na własne oczy podobną sztuczkę. Karczmarz sarkał na niedowiarków: przecież widział to na własne oczy! Na miejscu niektórych radziłby nie drażnić pana Raula, bo będzie źle! Tłumek się rozproszył, Regalar zaś wprowadził gościa do osobnej izby, nie przestając go ugaszczać. Co pewien czas zaglądali tam ciekawscy. Szeroki dębowy stół uginał się pod ciężarem potraw i dzbanów.
Grubo po północy, kiedy goście już dawno się rozeszli, a Lina cicho przycupnęła na skrzyni w kącie, karczmarz, ściskając dłoń Raula, zapewniał go gorąco, z trudem obracając językiem:
– Niech pan tutaj zostanie, Raulu. Ośmielam się zapewnić szanownego pana, że bardzo go tu potrzebujemy… Może być susza lub przyjdzie powódź, ktoś zachoruje albo będzie kontuzjowany… Proszę zostać! Cały świat jest pańskim domem! Odwdzięczymy się, jak należy… Ośmielam się zapewnić…
Raul patrzył tępym wzrokiem w podłogę, odpowiadał podobnie bełkotliwie:
– Sprawy wielkiej… wielkiej wagi wzywają mnie w dalszą drogę.
Z kąta patrzyła na niego osowiała Lina sennym, zakochanym wzrokiem…
Owej nocy, po raz pierwszy od dawna, Marran spał w puchowej pościeli. Był całkowicie upojony, nie tyle cierpkim winem, płynącym strugami podczas obfitej kolacji, lecz przede wszystkim okazywanym mu trwożliwym hołdem. Po tylu ciężkich chwilach, utwierdziwszy się na nowo w dobrym mniemaniu o sobie, usypiał z uśmiechem zadowolenia na spękanych wargach.
W głowie czuł przyjemny zamęt. Czysta pościel pachniała świeżo skoszoną trawą, za oknem zaś niebo jaśniało powoli i gasły gwiazdy. Raul westchnął głęboko, zamknął zmęczone oczy i odwrócił się na bok, opierając policzek na zgiętym łokciu…
Bezwładne ręce, drętwe kolana, duszny zapach mokrych płaszczy i kurtek, leniwa mucha wędrująca po policzku… a raczej po miejscu, w którym powinien znajdować się policzek… Otwierają się drzwi wejściowe. Wieje od nich przejmującym chłodem, ciągnąc po zdrożonych nogach. Nienawistny włochaty stwór wali się na niego ołowianym ciężarem, przygniata dłonie do ziemi…
Raul zerwał się, chwytając spazmatycznie powietrze, cały drżący i oblany potem, przytłoczony okropnym wspomnieniem.
Za oknem wschodziło słońce.
Był wieczór. Lart siedział przy klawesynie.
Miał taki stary, piękny instrument, dzieło wielkiego mistrza, kruche dzieło sztuki, wydające niezwykły dźwięk. Nie potrafił jednak na nim grać.
Oczywiście mógł sprawić, żeby klawesyn grał samodzielnie, a wówczas w bibliotece, gdzie się znajdował, słychać było przedziwne koncerty.
Kiedy jednak mego pana ogarniał romantyczny nastrój, zapalał świece, stawiał na pulpicie pierwsze z brzegu nuty, siadał na obrotowym taborecie i naciskał w zadumie kolejne klawisze, wsłuchując się uważnie w dzikie, niezborne dźwięki, które były tego wynikiem.
Dźwięki te docierały donośnie do sąsiadującej z komnatą jadalni, gdzie przecierałem aksamitną szmatką złoty serwis na sto cztery osoby.
Jadalnia była obszernym pomieszczeniem o łukowatym sklepieniu. Tonęła w półmroku. Pośrodku stał wielki stół, którego drugi koniec ginął w ciemności. Z portretów na ścianach spoglądali pogardliwie spod przymrużonych powiek przodkowie Larta, wszyscy zresztą podobni do niego jak wycięci z kartonowego szablonu. Wąskie okna były na zawsze przesłonięte ciężkimi, masywnymi, aksamitnymi portierami, przyozdobionymi złotymi chwostami. Frędzle żyły swoim własnym życiem: drżały, falowały i poruszały się chwiejnie jak wodorosty na dnie. Widziałem raz na własne oczy, jak jeden z owych chwostów pochwycił i zjadł muchę.
Dręczony przez Larta instrument pojękiwał żałośnie. W zamyśleniu przecierałem szmatką płaską taflę mętnego zwierciadła. Dla zabawy pokazałem język swemu odbiciu. Potem zmarszczyłem twarz w grymasie odrazy, tak często pojawiającym się na obliczu mego pana. Udało mi się zmałpować go całkiem nieźle.
Ośmielony, postanowiłem przybrać wyraz mrocznego rozmarzenia, z jakim Lart siedział przy klawesynie. Zwinąłem się od tego ze śmiechu, potem zaś groźnie ściągnąłem brwi. Tutaj natrafiłem na problem, ponieważ jedna z brwi maga była zawsze wyżej. Starając się to naśladować, przybliżyłem się maksymalnie do lustra, spojrzałem na siebie i gwałtownie odskoczyłem.
Za moimi plecami, w głębi jadalni, majaczyła ciemna ludzka sylwetka.
Obejrzałem się i oczywiście nie zobaczyłem nikogo. Mętna lampa ledwie oświetlała najbliżej wiszących przodków czarodzieja.
Starając się opanować strach, zajrzałem ponownie do lustra.
Osobnik, który się w nim odbijał, przybliżał się coraz bardziej, znajdując się obecnie mniej więcej w połowie stołu.
Wrzasnąłem. Lart zaprzestał na chwilę torturowania instrumentu, ale wznowił zaraz brzdąkanie. Zwiałem więc czym prędzej z jadalni, zatrzaskując za sobą drzwi.
Zapomniałem zabrać lampę ze sobą. Na szczęście mój pan grał dalej, co dało mi możliwość orientować się po ciemku.
Wdarłszy się do biblioteki, trochę się uspokoiłem. Lart obdarzył mnie nieuważnym spojrzeniem i wydobył z instrumentu długą, nieskładną frazę. Świece, płonące po bokach pulpitu, wydobywały złote poblaski z grzbietów czarodziejskich ksiąg.
– Mmm… – zacząłem.
Znowu zobaczyłem odbicie tej samej postaci, tym razem w wypolerowanym do połysku wieku klawesynu. Zamarłem z otwartymi ustami.
– Czemu nie anonsujesz? – zainteresował się Lart.
Zamknął zeszyt z nutami i odwrócił się do mnie energicznie na taborecie.
– Dlaczego nie zaanonsujesz gościa?
Nadal nie byłem w stanie wydobyć z siebie ani słowa.
– Witaj, Legiarze – usłyszałem zza pleców.
Mój pan wstał.
– Witaj, Orwinie – odparł, wzdychając. – Obawiałem się, że już cię nie ujrzę.
Orwin, zwany Wieszczbiarzem, miał zwyczaj siedzieć sztywno jak tyka i bezustannie przebierać koniuszkami palców. Lart natomiast lubił głębokie fotele, w których rozwalał się, jak mu się podobało.
– On naprawdę rdzewieje – powtórzył gość po raz nie wiadomo który.
Jego głos zdradzał napięcie, a nawet żałość, jakby mówił o czyjejś nieuleczalnej chorobie.
– Nie dowiedziałeś się niczego nowego – skonstatował beznamiętnie mój pan.
– Nie wierzysz mi…
– Ależ wierzę, choć bez przesady. Wystarczająco, bym – zamiast uciekać na dalekie wyspy – został tutaj, czekając na wieści od ciebie. Jak pragnę fruwać, było to bezpłodne czekanie…
– Mam dla ciebie nowinę! – prawie krzyknął Orwin.
Lart uniósł brew.
– „On naprawdę rdzewieje”. Tylko tyle masz do powiedzenia?
Gość pochylił się. Palce zawirowały dwa razy szybciej.
– Ty mi nie wierzysz, Larcie… Kiedyś tego pożałujesz. Od trzech dni męczy mnie prorocza wizja. Pragnie się objawić.
Zerwał się na równe nogi. Podglądając całą scenę zza półprzymkniętych drzwi, bojaźliwie się cofnąłem.
– Rozpal ogień, Legiarze! – zażądał kategorycznie Orwin. – Będę prorokował!
– Teraz? – upewnił się mój pan.
– Teraz! – twardo oznajmił gość.
Lart zrzucił serwetę z niskiego, okrągłego stolika, znajdującego się w gabinecie. Blat pokrywała gęsta sieć trudnych do odcyfrowania symboli. W centrum stolika sterczały trzy gromnice.
Obaj magowie całkiem o mnie zapomnieli. Ukrywałem się za oparciem fotela gospodarza.
Orwinem trzęsły dreszcze, jak podczas nasilającej się gorączki. Oczy miał błędne. Palce dłoni samoczynnie splatały się i rozplatały.
Lart zerknął spod oka na świece, które zapłonęły w tej samej chwili, przy czym płomienie wygięły się i spotkały się w jednym punkcie dokładnie pośrodku blatu.
Orwin wydobył trzęsącymi się dłońmi spod koszuli złoty medalion. Patrząc uważnie, zauważyłem, że istotnie połowa pokryta jest rdzawym nalotem.
Świece dymiły niczym stos rytualny. Na ścianach tańczyły cienie.
– Zaczynaj – powiedział mój pan.
Orwin, jakby zmagając się ze sobą, podniósł Amulet na wysokość oczu i splątanych płomieni świec. Na jego twarzy odbił się złamany promień światła. Lart wycharczał zaklęcie urywanym głosem. Gromnice zapłonęły sinym blaskiem. Orwin wydał z siebie niski, metaliczny dźwięk, potem zaczął mówić szybko, lecz całkiem wyraźnie:
– Nadchodzi nieszczęście! Wędrowiec podąża zieloną równiną. Ogniu, oświeć me oczy! Góry staną się wąwozami. Ziemia zamieni się w bagno i pochłonie cię… Obcy zagląda do twoich okien i stoi już za progiem. Błagam, nie otwieraj mu! Ogniu, oświeć me oczy! Pęka zasłona niebios… Gdzie wędrowiec z zielonej równiny? Drzewa wyciągają korzenie ku wyrwie, gdzie wcześniej jaśniało słońce… Zagłada czyha tuż za twym progiem… Oświeć me oczy. Widzę… Widzę! Jej tchnienie jest pośród nas. Spójrz tylko, woda zgęstniała, niczym krzepnąca krew… Jej krople spływają z ostrza. Mglista pętla zaciska się na szyi. Zagłada jest pośród nas. Ona… nadciąga!
Zamilkł na moment, wciągnął głęboko powietrze i wypuścił ze świstem.
– Pytaj.
– Czym jest? – zapytał natychmiast mój pan.
– Trzecią Siłą – odparł bez wahania Orwin.
Zadrżałem.
– Czego pragnie? – pytał dalej Lart.
– Ziemia… zamieni się w bagno…
– To już wiem – przerwał mu niecierpliwie gospodarz. – Czego pragnie teraz, czyhając za progiem?
Orwin zawahał się na chwilę.
– Szuka… Odźwiernego.
– Dlaczego?
– Żeby otworzył wrota…
– Jakie wrota?
– Żeby otworzył… Pęka zasłona niebios… Spójrz tylko, woda zgęstniała, niczym krzepnąca krew…
Lart przerwał stanowczo ową litanię zagrożeń.
– Kim jest Odźwierny?
Orwin z trudem chwytał powietrze szeroko otwartymi ustami.
– Jest pośród nas… On… Jest i nie jest magiem.
– Jak to?!
– On… – zaczął Orwin i znowu przerwał.
– No?! – krzyknął Legiar.
Świece zgasły w tej chwili i komnata pogrążyła się w mroku. Proroctwo się na tym skończyło.
Na dziedzińcu za oberżą było słonecznie i pusto. Raul wylegiwał się w cieniu pod płotem. Wprost nad nim, na rozpalonym, południowym niebie wisiała kania szybując na pozornie nieruchomych skrzydłach.
Leżał z rozłożonymi rękoma. Chwilami odczuwał całkiem przyjemny zamęt w głowie. Wydawało mu się, że płynie po zielonym niebie, kania zaś leży z rozłożonymi skrzydłami na niebieskiej trawie w cieniu pod płotem.
– Cicho bądź! Obudzisz go!
Raul drgnął i zbudził się.
Sięgający wcześniej jego stóp cień przesunął się obecnie po kolana. Kania znikła, natomiast za płotem toczyło się najwyraźniej bujne życie, ciche głosy szeptały niespokojnie, a w dziurkach po sękach migały oczy.
– Cicho! – powtórzył ten sam głos, który właśnie obudził Raula.
W górną krawędź płotu wczepiła się mała dłoń i chwilę potem na pierś byłego maga spadł jakiś niewielki, ciemny przedmiot. Marran lekko spuścił oczy. Zobaczył na swej koszuli sporego, leżącego na plecach, brązowego żuka. Przestraszone stworzonko udawało, że jest martwe.
Zza płotu dobiegł przyciszony, triumfalny gwizd.
„Ach, to tak” – pomyślał Raul.
Policzył w myślach do pięciu, leżąc z zamkniętymi oczami, potem powoli, żeby nie wystraszyć obserwatorów, podniósł głowę i rozejrzał się, niby półprzytomnie. Za płotem wstrzymano oddechy.
– Kto mnie wzywał? – gromko zapytał czarownik.
Żuk spadł z jego piersi i poleciał na trawę. Oczęta w szparach bystro zamigotały.
Raul zamarł, jakby nasłuchując. Potem, wydając oburzony okrzyk, ukląkł i pochylił się nad miejscem, w które upadł owad.
– Proszę się odezwać! – zamruczał z trwogą. – Proszę się odezwać, panie Żuku!
W końcu wyłowił ostrożnie dwoma palcami nieszczęsne stworzonko i położył sobie na dłoni. Insekt jak poprzednio nie dawał znaku życia.
„Pora ożyć, przyjacielu” – pomyślał z humorem Raul. Podniósł owada do ucha.
– Co tam? Proszę mówić głośniej!
