Popadłem w nie lada kłopoty. Większe niż byłbym w stanie sobie wyobrazić. Trudno wyjaśnić w skrócie, w jaki sposób znalazłem się w takich opałach, więc może lepiej zacznę od początku.
Po ukończeniu szkoły handlowej w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym roku dostałem dobrą pracę jako monter zaworów sfinksowych na linii produkcyjnej Starling Spaceship. Naprawdę lubiłem te ogromne statki, mknące na Cygnusa, Alphę Centauri i na całą masę innych gwiazd. Byłem młodym człowiekiem z przyszłością, miałem przyjaciół. Znałem także sporo dziewczyn.
Ale nie wszystko szło dobrze.
Robota była niezła, nie mogłem jednak dać z siebie więcej przez te okropne ukryte kamery stale śledzące moje ręce. Nie chodzi mi nawet o same kamery, ale o warkot, jaki wydawały. Trudno się było przy nim skoncentrować.
Poskarżyłem się w Wydziale Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Powiedziałem: „Słuchajcie, dlaczego nie zainstalujecie nowoczesnych, cichych kamer, jakie mają wszyscy inni?” Ale byli zbyt zajęci, żeby zrobić cokolwiek w tej sprawie.
Wtedy zaczęło mnie drażnić wiele drobnych rzeczy. Na przykład podsłuchiwacz ukryty w moim telewizorze. FBI nigdy nie zestrajało go właściwie, więc buczał całą noc. Skarżyłem się setki razy. Tłumaczyłem: „Słuchajcie, u nikogo innego podsłuchiwacz nie szumi tak jak mój. Dlaczego akurat padło na mnie?” Ale oni zawsze wygłaszali tę samą orację na temat zwycięstwa w zimnej wojnie i niemożliwości zadowolenia wszystkich.
Takie sytuacje sprawiają, że człowiek czuje się nie doceniony. Podejrzewałem, że mój rząd się mną nie interesuje.
Weźmy na przykład mojego szpiega. Byłem podejrzanym kategorii 18-D — tej samej co wiceprezydent — a to oznaczało niepełną inwigilację. Ale mój szpieg musiał uważać się za postać z filmów gangsterskich, bo zawsze nosił brudny trencz i kapelusz z zagiętym rondem przysłaniającym oczy. Był szczupłym, nerwowym facetem i niemal deptał mi po piętach obawiając się, że mnie zgubi.
Cóż, robił wszystko, na co było go stać. Doszedłem do wniosku, iż szpiegowanie to konkurencyjny biznes i widząc jak słaby jest w tej sprawie, nie byłem w stanie opanować współczucia. Żenowało nawet bycie jego podejrzanym. Przyjaciele śmiali się do rozpuku, kiedy tylko pojawiłem się z takim cieniem, dyszącym za moimi plecami.
— Bill — mawiali — czy to wszystko, na co cię stać?
A poza tym zrażał do mnie dziewczyny.
Oczywiście udałem się do Komitetu Dochodzeniowego Senatu i zapytałem: „Słuchajcie, dlaczego nie możecie dać mi wykwalifikowanego szpiega, takiego, jakich mają moi przyjaciele?”
Powiedzieli, że postarają się, ale wiedziałem, że i tak nic nie zrobią.
Wszystkie te drobne z pozoru sprawy doprowadziły mnie do granic wytrzymałości, a każdy psycholog powie wam, że nie potrzeba wiele, aby wyprowadzić człowieka z równowagi. Miałem dosyć ignorowania mnie, tego ciągłego lekceważenia.
Wtedy właśnie zacząłem myśleć o przestrzeni kosmicznej. Tam były miliardy kilometrów kwadratowych nicości, upstrzone gwiazdami, których nie udało się zliczyć. I dostatecznie dużo planet podobnych do Ziemi, żeby starczyło dla każdego mężczyzny, kobiety i dziecka. Na pewno znajdzie się wolne miejsce także i dla mnie.
Kupiłem „Wielki rejestr wszechświata” i znajdującego się w strzępach „Pilota galaktycznego”. Przeczytałem „Księgę pływów grawitacyjnych” i „Tabele pilota międzygwiezdnego”. Wreszcie stwierdziłem, że więcej już się nie nauczę.
