CZĘŚĆ PIERWSZA WYSPA SORYE

1

Noc przyniosła dziwne, głębokie przekonanie, że to właśnie on jest wybrańcem losu, mogącym ułatwić i poprawić egzystencję siedemdziesięciu ośmiu istot ludzkich, które żyły na sztucznej wyspie Sorve, na wodnej planecie zwanej Hydros.

To była zabawna myśl i Lawler świetnie o tym wiedział. Odebrała mu sen, którego nie mógł przywołać żadną ze zwykłych metod: ani medytacją, ani za pomocą tabliczki mnożenia, ani przez różowe kropelki środka uspokajającego produkowanego z glonów, środka, od którego chyba trochę za bardzo się j uzależnił. Prawie od północy aż do świtu leżał czuwając, opętany tą genialną, heroiczną i pokrętną myślą. Aż wreszcie, we wczesnych godzinach poranka, gdy niebo było jeszcze ciemne, zanim pierwsi pacjenci pojawili się, aby skomplikować jego dzień i zrujnować czystość jego nowej, nagłej wizji, Lawler wyszedł ze stojącej na środku wyspy chaty, w której mieszkał samotnie, i udał się nad morze, aby zobaczyć, czy Skrzelowcy naprawdę! uruchomili w ciągu nocy nową elektrownię.

Jeśli tak, pogratulowałby im wylewnie. Przywołałby cały swój słownik języka gestów, aby wyrazić podziw dla ich niebywałej sprawności technologicznej. Wychwalałby ich za całkowitą zmianę jakości życia na Hydros — nie tylko na Sorve, lecz na całej planecie — i to za pomocą pojedynczego, mistrzowskiego posunięcia.

Potem zaś powiedziałby:

— Mój ojciec, wielki dr Bernat Lawler, którego wszyscy tak dobrze pamiętacie, przewidział, że taki moment nadejdzie. — Pewnego dnia — mówił często, kiedy byłem chłopcem — nasi przyjaciele, Mieszkańcy, nauczą się uzyskiwać pewny i stały dopływ elektryczności. Wtedy nastanie tutaj nowa epoka, w której Mieszkańcy i ludzie będą pracować ramię w ramię, w zgodnej współpracy…

I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Subtelnie przeplatał gratulacje stwierdzeniami sugerującymi potrzebę harmonii między obiema rasami. Na koniec doszedł do wyraźnej propozycji, aby Hydranie i ludzie zapomnieli o wszelkich dawnych urazach i wreszcie zaczęli wspólnie pracować w imię dalszego postępu technologicznego. A przywołując święte imię ukochanego zmarłego, dr. Bernata Lawlera, tak często, jak tylko mógł, przypominał im, jak za życia wykorzystywał on swoją ogromną wiedzę medyczną, zarówno Mieszkańców, jak i ludzi, dokonywał wielu prawie cudownych uzdrowień, bezinteresownie poświęcał siebie dla dobra obu społeczności wyspy… Lawler nie żałował pochlebstw, atmosfera wokół drżała z emocji, co miało doprowadzić Skrzelowców do tego, by z oczami pełnymi łez Wywołanych nowo odkrytą miłością międzygatunkową, z zadowoleniem przystały na jego zdawkową sugestię, że dobrym sposobem rozpoczęcia nowej ery byłoby pozwolić ludziom zaadaptować elektrownię również do produkcji świeżej Wody. Potem przedłoży swą zasadniczą propozycję: ludzie sami zaprojektują i zbudują zespół odsalania, kondensator, przewody przenośnika, kompletny aparat, a następnie przekażą go Skrzelowcom. Proszę, wystarczy włożyć wtyczkę. Nic was nie kosztuje, a my już nie będziemy zależni Od opadów deszczu. Będziemy też najlepszymi przyjaciółmi na zawsze wy — Mieszkańcy i my — ludzie.

Ta wizja odebrała Lawlerowi sen. Zwykle nie miał skłonności do wikłania się w podobne wątpliwe przedsięwzięcia. Lata praktyki lekarskiej — choć nie był geniuszem jak jego ojciec, lecz raczej pracowitym i zręcznym medykiem, który w tych trudnych warunkach wykonywał dobrą robotę — nauczyły go realizmu i pragmatycznego podejścia do większości spraw. Jednak tej nocy udało mu się jakoś przekonać samego siebie, że jest jedyną osobą na wyspie, która mogłaby namówić Skrzelowców, aby pozwolili przyłączyć do swojej elektrowni urządzenie odsalające wodę. Tak. Uda mu się to, co nie udało się nikomu innemu.

Lawler wiedział, że ma na to niewielkie szansę. Lecz w nocy szansę wydają się często większe niż w jasnym świetle poranka.

Elektryczność, którą zużywała wyspa, pochodziła z prymitywnych, mało wydajnych baterii chemicznych, zanurzonych w słonej wodzie stert cynku i miedzi, oddzielonych pasmami papieru z wodorostów. Skrzelowcy — Hydranie lub Mieszkańcy, czyli istoty dominujące na wyspie i na świecie, na którym Lawler spędził całe swoje życie — od niepamiętnych czasów pracowali nad lepszym sposobem generowania elektryczności. Obecnie, jak głosiła krążąca po mieście plotka, nowa elektrownia była prawie gotowa do rozruchu; może dziś, może jutro, a na pewno w przyszłym tygodniu. Gdyby Skrzelowcy naprawdę zdołali tego dokonać, byłoby to doniosłym wydarzeniem dla obydwu gatunków. Zgodzili się już, choć niezbyt chętnie, udostępnić ludziom część nowych zasobów elektryczności, okazując — jak jednogłośnie stwierdzono — niezwykłą wspaniałomyślność. Lecz byłoby jeszcze wspanialej dla siedemdziesięciu ośmiu ludzi, z trudem wegetujących na tym wąskim, nędznym spłachetku ziemi, jakim była Sorve, gdyby Skrzelowcy ustąpili i pozwolili używać elektrowni również do odsalania wody. Ludzie nie byliby wtedy zależni od rzadkich i przypadkowych opadów deszczu. Musiało to być oczywiste nawet dla Skrzelowców, że życie byłoby łatwiejsze dla ich człowieczych sąsiadów, gdyby ci mogli liczyć na niezawodne i nieograniczone dostawy wody.

Jednak na razie Skrzelowcy niczym nie okazywali, że im na tym zależy. Nigdy nie zdradzali szczególnej ochoty do jakiegokolwiek ułatwiania życia garstce żyjących wśród nich istot ludzkich. Woda pitna była niezbędna człowiekowi, ale nie miała żadnego znaczenia dla Skrzelowców. To, czego ludzie potrzebowali, chcieli lub o czym marzyli, nie obchodziło Skrzelowców. I właśnie wizja zmiany tej sytuacji metodą delikatnej perswazji kosztowała Lawlera bezsenną noc.

Cóż, u diabła: kto nie ryzykuje, ten nie ma.


Tej tropikalnej nocy Lawler był boso, a za całe ubranie służył mu owinięty wokół pasa kawałek żółtego materiału liści wodnej sałaty. Powietrze było ciepłe i ciężkie, morze spokojne. Wyspa — ta pajęczyna żywej, półżywej i obumarłej tkanki — dryfująca po bezkresnym, okalającym świat oceanie, falowała prawie niewyczuwalnie pod jego stopami. Podobnie jak wszystkie zamieszkałe wyspy Hydros, Sorve była nieukorzenionym, swobodnie żeglującym wędrowcem, przemieszczanym przez każdy prąd czy wiatr, czy też przypadkowe fale przypływu, na które się natknął. Lawler czuł, jak ciasno splecione witki podłoża uginają mu się pod nogami, i słyszał cichy plusk fal przepływających zaledwie kilka metrów niżej. Poruszał się jednak zwinnie i lekko, a jego długie, smukłe ciało automatycznie dostrajało się do kołysania wyspy. Dla niego było to rzeczą najnaturalniejszą pod słońcem.

Ta miękkość nocy była zwodnicza. Przez większą część roku Sorve z pewnością nie była miejscem łatwym do życia. Jej klimat oscylował między okresem gorącym i suchym a zimnym i mokrym, z wyjątkiem jednego słodkiego i krótkiego, letniego interludium, kiedy Sorve dryfowała w łagodnych i wilgotnych równikowych szerokościach geograficznych, przynosząc krótkotrwałą iluzję wygody. To była dobra pora roku, przynosząca obfitość pożywienia i słodycz powietrza. Wyspiarze cieszyli się nią. Przez pozostałą część roku toczyła się zaciekła walka o przeżycie.

Lawler niespiesznie przeszedł wokół zbiornika, a potem rampą w dół na niższy taras. Łagodny stok opadał na brzeg wyspy. Lawler minął rozrzucone budynki stoczni, z której Nid Delagard zarządzał swym morskim imperium, oraz niewyraźne, zaokrąglone kształty nadbrzeżnych fabryczek, gdzie w powolny i mało wydajny sposób z tkanek nisko-rozwiniętych morskich stworzeń wydobywano metale — nikiel, żelazo, kobalt, wanad i cynę. Trudno było cokolwiek dostrzec, ale po blisko czterdziestu latach życia na tej niewielkiej wyspie Lawler nie miał problemów z poruszaniem się tutaj po ciemku.

Ogromna, dwupiętrowa szopa mieszcząca elektrownię znajdowała się kawałek dalej, po prawej, na samym brzegu wyspy. Skierował się tam.

Jeszcze nic nie zapowiadało świtu. Niebo miało kolor głębokiej czerni. Sunrise, bliźniacza planeta Hydrosa, często lśniła na niebie jak wielkie niebieskozielone oko. Jednak dziś w nocy rzucała swój blask na tajemnicze wody niezbadanej, drugiej półkuli. Widoczny był jeden z trzech księżyców — maleńki punkt ostrego, białego światła na wschodzie, tuż nad horyzontem. A gwiazdy migotały wszędzie jak kaskady połyskliwego srebrnego proszku rzuconego na czerń, wszędobylski puder jaskrawości. Ta niezliczona horda odległych słońc tworzyła oszałamiające tło dla potężnej pierwszoplanowej konstelacji wspaniałego Krzyża Hydros — dwóch płonących rzędów gwiazd przecinających niebo pod kątem prostym w stosunku do siebie, które jak podwójny pas obejmowały świat: jeden od bieguna do bieguna, a drugi w regularnych odstępach tuż nad równikiem.

Dla Lawlera te gwiazdy, jedyne gwiazdy, jakie znał, oznaczały dom. Urodził się na Hydros, w piątym pokoleniu. Nigdy nie był ani nie będzie na żadnym innym świecie. Wyspa Sorve była mu tak bliska jak własna skóra. A jednak czasami doznawał niespodziewanych i przerażających przypływów depresji, gdy całe jego poczucie bezpieczeństwa znikało, pozostawiając wrażenie obcości; chwile, gdy wydawało mu się, że dopiero co przybył na Hydros, zrzucony kosmosu jak spadająca gwiazda, wygnaniec ze swojej prawdziwej, dalekiej wyspy. Czasami oczyma duszy widział matkę Ziemię, lśniącą jak każda inna gwiazda, z jej błękitnymi morzami, rozdzielonymi przez ogromne złotozielone masywy lądów, które nazywano kontynentami. Myślał wtedy: to mój dom, mój prawdziwy dom. Lawler zastanawiał się, czy ktokolwiek z pozostałych ludzi na Hydros doznawał od czasu do czasu podobnego uczucia. Prawdopodobnie tak, chociaż nikt o tym nie wspominał. Ponadto wszyscy byli tutaj obcy. Ten świat należał do Skrzelowców. Lawler i tacy jak on byli tutaj nieproszonymi gośćmi.


Doszedł już do brzegu morza. Znajoma balustrada, chropowata i drewnopodobna, jak wszystko inne na tej sztucznej wyspie, nie posiadającej ani gleby, ani roślinności, wyszła naprzeciw jego dłoni, gdy wgramolił się na szczyt ogrodzenia.

Tutaj, przy ogrodzeniu, pochylenie w topografii wyspy, biegnące stopniowo w dół od nadbudowanej wyżyny na środku do otaczającego ją wału ochronnego, gwałtownie zmieniało kierunek, a podłoże odwracało się w górę, tworząc menisk, półokrągłą krawędź chroniącą wewnętrzne ulice przed wszystkim z wyjątkiem najsilniejszych fal. Chwyciwszy się balustrady, Lawler wychylił się nad pluskającą wodę i stał przez chwilę, jakby ofiarowując siebie wszech-otaczającemu oceanowi.

Nawet w ciemności podświadomie wyczuwał przecinkowaty kształt wyspy oraz położenie stron świata. Wyspa miała osiem kilometrów długości oraz około kilometra szerokości w najszerszym punkcie, licząc od czoła zatoki do szczytu tylnego waha, który odpierał ataki morza. Lawler znajdował się blisko środka wewnętrznej zatoki. Po jego prawej i lewej stronie rozciągały się dwa zakrzywione ramiona wyspy, jedno zaokrąglone, gdzie mieszkali Skrzelowcy, oraz drugie, w kształcie wąskiego stożka, na którym skupiła się garstka ludzkich osadników. Dokładnie przed nim, zamknięta parą nierównych ramion, leżała zatoka stanowiąca żywe serce wyspy. Skrzelowcy, budowniczowie wyspy, zbudowali dla niej sztuczne dno, podwodną półkę wykonaną z wręg oplecionych wodorostami i przymocowanych między ramionami. Pozwoliło to na uzyskanie płytkiej, żyznej laguny zawsze towarzyszącej wyspie, czegoś w rodzaju stawu na uwięzi. Dzikie, groźne drapieżniki polujące na otwartym morzu nigdy nie odwiedzały zatoki: może Skrzelowcy dawno temu zawarli z nimi jakiś układ. Wyściółka z gąbczastych, przydennych wodorostów nie potrzebujących światła umacniała dno zatoki, zawsze zabezpieczając je i odnawiając swoim jednostajnym, upartym wzrostem. Powyżej zalegał piasek naniesiony sztormami z nieznanych obszarów oceanicznego dna. A jeszcze wyżej rósł gąszcz użytecznych roślin wodnych ze stu lub więcej gatunków. W tym gąszczu roiło się od rozmaitych morskich stworzeń. Niższe poziomy zamieszkiwały różne gatunki skorupiaków, które filtrowały wodę morską przez swoje miękkie tkanki, zatrzymując cenne minerały wykorzystywane później przez wyspiarzy. Wśród nich kręciły się węże i robaki morskie. Tam szukały pożywienia pulchne i delikatne ryby. Właśnie teraz Lawler zobaczył ławicę ogromnych, fosforyzujących stworzeń poruszających się i pulsujących falami niebieskofioletowego światła: wielkie bestie znane jako jamochłony, a może nawet platformy, jednak było jeszcze zbyt ciemno, aby je rozpoznać. A za jaskrawozieloną wodą zatoki rozpościerał się wielki ocean falujący aż po horyzont i dalej, trzymający cały świat w swoim uścisku jak dłoń w rękawiczce trzymająca piłkę. Patrząc nań, Lawler po raz nie wiedzieć który poczuł jego ogrom, moc i nieustępliwość.

Spojrzał w kierunku elektrowni, masywnej i samotnej na malutkim, perkatym cypelku wysuniętym w wody zatoki.

A jednak nie ukończyli jej. Niezgrabny budynek, otoczony girlandami plecionych ze słomy mat dla ochrony przed deszczem, był cichy i ciemny. Kilka niewyraźnych sylwetek kręciło się wokół. Po pochyleniu pleców można było bezbłędnie rozpoznać w nich Skrzelowców.

Elektrownia miała wytwarzać elektryczność dzięki wykorzystywaniu różnic temperatury morza. Dann Henders, który na Sorve był kimś w rodzaju inżyniera, objaśnił to Lawlerowi za pomocą wydobytego od jednego ze Skrzelowców szkicu projektu. Ciepła, powierzchniowa woda morska była wciągana przez wirniki do kabiny próżniowej, w której znacznie obniżano jej punkt wrzenia. Następnie gwałtownie wrząca woda miała produkować rozrzedzoną parę, która napędzałaby turbiny generatora. Zimna woda morska, pompowana z niższych poziomów morza spoza zatoki, miała być następnie użyta do ponownego skraplania pary w wodę, która wracałaby do morza poprzez otwory wylotowe umieszczone w odległości około połowy obwodu wyspy od elektrowni. Skrzelowcy wykonali całą jednostkę — przewody, pompy, wirniki, turbiny, kondensatory oraz samą kabinę próżniową — z różnorodnych organicznych tworzyw sztucznych otrzymywanych z glonów i innych roślin wodnych. Najwidoczniej nie zastosowano w konstrukcji prawie żadnych metali, co nikogo nie dziwiło, biorąc pod uwagę trudność uzyskiwania metali na Hydros. Całość była bardzo pomysłowa, zwłaszcza że na ogół Skrzelowcy nie byli utalentowani technicznie w porównaniu z innymi inteligentnymi gatunkami tej galaktyki. Autorem tego pomysłu musiał być jakiś prawdziwy geniusz. Mimo to musieli włożyć bardzo dużo pracy w uruchomienie czegoś, co właśnie miało wyprodukować swój pierwszy wat. Większość ludzi zastanawiała się, czy kiedykolwiek do tego dojdzie. Mogło być o wiele prościej i szybciej, myślał Lawler, gdyby Skrzelowcy pozwolili Dannowi Hendersowi lub innemu technicznie zorientowanemu człowiekowi popracować nad tym projektem. Jednak Skrzelowcy nie mieli zwyczaju szukać pomocy u nieproszonych gości, z którymi wbrew woli dzielili wyspę, nawet gdyby taki krok miał im przynieść jakieś korzyści. Jedynym wyjątkiem był wybuch epidemii dziesiątkującej ich młode, kiedy to święty ojciec Lawlera pospieszył ze szczepionką. Było to jednak wiele lat temu i gdyby nawet usługi poprzedniego Lawlera zaowocowały wśród Skrzelowców jakimiś okruchami dobrej woli, to te dawno już wyparowały bez śladu.

Fakt, że elektrownia wciąż wyglądała na nieczynną, stanowił pewien minus w szczytnym planie Lawlera. Co teraz? Pójść i porozmawiać z nimi? Wygłosić tę małą, kwiecistą mówkę, naoliwić Skrzelowców szlachetną retoryką, przedstawić plan, który powstał w wyniku nocnych przemyśleń, nim świt okradnie je z jakiejkolwiek wiarygodności?

— W imieniu całej społeczności wyspy Sorve ja, który, jak wiecie, jestem synem ukochanego zmarłego doktora Lawlera, który służył wam tak dobrze w czasie strasznej epidemii, chciałbym pogratulować wam z okazji bliskiego ukończenia waszego pomysłowego i wspaniale dobroczynnego…

— Nawet jeśli realizacja tego wspaniałego marzenia oddali się jeszcze o kilka dni, w imieniu całej ludzkiej społeczności wyspy Sorve pragnę wyrazić naszą najgłębszą radość z powodu korzystnych zmian, jakie nieuchronnie nastąpią na wyspie, którą wspólnie zamieszkujemy, kiedy nareszcie uda się…

— Wielka radość, jaką w naszej społeczności budzi historyczne osiągnięcie, które niebawem…

Dosyć, pomyślał i ruszył w stronę cypla elektrowni.


W miarę jak podchodził do elektrowni, starał się robić dużo hałasu: kaszlał, klaskał w dłonie i gwizdał. Skrzelowcy nie lubili, gdy ludzie pojawiali się nieoczekiwanie.

Był jeszcze około piętnaście metrów od elektrowni, kiedy zobaczył dwóch Skrzelowców, którzy wyszli mu naprzeciw, w charakterystyczny sposób szurając nogami.

W ciemności wyglądali jak olbrzymy. Unosili się wysoko ponad nim, pozornie bezkształtni, a ich małe żółte oczka lśniły jak latarnie w niewielkich głowach.

Lawler powoli i dokładnie wykonał gest powitania, tak aby nie pozostawić żadnych wątpliwości co do swych przyjaznych zamiarów.

Jeden ze Skrzelowców odpowiedział przeciągłym prychnięciem, które brzmiało jak wrrr — i wcale nie było przyjazne.

Skrzelowcy to duże, dwunożne stworzenia o wysokości dwóch i pół metra, pokryte grubymi warstwami gumowatej, czarnej szczeciny, zwisającej gęstymi i zmierzwionymi kudłami. Ich groteskowo małe, stożkowate główki były osadzone na szczycie ogromnych barków i od tego miejsca ich torsy przechodziły w masywne, otyłe, niezdarne ciała. Ludzie uważali, że ich mózgi muszą się mieścić w tych ogromnych piersiach wraz z sercem i płucami. Z pewnością nie zmieściłyby się w tych niewielkich czaszkach.

Bardzo możliwe, że Skrzelowcy byli kiedyś ssakami morskimi. Świadczył o tym ich niezdarny sposób poruszania się na lądzie i wdzięk, z jakim pływały w wodzie. Spędzali w morzu prawie tyle czasu, co na lądzie. Kiedyś Lawler widział, jak jeden ze Skrzelowców nie wynurzając się przepłynął zatokę od końca do końca, co trwało prawie dwadzieścia minut. Ich nogi, krótkie i krępe, były z pewnością zaadaptowanymi płetwami. Ich ręce również przypominały płetwy — krótkie, mocne, niewielkie kończyny, które zawsze trzymali blisko tułowia. Dłonie, wyposażone w trzy długie palce i przeciwstawny kciuk, były nadzwyczaj szerokie i układały się w naturalny sposób w głębokie kielichy przystosowane do odpychania dużych objętości wody.

Przodkowie tych istot miliony lat temu, w jakimś nieprawdopodobnym i zadziwiającym akcie powtórnego samookreślenia się, wyszli z morza i zbudowali dla siebie domy — wyspy utkane z materiałów morskiego pochodzenia i zabezpieczone wymyślnymi barykadami przed nieustannymi falami przypływów, które otaczały ich planetę. Wciąż jednak pozostawali tworami morza.

Lawler podszedł do Skrzelowców tak blisko, jak mu starczyło odwagi, i dał im znak: Jestem-Lawler-lekarz.

Skrzelowcy wydawali dźwięki przyciskając ramiona do boków i wypychając powietrze przez umiejscowione w klatkach piersiowych głębokie otwory w kształcie skrzeli. Wytwarzali w ten sposób przeciągłe dźwięki przypominające muzykę organów. Ludzie nigdy nie nauczyli się języka Skrzelowców ani też Skrzelowcy nie okazali najmniejszej ochoty nauczenia się ludzkiej mowy. Jednak potrzebowali jakiegoś sposobu porozumiewania się ze sobą. Z czasem powstał język migowy. Skrzelowcy mówili do ludzi po swojemu, ludzie odpowiadali znakami.

Skrzelowiec, który odezwał się przedtem, prychnął ponownie, dodając szczególnie wrogie sapnięcie. Podniósł w górę płetwy, co Lawler odebrał jako postawę wyrażającą gniew. Nie, nie gniew: pasję. Krańcową furię.

Hej, pomyślał Lawler. Co się dzieje? Co ja zrobiłem?

Nie było wątpliwości, że Skrzelowiec był wściekły. Teraz zaczął pocierać płetwami o boki, co najwyraźniej miało oznaczać: Odejdź! Znikaj! Zabierz stąd szybko swój tytek.

Zmieszany Lawler zasygnalizował: Nie chcę przeszkadzać, przyszedłem pertraktować.

Znów parsknięcie, głośniejsze, głębsze. Odbite od poszycia ścieżki, zmieniło się w drganie, które Lawler poczuł w podeszwach stóp.

Bywało, że Skrzelowcy zabijali istoty ludzkie, które ich denerwowały lub nawet takie, które ich nie denerwowały — kłopotliwa, przypadkowa skłonność do nadużywania siły. Zwykle wydawało się to niezamierzone — jakieś poirytowane machnięcie płetwą, szybkie, pogardliwe kopnięcie lub bezmyślne stratowanie. Były bardzo duże, bardzo silne i wydawały się nie rozumieć albo nie dbać o to, że ciała ludzkie są tak kruche.

Drugi ze Skrzelowców, większy, zrobił krok lub dwa w kierunku Lawlera. Jego oddech nadpłynął z ciężką, sapiącą, nietowarzyską intensywnością. Rzucił Lawlerowi spojrzenie, które ten odczytał jako pełne rezerwy i roztargnionej wrogości.

Lawler zasygnalizował zdziwienie i konsternację. Potem Znowu przyjaźń. Następnie gotowość do rozmów. c Oczy pierwszego Skrzelowca bezsprzecznie płonęły gniewem.

— Precz. Dalej. Odejdź.

Nie było wątpliwości. Wszelkie dalsze próby pokojowych dyskusji były bezcelowe. Najwyraźniej nie chcieli go widzieć w pobliżu elektrowni.

W porządku, pomyślał. Niech będzie po waszemu.

Nigdy dotąd Skrzelowcy nie potraktowali go w ten sposób — lecz przypominać im teraz, że jest ich przyjacielem, lekarzem z wyspy, lub że jego ojciec bardzo im kiedyś pomógł, byłoby niebezpiecznym idiotyzmem. Jedno machnięcie płetwą mogłoby go wrzucić w wody zatoki ze złamanym kręgosłupem.

Wycofał się więc, pilnie ich obserwując, zdecydowany skoczyć do wody, gdyby zrobili jakiś groźny ruch w jego kierunku.

Jednak Skrzelowcy stali w miejscu, groźnym wzrokiem patrząc, jak wynosi się chyłkiem. Gdy powrócił na główną ścieżkę, odwrócili się i weszli do swojego budynku.

To by było na tyle, pomyślał Lawler.


Ten dziwny afront dotknął go do żywego. Przez chwilę stał przy okalającej zatokę balustradzie, pozwalając, aby opadło z niego napięcie wywołane tym niesamowitym spotkaniem. Teraz widział aż nazbyt jasno, że jego wielki plan wynegocjowania układu pomiędzy ludźmi a Hydranami, uknuty tej nocy, był niczym więcej jak romantycznym nonsensem. Wyparowywał ze świstem z umysłu Lawlera jak mgła, jaką był, przez moment śląc po skórze fale ciepła spowodowane zmieszaniem.