– Ojej! – odezwał się ktoś za płotem, najwyraźniej zapominając o ostrożności. – To prawdziwy czarodziej!
Raul sposępniał w tej chwili.
– Co? Ależ to oburzające! Złapali pana i wsadzili do ciasnej kieszonki?!
Na ulicy rozległ się tupot spłoszonych nóżek. Widocznie żuk mógł opowiedzieć jeszcze wiele niemiłych rzeczy.
Raul, z trudem wstrzymując śmiech, wyjrzał przez szparę od swojej strony płotu. Pół tuzina malców zbiło się w ciasną grupkę po drugiej stronie ulicy, chowając jeden za drugiego i gotowych w każdej chwili dać drapaka.
– Chodźmy! – rzekł głośno Marran do ukrytego w zaciśniętej dłoni owada. – Zaniosę pana tam, dokąd sobie pan życzy. Proszę mnie prowadzić!
Ruszył szerokimi krokami w stronę furtki.
Kroczył główną ulicą osady, trzymając przed sobą żuka na wyciągniętej dłoni. Wszyscy mieszkańcy, zwłaszcza dziewczyny, a nawet poważne mężatki rzuciły się podlewać kwiaty albo rozwieszać na podwórkach czystą bieliznę, te zaś, które nie wpadły na żaden pomysł, przyciskały twarze do okien, nie śmiejąc odetchnąć.
Dzieciaki poszły w rozsypkę, pozostało ich zaledwie parę.
Pochód zatrzymał się w dole drogi, gdzie leżało stare, powalone drzewo. Wypuszczony na swobodę owad pobiegł po korze i skrył się w jakiejś szczelinie. Raul pożegnał go miłymi słowami. Mali świadkowie tej sceny byli na tyle wstrząśnięci, że porzucili ostrożność i podeszli całkiem blisko. Mężczyzna odwrócił się, a wówczas cofnęli się z lękiem.
Nie więcej niż pół godziny później spokojnie rozmawiali ze sobą, siedząc na leżącym pniu.
– I może pan rozmawiać ze wszyściutkimi zwierzątkami? – pytał z zachwytem piegowaty chłopaczek o imieniu Ferti, będący przywódcą grupy.
Raul skinął głową twierdząco.
– A był pan za morzem? – zainteresował się drugi chłopczyk, miał zadrapany policzek.
– A jak myślisz? – odparł Marran poważnie. – Czyżbym wyglądał na czarownika, który nie bywał za morzem?
– Nie wygląda pan… – speszył się tamten.
– A czy to prawda – wtrącił szczupły młodzik, zwany Findi – że tam mieszkają ludzie z psimi głowami?
– Prawda – potwierdził Raul – ale bardzo daleko.
– A smoki? Latał pan kiedyś na smoku?
– Nie da się latać na smokach – oświadczył twardo mężczyzna. – Smoki są strasznymi, krwiożerczymi stworami. A przy tym bywają zdradliwe. Ich spojrzenie zamienia w kamień, a ich paszcze plują strugami ognia, spalającymi wszystko do cna!
Słuchacze oglądali się bojaźliwie, jakby się chcieli utwierdzić, że w pobliżu nie ma żadnego smoka.
– To znaczy, że nikt nie da im rady? – spytał szeptem nieśmiały Findi.
Raul uśmiechnął się szeroko i triumfalnie.
– Istnieją ludzie, którzy poświęcili całe życie na walkę ze smokami! Pewnego razu byłem… – w tym momencie poczuł nagły przypływ natchnienia.
Dzieciaki pokrzykiwały, zakrywały oczy ze strachu, a w najstraszniejszym miejscu opowieści Findi nawet zatkał sobie uszy. Kiedy Raul zakończył opowieść, cała trójka dochodziła powoli do siebie, będąc pod ogromnym wrażeniem.
– A… olbrzymy? – zapytał niespożyty Ferti.
– Zdarzyło mi się spotkać olbrzymy – potwierdził ochoczo Raul.
– Lepiej nie! – krzyknął spanikowany Findi.
Mężczyzna położył mu ze śmiechem dłoń na ramieniu.
– Nie ma w nich niczego strasznego! Na wypadek spotkania z olbrzymem trzeba mieć przy sobie szczyptę tabaki. Wielkoludy nie znoszą jej zapachu.
– Coś takiego…
– Naprawdę groźni są – podjął Raul, poważniejąc – ludzie zwani magami. Wielu z nich to osobnicy groźni i zawistni. Obawiają się konkurentów i robią wszystko, żeby sprzątnąć ich z tego świata… Dawno temu żyło dwóch czarowników, którzy byli wrogami. Zdarzyło się, że w owych stronach pojawił się trzeci czarodziej, młody, wesoły, przewyższający każdego z nich młodzieńczą mocą. Magowie długo przemyśliwali, jak pozbyć się młodego rywala, aż w końcu zawarli rozejm na jakiś czas. Użyli podstępu, napadli na młodzieńca znienacka i zamienili go w kamiennego lwa…
Wstrzymał oddech. Przypomniał sobie nóż, wbity czubkiem ostrza w blat dębowego stołu. „Staje zakład między Ilmarranienem a Hantem, że Marran wybawi młyn od panów Legiara i Esta, przy czym wielmożny Ilmarranien zachowuje sobie prawo posługiwać się zarówno magią jak i chytrością… Przetnij dłonie!”.
– I co było dalej? – zapytał chłopiec z zadrapaniem.
– Dalej… – odparł Raul. – Młody mag uwolnił się spod działania czarów i srodze się zemścił na czarnoksiężnikach. Błagali go o litość, lecz i tak ich ukarał.
Słuchacze siedzieli cicho, jak mysz pod miotłą. Marran pocierał energicznie czubek nosa, starając się uwolnić od niemiłego wspomnienia. Baltazar Est wpijający weń zimne, wysysające moc źrenice: „Chcesz upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, Marranie? Dwie sroki chwycić za ogon? Napuściłeś na siebie dwóch starych durniów i cieszysz się, klaszcząc w dłonie, jakbyś oglądał walkę szczurów na jarmarku?”.
Raul potrząsnął głową. Chłopcy siedzieli grzecznie na pniu zwalonego drzewa, nie pojmując, czemu czarownik zamilkł.
Marran podniósł głowę, starając się opanować. Ujrzał znowu kanię wiszącą na nieboskłonie.
– Kto ma we wsi ryże kury czubatki? – spytał.
Chłopcy spojrzeli niepewnie po sobie.
– My – oznajmił właściciel zadrapanego policzka – i wujek Krokus…
– Powiedz matce niech na nie uważa… Kania na ryżą kurkę poluje i zaraz ją porwie…
– Czyta pan w myślach kani? – zdumiał się syn piekarza, imieniem Pacz.
– Oczywiście – potwierdził z przekonaniem Raul. – Tylko musicie być cicho.
– Cisza! – nakazał Ferti.
W zupełnej ciszy usłyszeli po chwili rozpaczliwy płacz, zagłuszony niebawem przekleństwami, wołanymi przez kogoś innego. Trzasnęły drzwi domu, coś ciężkiego upadło i potoczyło się w głębi podwórka na uboczu. Chłopcy zerwali się.
– To Nił – oznajmił lękliwie Findi. – Jego pan znowu go bije!…
Marran pchnął nogą bramę. Szewc obejrzał się ze zdziwieniem.
– Zostaw chłopaka! – usłyszał władcze słowa.
Ręka z rzemieniem opadła niepewnie. Zza pieńka wychyliła się czarna, potargana głowa z oczyma poczerwieniałymi od płaczu.
Stojący we wrotach czarownik wyglądał naprawdę strasznie.
– Zamienię cię w szczura, szewcze.
– Ja… nie… – wymamrotał przerażony oprawca.
– Na pewno to uczynię, jeśli choć jeszcze raz uderzysz dzieciaka!
Rzemień wypadł z drżącej dłoni. Po chwili szewc zniknął za drzwiami.
– Ja bym go zamienił! – stwierdził Ferti.
Pozostali dogadywali, wzburzeni, jeden przez drugiego.
– W szczura! – gorliwie podjął Pacz. – Panie czarowniku, on leje Nila codziennie za byle co!
– Teraz już nie będzie – zapewnił go Raul.
– Niech spróbuje – mruknął któryś i dodał z nadzieją: – A gdyby tak nauczyciela…
Wszyscy westchnęli radośnie, gdyż owa myśl wydała im się wspaniała.
– Może by pan został u nas do jesieni? – zapytał ostrożnie Findi.
– Muszę odejść – odparł z ubolewaniem Raul – w ciągu dwóch dni. Pojutrze.
Chłopcy uznali go najwyraźniej za jedyną deskę ratunku.
– A gdybym pana czymś wynagrodził? – próbował się bezczelnie targować Ferti.
Mężczyzna uśmiechnął się.
– Na przykład czym?
Chłopak zaczął grzebać po kieszeniach.
– Mam gwizdek i podkowę.
Najwyraźniej te podarunki równały się w oczach chłopca co najmniej z połową królestwa.
– No cóż…
Raul zaczął się zastanawiać, unosząc brwi.
– Może ja też bym coś podarował? – wtrącił nieśmiało Pacz.
– Ja też…
– I ja…
Bez wahania wyciągali z kieszeni gwoździe, piszczałki i kolorowe szkiełka. Pojawiły się także: żabie udko, gładki kamyczek z dziurką pośrodku, zardzewiały łańcuszek od zegarka i żywa jaszczurka.
Raul spochmurniał w jednej chwili na twarzy.
– Tak nie wolno! W żadnym wypadku! Dawaj ją tutaj!
Wziął jaszczurkę na złożone dłonie. Chwilę spoglądał w ślepka stworzenia, potem schylił się i wypuścił zwierzątko w przydrożne trawy. Chłopcy wlepiali weń zachwycone oczy.
– Nie wolno łapać jaszczurek – oznajmił głucho mężczyzna. – Pamiętajcie, nigdy więcej tego nie robić.
Zgodnie kiwnęli głowami.
– Za podarki dziękuję – podjął, zawracając w stronę wioski. – Niczego jednak od was, niestety, nie przyjmę. I tak będę musiał odejść.
Mrugnął do Findiego, widząc łzy w jego oczach.
Tamten odwrócił się na chwilę, znowu pogrzebał w kieszeniach i po dłuższej chwili wydobył z niej coś, według niego, niezwykle cennego.
– To kryształowa kula – wyszeptał, wpatrując się błagalnie w oczy czarownika. – Proszę ją wziąć, panie czarodzieju… Po prostu tak, za nic. Proszę wziąć!
Findi rozwarł piąstkę. Promień słońca zaigrał w głębi rzeczywiście ładnej, szklanej kuli.
– Głupi, oddaje… – rzekł ktoś głośno za plecami Raula.
Raul chciał odepchnąć dłoń chłopca, ale powstrzymał się, spojrzawszy mu w oczy.
– Niech pan weźmie – powtórzył Findi.
– Dziękuję – odparł Marran z westchnieniem.
Zbliżali się do karczmy. Na drodze stała Lina, zasłaniająca oczy dłonią.
– Dziękuję – powtórzył Raul, machinalnie chowając kulę do kieszeni.
Uśmiechając się, ruszył na spotkanie dziewczyny. Ona jednak nie patrzyła na niego. Dostrzegła coś w końcu ulicy i jej twarz dziwnie się zmieniła.
– Ludzie! Chodźcie!… Nieszczęście!!!
Jak na komendę pootwierały się wszystkie drzwi i okna.
– Napad! Rozbójnicy!
Ktoś jęknął głośno za plecami Raula. Do karczmy dobiegł zdyszany parobek z pobliskiego gospodarstwa. Jego wystraszona twarz pokryta była potem i sadzą.
– Rabusie… podpalili zagrodę… zaraz tutaj będą… – wyrzucał z siebie urywane słowa.
– Wielkie nieba – szepnęła przerażona Lina.
– Wody – wydyszał zwiastun złych nowin.
Dali mu pić. Dziedziniec przed karczmą wypełniał się prędko przejętymi, rozgadanymi ludźmi. Matki histerycznie nawoływały dzieci. Findi, Ferti, Pacz i inni chłopcy zniknęli w tłumie. Ktoś głośno płakał. Na ganek wyskoczył Regalar z ociekającą sosem warząchwią w ręce.
– Trzeba się ukryć w piwnicach – mamrotał pobladłymi wargami sklepikarz, sąsiad karczmarza.
– Przecież nas spalą – zawodziła chuda staruszka, jego małżonka.
– Topory w dłoń i na nich! – wybił się ponad inne głos starego Ugla.
Kilka głosów zaoponowało:
– Zamknij się!
– Milcz, wojaku…
– Topory w dłoń – obstawał żołnierz. – Mam też samopał!
– Widzicie go, samopał… Daj spokój! Przez ciebie wyrżną nas wszystkich! – wykrzyknął płaczliwie starosta, tłustawy człowieczek o głupawym obliczu, od dawna nie będący autorytetem dla tej społeczności.
– Uciekać szybko do lasu! – wrzasnął tyczkowaty czeladnik.
– Lepiej zapłacić okup…
– Tylko czym zapłacić… Patrzcie, dym!
Wszyscy pozadzierali głowy. Czarne kłęby dymu wywołały w tłumie jeszcze większą panikę. Ludzie miotali się, tracąc rozum. Lina, stojąc jak poprzednio nieruchomo, rzekła drewnianym głosem:
– Chutor płonie… Bestie!
– Trzeba się modlić – wołał krewki oprawca dzieci, szewc, chwytając wszystkich za ręce. – Módlmy się wszyscy…
– Cisza! – krzyknął Regalar. – Milczcie wszyscy! Przestańcie zachowywać się jak głupie baby. Jest z nami czarownik, on nas obroni!
Wszyscy spojrzeli na Raula…
Mężczyzna stał pod gankiem, przylgnąwszy plecami do ściany. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl: gdybym odszedł stąd rano, byłbym uratowany.
Przez chwilę było zupełnie cicho. Potem rozległy się głosy:
– Czarodzieju…
– Wielki magu…
– Ratuj nas…
– Czarodzieju!
Tłum, dopiero co ogarnięty paniką, westchnął w tej chwili z ulgą jak jeden mąż. Nadzieja ogarnęła ludzi równie szybko jak przedtem strach.