Wszystkie oszczędności poszły na stary gwiezdny kliper Chryslera. Ten antyk miał przecieki tlenu wzdłuż nieszczelnych spawów, nadwrażliwy stos atomowy i napęd zakrzywiający tor lotu, który sprawiał, że nie wiadomo było właściwie, gdzie się doleci. Dosyć niebezpieczny, ale ryzykowałem co najwyżej własnym życiem. A przynajmniej tak sądziłem.
Dostałem więc paszport, załatwiłem deklaracje celne, certyfikat i resztę potrzebnych papierów oraz zastrzyki przeciw chorobie kosmicznej. Odebrałem wypłatę za ostatni tydzień i pomachałem w stronę warczących kamer. W domu spakowałem ubrania i powiedziałem do widzenia szumiącemu monotonnie podsłuchiwaczowi. Na ulicy uścisnąłem dłoń mojemu biednemu szpiegowi i życzyłem mu więcej szczęścia.
Spaliłem za sobą wszystkie mosty.
Pozostały tylko ostatnie formalności, więc pospieszyłem do Biura Ostatecznej Odprawy. Urzędnik o nienaturalnie bladych dłoniach i sztucznej opaleniźnie na twarzy popatrzył na mnie z niesmakiem.
— Gdzie chce pan lecieć? — zapytał.
— W kosmos — odparłem wesoło.
— Oczywiście. Ale dokąd dokładnie?
— Nie wiem jeszcze. Po prostu w kosmos. Głęboki kosmos. Przed siebie.
Urzędnik westchnął ciężko.
— Jeśli mam dokonać odprawy, musi pan określić to bardziej precyzyjnie. Zamierza pan osiedlić się na planecie leżącej w amerykańskim kosmosie? A może wyemigrować do brytyjskiego? Duńskiego? Albo francuskiego?
— Nie wiedziałem, że są jacyś właściciele kosmosu — odpowiedziałem ze zdziwieniem.
— Więc jest pan po prostu niedoinformowany — skwitował z pełnym wyższości uśmieszkiem. — Stany Zjednoczone określiły, że do nich należy kosmos między koordynatami 2XA a D2B, poza niewielkim i mało znaczącym fragmentem przyznanym Meksykowi. Rosja ma przestrzeń między koordynatami 3DB i LO2 — nic ciekawego, mogę pana zapewnić. Są jeszcze sektory belgijski, chiński, cejloński, nigeryjski…
— A gdzie jest wolny kosmos? — przerwałem mu.
— Nie ma takiego.
— Wcale? To jak daleko sięgają granice?
— Do nieskończoności — odparł dumnie.
Na moment zrobiło mi się niedobrze. Nigdy nie przyszła mi do głowy myśl, że każdy skrawek bezkresnego kosmosu ma już swego właściciela. Ale z drugiej strony to rzecz normalna. Przecież ludzie mają głęboko zakorzenione poczucie własności.
— Chcę więc polecieć do amerykańskiego sektora — zdecydowałem. Wtedy zdawało się to nie mieć żadnego znaczenia, chociaż przyszłość pokazała, że było inaczej.
Urzędnik poważnie pokiwał głową. Sprawdził moje dane aż do wieku pięciu lat — uważając, że głębiej nie ma już sensu zaglądać — i wydał mi ostateczne zezwolenie.
W porcie kosmicznym już wcześniej zajęto się moim statkiem, więc zdołałem wystartować nie rozrywając śluzy. Dopiero gdy Ziemia najpierw skurczyła się do rozmiarów punkciku, aż w końcu zniknęła, uświadomiłem sobie, że wreszcie jestem sam.
Pięćdziesiąt godzin później, przeprowadzając rutynową kontrolę zapasów, zauważyłem że jeden z worków zawierających warzywa ma kształt niepodobny do pozostałych. Otworzyłem go i zamiast stu funtów ziemniaków znalazłem dziewczynę.
Pasażerka na gapę. Przyglądałem się jej z otwartymi ustami.
— Nie pomożesz mi wydostać się z tego opakowania? — zapytała. — Może wolisz z powrotem zamknąć worek i zapomnieć, że mnie widziałeś?
Nie pozostało mi nic innego, jak pomóc jej wyjść. Była szczupłą dziewczyną o rudoblond włosach, odcieniem przypominających płomienie wydobywające się z dysz statku kosmicznego. Jej przybrudzona twarz miała zuchwały wyraz, a błękitne oczy przysłaniała mgiełka rozmarzenia. Na Ziemi bez wahania przeszedłbym dwadzieścia kilometrów, żeby się z nią spotkać. W kosmosie nie byłem jednak tego taki pewien.