No cóż, wracajmy do domu i poczekajmy na ranek, zdecydował.

Tuż za nim zgrzytliwy, basowy głos powiedział:

— Lawler?


Zaskoczony Lawler odwrócił się gwałtownie, z mocno bijącym sercem. Ukradkiem zerknął w tył, w szarzejącą ciemność. Ledwie dostrzegł postać niskiego, krępego mężczyzny z gęstą czupryną długich, przetłuszczonych włosów. Człowiek stał jakieś dziesięć czy dwanaście metrów dalej.

— Delagard? Czy to pan?

Krępy mężczyzna zrobił krok do przodu. Tak, to był Delagard, ten samozwańczy przywódca wyspiarzy, który pociągał za wszystkie nitki. Co on, do diabła, tu robił, kręcąc się o tej porze?

Delagard zawsze wyglądał, jakby szykował jakiś podstęp, nawet jeśli w rzeczywistości niczego nie kombinował. Był niski, ale nie mały; jego krępe ciało po prostu zostało zbudowane tuż przy ziemi. Miał gruby kark i ciężkie, obwisłe ramiona. Nosił sięgającą kostek przepaskę, która odsłaniała szeroką, owłosioną pierś. Nawet w ciemności ten strój lśnił falami szkarłatu, turkusu i wściekłego różu. Delagard był najbogatszym człowiekiem w osadzie, cokolwiek by to znaczyło w świecie, gdzie pieniądze jako takie nie miały żadnego znaczenia, gdyż nie można ich było na nic wydać. Podobnie jak Lawler, Delagard urodził się na Hydros. Posiadał firmy na kilku różnych wyspach i dużo podróżował. Był o kilka lat starszy od Lawlera, mógł mieć około czterdziestu ośmiu, pięćdziesięciu lat.

— Dość wcześnie jest pan dziś na nogach, doktorze — powiedział Delagard.

— Zwykle wcześniej wstaję. Wie pan o tym. — Głos Lawlera był bardziej napięty niż zazwyczaj. — To dobra pora.

— Tak, jeśli ktoś chce być sam. — Delagard skinął głową w kierunku elektrowni.

— Sprawdza pan ich, nieprawdaż?

Lawler wzruszył ramionami. Prędzej udusiłby się własnymi rękami, zanim choć słowem napomknąłby Delagardowi o tym pretensjonalnym, heroicznym pomyśle, przez który spędził bezsenną noc.

Delagard rzekł:

— Mówią, że elektrownia ruszy jutro.

— Słyszę to już od tygodnia.

— Nie, nie. Jutro już ją uruchomią. Nareszcie. Udało im się uzyskać niski poziom mocy, a dzisiaj podniosą ją do poziomu pełnej wydajności.

— Skąd pan wie?

— Wiem — odpowiedział Delagard. — Skrzelowcy nie lubią mnie, ale mówią mi o wszystkim. Rozumie pan, w ramach wspólnych interesów. — Podszedł do Lawlera, po czym śmiało i serdecznie poklepał balustradę wału ochronnego, jakby wyspa była jego królestwem, a balustrada berłem. — Nie spytał pan, dlaczego wstałem tak wcześnie.

— Nie, nie zapytałem.

— Szukam pana, oto dlaczego. Najpierw poszedłem do pana chaty, lecz tam pana nie zastałem. Spojrzałem w dół, na niższy taras, i dostrzegłem postać idącą ścieżką w tym kierunku. Domyśliłem się, że to może być pan, i przyszedłem sprawdzić, czy miałem rację.

Lawler uśmiechnął się kwaśno. Nic w głosie Delagarda nie wskazywało, że widział, co zaszło na cyplu przed elektrownią.

— Bardzo wcześnie, jak na wizytę u mnie, jeśli w sprawach zawodowych — powiedział Lawler. — Również na wizytę towarzyską, jeśli o tym mowa. — Wskazał na horyzont. Wciąż świecił księżyc, jeszcze nie było widać oznak zbliżającego się ranka. Krzyż, lśniący jeszcze wyraźniej niż zwykle, pod nieobecność Sunrise tętnił i pulsował na tle intensywnej czerni nieba. — Zwykle nie zaczynam pracy przed świtem, jak pan wie, Nid.

— Szczególny problem — powiedział Delagard. — Nie cierpiący zwłoki. Najlepiej zająć się nim, gdy jest jeszcze ciemno.

— Czy to problem medyczny?

— Tak, problem medyczny.

— Pański?

— Tak. Ale nie ja jestem pacjentem.

— Nie rozumiem.

— Zrozumie pan. Proszę tylko pójść ze mną.

— Dokąd? — zapytał Lawler.

— Stocznia.

Co, do diabła? Tego ranka Delagard zachowywał się bardzo dziwnie. To musiało być coś ważnego.

— W porządku — rzekł Lawler. — W takim razie ruszajmy.


Delagard odwrócił się bez słowa i podążył ścieżką wzdłuż wewnętrznej strony wału, w kierunku stoczni. Lawler szedł za nim w milczeniu. W tym miejscu ścieżka okrążała niewielki cypel, równoległy do tego, na którym stała elektrownia. Kiedy znaleźli się na cyplu, zobaczyli ją ponownie. Skrzelowcy wychodzili i wchodzili do budynku, niosąc mnóstwo sprzętu.

— Oślizgłe skurwysyny — mruknął Delagard. — Mam nadzieję, że ta ich elektrownia wybuchnie im prosto w pyski, kiedy ją uruchomią. Jeśli kiedykolwiek ją uruchomią.

Okrążyli cypel i weszli w malutką zatoczkę, gdzie znajdowała się stocznia Delagarda. Jak dotąd było to największe ludzkie przedsięwzięcie na Sorve, przy którym było zatrudnionych ponad tuzin ludzi. Statki Delagarda nieustannie krążyły między różnymi wyspami, z którymi prowadził interesy, przewożąc z miejsca na miejsce skromne towary produkowane w różnorodnych wiejskich fabryczkach obsługiwanych przez ludzi. Asortyment obejmował: haczyki wędkarskie, dłuta i pobijaki, butelki i słoje, części odzieży, papier i atrament, ręcznie kopiowane książki, gotową żywność i inne. Flota Delagarda była również głównym dystrybutorem metali i tworzyw sztucznych, chemikaliów oraz innych artykułów pierwszej potrzeby, produkowanych tak pracowicie na różnych wyspach. Co kilka lat Delagard dołączał do swego łańcucha handlowego kolejną wyspę. Od samego początku ludzkiej bytności na Hydros Delagardowie prowadzili tutaj interesy, ale Nid znacznie rozwinął to rodzinne przedsięwzięcie.

— Tędy — powiedział Delagard.

Pasemko perłowego światła zorzy nagle przecięło wschodnią część nieba. Gwiazdy zbladły, a w miarę jak nadchodził dzień, maleńki księżyc na horyzoncie zaczął płowieć. Zatoka przybierała na nowo swój poranny, szmaragdowy kolor. Lawler, idąc za Delagardem ścieżką w stronę stoczni, spojrzał w wodę i dopiero teraz zobaczył wyraźnie ogromne fosforyzujące stwory, które krążyły tam przez całą noc. Teraz rozpoznał w nich jamochłony: olbrzymie, spłaszczone, przypominające torby stworzenia o długości blisko stu metrów, które krążyły przez morza z szeroko otwartymi paszczami, pochłaniając wszystko, na co trafiły. Raz w miesiącu ławica, licząca dziesięć do dwunastu sztuk, przybywała do zatoki Sorve i wyrzucała z siebie jeszcze żywą zawartość żołądków do wielkich koszy przygotowanych w tym celu przez Skrzelowców, którzy w wolnym czasie zajmowali się przebieraniem ich zawartości. Był to dla nich dobry układ, pomyślał Lawler — całe tony bezpłatnej żywności. Trudno było jednak zgadnąć, jakie korzyści przynosił jamochłonom.

Delagard powiedział, chichocząc:

— Oto moja konkurencja. Gdybym tylko” mógł pozbyć się tych cholernych jamochłonów, sam zwoziłbym tutaj wszelki towar i sprzedawał go Skrzelowcom.

— A czym by panu płacili?

— Tymi samymi rzeczami, którymi płacą teraz — odparł Delagard, krzywiąc się. — Pożyteczne metale. Kadm, kobalt, miedź, cyna, arsen, jod, wszystko, z czego zrobiony jest ten przeklęty ocean, lecz w ilościach znacznie większych niż te okruchy, jakie mi teraz wydzielają lub jakie jesteśmy w stanie sami uzyskać. Jeśli jakoś pozbędziemy się jamochłonów, ja będę zaopatrywał Skrzelowców w żarcie, a oni w zamian zarzucą mnie cennymi towarami. Całkiem miły układ, niech mi będzie wolno powiedzieć. W ciągu pięciu lat uzależniłbym ich od siebie całkowicie pod względem dostaw żywności. Można na tym zrobić fortunę.

— Myślałem, że już jest pan wart fortunę. Ile jeszcze trzeba?

— Pan nie rozumie, prawda?

— Chyba nie — powiedział Lawler. — Jestem tylko lekarzem, nie biznesmenem. Gdzie jest ten pana pacjent?

— Spokojnie. Prowadzę pana tak szybko, jak potrafię, doktorze. — Szybkim gestem ręki Delagard wskazał w stronę morza. — Widzi pan tam w dole, przy Molo Jolly'ego? Tam gdzie ta mała łódka rybacka? Tam właśnie idziemy.

Molo Jolly'ego przypominało palec z gnijącego drewna, sterczący na długość trzydziestu metrów poza wał ochronny, w najbardziej odległym miejscu stoczni. Choć wyblakły i wypaczony, poobijany przypływami i nadgryziony przez komiki oraz tarniki, stanowił ciągle sędziwy twór minionej epoki. Skonstruował go szalony stary żeglarz, od dawna nieżyjący, niesamowity facet, który twierdził, że samotnie przewędrował cały świat dookoła — aż po Morze Puste, gdzie nie zapuściłby się nikt będący przy zdrowych zmysłach, aż po granice Obliczy Wód, ogromnego, zakazanego lądu, wielkiej planetarnej tajemnicy, do której nawet Skrzelowcy nie ważyli się zbliżać. Lawler pamiętał, jak jako mały chłopiec siadywał na końcu Mola Jolly'ego słuchając starego człowieka snującego swe dzikie, barwne opowieści o nieprawdopodobnych, cudownych przygodach. Było to jeszcze zanim Delagard zbudował tutaj stocznię. Nie wiadomo dlaczego Delagard zachował to zrujnowane molo. Może też lubił słuchać niestworzonych historii starca.

Jedna z łódek rybackich Delagarda była przywiązana do mola i podskakiwała na falach zatoki. Tuż obok miejsca, gdzie była przycumowana, na molo znajdowała się szopa, dość stara na to, by być domem Jolly'ego, którym jednak nie była. Zatrzymując się przed nią Delagard spojrzał ostro w oczy Lawlera i burknął miękkim, świszczącym głosem:

— Rozumie pan, doktorze, że cokolwiek ujrzy pan w środku, musi pozostać absolutną tajemnicą.

. — Niech mi pan oszczędzi melodramatów, Nid.

— Mówię poważnie. Musi mi pan obiecać, że nie puści pan pary z ust. Tu chodzi nie tylko o mój tyłek, jeśli rzecz wyjdzie na jaw. To może załatwić nas wszystkich.

— Jeśli mi pan nie ufa, proszę się zwrócić do innego lekarza. Jednak trudno będzie go znaleźć na tej wyspie.

Delagard obrzucił go ponurym spojrzeniem. Uśmiechnął się chłodno.

— W porządku. Jak pan chce. Proszę wejść.

Pchnięciem otworzył drzwi szopy. Wewnątrz było całkiem ciemno i bardzo wilgotno. Lawler poczuł ostry, słony zapach morza, mocny i skoncentrowany, jakby butelkowany tutaj przez Delagarda, oraz coś jeszcze; jakąś kwaśną i gryzącą, odpychającą woń, której nie potrafił rozpoznać. Słyszał lekkie chrząknięcia, powolne i chrapliwe, jakby westchnienia wyklętych. Delagard tuż przy drzwiach gmerał przy czymś, co wydawało chropowaty i wysoki dźwięk. Po chwili zapłonęła zapałka i Lawler zobaczył, że jego towarzysz trzyma w ręku wiązkę wodorostów związanych z jednej strony, tak że tworzyły pochodnię, którą właśnie zapalał. Nikłe, kopcące światło rozpływało się jak pomarańczowa plama po szopie.

— Są tutaj — powiedział Delagard.

Środek szopy zajmował niezgrabny, prostokątny pojemnik magazynowy z uszczelnionego smołą koszyka, długości około trzech metrów, a szerokości dwóch, napełniony do krawędzi wodą morską. Lawler podszedł do niego i zajrzał. Wewnątrz jeden obok drugiego, stłoczone jak ryby w konserwie, leżały trzy ssaki morskie znane pod nazwą nurków. Ich mocne płetwy były powykrzywiane pod niemożliwymi kątami, a uniesione nad powierzchnię wody głowy odrzucone w tył w nienaturalny sposób. Ten dziwny, cierpki zapach, który Lawler poczuł przy wejściu, pochodził od nich. Teraz nie był taki nieprzyjemny. Straszne, mrukliwe dźwięki wydawał nurek z lewej strony. Były to odgłosy przejmującego bólu.

— O gówno! — powiedział spokojnie Lawler. Teraz zaczął rozumieć gniew Skrzelowców. Ich płonące oczy, ich groźny pomruk. Poczuł nagły przypływ gniewu, który spowodował przelotny skurcz mięśni policzka. — Gówno!

Z niesmakiem i prawie z nienawiścią spojrzał na towarzyszącego mu mężczyznę.

— Delagard, co pan tu narozrabiał?

— Niech pan posłucha, nie po to pana tutaj przyprowadziłem, aby mógł pan mnie objeżdżać…

Lawler powoli potrząsnął głową.

— Coś ty zrobił, człowieku? — powtórzył, patrząc prosto w mrugające nagle oczy Delagarda. — Coś ty, kurwa, narobił?

2

Chodziło o absorbcję azotu, co do tego Lawler nie miał wątpliwości. Przerażająco powykręcane ciała zwierząt stanowiły wystarczająco wyraźny sygnał. Delagard musiał zatrudnić je gdzieś w głębinach otwartego morza, w których trzymał je tak długo, że ich stawy, mięśnie i tkanka tłuszczowa wchłonęły ogromne ilości azotu. Zapewne później, choć wydawało się to nieprawdopodobne, wróciły na powierzchnię zbyt szybko i nie miały czasu na dekompresję. Azot, rozszerzając się w miarę spadku ciśnienia, w postaci śmiercionośnych banieczek gazu przedostał się do układu krwionośnego i stawów.

— Przynieśliśmy je tutaj, jak tylko zrozumieliśmy, że są kłopoty — powiedział Delagard. — Mieliśmy nadzieję, że może pan mógłby im jakoś pomóc. Sądziłem, że trzeba trzymać je w wodzie, że muszą przebywać pod wodą, więc napełniliśmy ten pojemnik i…

— Zamknij się — powiedział Lawler.

— Chcę, żeby pan wiedział, że zrobiliśmy wszystko…

— Zamknij się. Proszę. Po prostu zamknij się. Lawler zdjął przepaskę z wodnej sałaty, którą miał na sobie, i wdrapał się do zbiornika. Woda przelała się z pluskiem, gdy wcisnął się między nurki. Niewiele jednak mógł dla nich zrobić. Ten w środku był już martwy: Lawler przyłożył dłonie do muskularnych ramion stworzenia i poczuł, że zaczęły już sztywnieć. Dwa pozostałe były żywe — tym gorzej dla nich; musiały potwornie cierpieć, jeśli w ogóle były przytomne. Zazwyczaj gładkie ciała nurków o kształcie torpedy, dłuższe niż ciało człowieka, pokrywały dziwaczne guzy, każdy mięsień naprężał się, a ich lśniące, złociste skóry, normalnie gładkie i miękkie jak satyna, teraz były szorstkie i pełne niewielkich grudek. Bursztynowe oczy zasnuwała mgła. Wystające dolne szczęki zwisały bezwładnie. Szara piana pokrywała ich pyski. Ten z lewej ciągle jeszcze wydawał miarowe jęki co trzydzieści sekund, w przerażający sposób wydobywając dźwięki z głębi trzewi.

— Czy może je pan jakoś wyleczyć? — zapytał Delagard. — Czy może pan dla nich cokolwiek zrobić? Wiem, że może pan tego dokonać, doktorze. Wiem, że pan może. — W tonie głosu Delagarda był jakiś naglący i przymilny dźwięk, którego Lawler nigdy przedtem nie słyszał. Był przyzwyczajony do tego, że chorzy zwykli przypisywać lekarzowi boską moc i prosić go o cuda. Tylko dlaczego Delagardowi zależało na tych nurkach? O co tutaj naprawdę chodziło? Przecież nie mógł czuć się winny. Nie Delagard.

Lawler odpowiedział chłodno:

— Nie jestem lekarzem od nurków, umiem jedynie leczyć ludzi. A i w tej dziedzinie mógłbym być o niebo lepszy.

— Niech pan spróbuje, niech pan coś zrobi, proszę.

— Jeden z nich już nie żyje. Nigdy nie uczono mnie, jak wskrzeszać zmarłych. Chce pan cudu. Niech pan wezwie swego przyjaciela duchownego, Quillana.

— Chryste! — jęknął Delagard.

— Cuda to jego specjalność, nie moja.

— Chryste. Chryste.

Lawler ostrożnie poszukał pulsu przy krtani nurków. Tak, jeszcze biją z przyzwyczajenia, wolno, nierówno. Czy to oznacza, że są umierające? Nie umiał odpowiedzieć. Jaki, u licha, był normalny puls nurka? Skąd miał to wiedzieć? Wszystko, co można zrobić, pomyślał, to wypuścić dwa pozostałe przy życiu nurki z powrotem do morza. Umieścić je na takiej głębokości, na jakiej były poprzednio, a potem podnieść wolno na powierzchnię, dając im tym razem wystarczająco dużo czasu na pozbycie się nadmiaru azotu. Ale to nie było możliwe. Poza tym prawdopodobnie było już za późno.

W udręce wykonywał bezskuteczne, prawie mistyczne ruchy dłońmi wzdłuż poskręcanych ciał, jak gdyby mógł usunąć bańki azotu samym tyko głaskaniem.

— Jak głęboko zeszły? — zapytał nie podnosząc oczu.

— Nie jesteśmy pewni; czterysta, może czterysta pięćdziesiąt metrów. Dno w tym miejscu było nieregularne, a przy niespokojnym morzu nie udało nam się zmierzyć dokładnie długości liny.

Na samo dno. Szaleństwo.

— Czego szukaliście?

— Samorodków manganu — odrzekł Delagard. — Miał tam być jeszcze molibden, a może i antymon. Wyciągnęliśmy łyżką całą cholerną menażerię próbek minerałów.

— Więc trzeba było użyć łyżki do wydobycia swojego manganu — powiedział Lawler ze złością. — A nie ich.

Poczuł, jak nurek z prawej strony plusnął, zadrżał i umarł w jego rękach. Ten z lewej ciągle jeszcze wił się i jęczał.

Zimna furia ogarnęła Lawlera, podżegana zarówno gniewem, jak i pogardą. To było morderstwo, głupie, bezmyślne morderstwo. Nurki były zwierzętami inteligentnymi — nie tak inteligentnymi jak Skrzelowcy, ale z pewnością bardziej niż psy, konie czy jakiekolwiek inne zwierzęta ze starej Ziemi, o których słyszał w dzieciństwie. Morza Hydros roiły się od stworzeń, które można było uważać za inteligentne; jedną z zadziwiających cech tego świata było to, że ewoluowały nie tylko pojedyncze gatunki, lecz najwidoczniej całe ich tuziny. Nurki miały swój język, swoje imiona oraz pewien rodzaj struktury plemiennej. Jednakże, w odróżnieniu od wszystkich innych inteligentnych form życia na Hydros, miały pewną zgubną słabość: były łagodne, a nawet przyjazne w stosunku do istot ludzkich. W wodzie były swawolnymi kompanami. Można je było skłonić do oddawania przysług. A nawet nakłonić do pracy. Jak widać, można je było nawet zaharować na śmierć.

Lawler desperacko masował ostatniego, pozostałego przy życiu nurka, wciąż żywiąc bezzasadną nadzieję, że jakoś zdoła wypchnąć azot z jego tkanek. Przez moment oczy stworzenia ożywiły się i w swoim szczekliwym, gardłowym języku nurek wypowiedział pięć czy sześć słów. Lawler nie znał jego języka, ale znaczenie tych słów dość łatwo było odgadnąć: ból, smutek, żal, utrata, rozpacz. Potem jego bursztynowe oczy zaszkliły się ponownie i nurek umilkł.

Masując go, Lawler rzekł:

— Nurki są przystosowane do życia w głębi oceanów. Pozostawione sobie są wystarczająco bystre, aby wiedzieć, że nie wolno wznosić się z jednej strefy ciśnienia do drugiej zbyt szybko, ze względu na gospodarkę gazami. Każde stworzenie morskie to wie, nawet najgłupsze. Nawet gąbka wiedziałaby o tym, a co dopiero nurek. Jak to się stało, że ta trójka wypłynęła tak szybko?

— Uwięzły w kołowrocie — odparł żałośnie Delagard. — Były w sieci, o czym nie wiedzieliśmy, póki nie wypłynęły. Czy jest cokolwiek, co mógłby pan zrobić, aby je uratować, doktorze?

— Ten z tamtej strony też nie żyje. Temu tutaj pozostało może pięć mimut. Jedyne, co mogę zrobić, to skręcić mu kark, żeby skrócić jego męki.

— Jezus.

— Taak. Jezus. Co za gówniany interes.

Wystarczył moment, jeden szybki trzask. Lawler znieruchomiał na chwilę z ramionami pochylonymi do przodu i westchnął z ulgą, gdy nurek zmarł. Następnie wyszedł ze zbiornika, otrząsnął się i owinął wokół pasa zawój z wodnej sałaty. To, czego teraz potrzebował, i to bardzo, to porządny łyk nalewki z uśmierzychy; różowych kropli, które przynosiły mu pewien rodzaj ukojenia. I kąpieli po tak długim przebywaniu w zbiorniku razem z umierającymi zwierzętami. Jednak już wykorzystał swój przydział kąpielowy na ten tydzień. Będzie musiał zadowolić się pływaniem, trochę później w ciągu dnia. Chociaż, jak podejrzewał, to nie wystarczy, aby znów poczuć się czystym po tym, co widział tutaj dzisiejszego ranka.

Spojrzał ostro na Delegarda.

— To nie są pierwsze nurki, którym to zrobiłeś, prawda?

Krępy mężczyzna nie spojrzał mu w oczy.

— Nie.

— Nie masz rozumu? Wiem, że nie ma pan sumienia, ale mógłby pan mieć zdrowy rozsądek. Co się stało z pozostałymi?

— Zmarły.

— Tak sądzę. Co pan zrobił z ciałami?

— Przerobiłem je na karmę.

— Cudownie. Ile?

— To było jakiś czas temu. Cztery, pięć — nie jestem pewien.

— To prawdopodobnie znaczy, że dziesięć. Czy Skrzelowcy dowiedzieli się o tym?

„Tak” Delagarda było najcichszym dźwiękiem, jaki człowiek mógł z siebie wydać.

— Tak — przedrzeźnił go Lawler. — Oczywiście dowiedzieli się. Skrzelowcy zawsze wiedzą, gdy źle obchodzimy się z miejscową fauną. I cóż powiedzieli, gdy dowiedzieli się o tym?

— Ostrzegli mnie — powiedział trochę głośniej, markotnym głosem niegrzecznego ucznia.

Oto nadchodzi, pomyślał Lawler, nareszcie dochodzimy do sedna.

— Ostrzegli, że co? — zapytał.

— Abym nigdy więcej nie używał nurków w moich operacjach.

— Jednak, jak widać, nie posłuchał pan ostrzeżenia. Dlaczego do diabła, znowu pan to zrobił?

— Zmieniliśmy metodę. Nie sądziliśmy, że stanie się im jakakolwiek krzywda. — Część energii wróciła do głosu Delagarda. — Niech pan posłucha, Lawler, czy pan wie, jak cenne mogły być te samorodki minerałów? Mogły one zrewolucjonizować całą naszą egzystencję na tej pieprzonej planecie! Skąd miałem wiedzieć, że nurki wpłyną do tej cholernej sieci? Jak mogłem przewidzieć, że pozostaną w niej po tym, jak zasygnalizowaliśmy, że ją wyciągamy?

— One nie pozostały w sieci. Musiały się w niej zaplątać. Inteligentne zwierzęta nurkujące nie pozwalają sobie, tak po prostu, na pozostanie w sieci, która podnosi się szybko z głębokości czterystu metrów.

Delagard spojrzał wyzywająco.

— Ale tak było. Niezależnie od przyczyny.

Potem spokorniał i przewracając oczami poczęstował Lawlera dla odmiany spojrzeniem przeznaczonym dla cudotwórcy. Wciąż ma nadzieję, nawet teraz?

— Nic nie można było zrobić, aby je uratować, Lawler? Zupełnie nic?

— Ależ było. Mogłem zrobić wiele różnych rzeczy. Po prostu nie byłem w nastroju.

— Przepraszam. To było głupie. — Delagard wyglądał na zbitego z tropu. Ochrypłym głosem powiedział: — Wiem, że zrobił pan wszystko, co było można. Jeśli chciałby pan, abym przysłał coś do pańskiego domu jako zapłatę, może skrzynkę brandy czy też tygodniowy zapas steków…

— Brandy — powiedział Lawler. — To najlepszy pomysł. Tak abym mógł się porządnie upić i zapomnieć o tym, co tutaj dzisiaj widziałem. — Na moment zamknął oczy. — Skrzelowcy wiedzą o tym, że ma pan tutaj trzy umierające nurki przez całą noc.

— Wiedzą? Skąd pan może o tym wiedzieć?

— Ponieważ natknąłem się na kilku z nich spacerując nad brzegiem morza i omal nie odgryźli mi głowy. Pienili się wręcz z wściekłości. Nie widział pan, jak mnie odpędzili?