Raul objął spojrzeniem zwrócone ku niemu twarze. W oczach miał wyraz silnego cierpienia.
– Uratuje nas pan, czarowniku? – spytała łamiącym się głosem blada Lina.
Marran poruszał bezgłośnie wyschniętymi wargami.
– Ja… – rzekł w końcu nieswoim głosem – ja…
Nagle, na oczach wszystkich, jego twarz strasznie się zmieniła, jakby poczerniała. Ludzie odskoczyli odeń.
– Oczywiście – powiedział beznamiętnie.
Ruszył przez rozstępujący się tłum, nie odrywając wzroku od kłębów dymu, wiszących nad polem.
Rozbójnicy się nie spieszyli. Dwudziestu tęgich rębajłów jechało główną drogą w długiej, rozciągniętej linii. Chutor podpalili mimochodem, teraz czekała ich najważniejsza robota.
Osada zdawała się wymarła, co wcale ich nie zdziwiło. Zdumiewający był fakt, że szedł im na spotkanie pojedynczy człowiek.
Mogliby przejechać obok niego albo i po nim. Mogliby go usiec po drodze, nie schodząc z siodła.
Łany pszeniczne szumiały, poruszane wiatrem. Kłęby czarnego dymu plamiły słoneczny dzień. Człowiek szedł ku nim, również się nie spiesząc.
Jadący przodem ataman spojrzał nań spod oka. Nie miał zwyczaju specjalnie nad czymś się zastanawiać, ale tym razem nieco się speszył: przedziwnie wyglądał ten bezbronny piechur, idący spokojnie naprzeciw uzbrojonej bandzie. Rozbójnik wstrzymał konia.
– Co to ma być? – zapytał jego przyboczny, jadący tuż za nim.
Ataman, z pozoru wielki chwat, lecz w istocie podszyty tchórzem, chrząknął niepewnie. Coraz bardziej zmniejszała się odległość między jeźdźcami a pieszym.
Końskie kopyta wzniecały tumany kurzu. Człowiek szedł jednostajnym rytmem, jakby poruszany niewidzialną siłą. Podszedł na tyle blisko, że można było ujrzeć jego twarz.
Ataman przymrużył wściekle powieki i wydobył szablę z pochwy. Nadchodzący człowiek patrzył mu prosto w oczy.
Rozbójnicy zaczęli się niepokoić. Idący miał przerażającą, kamienną twarz i nieustępliwe, przenikliwe spojrzenie.
– Co to ma być? – powtórzył przyboczny, teraz już z lękiem.
Jeźdźcy zatrzymali się i zbili w gromadę. Człowiek szedł dopóty, dopóki od kawalkady nie zaczęło go dzielić zaledwie kilka metrów.
Wtedy się również zatrzymał. Jego twarz wyglądała jak brudnoszara maska, lecz oczy płonęły tak nieposkromioną mocą i gwałtownym naporem, że wprawiły zbójców w zmieszanie.
– Czego chcesz, draniu? – krzyknął ataman.
– Precz stąd – rzucił chłodno tamten i dodał kilka gardłowych, przerażająco niepojętych dźwięków: – Zakkurak!…Khari! Akhoroj!
Koń zarżał przestraszony.
– Czarownik! – jęknął ktoś.
– Milczeć! – ryknął ataman.
A jednak za jego plecami nie ustawały szepty: „Mag! Czarnoksiężnik!”.
– Liczę do trzech – oświadczył zimno nieznajomy – dając wam czas na ucieczkę. Raz!
Niepokój narastał. Ataman obejrzał się ze złością, ledwie panując nad koniem.
– Dwa – spokojnie odliczał tamten.
Ataman nie mógł uwierzyć, że pokona ich bezbronny człowiek. Nie widział przy tamtym żadnego oręża, miał zatem ukrytą broń. Inaczej, czy przemawiałby z taką spokojną mocą?
– Dwa i pół – powiedział dziwny człowiek.
Niepokój zamieniał się w panikę. Rozbójnikom wydało się, że oczy nieznajomego rozgorzały złowieszczym ogniem.
– Trzy! – rozległo się jak strzał z bicza.
Ogień, płonący w oczach, pojawił się w dłoniach. Wydobył z kieszeni jasną jak słońce, kulistą błyskawicę i groźnie uniósł ją nad głową.
Ataman cofnął się. Lubił łatwe zdobycze i bał się czarów. Schował szablę do pochwy, zawrócił konia i odjechał, a za nim pozostali.
Człowiek na drodze patrzył w ślad za nimi. Oczy przygasły, twarz była zlana potem. Nadbiegali ludzie z osady, a wiatr przynosił ich triumfalne okrzyki.
Raul spojrzał na słońce bez zmrużenia powiek, potem opadł na drogę. Prezent od małego Findiego, szklana kula, wypadła z mokrej dłoni i zniknęła w pyle.
Daleko od owego miejsca czarnowłosa kobieta nie odrywała oczu od plam krwi na białym obrusie. Plamki żarzyły się i ciemniały jak węgielki w dogasającym ognisku.
Kareta kołysała się ciężko na resorach. Dla postronnych obserwatorów był to z pewnością wspaniały pojazd. Obity wewnątrz jedwabiem i aksamitem, był także szczodrze pozłocony na zewnątrz, a pozłota owa błyszczała na milę.
Lart z jakiegoś powodu potrzebował właśnie takiej karety, złotej i masywnej, zaprzężonej w szóstkę dobrze wypasionych, karych rumaków.
W środku siedziałem ja, wystrojony od stóp do głów. Miałem na sobie czarny, aksamitny kaftan wyszywany srebrną nicią. W życiu jeszcze nie wkładałem na siebie niczego takiego. Obok na siedzeniu leżał kapelusz z pióropuszem i szpada w ozdobnej rękojeści.
Lart, odziany w coś na kształt liberii, siedział na koźle i powoził. Wcześniej zakazał mi nazywać się swoim panem i zwracać się doń po imieniu. Teraz ja byłem wędrownym magiem, on zaś moim sługą.
Tak oto wyruszyliśmy w drogę po pamiętnej wizycie Orwina Wieszczbiarza.
Wspaniała odmiana cieszyła mnie cały tydzień, później odczułem nieznośną tęsknotę.
Lart okazywał się najbardziej gadatliwym służącym na świecie, ledwie tylko zajechaliśmy na postój lub spotkaliśmy innych podróżnych. Pewnego razu flirtował z prześliczną wieśniaczką, którą postanowił podwieźć na koźle. Siedząc w karecie, słuchałem ich pogawędki i obgryzałem paznokcie. Gadali o kwiatkach, oczętach i usteczkach, o jej wiejskich przyjaciołach i przyjaciółkach, a przy okazji stangret wyjaśnił, że nie ma prawdziwych czarowników, chyba że w baśniach. Kiedy wreszcie dowiózł ją na miejsce i pomachał na pożegnanie, wychyliłem się z okna po pas i uświadomiłem sobie ponuro, jaką przewagę daje memu panu owa przebieranka. Zamyślony Lart dał mi znak, abym się schował, potem zaś milczał przez resztę drogi.
W gospodach oczekiwało mnie ciągle jedno i to samo: udawałem się do najlepszej komnaty, gdzie siedziałem jak kołek, otoczony ludzką ciekawością i nieokreślonymi niebezpieczeństwami. Lart tymczasem, jak nienasycony wampir wysysał z karczmarza, sług i gości wszystkie możliwe nowiny, plotki i pogłoski, racząc ich w zamian hojnie anegdotkami o swoim potężnym panu czarowniku. Wieść o naszej podróży rozchodziła się niczym kręgi na wodzie, niepokojąc okolicę i we mnie samym wzbudzając niejasny niepokój…
Kareta podskoczyła tak, że walnąłem głową o jej sufit. Lart smagał konie, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do kolejnej gospody. Jechaliśmy wśród pustych pól. Śmiertelnie umęczyła mnie nieustanna trzęsionka, kurz i duchota, lecz myśl o następnej karczmie wydała mi się odstręczająca.
– Mój panie! – krzyknąłem, wychylając się przez okno. – Panie!
Nieco powstrzymał koński pęd, ja zaś, ryzykując upadek pod koła, przedostałem się na kozioł obok niego. Milcząc zrobił mi miejsce.
– Co robimy? Poszukujemy Trzeciej Siły? – zapytałem bezczelnie.
Już otwierał usta, żeby mnie obrugać, lecz tylko zaciął mocniej konie.
– Tchnienie pośród nas – wycedził w końcu przez zęby – Jak pragnę fruwać… „Jej tchnienie jest pośród nas”.
Raul odszedł po ciemku, chyłkiem, z nikim się nie żegnając. Odchodził wiejską drogą, a tymczasem, tak jak wczoraj, wstawał jasny dzień i słońce wschodziło jak zawsze. Krowy i kozy na pastwiskach, strzegące ich psy, wszystko pokładło się na zroszonej trawie, grzejąc się w pierwszych słonecznych promieniach i nie zwracając uwagi na intruza.
Przed nim był mroczny las. Raul pragnął się w nim ukryć. Szedł coraz szybciej, mając przed oczyma przewijające się natrętnie obrazki z dnia wczorajszego, przewijające się powoli, jak wolno cieknąca, mętna rzeka.
Biegnie z chutoru zwiastun złych nowin z otwartymi ustami, lecz krzyku nie słychać. Nad górną wargą pobladłej Liny wystąpiły kropelki potu. Ścieka sos z warząchwi…
Pojawia się szeroka pierś rumaka atamana, zakrywa niebo… Ogromne kopyto depcze krótki cień bezbronnego, słabego człowieka… Lepiej zdechnąć, niż przyznać się do własnej bezsiły. Jestem magiem i umrę jako mag.
Raul zwolnił kroku i wydobył z kieszeni szklaną kulę. Poturlał na dłoni, wpatrując się w igrające na niej słoneczne odblaski. To było zupełne szaleństwo. Banda zabijaków wystraszyła się jego rozpaczliwej determinacji i dziecięcej zabawki.
Marran schował kulę i zorientował się, że znalazł się głęboko w lesie. Musiał iść jakiś czas, gdyż miał wokół siebie wielką, dziewiczą gęstwinę. Słupy słonecznego światła przenikały ją na wskroś, a w głębi serca Raula pojawiła się bezrozumna nadzieja na cud. To niemożliwe, żeby wczorajsze zdarzenie było tylko głupim przypadkiem. Niemożliwe.
Z całą siłą rozbudzonej nadziei Marran przyzwał minioną potęgę…
Początkowo pragnął wywołać wiatr i poruszyć nim nieruchome korony drzew nad głową. Odpowiedzią była bezwietrzna cisza.
Próbował narzucić swą wolę padalcowi, pełznącemu po pniu. Płaz nie zwrócił na to najmniejszej uwagi i zniknął w plątaninie gałęzi.
Raul przystanął. Został okaleczony, pozbawiony na zawsze cząstki siebie. Ciężki, dławiący gardło smutek, który tak długo w sobie tłumił, spadł na niego z podwójną siłą. Nogi ugięły się pod nim, usiadł więc na trawie…
Stary astrolog, mieszkaniec baszty o grubych murach i wąskich strzelnicach, zbierał całe życie magiczne księgi. Nie udało mu się jednak ani jedno zaklęcie.
Starzec miał wspaniałą bibliotekę, składającą się ze starych, niezwykle cennych foliałów, mnóstwo retort do przyrządzania antidotów i lunetę służącą do obserwacji gwiazd. Brakowało mu tylko jednego: magicznego talentu.
– Zadziwiające! – mawiał, spoglądając na Raula z ledwie skrywaną zawiścią.
Raul nonszalancko przewracał stronice, bezdźwięcznie poruszał ustami i wnet uschnięta roślinka w drewnianej donicy rozkwitała niewiadomym sposobem, wydając po chwili owoce podobne do dzikich jabłek, obracających się w złote monety, rozsypujące się z brzękiem po kamiennej posadzce i układające się w mapę gwiezdnego firmamentu. Przejęty staruszek potrząsał głową.
– Zadziwiające…
Marran lubił odwiedzać basztę gwiaździarza, sympatycznego staruszka z jego wszystkimi księgami, lunetą i roślinką w donicy. Astrolog rozkoszował się jego wizytami, uważając je za wielki zaszczyt.
– Niech pan mi powie, Ilmarranien – zapytał raz, zmieszany – kiedy pan się zorientował, że jest magiem?
Marran zamyślił się.
Nie przypominał sobie konkretnego momentu, w którym odczuł po raz pierwszy swój dar. Był natomiast taki dzień, kiedy mały Raul zorientował się, że inni są go pozbawieni.
Miał sześć lat. Chłodna deszczowa wiosna zamieniła ziemię w błotniste grzęzawisko. Właściciel furmanki, przewoźnik węgla, człek już niemłody, usiłował wydobyć swoją furę i konia z lepkiego błocka.
– Co robisz? – zapytał go ze zdziwieniem mały Raul.
Tamten spojrzał tylko ponuro na głupiutkiego dzieciaka i nic nie powiedział.
Raul obszedł wóz dookoła. Zatrzymał się przed koniem, który patrzył na niego nieufnie. Stając na czubkach palców, sięgnął po wodze.
– No, rusz się…
Koń bez trudu ruszył do przodu i wyciągnął wóz na twardą drogę.
Spojrzenie, jakim wynagrodził go węglarz, zapamiętał Marran na resztę życia.
Staruszek gwiaździarz chyba nie był w stanie tego pojąć.
Las się nie kończył, przeciwnie, stawał się coraz gęstszy i ciemniejszy. Raul szedł już wiele godzin. Początkowo słyszał śpiew ptaków nad głową, potem nastała cisza, naruszana tylko skrzypieniem pni sosen i stukaniem dzięcioła. Nagle usłyszał przybliżające się granie myśliwskich rogów.
Szedł równomiernie, bezmyślnie, z opuszczonymi oczami i zaciśniętymi zębami. Było mu wszystko jedno.
Róg zagrał ochryple całkiem blisko. Łamiąc po drodze tratowane gałęzie, wyjechała na leśną drogę grupa jeźdźców. Raul przystanął, oczekując, że myśliwi ruszą w swoją drogę. Ci jednak prędko go otoczyli.