— Możesz dać mi coś do jedzenia? — zapytała. — Od startu żywiłam się wyłącznie surową marchewką.
Przygotowałem jej kanapkę, a kiedy jadła, zapytałem:
— Co tu robisz i skąd się wzięłaś?
— Nie zrozumiałbyś — mruknęła między kęsami.
— Zrozumiałbym na pewno.
Podeszła do bulaja i wyjrzała przezeń na gwiazdy — głównie amerykańskie — jaśniejące w pustce amerykańskiego kosmosu.
— Chciałam być wolna — wyjaśniła.
— Co?
Zmęczona opadła na moją koję.
— Zapewne uznasz mnie za romantyczkę — powiedziała cicho. — Należę do głupców, którzy ciemną nocą recytują sobie poezje i płaczą przed jakimś idiotycznym posążkiem.
Żółte jesienne liście wywołują we mnie drżenie, a rosa na zielonej łące wydaje mi się łzami Ziemi. Mój psychiatra twierdzi, że nie pasuję do otoczenia.
Wyraźnie zmęczona przymknęła oczy. Siedzenie w worku na ziemniaki przez pięćdziesiąt godzin rzeczywiście może być wyczerpujące.
— Realia życia na Ziemi przygnębiały mnie — ciągnęła. — Nie mogłam ich ścierpieć — dyscyplina, niedosyt, zimna wojna, gorąca wojna, wszystko. Chciałam śmiać się na świeżym powietrzu, biegać wśród zielonych pól, spacerować samotnie przez mroczne lasy, śpiewać…
— Ale dlaczego wybrałaś akurat mnie?
— Ty też szukałeś wolności. Jeśli nalegasz, odejdę.
To był dość głupi pomysł, szczególnie tu na statku, gdzieś w głębi kosmosu. A nie miałem wystarczająco dużo paliwa, żeby zawrócić.
— Możesz zostać — rzekłem wreszcie.
— Dziękuję — powiedziała bardzo miękko. — A więc rozumiesz.
— Oczywiście, oczywiście. Najpierw jednak musimy sobie wyjaśnić lalka spraw. Przede wszystkim… — Ale ona już zasnęła na mojej koi, z pełnym nadziei uśmiechem na ustach.
Natychmiast przeszukałem jej torebkę. Znalazłem pięć szminek, puderniczkę, flakonik perfum Venus V, kieszonkowe wydanie poezji i odznakę z napisem „Agent specjalny, FBI”.
Oczywiście podejrzewałem to. Dziewczyny nie mówią o sobie w ten sposób, ale szpiedzy zawsze.
Miło było wiedzieć, że mój rząd wciąż się o mnie troszczy. Dzięki temu kosmos wydawał się mniej obcy.
Statek coraz bardziej zagłębiał się w amerykański sektor. Pracując po piętnaście godzin na dobę zdołałem zachować w przyzwoitym stanie napęd zakrzywiający tor lotu, stos atomowy w miarę chłodny i nawet pouszczelniałem dziury na spawach kadłuba. Mavis O’Day (bo tak nazywała się moja agentka) przygotowywała wszystkie posiłki, zajmowała się utrzymaniem porządku, a przy okazji nafaszerowała cały statek mnóstwem miniaturowych kaset. Szumiały okropnie, ale udawałem, że tego nie zauważam.
Mimo wszystko nawet w tych okolicznościach stosunki z panną O’Day układały się całkiem poprawnie.
Podróż przebiegała dosyć monotonnie, nawet szczęśliwie, do czasu aż to się wydarzyło.
Właśnie drzemałem przy konsoli, kiedy nagle intensywne światło rozbłysło przed dziobem, nieco z prawej. Odskoczyłem do tyłu, przewracając Mavis, która właśnie wkładała nową rolkę filmu do swojej kamery numer trzy.
— Przepraszam — wyjąkałem.
— Och, depcz mnie, kiedy tylko chcesz — odpowiedziała ze śmiechem.
Pomogłem jej wstać. Bliskość Mavis była niebezpiecznie przyjemna, a oszałamiający zapach Venus V drażnił mi nozdrza.