Ze spopielała nagle twarzą Delagard potrząsnął przecząco głową.

— Tak, tak właśnie było. A ja nie zrobiłem nic złego poza tym, że podszedłem może zbyt blisko do elektrowni. Jednak nigdy przedtem nie sugerowali, że jest to zabronione. Tak więc to musiało być przez te nurki.

— Tak pan myśli?

— Cóż innego?

— W takim razie niech pan usiądzie. Musimy porozmawiać, doktorze.

— Nie teraz.

— Niech pan mnie posłucha!

— Nie chcę słuchać, rozumie pan? Nie mogę sterczeć tutaj ani chwili dłużej. Mam inne rzeczy do zrobienia. Być może ludzie czekają na mnie w domu. Do diabła, nie zjadłem nawet śniadania.

Delagard wyciągnął doń rękę, ale Lawler odtrącił ją. Nagle gorąca wilgoć powietrza szopy, zabarwiona teraz słodkawym odorem rozkładających się ciał, przyprawiła go o mdłości. Odczuł zawroty głowy. Nawet lekarz ma swoje granice wytrzymałości. Ominął patrzącego nań z otwartymi ustami Delagarda i wyszedł na zewnątrz. Tuż przy drzwiach zatoczył się, zamknął oczy i odetchnął głęboko, nasłuchując niezadowolonego pomruku swego pustego żołądka oraz skrzypienia mola pod stopami, dopóki mdłości nie ustały. Splunął. Ślina była gorzka i zielonkawa. Spojrzał na nią chmurnie. Jezu. Co za początek dnia.


Tymczasem nadszedł brzask, w pełni swego blasku. Kiedy Sorve znajdowała się tak blisko równika, słońce prędko pojawiało się rankiem nad horyzontem i równie nagle znikało za nim o zmroku. Ponadto dzisiaj niebo było niezwykle piękne. Jaskrawe, różowe smugi, przeplecione z plamami pomarańczu i turkusu, rozbryzgiwały się po sklepieniu nieba. Wyglądało to prawie jak sarong Delagarda, pomyślał Lawler. Uspokoił się szybko, jak tylko znalazł się na zewnątrz chaty i odetchnął świeżym, morskim powietrzem, teraz jednak poczuł nową falę gniewu kipiącą w nim i wywołującą niezdrowy rezonans w jego wnętrznościach, więc odwrócił wzrok w dół, na stopy, znów starając się oddychać głęboko. Czego potrzebował, to, powiedział sobie, dostać się do domu. Dom, śniadanie i być może kropelka lub dwie nalewki z uśmierzychy. A potem powrót do codziennej rutyny.

Zaczął iść w górę zbocza.

W głębi wyspy ludzie byli już na nogach, kręcili się tu i tam.

Nikt tutaj nie spał długo po wschodzie słońca. Noc była dla snu, a dzień do pracy. Przemierzając wyspę w drodze powrotnej do domu, by czekać na pojawienie się pierwszej tury prawdziwie cierpiących oraz chronicznych utyskiwaczy, Lawler spotkał i pozdrowił znaczny procent całej ludzkiej populacji wyspy. Tutaj, na węższym końcu, gdzie mieszkali ludzie, wszyscy bez przerwy obijali się o siebie.

Większość tych, którym kiwał na powitanie idąc łagodnie wznoszącą się, twardą, jaskrawożółtą, wyplataną ścieżką, znał od dziesiątków lat. Cała populacja Sorve zrodziła się na Hydros, z czego ponad połowa, podobnie jak on sam, urodziła się i wychowała tutaj, na tej wyspie. Tak więc przeważnie nie byli to ludzie, którzy postanowili spędzić całe swe życie na tej obcej bańce wodnej, lecz żyli tutaj, ponieważ nie dano im żadnego wyboru. W momencie urodzenia loteria życia po prostu wręczyła im bilet na Hydros, a raz znalazłszy się tutaj, nie można było się stąd wydostać. Nie było tu lotnisk międzyplanetarnych, a opuścić to miejsce można było tylko umierając. Urodzenie się tutaj przypominało wyrok dożywocia. To dziwne, że w galaktyce pełnej nadających się do zamieszkania i zamieszkałych światów nie miało się żadnego wyboru co do miejsca, w którym chciałoby się żyć. Lecz byli też inni, którzy przybyli wpadając tutaj z zewnątrz za pomocą kapsuły, ci, którzy mieli wybór, którzy mogli udać się w dowolne miejsce świata i z wyboru przybyli tu, wiedząc, że nie ma drogi odwrotu. To było jeszcze dziwniejsze.

Pierwszym, którego spotkał, był Dag Tharp, szef radia dorabiający jako dentysta i czasami pomagający Lawlerowi jako anestezjolog, mały, kanciasty człowieczek o czerwonej twarzy i słabowitym wyglądzie, sękatej szyi i wielkim, haczykowatym nosie, wystającym spomiędzy malutkich oczu, oraz prawie pozbawionych mięśni ustach. Później nadszedł Sweyner, wytwórca narzędzi i szkła, nieduży, starszy mężczyzna, guzłowaty i zdeformowany, oraz jego guzłowata i zdeformowana żona, która wyglądała jak jego siostra bliźniaczka. Niektórzy z nowych osadników podejrzewali nawet, że jest nią naprawdę, lecz Lawler wiedział lepiej. Żona Sweynera była kuzynką Lawlera w drugim pokoleniu, a Sweyner nie był żadnym krewnym — ani jego, ani jej. Sweynerowie, podobnie jak Tharp, urodzili się tutaj i byli tubylcami na Sorve. Zwyczajowo uważano, że nie należy poślubiać kobiety z tej samej wyspy, tak jak to zrobił Sweyner, i właśnie to oraz ich zewnętrzne podobieństwo dawało powody do plotek.

Lawler znajdował się teraz blisko wysokiego grzbietu wyspy, na głównym tarasie. Prowadziła tutaj szeroka, drewniana rampa. Na Sorve nie stosowano schodów: przysadziste, niesprawne nogi Skrzelowców nie nadawały się: do pokonywania schodów. Lawler szybkim krokiem przemierzył rampę i wkroczył na taras, płaski obszar sztywnych, twardych, ciasno powiązanych włókien wodnego bambus-a o szerokości pięćdziesięciu metrów, laminowanych i lakierowanych sokiem z seppeltanu, wspartych na ciężkich, czarnych kratownicach ze zdrewniałych wodorostów. Przez środek przechodziła długa i wąska główna droga wyspy. Idąc w lewo można było dojść do części zamieszkałej przez: Skrzelowców, a idąc w prawo dochodziło się do slumsów zajmowanych przez ludzi. Lawler poszedł w prawo.

— Dzień dobry, panie doktorze — zamruczał Natim Gharkid w odległości około dwudziestu kroków w dół drogi, odsuwając się, aby przepuścić Lawlera.

Gharkid przybył na Sorve przed czterema lub pięcioma laty z jakiejś innej wyspy — łagodny człowiek o ciemnej, gładkiej skórze, któremu nie udało się jeszcze v żaden znaczący sposób dopasować do życia w społeczności. Jako farmer uprawiający glony spędzał całe dnie zbierając morskie wodorosty na płyciznach. To wszystko, czym się zajmował. Większość ludzi na Hydros miała różnorakie zajęcia w tak małej grupie konieczne było opanowanie kilku umiejętności. Jednak Gharkid nie wydawał się tym przejmować. Lawler pełnił nie tylko funkcję lekarza wyspy, ale również aptekarza, meteorologa, grabarza i — jak najwidoczniej sądził Delagard — weterynarza. Tym czasem Gharkid był tylko plantatorem glonów i nikim więcej. Lawler uważał, że prawdopodobnie pochodził on z Hydros, ale nie był tego pewien, ten człowiek bowiem bardzo rzadko mówił coś o sobie. Gharkid był najskromniejszym ze znanych Lawlerowi ludzi; milczący, cierpliwy i pracowity, miły, lecz nieodgadniony — nieokreślona, cicha obecność i niewiele więcej.

Mijając się wymienili zdawkowe uśmiechy.

Potem nadeszły rzędem trzy kobiety, wszystkie w luźnych zielonych szatach: siostry Halla, Mariam i Thecla, które parę lat wcześniej założyły pewien rodzaj klasztoru na samym końcu wyspy, za popielnią, w której gromadzono wszelkie rodzaje kości, przetwarzane potem na wapno, a następnie na mydło, atrament, farby i chemikalia o stu rozmaitych przeznaczeniach. Zazwyczaj nikt prócz popielarzy tam nie chodził; siostry, mieszkając za składem kości, były bezpieczne od wszelkiej ingerencji. Jednakże był to dziwny wybór. Od założenia klasztoru siostry miały tak mało do czynienia z mężczyznami, jak tylko to było możliwe. Dotąd było ich już jedenaście, prawie jedna trzecia wszystkich kobiet na Sorve: ciekawa ewolucja, unikalna w krótkiej historii wyspy. Delagard snuł sprośne domysły na temat tego, co tam się działo. Bardzo prawdopodobne, że miał rację.

— Siostro Halla — powiedział Lawler, pozdrawiając je. — Siostro Mariam. Siostro Thecla.

Spojrzały na niego, jak gdyby powiedział coś plugawego. Wzruszył ramionami i poszedł dalej.

Główny zbiornik znajdował się tuż ponad nim, kryty, okrągły pojemnik o wysokości trzech i średnicy pięćdziesięciu metrów, skonstruowany z polakierowanych kołków bambusa morskiego, związanych pomarańczowymi obręczami z liści glonów i uszczelniony wewnątrz czerwoną smołą, wyprodukowaną z ogórków wodnych. Ze zbiornika wychodził skomplikowany labirynt drewnianych rur biegnących w kierunku chat, znajdujących się tuż za nim. Ten zbiornik był najprawdopodobniej najważniejszą konstrukcją w osadzie. Zbudowali go pierwsi ludzie, którzy tutaj dotarli, jakieś pięć generacji wstecz, na początku dwudziestego czwartego wieku, kiedy Hydros była ciągle jeszcze używana jako karna kolonia i wymagała stałego utrzymania, łatania, uszczelniania i dociskania bez końca. Przez ostatnie dziesięć lat mówiło się o wymianie zbiornika na coś bardziej eleganckiego, lecz jak dotąd nic nie zrobiono i Lawler wątpił, żeby w przyszłości coś się zmieniło. Zbiornik dość dobrze służył swoim celom.

Podchodząc do wielkiego, drewnianego zbiornika Lawler zobaczył duchownego, który niedawno przybył na Hydros, ojca Quillana z Kościoła Wszystkich Światów, wychylającego się wolno zza niego i robiącego coś nadzwyczaj dziwnego. Co każde dziesięć kroków Quillan zatrzymywał się, obracał twarzą do ściany zbiornika i wyciągał ramiona, jak gdyby chciał go objąć, z namysłem przyciskając końce palców do ściany tu i tam, jakby poszukując przecieków.

— Obawia się pan, że ściana trzaśnie? — zawołał do niego Lawler. Duchowny był przybyszem spoza tego świata. Na Hydros przebywał niecały rok, a na Sorve pojawił się kilka tygodni wcześniej. — Nie ma potrzeby się o to martwić.

Quillan szybko obejrzał się, wyraźnie zmieszany. Odjął ręce od ściany zbiornika.

— Dzień dobry, Lawler.

Duchowny był krępym mężczyzną o surowym wyglądzie, łysiejącym i gładko wygolonym, który mógł równie dobrze mieć czterdzieści pięć, co sześćdziesiąt lat. Był szczupły, jak gdyby wypocił z siebie całe ciało, miał długą, owalną twarz i bardzo kościsty nos. Oczy, głęboko osadzone, miały kolor chłodnego, jasnego błękitu, skóra zaś była bardzo blada i wyglądała na wybieloną, choć jednostajna dieta, składająca się z. produktów pochodzenia morskiego, którymi żywili się ładzie na Hydros, zaczynała nadawać mu charakterystyczną, śniadą cerę o morskim odcieniu, którą posiadali starzy osadnicy: można by powiedzieć, że glony wydostawały się przez skórę.

Lawler powiedział:

— Zbiornik jest niezwykle mocny. Proszę mi wierzyć, ojcze. Spędziłem tutaj całe swoje życie i ani razu zbiornik nie poprzerywał ścian. Nie moglibyśmy sobie na to pozwolić.

Quillan zaśmiał się nieśmiało.

— W zasadzie nie o to mi chodziło. Tak naprawdę chciałem objąć jego siłę.

— Rozumiem.

— Odczuć całą zamkniętą w nim moc. Doświadczyć wielkiej, skrępowanej siły: tony wody zatrzymane niczym więcej jak tylko ludzką wolą i zdecydowaniem.

— A także bambusem morskim i obręczami, ojcze. Nie wspominając o łasce boskiej.

— No tak — powiedział Quillan.

Bardzo szczególne — obejmować zbiornik, aby doświadczyć jego siły. Jednak Quillan zawsze zachowywał się równie dziwacznie. Wydawało się, że był w tym człowieku jakiś desperacki głód; głód łaski, litości, poddania się czemuś większemu niż on sam. Być może głód samej wiary. Lawlerowi wydawało się, że człowiek, który uważał się za duchownego, nie powinien tak bardzo potrzebować ducha.

Powiedział:

— Wie pan, że zaprojektował go mój prapradziadek, Harry Lawler, jeden z Założycieli? Jak mówił mój dziadek, Harry był w stanie zrobić wszystko, do czego przyłożył ręce. Wyciąć wyrostek robaczkowy, przeprowadzić statek od wyspy do wyspy, zaprojektować zbiornik… — Lawler urwał, po czym dodał: — Zesłano go tutaj za zbrodnię, a ściśle mówiąc, za zabójstwo.

— Nie wiedziałem. A zatem pańska rodzina zawsze mieszkała na Sorve?

— Od początku. Urodziłem się tutaj. Dokładnie sto osiemdziesiąt metrów od miejsca, gdzie teraz stoimy. — Lawler czule klepnął ścianę zbiornika. — Dobry, stary Harry. Bez tego mielibyśmy kłopoty. Widzi pan, jak suchy jest nasz klimat.

— Zaczynam się przekonywać — powiedział duchowny. — Czy tutaj nigdy nie pada deszcz?

— W pewnych porach roku — odrzekł Lawler. — Ale to nie jest jedna z tych pór. Nie zobaczy pan tutaj deszczu przez kolejne dziewięć, dziesięć miesięcy. Oto dlaczego postaraliśmy się, aby nasze zbiorniki nie przepuszczały wody.

Na Sorve woda występowała w niedostatecznej ilości: przynajmniej ta woda, której mogli używać ludzie. Przez większą część roku wyspa podróżowała przez suche obszary. Odpowiadały za to nieubłagane prądy morskie. Pływające wyspy Hydros, chociaż dryfowały swobodnie po morzu, bywały jednakże więzione przez całe dekady w ściśle ograniczonych pasmach długości geograficznej przez prądy oceaniczne, rwące jak wielkie rzeki. Co roku każda z wysp pokonywała sztywno wytyczoną trasę wędrówki od jednego bieguna do drugiego i z powrotem: każdy biegun otoczony był wirem wartkiej wody, która chwytała przypływające wyspy, okręcała je i wysyłała z powrotem na przeciwny koniec planety. Choć wyspy przepływały przez każde pasmo szerokości geograficznej w swej dorocznej wędrówce z pomocy na południe, fluktuacje ze wschodu na zachód były minimalne z powodu siły przemożnych prądów. Jeżeli Lawler dobrze pamiętał, to Sorve w swej me kończącej się podróży z góry na dół świata, zawsze pozostawała pomiędzy czterdziestym i sześćdziesiątym stopniem zachodniej długości geograficznej. Te obszary wydawały się strefą suszy Deszcz padał rzadko, z wyjątkiem stref polarnych, gdzie z zasady napotykali obfite opady.

Te prawie nieustanne susze nie stanowiły problemu dla Skrzelowców, którzy byli przystosowani do picia wody morskiej. Jednak ludziom bardzo utrudniały życie Racjonowanie wody było codziennością «a Sorve. Lawler pamiętał tylko dwa takie lata — jedno, gdy miał dwanaście lat, i drugie, kiedy ukończył dwadzieścia, w czarnym roku śmierci jego ojca — kiedy kapryśne deszcze padały przez całe tygodnie bez przerwy, tak że zbiorniki przelały się i zaniechano racjonowania. Za każdym razem była to interesująca nowość przez pierwszy tydzień, a potem nie kończące się ulewy, szare dni i obrzydliwy zapach pleśni stawały się nudne. Lawler wolał suszę, przynajmniej był do niej przyzwyczajony.

Quillan powiedział:

— To miejsce mnie fascynuje. Jest to najdziwniejszy świat, jaki kiedykolwiek widziałem.

— Przypuszczam, że mógłbym powiedzieć to samo.

— Czy dużo pan podróżował? Mam na myśli planetę Hydros.

— Byłem raz na wyspie Thibeire — odparł Lawler.

— Przypłynęła bardzo blisko, weszła prawie w zatokę i całą grupą popłynęliśmy na nią łódką na cały dzień. Miałem wtedy piętnaście lat. To jedyny raz, kiedy byłem gdzieś indziej. — Rzucił Quillanowi ostrożne spojrzenie.

— Tymczasem, o ile wiem, pan jest prawdziwym podróżnikiem. Ludzie mówią, że w swoim czasie zwiedził pan spory kawałek galaktyki.

— Kawałek — powiedział Quillan. — Niezbyt duży. W sumie byłem na siedmiu światach. Ośmiu włącznie z tym.

— To o siedem więcej, niż ja kiedykolwiek zobaczę.

— Jednak teraz dotarłem do końca drogi.

— Tak — odpowiedział Lawler. — Z pewnością. Przybysze z innych światów pojawiający się na Hydros to coś, czego Lawler nie mógł pojąć. Dlaczego oni to robili? Pozwolić się wepchnąć do kapsuły na Sunrise, oddalonej tylko o jakiś marny tuzin milionów kilometrów, a następnie wrzucić na orbitę lądującą, która wywali cię do morza w pobliżu jednej z pływających wysp — wiedząc, że już nigdy nie będziesz mógł opuścić Hydros? Od czasu kiedy Skrzelowcy odmówili poparcia dla budowy portu kosmicznego na Hydros, przybycie tutaj było dosłownie podróżą w jedną stronę, co wszyscy dobrze rozumieli. A jednak wciąż przybywali — rzadko, lecz stale wybierając na zawsze życie wyrzutka na bezbrzeżnym oceanie, na świecie bez drzew czy kwiatów, ptaków, insektów i zielonych łąk, bez jakichkolwiek zwierząt futerkowych czy kopytnych pozbawieni ułatwień, wygód czy jakichkolwiek dobrodziejstw współczesnej technologii, unosząc się na powierzchni nieustannych przypływów, dryfując od bieguna do bieguna i powrotem na pokładzie wysp uplecionych jak koszyki, na świecie odpowiednim jedynie dla stworzeń wyposażonych w płetwy. Lawler nie miał pojęcia, dlaczego Quillan chciał przyjechać na Hydros, lecz nie była to rzecz, o którą można zapytać kogoś wprost.

Rodzaj pokuty. Akt samozaparcia. Z pewnością nie przybył tutaj, aby spełniać funkcje kościelne. Kościół Wszystkich Światów był schizmatyczną, postpapieską, katolicką sektą bez żadnych wyznawców na tej planecie, o ile wiedział Lawler. Duchowny nie przybył tutaj jako misjonarz. Od chwili przybycia na Sorve nie podjął żadnych prób nawracania i bardzo dobrze, ponieważ religia nigdy nie cieszyła się większym zainteresowaniem wyspiarzy. Ojciec Lawlera lubił mówić: — Bóg jest bardzo daleko od wyspy Sorve.

Quillan spoglądał przez chwilę ponuro, jakby rozważał realia pobytu na Hydros do końca swoich dni. Potem rzekł:

— Czy nie przeszkadza panu przebywanie zawsze w tym samym miejscu? Czy nigdy nie bywa pan niespokojny? Ciekawy innych wysp?

— Raczej me — odpowiedział Lawler. — Stwierdziłem, że Thibeire bardzo przypomina Sorve. Ten sam kształt, ten sam klimat. Tylko nikogo tam nie znałem. Jeśli jedno miejsce jest takie samo jak drugie, dlaczego nie pozostać na tym, które znasz, wśród ludzi, z którymi zawsze żyłeś? — Jego oczy zwęziły się. — To, o czym myślę, to inne światy. Te o stałych lądach. Prawdziwie lądowe planety. Zastanawiam się, jak to jest, gdy idzie się całymi dniami nie widząc nigdy otwartego morza, gdy przez cały czas pozostaje się na twardym lądzie, nie na wyspie, ale na ogromnym kontynencie, którego nie ogarniesz wzrokiem od końca do końca z miejsca, w którym mieszkasz; niezmierzony obszar lądu, a na nim miasta, góry, rzeki. To dla mnie tylko puste słowa. Miasta. Góry. Chciałbym wiedzieć, jak wyglądają drzewa i ptaki, i rośliny, które mają kwiaty. Wie pan, że myślę o Ziemi? Śni mi się czasem, że ona wciąż istnieje, że chodzę po niej oddychając jej powietrzem, czując glebę pod stopami. Gromadząc ją pod paznokciami. Na Hydros nigdzie nie ma gleby, czy pan sobie z tego zdaje sprawę?Tylko piasek z morskiego dna.

Lawler spojrzał szybko na ręce duchownego, na jego paznokcie, jakby szukał tam czarnego brudu z Sunrise. Oczy Quillana podążyły za jego wzrokiem, uśmiechnął się, ale nic nie powiedział.

Lawler dodał:

— Słyszałem, jak w ubiegłym tygodniu rozmawiał pan z Delagardem we wspólnym domu o planecie, na której mieszkał pan przed przybyciem tutaj. Pamiętam każde słowo, które pan powiedział. Jak ląd tam wydawał się ciągnąć bez końca, najpierw obszary trawy, potem las, góry, a za górami pustynia, cały czas siedziałem tam starając się wyobrazić sobie, jak to wszystko naprawdę wygląda. Jednak, oczywiście, nigdy nie będę tego wiedział. Stąd nie możemy się dostać na inne światy, prawda? Dla nas równie dobrze mogłyby one nie istnieć. A ponieważ na Hydros każde miejsce jest takie samo, nie zachęca mnie to do włóczęgi.

— Rzeczywiście — powiedział smutno Quillan, a po chwili dodał: — To jednak nie jest typowe, nieprawdaż?

— Typowe dla kogo?

— Ludzi mieszkających na Hydros. Mam na myśli niechęć do podróżowania.

— Kilku z nas jest wędrowcami. Ci lubią zmieniać wyspy co pięć lub sześć lat. Inni nie są tacy. Powiedziałbym, że większość nie jest. W każdym razie ja nie jestem.

Quillan rozważył to.

— Rzeczywiście — powtórzył jakby przetrawiając jakąś złożoną informację. Wydawało się, że na razie wyczerpał swój ciąg pytań, więc należało oczekiwać jakiejś doniosłej konkluzji.

Lawler obserwował go bez większego zainteresowania, uprzejmie czekając na to, co jeszcze Quillan mógł mieć do powiedzenia.

Tymczasem upłynęła długa chwila, a Quillan wciąż milczał. Najwidoczniej mimo wszystko nie zamierzał powiedzieć nic więcej.

— Taak — rzekł Lawler. — Myślę, że czas otworzyć zakład. — Zaczął iść w dół ścieżką w stronę chat.

— Proszę poczekać — powiedział Quillan. Lawler odwrócił się i obejrzał.

— Słucham?

— Czy dobrze się pan czuje, doktorze?

— Dlaczego? Czy wyglądam na chorego?

— Wygląda pan na zdenerwowanego — powiedział ' !Quillan. — Nieczęsto tak pan wygląda. Kiedy pierwszy raz pana spotkałem, uderzyło mnie, że jest pan człowiekiem, (który po prostu przeżywa swoje życie, dzień po dniu, godzina po godzinie, przyjmując wszystko, co mu ono przyniesie. Jednak dzisiejszego ranka wygląda pan jakoś inaczej. Ten pański wybuch na temat innych światów… nie wiem. To zupełnie do pana niepodobne. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że naprawdę pana znam.

Lawler rzucił duchownemu ostrożne spojrzenie. Nie czuł się na siłach opowiadać mu o trzech zmarłych nurkach w szopie na Molu Jolly'ego.

— Zeszłej nocy myślałem o kilku rzeczach. Nie spałem dobrze. Nie sądziłem, że to tak rzuca się w oczy.

— Umiem dostrzegać takie rzeczy — powiedział z uśmiechem Quillan. Jego jasnoniebieskie oczy, zwykle odległe, a nawet pozbawione wyrazu, teraz wydawały się niezwykle przenikliwe. — To nie jest trudne. Niech pan posłucha, Lawler, jeśli kiedykolwiek chciałby pan porozmawiać ze mną o czymś, o czymkolwiek, po to tylko, by zrzucić ciężar z piersi…

Lawler zaśmiał się i wskazał na swoją nagą pierś.

— Jak widać, nic na niej nie leży, prawda?

— Pan wie, o co mi chodzi — powiedział Quillan. Przez chwilę coś wydawało się narastać między nimi, jakieś iskrzące napięcie, jakieś sprzężenie, którego Lawler nie chciał i które go nie cieszyło. Potem duchowny uśmiechnął się znowu, dobrotliwie, zbyt dobrotliwie, rozmyślnie uprzejmym, niewyraźnym, łaskawym uśmiechem zamierzonym na stworzenie między nimi dystansu. Podniósł jedną rękę w górę, w geście, który mógł być błogosławieństwem lub odprawą, skinął głową, odwrócił się i odszedł.

3

Kiedy Lawler zbliżył się do swojej chaty, zobaczył kobietę o długich, czarnych włosach czekającą na niego na zewnątrz. Pacjentka, pomyślał. Stała odwrócona plecami do niego i nie był pewien, kto to jest. Przynajmniej cztery kobiety na Sorve miały takie włosy.