– Kim jesteś?
– Samotnikiem – odparł ostrożnie Raul.
– Włóczęga – stwierdził jeden z łowczych.
– Kłusownik! – zaoponował inny.
Powoli zbliżył się ostatni z jeźdźców o wyglądzie wielmoży.
– Kolejny oberwaniec! – zauważył z odrazą. – Wiesz, nędzniku, co czeka tych, którzy połakomią się na zwierzynę w moim lesie?
Raul miał na końcu języka odzywkę: o, Boże, jeszcze tego brakowało!
Łowcy wyszczerzyli zęby i wymierzyli groty sześciu oszczepów w pierś obcego.
– Czują twą świętą władzę – odparł na chybił trafił i skulił się w oczekiwaniu na cios.
Wielmoża skrzywił się.
– Wiesz, łotrze, kim jestem?
Raul uśmiechnął się żałośnie i odpowiedział z westchnieniem:
– Jest pan potężnym władcą, wasza światłość, ja zaś… jestem tylko skromnym wróżbitą. Jakże mogłem nie rozpoznać… wielmożnego pana?
Końce oszczepów drgnęły lekko, aby po chwili znowu groźnie skierować się w jego stronę.
– Nie mydl mi oczu! Jaki znowu wróżbita?
„Niebiosa, dopomóżcie!” modlił się w duchu Raul i odpowiedział prędko z przekonaniem:
– Wieszczek, znachor, zaklinacz duchów, jasnowidz. Przybyłem na ziemie wielmożnego pana, usłyszawszy o jego… kłopotach…
Raul zaciął się, obawiając się, że powiedział za dużo.
Wielmoża pochylił się, poruszony i wpatrzył pytająco w twarz swojej ofiary. Wycedził podejrzliwie:
– O jakich kłopotach mogłeś słyszeć, włóczęgo?
Raul dostrzegł w czujnych oczach tamtego, że trafił w dziesiątkę. Wyczuł przez skórę możliwość ratunku i skorzystał z tej drogi.
– Jaśnie pan wie najlepiej – odparł znacząco i wskazał oczyma łowczych.
Wielmoża zachwiał się w siodle. Marran czekał, przestępując z nogi na nogę.
– Pójdziesz z nami – rzucił wielmoża i zawrócił rumaka.
Gabinet księcia w jego przepysznym zamku łączył w sobie cechy muzeum myślistwa i perfumerii. Wiszące na ścianach pęki oręża i wypchane jelenie głowy sąsiadowały ze słodkimi obrazkami, na których złączone dzióbkami gołąbki unosiły się nad główkami prześlicznych pasterek. Stolik i kominek zastawione były masą wonnych flakoników. Raulowi kręciło się w głowie od ciężkiego, gęstego zapachu pachnideł.
Przebył długą drogę, zwykłym krokiem i biegiem, przytroczony za pasek do końskiego siodła. Potem trafił do cuchnącej celi, z której nie było żadnej drogi ucieczki. Teraz niewprawnymi dłońmi tasował talię kart, szukając rozpaczliwie w myślach sposobu ratunku. Na razie go nie widział.
Książę siedział w fotelu naprzeciwko. Nad jego głową wisiał na ścianie wielki łeb dzika, kolejne myśliwskie trofeum. Łby zwierza i arystokraty były do siebie bliźniaczo podobne.
Raul miał spocone dłonie. Zbawienna myśl nadal się nie pojawiła. Z rozpaczą rzucił karty na stół.
– Ta talia jest nieodpowiednia, wasza światłość. Padało na nią światło księżyca w pełni.
Książę cmoknął z niezadowolenia, ale się nie sprzeciwił. Na jego znak lokaj przyniósł nową talię.
Twarz książęca i dziczy pysk zlewały się w oczach Raula w jedną plamę. Nie było sensu ciągnąć tego dłużej, zaczął więc przerywanym głosem:
– Wiele kłopotów i niebezpieczeństw otacza waszą wysokość…
Książę zasępił się.
– Wojowniczy sąsiedzi łakomią się na włości i bogactwa waszej wielmożności…
Twarz księcia skamieniała. „To nie to”, pomyślał spanikowany Raul. Karty padały na blat jak popadło: dama treflowa przymrużyła oczy, walet kierowy krzywił się szyderczo.
– Kiesa waszej dostojności mocno ostatnio wychudła…
Na obliczu wielmoży nie drgnął nawet jeden mięsień. Raul przełknął ostrożnie ślinę, machinalnie otarł pot z czoła, nerwowo zerknął w bok i…
I wtedy zobaczył.
Maleńką figurkę, bibelot ozdabiający toaletkę. Złotą jaszczurkę ze szmaragdowymi oczami, które zdawały się wpatrywać w Raula.
Opamiętawszy się, podjął pospiesznie:
– Największy problem polega jednak na czymś innym. To właśnie on zawładnął wszystkimi myślami waszej wielmożności.
W tym momencie dostrzegł w świdrujących oczkach wielmoży przebłysk zainteresowania. Raul, podniesiony nieco na duchu, postanowił mówić tak długo, aż natrafi wreszcie na to, co leży na książęcej wątrobie, a wówczas potwierdzi swe umiejętności wróżbiarskie i wybawi się od stryczka.
– Sprawa ta nie daje panu spokoju dniem ani nocą…
Książę mrugnął okiem, szybko i jakby ukradkiem, co całkiem nie licowało z jego manierami. Potem pochylił się w przód, jakby pragnął spijać wzrokiem słowa płynące z ust rozmówcy.
– Ani dniem… – powtórzył znacząco Raul, który wciąż błądził po omacku – ani nocą…
Wielmoża poczerwieniał na twarzy. Zarumienił się, niczym skromna panienka na progu sypialni. Cofnął się, starając się wziąć w garść.
Raul zrozumiał, że jest blisko wybawienia. Karty zawirowały w jego dłoniach niczym szprychy prędko toczącego się koła.
– Wiem! – oznajmił gromko. – Wiem, jak ciężko jest waszej światłości w momencie, kiedy poryw miłosnego uczucia zakończył się, po wielu trudach i mękach, kompletnym rozczarowaniem! Wiem, jakimi obelżywymi słowami obrzuca waszą wysokość kłótliwa księżna! Wiem już, że sam widok małżeńskiej łożnicy…
– Cyt! – syknął książę, bryzgając śliną.
Drżącą dłonią zrzucił karty ze stołu, obawiając się najwidoczniej, że mogą powiedzieć coś jeszcze.
Wyczerpany Raul opadł na oparcie fotela i uśmiechnął się z przymusem. Była to blada namiastka zwycięskiego uśmieszku, jakim błyszczało niegdyś oblicze wielkiego maga Ilmarraniena.
Książę poderwał się, niemal zahaczając o dziczy łeb i wsparty brzuchem o blat stołu, wydyszał Raulowi prosto w twarz:
– To straszna tajemnica, wróżbito! Zamknąłem żonę… Usługuje jej tylko głuchoniema staruszka… Jak ona mnie nienawidzi, wieszczku! Szydzi ze mnie, kiedy próbuję z nią… staram się… Przekleństwo!
Nie panując nad sobą, zaczął się miotać po gabinecie. Raul obserwował go, pocierając czubek nosa.
Potem, tracąc siły, książę znów opadł na fotel, prezentując sobą obraz nędzy i rozpaczy. Dzik nad jego głową stracił wiele ze swej drapieżności i popadł w przygnębienie.
– Zatem zjawiłem się we właściwym momencie – rzekł Raul, odczekawszy stosowną chwilę.
Zgnębiony swą hańbą książę podniósł na niego mętne oczy.
– Żądaj, czego chcesz, jasnowidzu… Każdą sumę… Skoro karty powiedziały ci o moim nieszczęściu, na pewno także podpowiedzą, jak się z niego wydobyć!
– Karty mówią prawdę – rzekł Marran z uśmiechem.
Trzymał teraz w garści tego niebezpiecznego durnia. Być może nie na długo, lecz za to dosyć mocno.
– Karty wiedzą wszystko.
Raul wstał, nie zamierzając tracić na darmo darowanego mu czasu.
– Zapłatę ustalimy z góry.
Książę skinął głową. Marran spojrzał szybko na toaletkę, obawiając się, że złota jaszczurka była tylko przywidzeniem. Jednak nie. Szmaragdowe ślepia spoglądały nań tak, jak przedtem.
Miał ochotę przeciągnąć palcem po jej esowato wygiętym grzbiecie, ale się nie odważył. Wydobył ostrożnie figurkę spomiędzy niezliczonych, wonnych flakoników i położył na otwartej dłoni… Zgrabnie się w niej ułożyła…
– Oto moja zapłata – powiedział Raul.
Wielmoża odchrząknął.
Rankiem następnego dnia cały zamek trząsł się, niby w gorączce.
Lokaje i praczki, stajenni i stangreci, kuchmistrz z kuchcikami i kamerdyner na czele tuzina pokojówek miotali się, porzuciwszy codzienne zajęcia, na podobieństwo mrówek z rozdeptanego mrowiska.
Przybyły nie wiadomo skąd znachor, który tajemniczym sposobem zdobył zaufanie księcia, tkwił w środku owego zamętu i wydawał rozporządzenia, które przyprawiały o ból głowy nawet starą ochmistrzynię, która już niejedno widziała.
– Przydałoby się dwanaście szczurów albo i dwa tuziny… – objaśniał znachor poważnie i precyzyjnie. – Najmniejszy pazurek na prawej szczurzej łapce posiada moc, o której mało kto ma pojęcie!
Raul spoglądał na zebraną czeladź okiem zwycięzcy i kontynuował:
– Potrzebne jest także kukułcze jajo. Szukajcie go, próżniacy, to rozkaz samego księcia! – podniósł głos, dostrzegając zmieszanie słuchaczy. – Obroża najlepszego psa… – Odginał kolejne palce. – Rdza ze studziennego kołowrotu…
Ludzie szeptali między sobą, wzruszali ramionami. Najwyraźniej nie mieli pojęcia o nieszczęściu swego pana, dlatego też nie mogli pojąć intencji samozwańczego znachora.
Raulowi w końcu zabrakło palców do odginania.
– Gwóźdź z podkowy zdechłej kobyły… Nie, źrebak się nie nadaje. Musi być klacz, która zeszła ze starości. Szukajcie!… Aha, w zeszłym roku? Ale gwóźdź się znajdzie? Wspaniale, przynieście go!
W tym momencie Raul zauważył w tłumie łowczego, u którego siodła był wczoraj przytroczony i stukając go palcem w pierś, zarządził łaskawie:
– Ty go dostarczysz! Musisz wykopać truchło i wyjąć gwóźdź z którejkolwiek podkowy. Przyniesiesz go jak najszybciej wielmożnemu księciu, tylko nie próbuj szachrować…
Łowczy pobladł i oddalił się chwiejnym krokiem. Raul pożegnał go dobrodusznym, ojcowskim uśmiechem i mówił dalej:
– Pukle włosów dwunastoletniej dziewicy… Sznur dzwonu pogrzebowego. Do tego – zwrócił się do kamerdynera – poślij kogoś na cmentarz po oset z mogiły topielca.
Kamerdyner szepnął mu coś do ucha. Znachor uniósł brew pogardliwie.
– Niemożliwe, żeby nie było takiej mogiły. W ostateczności trzeba będzie kogoś utopić… Lepiej ją znajdźcie, przyjacielu.
Spojrzał ufnie na dworzanina.
– Ziele powinno być zebrane przed zachodem słońca – tłumaczył potem zaaferowany pełnemu nadziei księciu. – Zanim słońce skryje się za horyzontem należy przygotować wszystkie składniki eliksiru miłosnego. Wszystko należy wykonać jak najskrupulatniej, a wówczas cierpliwość waszej wysokości zostanie wynagrodzona…
Raul także miał nadzieję odebrać swą nagrodę. Nie należał do tych, którzy łatwo przebaczają strach i poniżenie.
– Przygotujcie pomiot burej kury, dodajcie trochę przysmalonych piór i wylinkę węża eskulapa – dyktował z mściwą satysfakcją kamerdynerowi.
Książę krzywił się nerwowo i stawał się coraz bardziej ponury, w miarę jak rozrastał się spis składników napoju miłosnego. Kiedy zostali sam na sam, próbował nieśmiało protestować, Raul jednak odparł stanowczo:
– Będzie pan niezwykle zadowolony, wasza dostojność!
Tuż przed zachodem słońca zapach perfum w książęcym gabinecie przytłoczył potężny odór, przywodzący na myśl świńską ubojnię. Zniesmaczony wielmoża zatykał nos.
– Czas się zbliża! – oznajmił Marran. – Napój jest gotowy. Gdy zakończymy obrzęd, zacznie się dla waszej wysokości noc pełna wspaniałych uciech!
Książę pokasływał boleśnie.
Dziedziniec zamkowy pełen był wzburzonych, zaintrygowanych ludzi. Na baszcie dyżurował kuchcik, zobowiązany meldować o położeniu słonecznego dysku nad horyzontem. Wygasł ogień w opustoszałej kuchni, a nawet wartownicy opuścili swój posterunek przy zwodzonym moście, aby wpatrywać się razem z innymi w okna książęcych komnat.
Na wysokim balkonie u komnat księżnej majaczyła niewyraźnie postać nieszczęsnej samotnicy.
Tymczasem jej pan i władca szykował się do nocy pełnej wspaniałych uciech. Jedynym jego odzieniem był sznur dzwonu pogrzebowego, splątany włosami dwunastoletniej dzieweczki, na tłustej szyi miał obrożę swego najlepszego psa. Przestępował z jednej bosej stopy na drugą na zimnej, kamiennej posadzce. W prawej dłoni nieszczęsny małżonek dzierżył kielich z eliksirem, po którego wierzchu pływały przysmalone piórka, drugą zaś szczelnie zatykał podrażnione nozdrza.
– Nje boge dłuszej… – szeptał męczeńsko.
– Już! – zakrzyczał z wieży kuchcik obserwator. – Słońce zachodzi!