— Już możesz mnie puścić — rzekła.
— Wiem — odpowiedziałem i trzymałem dalej. Pobudzony jej bliskością, jakby z daleka usłyszałem własny głos:
— Mavis… nie znamy się długo, ale…
— Tak, Bill? — zapytała ciekawie.
W szaleństwie tej chwili zapomniałem o naszej zależności i obowiązującej relacji podejrzany — szpieg. Nie wiem, co jeszcze mógłbym powiedzieć, ale właśnie wtedy na zewnątrz znów rozbłysło światło.
Puściłem dziewczynę i pospieszyłem do konsoli. Z trudem zatrzymałem stary kliper gwiezdny i rozejrzałem się wokół.
Przed nami, w bezkresie kosmosu, wisiał niewielki odłam skalny. Na nim znajdował się chłopiec w kombinezonie kosmicznym, trzymający pudełko flar i tulący do siebie pieska przyodzianego także w strój próżniowy.
Pospiesznie wciągnęliśmy go do wnętrza i rozpięliśmy kombinezon.
— Mój piesek… — odezwał się chłopiec.
— Nic mu nie jest, synku — uspokoiłem go.
— Bardzo przepraszam, że wprosiłem się w ten sposób.
— Nie ma o czym mówić. Co tam robiłeś?
— Proszę pana — zaczął drżącym głosem — muszę zacząć od początku. Mój tata był doświadczalnym pilotem kosmicznym i zginął na posterunku, próbując pokonać barierę światła. Mama ostatnio jeszcze raz wyszła za mąż. Jej obecny małżonek to potężny człowiek z ciemnymi włosami, małymi rozbieganymi oczkami i wąskimi zaciśniętymi ustami. Do niedawna pracował w dużym sklepie. Nie lubił mnie od samego początku. Pewnie przypominałem mu mojego ojca, z jasnymi lokami, dużymi okrągłymi oczami i wesołym usposobieniem. Różnie między nami bywało. Aż wreszcie zmarł jego wuj (w podejrzanych zresztą okolicznościach) i odziedziczył posiadłość w brytyjskim sektorze kosmosu.
— Wyruszyliśmy więc tam naszym statkiem — ciągnął. — Kiedy dotarliśmy do tego opustoszałego miejsca, zwrócił się do mamy: „Rachel, on jest już wystarczająco duży, żeby samemu dać sobie radę”. Matka odpowiedziała: „Dirk, on jest taki młody!” Ale łagodna mama o wyjątkowo miękkim sercu nie mogła przeciwstawić się człowiekowi o nieugiętej woli, którego nigdy nie nazwę ojcem. Wpakował mnie w kombinezon, wręczył pudełko flar, ubrał Flickera w jego strój kosmiczny i powiedział: „W dzisiejszych czasach chłopiec z powodzeniem może sobie poradzić w kosmosie”. „Proszę pana, próbowałem się bronić, w zasięgu dwustu lat świetlnych nie ma tu żadnej planety…”. „Poradzisz sobie”, przerwał mi i wypchnął na tę skałę.
Dzieciak urwał, żeby zaczerpnąć powietrza, a Flicker popatrzył na mnie wilgotnymi, okrągłymi oczami. Dałem psu miskę mleka i chleb, i patrzyłem jak chłopak je kanapkę z masłem orzechowym. Mavis zaprowadziła go wreszcie do pomieszczenia mieszkalnego i troskliwie ułożyła do łóżka.
Wróciłem do kokpitu, ponownie uruchomiłem napęd i włączyłem interkom.
— Obudź się, ty mały idioto! — usłyszałem głos Mavis.
— Niech mi pani da spać — bronił się dzieciak.
— Obudź się! Po co Kongres cię tu przysłał? Czy oni nie wiedzą, że to sprawa FBI?
— On został przeklasyfikowany na podejrzanego 10-F. Wymaga więc pełnej inwigilacji.
— Tak, ale od tego ja tu jestem — krzyknęła dziewczyna.
— W poprzedniej sprawie nie poradziła sobie pani jak należy. Przykro mi, ale bezpieczeństwo jest najważniejsze.
— A więc przysłali ciebie — powiedziała Mavis łkając. — Dwunastoletnie dziecko…
— Za siedem miesięcy będę już miał trzynaście lat.