W osadzie, w której mieszkał Lawler, znajdowało się trzydzieści warag, kolejne sześćdziesiąt, nie wszystkie zamieszkałe, stało dalej, na końcu wyspy. Nieregularne, szare konstrukcje, niesymetryczne, lecz przypominające kształtem wydrążone w środku piramidy, wysokości podwójnego wzrostu wysokiego mężczyzny i zwężające się u góry w tępo zakończony, pochylony stożek. Tuż pod wierzchołkiem miały wybite otwory okienne, nachylone na zewnątrz, tak że deszcz przedostawał się do środka tylko przy najbardziej ulewnych burzach, i to z trudem. Wykonano je z jakiegoś grubego, przypominającego celulozę materiału, szorstkiego i pomarszczonego — czegoś wyjętego z morza; a skąd, jak nie z morza? — najwidoczniej bardzo dawno temu. Materiał był solidny i trwały. Kiedy uderzyło się w chatę kijem, dźwięczała jak metalowy dzwon. Pierwsi osadnicy przybywszy tutaj, znaleźli je gotowe i wykorzystali jako tymczasowe mieszkanie. Upłynęło jednak ponad sto lat, a wyspiarze ciągle w nich mieszkali. Nikt nie wiedział, dlaczego znalazły się tutaj. Niemal na każdej wyspie znajdowały się osady takich chat; być może opuszczonych siedzib jakiegoś wymarłego stworzenia, które niegdyś dzieliło wyspę ze Skrzelowcami. Domy Skrzelowców były zupełnie innego rodzaju; nietrwałe szopy z morskich wodorostów, które burzyli i wymieniali co kilka tygodni, podczas gdy te konstrukcje wydawały się tak niezniszczalne, jak nic innego na tym wodnym świecie. — Czym one są? — pytali wcześniej osadnicy, a Skrzelowcy odpowiadali po prostu: — To waragi. — Nikt me wiedział, co oznacza to słowo. Porozumienie się ze Skrzelowcami nawet teraz było bardzo trudne. Gdy Lawler podszedł bliżej, zobaczył, że kobietą czekającą na niego jest Sundira Thane. Podobnie jak duchowny, ona również była przybyszem na Sorve. Wysoka, poważna, młoda kobieta przybyła z wyspy Kentrup kilka miesięcy wcześniej, jako pasażer jednego ze statków Delagarda. Zajmowała się konserwacją i naprawą — łodzi, sieci, sprzętu, wszystkiego — lecz, jak się wydawało, naprawdę interesowali ją Hydranie. Lawler słyszał, że była ekspertem w dziedzinie ich kultury, biologii oraz innych aspektów ich życia.

— Czy jestem zbyt wcześnie? — zapytała.

— Nie, jeśli pani tak nie uważa. Proszę wejść.

Wejście do chaty Lawlera było niskim, trójkątnym wycięciem w ścianie, jakby przeznaczonym dla gnomów. Lawler przykucnął i przecisnął się przez nie. Podążyła za nim kucając i szurając nogami. Była prawie tak wysoka jak on. Wyglądała na spiętą, skupioną i zamyśloną.

Blade światło poranka wpadało ukosem do chaty Na parterze cienkie ścianki działowe, z tego samego materiału co ściany zewnętrzne, dzieliły chatę na trzy pomieszczenia, każde małe i kanciaste — pokój przyjęć, sypialnię i poczekalnię służącą za salonik.

Była dopiero siódma rano. Lawler odczuwał coraz dotkliwszy głód. Zdał sobie jednak sprawę, że śniadanie będzie musiało poczekać jeszcze chwilę. Niedbale odmierzył do kubka kilka kropel nalewki z uśmierzychy, dodał trochę wody i wysączył mieszankę, jakby nie było to nic innego, tylko lekarstwo przepisane na użytek każdego ranka. W pewnym sensie tak było. Lawler obrzucił kobietę szybkim, pełnym winy spojrzeniem. Nie zwracała wcale uwagi na to, co robił. Przyglądała się jego małej kolekcji pamiątek z Ziemi. Jak każdy, kto tutaj przychodził. Ostrożnie przejechała palcem wzdłuż wyszczerbionej krawędzi małej, pomarańczowo-czarnej skorupy, po czym pytająco spojrzała przez ramię na Lawlera.

— Pochodzi z miejsca zwanego Grecją — powiedział. — Bardzo znane miejsce na Ziemi, bardzo dawno temu.

Mocne alkaloidy narkotyku prawie natychmiast zakończyły trasę w jego układzie krwionośnym i przeszły do mózgu. Czuł, jak jego dusza uwalnia się od napięć spowodowanych przez spotkanie o brzasku.

— Kaszlę — powiedziała Thane. — Nie mogę przestać.

l faktycznie, jakby na znak, zaniosła się suchym, urywanym kaszlem. Na Hydros kaszel mógł być równie trywialną przypadłością, jak gdziekolwiek indziej — lecz mógł również oznaczać coś poważnego. Wszyscy wyspiarze wiedzieli o tym. Występował tu pasożytniczy wodny grzyb, występujący zazwyczaj w umiarkowanych, północnych wodach, który rozmnażał się atakując różne formy życia morskiego zarodnikami, które wydalał do atmosfery w postaci czarnych, gęstych chmur. Zarodnik, wchłonięty z oddechem przez jakiegoś ssaka morskiego wynurzającego się nad powierzchnię wody, osadzał się w ciepłym przełyku gospodarza i natychmiast kiełkował, wypuszczając gęstą plątaninę jaskrawoczerwonych strzępków, które bez trudności penetrowały tkanki płuc, jelit, żołądka, a nawet mózgu. Wnętrze gospodarza stawało się ciasno upakowaną masą jasnoszkarłatnych włókien. Włókna te poszukiwały zawierającego miedź pigmentu oddechowego, hemocjaniny. Większość stworzeń morskich na Hydros posiadała hemocjaninę we krwi, co nadawało im niebieskawy kolor. Wydawało się, że grzyb również znalazł jakieś zastosowanie dla hemocjaniny.

Śmierć w wyniku zakażenia grzybem była powolna i straszna. Nosiciel puchł pod wpływem gazów wydzielanych przez najeźdźcę i bezsilnie dryfując na powierzchni, ostatecznie podawał się, a wkrótce po tym grzyb wyrzucał dojrzałą, owocującą strukturę przez otwór wydrążony w brzuchu gospodarza. Była to kulista drewnopodobna masa, która wkrótce pękała, uwalniając nową generację dorosłych grzybów, aby te z czasem wyprodukowały świeże chmury zarodników — i cykl się powtarzał.

Zarodniki grzyba zabójcy mogły się zakorzenić w płucach człowieka, co było sytuacją niekorzystną dla obu stron: ludzie nie byli w stanie dostarczyć grzybowi hemocjaniny, której potrzebował, a grzyb uznawał za konieczne zaatakować i pochłonąć w procesie poszukiwania każdy obszar ciała gospodarza, co było bezużytecznym wydatkiem energii.

Pierwszym objawem zakażenia grzybem u człowieka był uporczywy kaszel.

— Zacznijmy od kilku informacji o pani — powiedział Lawler. — A potem zbadamy sytuację.

Wyjął z szuflady nowy skoroszyt i nagryzmolił na nim nazwisko Sundiry Thane.

— Pani wiek? — zapytał.

— Trzydzieści jeden.

— Miejsce urodzenia?

— Wyspa Khamsilaine. Podniósł wzrok.

— To jest na Hydros?

— Tak — odpowiedziała z lekką irytacją. — Oczywiście. — Dostała kolejnego ataku kaszlu. — Nigdy pan nie słyszał o Khamsilaine? — zapytała, kiedy odzyskała mowę.

— Jest sporo wysp. Ja nie podróżuję zbyt wiele. Nie, nigdy o niej nie słyszałem. Po którym morzu pływa?

— Lazurowym.

— Lazurowym — powtórzył Lawler. Miał bardzo mgliste pojęcie, gdzie mogło się znajdować Morze Lazurowe. — Coś takiego! Rzeczywiście przebyła pani kawał drogi, nieprawdaż? — Odpowiedzi nie było. Po chwili rzekł: — Jakiś czas temu przyjechała pani tutaj z Kentrup, czy tak?

— Tak. — Znowu kaszel.

— Jak długo pani tam mieszkała?

— Trzy lata.

— A przedtem?

— Osiemnaście miesięcy na Velmise. Dwa lata na Shaktan. Około roku na Simbalimak. — Spojrzała na niego zimno i powiedziała: — Simbalimak jest też na Morzu Lazurowym.

— Słyszałem o Simbalimak — powiedział.

— Przedtem Khamsilaine. Tak więc to moja szósta wyspa. Lawler zanotował to.

— Zamężna?

— Nie.

To też zanotował. Panująca ogólnie niechęć do zawierania małżeństw wśród mieszkańców tej samej wyspy doprowadziła do nieoficjalnej egzogamii na Hydros. Ludzie pragnący zawrzeć związek wędrowali na inną wyspę, aby tam znaleźć partnera. Jeśli kobieta tak atrakcyjna jak Sundira Thane odbyła tak wiele podróży nie poślubiając nikogo, to oznaczało, że albo była bardzo wybredna, albo też w ogóle nie miała tego zamiaru.

Lawler podejrzewał to drugie. Jedynym mężczyzną, z którym, jak zauważył, spędzała czas w ciągu tych kilku miesięcy na Sorve, był rybak Gabe Kinverson. Chmurny, małomówny, o niedostępnej twarzy, Kinverson był silny i szorstki oraz, jak przypuszczał Lawler, interesujący w pewien zwierzęcy sposób. Nie był to jednak typ mężczyzny, jakiego w przekonaniu Lawlera kobieta taka jak Sundira Thane chciałaby poślubić, zakładając, że w ogóle myślała o małżeństwie. Ponadto Kinverson także nie należał do gatunku skłonnego do żeniaczki.

— Kiedy zaczął się ten kaszel? — zapytał.

— Osiem, dziesięć dni temu. Powiedziałabym, że około ostatniej Nocy Trzech Księżyców.

— Czy wcześniej cierpiała pani na coś podobnego?

— Nie, nigdy.

— Gorączka, bolę w piersiach, dreszcze?

— Nie.

— Czy przy kaszlu pojawia się plwocina? Krew?

— Plwocina? Ma pan na myśli ciecz? Nie, nie było żadnej… — Znowu dostała ataku kaszlu, jeszcze gorszego. Jej oczy zaszkliły się, policzki poczerwieniały, całe ciało wydawało się drżeć. Siedziała z głową pochyloną do przodu i skulonymi ramionami, wyglądała na zmęczoną i nieszczęśliwą.

Lawler zaczekał, aż odzyska oddech. W końcu powiedziała:

— Nie byliśmy na tych szerokościach, gdzie rośnie grzyb zabójca. Ciągle to sobie powtarzam.

— Wie pani, że to o niczym nie świadczy. Zarodniki przebywają z wiatrem tysiące kilometrów.

— Dziękuję bardzo.

— Chyba nie podejrzewa pani, że to grzyb zabójca? Podniosła wzrok i spojrzała na niego prawie wyzywająco.

— A skąd mam wiedzieć? Mogłabym być pełna czerwonych włókien, od piersi do palców u nóg, i jak zdołałabym to rozpoznać? Wiem jedynie, że nie przestaję kaszleć. To pan powie mi dlaczego.

— Może tak — powiedział Lawler. — Może nie. Ale zobaczmy. Proszę zdjąć koszulę.

Z szuflady wyjął stetoskop.

To był niewiarygodnie prymitywny instrument, po prostu kawałek bambusa morskiego o długości dwudziestu centymetrów, do którego przymocowano plastykowe słuchawki na dwóch elastycznych rurkach. Lawler nie dysponował niemal żadnym nowoczesnym sprzętem medycznym, niczym takim, co lekarz nawet z dwudziestego lub dwudziestego pierwszego wieku uznałby za nowoczesne. Musiał posługiwać się prymitywnymi, średniowiecznymi przyrządami. Zdjęcie rentgenowskie wyjaśniłoby mu w ciągu dwóch sekund, czy ma do czynienia z zakażeniem pasożytem, tylko skąd miał wziąć aparat rentgenowski? Kontakty Hydros z wszechświatem były ograniczone, nie istniała żadna wymiana importowo-eksportowa. Dobrze, że w ogóle mieli jakieś przyrządy medyczne, l jakichkolwiek lekarzy, nawet tak niedowarzonych jak on. Tutejsze osady” ludzkie były ubogie. Posiadały tak niewielu ludzi, tak płytkie rezerwy fachowców.

Rozebrana do pasa, stała przy stole lekarskim przyglądając się, jak zawieszał na szyi rurkę stetoskopu. Była bardzo szczupła, prawie chuda; jej ramiona były długie i muskularne w sposób typowy dla smukłych kobiecych rąk o małych, twardych i płaskich mięśniach. Piersi miała drobne, wysokie i szeroko rozstawione. Jej rysy skupiały się w środku szerokiej twarzy o mocnych kościach; małe usta o cienkich wargach, wąski nos, chłodne szare oczy. Lawler zastanawiał się, dlaczego uznał ją za atrakcyjną. Z pewnością nie było w niej nic konwencjonalnie pięknego. To sposób poruszania się, zdecydował; lekko wysunięta głowa na długiej szyi, zdecydowana szczęka, oczy bystre, czujne, ruchliwe. Wydawała się pełna wigoru, nawet agresywna. Ku swemu zdziwieniu poczuł podniecenie, nie dlatego, że jej ciało było na pół nagie — na wyspie Sorve nie było nic niezwykłego w nagości, częściowej czy nie — ale z powodu otaczającej ją aury witalności i siły.

Od dawna już nie utrzymywał stosunków z kobietami. Obecnie życie w celibacie wydawało się łatwiejsze, wolne od bólu i zamieszania. Trzeba jedynie uporać się z początkowym uczuciem wyobcowania i pustki, jeśli tylko można, a jemu się to wreszcie udało. Nigdy nie miał szczęścia w miłości. Jedyne małżeństwo, zawarte w wieku dwudziestu trzech lat, przetrwało niecały rok. Wszystko, co nastąpiło potem, było chaotyczne, byle jakie, przypadkowe. W sumie bezsensowne.

Przelotny przypływ podniecenia szybko minął. Po chwili znów był profesjonalistą. Doktorem Lawlerem przeprowadzającym badanie.

Głośno powiedział:

— Proszę otworzyć usta bardzo, bardzo szeroko.

— Nie ma znów tak wiele do otwierania.

— To proszę zrobić, co pani może.

Otworzyła usta. Miał małą rurkę z umieszczonym w niej światłem, którą przekazał mu ojciec; maleńką baterię trzeba było ładować co kilka dni. Włożył ją do krtani kobiety i spojrzał.

— Czy jestem pełna czerwonych włókien? — zapytała, kiedy wyjął rurkę.

— Nie wygląda na to. Wszystko, co widzę, to niewielkie podrażnienie w okolicy nagłośni, nic niezwykłego.

— Co to jest nagłośnia?

— Języczek zakrywający głośnię. Proszę się tym nie martwić.

Przyłożył koniec stetoskopu do jej mostka i posłuchał.

— Czy słyszy pan rosnące tam strzępki?

— Ciii.

Lawler wolno przesunął przyrząd po twardym, płaskim obszarze między jej piersiami nasłuchując serca., a potem w dół, wzdłuż żeber.

— Staram się wychwycić odgłos świadczący o zapaleniu osierdzia — powiedział jej. — To worek otaczający serce. Słucham również dźwięków wytwarzanych w kanalikach powietrznych i workach płuc. Proszę głęboko nabrać tchu i wstrzymać oddech. Proszę spróbować nie kaszleć.

Nagle, co wcale go nie zdziwiło, zaczęła kaszleć. Lawler trzymał stetoskop przy jej klatce piersiowej w czasie ataku kaszlu. Każda informacja była jakąś wskazówką. W końcu kaszel ustał, pozostawiając ją wyczerpaną i zaczerwienioną.

— Przepraszam — powiedziała. — Kiedy pan powiedział, nie kaszleć, to był to jakby jakiś sygnał dla mojego mózgu i ja…

Znowu zaczęła kaszleć.

— Spokojnie — powiedział. — Spokojnie.

Tym razem atak był krótszy. Lawler słuchał, kiwał głową i znów słuchał. Wszystko wydawało się w normie.

A przecież nigdy nie miał do czynienia z przypadkiem zakażenia grzybem zabójcą. Wszystko, co o tym wiedział, zasłyszał dawno temu od ojca lub w rozmowach z lekarzami z innych wysp. Czy stetoskop naprawdę mógł wykazać, zastanawiał się, czy coś zamieszkuje w jej płucach, czy nie?

— Proszę się odwrócić — powiedział. Nasłuchiwał dźwięków w jej plecach. Kazał jej podnieść ręce do góry i przejechał palcami wzdłuż jej boków, poszukując obcych narośli. Wierciła się, jakby ją łaskotał. Pobrał próbkę krwi z ramienia, a także wysłał ją za parawan w rogu pokoju, aby otrzymać próbkę moczu. Lawler posiadał mikroskop, a przynajmniej rodzaj mikroskopu, który zrobił dla niego Sweyner. Jego możliwości analityczne były nie większe niż mikroskopu zabawki, może jednak, jeśli było coś żywego w jej organizmie, zdoła to zobaczyć.

Naprawdę wiedział tak mało.

Jego pacjenci stanowili codzienną próbę jego umiejętności. Większość czasu musiał blefować. Jego wiedza medyczna była kiepską mieszanką przekazów od wybitnego ojca, desperackiego zgadywania oraz ciężko zdobytego doświadczenia, stopniowo zdobywanego na pacjentach. Kiedy zmarł ojciec, Lawler jeszcze nie zakończył swojej edukacji medycznej i nie mając jeszcze dwudziestu lat został lekarzem wyspy Sorve. Nigdzie na Hydros nie można było zdobyć prawdziwego wykształcenia medycznego ani niczego, co choć w przybliżeniu można by uznać za nowoczesny przyrząd medyczny, ani też żadnych leków oprócz tych, które sam komponował ze stworzeń morskich, wyobraźni i modlitw. Za czasów jego dziadka jakaś organizacja charytatywna na Sunrise zrzucała co jakiś czas paczki ze sprzętem medycznym, lecz było ich niewiele, odstępy między zrzutami duże, a zawartość trzeba było dzielić między wiele wysp. Paczki przestały przychodzić już dawno temu. Zamieszkała galaktyka była bardzo duża; nikt już nie pamiętał o ludziach żyjących na Hydros. Lawler robił, co mógł, ale to często nie wystarczało. Przy każdej okazji konsultował się z lekarzami z innych wysp, mając nadzieję nauczyć się czegoś od nich. Ich medyczne umiejętności były równie wątpliwe jak jego, lecz z doświadczenia wiedział, że czasami taka wymiana niewiedzy może wytworzyć malutką iskierkę zrozumienia. Czasami.

— Może pani włożyć koszulę — powiedział.

— Czy pan myśli, że to grzyb?

— To tylko nerwowy kaszel — odparł. Umieścił próbkę krwi na szkiełku mikroskopowym i zajrzał w okular. Co to takiego, czerwone w czerwonym? Czyżby szkarłatne włókna grzybni wiły się w chmurze purpury? Nie. Nie. Złudzenie wzrokowe. To normalna krew. — Jest pani zupełnie zdrowa — powiedział, podnosząc oczy. Jej piersi były jeszcze nagie, z zarzuconą na chude ramiona koszulą, zastygła w oczekiwaniu. Patrzyła podejrzliwie. — Dlaczego musi pani myśleć, że to jakaś straszna choroba? — zapytał Lawler. — To tylko kaszel.

— Muszę wiedzieć, że to nie jest straszna choroba. Dlatego przyszłam do pana.

— No cóż, nie jest.

Żywił szczerą nadzieję, że to prawda. Nie miał podstaw, aby sądzić inaczej.

Patrzył, jak się ubierała, i ku swemu zdziwieniu zaczął się zastanawiać, czy między nią i Gabem Kinversonem rzeczywiście coś jest. Lawler, którego nie interesowały plotki, dotychczas nie zastanawiał się nad taką możliwością, a rozważając ją teraz, z zaskoczeniem stwierdził, że ta myśl budzi w nim niechęć.

Głośno powiedział:

— Czy przeżyła pani ostatnio jakiś silny wstrząs?

— Nie, raczej nie.

— Przepracowanie? Bezsenność? Romans, który nie układa się dobrze?

Obrzuciła go dziwnym spojrzeniem.

— Nie. Na wszystkie trzy pytania.

— Czasami żyjemy w napięciu i nawet tego nie zauważamy. Stres nawarstwia się i staje czymś zwyczajnym. Chcę powiedzieć, że moim zdaniem to nerwowy kaszel.

— To wszystko? — Wydawało się, że jest rozczarowana.

— Pani chce, żeby to był grzyb zabójca? W porządku, to grzyb zabójca. Kiedy dojdzie pani do stadium, że czerwone nitki zaczną pani wystawać z uszu, proszę przykryć głowę workiem, aby nie niepokoić sąsiadów. Inaczej mogliby pomyśleć, że są w niebezpieczeństwie. Lecz oczywiście nie będą, przynajmniej dopóki nie zacznie pani rozsiewać zarodników, co przyjdzie znacznie później.

Roześmiała się.

— Nie wiedziałam, że jest pan takim komikiem.

— Nie jestem. — Lawler ujął jej dłoń, zastanawiając się, czy to gest prowokujący, czy dobrotliwy, w stylu Dobrego Starego Doktora Lawlera. — Proszę posłuchać, nie znalazłem u pani żadnej fizycznej dolegliwości, są więc szansę, że ten kaszel to tylko nerwowy nawyk. Kiedy zaczynamy kaszleć, podrażniamy błonę krtani, śluzówkę i tak dalej, a kaszel samoistnie się pobudza i nasila. Ostatecznie sam ustanie, ale to ostatecznie może trwać bardzo długo. Mam zamiar przepisać pani pewien środek uspokajający, przytłumiający nerwy, coś na powstrzymanie odruchu wykrztuśnego na tyle długo, aby umożliwić ustąpienie mechanicznego podrażnienia, tak że przestanie pani wysyłać do siebie sygnały kaszlowe.

Zaskoczyło go to, że chciał się z nią podzielić uśmierzychą. Nigdy nikomu nie mówił o tym leku, nie wspominając już o przepisywaniu go pacjentom. Jednak podanie jej lekarstwa wydawało się rzeczą właściwą. Miał go dostatecznie dużo, żeby się podzielić.

Wyjął z szafki małą, suchą tykwę, przelał do niej kilka centylitrów różowego płynu i zakorkował zwitkiem morskiego plastyku.

— To lek, który produkuję sam z uśmierzychy, jednego z glonów rosnących w zatoce. Każdego ranka proszę brać pięć lub sześć kropel — nie więcej — w szklance wody. To silny środek. — Zmierzył ją skupionym, przenikliwym wzrokiem. — Roślina zawiera mnóstwo silnych alkaloidów, które mogą zwalić z nóg. Wystarczy przeżuć jeden mały listek glonu, aby stracić przytomność na cały tydzień lub na wieczność. To tutaj jest bardzo rozcieńczonym wyciągiem, ale proszę zachować ostrożność.

— Czy nie brał pan sam tego lekarstwa zaraz po przyjściu tutaj? — A więc jednak zwracała uwagę. Bystre oczy, uważny obserwator. Interesujące.

— Ja też denerwuję się od czasu do czasu — powiedział Lawler.

— Czy to ja pana niepokoję?

— Podobnie jak inni pacjenci. W rzeczywistości niewiele wiem o medycynie i nienawidzę myśli, że mogliby to odkryć. — Roześmiał się z przymusem. — Nie, to nieprawda. Nie wiem tak dużo, jak powinienem, lecz wystarczająco, aby dawać sobie radę. Jednak to lekarstwo uspokaja mnie, kiedy mam zły poranek, a dzisiejszy dzień nie zaczął się dla mnie zbyt dobrze. To nie miało nic wspólnego z panią. Proszę, równie dobrze może pani wziąć pierwszą dawkę już teraz.

Odmierzył ją dla niej. Wypiła ostrożnie małymi łyczkami, niepewnie. Skrzywiła się, gdy poczuła dziwnie słodki smak alkaloidów.

— Czy czuje pani skutek? — zapytał Lawler.

— Natychmiast! Hej, to dobry środek!

— Być może zbyt dobry. Troszeczkę zdradliwy. — Dokończył zapisków w jej karcie. — Pięć kropel w szklance wody każdego ranka, a następną porcję otrzyma pani dopiero po pierwszym następnego miesiąca.

— Aye, aye, sir!

Wszystkie rysy jej twarzy zmieniły się; wyglądała teraz znacznie spokojniej, chłodne, szare oczy były cieplejsze, prawie lśniły, wargi nie były tak mocno ściągnięte, napięte mięśnie policzków rozluźniły się trochę. Była młodsza. Ładniejsza. Lawler nie miał nigdy okazji obserwowania skutków działania ziela na kimś innym. Wydały mu się nieoczekiwanie dramatyczne.

— W jaki sposób odkrył pan ten lek? — Zapytała.

— Skrzelowcy używają uśmierzychy do połowu ryb w zatoce.

— Ma pan na myśli Mieszkańców?

Cierpka poprawka zaskoczyła Lawlera. Mieszkańcy — takim terminem określała siebie dominująca forma życia na Hydros. „Skrzelowcami” nazywał ich każdy, kto przebywał tu dłużej niż kilka miesięcy, a przynajmniej w tej okolicy. Możliwe, że termin był inny na wyspie, z której ona pochodziła, na odległym Morzu Lazurowym. Albo też był to termin używany teraz przez młodych ludzi. Terminologia się zmienia. Przypomniał sobie, że jest od niej o dziesięć lat starszy. Najprawdopodobniej jednak użyła tego formalnego terminu z szacunku, ponieważ wyobrażała sobie, że jest badaczem kultury Skrzelowców. Do licha, niech będzie, jak chce, postara się być uprzejmy.

— Tak, Mieszkańcy — powiedział. — Odrywają parę włókien i owijają je wokół przynęty, którą następnie rzucają rybom. Połykając przynętę ryby słabną i bezwładnie wypływają na powierzchnię. Wtedy ruszają Mieszkańcy i zbierają je nie przejmując się ich ostrymi jak noże mackami. Powiedział mi o tym pewien stary rybak o imieniu Jolly, kiedy byłem małym chłopcem. Później przypomniałem sobie o tym i poszedłem do zatoki poobserwować połowy Skrzelowców. Zebrałem też trochę ziela i zacząłem z nim eksperymentować. Myślałem, że będę mógł go użyć jako anestetyku.