– Czas nadszedł! – zaszeptał gorączkowo przejęty Raul. – Zacznijmy obrzęd! Proszę powtarzać za mną jak najgłośniej! Zaklęcie będzie mocniejsze, im głośniej je pan wypowie. Rozumiemy się?… Zaczynamy!
Zgromadzeni na dziedzińcu niemal przysiedli z wrażenia, usłyszawszy dochodzący z książęcych komnat donośny głos swego pana.
– Barahara! Miau!
Kobiety jęknęły jednym głosem, mężczyźni zaczęli szeptać. Niewtajemniczeni w sekrety książęcej alkowy snuli fantastyczne przypuszczenia. Książę wołał tymczasem, zdzierając głos:
– Hazawzdra! Hozowzdro!
W pewnej chwili między owe ryki wmieszał się okrzyk kuchcika na wieży.
– Słońce zaszło!
Wrzaski ustały.
– Pij! – zakrzyknął Raul, wrzucając zręcznie gwóźdź z podkowy zdechłej klaczy do kielicha. – Wypij, panie, duszkiem i idź do niej!
Przy pierwszym łyku źrenice księcia wywróciły się białkami do góry, toteż nie mógł widzieć mściwego uśmieszku znachora.
Na dnie kielicha pozostał jedynie gwóźdź. Książę krztusił się, skurczony we dwoje. Kiedy podniósł oczy, oblicze Raula znowu było poważne i współczujące.
– Idź, panie… Pamiętaj jednak, żeby z każdym krokiem wyrywać jeden włos z dziewiczego pukla. Nie wolno ci zmylić kroku ani wyrywać od razu po dwa włoski… Idź, wasza wielmożność!
Książę zaczął wchodzić chwiejnie po schodach. Raul słyszał plaskanie bosych stóp na stopniach i ciche mamrotanie, najwidoczniej magnat odliczał kroki.
Raul zaczekał aż się oddalą i pędem pobiegł do okna. Tłum na dziedzińcu powitał jego zjawienie się niespokojnym szmerem, Marran jednak spoglądał nie w dół, lecz na różowiejące, zachodnie niebo. Zwrócił się w ową stronę z patetyczną przemową:
– Niebiosa! Pozwólcie jego wielmożności kochać się z księżną i każdą niewiastą, jakiej sobie zażyczy! Zwróćcie moc, którą dawno utracił! Uczyńcie tak, niebiosa! Wiecie wszak, jak ciężko zdrowemu mężczyźnie żyć na podobieństwo eunucha!
Gawiedź wysłuchała go w pełnym zdumienia milczeniu, potem zaś wybuchła znów gwarem wielu głosów. Wychylony do połowy przez okno Raul wyciągniętą ręką wskazał na balkon księżnej.
– Teraz wróci moc księcia! Tak się stanie!
Usłyszał w odpowiedzi triumfalne okrzyki. Skupieni pod oknami ludzie włazili jeden drugiemu na plecy, zadzierali głowy i pokazywali sobie balkon palcami.
Raul odetchnął głęboko i odszedł cicho od okna.
W ciągu dnia zdołał zorientować się w układzie schodów i korytarzy, a mimo to nieomal zabłądził, spiesząc do wyjścia.
Gdzieś tam w trzewiach zamkowych kroczył książę, licząc kroki i kolejne włoski dwunastoletniej dzieweczki.
Konie, pozostawione w stajni bez opieki, przestępowały z nogi na nogę. Marran wyprowadził pospiesznie osiodłanego, karego kuca.
Most był podniesiony. Raul zaczął kręcić korbą zardzewiałego kołowrotu, który obracał się jękliwie i niechętnie.
Szczelina pomiędzy krawędzią mostu a bramą powoli zwiększała się, ukazując fragment ciemniejącego nieba. Raul kręcił ze wszystkich sił.
Wreszcie most opadł nad fosą, otwierając drogę ratunku.
Książę zapewne zdążył już chwycić małżonkę w objęcia.
Raul wskoczył na konia.
Bijąc końskie boki piętami, nie usłyszał już przekleństw ośmieszonego wielmoży, stłumionych chichotów dworskiej czeladzi ani obelg księżnej. Nie ujrzał zwoływanej straszliwymi rozkazami pogoni, pędził bowiem ciemnym lasem, przyciskając do serca skrytą w wewnętrznej kieszeni złotą jaszczurkę, zapłatę za swój trud.
Miasteczko Karat było pierwszym tak dużym grodem na naszej drodze. Wąskie zaułki wyłożone były kamieniem brukowym, warsztaty i sklepiki miały kolorowe szyldy. Mieszkańcy sprawiali wrażenie zarozumialców: nawet uliczny włóczęga spoglądał na przybyłych podróżnych z książęcą dumą.
Zatrzymaliśmy się, jak należało, w najlepszej gospodzie. Był to imponującej wielkości kamienny budynek, a przydzielony nam wielopokojowy apartament okazał się bardzo wygodny. Oberżysta, na którym odwiedziny maga zrobiły wielkie wrażenie, osobiście pokazał nam komnaty, a nawet pomagał sługom wnosić bagaże, nie tracąc przy tym nic ze swej sztywnej godności.
Musiałem oficjalnie wpisać się do księgi gości, co też uczyniłem, zaczerniając pergamin wielkimi kulfonami: „Wielki mag Damir, podróżujący dla przyjemności z towarzyszeniem sługi”.
Kiedy skrzypiące drzwi zamknęły się za gospodarzem, Lart, będący dziś w dobrym humorze, jednym ruchem zgniótł wykrochmaloną pościel pod jedwabnym baldachimem.
– No, nareszcie… – zamruczał, wyciągając nogi w zakurzonych butach.
W istocie, zbyt wiele zostawiliśmy za sobą marnych i niewygodnych gospód.
Podszedłem do okna. Po drugiej stronie zalanego popołudniowym słońcem głównego placu znajdował się ratusz. Ogromny zegar na wieży wskazywał pół do piątej. Słychać było nawoływania przekupniów, godnie kroczyli poważni mieszczanie, żwawo biegali ulicznicy. Tuż pod naszym oknem postukiwała pantofelkami urodziwa kwiaciarka. Wyczuwając moje spojrzenie, uniosła głowę i uroczo się zarumieniła. Uświadomiłem sobie z zadowoleniem, że wciąż mam na sobie zdobiony srebrem czarny strój czarodzieja. Uśmiechnąłem się do niej życzliwie. Ruszyła dalej, przeszła parę kroków, potem strzeliła do mnie oczkiem, obracając głowę przez ramię.
To było prawdziwe miasto, pełne ogromnych możliwości.
– Nie będziemy tracić czasu – rzekł Lart za moimi plecami. – Za pół godziny otrzymasz zaproszenie.
Serce zabiło mi żywiej. Odwróciłem się do mego pana, o nic jednak nie pytałem, nauczony doświadczeniem.
Lart założył nogę na nogę.
– Burmistrz zaprosi cię na wieczorną ucztę, zorganizowaną z okazji wizyty niezwykłego gościa… Domyślasz się, pewnie, kogo?
Rozdziawiłem gębę, chyba aż nazbyt szeroko.
– Będzie tam cała tutejsza elita – podjął mag. – Mistrzowie cechów, dowódca straży miejskiej i tak dalej, wszyscy w towarzystwie żon i córek. Uprzedzam cię, że będą cię chcieli ożenić z jedną z nich. Twoja sprawa, czy się na to zgodzisz.
Uśmiechnąłem się głupkowato.
Lart podniósł się z legowiska do pozycji siedzącej.
– Co więcej, będą tam również najbogatsi kupcy. Być może będą cię chcieli przekupić.
Nie wytrzymałem i spytałem z niedowierzaniem:
– Dlaczego?
Mag potrząsnął niecierpliwie głową.
– Nie pytaj… Zawsze znajdzie się powód. Mówię ci to nie dlatego, żeby słuchać głupich pytań. Nie będzie tam innych magów prócz ciebie. Postaram się, by uznali cię za potężnego I wszechwładnego. Twoim zadaniem jest dać wszystkim dyskretnie do zrozumienia, że znasz jakąś ważną tajemnicę. Niesamowitą tajemnicę… Chodź po salonie, mów dużo i przyciągaj uwagę. Jesteś teraz przynętą.
– Przynętą? – powtórzyłem, wzdrygając się.
Skrzywił się nieprzyjemnie.
– W znaczeniu przenośnym… Chodzi mi o to, żeby całe zainteresowanie skupiło się na tobie. Jak pragnę fruwać, ktoś już dawno powinien był się tobą zainteresować!
Zaczął przechadzać się po komnacie, zacierając dłonie ze złowieszczym uśmieszkiem.
– Powinno się coś stać… Wreszcie się objawi… Najwyższy czas! Chyba że Orwin kompletnie zwariował!
– Panie – spytałem ostrożnie – nadal poszukujemy Trzeciej Siły?
Zatrzymał się i odpowiedział po chwili:
– Szukamy kogoś, kto nam powie, czym ona jest.
Ostatnie słowa przytłumiły kuranty ratuszowego zegara. Wybiła piąta. Ledwie ucichło ostatnie uderzenie, ktoś zapukał nieśmiało do drzwi.
– Panie czarodzieju, przybył posłaniec…
– Z zaproszeniem – mruknął Lart.
Było to istotnie zaproszenie, różowy, ozdobny i nasycony wonnościami bilecik. W prawym górnym rogu pysznił się herb miasta Karat, na który składały się same groźne symbole: kopie, piki i lwy z wyszczerzonymi kłami. Pośrodku, w bogatej ramce widniał tekst zaproszenia szanownego pana czarownika na bankiet wydawany przez burmistrza w ratuszu o ósmej wieczorem.
Zjawiliśmy się tam przed dziewiątą.
Szedłem przodem, odziany w aksamit, wzbudzając szacunek samym swoim wyglądem. Tuż za mną postępował Lart, w ciemnym stroju służącego. Straż przy wejściu zasalutowała nam, chrzęszcząc żelaznymi pancerzami.
Następne pół godziny przyjmowałem wyrazy oddania. Damy dygały w reweransach, uśmiechały się marząco, muskając mnie brzegami krynolin. W jasnym blasku niezliczonych świec w kandelabrach przemykali zręcznie lokaje. Błądziłem w rozszczebiotanej gęstwinie piór i koronek, ściskając czyjeś dłonie i całując niektóre, z nadzieją, że całuję te, które należy. Burmistrz, człek łysawy i niewysoki, cały czas kłaniał się i uśmiechał. Lart dawno zniknął mi z oczu.
Udało mi się dojrzeć przez półotwarte drzwi do sąsiedniej sali wspaniale zastawiony, długaśny stół. Na ten widok moje serce zabiło szybciej i radośniej.
Na razie jednak nie proszono do stołu, tymczasem bowiem wystrojone towarzystwo przeniosło się do drugiego pomieszczenia, które okazało się salą posiedzeń rady miejskiej. Burmistrz zajął swój fotel na podwyższeniu, pozostali rozsiedli się na długich drewnianych ławach.
Posadzony na honorowym miejscu w pobliżu burmistrza, uświadomiłem sobie z nagłym lękiem, że jak dotychczas nie starałem się wypełnić zadania powierzonego mi przez maga. Od chwili, gdy wstąpiłem w progi ratusza, nie zdobyłem się nawet na jedną celną sentencję. Zacząłem się rozglądać, zastanawiając się, z kim mógłbym podzielić się wieścią o strasznej tajemnicy. W tym jednak momencie burmistrz podniósł się, wymachując dzwonkiem.
– Zacni mieszczanie… Cała nasza śmietanka zebrała się tu dzisiaj, aby powitać drogiego gościa…
Rzeczona śmietanka westchnęła z zachwytu. Fotel zakołysał się pode mną i zdałem sobie sprawę, że uniósł się i zawisł dość wysoko nad podłogą.
„Lart!” – pomyślałem, zalewając się potem i zaciskając ze wszystkich sił palce dłoni na podłokietnikach.
Ochłonąwszy z zaskoczenia, miejscowa śmietanka nagrodziła mnie brawami. Burmistrz klaskał najgłośniej ze wszystkich.
– Tak, drodzy państwo! Nieczęsto zaszczyca nas prawdziwy mag, taki jak pan Damir, choć przecież nasze miasto do najgorszych nie należy! W zeszłym miesiącu kasę miejską zasilił cech kuśnierzy, a cech foluszników zwrócił dług z poprzedniego miesiąca. Połowa tych pieniędzy poszła na remont muru zachodniego, następnie ćwierć na fajerwerki z okazji Dnia Wszelkiej Radości, pozostałe zaś fundusze…
Rozpaczliwie szukałem wzrokiem Larta, ale nigdzie go nie widziałem. Na sali rozlegały się ciche pomruki, nikt jednak nie objawiał zniecierpliwienia. Mój fotel kołysał się nad podłogą, co nikogo specjalnie nie dziwiło. Tymczasem przemowa burmistrza płynęła powoli i rozlewnie, niczym spokojna rzeka, której daleko jeszcze do ujścia w morze.
W sali robiło się coraz bardziej duszno. Damy namiętnie machały wachlarzami. Paradny strój z aksamitu oblepiał mnie niczym mokry bandaż.
– Mam nadzieję, że wszyscy zacni mieszczanie właściwie ocenili moją skromność i uczciwość – kontynuował burmistrz.
Zdałem sobie sprawę, że dawno minęła pora obiadu, a kolacja wydawała się w tej sytuacji dosyć odległą sprawą. Poczułem ssanie w żołądku. Pociekła mi ślinka, a palce na poręczach fotela zagięły się kurczowo. Wargi miałem spierzchnięte i to było najgorsze ze wszystkiego, jako że kielich z wodą stał na stoliku przed burmistrzem i nie mogłem tam dosięgnąć. Obracałem w ustach wyschniętym językiem, dumając ze smutkiem, że zadanie powierzone mi przez Larta będzie niewykonalne, dopóki skromny i uczciwy burmistrz się po prostu nie zamknie.
Nareszcie dojrzałem swego pana.
Stał w bocznym przejściu, skryty częściowo za aksamitną kotarą i rozmawiał żywo z bufetową. Domyśliłem się, że nią jest, widząc trzymaną przez nią wielką tacę z napojami. Legiar wziął właśnie z tacy kielich na smukłej nóżce i upił z niego łyk złocistobursztynowego, skrzącego się płynu… Pod powiekami zapiekły mnie łzy wściekłości.