— Dwunastoletnie dziecko! A ja tak bardzo się starałam! Studiowałam, czytałam książki, chodziłam na wieczorowe kursy, słuchałam wykładów…
— Ciężka sprawa — powiedział chłopiec ze współczuciem. — Ja chcę być doświadczalnym pilotem kosmicznym. W moim wieku to jedyny sposób, żeby wylatać trochę godzin. Sądzi pani, że pozwoli mi kierować tym statkiem?
Wyłączyłem interkom. Wreszcie powinienem czuć się doceniony. Całą dobę obserwowało mnie teraz dwoje szpiegów. To oznaczało, że byłem kimś. Kimś, z kogo nie wolno było spuszczać oczu.
Ale tak naprawdę moi szpiedzy to tylko dziewczyna i dwunastoletni chłopiec. Musieli widocznie sięgać już do głębokich rezerw, skoro przysyłali kogoś takiego.
Mój rząd wciąż mnie upokarzał w typowym dla siebie stylu.
Radziliśmy sobie dobrze kontynuując lot. Młody Roy, jak nazywaliśmy chłopca, przejął pilotowanie statku, a jego piesek siedział czujnie na miejscu drugiego pilota. Mavis nadal gotowała i dbała o porządek. Ja spędzałem czas na uszczelnianiu spawów. Byliśmy niezwykle szczęśliwą grupą składającą się ze szpiegów i podejrzanego.
Wreszcie znaleźliśmy nie zamieszkaną planetę, wyglądem przypominającą Ziemię. Podobała się szczególnie Mavis, bo była niewielka i dość ładna, z zielonymi łąkami i mrocznymi lasami, o jakich czytała w swoich poezjach. Młodemu Royowi podobały się czyste jeziora i góry, akurat odpowiednie do wspinaczki dla takiego młodzieńca jak on.
Wylądowaliśmy i zaczęliśmy się zagospodarowywać.
Młody Roy natychmiast zaopiekował się zwierzętami, które rozmroziłem po wyjęciu z zamrażarki. Mianował się strażnikiem krów i koni, obrońcą kaczek i gęsi, wartownikiem świń i kurcząt. Zajęło go to tak bardzo, że jego raporty kierowane do senatu były coraz rzadsze, aż wreszcie zupełnie przestał je wysyłać.
Naprawdę nie można było spodziewać się niczego więcej po szpiegu w jego wieku.
Najpierw rozstawiłem kopulaste namioty i obsiałem kilka akrów gruntu. Potem wspólnie z Mavis odbywaliśmy długie spacery po ciemnym lesie i otaczających go żółtozielonych polach.
Pewnego dnia zabraliśmy ze sobą lunch i urządziliśmy piknik u stóp niewielkiego wodospadu. Rozpuszczone włosy Mavis spływały na ramiona, a w jej błękitnych oczach jaśniało coś zachwycającego. Zupełnie nie wyglądała na szpiega i wciąż musiałem sobie przypominać o naszych rolach.
— Bill — odezwała się cicho po chwili milczenia.
— Tak?
— Nic.
Dłonią rozczesywała źdźbła traw. Nie wiedziałem, co mają znaczyć te objawy zażenowania. Ale nagle jej dłoń znalazła się w pobliżu mojej. Nasze palce zetknęły się i splotły ze sobą.
Długo milczeliśmy. Nigdy nie byłem tak szczęśliwy.
— Bill?
— Tak?
— Bill, mój drogi, czy kiedykolwiek…
Nigdy się nie dowiem, co zamierzała powiedzieć, ani jak dalej potoczyłaby się rozmowa. W tej właśnie chwili ciszę zakłócił ryk silników. Z nieba opadał statek kosmiczny.
Ed Wallace — jego pilot — był siwowłosym starszym mężczyzną w kapeluszu z wygiętym rondem i w trenczu. Pracował podobno w Clear-Flo i zajmował się oczyszczaniem zasobów wodnych. Ponieważ nie potrzebowałem skorzystać z jego usług, podziękował mi i odszedł.
Ale nie oddalił się na dobre. Silnik jego statku ryknął raz i zapadła przerażająca cisza.
Przejrzałem mechanizm napędowy i stwierdziłem, że rozpadł się zawór sfinksowy. Zrobienie nowego za pomocą podręcznych narzędzi zajęłoby mi miesiąc.
— To straszny pech — mruknął. — Chyba będę musiał tu zostać.