— I mógł pan?

— Dla ryb tak. Nie wykonuję jednak zbyt wielu zabiegów chirurgicznych na rybach. Gdy użyłem go na ludziach, okazało się, że każda dawka wystarczająco silna, aby być dobrym anestetykiem, była śmiertelna. — Lawler uśmiechnął się ponuro. — Miałem okres prób i błędów. Głównie błędów. Ostatecznie jednak odkryłem, że bardzo rozcieńczona nalewka może być skutecznym środkiem uspokajającym. I jest, jak pani widzi. To fantastyczny środek. Moglibyśmy sprzedawać go w całej galaktyce, gdybyśmy mieli jakikolwiek środek transportu.

— A tak nikt o nim nie wie oprócz pana?

— I Skrzelowców — powiedział. — Proszę wybaczyć, Mieszkańców. I teraz pani. Tutaj nie ma dużego zapotrzebowania na środki uspokajające. — Zachichotał. — Wie pani, obudziłem się tego ranka z niedorzecznym pomysłem namówienia Mieszkańców, aby pozwolili nam przyczepić urządzenie do odsalania wody do swojej elektrowni, jeśli kiedykolwiek ją uruchomią. Chciałem im palnąć długą serdeczną mówkę na temat współpracy międzygatunkowej. To był idiotyczny pomysł, jeden z tych, co przychodzą do głowy nocą i znikają jak rosa wraz ze wschodem słońca, nigdy nie zgodziliby się na to. A co naprawdę powinienem był zrobić, to nafaszerować ich dużą dawką uśmierzychy. Założę się, że wtedy zrobiliby wszystko, o cokolwiek by się ich poprosiło.

Nie wyglądała na rozbawioną.

— Żartuje pan, prawda?

— Tak sądzę.

— Jeżeli nie, to proszę tego nawet nie próbować, ponieważ do niczego to pana nie zaprowadzi. To nie czas, by prosić Mieszkańców o przysługi. Są na nas dość poważnie rozgniewani.

— Z powodu? — zapytał Lawler.

— Nie wiem. Lecz najwyraźniej coś ich drażni. Wczoraj wieczorem poszłam na ich stronę wyspy, gdzie odbywała się wielka konferencja. Zobaczywszy mnie, wcale nie byli przyjacielscy.

— Czy kiedykolwiek są?

— W stosunku do mnie tak. Ale wczoraj nie chcieli nawet ze mną rozmawiać. Nie pozwolili mi się zbliżyć. Byli niezadowoleni. Czy wie pan cokolwiek o języku ciała Mieszkańców? Byli sztywni jak deski.

Nurki, pomyślał, muszą wiedzieć o nurkach. To musi być to. Nie była to jednak sprawa, o której Lawler chciałby rozmawiać właśnie teraz, ani z nią, ani z nikim innym.

— Problem z obcymi — powiedział — polega na tym, że są obcy. Nawet jeśli sądzimy, że rozumiemy, to naprawdę nie rozumiemy ani trochę. Nie widzę żadnej możliwości rozwiązania tego problemu. Proszę posłuchać, jeśli kaszel nie ustąpi w ciągu dwóch lub trzech dni, proszę przyjść jeszcze raz i zrobimy kilka innych testów. Proszę jednak przestać gryźć się tym, że ma pani grzyba zabójcę w płucach, dobrze? Cokolwiek by to było, to nie jest grzyb.

— Miło to usłyszeć. — Znowu podeszła do półki z pamiątkami. — Czy te wszystkie rzeczy pochodzą z Ziemi?

— Tak. Mój prapradziadek kolekcjonował je.

— Naprawdę? Prawdziwe rzeczy z Ziemi? — Dotknęła egipskiej statuetki i kawałka kamienia pochodzącego z jakiejś ważnej ściany, Lawler zapomniał gdzie.

— Prawdziwe rzeczy z Ziemi… Nigdy dotąd takich nie widziałam. Ziemia nie wydaje mi się nawet realna, czy pan uwierzy? Zawsze tak było.

— Dla mnie jest realna — powiedział Lawler. — Lecz znam wielu ludzi, którzy czują jak pani. Proszę mnie poinformować o tym kaszlu, dobrze?

Podziękowała mu i wyszła.


A teraz do śniadania, powiedział sobie Lawler, nareszcie.

Smaczny filet z ryby, grzanka z glonów i świeżo wyciśnięty sok z owocu managordo.

Czekał jednak zbyt długo. Nie miał dużego apetytu i tylko liznął śniadanie.

W chwilę później następny pacjent pojawił się przed jego chatą. Brondo Katzin, który zajmował się handlem rybnym, podniósł jeszcze żywą rybę-strzałę, ujmując ją z niewłaściwej strony, i miał teraz wbity w środek lewej dłoni jej gruby, lśniący, czarny kręgosłup o długości pięciu centymetrów.

— Proszę sobie wyobrazić, jaki byłem głupi — powtarzał ciągle baryłkowaty, niezbyt lotny Katzin. — Niech pan sobie wyobrazi.

Oczy wychodziły mu na wierzch z bólu, a jego ręka, spuchnięta i błyszcząca, wyglądała na dwa razy większą niż normalna. Lawler wyciął kręgosłup, wyczyścił całą ranę, aby pozbyć się trucizny i innych podrażnień, po czym dał mu trochę tabletek ziołowych na złagodzenie bólu. Katzin gapił się na swoją nabrzmiałą rękę, smutno potrząsając głową.

— Taki głupi — powtórzył.

Lawler miał nadzieję, że wydobył wystarczająco dużo kołtuna, aby uchronić ranę przed zakażeniem. Jeżeli nie, to Katzin mógłby utracić rękę, a nawet całe ramię. Uprawianie medycyny było prawdopodobnie łatwiejsze, pomyślał Lawler, na planecie posiadającej jakiś ląd, port lotniczy, a także coś w rodzaju współczesnej technologii. Wiedział jednak, że zrobił wszystko, w granicach swoich możliwości. Hej ho! Dzień toczył się dalej.

4

W południe Lawler wyszedł z chaty, aby odpocząć chwilę od pracy. To był najpracowitszy ranek od miesięcy. Na wyspie zamieszkałej przez zaledwie siedemdziesiąt osiem istot ludzkich, w większości zupełnie zdrowych, Lawler czasami spędzał całe dnie, a nawet tygodnie nie oglądając ani jednego pacjenta. W takie dnie zazwyczaj spędzał poranki brodząc w zatoce i zbierając glony o własnościach leczniczych. Często pomagał mu Natim Gharkid, wskazując taką czy inną pożyteczną rośliny. Czasami nie robił zupełnie nic, spacerował, pływał, wypuszczał się łódką na wody zatoki lub siedział cicho, obserwując morze. Jednak to nie był jeden z tych dni. Najpierw był to synek Dany Sawtelle z gorączką, potem Marya Hain, cierpiąca na skurcze po zjedzeniu zbyt wielu pełzających ostryg poprzedniego wieczoru, po niej Nimber Tanamind z kolejnym atakiem drgawek i migreny, młody Bard Thalheim z mocno zwichniętą kostką w wyniku głupich hołubców na śliskim zboczu wału. Lawler wyrecytował odpowiednie zaklęcia, zastosował najbardziej prawdopodobne maści i odesłał ich wszystkich, nie zapominając o stosownych zapewnieniach i prognozach. Prawdopodobnie za dzień lub dwa poczują się lepiej. Obecny dr Lawler nie był może wspaniałym internistą, ale jego niewidzialny asystent, dr Placebo, na ogół prędzej czy później radził sobie z problemami pacjentów.

Teraz jednak nikt na niego nie czekał i odrobina świeżego powietrza na pewno mu nie zaszkodzi. Lawler wyszedł na jasne południowe słońce, przeciągnął się i zrobił kilka wymachów wyciągniętymi ramionami. Spojrzał w dół zbocza w kierunku wybrzeża. Tam była zatoka, przyjazna i znajoma, jej spokojne, zamknięte wody marszczyły się łagodnie. W tym momencie wyglądała przepięknie: błyszczący arkusz lśniącego złota, gładki jak lustro. Na płyciznach kołysały się leniwie ciemne liście różnych morskich roślin. Połyskliwe płetwy od czasu do czasu przecinały w oddali migotliwą powierzchnię. Dwa statki Delagarda niedbale cumowały przy molo stoczni, kołysząc się łagodnie w rytm spokojnego przypływu. Lawler poczuł, że ten moment letniego południa będzie trwać wiecznie, że noc i zima nigdy nie powrócą. Nieoczekiwane uczucie spokoju i dobrego samopoczucia przeniknęło jego duszę; jak dar, odrobina niespodziewanej radości.

— Lawler — usłyszał głos z lewej strony.

Suchy, drżący głos, jak grzechot rozsypujących się kości, głos, który był popiołem i gruzem. Ponury, wypalony, zmieniony nie do poznania głos, który w jakiś sposób Lawler rozpoznał jako należący do Nida Delagarda.

Nadszedł południową ścieżką od brzegu i stał między chatą Lawlera a niewielkim zbiornikiem, w którym Lawler przechowywał zapas świeżo zebranych glonów. Był zaczerwieniony, zmięty i spocony, a jego oczy wyglądały dziwnie szkliście, jakby miał zawał.

— Cóż, do diabła, wydarzyło się teraz? — zapytał zirytowany Lawler. Delagard bezgłośnie poruszył ustami jak ryba wyrzucona z wody i nie odpowiedział.

Lawler wbił palce w grube, mięsiste ramię mężczyzny.

— Czy może pan mówić? Dalej, do cholery. Co się stało?

— Tak. Tak. — Delagard pokręcił głową z boku na bok, powolnym, niezgrabnym, topornym ruchem. — Jest bardzo źle. Jest gorzej, niż mogłem sobie wyobrazić.

— Co jest?

— Te pieprzone nurki. Skrzelowcy wpadli w prawdziwą furię i mają zamiar zmusić nas, żebyśmy drogo za to zapłacili. Bardzo, bardzo, bardzo drogo. Właśnie to chciałem panu powiedzieć w szopie, kiedy mnie pan zostawił.

Lawler kilkakrotnie zamrugał oczami.

— Na Boga, o czym pan mówi?

— Proszę mi dać najpierw trochę brandy.

— Dobrze. Dobrze. Wejdźmy.

Nalał sporą miarkę gęstego trunku koloru morza dla Delagarda i, po krótkim namyśle, mniejszą dla siebie. Delagard opróżnił swoją jednym haustem i podstawił kubek. Lawler nalał mu znowu.

Po chwili Delagard powiedział, wypowiadając słowa z takim trudem, jakby cierpiał na jakąś wadę wymowy:

— Przed chwilą przyszli do mnie Skrzelowcy, było ich około tuzin. Wyszli prosto z wody na dziedziniec stoczni i kazali moim ludziom zawołać mnie na rozmowę.

Skrzelowcy? Na ludzkim końcu wyspy? To nie zdarzyło się od dziesięcioleci. Skrzelowcy nigdy nie zapuszczali się dalej na południe niż cypel, na którym zbudowali swoją elektrownię. Nigdy.

Delagard spojrzał na lekarza udręczonym wzrokiem.

— Czego chcecie? — zapytałem, używając najgrzeczniejszych gestów, Lawler, wszystko bardzo, bardzo uprzejmie. Sądzę, że była to elita Skrzelowców, ale skąd to można wiedzieć? Kto zdoła odróżnić jednego z nich od drugiego? W każdym razie wyglądali na ważniaków. Powiedzieli: „Czy ty jesteś Nid Delagard?” — jakby tego nie wiedzieli, a kiedy powiedziałem, że tak, pochwycili mnie.

— Pochwycili?

— Przecież mówię; złapali mnie. Dotknęli tymi swoimi małymi, śmiesznymi płetwami, popchnęli mnie i przycisnęli do ściany mojego własnego budynku.

— Ma pan szczęście, że może pan jeszcze o tym rozmawiać.

— Bez żartów. Mówię panu, doktorze, byłem przerażony jak cholera. Myślałem, że zamierzają wypatroszyć mnie na miejscu i sfiletować. Proszę spojrzeć, o tutaj, na ślady pazurów na moim ramieniu. — Pokazał zanikające czerwonawe plamy. — Mam opuchniętą twarz? Próbowałem odsunąć głowę, gdy jeden z nich rąbnął mnie, może przypadkiem, ale niech pan patrzy. Tutaj. Dwóch trzymało mnie, a trzeci wetknął mi nos prosto w twarz i zaczął mówić do mnie, naprawdę mówić, wielkimi huczącymi dźwiękami: ooom whang booąf theeeezt ooom whangbooof theeezt.

— Z początku byłem tak wstrząśnięty, że nic nie rozumiałem, ale później dotarło do mnie. Powtarzali to raz po raz, aż upewnili się, że zrozumiałem. To było ultimatum. — Głos Delagarda przeszedł na niższe rejestry. — Zostaliśmy wyrzuceni z wyspy. Mamy trzydzieści dni na wyniesienie się stąd. Wszyscy.

Lawler poczuł, że grunt umyka mu spod nóg.

— Co?!

W twardych brązowych oczkach rozmówcy pojawił się błysk szaleństwa. Dał znak, że chce jeszcze brandy. Lawler nalał mu, nawet nie patrząc na kubek.

— Po upływie tego czasu wszyscy ludzie mieszkający na Sorve zostaną wrzuceni do laguny bez prawa powrotu na ląd. Wszystkie budowle, które tutaj wznieśliśmy, zostaną zniszczone. Zbiornik, stocznia, te budynki na placu, wszystko. Rzeczy, które pozostawimy w chatach, pójdą do morza. Wszystkie pozostawione okręty zostaną zatopione. Jesteśmy skończeni, doktorze. Jesteśmy eksmieszkańcami wyspy Sorve. Skończeni, załatwieni, nie ma nas.

Lawler patrzył z niedowierzaniem. Wstrząsnęła nim cała seria gwałtownych emocji: dezorientacja, depresja, bezradność. Wpadł rozpacz. Opuścić Sorve? Opuścić Sorve?

Zadrżał. Z trudem panował nad sobą, usiłując odzyskać równowagę wewnętrzną.

Zaciskając zęby powiedział:

— Śmierć kilku nurków w wyniku wypadku przy pracy nie jest z pewnością dobrą rzeczą. Jednak ich reakcja jest mocno przesadzona. Na pewno źle ich pan zrozumiał.

— Gówno! W żadnym razie! Wyrazili się bardzo, bardzo jasno.

— Wszyscy musimy stąd odejść?

— Tak, wszyscy musimy odejść. W ciągu trzydziestu dni. Czy ja dobrze słyszę? — zastanawiał się Lawler. Czy to się dzieje naprawdę?

— Czy podali powód? Czy chodziło o nurki?

— Oczywiście, że tak — powiedział Delagard niskim, matowym głosem, zakrzepłym ze wstydu. — Było tak, jak pan powiedział rano. Skrzelowcy wiedzą o wszystkim, co robimy.

— Chryste. Chryste. — Szok zaczynał przechodzić w gniew. Delagard bezmyślnie ryzykował, stawiając na szalę życie wszystkich mieszkańców wyspy; grał i przegrał. Skrzelowcy ostrzegali go: nie rób tego więcej, bo was stąd wyrzucimy. A on i tak to zrobił.

— Delagard, jesteś godnym pogardy bękartem!

— Nie wiem, jak się dowiedzieli. Podjąłem środki ostrożności. Wnieśliśmy je nocą, trzymaliśmy pod przykryciem, dopóki nie znalazły się w szopie. Szopa była zamykana…

— Jednak dowiedzieli się.

— Tak — powiedział Delagard. — Wiedzą o wszystkim, ci Skrzelowcy. Pieprzysz cudzą żonę, a Skrzelowcy o tym wiedzą. Nie zależy im na tym. Na tym nie. Zabijasz parę nurków i zależy im jak diabli.

— Co panu powiedzieli, kiedy poprzednio miał pan wypadek z nurkami? Kiedy ostrzegli, aby nie zatrudniał pan nurków, co powiedzieli? Co zrobią, jeśli pana złapią?

Delagard milczał.

— Co powiedzieli? — naciskał Lawler. Delagard oblizał wargi.

— Że zmuszą nas do opuszczenia Sorve — wymamrotał, ponownie spoglądając pod nogi, jak zganiony uczeń.

— A pan to zrobił. Mimo wszystko.

— Któżby im uwierzył? Jezu, Lawler. Żyjemy tutaj od stu pięćdziesięciu lat! Czy przeszkadzało im, kiedy się wprowadziliśmy? Kiedy spadliśmy z kosmosu i przycupnęliśmy na ich pieprzonych wyspach, czy powiedzieli nam: idźcie stąd, wy okropne, obrzydliwe, czworonożne, owłosione, obce stworzenia? Nie. Nie. Nie zależało im ani trochę.

— Po drodze było Shalikomo — powiedział Lawler.

— To było dawno temu, zanim obaj się urodziliśmy.

— Skrzelowcy zabili dużo ludzi na Shalikomo. Niewinnych ludzi.

— Inni Skrzelowcy. W innej sytuacji.

Delagard strzelił kostkami palców złożonych razem dłoni. Mówił coraz głośniej i pewniej. Wydawało się, że szybko opuszcza go wcześniejsze poczucie winy i wstydu. To wrodzony talent, pomyślał Lawler, takie szybkie odzyskiwanie poczucia własnej wartości.

— Shalikomo to wyjątek — powiedział. Skrzelowcy uważali, że na Shalikomo, która jest bardzo małą wyspą, było o wiele za dużo ludzi, kazali więc części z nich odejść. Jednak ludzie z Shalikomo nie byli w stanie porozumieć się co do tego, kto powinien odejść, a kto może zostać, i prawie nikt nie opuścił wyspy. W końcu Skrzelowcy zdecydowali, ilu ludziom pozwolą żyć wśród siebie, a pozostałych zabili. — To zamierzchła historia — dodał Delagard.

— Tak, dawne dzieje — odrzekł Lawler. — Lecz dlaczego pan sądzi, że to się nie może powtórzyć?

Delagard powiedział:

— Skrzelowcy nigdzie indziej nie okazywali nam wrogości. Nie można powiedzieć, że nas lubią, ale nie zabraniają nam tego, na co mamy ochotę, jak długo pilnujemy swojego końca wyspy i nie rozmnażamy się zbytnio. Zbieramy wodorosty, łowimy do woli, wznosimy budynki, polujemy, robimy wiele różnych rzeczy, które mogłyby denerwować obcych, a oni ani pisną. Tak więc jeśli mogłem przyuczyć kilka nurków do pomocy w pozyskiwaniu metali z dna oceanu, co mogło przynieść korzyści zarówno nam, jak i Skrzelowcom, dlaczego miałbym myśleć, że tak bardzo je wzburzy śmierć kilku zwierząt w wyniku wypadku przy pracy, że… że…

— Może to była ta ostatnia kropla — powiedział Lawler — która przepełniła dzban.

— Co? Co pan, kurwa, gada?

— Stare, ziemskie przysłowie. Nieważne. Mówię, że z jakiegoś powodu sprawa z nurkami przekroczyła granicę ich cierpliwości. I teraz chcą, abyśmy stąd odeszli.

Lawler na chwilę zamknął oczy. Wyobraził sobie siebie pakującego rzeczy, wchodzącego na pokład statku, który odpłynie na jakąś inną wyspę. To nie było łatwe.

Opuścimy wyspę Sorve. Opuszczamy wyspę Sorve. Opuszczamy…

Zdał sobie sprawę że Delagard coś mówi.

— To był szok, niech mi pan wierzy. Nigdy się tego nie spodziewałem. Stałem tam, przyciśnięty do ściany, z dwoma Skrzelowcami przytrzymującymi mnie za ręce i trzecim mlaskającym tuż przed moim nosem słowa: wszyscy musicie wynieść się stąd w ciągu trzydziestu dni, macie zniknąć z tej wyspy, bo inaczej… Jak pan myśli, jak ja się czułem? Wiedząc, że to ja jestem za to odpowiedzialny.

Powiedział pan dziś rano, że nie mam sumienia, ale pan nic o mnie nie wie. Pan uważa mnie za gbura, prostaka i kryminalistę. Ale co pan wie naprawdę? Ukrywa się pan tutaj samotnie, upija do ogłupienia i siedzi osądzając innych ludzi, którzy mają więcej energii i ambicji w jednym palcu niż pan w całej…

— Niech pan kończy, Delagard.

— Powiedział pan, że nie mam sumienia.

— A ma pan?

— Powiem panu, Lawler, czuję się jak gówno, sprowadzając na nas to nieszczęście. Ja też się tutaj urodziłem. Nie musi mi pan zasuwać żadnych wzniosłych, snobistycznych bajek o Pierwszej Rodzinie, nie mnie. Moja rodzina była tu od początku, tak samo jak pańska. Zbudowaliśmy tę wyspę, my, Delagardowie. A teraz słyszę, że wyrzucają mnie jak kawał zepsutego mięsa razem z wszystkimi innymi. — Głos Delagarda znów się zmienił. Gniew stopniał; mówił bardziej miękko, szczerze, prawie pokornie. — Chcę, aby pan wiedział, że biorę na siebie pełną odpowiedzialność zato, co zrobiłem. Tak więc zamierzam…

— Chwileczkę — powiedział Lawler podnosząc rękę, aby go uciszyć. — Słyszy pan ten hałas?

— Hałas? Jaki hałas? Gdzie?

Lawler pochylił głowę w kierunku drzwi. Nagły zgiełk, dzikie wrzaski dobiegały z długiego trójstronnego placu, który leżał między dwiema grupami chat na wyspie.

Kiwając głową Delagard rzekł:

— Tak, teraz słyszę. Może to jakiś wypadek?

Lecz Lawler już znikał za drzwiami i szybkimi susami sadził w kierunku placu.


Przy placu stały trzy zniszczone pogodą budynki — a właściwie szopy, baraki, byle jakie budy — każdy z innej strony placu. W największym, od strony lądu, mieściła się szkoła. W bliższym z dwóch bocznych znajdowała się mała kawiarenka, prowadzona przez kobietę Delagarda, Lis Niklaus. Za nią stał dom wspólnoty.

Gromadka szepczących dzieci stała przed szkołą wraz z dwójką nauczycieli. Przed klubem pół tuzina starszych kobiet i mężczyzn kręciło się bez celu, jak porażeni słońcem. Lis Niklaus wychyliła się z kawiarni i z otwartymi ustami patrzyła nie wiadomo na co. Dalej stało dwóch kapitanów Delagarda: Gospo Struvin, przysadzisty i krępy, oraz smukły, długonogi Bamber Cadrell. Stali u szczytu rampy prowadzącej na plac od strony wody, przytrzymując się balustrady jak ludzie oczekujący nagłego uderzenia fali przypływu. Między nimi, przedzielając plac swoją masą, stał zwalisty handlarz ryb, Brondo Katzin, jak ogromna, ogłupiała bestia, przyglądając się w skupieniu swojej odwiniętej z bandaża prawej ręce, jak gdyby właśnie wyrosło na niej oko.

Ani śladu wypadku, żadnych ofiar.

— Co się dzieje? — spytał Lawler.

Lis Niklaus odwróciła się do niego dziwnie majestatycznym ruchem, obracając całe ciało. Była wysoką, dorodną, krzepką kobietą o wielkiej grzywie żółtych włosów i skórze tak mocno opalonej, że wyglądała prawie jak czarna. Dala-gard żył z nią od pięciu, sześciu lat, czyli od śmierci żony, ale nigdy się z nią nie ożenił. Pewnie starał się zabezpieczyć dziedzictwo swoim synom, a przynajmniej tak przypuszczali ludzie. Delagard miał czterech dorosłych synów mieszkających na innych wyspach, każdy na innej.

Lis powiedziała ochrypłym, lekko zduszonym głosem:

— Bamber i Gospo właśnie przyszli ze stoczni… mówią, że byli tam Skrzelowcy… że one kazały… powiedziały nam… powiedziały N idowi…

Jej głos ucichł, przechodząc w bełkot.

Pomarszczona, mała Mendy Tanamind, wiekowa matka Nimbera, powiedziała piskliwym głosem: — Musimy odejść! Musimy odejść! — i zachichotała.

— Nie ma w tym nic śmiesznego — powiedział Sandor Thalheim. Był równie wiekowy jak Mendy. Gwałtownie potrząsnął głową, co sprawiło, że zadrżała mu broda i wąsiska.

— Wszystko z powodu kilku zwierząt — powiedział Bamber Cadrell. — Z powodu trzech nieżywych nurków.

A zatem wieści już się rozeszły. Niedobrze, pomyślał Lawler. Ludzie Delagarda powinni trzymać gęby na kłódkę, dopóki nie wiemy, co robić.

Ktoś zapłakał. Mendy Tanamind znowu zachichotała. Brondo Katzin otrząsnął się z otępienia i zaczął ze złością mamrotać w kółko:

— Pieprzeni, śmierdzący Skrzelowcy. Pieprzeni, śmierdzący Skrzelowcy!

— Co tu się dzieje? — zapytał Delagard, który nareszcie dokuśtykał ścieżką z domu Lawlera.

— Pańscy chłopcy, Bamber i Gospo, uznali, że muszą podzielić się nowiną z innymi. Wszyscy już wiedzą — powiedział Lawler.

— Co? Co takiego? Dranie! Zabiję ich!

— Zabiję ich? Na to już trochę za późno.

Na plac nadchodzili inni. Lawler zobaczył Gaba Kinversona, Sundirę Thane, ojca Quillana, Sweynerów. A za nimi innych. Stłoczyli się; czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu ludzi, wszyscy. Znalazło się tu nawet pięć czy sześć sióstr, stojących blisko siebie jak mała żeńska falanga. W kupie raźniej. Pojawił się Dag Tharp, Marya i Gren Hain, Josc Yanez, siedemnastoletni pomocnik Lawlera, który zamierzał pewnego dnia zostać kolejnym lekarzem wyspy. Onyos Felk, kartograf. Natim Gharkid przyszedł od swoich grządek glonów w spodniach mokrych do pasa. Wieść najwidoczniej rozeszła się po całej społeczności.