Lart obejrzał się, jakby na zawołanie i zerknął uważnie na burmistrza, który się wnet rozkaszlał, dosłownie się dławiąc. Przemówienie zostało przerwane. Obecni na sali obserwowali z ciekawością, jak złotousty ojciec miasta usiłował z trudem wydobyć z siebie dalsze słowa, lecz zdobył się jedynie na chrapliwe rzężenie.
Poddając się, burmistrz spojrzał na słuchaczy z niemym wyrzutem, a potem machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę. Gest ów okazał się znaczący.
Wytworna elita poderwała się ze swoich miejsc i pospieszyła czym prędzej tam, gdzie od dawna czekał suto zastawiony stół. Mój fotel wylądował na podłodze z wielkim hukiem. Prostując zdrętwiałe nogi, udałem się w ślad za tamtymi, lekko kulejąc.
Nim dotarłem na miejsce, przy stole nie było już ani jednego wolnego miejsca. Brzęczały widelce, dzielnie pracowały szczęki, miażdżąc zębami wykwintne potrawy. Podszedłem do zasiadającego w końcu stołu włodarza i rzekłem, usiłując brzmieć odpowiednio zagadkowo:
– Och, jak ciężko nosić w sercu taką tajemnicę…
Burmistrz spojrzał na mnie z ukosa, nie odrywając się od pełnego talerza i rozciągnął zatłuszczone wargi w przychylnym uśmiechu. Odpowiedział, nie przestając przeżuwać:
– O… ardzo… yszna… otrawa… anie… agu!
Chwilę przy nim postałem, lecz burmistrz najwyraźniej uznał swoją odpowiedź za wystarczającą i nie poświęcił mi więcej uwagi. Zacząłem spacerować wokół stołu zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
Obżarstwo osiągnęło apogeum. Próbowałem zagadać do niektórych żarłoków, lecz było to równie bezowocne, jak nauczyć tokującego głuszca ludzkiej mowy. Biegający z tacami lokaje co pewien czas wpadali na mnie, niemal zbijając z nóg. Uskakując przed jednym z nich, zamachałem rękami, starając się zachować równowagę i cudownym sposobem wylądowałem na bladoróżowej, wspaniałej krynolinie.
Uniosłem oczy i ujrzałem ciasno ściągnięty gorset, nieco wyżej krągłe, obnażone ramiona, a jeszcze wyżej prześliczną rumianą twarzyczkę lekko zaskoczonej blondynki. Mój upadek okazał się największym sukcesem tego wieczoru.
Zaraz potem, gdy wyjąkałem przeprosiny i usprawiedliwienia, rozpoczęliśmy miłą rozmowę. Poskarżyłem się na ciężką dolę czarnoksiężników, spowodowaną koniecznością nieustannego chronienia sekretów. Jakiś czas potem całowałem białą, pachnącą, upierścienioną rączkę. Nagle dama krzyknęła z oburzeniem, widząc jak jej sąsiadka w opinającym obfite kształty zielonym aksamicie próbowała ściągnąć z jej talerzyka kawałek pieczeni. Natychmiast zostałem zapomniany, a próba podjęcia dalszej rozmowy okazała się nieudana. Ślicznotka zmuszona była z podwójną uwagą chronić resztki zdobyczy.
Dobiła mnie ta porażka. Zdruzgotany, słaniający się z głodu pośród ucztujących, umęczony i zrozpaczony ruszyłem do wyjścia.
Natknąłem się w drzwiach na Larta, obgryzającego udko kurczaka. W korytarzu słyszeliśmy jakiś czas oddalający się niewieści śmiech i szelest sukien.
– Brawo – powiedział Legiar, rzucając kostkę do kąta.
I prawie zapłakał.
Padał chłodny, niemalże jesienny deszcz. Droga całkiem rozmokła. Zmęczony kuc z książęcej stajni ledwie przebierał ciężkimi, oblepionymi błotem kopytami. Zarówno rumak jak i jeździec pamiętali lepsze czasy.
Straciwszy z oczu zamek, Raul początkowo miotał się w różne strony, żeby zmylić pogoń w ciemnym lesie. Potem jechał dokąd oczy poniosą całą noc i połowę następnego dnia, zatrzymując się tylko po to, by napić się wody z przydrożnej studni i napoić wierzchowca. W końcu jednak musieli się zatrzymać, koń bowiem tracił siły.
Raul pragnął jak najprędzej znaleźć się w bezpiecznej odległości od rozjuszonego dzika, z jakim kojarzył mu się wystrychnięty na dudka magnat. Przenocował jak bądź w mokrym stogu siana, dając wytchnienie koniowi. Następnie kontynuował podróż, którą należałoby raczej nazwać ucieczką.
Ulewa zaczęła się o świcie i nie ustawała do wieczoru. Kuc potknął się na śliskiej koleinie i okulał.
Do tej pory Raul starał się unikać skupisk ludzkich, obawiając się, że ich mieszkańcy mogliby wydać go w łapy wielmoży. W owej chwili zrozumiał, że nie ma innego wyjścia: koń kulał coraz mocniej, on zaś nie jadł od dwóch dni. Zamek pozostał daleko w tyle i Marran miał nadzieję, że ścigający zgubili trop. Ufał też, że znalazł się poza zasięgiem władzy książęcej, poza granicami jego włości.
Kiedy więc ze ściany deszczu wyłonił się przed nim całkiem spory dworek, obwiedziony częstokołem, uciekinier nie ominął go jak poprzednich. Rumak ożywił się, czując stajnię. Raul poklepał go pocieszająco po szyi i skierował prosto ku dość masywnej bramie.
Wrota były zawarte na zasuwę. Raul począł łomotać ze wszystkich sił, aż wreszcie w odpowiedzi otworzyło się małe okienko, w nim zaś pojawiły się zaspane, niebieskie oczy.
– Czego tam?
– Uczciwy i spokojny podróżnik szuka noclegu – odparł Raul, starając się wyglądać jak można najuczciwiej i najspokojniej.
Oczy zmierzyły go nieufnie od stóp do głów i zmrużyły pogardliwie. Padło nieuprzejme pytanie:
– Ile zapłacisz?
Raul nie miał grosza przy duszy, jedyną cenną rzeczą, jaką posiadał, była złota figurka skryta za pazuchą. Uśmiechnął się więc przepraszająco i oznajmił błagalnie:
– Mogę to odpracować.
Oczy zamrugały i okienko obserwacyjne bezceremonialnie zatrzaśnięto.
– Zaczekaj! – zawołał z niepokojem Marran. – Zaczekaj, możemy się potargować!
Okienko znów się otwarło. Niebieskooki wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Targować to się możesz na rynku, oberwańcu! Nasz pan nie przyjmuje pod dach włóczęgów!
– Zawołaj swego pana – szybko zasugerował Raul.
– Zaraz lecę – odparł ponuro tamten – już pędzę… Zjeżdżaj stąd!
Wędrowiec usiłował nie dopuścić do ponownego zatrzaśnięcia okienka, przez co omal nie przytrzasnęło mu palców.
Kuc niespokojnie przestępował z nogi na nogę za plecami właściciela.
– Kiepska sprawa – rzekł smutno do zwierzęcia.
Ulewa się nasiliła. Powoli zapadał zmierzch. Raul przywarł policzkiem do bramy, usiłując usłyszeć, czy niebieskooki grubianin odszedł gdzieś, czy też wciąż stoi za bramą. Krople deszczu jednak zagłuszały wszelkie inne dźwięki, w bramie natomiast nie było żadnej szczeliny. Otaczający gródek częstokół zbity został z wysokich, ociosanych na czubku pali.
Raul znowu zakołatał we wrota, tym razem bez nadziei na odzew.
Ku jego zdziwieniu usłyszał za bramą jakieś głosy, z których jeden wydał mu się znajomy. Okienko znowu otwarto i inne oczy, czarne i przenikliwe wbiły się w oblicze natręta.
– Psami poszczuję – przyobiecał cicho ochrypły bas.
W tym momencie kuc Raula stracił chyba cierpliwość, stuknął bowiem kopytami i zarżał żałośnie.
Czarne oczy przeniosły spojrzenie z Raula na koński łeb, oblepiony mokrą grzywą. Powieki przymrużyły się, jakby tamten oceniał wartość rumaka.
– To twój koń?
Raul skinął twierdząco głową.
– Gdzie go ukradłeś? – zainteresował się niewidoczny rozmówca.
– Nie… – zaczął wędrowiec, drżącym lekko głosem.
– Oddasz konia – przerwał mu ostro tamten – masz nocleg, pies z tobą tańcował!
Zaskoczony Marran pokręcił przecząco głową.
– Jak nie chcesz, to się wynoś – oznajmił głos, przymykając okienko.
Koń i jeździec spojrzeli na siebie.
– Proszę zaczekać – rzekł Marran ochryple. – Niech będzie, zgadzam się…
Szczęknęła żelazna zasuwa i wrota otwarły się gościnnie.
– Bardzo ładnie… Koń i tak kradziony, a w dodatku okulały, nie ma czego żałować…
Raul nie odpowiedział.
Niebieskooki okazał się piegowatym parobkiem, okrywającym głowę od deszczu kawałkiem rogoży. Czarne oczy miał właściciel obronnego dworu, krępy i tęgi, raczej nikczemnej postury. Na jego wezwanie zjawił się jeszcze jeden parobek, chłopak na oko piętnastoletni. Spojrzał ze zdziwieniem na Raula, przejął z jego rąk wodze i odprowadził konia w głąb podwórca, gdzie znajdowały się różnego rodzaju przybudówki. Gospodarstwo było najwidoczniej dość spore i całkiem nieźle prosperowało.
Gospodarz raz jeszcze zmierzył wzrokiem Raula i polecił piegusowi:
– Zaprowadź gościa, niech go nakarmią… O kucu ani słowa, bo skórę zedrę! – dodał groźnym tonem.
Podrostek wzdrygnął się, jego pan zaś dorzucił jeszcze, jak gdyby nigdy nic:
– I pilnuj, żeby czegoś nie zwinął.
– Nie jestem złodziejem – powiedział Marran.
Gospodarz chrząknął.
– No dobrze, idź…
Raul poszedł przez szeroki dziedziniec w ślad za niegościnnym chudym wyrostkiem, mamroczącym coś niechętnie pod nosem i stale poprawiającym na głowie skraj rogoży.
Dotarli wreszcie na miejsce. Przewodnik otworzył ciężkie drzwi, zza których wydobył się kłąb pary. Z widocznym niezadowoleniem uczynił gest zapraszający do wejścia. Raul przekroczył próg i znalazł się we wspaniałym, suchym i ciepłym miejscu.
W piecu buzował ogień, wokół niego zaś krzątała się niemłoda już, krzepka i tęga jejmość. Odwróciła się, słysząc skrzypienie zawiasów i spojrzała pytająco na piegusa.
– Przybłąkał się taki na noc – burknął tamten. – Pan kazał go nakarmić.
– Czemu nie – wesoło odparła tłuścioszka. – Niech da wypocząć nogom, bo wygląda na zdrożonego.
Wskazała Raulowi ławę pod ścianą. Parobczak wyszedł, warknąwszy jeszcze coś na odchodnym.
Raul wytarł buty o szmatę przy wejściu, przeszedł kuchnię i siadł we wskazanym miejscu. Kolana się ledwo zginały, łamało go w plecach, mdliło z głodu. A jednak był szczęśliwy, że może oprzeć się plecami o ciepłe bierwiona ściany i spokojnie grzać się przy ogniu.
– Skąd jesteś? – zapytała kucharka, przyglądając mu się z ciekawością.
Raul z trudem poruszył spierzchniętymi wargami.
– Z Murra.
Kucharka westchnęła.
– Z Murra?! To strasznie daleko!
Marran uśmiechnął się z trudem.
– Gotów jestem uciec na skraj świata… i pewnie to zrobię.
Kucharka odstawiła na bok kosz z owocami, które wcześniej obierała.
– Ścigają cię, czy co?
– Ścigają – odparł z głębokim westchnieniem. – Z powodu nieszczęśliwej miłości!
Niezwykle zaintrygowana kucharka obeszła szeroki stół i przysiadła na brzeżku ławy, powtarzając ze współczuciem:
– No tak… Tak w życiu bywa…
Mężczyzna pokręcił głową, dając do zrozumienia, że póki co nie ma zamiaru spowiadać się ze swoich sekretów.
– Przemokłeś do suchej nitki – zreflektowała się niewiasta. – Poczekaj…
Kilka minut później wróciła z naręczem suchej odzieży i parą butów.
– Przymierz. Powinny pasować.
Ubranie nie było nowe, lecz czyste i dobrze utrzymane. Grubaska odwróciła się, żeby nie spoglądać na przebierającego się młodzieńca, co było mu bardzo na rękę, gdyż zdołał niepostrzeżenie schować figurkę.
– Jestem tu gospodynią – opowiadała tymczasem niewiasta. – Szyję, ceruję, kurze wycieram… Rąk do wszystkiego nie starcza. Usiądź bliżej ognia, ogrzej się… Nie licz na kolację, została tylko polewka z obiadu. Pan nie lubi, żeby się marnowało…
Raul włożył za duże buty.
– Tak – stwierdziła kucharka – mój mąż potężniej był zbudowany. Wzrostu podobnego, ale stopy miał wielkie.
– Nie szkodzi – odparł z wdzięcznością Raul. – Dziękuję.
Wieczerzali w przestronnej, skromnie urządzonej jadalni. Parobkowie i słudzy zasiedli za stołem wspólnie z rodziną gospodarzą. Właściciel siedział u szczytu stołu, spoglądając przenikliwym spojrzeniem na zasiadających obok domowników: dwunastoletniego syna i milutką córkę z gładko zaczesanymi, jasnymi włosami. Dalej siedziała kucharka z dziesięcioma parobkami, młodymi, dobrze zbudowanymi chłopakami. Na przeciwległym końcu przycupnął na dostawionym taborecie Raul, wyglądający także jak domownik w porządnej, chłopskiej odzieży.