— Chyba tak — przyznałem.
Z żalem popatrzył na swój statek.
— Nie mogę zrozumieć, jak to się mogło stać.
— Może dlatego, że potraktował pan zawór piłą — zasugerowałem i odszedłem. Widać było bowiem wyraźne ślady po cięciu.
Pan Wallace udał, że mnie nie usłyszał. Tego wieczoru podsłuchałem jego raport nadawany przez radio międzygwiezdne, które funkcjonowało idealnie. Jego pracodawcą, co dość ciekawe, nie było żadne Clear-Flo, ale Wywiad Centralny.
Pan Wallace był dobrym farmerem, chociaż większość czasu spędzał węsząc wokół z kamerą i notatnikiem. Jego obecność zmusiła do większych wysiłków młodego Roya. A ja wraz z Mavis przestaliśmy spacerować po mrocznym lesie i wszystko wskazywało na to, że nie znajdziemy okazji, by wrócić na żółtozielone pola i dokończyć nie dopowiedziane zdania.
Za to nasze małe osiedle rozrastało się, bowiem docierali tu i inni goście. Wpadli mężczyzna wraz z żoną z Wywiadu Regionalnego, udając wędrownych zbieraczy owoców. Za nimi pojawiły się dwie fotograficzki, w rzeczywistości reprezentujące Wykonawcze Biuro Informacyjne, a wreszcie młody dziennikarz, który właściwie pracował dla Rady Moralności z Idaho.
Każdemu nawalał zawór sfinksowy, kiedy przychodził czas na opuszczenie planety.
Nie wiedziałem czy powinienem czuć się dumny, czy zawstydzony. Obserwowało mnie pół tuzina szpiegów, ale każdy z nich należał co najmniej do drugiej kategorii w tym fachu. Po kilku tygodniach pobytu na planecie niezmiennie angażowali się w pracę na farmie, zaniedbując wykonywanie swych obowiązków szpiegowskich.
Ich postępowanie wywoływało we mnie refleksje pełne goryczy. Wyobrażałem sobie siebie jako królika doświadczalnego dla nowicjuszy — kogoś, na kim wyostrzą sobie zęby. Byłem podejrzanym, którego oddawano pod nadzór szpiegom zbyt starym lub zbyt młodym, nieskutecznym, roztargnionym albo po prostu niekompetentnym. Postrzegałem siebie jako obiekt zainteresowania przydzielany szpiegom odstawianym na boczny tor, beztalenciom lub czekającym już tylko na emeryturę.
Ale na co dzień nie martwiło mnie to zbytnio. Posiadałem pozycję, chociaż dość trudno było ją zdefiniować. Byłem szczęśliwszy niż kiedykolwiek przedtem na Ziemi, a moi szpiedzy tworzyli grono miłych i uczynnych ludzi.
Nasza mała kolonia była szczęśliwa i bezpieczna.
Myślałem, że tak pozostanie już na zawsze.
I nagle, pewnego feralnego wieczoru, nastąpiło nieoczekiwane ożywienie. Najwidoczniej przekazywano jakąś ważną wiadomość, bo szpiedzy uruchomili wszystkie radia. Musiałem poprosić kilku spośród nich, żeby wspólnie ją odbierali, bo bałem się o przeciążony generator.
Wreszcie radia zamilkły i szpiedzy zaczęli konferować.
Prowadzone szeptem narady trwały całymi godzinami. Następnego ranka zebrali się wszyscy w salonie, z twarzami bladymi i smutnymi. Mavis wystąpiła naprzód, przemawiając w imieniu całej grupy.
— Zdarzyło się coś strasznego — rzekła do mnie. — Ale najpierw musimy ci coś zdradzić. Bill, nikt z nas nie jest tym, za kogo się podaje. Wszyscy jesteśmy szpiegami pracującymi dla rządu.
— Co? — udałem zdziwienie, nie chcąc nikogo urazić.
— To prawda — ciągnęła. — Obserwowaliśmy cię, Bill.
— Co? — powtórzyłem. — Nawet ty?
— Nawet ja — przyznała smutnym tonem Mavis.
— Ale teraz to już koniec — nie wytrzymał młody Roy.
To mną poruszyło.
— Dlaczego? — zapytałem, tym razem naprawdę zaskoczony.