Twarze większości zdradzały szok, zdziwienie i niedowierzanie. Czy to prawda? — pytały. Czy to możliwe?

Delagard zawołał:

— Posłuchajcie wszyscy, nie ma się czym martwić. Mamy zamiar załagodzić tę sprawę!

Gabe Kinverson podszedł do Delagarda. Wyglądał na dwa razy większego od właściciela stoczni, kawał chłopa, o wystającej szczęce, masywnych barkach i zimnych prowokujących oczach koloru morza. Otaczała go atmosfera niebezpieczeństwa i potencjalnej przemocy.

— Wyrzucili nas? — zapytał. — Czy naprawdę powiedzieli, że musimy odejść?

Delagard kiwnął głową.

— Dali nam trzydzieści dni, a potem won. Wyrazili się bardzo jasno. Nie obchodzi ich, dokąd pójdziemy, ale nie możemy zostać tutaj. Mam jednak zamiar załatwić tę sprawę. Możecie na to liczyć.

— Mnie się wydaje, że już się pan wszystkim zajął — powiedział Kinverson. Delagard cofnął się o krok i zmierzył go gniewnym spojrzeniem, jakby szykując się do walki. Jednak morski łowca wydawał się bardziej zdumiony niż rozgniewany. — Trzydzieści dni i wynocha — powiedział Kinverson na wpół do siebie. — To przecież szczyt wszystkiego. — Odwrócił się plecami do Delagarda i odszedł drapiąc się po głowie.

A może Kinversonowi naprawdę nie zależy, pomyślał Lawler. I tak większość czasu spędzał na dalekim morzu, zupełnie sam, polując na wszelkie rodzaje ryb, które nie chciały wpłynąć do zatoki. Kinverson nigdy nie brał czynnego udziału w życiu społeczności Sorve; przepływał przez nie, podobnie jak wyspy na Hydros dryfowały po oceanie, stał na uboczu, niezależny, dobrze zabezpieczony, podążający własną ścieżką.

Pozostali byli bardziej przejęci. Delikatna, drobna, złotowłosa żona Brondo Katzina, Eliyana, szlochała rozpaczliwie. Ojciec Quillan próbował ją pocieszyć, lecz najwidoczniej sam był zdenerwowany. Sękaci, starzy Sweynerowie rozmawiali ze sobą niskimi, napiętymi głosami. Kilka młodszych kobiet próbowało wyjaśnić sytuację swoim zmartwionym dzieciom. Lis Niklaus wyniosła z kawiarni dzban brandy z winnych wodorostów, który szybko przechodził z ręki do ręki w grupce mężczyzn pociągających z niego w ponurym, zdesperowanym milczeniu. Lawler zapytał cicho Delagarda:

— Jak właściwie zamierza pan poradzić sobie z tym wszystkim? Ma pan jakiś plan?

— Tak, mam — odpowiedział. Nagle zaczął tryskać energią. — Powiedziałem panu, że przyjmuję pełną odpowiedzialność, i tak będzie. Pójdę do Skrzelowców na kolanach, a jeśli będę musiał lizać ich tylne płetwy, zrobię to, prosząc o przebaczenie. Złagodnieją, prędzej czy później. Przecież nie zechcą utrzymać tego absurdalnego, cholernego ultimatum.

— Podziwiam pański optymizm. Delagard mówił dalej:

— A jeśli nie wycofają się, poproszę, aby tylko mnie skazali na wygnanie. Po co karać wszystkich. Tak im powiem. Tylko mnie. Ja jestem winny. Wyprowadzę się na Velmise, Salimil lub jakiekolwiek inne miejsce i nigdy więcej nie zobaczycie mojej wstrętnej gęby na Sorve, przyrzekam. Uda się, Lawler. Przecież to rozumne istoty. Zrozumieją, że wyrzucanie starej kobiety, takiej jak Mendy, z wyspy, która była jej domem przez osiemdziesiąt lat, nie posłuży żadnemu rozsądnemu celowi. To ja jestem tym draniem, tym mordującym nurki łajdakiem, i ja odejdę, jeśli będę musiał, chociaż nie sądzę, aby i to było konieczne.

— Może ma pan rację. A może nie.

— Będę się przed nimi czołgał, jeśli będę musiał.

— A jeśli każą panu odejść, to sprowadzi pan jednego ze swych synów z Velmise, aby zarządzał stocznią, prawda?

Delagard wydawał się zaskoczony.

— No tak, a cóż w tym złego?

— Mogą pomyśleć, że nie jest pan tak zupełnie szczery, zgadzając się odejść. Mogą pomyśleć, że jeden Delagard jest taki sam jak następny.

— Myśli pan, że może im nie wystarczyć, jeśli odejdę tylko ja?

— Właśnie. Mogą chcieć od pana czegoś więcej niż to.

— Na przykład czego?

— A gdyby powiedzieliby panu, że przebaczą reszcie pod warunkiem, że pan odejdzie i zgodzi się na to, aby pan i pana rodzina nigdy więcej nie postawili nogi na Sorve, a cała stocznia Delagardów została zniszczona?

Oczy Delagarda rozbłysły.

— Nie — powiedział. — Nie, zażądaliby tego!

— Już zażądali. Nawet więcej.

— A jeśli odejdę, jeśli naprawdę odejdę… jeśli moi synowie przyrzekną nigdy już nie zranić żadnego nurka…

Lawler odwrócił się do niego plecami.

Pierwszy szok już mu minął. To proste zdanie: Musimy opuścić Sorve wryło się w jego mózg, w duszę, w kości. Zważywszy na powagę sytuacji, przyjmował wszystko bardzo spokojnie. Zastanawiał się dlaczego. Przecież w jednej chwili cała jego egzystencja na tej wyspie, wszystko, co budował przez całe życie, legło w gruzach.

Przypomniał sobie, jak popłynął na Thibeire. Jak głęboko niepokojące było oglądać te wszystkie nieznane twarze, nie znać nazwisk ani historii rodzin, iść w dół ścieżką i nie wiedzieć, co leży u jej kresu. Z zadowoleniem wrócił do domu, nawet po tych kilku godzinach.

A teraz będzie musiał pojechać gdzieś i zostać tam do końca życia — będzie musiał mieszkać wśród obcych — straci poczucie tego, że jest Lawlerem z wyspy Sorve i stanie się jednym z wielu, przybyszem, outsiderem, intruzem w nowej społeczności, bez miejsca i celu. Trudno będzie to przełknąć. A jednak początkowe przerażenie i dezorientacja zmieniły się w apatyczną akceptację, jakby ta eksmisja była mu równie obojętna, jak zdawała się być Gabe Kinversonowi lub Gharkidowi, temu notorycznemu abnegatowi. Dziwne. Może to po prostu do mnie nie dotarło, powiedział sobie Lawler.

Podeszła do niego Sundira Thane. Miała wypieki, a na jej czole lśniła warstewka potu. Cała jej postawa wyrażała podniecenie i rodzaj przewrotnego zadowolenia z siebie.

— Mówiłam panu, że są na nas rozgniewani, prawda? Prawda? Wygląda na to, że miałam rację.

— Miała pani — powiedział Lawler. Przyglądała mu się przez chwilę.

— Naprawdę musimy odejść. Nie mam co do tego najmniejszej wątpliwości. — Jej oczy rozbłysły olśniewająco. Wydawała się cieszyć tym wszystkim, niemal upajać tą sytuacją. Lawler przypomniał sobie, że to już szósta wyspa, na której mieszkała, mając lat trzydzieści jeden. Zmiany nie przeszkadzały jej. Może je nawet lubiła.

Powoli pokiwał głową.

— Dlaczego jest pani tego taka pewna?

— Ponieważ Mieszkańcy nigdy nie zmieniają zdania. Kiedy coś mówią, to trzymają się tego. A zabijanie nurków wydaje się dla nich poważniejszą sprawą niż zabijanie ryb mięsnych lub bangerów. Mieszkańcy nie mają nic przeciwko temu, gdy wypływamy na zatokę i polujemy dla zdobycia żywności. Oni sami jedzą rybie mięso. Jednak nurki to… no cóż, to co innego. Mieszkańcy traktują je bardzo opiekuńczo.

— Tak — powiedział Lawler. — Tak sądzę. Spojrzała mu prosto w oczy. Nie musiała w tym celu unosić głowy.

— Mieszka pan tutaj bardzo długo, prawda, Lawler?

— Całe moje życie.

— Och. Przykro mi. To będzie trudne dla pana.

— Dam sobie radę — odpowiedział. — Na każdej wyspie przyda się jeszcze jeden lekarz. Nawet tak niedowarzony jak ja. — Zaśmiał się. — A jak tam pani kaszel?

— Nie kaszlałam, od kiedy dał mi pan ten narkotyk.

— Tak sądziłem.

Nagle przy łokciu Lawlera znalazł się znowu Delagard. Nie przepraszając za przerwanie rozmowy z Sundirą powiedział: — Czy pójdzie pan ze mną do Skrzelowców, doktorze?

— Po co?

— Znają pana, szanują, jest pan synem swojego ojca i to daje panu u nich punkty. Uważają pana za poważnego i czcigodnego człowieka. Jeśli będę musiał obiecać, że opuszczę wyspę, może pan za mnie poręczyć, za moją szczerość, kiedy obiecam odejść i nigdy nie wracać.

— Jeżeli pan im to powie, uwierzą panu bez mojej pomocy. Nie spodziewają się, aby jakiekolwiek inteligentne stworzenie kłamało — nawet pan. Jednak to jeszcze niczego nie zmienia.

— Mimo to niech pan ze mną pójdzie, Lawler.

— To strata czasu. Powinniśmy zacząć planować ewakuację.

— Spróbujmy. Nie będziemy pewni, jeśli nie spróbujemy. Lawler rozważył to.

— Teraz?

— Po zmroku — odparł Delagard. — Oni nie chcą teraz widzieć nikogo z nas. Są zbyt zajęci uroczystością otwarcia nowej elektrowni. Uruchomili ją prawie dwie godziny temu, wie pan? Mają idący od wody na ich koniec wyspy przewód, którym płynie prąd.

— Dobrze dla nich.

— Spotkajmy się przy nabrzeżu o zachodzie słońca, dobrze? I obaj pójdziemy z nimi porozmawiać. Zrobi pan to, Lawler?


Po południu Lawler siedział w swojej chacie próbując zrozumieć, co może oznaczać konieczność opuszczenia wyspy, przeżuwając tę myśl i zamartwiając się nią. Nie przyszedł żaden pacjent. Delagard, dotrzymując obietnicy danej wczesnym rankiem, przysłał kilka butelek brandy z winnych wodorostów. Lawler wypił troszeczkę, a potem jeszcze troszeczkę, bez żadnego szczególnego skutku. Właśnie zastanawiał się nad zażyciem jeszcze jednej dawki swojego środka uspokajającego, co nie wydawało się dobrym pomysłem. I bez tego był wystarczająco spokojny, przynajmniej teraz.

To, co czuł, nie było zwykłym niepokojem, lecz raczej jakimś bezsilnym otępieniem, ciężkim brzemieniem depresji, której różowe kropelki nie mogły uleczyć.

Opuszczę wyspę Sorve, myślał. Zamieszkam gdzieś indziej, na wyspie, której nie znam, wśród ludzi, których imiona, przodkowie oraz charaktery będą dla mnie całkowitą tajemnicą.

Mówił sobie, że to nie ma znaczenia, że za kilka miesięcy będzie się czuł jak w domu na Thibeire, Velmise czy Kaggeram, czy jakiejkolwiek innej wyspie, na której ostatecznie osiądzie. Wiedział, że to nieprawda, lecz i tak powtarzał to sobie bez przerwy.

Rezygnacja wydawała się pomagać. Akceptacja, nawet obojętność. Kłopot polegał na tym, że nie mógł pozostawać w stanie permanentnej apatii. Od czasu do czasu odczuwał gwałtowny przypływ zgrozy i zdumienia, poczucie nieodżałowanej straty, a nawet bezgranicznego przerażenia. I wtedy musiał zaczynać wszystko od początku.

Kiedy zaczęło się ściemniać, Lawler opuścił chatę i ruszył w stronę wału.

Wzeszły dwa księżyce, na niebo powrócił bladosrebrny kształt Sunrise. Zatoka ożyła kolorami półcieni, długimi pasmami odbitego złota i purpury, rozpływającymi się szybko w szarość nocy. Ciemne kształty tajemniczych morskich stworzeń poruszały się wytrwale w płytkich wodach. Było spokojnie: zatoka o zachodzie słońca, cicha, śliczna. Lecz zaraz myśli o podróży dopadły go i wpełzły do jego umysłu. Spojrzał dalej, poza port, na ogrom nieprzyjaznego, niewyobrażalnego morza. Jak daleko będą musieli żeglować, zanim znajdą wyspę, która zechce ich przyjąć? Tydzień? Dwa tygodnie? Miesiąc? Nigdy nie był na morzu, nawet przez jeden dzień. Wtedy, kiedy popłynął na Thibeire, odbył tylko krótką podróż czółnem, tuż poza płycizny, na drugą wyspę, która znalazła się tak blisko Sorve.

Lawler zrozumiał, że obawia się morza. Czasami wyobrażał je sobie jako ogromną paszczę wielkości świata, która połknęła Hydros w jakiejś pradawnej konwulsji, nie zostawiając nic prócz niewielkich dryfujących wysp, zbudowanych przez Skrzelowców. Jego również połknie ocean, jeśli spróbuje go przepłynąć.

Ze złością powiedział sobie, że to głupota, iż tacy jak Gabe Kinverson wypływali na morze co dnia i żyją, że Nid Delagard odbył w swoim życiu setki podróży między wyspami, że Sundira Thane przybyła na Sorve z Morza Lazurowego, które było tak daleko, że nigdy o nim nie słyszał. Wszystko będzie w porządku. Zaokrętuje się na jeden ze statków Delagarda i za tydzień lub dwa znajdzie się na wyspie, która zostanie jego nowym domem.

A jednak… ta czerń, ten ogrom i potęga przerażającego, bezkresnego morza…

— Lawler? — zawołał jakiś głos.

Rozejrzał się wokół. Po raz drugi tego dnia Nid Delagard wyszedł opodal z cienia.

— Chodźmy — powiedział właściciel stoczni. — Robi się późno. Chodźmy porozmawiać ze Skrzelowcami.

5

Kawałek dalej, na łuku wybrzeża widać było światła elektrowni Skrzelowców. Inne światła, tuziny, a może całe setki, płonęły na ulicach ich miasta. Nieoczekiwana katastrofa wygnania całkowicie usunęła w cień drugie wielkie wydarzenie dnia — rozruch napędzanej turbiną elektrowni na wyspie Sorve.

Płynące z elektrowni światło było zimne, zielonkawe, lekko drwiące. Skrzelowcy mieli coś, co uchodziło za technologię pozostającą na poziomie osiemnastego, dziewiętnastego wieku na ziemi. Wynaleźli też rodzaj żarówki, używając włókna żarowego wykonanego z włókien bambusa morskiego o wszechstronnym zastosowaniu. Żarówki były kosztowne i trudne do wykonania, a prymitywne ogniwo będące głównym źródłem mocy na wyspie, toporne i krnąbrne, wytwarzało elektryczność ospale i z przerwami. Jednak teraz — po ilu latach pracy? pięciu? dziesięciu? — żarówki na wyspie miały być zasilane z nowego i niewyczerpanego źródła — z morza, którego ciepła woda powierzchniowa była zamieniana w parę, para poruszała turbiny generatora, a elektryczność płynęła strumieniem z generatora wprost do lamp na wyspie Sorve. Skrzelowcy wcześniej pozwolili, aby ludzie z drugiego końca wyspy zabierali część nowej energii w zamian za pracę — Sweyner wykonał żarówki, Dann Henders pomógł przeciągnąć przewody itd. Lawler pośredniczył w rozmowach, razem z Delagardem, Nicko Thalheimem i dwoma innymi. Był to jedyny drobny sukces międzygatunkowej współpracy, jaki ludziom udało się osiągnąć w ostatnich latach. Wymagało to około sześciu miesięcy powolnych i trudnych negocjacji.

Jeszcze tego ranka, przypomniał sobie Lawler, miał nadzieję wypracować kolejne takie wspólne przedsięwzięcie, tym razem zupełnie sam. Wydawało się, że od tego czasu upłynęło milion lat. A teraz przyszli tutaj po zmroku, aby błagać o to, żeby pozwolono im choć zostać na wyspie.

Delagard powiedział:

— Pójdziemy prosto do chaty szefa, dobrze? Jeśli chodzi o tę sprawę, najlepiej zacząć od góry.

Lawler wzruszył ramionami.

— Jak pan sobie życzy.

Okrążyli elektrownię i podążyli w kierunku terytorium Skrzelowców, wciąż trzymając się brzegu zatoki. Tutaj wyspa rozszerzała się gwałtownie, jednocześnie przechodząc z niziny przy wale ochronnym w szeroki okrągły płaskowyż, na którym wznosiła się większość osad Skrzelowców. Na dalekim krańcu płaskowyżu znajdował się stromy uskok, gdzie szeroki drewniany wał ochronny opadał stromo w cięmną toń oceanu.

Wioska Skrzelowców była nieregularnym kołem z najważniejszymi budynkami w środku i pozostałymi rozsypanymi bezładnie na obwodzie. Główna różnica między budynkami centralnymi a zewnętrznymi wydawała się polegać na trwałości: budynki centralne mające najwidoczniej przeznaczenie ceremonialne, wykonano z tego samego drewna wodorostowego, z którego zbudowana była sama wyspa. Natomiast budynki zewnętrzne, w których mieszkali Skrzelowcy, były byle jak skleconymi szałasami, zrobionymi z wilgotnych zielonych wodorostów rzuconych na bambusowe kołki. One to wydzielały upiorny odór zgnilizny, piekąc się w słońcu, a kiedy stawały się zbyt suche, poszycie z wodorostów zdzierano i wymieniano na świeże. Wydawało się, że pewna kasta Skrzelowców jest nieustannie zajęta rozbieraniem starych szop i budowaniem nowych.

Przejście z jednego końca terytorium Skrzelowców na drugi zabrałoby około pół dnia marszu. Zanim Lawler i Delagard wkroczyli do wewnętrznego kręgu wioski, Sunrise zniknęła za horyzontem, a na niebie jasno świecił Krzyż Hydros.

— Oto nadchodzą — powiedział Delagard. — Może ja będę mówił pierwszy. Jeżeli zaczną na mnie sarkać, pan przejmie pałeczkę. Może im pan powiedzieć, że uważa mnie pan za gówno. Wszystko, byle ich przekonać.

— Naprawdę sądzi pan, że cokolwiek ich przekona?

— Cii. Nie chcę słyszeć takiego gadania.

Pół tuzina Skrzelowców — samców, jak zgadywał Lawler — zbliżało się do nich ze środkowej części wioski. Kiedy byli już dziesięć lub dwanaście metrów od nich, zatrzymali się i ustawili w linię prostą.

Delagard podniósł ręce w geście, który oznaczał: „Przychodzimy w pokoju”. To było uniwersalne pozdrowienie między ludźmi a Skrzelowcami. Żadna rozmowa nie zaczynała, się bez niego. Skrzelowcy powinni teraz odpowiedzieć ponurym sapaniem, które oznaczało: „Przyjmujemy to do wiadomości i oczekujemy na wasze słowa”. Tymczasem nie wydali żadnego dźwięku. Po prostu stali tam i patrzyli.

— Mam złe przeczucia, a pan? — powiedział cicho Lawler.

— Zobaczymy. Zobaczymy.

Delagard ponownie wykonał znak pokoju. Gestami pokazywał im: „Jesteśmy waszymi przyjaciółmi i darzymy was najwyższym szacunkiem”.

Jeden ze Skrzelowców wydał dźwięk podobny do pierdnięcia.

Ich błyszczące, żółte oczka, osadzone blisko siebie u podstawy małych głów, z lodowatą obojętnością spoglądały na obu mężczyzn.

— Może ja spróbuję — szepnął Lawler.

Wysunął się naprzód. Wiatr wiał od strony Skrzelowców: przynosił ich wilgotny, ciężki, piżmowy zapach, wymieszany z ostrą wonią gnijących wodorostów od rozklekotanych chat.

Powtórzył znak „Przychodzimy w pokoju”. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, tak samo jak po znaku „Jesteśmy waszymi przyjaciółmi”. Po krótkiej przerwie przystąpił do wykonywania sygnału oznaczającego: „Prosimy o posłuchanie u władcy”.

Jeden ze Skrzelowców znowu wydał pierdzący dźwięk. Lawler zastanawiał się, czy był to ten sam osobnik, który huczał i chrapał tak groźnie rankiem tego dnia przy elektrowni.

Delagard zaproponował: „Proszę o wybaczenie za niezamierzone wykroczenie”. Cisza; zimne, obojętne oczy spoglądające nieruchomo.

Lawler spróbował: „Jak możemy odpokutować za nasze wykroczenie?” Żadnej reakcji.

— Wszawe skurwysyny — wymamrotał Delagard. — Chętnie wbiłbym dzidę w te ich grube brzuchy.

— One o tym wiedzą — powiedział Lawler. — Dlatego nie chcą z tobą gadać.

— Odejdę. Niech pan rozmawia z nimi sam.

— Jeśli pan sądzi, że warto próbować…

— Ma pan u nich czystą kartę. Niech pan im przypomni, kim pan jest. Kim był pana ojciec i co dla nich zrobił.

— Jeszcze coś? — zapytał Lawler.

— Ja tylko chcę pomóc. Ale niech pan zrobi, jak pan chce. Będę w stoczni. Proszę wstąpić, kiedy pan wróci i powiedzieć, jak poszło.

Delagard zniknął w ciemności.


Lawler zrobił kilka kroków w stronę Skrzelowców i zaczął wszystko od początku, od powitalnego gestu. Następnie przedstawił się: Valben Lawler, lekarz, syn Bernata Lawlera, lekarza, wielkiego uzdrowiciela, którego z pewnością pamiętają, człowieka, który uwolnił ich młode od groźby zarazy.

Czuł ironię losu ukrytą w tej sytuacji: te słowa były wstępem do mowy, którą przygotowywał przez pół bezsennej nocy. Ostatecznie miał okazję ją wygłosić. Jednak w zupełnie innym kontekście.

Patrzyli na niego nie odpowiadając.

Przynajmniej tym razem nie pierdzą, pomyślał Lawler.

Zasygnalizował: „Kazano nam opuścić wyspę. Czy to prawda?”

Skrzelowiec po lewej wydał głęboki buczący ton oznaczający potwierdzenie.

— To nas bardzo zasmuca. Czy jest jakiś sposób, aby spowodować cofnięcie tego rozkazu?

Skrzelowiec po prawej huknął przecząco.

Lawler patrzył na nich bezradnie. Wiatr wzmógł się, rzucając mu w twarz ich ciężki odór, tak że z trudem powstrzymał mdłości. Skrzelowcy zawsze wydawali mu się dziwni, tajemniczy i nieco odpychający. Wiedział, że powinien przyjmować ich takimi, jacy są, po prostu jako jeden z aspektów świata, w którym zawsze żył, jak ocean i niebo. Lecz mimo długotrwałej znajomości pozostali dla niego stworzeniami z innego świata. Stworzeniami gwiezdnymi. Byli obcy — my i oni, ludzie i obcy, żadnego pokrewieństwa. Dlaczego? — zastanawiał się. Jestem w taki samym stopniu obywatelem tego świata, co oni. Nie ustępował.

— Te nurki zginęły w nieszczęśliwym wypadku. Nie było w tym złej woli.

Pomruk. Sapnięcie. Świst. Znaczenie: „Nie interesuje nas, dlaczego to się stało, tylko że w ogóle to się stało”.

Za sześcioma stojącymi Skrzelowcami włączały się i wyłączały blade, zielonkawe światła oświetlając dziwaczne konstrukcje — posągi? maszyny? pomniki? — które zajmowały otwartą przestrzeń w centrum wioski, przedziwne bryły i węzły metali, cierpliwie wydobywanych z tkanek drobnych morskich stworzeń i gromadzonych w przypadkowo wyglądające, przerdzewiałe sterty żelastwa.

— Delagard obiecuje nigdy więcej nie wykorzystywać nurków — powiedział Lawler Skrzelowcom, przymilając się i szukając słabszego punktu.

Sapnięcie. Pomruk. Obojętność.

— Czy nie powiedzielibyście nam, jak możemy wszystko naprawić? Żałujemy tego, co się stało. Bardzo tego żałujemy.

Brak odpowiedzi. Zimne, żółte oczy, nieruchome, odległe. To idiotyzm, pomyślał Lawler. Rzucanie słów na wiatr.

— Cholera, to przecież nasz dom! — krzyknął, dopasowując słowa do odpowiadających im wściekłych gestów. — Zawsze nim był!

Trzy dudniące tony opadające tercjami.

— Znaleźć inny dom? — powtórzył Lawler. — Przecież my kochamy to miejsce! Urodziłem się tutaj. Nigdy przedtem nie wyrządziliśmy wam żadnej krzywdy, nikt z nas. Mój ojciec… znaliście mojego ojca, pomógł wam, gdy…

Znowu pierdzący dźwięk.

To oznacza dokładnie to, co słychać, pomyślał Lawler. Nie było sensu kontynuować. Zrozumiał daremność swoich wysiłków. Traciły do niego cierpliwość. Wkrótce zaczną buczeć, potem chrapać, a w końcu rozgniewają się. A wtedy wszystko może się zdarzyć.

Jeden ze Skrzelowców machnięciem płetwy wskazał, że spotkanie dobiegło końca. Odprawa nie budziła wątpliwości.

Lawler zrobił gest rozczarowania. Zasygnalizował smutek, niepokój, zmieszanie.