Nikt nie śmiał tknąć łyżki, dopóki gospodarz nie przełknął pierwszej porcji kaszy kukurydzianej. Wówczas rozległ się stukot sztućców, kiedy parobczaki starali się wyłowić najtłustsze i najsmakowitsze kąski ze stojących pośrodku stołu półmisków.
Raul, który zaspokoił pierwszy głód w kuchni, przeżuwał powoli chleb i przyglądał się jedzącym.
Kucharka ciągle popatrywała na niego i gdyby nie rozdzielała ich długość stołu, na pewno sama chętnie podsuwałaby gościowi co lepsze kąski. Niebieskooki piegus, który traktował go wrogo od samego początku, starannie omijał Raula wzrokiem. Pozostali zerkali nań co jakiś czas z ostrożną ciekawością. Najbardziej ciekawski wydawał się młodzik, który odprowadził do stajni książęcego wierzchowca. Syna gospodarza najwyraźniej mroziła obecność ojca przy stole. Siedział, wbijając wzrok w talerz, w którym gmerał niespiesznie łyżką. Córka chyba z pięć razy wymieniła szybkie spojrzenia z siedzącym naprzeciw niej czarnowłosym młodzieńcem o krągłym licu, który dwukrotnie zakrztusił się kaszą.
Gospodarz odchrząknął i odsunął talerz. Wszyscy zerwali się ze swoich miejsc, niektórzy spóźnialscy zapychali gębę ostatnimi kawałkami chleba. Raul wstał również. Dziedziczka ostatni raz zerknęła na ciemnowłosego, brat jej głośno czknął, kucharka zaś mrugnęła porozumiewawczo do Marrana.
Parobkowie spali w długiej, niskiej stodole, na sianie leżącym wprost na ziemi, zawinięci w koce. Raulowi wskazano miejsce przy wejściu, gdzie siano było zdeptane, a spod wrót ciągnęło chłodem. Wkrótce słychać było chóralne chrapanie młodych, zdrowych ludzi, zmęczonych po ciężkiej robocie.
Raul leżał, spoglądając na ciemny sufit. Wyobrażał sobie księcia, wybiegającego z sypialni na golasa, z psią obrożą na szyi i dworską czeladź, spoglądającą na swego pana w niemym przerażeniu. Przypomniał sobie także, jak wielmoża kazał przywiązać go za ręce do siodła. Zemsta była słodka i w sumie sprawiedliwa.
Sięgnął za pazuchę. Zdawało mu się, że złota jaszczurka ogrzewa przyjaźnie dłoń. „Jesteś niemym świadkiem – pomyślał Marran – że nie znam litości i nie mam zamiaru o nią prosić”.
Wrócił myślami do wczorajszego dnia. Wspomniał utratę konia. Oczywiście okulały kuc nie mógłby jechać dalej tak szybko, jak tego pragnął jego nowy właściciel, ale tak czy inaczej była to poważna strata. Nie wolno darować dziedzicowi tej grabieży… Przewrócił się na bok i pomyślał o córce gospodarza.
Deszcz bębnił leniwie o deski dachu.
Raul usiadł. Parobczaki nadal wypełniali wnętrze chrapaniem. Mężczyzna wstał machinalnie i wyszedł na słabnącą już ulewę.
Obejście było pogrążone w ciemnościach, słabe światełka migotały tylko w kuchni i izbach dziedzica na piętrze. Raul zrobił parę kroków na oślep i zamarł nagle, gdyż dosłownie tuż przed nim, obok drewutni zamajaczyła czyjaś biała koszula. Usłyszał też szepty dwojga osób. Oczy Raula prędko przyzwyczaiły się do ciemności, dojrzał zatem gładko zaczesane, jasne włosy i oczy błyszczące radośnie.
Zakochani żegnali się już. Wprawne ucho Raula wyłowiło odgłos namiętnego pocałunku. Chwilę potem dzieweczka pobiegła bezszelestnie do domu, brunecik natomiast, gdyż on to był bez wątpienia, przekradł się do stodoły i rozejrzawszy dla pewności, zniknął w ciemnym wnętrzu. Raul zdołał się zawczasu skryć za drewutnią.
Dziewczyna tymczasem przeszła przez podwórze i dotarła do ozdobnych odrzwi, chwilkę się zawahała, po czym udała w stronę kuchni. Marran, ośmielony tym, co zobaczył, ruszył za nią. Drzwi kuchni zamknęły się cichutko. Raul policzył w myślach do dwudziestu, po czym wszedł do środka.
Ogień w piecu dogasał, na szerokim stole paliła się lampa naftowa. Kucharka wycierała czystą szmatką stertę zmytych naczyń, dziedziczka natomiast przysiadła na ławie pod ścianą i wyjaśniała coś gorączkowo niewieście. Słysząc, że ktoś wchodzi, odwróciły się wystraszone.
– To ty – szepnęła z ulgą dziewczyna. – A już się bałam, że ojciec…
Grubaska uśmiechnęła się szeroko.
– A jednak przyszedłeś… No to chodź do nas, niebieski ptaku…
Córka gospodarza przesunęła się i Raul siadł obok niej. Zdawało mu się, że dziewczę pachnie mlekiem.
Kucharka zrobiła chytry grymas i rzekła porozumiewawczo do mężczyzny:
– Nie chce się spać, co, młodzieńcze? Przed miłością się nie ucieknie, tak to już jest.
Dziedziczka tylko westchnęła. Raul nabrał powietrza w płuca i rozpoczął opowieść. Była w niej wielka miłość, potajemne zaręczyny i okrutny ojciec, wydający córkę za kogoś innego. Słuchaczki pochyliły się w jego stronę. Kucharka mięła bezwiednie suchą szmatkę, przejęta dzieweczka skubała rąbek swej prostej sukienki. Zaledwie Raul doszedł do momentu, kiedy zaczęło się niechciane wesele, przez które cierpiał odtrącony narzeczony, a panna młoda zamyślała o samobójstwie, gdy w oczach kobiet pojawiły się łzy, które popłynęły strumieniami przy końcu historii.
– Na pewno jej ojciec uważał, że nie jest ciebie godna? – zapytała dziewczyna, pochlipując.
Raul uśmiechnął się smutno.
– Myślę, że raczej się bał… Otaczała mnie zawsze sława jasnowidza.
– Jakże to?! – zawołały jednym głosem słuchaczki.
Marran uśmiechnął się jeszcze smutniej, bezceremonialnie ujął rękę panienki i spojrzał na wnętrze dłoni.
– Otóż to! – zawołał, nie pozwalając jej wyswobodzić ręki. – Ty także cierpisz z miłości!
Kucharka jęknęła, a dzieweczka spytała:
– Skąd pan wie?
Raul miał ciągle smutny grymas na twarzy.
– Widzę to, czego nie widzą inni… Widzę parę zakochanych, która nie może być ze sobą. Przed wami piętrzą się przeszkody… Widzę pocałunek… całkiem niedawny i bardzo namiętny.
Panna pokraśniała na liczku i wyrwała dłoń. Kucharka stała nad nimi z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi ustami. Nie wiadomo, czym skończyłaby się owa scena, gdyby nagle nie rozwarły się drzwi i w progu nie stanął dziedzic, ponury niczym gradowa chmura.
– Co u licha! Marsz do łóżka! – zawołał do córki, która czym prędzej wybiegła z kuchni. – A ty co tu robisz? – zwrócił się do Raula. – Wynocha!
Raul nie miał zamiaru się sprzeciwiać i uszedł śladem panienki. Za plecami słyszał jak dziedzic beształ kucharkę.
Parobkowie wstali o świcie. Wciąż jeszcze senni i nieprzyjaźni wychodzili ze stodoły i apatycznie wymyślali sobie wzajemnie, spoglądając na szary nieboskłon. Raul przeturlał się na wygrzane miejsce i przespał jeszcze parę godzin.
Rozbudziło go słońce, którego promienie przebiły się w końcu przez chmury i przeniknęły do wnętrza przez niezliczone dziury w dachu. Raul uśmiechnął się z zadowoleniem i wyszedł na zewnątrz, przeciągając się i strząsając z siebie słomę.
Zdziwiło go, że parobkowie, zamiast wziąć się do roboty, stoją przed gankiem i o czymś głośno rozprawiają. Potem ujrzał dziedzica, wychodzącego na ganek. Tamten także zauważył młodzieńca i skinął na niego, pochrząkując złowieszczo.
– Chodź no tutaj, ty…
Raul podszedł bliżej. Parobkowie rozstępowali się przed nim jak przed zadżumionym.
– Cóż to – zaczął dziedzic z cicha, lecz groźnie – zapomniałeś o prawie? Nie kraść tam, gdzie cię przyjmą w gościnę?
– O co chodzi? – również cicho zapytał Marran, czując ukłucie w sercu.
Gospodarz zszedł z ganku i gwałtownym ruchem chwycił gościa za koszulę na piersiach.
– Nie wiesz, łotrze? O dwa grosze, leżące na półce!
Dyszał mu prosto w twarz nieświeżym oddechem. Małe oczka świdrowały na wskroś ofiarę.
– Złodziejaszku! Każę cię powiesić na pierwszej z brzegu gałęzi i wszyscy mi podziękują!
Parobczaki chwycili go za ramiona, szarpali brutalnie i pchnęli do przodu. Potknął się na schodkach ganku i padł twarzą na ziemię. Złota figurka boleśnie wbiła się mu w pierś.
– Obszukać go! – rozkazał dziedzic.
Nad złotą jaszczurką zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo. Czyjeś ręce obmacywały jego odzież, sięgnęły za pazuchę…
Raul poderwał się, odtrącając dwóch napastników, szarpał się rozpaczliwie, lecz oswobodził się tylko na chwilę. Znowu leżał, przygwożdżony do ziemi. Ktoś zarzucił mu pętlę na szyję.
– Ach, ojczulku! Co robisz! – zadźwięczał nad nim wysoki, dziewczęcy głos. – To nie złodziej!
Parobkowie wstrzymali się, lecz nie wypuszczali z dłoni ofiary.
– Jest jasnowidzem – jazgotała kucharka. – Lepiej się, panie, przyjrzyj naszym… Który z nich najbardziej oskarżał, ten pewnie ukradł!
Zaskoczeni młodzicy pozwolili wstać Raulowi.
– Nie mam nawet kieszeni – oznajmił, z trudem poruszając wargami.
Dziedzic znów srożył się na ganku, opędzając się od córki, która mu coś szeptem przedkładała. Z drugiej strony dogadywała kucharka.
– Nie ma kieszeni, no jasne… Ma odzież mego nieboszczyka męża, a ten nie uznawał kieszeni.
Raul wciąż martwił się o skrytą za pazuchą jaszczurkę.
– Jasnowidz – powtórzył zirytowany gospodarz. – A pieniążki dostały nóżek i same uciekły, tak? Jasnowidz, pies go trącał… No to niech się dowie, kto ukradł!
Kucharka radośnie kiwała głową. Parobkowie podnieśli wrzawę. Raul rozcierał obolałe ramiona.
– Z łatwością – oznajmił.
Na wielkim stole stało dwanaście pełnych szklanic. Pod ścianą siedzieli wzburzeni i niezmiernie hałaśliwi parobkowie. Piegowaty nieprzyjaciel Raula cicho chichotał, czarnowłosy przystojniak co chwila wycierał o spodnie spotniałe dłonie. Denerwował się nie bez przyczyny, gdyż z drugiej strony stołu patrzyła na niego bez przerwy córka gospodarza.
Dziedzic stał obok, położywszy ciężką dłoń na ramieniu pobladłego synka. Kucharka podtrzymywała na duchu Raula uśmiechem za plecami właściciela.
– Oto dwanaście szklanic – oznajmił dziarsko Raul.
– Woda w nich jest zaczarowana. Na wezwanie wszyscy biorą szklanki do rąk. Ja także, żeby nie było podejrzeń…
– Ja też wezmę, co mi tam – jowialnie zahuczała kucharka.
– Wypowiem zaklęcie – podjął Marran. – Szkło pęknie w dłoni złodzieja. Okaże się, kto ukradł dwa grosze, ponieważ zaklęcia nie kłamią. Wszystko jasne?
Zdenerwowany piegus zachichotał tak głośno, że dostał sójkę w bok od sąsiada. Ciemnowłosy był blady jak chusta i bezwiednie splatał trzęsące się dłonie.
– No więc… – przynaglił dziedzic.
– Zaczynamy! – rzekł Raul i wziął szklanicę ze stołu.
Drugą wzięła kucharka. Parobkowie, ociągając się i popatrując na siebie, kolejno podchodzili do stołu, który wkrótce opustoszał.
Panna dziedziczka nie spuszczała uważnego spojrzenia z czarnowłosego. Tamten miał rozbiegane oczy i ledwie mógł utrzymać w dłoni naczynie.
Nastąpiła chwila pełnej napięcia ciszy. Raul rozpoczął zaklęcie:
Cień i słońce, ziemia i woda!
Tajemnica zaraz się wyda!
Przemawiał cicho i złowieszczo, cedząc kolejne słowa.
Tajemnica wyda się zaraz,
Ten jeden jedyny…
Zniżył głos do szeptu. Dłonie ze szklanicami drżały.
Ten jeden jedyny raz!
Ostatnie słowo trzasnęło jak biczem. Córka gospodarza jęknęła, potem znowu zrobiło się cicho. Wszyscy patrzyli na bruneta. Z jego dłoni ciekła woda, kapiąc na podłogę. Jego szklanka pękła od góry do dołu.
– Wielkie nieba… – szepnęła kucharka.
– Więc to tak – rzekł dziedzic spokojnie, nieomal łaskawie. – Więc to tak, Barcie…
– Niczego nie wziąłem! – zawołał z rozpaczą ciemnowłosy.
Wywlekli go za drzwi. Panna dziedziczka zapłakała w głos i wybiegła z jadalni, potrącając i niemal zwalając z nóg swego młodszego braciszka, drżącego na całym ciele.
– Wielkie nieba… – powtarzała kucharka, biegnąc za nią.