Popatrzyli po sobie niezdecydowani. Wreszcie odezwał się pan Wallace, wyginając rondo kapelusza w zrogowaciałych dłoniach.
— Bill, powtórne pomiary wykazały właśnie, że ten sektor kosmosu nie należy do Stanów Zjednoczonych.
— A więc do jakiego kraju?
— Uspokój się — odparła Mavis. — Spróbuj zrozumieć.
Cały ten sektor został dziwnym trafem przeoczony w trakcie międzynarodowych pomiarów i teraz nie może zostać przywłaszczony przez żadne z państw. Ponieważ jesteś pierwszym, który się tu osiedlił, ta planeta i kilkanaście milionów kilometrów otaczającego ją kosmosu należą do ciebie, Bill.
Byłem tak zdziwiony, że aż odebrało mi mowę.
— W takiej sytuacji — ciągnęła Mavis — nie mamy prawa tu przebywać. Odlatujemy więc natychmiast.
— Ale przecież nie możecie! — wykrzyknąłem. — Nie naprawiłem zaworów sfinksowych w waszych statkach!
— Wszyscy szpiedzy mają przy sobie zapasowe — wyjaśniła nieśmiało.
Patrząc jak maszerują do swoich statków wyobraziłem sobie czekającą mnie samotność. Rząd przestanie się mną zajmować. Nie będę już słyszał kroków w nocy, a gdy się odwrócę, nie ujrzę twarzy jakiegoś zaaferowanego szpiega.
Zgrzyt starej kamery nie będzie mnie już uspokajał przy pracy, a szum nie dostrojonego podsłuchiwacza kołysał do snu.
A jednak ogarnęło mnie uczucie zawodu, chyba nawet większe niż ich. Ci biedni, przejęci, niezdarni, partaczący robotę szpiedzy wracali do ruchliwego, przepojonego rywalizacją świata. Gdzie znajdą drugi tak wyrozumiały obiekt jak ja i takie urocze miejsce jak moja planeta?
— Do widzenia, Bill — rzekła Mavis wyciągając rękę.
Patrzyłem jak idzie do statku pana Wallace’a. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że przestała być już moim szpiegiem.
— Mavis! — krzyknąłem i pobiegłem za nią. Przyspieszyła kroku, ale złapałem ją za ramię. — Czekaj. Jest coś, o czym zacząłem mówić na statku. Chciałem wrócić do tego także podczas pikniku.
Starała się uwolnić z mojego uchwytu. Zupełnie nieromantycznie wycharczałem:
— Mavis, kocham cię.
Znalazła się w moich ramionach. Całując przekonywałem ją, że jej dom jest tutaj, na tej planecie z mrocznymi lasami i żółtozielonymi polami. Tutaj, ze mną.
Była zbyt szczęśliwa, żeby odpowiedzieć.
Słysząc że Mavis zostaje, młody Roy zastanowił się, co robić. Warzywa pana Wallace’a właśnie dojrzewały, więc chciał się nimi zająć. Wszyscy pozostali także mieli tu jakieś obowiązki, których nie mogli tak po prostu porzucić.
A więc oto jestem u siebie — władca, król, dyktator, prezydent, jakkolwiek chcę się nazwać. Szpiedzy zaczynają przybywać tu ze wszystkich krajów, nie tylko ze Stanów.
Żeby wykarmić wszystkich poddanych, wkrótce będę zmuszony importować żywność. Ale władze poszczególnych państw zaczynają odmawiać mi pomocy. Uważają, że przekupiłem ich szpiegów, żeby zdezerterowali.
Nie zrobiłem tego, przysięgam. Po prostu sami przylatują.
Nie mogę się poddać, bo to miejsce należy przecież do mnie. A nie mam serca, żeby odesłać ich tam, skąd przybyli. Zupełnie nie wiem, co robić.
Sądzicie zapewne, że z ludnością składającą się wyłącznie z byłych szpiegów z łatwością mógłbym sformować własny rząd. Niestety, zupełnie nie mogę na nich liczyć. Jestem absolutnym władcą planety zamieszkanej przez farmerów, mleczarzy, pasterzy i kowbojów, więc może przynajmniej nie będziemy głodować. Ale nie o to chodzi. Problem w tym, że nie wiem jak, u licha, mam rządzić.
Przecież nikt spośród tych ludzi nie będzie dla mnie szpiegował.