Niespodzianie jeden ze Skrzelowców odpowiedział na to szybką, grzmiącą frazą, która mogła uchodzić za wyraz współczucia. A może była to tylko jego optymistyczna wyobraźnia? Lawler nie był pewien. A później, ku jego zdumieniu, stworzenie wystąpiło z szeregu i z nieoczekiwaną prędkością podbiegło do niego szurając nogami i wyciągając ramiona — płetwy. Lawler był zbyt zaskoczony, żeby się poruszyć. Co to było? Skrzelowiec unosił się nad nim jak ściana. Oto nadchodzi, pomyślał lekarz, atak — przypadkowy, śmiertelny wybuch irytacji. Stał jak wrośnięty w ziemię. Poczuł jakiś gwałtowny impuls samozachowawczy, lecz nie mógł wykrzesać w sobie dość woli, aby spróbować uciec. Skrzelowiec chwycił go za rękę, przyciągnął do siebie i objął płetwami, zamykając go w mocnym pieszczotliwym uścisku. Lawler czuł ostro zakrzywione pazury delikatnie wbijające się w jego ciało, trzymające go z zadziwiającą, tajemniczą delikatnością. Przypomniał sobie czerwone ślady, które pokazał mu Delagard.

W porządku. Rób, co chcesz. Wcale mi nie zależy.

Jeszcze nigdy Lawler nie znalazł się tak blisko Skrzelowca. Głowę miał wciśniętą w ogromną pierś stworzenia. Słyszał serce Skrzelowca bijące nie znanym mu ludzkim dźwiękiem: tuk-tuk, ale raczej jak: fam-fam-fam, fam-fam-fam. Zadziwiający mózg Skrzelowca znajdował się tylko o kilka centymetrów od jego policzka. Fetor dusił Lawlera. Czuł zawroty głowy i mdłości, ale, co najdziwniejsze, wcale się nie bał. Było coś obezwładniającego w tym dziwacznym skrzelowcowym uścisku, co nie pozostawiało miejsca na strach, przynajmniej teraz. Bliskość obcego powodowała jakieś wirowanie w jego mózgu. Wrażenie tak silne jak zimowa burza, tak mocne jak sama Fala, przeniknęło gwałtownie całą jego duszę. W ustach miał smak wodorostów. Słona woda płynęła w jego żyłach.

Skrzelowiec trzymał go przez chwilę, jak gdyby chcąc mu coś przekazać — coś, czego nie mogą wyrazić słowa. Uścisk nie był ani przyjazny, ani wrogi. Lawler nie był w stanie tego pojąć. Mocne ramiona obejmowały go ciasno i mocno, jednak najwidoczniej Skrzelowiec nie zamierzał go zranić. Lawler czuł się jak małe dziecko przytulone przez jakąś brzydką, dziwną, nieczułą macochę. Albo jak lalka przyciśnięta do tułowia wielkiej bestii.

Wreszcie Skrzelowiec puścił go i lekko odepchnął, a potem poczłapał w kierunku pozostałych. Lawler stał jak sparaliżowany. Trząsł się. Patrzył, jak Skrzelowcy, nie zwracając już na niego uwagi, odwrócili się niezdarnie i odeszli z powrotem do swojej wioski. Stał patrząc za nimi przez długą chwilę, niczego nie rozumiejąc. Wciąż czuł na sobie cuchnącą woń Skrzelowca. W tamtej chwili wydawało mu się, że ten zapach pozostanie z nim na zawsze.

To było pożegnanie, zdecydował ostatecznie.

Tak, właśnie to. Skrzelowcowe pożegnanie, czuły uścisk przed rozstaniem się. Może nie tak czuły, ale jednak pożegnalny. Czy to ma sens? Nie, nie ma. To wszystko nie ma sensu. Nazwijmy to pożegnalnym gestem, pomyślał Lawler. l na tym zakończmy tę sprawę.


* * *

Była już późna noc. Lawler powoli wracał brzegiem morza, znów obok elektrowni, do stoczni i do krzywego drewnianego domku, w którym mieszkał Delagard. Delagard gardził mieszkaniem w waragach. Jak sam mawiał, lubił przez cały czas być blisko stoczni.

Lawler znalazł go samego, pijącego brandy z winnych wodorostów przy kapryśnym świetle dymiącego kominka. Pokój był mały, zagracony, pełen haków i lin, sieci, wioseł, kotwic, stert rybich skór oraz skrzynek brandy. Przypominał raczej magazyn niż mieszkanie. A był to dom najbogatszego człowieka na wyspie. Delagard pociągnął nosem.

— Śmierdzi pan jak Skrzelowiec. Co pan robił, pozwolił im się przelecieć?

— Zgadł pan. Powinien pan spróbować. Może nauczyłby się pan czegoś nowego.

— Bardzo śmieszne. Ale naprawdę śmierdzi pan jak Skrzelowiec. Czy próbowali złoić panu skórę?

— Jeden z nich otarł się o mnie na odchodne. Myślę, że przypadkowo.

Wzruszając ramionami, Delagard powiedział:

— W porządku. Uzyskał pan coś?

— Nie. A naprawdę sądził pan, że cokolwiek uzyskam?

— Zawsze jest nadzieja. Taki ponurak jak pan może uważać inaczej, ale zawsze jest. Mamy miesiąc, aby ich ułagodzić. Chce pan drinka, doktorze?

Delagard już nalewał. Lawler wziął kubek i szybko go opróżnił.

— Pora skończyć z głupotami, Nid. Czas przestać marzyć o ułagodzeniu ich.

Delagard podniósł wzrok. Przy bladym, migocącym świetle jego okrągła twarz wydawała się bardziej nalana niż w rzeczywistości, cienie podkreślały wałki tłuszczu wokół krtani, zmieniając opalone, lśniące policzki w obwisłe wola. Jego oczy wydawały się małe jak paciorki i zmęczone.

— Tak pan myśli?

— Nie ma wątpliwości. Oni naprawdę chcą się nas pozbyć. Nic, co powiemy lub zrobimy, nie zmieni tego.

— Czy powiedzieli to panu?

— Nie potrzebowali. Jestem na tej wyspie wystarczająco długo, aby wiedzieć, że naprawdę tak myślą. I pan też.

— Tak — powtórzył z namysłem Delagard. — Ja też.

— Czas stawić czoło rzeczywistości. Nie ma szans, żebyśmy zdołali ich namówić na wycofanie ultimatum. Jak pan myśli, Delagard? Czy mamy jakąś szansę? Na rany Chrystusa, mamy?

— Nie. Nie sądzę.

— To kiedy przestanie pan udawać, że jest inaczej? Czy muszę przypomnieć panu, co oni zrobili na Shalikomo, kiedy kazali ludziom odejść, a ci nie posłuchali?

— To było Shalikomo, dawno temu. Tutaj jest Sorve, teraz.

— A Skrzelowcy to Skrzelowcy. Chce pan kolejnego Shalikomo tutaj?

— Zna pan na to odpowiedź.

— A więc w porządku. Wiedział pan od początku, że nie ma żadnej nadziei, aby zmienili zdanie. Po prostu pozorował pan działanie? Tylko po to, żeby pokazać wszystkim, jak przejmuje się pan zamieszaniem, które sam pan wywołał.

— Sądzi pan, że was oszukiwałem?

— Tak.

— To nie tak. Czy pan rozumie, co czuję, sprowadziwszy na nas to nieszczęście? Czuję się jak śmieć, Lawler. Tak w ogóle, to za kogo mnie pan uważa? Za bezdusznego krwiopijcę? Sądzi pan, że mogę po prostu wzruszyć ramionami i powiedzieć miastu: to zwykły pech, kochani. Ciągnąłem przez chwilę zyski z zatrudniania nurków, a potem coś się nie udało, więc musimy odejść. Przepraszam za kłopot, to na razie, do zobaczenia wkrótce? Sorve jest moją rodzinną społecznością, doktorze. Czułem, iż muszę pokazać, że przynajmniej próbuję naprawić szkodę, jaką wyrządziłem.

— No dobra. Spróbował pan. Obaj spróbowaliśmy. I niczego nie uzyskaliśmy — zgodnie z oczekiwaniami. Co zamierza pan teraz zrobić?

— A czego się pan po mnie spodziewa?

— Powiedziałem panu wcześniej. Dość czczej gadaniny o całowaniu płetw Skrzelowców i błaganiu o wybaczenie. Musimy zacząć zastanawiać się nad tym, jak się stąd wydostać i dokąd się udać. Niech pan zacznie robić plany ewakuacji, Delagard. To pańskie dzieło. Pan to spowodował. Teraz musi pan to załatwić.

— W zasadzie — powiedział wolno Delagard — już nad tym pracuję. Dziś wieczorem, kiedy pan pertraktował ze Skrzelowcami, wysłałem wiadomość do moich trzech okrętów, które obecnie pracują jako promy, aby zawróciły i przybyły tutaj natychmiast, żeby służyć nam jako środki transportu.

— Transportu dokąd?

— Proszę, niech się pan jeszcze napije. — Nie czekając na odpowiedź Delagard znowu napełnił szklankę Lawlera. — Coś panu pokażę.

Otworzył szafkę i wyjął z niej mapę morską. Był to laminowany plastykowy globus o średnicy około sześćdziesięciu centymetrów, wykonany z mnóstwa pojedynczych, różnokolorowych pasków spiętych mistrzowską ręką jakiegoś rzemieślnika. Ze środka dobiegało tykanie mechanizmu zegarowego. Lawler pochylił się nad nią. Mapy morskie stanowiły bezcenną rzadkość. Nieczęsto miał okazję obejrzeć podobną mapę z bliska.

— Zrobił ją ojciec Onyosa Felka, Dismas, pięćdziesiąt lat temu — powiedział Delagard. — Mój ojciec odkupił ją od niego, kiedy stary Felk postanowił, że zajmie się handlem, i potrzebował pieniędzy na zbudowanie statków. Pamięta pan flotę Felka? Trzy statki. Wielka Fala zatopiła je wszystkie. Okropna rzecz, sprzedać mapę, żeby zapłacić za statki, a potem stracić je. Szczególnie, jeśli to najlepsza mapa, jaką kiedykolwiek zrobiono. Onyos oddałby za nią źrenicę jednego oka, lecz dlaczego ja miałbym ją sprzedać? Od czasu do czasu pozwalam na nią spojrzeć.

Okrągłe, purpurowe medaliony wielkości paznokcia u kciuka przesuwały się wolno w dół i górę mapy, około trzydziestu lub czterdziestu, a może nawet więcej. Poruszał je wewnętrzny mechanizm. Większość przesuwała się po linii prostej, podążając od jednego bieguna do drugiego, czasami jednak któraś ześlizgiwała się prawie niezauważalnie na sąsiednie pasmo długości geograficznej w sposób, w jaki prawdziwa wyspa mogłaby zboczyć nieco na wschód lub na zachód, pchana przez główny prąd niosący ją do bieguna. Lawler nie mógł nadziwić się pomysłowości całej konstrukcji.

— Czy pan umie czytać taką mapę? — spytał Delagard. — Te tutaj, to są wyspy. Tutaj jest Morze Ojczyste. Ta wyspa to Sorve.

Maleńka purpurowa plamka, wolno przesuwająca się w górę, w pobliżu równika, na tle zieleni pasma, po którym podróżowała: nic nie znacząca cętka, kawałeczek poruszającego się koloru, nic więcej. Zbyt mała, jak na tak ukochaną, pomyślał Lawler.

— Pokazano tutaj cały świat, przynajmniej tak, jak my go rozumiemy. To są wyspy zamieszkałe, purpurowe — to wyspy zamieszkałe przez ludzi. To jest Morze Czarne, to Morze Czerwone, a to tutaj Morze Żółte.

— A gdzie jest Morze Lazurowe? — zapytał Lawler. Delagard był lekko zdumiony.

— O, daleko stąd, w górę, na drugiej półkuli. Co pan wie o Morzu Lazurowym, doktorze?

— Niewiele. Ktoś niedawno wspomniał o nim przy mnie, to wszystko.

— Cholernie daleka podróż, to Morze Lazurowe. Nigdy tam nie byłem.

Delagard odwrócił globus, aby pokazać Lawlerowi drugą stronę.

— Tutaj jest Morze Puste. Ta duża plama tutaj na dole to Oblicza Wód. Czy pamięta pan wspaniałe historie, które stary Jolly opowiadał nam o Obliczach Wód?

— Gderliwy stary kłamca. Chyba nie wierzy pan, że dotarł aż tam?

Delagard mrugnął do niego.

— To była niesamowita historia, prawda?

Lawler przytaknął, a myślami wrócił na chwilę blisko trzydzieści pięć lat wstecz, do starego, wysmaganego wiatrami człowieka, który często powtarzał opowiadanie o swej samotnej podróży przez Morze Puste, o tajemniczym i przypominającym sen spotkaniu z Obliczami, wyspą tak dużą, że można by na niej pomieścić wszystkie wyspy tego świata, rozległym i groźnym miejscem wypełniającym horyzont, wznoszącym się jak czarna ściana z oceanu w tym odległym i cichym zakątku świata. Na mapie Oblicza Wód były jedynie ciemną, nieruchomą łatą wielkości męskiej dłoni, nierówną czarną skazą na pustej poza tym przestrzeni drugiej półkuli, umieszczoną nisko, prawie w regionie bieguna południowego.

Odwrócił globus z powrotem na drugą półkulę i obserwował wolno wędrujące wyspy.

Lawler zastanawiał się, jak wykonana tak dawno mapa mogła przewidzieć bieżące położenia wysp. Z pewnością ich pierwotny kurs został zniekształcony przez różne krótkotrwałe zjawiska pogodowe. A może twórca mapy wziął to wszystko pod uwagę, wykorzystując jakąś naukową wiedzę tajemną odziedziczoną po ogromnym świecie nauki innych galaktyk? Na Hydros wszystko było takie prymitywne, że Lawler był zawsze zdumiony, kiedy jakikolwiek mechanizm działał. Wiedział jednak, że inaczej rzeczy się miały w innych zamieszkałych planetach przestrzeni, tam gdzie mieli lądy, zasoby metali i możliwość poruszania się ze świata do świata. Do tych światów przeniesiono technologiczne cuda Ziemi, tej starej, utraconej matki światów. Jednak tutaj nie było niczego takiego.

Po chwili powiedział:

— Jak dokładna jest pańskim zdaniem ta mapa? Biorąc pod uwagę, że ma już pięćdziesiąt lat.

— A czy w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat dowiedzieliśmy się czegoś nowego o Hydros? To najlepsza mapa morska, jaką mamy. Stary Felk był mistrzem w swym rzemiośle, rozmawiał też z każdym, kto wypływał na morze, dokądkolwiek. Te informacje sprawdzał z obserwacjami prowadzonymi z kosmosu na Sunrise. To dokładna mapa. Diabelnie dokładna.

Lawler jak zahipnotyzowany śledził ruchy wysp. Może mapa naprawdę podawała wiarygodne informacje, a może nie; nie on będzie o tym decydować. Nigdy nie rozumiał, jak człowiek na morzu może znaleźć powrotną drogę do swojej własnej wyspy, nie mówiąc już o jakiejś odległej wyspie, biorąc pod uwagę, że i statek, i wyspa były w ciągłym ruchu. Muszę o to kiedyś zapytać Gaba Kinversona, pomyślał.

— W porządku. Jaki jest pański plan? Delagard wskazał mu Sorve.

— Widzi pan tę wyspę na południowy zachód od nas, zbliżającą się wzdłuż sąsiedniego pasma? To Velmise. Dryfuje na pomocny wschód, poruszając się z większą niż my prędkością, i minie nas w stosunkowo bliskiej odległości za około miesiąc. Wtedy podróż do niej zajmie około dziesięciu dni, może nawet mniej. Zamierzam porozumieć się z moim synem, który tam mieszka, i zapytać, czy zechcą nas przyjąć, wszystkie siedemdziesiąt osiem osób.

— A jeśli nie? Velmise wygląda na bardzo małą.

— Mamy inne możliwości. Oto Salimil zbliżająca się z drugiej strony. Będzie o około dwa i pół tygodnia od nas, kiedy będziemy musieli stąd odejść.

Lawler zastanowił się nad perspektywą spędzenia dwu i pół tygodnia na statku na otwartym morzu, w palącym słońcu, w ciągłych wysuszających podmuchach słonej morskiej bryzy, jedząc suszoną rybę, przemierzając tam i z powrotem niewielki pokład i widząc tylko ocean i ocean.

Sięgnął po butelkę brandy i napełnił sobie kubek.

Delagard rzekł:

— Jeśli Salimil nas nie weźmie, mamy Kaggeram tutaj w dole, albo Shaktan, lub nawet Grayvard. Mam krewnych na Grayvard. Myślę, że mogę coś zorganizować. To będzie jakieś osiem tygodni podróży.

Osiem tygodni? Lawler próbował sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało. Po chwili powiedział:

— W ciągu trzydziestu dni nigdzie nie znajdzie się miejsca dla siedemdziesięciu ośmiu ludzi. Ani na Velmise, ani Salimil, ani nigdzie indziej. W takim przypadku będziemy musieli się rozdzielić, część pójdzie tutaj, a część tam.

— Nie! — rzucił gwałtownie Lawler.

— Nie?

— Nie zgadzam się. Chcę, aby społeczność pozostała razem.

— A jeśli to okaże się niemożliwe?

— Musimy znaleźć jakiś sposób. Nie możemy rozproszyć grupy ludzi, która była razem przez całe swoje życie, po całym tym przeklętym oceanie. Jesteśmy rodziną, Nid.

— Czyżby? Nie sądzę, abym myślał w ten sposób.

— To radzę zacząć.

— No cóż — powiedział Delagard. Siedział cicho, marszcząc brwi. — Myślę, że w ostateczności moglibyśmy po prostu przybić do jednej z wysp, które nie są obecnie zamieszkane przez ludzi i poprosić mieszkających tam Skrzelowców o azyl. To się już zdarzało.

— Tamtejsi Skrzelowcy będą wiedzieli, że zostaliśmy wygnani stąd i dlaczego.

— Może to nie będzie miało znaczenia. Zna pan Skrzelowców równie dobrze jak ja, doktorze. Wielu z nich jest bardzo tolerancyjnych wobec nas. Dla nich jesteśmy jeszcze jednym przykładem niezbadanych kolei wszechświata, czegoś, co po prostu wyrzuciło na ich brzegi ogromne morze kosmosu. Oni rozumieją, że kwestionowanie tajemniczych zwyczajów wszechświata jest zwykłą stratą czasu. Dlatego też, jak sądzę, wzruszyli tylko ramionami i pozwolili nam wtargnąć na swoje terytorium, kiedy przybyliśmy tu po raz pierwszy.

— Najmądrzejsi z nich być może myślą w ten sposób. Reszta pogardza nami i nie chce mieć z nami nic wspólnego. Dlaczego, do diabła, mają nas wziąć Skrzelowcy z innej wyspy, jeśli Skrzelowcy z Sorve wyrzucili nas jako morderców?

— Damy sobie radę — powiedział spokojnie Delagard, nie reagując na mocne słowo. W obydwu dłoniach ściskał kubek brandy, w który wbił wzrok. — Pojedziemy na Velmise lub Salimil, lub Grayvard, jeżeli będziemy musieli, albo do jakiegoś nowego miejsca. I zostaniemy razem, budując dla siebie nowe życie. Dopilnuję tego. Może pan na mnie liczyć, doktorze.

— Czy ma pan wystarczająco dużo statków?

— Mam sześć. Po trzynaścioro na statek i nawet nie odczujemy tłoku. Niech się pan nie martwi, doktorze. Niech się pan napije.

— Już wypiłem.

— W takim razie, czy pozwoli pan, że ja się napiję?

— Ależ proszę bardzo.

Delagard zaśmiał się. Był coraz bardziej pijany. Przez chwilę pieścił mapę, jakby to była kobieca pierś, następnie podniósł ją ostrożnie i umieścił z powrotem w szafce. Butelka brandy była już prawie pusta. Nie wiadomo skąd Delagard wyjął następną i nalał sobie dużego drinka. Nalewając zachwiał się, złapał równowagę, zachichotał.

— Może pan być pewien jednego, doktorze — wybełkotał. — Zaryzykuję głowę, aby znaleźć dla nas nową wyspę i dowieźć nas tam bezpiecznie. Czy wierzy mi pan, doktorze?

— Pewnie, że tak.

— l może pan wybaczyć mi to, co zrobiłem tamtym nurkom? — spytał Delagard.

— Tak. Tak.

— Jest pan kłamcą. Nienawidzi mnie pan.

— Skończ z tym, Nid. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz musimy z tym żyć.

— Słowa prawdziwego filozofa. Proszę, jeszcze jeden.

— W porządku.

— I jeszcze jeden dla starego Nida Delagarda. Dlaczego nie? Jeszcze jeden dla starego, dobrego Delagarda. Proszę bardzo, Nid. Ależ dziękuję, Nid. Dziękuję bardzo. Do diabła, to jest świetne. Świetny… po prostu świetny… — Delagard ziewnął. Oczy zamknęły mu się, a głowa pochyliła nad stołem. — Świetny… trunek… — wymamrotał. Ziewnął znowu, cicho beknął i po chwili już spał. Lawler dopił swoją brandy i wyszedł.


Na zewnątrz było cicho, słychać było jedynie plusk fal o brzeg zatoki, do którego Lawler był tak przyzwyczajony, że prawie go nie słyszał. Do świtu brakowało jednej lub dwóch godzin. Krzyż płonął nad głową, bezlitośnie przecinając czarne niebo od horyzontu do horyzontu, jakby był lśniącą, czteroramienną konstrukcją zamocowaną dla utrzymania świata w jednym miejscu.

Umysł Lawlera osiągnął stan kryształowej klarowności. Niemal słyszał pracę swojego mózgu.

Pojął, że wcale nie żałuje wyjazdu z Sorve. Ta myśl zdziwiła go. Jesteś pijany, powiedział sobie.

Być może. Lecz w jakiś sposób, pośród nocy, otrząsnął się z szoku spowodowanego wygnaniem. Lawler nie był pewien, czy to stan stały, czy jedynie przejściowy. Lecz przynajmniej w tym momencie, nagle, był w stanie śmiało stawić czoło tej myśli. Wyjazd stąd stał się czymś, z czym mógł sobie poradzić. Było w tym nawet coś więcej. Perspektywa podróży była…

Radosna? Czy to możliwe?

Tak, radosna. Wzorzec jego życia był raz na zawsze ustalony, zamrożony — doktor Lawler z Sorve, człowiek z Pierwszej Rodziny, Lowler z Lawlerów, starzejący się z dnia na dzień; wykonuj codzienną pracę, lecz chorych najlepiej jak umiesz, pospaceruj wzdłuż wału morskiego, popływaj sobie, powędkuj troszeczkę, poświęć odpowiednio dużo czasu na przygotowanie czeladnika, jedz i pij, odwiedzaj starych przyjaciół, tych samych bardzo starych przyjaciół, których miałeś, kiedy byłeś chłopcem, potem idź spać, wstań i zaczynaj wszystko od nowa, zima czy lato, deszcz czy susza. Teraz ten wzorzec zmieni się. Będzie mieszkał gdzieś indziej. Może stanie się kimś innym. Ta myśl fascynowała go. Z zaskoczeniem stwierdził, że był nawet odrobinę wdzięczny losowi. Mimo wszystko żył tutaj już bardzo długo. Zbyt długo był sobą.

Jesteś bardzo, bardzo pijany, powtórnie powiedział sobie Lawler i roześmiał się.

Bardzo, bardzo, bardzo pijany.

Przyszedł mu do głowy pomysł, aby przespacerować się po śpiącej osadzie, odbyć rodzaj sentymentalnej podróży i pożegnać się, przyjrzeć się wszystkiemu, jakby to była ostatnia noc na Hydros, przeżyć wszystko, co mu się przytrafiło tutaj i tam, tam i tutaj, każdy epizod swego życia. Miejsca, gdzie przystawał z ojcem, wyglądając na morze, gdzie słuchał fantastycznych opowiadań starego Jolly'ego, gdzie złapał swoją pierwszą rybę. Gdzie obejmował swoją pierwszą dziewczynę. Sceny związane z przyjaźniami, miłościami, takimi jakie one były. Ta strona zatoki, w której prawie zakłuł Nicko Thalheima. l miejsce za składem kości, gdzie podglądał siwobrodego Marinusa Cadrella uprawiającego miłość z siostrą Damisa Sawtelle'a, Mariam, która była teraz w klasztorze. Przypomniało mu to, jak sam pieprzył się z Mariam, kilka lat później, w części wyspy należącej do Skrzelowców. Oboje wtedy ryzykowali i uwielbiali to.

Wszystko wracało jak fala powodzi. Mglista postać matki. Bracia; ten, który zmarł o wiele za młodo, i drugi, który poszedł na morze i odpłynął na zawsze z jego życia. Ojciec, niestrudzony, potężny, odległy, zaabsorbowany wszystkim, bez końca ćwiczący go w technice medycznej wtedy, gdy chętniej pluskałby się w zatoce; te czasy młodości, która wcale nie była beztroska, tyle zawierała godzin przymusowej nauki, nie pozostawiającej czasu na gry i zabawy. Pewnego dnia zostaniesz lekarzem powtarzał mu w kółko ojciec. Zostaniesz lekarzem. Jego żona, Mireyl, wsiadająca na pokład promu „Morvendir”. Czas cofał się. Tik — i widział dzień wycieczki na wyspę Thibeire. Tak — i już biegnie z Nestorem Vanezem, zataczając się ze śmiechu, uciekając przed rozwścieczoną samicą Skrzelowca, którą obrzucili zepsutymi jajami. Tik — i oto nadchodzi delegacja o twarzach zastygłych w smutku, która przyszła mu powiedzieć, że jego ojciec zmarł i on teraz będzie lekarzem. Tak — dowiaduje się, co to znaczy przyjąć na świat dziecko. Tik — tańczy po pijanemu na szczycie wału, w samym środku trójksiężycowej nocy, razem z Nicko i Nestorem Lyonidesem, Moirą, Meelą, i Quiggiem; młody, wesoły Valben Lawler, który teraz wydawał mu się kimś obcym, kimś, kogo znał przelotnie dawno, dawno temu. Całe czterdzieści lat życia na Sorve widziane wstecz. Tik. Tak. Tik. Tak. No cóż, zrobię sobie przed świtem długi, miły spacer w przeszłość, pomyślał. Od końca do końca wyspy. Wydało mu się jednak, że przedtem powinien na chwilę wrócić do swojej chaty — chociaż nie bardzo wiedział dlaczego.