Wsparty plecami o ścianę Raul łyknął wody ze swojej szklanki, krztusząc się przy tym. Czarnowłosego wyprowadzili na ganek, potem zaś, nie zwracając uwagi na jego łzy i zapewnienia o niewinności, zaciągnęli na podwórzec. Raul wyszedł za nimi bezmyślnie, jak automat. Zdzierali odzież z młodzieńca, ktoś świsnął nad nim knutem. Dziedzic pokrzykiwał zachęcająco, trzymając przed sobą wyrywającego się syna.
– Nie ma się co wymigiwać! Patrz i ucz się…
Bruneta rozciągnęli na trawie, trzymając za ręce i nogi. Krzepki parobek zaczął chłostać go knutem. Raul pragnął odejść, ale stał jak skamieniały. Dziedzic wciąż dogadywał:
– Przyłóżcie złodziejowi, bo zasłużył! Jeszcze, jeszcze!
– Dosyć! Przestańcie! – wrzasnęła dziedziczka, wbiegając na ganek.
Kucharka złapała ją wpół i wciągała z powrotem do środka. Panna krzyczała dalej:
– On nie mógł! To nie on!
Jej ojciec odwrócił się ku niej z pochmurnym obliczem. Kucharka wepchnęła ją w końcu do wnętrza, sama zalewając się łzami. Zza zatrzaśniętych drzwi dał się słyszeć rozpaczliwy okrzyk:
– Bestie!
Raul poczuł się bardzo źle. Oparł się o ścianę budynku, gryząc dłoń i czując na języku smak krwi.
Bicz opadał, świszcząc i przecinając skórę. Po czwartym uderzeniu nie trzeba już było przyciskać siłą Barta do ziemi. Reszta parobków stała w pobliżu, zbita w gromadkę o pobladłych licach.
– Tato! – zawył w tym momencie syn dziedzica głosem zranionego zwierzątka. – Tato, wybacz! Zostawcie Barta! Nie róbcie tego!
Padł przed ojcem na kolana, a wtedy z jego dłoni wyleciały dwa miedziaki i potoczyły się po trawie.
Nastała kompletna cisza. Knut przestał świszczeć, umilkły też jęki Barta. Po chwili rozległ się płacz chłopaczka.
– To nie on zabrał… To ja… Wybacz…
Ojciec patrzył nań w osłupieniu, poruszając bezdźwięcznie wargami.
Potem wszyscy, oprócz leżącego nieruchomo w trawie młodzieńca, popatrzyli na schylonego pod ścianą, boleśnie skurczonego Marrana.
Tłukli go całą gromadą.
Najpierw go wychłostali, potem zapłakana kucharka biła go wałkiem po plecach.
– A masz! Fałszywy jasnowidz, żmija jadowita!
Potem dziedzic skopał jego brzuch ciężkimi buciorami.
– A masz, przybłędo! Masz, psie!
Parobkowie lali go grupowo, ciągnęli za włosy i pluli mu w twarz, dopóki Raul nie stracił przytomności.
Wrzucili go półżywego do rowu pełnego brudnej wody. To go otrzeźwiło. Usłyszał nad sobą głosy:
– Jeszcze nie zdechł?
– Ledwie zipie… Jasnowidz!
– Podtop go dla pewności.
– Szkoda rąk brudzić…
Głosy się oddaliły. Raul ostrożnie poruszył ręką i namacał cudem ocalone w strzępach odzieży zawiniątko.
Leżał w rowie na poboczu sporego gościńca. Przed oczami miał gąsienicę przygniecioną kamieniem. Robak wił się rozpaczliwie, a przez różową skórę prześwitywały ciemnofioletowe wnętrzności.
Pławiąc się w mętnej wodzie, sam się poczuł takim nędznym robakiem, oczekującym już tylko równie marnej, żałosnej śmierci.
– No cóż, mój drogi – oznajmił Lart następnego dnia po bankiecie w ratuszu – kolejny raz przekonałem się, że w trudnych sytuacjach jesteś równie pomocny, jak kamienny bałwan. Dlatego dzisiaj strzec będziesz naszych komnat.
Nie miałem zamiaru się sprzeciwiać. Obserwowałem ze smutkiem, jak przesypuje do sakiewki garść złotych monet i wybiera się na poszukiwania śladów mitycznej Trzeciej Siły w miasteczku Karat. Już w drzwiach rzucił jeszcze przez ramię:
– I nie waż się wychodzić za próg, choćby nawet cała gospoda waliła się i paliła!
Jego kroki ucichły na schodach. Poczułem się więźniem złotej klatki, jakby na ironię otoczonym zbytkiem i komfortem.
Zegar na wieży ratusza wybił jedenastą rano. Przespacerowawszy się po komnacie, przysiadłem w końcu na parapecie i zacząłem obserwować przechodniów. Wszyscy wydawali mi się teraz odpychającymi, w najwyższym stopniu nikczemnymi osobnikami i głupimi zarozumialcami. Jeśli chodzi o kobiety, nie zauważyłem ani jednej zasługującej na uwagę. Wzdychając z goryczą, wspominałem rodzinny kraj, karczmarza nalewającego mi na kredyt, milutką Dannę uważającą mnie za „ucznia czarnoksiężnika”… Po szybie spacerowała mucha, z którą bezwzględnie się rozprawiłem.
W chwili ostatecznego duchowego upadku usłyszałem pukanie do drzwi. Zamarłem, niemile zaskoczony. Stukanie się powtórzyło, tym razem nieco głośniejsze.
Struchlałem. Co innego udawać czarownika przy pomocy i w obecności Legiara, całkiem zaś co innego popisywać się w pojedynkę rzekomą mocą magiczną. Małoduszny lęk skłaniał mnie, żeby się nie ujawniać.
Pukanie jednak się powtórzyło. W końcu ruszyłem ku drzwiom, próbując po drodze wyobrazić sobie sposób zachowania odpowiedni dla wielkiego maga.
– O co chodzi? – warknąłem, uchylając drzwi.
Ujrzałem wpatrzone we mnie chabrowe oczęta czarującej osóbki w czepeczku i fartuszku pokojówki. Odetchnąłem z ulgą.
– Panie czarodzieju – zaczęła cienkim, drżącym głosem dziewczyna – proszę wybaczyć… Sprzątanie… Przepraszam…
Wykonała uroczy dyg, przysiadając niemal na podłodze.
Cofnąłem się w głąb pokoju, nie wierząc swojemu szczęściu. Służąca, trochę ośmielona, wniosła do środka wiadro wody i szczotkę na długim kiju.
Miała nie więcej niż szesnaście lat. Sięgała mi głową do ramienia, choć nie jestem szczególnie wysoki. Spod wykrochmalonego czepeczka wymykały się rudawe kosmyki, na okrągłym, rumianym liczku malowała się determinacja, by wykonać jak najsumienniej trudną misję sprzątania pokojów czarodzieja.
Los postanowił wynagrodzić mi najwidoczniej upokorzenia doznane na wczorajszej uczcie u burmistrza.
Dziewczyna wzięła się do pracy. Wydobyła z wiadra szmatę ociekającą wodą, zręcznie owinęła nią szczotkę i wsunęła pod fotel, na którym siadłem z podwiniętymi nogami. Skromnie spuszczała chabrowe oczęta, starając się na mnie nie patrzeć.
– Jak ci na imię? – spytałem nonszalancko.
– Mirena – szepnęła nieśmiało.
Byłem zachwycony. Służąca zamiatała podłogę, mając zakasane rękawy, co uwydatniało jej delikatne rączki. Czepeczek zsunął się na czoło, odsłaniając śliczny, rudawy loczek na karku.
Sprzątała dość niedbale. Mnie osobiście zdarzało się zmywać podłogę u czarodzieja czyściej i dokładniej. Miałem ochotę dać jej lekcję porządnego sprzątania. W tej chwili wyprostowała się, poprawiając dłonią niesforny czepek i nasze oczy się spotkały. Zarumieniła się z tego powodu.
– Czy pan czarodziej byłby uprzejmy – zaszczebiotała – wezwać swego sługę, żeby… karnisz…
Zacięła się.
– Co, moja miła? – zapytałem życzliwie.
– Przetrzeć karnisz – wyszeptała. – Jest za wysoko, nie dosięgnę…
Zrozumiałem w końcu, że chciałaby zetrzeć kurz z karnisza nad oknem, który był dla niej równie wysoko jak niebo.
– Nie ma tego mojego próżniaka – odparłem zatroskany. – Musiałem go gdzieś wysłać z ważnym zleceniem. Cóż począć?
Zacisnęła usteczka, zdecydowanie pokręciła głową i weszła na parapet.
Gdyby jej ręce były o połowę dłuższe, zapewne zdołałaby dosięgnąć karnisza, stojąc na czubkach palców. Chwilę przyglądałem się jej nieudolnym akrobacjom, w końcu podszedłem, objąłem ją w talii i podniosłem.
Ważyła tyle, ile jednoroczny kociak. Pod gorsecikiem falowała ciepła pierś. Szarpnęła się w pierwszej chwili, potem uspokoiła się, widząc, że nic jej nie grozi. Wisząc w powietrzu, wyciągnęła do góry dłoń i strząsnęła mi na głowę chmurę kurzu.
Ostrożnie odstawiłem ją na parapet. Szybko zeskoczyła na podłogę i rzuciła się do wiadra, jakby szukając w nim ochrony.
– No i załatwione – powiedziałem łagodnie.
Chabrowe oczęta były szeroko otwarte, szczupła pierś ciągle falowała pod fartuszkiem.
– Czarodzieje są dziwnymi ludźmi, Mireno – zacząłem, robiąc krok w jej stronę. – Muszą wciąż podróżować, walczyć z demonami i pomagać ludziom… Ty, na przykład, potrzebujesz pomocy?
Cofnęła się, trzymając przed sobą szmatę, niczym białą flagę. Uśmiechnąłem się wyrozumiale.
– Dziecko, czarownicy nie są wcale tacy, jakimi się wydają. Spójrz choćby na mnie. Jak widzisz, jestem młody. Widziałem już jednak takie rzeczy, jakich nie jesteś w stanie sobie wyobrazić… Rzuć tę szmatkę. Dokonałem wielu bohaterskich czynów, ale teraz pragnę już tylko spokoju. Odłóż ścierkę na podłogę. Spokoju chcę i żeby w kominie trzaskały polana, a obok był ktoś bliski… Rzuć wreszcie tę szmatę!
Miała wyschnięte, spierzchnięte wargi. Ścierka plasnęła o podłogę, wzniecając rozbryzganą fontannę.
– Och, panie czarodzieju – szeptała służąca, cofając się I drżąc na całym ciele. – Zawsze usługiwałam ważnym gościom, ale czarownika jeszcze nie widziałam. Znam swoje miejsce, panie! Jestem prostą dziewczyną, boję się szlachetnie urodzonych!
– Nie bój się, moje dziecko… jestem bezwzględny dla wrogów, lecz ty to co innego…
Porwałem ją w ramiona i pospiesznie niosłem do sypialni. Nagle zatrzeszczały przeklęte drzwi.
Oczywiście był to wszędobylski Lart, który widząc moje zmieszanie, uśmiechnął się tylko cynicznie.
Mirena odsunęła się ode mnie, poprawiając czepeczek.
– Nie przeszkadzam, mój panie? – spytał troskliwie Lart.
Wymamrotałem coś niecenzuralnego. Służąca od razu się zreflektowała.
– Ach, to służący jaśnie pana! Jeszcze nie posprzątałam w jego pokoiku!
Chwyciwszy wiadro, szmatę i szczotkę, pobiegła do służbówki. Lart odprowadził ją oceniającym spojrzeniem, chrząknął znacząco i ruszył w ślad za nią. Pozostałem pośrodku salonu z nogami w kałuży wody.
Mierana długo nie wracała. Odgłos szorowania mokrej podłogi szybko ucichł. Podszedłem do kotary, zakrywającej wejście do służbówki i podsłuchiwałem. Znajomy, cieniutki głosik powtarzał z przejęciem:
– Więc mówię mu, że boję się wielkich panów, a zwłaszcza czarowników!
– A służących? – zapytał żywo Lart.
– Nie… – szepnęła zmieszana.
Zrobiło się cicho. Potem dziewczęcy głosik kilkakrotnie zaszczebiotał „nie wolno”. Poczułem, jak skręcają mi się trzewia.
Usłyszałem, jak za kotarą upadło coś ciężkiego. Dziewczęcy głosik coś jeszcze kwilił, potem ucichł. Lart mruczał jakieś uspokajające słówka.
Głucho odezwał się zegar na wieży.
Czując, że cały oblewam się potem, odwróciłem się i odszedłem, byle dalej od tego niemiłego dla mnie mamrotania.
Nagle zatrzymał mnie dziwny, niepodobny do niczego, przerażający dźwięk. Niegłośny, lecz przenikliwy, jak syk rozdrażnionej żmii. Lart wrzasnął. Nie słyszałem jeszcze nigdy, by tak przeraźliwie krzyczał. Rzuciłem się z powrotem i odsunąłem kotarę.
Mała, głupiutka Mirena stała w kącie pokoiku z rozpuszczonymi, potarganymi włosami. Jej twarz zmieniła się nie do poznania, oczy uciekły w głąb czaszki. Usta miała półotwarte. Usta ani język nie poruszały się, a jednak z jej gardła wydobywał się obcy, niski głos.
– Ona obserwuje… Szuka go, Legiarze… Jej tchnienie jest pośród nas… Potrzebny jej Odźwierny…
Nabrałem powietrza do płuc, żeby krzyknąć z całej siły. Lart uprzedził ten zamiar, zasłaniając mi usta dłonią.
Z nieruchomych ust Mireny ciągle wypływały kolejne syczące i bulgoczące słowa.
– Nadchodzi… Czyha za progiem… Czeka… Niedługo już będzie czekać… Rdza, rdza! Pamiętaj, Legiarze! Ogniu, oświeć me oczy! Ciemna otchłań w miejsce słońca. Ostrze spływa kroplami krwi… Spójrz, ona…
Dziewczyna westchnęła spazmatycznie, drgnęła całym ciałem i upadła na podłogę. Rzuciliśmy się do niej.
Spała mocno i spokojnie jak dziecko.
– To był znak – szepnął pobladły Legiar. – Omen.