Potknął się, pokonując niski próg, i runął jak długi. Leżał tak jeszcze dwie godziny później, gdy słońce wstało i obudziło go.

Przez moment Lawler nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, co robił i mówił poprzedniej nocy. Później wróciła mu pamięć. Uścisk Skrzelowca. Wciąż czuł jego zapach. Potem Delagard, brandy, więcej brandy, perspektywa wyjazdu na Velmise, Salimil, może nawet Grayvard. I ta dziwna radość na myśl o opuszczeniu Sorve. Czy to było prawdziwe? Tak. Tak. Teraz był trzeźwy, a czuł to samo.

Ale — mój Boże — moja głowa!

Ciekawe, ile brandy, pomyślał, zdołał Delagard wlać we mnie zeszłej nocy?

Na zewnątrz chaty dziecinny, wysoki głosik zapytał:

— Doktorze? Skaleczyłem się w nogę.

— Chwileczkę — wychrypiał Lawler głosem zgrzytliwym jak pilnik.

6

Tego wieczoru w domu społecznym odbyło się zebranie w celu przedyskutowania powstałej sytuacji. Powietrze w środku było gęste i parujące, cuchnące potem. Temperatura uczuć rosła. Lawler siedział w kącie sali naprzeciw drzwi, na swoim zwykłym miejscu. Stąd widział wszystko. Delagard nie przyszedł. Przysłał wiadomość, że nie cierpiące zwłoki sprawy zatrzymują go w stoczni, w oczekiwaniu na wiadomości ze statków.

— To pułapka — powiedział Dann Henderson. — Skrzelowcy są zmęczeni naszą obecnością tutaj, nie chcą jednak trudzić się zabijaniem nas. Zamierzają więc zmusić nas do wyjścia w morze, gdzie zrobią to za nich ramehorny i morskie lamparty.

— Skąd pan to wie? — zapytał Nicko Thalheim.

— Nie wiem. Tylko zgaduję. Staram się zrozumieć, dlaczego każą nam opuścić wyspę z powodu czegoś tak trywialnego jak trzy nieżywe nurki.

— Trzy nieżywe nurki nie są sprawą trywialną! — krzyknęła Sundira. — Mówimy o inteligentnych stworzeniach!

— Inteligentnych? — powiedział drwiąco Dag Tharp.

— Jeszcze jak! l gdybym była Skrzelowcem i odkryłabym, że przeklęci ludzie wybijają nurki, również chciałabym się ich pozbyć.

Henders stwierdził:

— Nieważne. Chcę powiedzieć, że jeśli Skrzelowcom uda się wyrzucić nas stąd, cały ocean powstanie przeciw nam, gdy tylko znajdziemy się na wodzie. I to nie przypadkiem. Skrzelowcy kontrolują wszystkie morskie zwierzęta. Każdy o tym wie. Użyją ich, żeby nas zniszczyć.

— A jeśli po prostu nie damy Skrzelowcom wyrzucić się j stąd? — zapytał Damis Sawtelle. — Jeżeli będziemy walczyć?

— Walczyć? — rzekł Bamber Cadrell. — Jak walczyć? Czym? Rozum ci się pomieszał, Damis?

Obaj byli kapitanami promów, solidnymi, praktycznymi ludźmi i przyjaźnili się od dziecka. Teraz patrzyli na siebie tępym, groźnym wzrokiem zajadłych wrogów.

— Ruch oporu — odparł Sawtelle. — Wojna partyzancka.

— Zakradniemy się na ich koniec wyspy i ukradniemy ze świętych budowli coś, co wygląda na ważne — zaproponował Nimber Tanamind. — Nie oddamy, dopóki nie pozwolą nam zostać.

— Moim zdaniem to głupi pomysł — powiedział Cadrell.

— Zgadzam się — dodał Nicko Thalheim. — Kradzież ich fetyszy nic nam nie da. Należy stawić zbrojny opór, tak jak mówi Damis. Wojna partyzancka, absolutnie. Krew Skrzelowców popłynie ulicami, dopóki nie wycofają ultimatum. Oni na tej planecie nawet nie znają pojęcia wojny. Kiedy zaczniemy walczyć, nie będą nawet wiedzieli, co robimy.

— Shalikomo — powiedział ktoś z tyłu. — Pamiętajcie, co tam się wydarzyło.

— Shalikomo, tak! — zawołał inny głos. — Wymordują nas w ten sam sposób! I nie będziemy ich mogli powstrzymać!

— Racja — powiedziała Marya Hain. — To my nie mamy pojęcia, co to wojna, nie oni. Oni wiedzą, jak zabijać, jeśli chcą. A czym ich zaatakujemy, nożami do czyszczenia ryb? Młotami i dłutami? Nie jesteśmy wojownikami. Nasi przodkowie być może, lecz my nie wiemy, co oznacza to słowo.

— Musimy się nauczyć — powiedział Thalheim. — Nie możemy pozwolić się wyrzucić z naszych domów.

— Nie możemy? — spytała Marya Hain. — A jaki mamy wybór? Jesteśmy tutaj tylko dzięki ich zezwoleniu. Które teraz cofnęli. To ich wyspa. Jeśli spróbujemy się opierać, wyłapią nas jednego po drugim i wrzucą do morza, podobnie jak to było na Shalikomo.

— Zabierzemy ze sobą wielu z nich — rzucił wściekle Damis Sawtelle.

Dann Henders wybuchnął śmiechem.

— Do morza? Świetnie. Świetnie. Będziemy trzymać ich głowy pod wodą, dopóki nie utoną.

— Wiesz, co mam na myśli — burknął Sawtelle. — Oni zabiją jednego z nas, my zabijemy jednego z nich. Kiedy raz zaczną umierać, cholernie szybko zmienią zdanie co do naszego wyjazdu.

— Pozabijają nas szybciej niż my ich — stwierdziła żona Poilina Stayvola, Leynila. Stayvol był drugim kapitanem we flocie Delagarda, po Gospo Struvinie. Teraz prowadził prom na Kentrup. Leynila, niska i energiczna, jak zwykle sprzeciwiała się wszystkiemu, co mówił Damis Sawtelle. Ich stosunki były takie same, od czasu kiedy byli dziećmi. — A nawet jeśli nie, co przez to uzyskamy?

Dana Sawtelle pokiwała głową. Przeszła przez pomieszczenie, po czym stanęła obok Maryi i Leynili. Większość kobiet znalazła się po tej stronie, a garstka mężczyzn tworzących frakcję wojenną — po drugiej stronie.

— Leynila ma rację. Jeśli spróbujemy walczyć, wszyscy zginiemy. Jaki to ma sens? Jeżeli wybuchnie wojna i będziemy bohatersko walczyć, żeby zginąć co do jednego, to czy nie lepiej po prostu wsiąść na statek i odpłynąć?

Jej mąż odwrócił się do niej i powiedział:

— Siedź cicho, Dana.

— Nie będę, Damis! Do diabła, nie będę! Myślisz, że” będę siedzieć jak dziecko, kiedy wy rozmawiacie o ataku na fizycznie silniejsze obce stworzenia, przewyższające nas liczebnie w stosunku dziesięć do jednego? Nie możemy z nimi walczyć.

— Musimy.

— Nie. Nie.

— To głupota, ta cała gadanina o walce. Oni tylko blefują — powiedziała Lis Niklaus. — Przecież nie każą nam odejść.

— A jednak zrobią to…

— Nie, jeśli Nid będzie miał cokolwiek do powiedzenia!

— To właśnie twój cenny Nid wpakował nas w to wszystko! — wrzasnęła Marya Hain.

— I on nas z tego wyciągnie. Skrzelowcy są rozgniewani teraz, ale nie będą…

— A co pan myśli, doktorze? — zawołał ktoś. Lawler siedział cicho w czasie tej dyskusji, czekając, aż wypalą się emocje. Zbyt szybkie włączanie się do dyskusji byłoby błędem. Teraz wstał. Nagle w pokoju zrobiło się cicho. Wszystkie oczy spoczęły na nim. Od niego oczekiwali odpowiedzi, jakiegoś cudu, jakiejś nadziei zawieszenia wyroku. Wierzyli, że on udzieli im tej odpowiedzi. Podpora społeczności, potomek słynnego Założyciela, lekarz darzony zaufaniem, który znał ich ciała lepiej niż oni sami; mądry i spokojny, szanowany rozdawca mądrych rad. Rozejrzał się dokoła i zaczął mówić:

— Przykro mi, Damis, Nicko, Nimber. Uważam, że rozmowy o oporze do niczego nie doprowadzą. Musimy sobie jasno powiedzieć, że to żadne wyjście.

Natychmiast rozległy się niechętne pomruki wśród zwolenników wojny. Lawler uciszył je chłodnym spojrzeniem.

— Walczyć ze Skrzelowcami to jak próbować wypić morze do sucha. Nie mamy broni. Jest nas może czterdziestu sprawnych, zdolnych do walki mężczyzn, przeciwko setkom. Nie warto nawet o tym myśleć.

Zapadła lodowata cisza. Widział jednak, że jego spokojne słowa osiągnęły cel: ludzie wymieniali spojrzenia, głowy potakiwały. Zwrócił się do Lisy Niklaus:

— Lis, Skrzelowcy nie blefują, a Nid nie ma żadnego sposobu, aby zmusić ich do cofnięcia rozkazu. Rozmawiał z nimi, i ja też. Wiecie o tym. Jeśli wciąż myślicie, że Skrzelowcy mają zamiar zmienić zdanie, jesteście marzycielami.

Jak ponuro wyglądali, jak smutno! Sweynerowie, Dag Tharp, gromadka Thalheimów, Sawtellesowie, Sidero Volkin i jego żona Elka, Dann Henders, Martin Yanez, młody Josc Yanez, Lis, Leo Martello, Pilya Brown, Leynila Stayvol, Sundira Thane. Znał ich wszystkich tak dobrze, z wyjątkiem kilku. Byli jego rodziną, tak jak to powiedział Delagardowi w tę pijaną noc. Tak. Tak było. Wszyscy na tej wyspie.

— Przyjaciele — powiedział — lepiej stawmy czoło rzeczywistości. Nie podoba mi się to tak samo jak wam, ale nie mamy wyboru. Skrzelowcy mówią, że musimy odejść? W porządku. To ich wyspa. Mają przewagę liczebną, mają siłę. My wkrótce będziemy mieszkać gdzie indziej i tyle. Chciałbym móc powiedzieć wam coś weselszego, ale nie mogę. Nikt nie może. Nikt.

Czekał na jakąś gwałtowną odpowiedź ze strony Thalheima, Tanaminda lub Damisa Sawtella. Nie mieli jednak nic więcej do powiedzenia. Trudno było coś dodać. Cała ta gadanina o zbrojnym oporze była tylko pustą retoryką. Spotkanie zakończono bez podsumowania. Nie mieli wyboru — musieli ustąpić; teraz każdy to widział.

Lawler stał przy wale między stocznią Delagarda a elektrownią Skrzelowców, obserwując zmieniające się kolory zatoki. Było późne popołudnie w drugim tygodniu od czasu ultimatum. Nagle zobaczył pływającą w morzu Sundirę Thane. W połowie ruchu ramieniem spojrzała w górę i pomachała mu. Lawler ukłonił się i pomachał ręką. Jej długie, smukłe nogi błysnęły w nożycowatym ruchu i pomknęła naprzód, wyginając ciało w nagłym, zwinnym skręcie.

Przez moment Lawlerowi mignęły nad wodą blade, chłopięce pośladki, a potem Sundira śmignęła dalej, tuż pod powierzchnią, jak smukły, nagi, smagły duch, odpływający od brzegu spokojnymi i mocnymi ruchami. Lawler podążał za nią wzrokiem, aż zniknęła mu z pola widzenia. Pływa jak Skrzelowiec, pomyślał. Czy ona w ogóle potrzebuje oddychać?

Mireyl była równie dobrym pływakiem, pomyślał.

Lawler zmarszczył brwi. Zdziwiło go, że jego była żona niespodziewanie pojawiła się z przeszłości. Nie myślał o niej od wieków. A potem przypomniał sobie, że wspominał ją ubiegłej nocy, w czasie swej pijackiej wędrówki. Mireyl, tak. Dawna historia.


Teraz prawie ją widział. Nagle znów miał dwadzieścia trzy lata, był młodym, świeżo upieczonym lekarzem, a ona stała przed nim: jasnowłosa i jasnoskóra, zwarta, szeroka w biodrach i ramionach, o nisko położonym środku ciężkości; nie kobieta, a mocny mały pocisk, okrągły, muskularny i śmiały. Nie widział jednak wyraźnie jej twarzy. W ogóle nie pamiętał jej twarzy.

Była cudowną pływaczką. W wodzie poruszała się jak oszczep. Nigdy się nie męczyła i mogła pozostać zanurzona bardzo, bardzo długo. Mimo iż był silny i sprawny, Lawler musiał ciężko pracować, aby dogonić ją w wodzie. Często odwracała się w końcu ze śmiechem i czekała na niego, a on podpływał do niej, obejmował ciasno i trzymał blisko przy sobie.

Znowu pływali. Zbliżył się do niej, a ona wyciągnęła do niego ramiona. Wokół nich pływały w wodzie drobne lśniące stworki, giętkie i przyjazne.

— Powinniśmy się pobrać — powiedział.

— Naprawdę?

— Tak, powinniśmy.

— Żona lekarza. Nigdy nie sądziłam, że będę żoną lekarza — zaśmiała się. — Jednak ktoś musi nią być.

— Nie, nie ktoś. Ja chcę, abyś ty nią była. Wywinęła się z jego objęć i zaczęła płynąć.

— Złap mnie, to za ciebie wyjdę!

— To nie fair. Miałaś fory.

— Nigdy nie jest fair! — krzyknęła do niego. Uśmiechnął się szeroko i popłynął za nią, płynąc szybciej niż kiedykolwiek przedtem, i tym razem dogonił ją gdzieś w połowie zatoki. Nie wiedział, czy dlatego, że płynął powyżej swych możliwości, czy też dlatego, że ona pozwoliła się złapać. Prawdopodobnie z obu powodów, zdecydował. Tak więc lekarz miał żonę.

— Czy jesteś szczęśliwa? — pytał.

— O tak, tak.

— Ja też.

Trwały związek. Tak przynajmniej uważał. Ona jednak stawała się niespokojna. Po pierwsze, przybyła na Sorve z innej wyspy, a potem chciała jechać dalej, chciała zobaczyć świat, a on był przywiązany do Sorve swoim zawodem, swoim zdyscyplinowanym temperamentem, milionem niewidzialnych więzi. Nie rozumiał jej niespokojnej natury: sądził, że tęsknota za innymi wyspami jest jedynie przejściowa, że wyrośnie z niej, gdy tylko ułoży się ich wspólne życie na Sorve.

Teraz inna scena. W porcie jedenaście miesięcy po ich ślubie. Mireyl wsiada na międzywyspowy prom Delagarda udający się na Morvendir, przystaje na molo, odwraca się i macha do niego. Lecz nie uśmiecha się. On też nie, niepewnie kiwając jej ręką. Potem ona odwraca się plecami i znika.

Lawler nigdy więcej o niej nie słyszał. To było dwadzieścia lat temu. Miał nadzieję, że jest szczęśliwa, gdziekolwiek była.


W oddali zobaczył ławice latających ryb, wyskakujących z wody i miotających się gwałtownymi przelotami. Ich łuski migotały czerwienią i złotem jak drogie kamienie z bajek jego dzieciństwa. Nigdy nie widział drogich kamieni — nic podobnego nie istniało na Hydros — trudno jednak było wyobrazić sobie, by mogło być coś piękniejszego niż latające ryby w powietrzu o zachodzie słońca. Nie umiał też wyobrazić sobie piękniejszej scenerii niż zatoka Sorve w wieczornych kolorach. Jaki wspaniały letni wieczór! Były też inne pory roku, kiedy powietrze nie było takie miękkie i łagodne — gdy wyspa wpływała na wody polarne, smagana ciężkimi porywami wiatru, zamiatana ostrym jak nóż mokrym śniegiem. Okresy, kiedy jest sztormowa pogoda, tak że nikt nie odważy się wyjść dalej niż na krawędź zatoki po ryby i rośliny, a wszyscy jedzą suszoną rybę i mąkę glonów oraz suszone pasma morskich wodorostów, i tłocząc się w swoich chatach niecierpliwie czekają na powrót ciepła. Ale lato! Ach, lato, kiedy wyspa przesuwała się na wody tropikalne! Nie było nic lepszego. Dlatego wygnanie wyspy w środku lata było tym bardziej bolesne: podstępnie ukradziono im najpiękniejszą porę roku.

Czyż nie taka była jednak historia rodzaju ludzkiego od jego początku? — pomyślał. Jedno wygnanie za drugim, począwszy od raju. Eksmisja za eksmisją.

Patrząc teraz na zatokę w całej jej krasie, Lawler poczuł na nowo ostry ból utraty. Jego życie na Sorve z każdą chwilą nieodwracalnie uciekało w przeszłość. Ciągle była w nim jeszcze ta dziwna radość na myśl o rozpoczęciu nowego życia gdzieś indziej, którą poczuł pierwszej nocy. Jednak nie przez cały czas.

Myślał o Sundirze. Jak by to było, gdyby się z nią przespał.

Nie było sensu udawać, że go nie pociągała. Te długie, gładkie nogi, ta zwinna, smukła, atletyczna sylwetka. Jej energia, jej pewny siebie sposób bycia. Wyobrażał sobie, jak głaszcze palcami wnętrza jej ud, gładką i chłodną skórę. Jak wtula głowę w zagłębienie między jej ramieniem i szyją. Te nieduże, twarde piersi w jego dłoniach, małe sutki, twardniejące pod dotykiem palców. Jeśli Sundira kochała się choć w połowie z takim wigorem, jaki wkładała w pływanie, musiała być nadzwyczajna.

To dziwne uczucie — znowu pożądać kobiety. Przez długi czas Lawler był samowystarczalny: poddać się pragnieniu znaczyło stracić część pracowicie skonstruowanej zbroi. Lecz perspektywa opuszczenia wyspy pobudziła wszystko, co leżało spokojnie na dnie jego duszy.

Po chwili uświadomił sobie, że minęło co najmniej dziesięć minut, może nawet więcej, a on nie widział Sundiry wynurzającej się na powierzchnię. Nawet świetny pływak nie mógł tego dokonać, jeśli był człowiekiem. Nagle zaniepokojony, Lawler wpatrywał się w powierzchnię wody.

Nagle zobaczył ją po lewej, idącą ku niemu promenadą przy wale morskim. Jej ciemne, wilgotne włosy były związane ciasno z tyłu. Miała na sobie błękitną szatę z wodorostów, lekko rozpiętą z przodu. Musiała okrążyć wyspę od południa i nie zauważona wyszła na brzeg przy rampie obok stoczni.

— Czy mogę się przyłączyć? — zapytała. Lawler zrobił szeroki gest ręką.

— Tu jest mnóstwo miejsca.

Podeszła do niego i stanęła w tej samej pozycji co on, oparta łokciami o balustradę i pochylona do przodu, patrząc w wodę.

Powiedziała:

— Kiedy przed chwilą przepływałam tędy, wyglądał pan bardzo poważnie. Zamyślony.

— Naprawdę?

— A czy był pan zamyślony?

— Tak sądzę.

— Myśląc o czymś wielkim, doktorze?

— Właściwie nie. Po prostu myślałem. — Nie kwapił się, aby wyjaśnić jej, o czym to myślał przed chwilą. — Próbowałem pogodzić się z koniecznością opuszczenia wyspy — powiedział, improwizując naprędce. — Z koniecznością ponownego wyjazdu na wygnanie.

— Znowu? — powiedziała. — Nie rozumiem. Co pan rozumie przez to „znowu”? Czy musiał pan już kiedyś opuszczać jakąś wyspę? Sądziłam, że zawsze mieszkał pan na Sorve.

— To prawda, lecz jest to drugie wygnanie dla nas wszystkich, nieprawdaż? To znaczy, najpierw nasi przodkowie zostali wygnani z Ziemi. A teraz my musimy odejść z naszej wyspy.

Odwróciła się do niego, była zaskoczona. Nikt, kto się urodził na Ziemi, nigdy nie osiedlił się na Hydros. Ziemia została zniszczona setki lat wcześniej, nim przybyli tutaj pierwsi ludzie.

— To nie ma znaczenia. Wszyscy pochodzimy z Ziemi, jeśli cofnąć się do początków. I utraciliśmy ją. To też rodzaj wygnania. Myślę o wszystkich, o każdej istocie ludzkiej na wszystkich planetach kosmosu. — Nagle słowa posypały się jak lawina. — Widzisz, mieliśmy kiedyś świat, mieliśmy jedną planetę przodków, a teraz jej nie ma — zniszczona, zrujnowana. Skończona. Nic, tylko wspomnienie, i to bardzo mgliste wspomnienie, nic nie zostało prócz garstki drobnych fragmentów, takich jak te, które widziała pani w mojej chacie. Mój ojciec często opowiadał, że była jednym, przepięknym miejscem pełnym cudów. Najpiękniejszą planetą, jaka kiedykolwiek istniała. Świat-ogród jak mówił. Raj. Może i tak było. Są tacy, którzy mówią, że Ziemia wcale taka nie była, że było to upiorne miejsce, że ludzie nie mogli tam wytrzymać i dlatego stamtąd uciekali, tak było okropne. Nie wiem. To wszystko jest teraz legendą. Tak czy inaczej, to był nasz dom, z którego wyszliśmy, a drzwi za nami zamknięto na dobre.

— Ja nigdy nie myślę o Ziemi — powiedziała Sundira.

— A ja tak. Wszystkie inne stworzenia galaktyki mają swoje ojczyste światy, tylko my nie. Musimy żyć rozrzuceni po setkach planet, pięciuset mieszka tu, a tysiąc tam, osiedlając się w dziwnych miejscach. Jesteśmy tolerowani, lepiej lub gorzej, przez różne obce stworzenia na planetach, na których uda się nam zaczepić. Oto, co rozumiem przez wygnanie.

— Nawet gdyby Ziemia wciąż istniała, nie bylibyśmy w stanie na nią wrócić. Nie z Hydros. To Hydros jest naszym domem, nie Ziemia. A nikt nie wygania nas z Hydros.

— Tak, lecz wypędzają nas z Sorve. Przynajmniej temu nie może pani zaprzeczyć.

Wyraz jej twarzy, dotychczas kpiący i trochę niecierpliwy, teraz złagodniał.

— Pan to odczuwa jako wygnanie, ponieważ nigdy nie mieszkał pan gdzieś indziej. Dla mnie wyspa to tylko wyspa. Tak naprawdę wszystkie są do siebie podobne. Mieszkam na jednej przez chwilę, potem zaczynam odczuwać potrzebę zmiany i płynę dalej.

Przez moment poczuł rękę Sundiry na swojej.

— Wiem, dla pana to musi być coś innego. Przykro mi. Lawler odkrył, że rozpaczliwie pragnie zmienić temat.

Ten był całkowicie niewłaściwy. Zaczynał budzić w niej litość, a to znaczyło, że reagowała na coś, co odbierała jako jego użalanie się nad sobą. Rozmowa, która wystartowała z nieprawidłowej nogi, nadal podążała złym kursem. Zamiast opowiadać o wygnaniu i o wzruszającym losie biednych, bezdomnych istot ludzkich, rozsypanych jak ziarnka piasku po całej galaktyce, powinien był powiedzieć jej, jak szałowo wyglądała w wodzie, gdy dała tego ukazującego pupę nura, i zapytać, czy nie chciałaby już teraz pójść do jego chaty na małą obłapkę przed obiadem. Na to było już jednak za późno. A może nie? Po chwili spytał:

— Jak tam kaszel?

— Świetnie. Jednak chciałabym dostać jeszcze trochę tego lekarstwa. Zostało zaledwie na parę dni.

— Kiedy się skończy, proszę przyjść do mojej waragi po kolejną porcję.

— Przyjdę — powiedziała. — Chciałabym też popatrzeć na te przedmioty, które pan ma z Ziemi.

— Oczywiście, jeśli pani chce. Jeśli panią interesują, opowiem pani, co o nich wiem. Jednak większość ludzi szybko traci zainteresowanie, kiedy zaczynam opowiadać.

— Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jest pan zafascynowany Ziemią. Nie spotkałam dotąd nikogo, kto myślałby o niej tak dużo. Dla większości z nas Ziemia jest po prostu miejscem, gdzie dawno temu mieszkali nasi przodkowie. Jednak w rzeczywistości ten fakt leży poza granicami naszego rozumienia. Poza naszym zasięgiem. Myślimy jedynie o tym, jak mogli wyglądać nasi ojcowie.

— Ze mną jest inaczej — powiedział Lawler. — Nie wiem dlaczego. Myślę o wielu rzeczach znajdujących się poza moim zasięgiem. Na przykład o tym, jak to jest żyć na lądzie. W miejscu, gdzie pod stopami jest czarna ziemia i wyrastające z niej rośliny, ot tak, po prostu, na otwartym powietrzu — rośliny dwadzieścia razy wyższe od człowieka.

— Chodzi panu o drzewa? — Tak, drzewa.

— Wiem o drzewach. Są takie fantastyczne. Mają pnie tak grube, że nie można ich objąć ramionami. Całe pokryte są grubą, brązową, szorstką skórą. Niewiarygodne.

— Mówi pani tak, jak gdyby je pani widziała — powiedział Lawler.

— Ja? Nie, jak mogłabym? Urodziłam się na Hydros, jak pan. Znałam jednak ludzi, którzy żyli na światach lądowych. Kiedy byłam na Simbalimak, spędzałam dużo czasu z mężczyzną z Sunrise i on opowiadał mi o lasach i ptakach, o górach i wszystkich innych rzeczach, których nie mamy tutaj. O drzewach. Owadach. Pustyniach. To było zadziwiające.

— Tak to sobie wyobrażam — powiedział Lawler. Ta rozmowa nie uszczęśliwiała go bardziej niż poprzednia. Nie chciał słyszeć o lasach, ptakach czy górach, ani o mężczyźnie z Sunrise, z którym spędzała dużo czasu na Simbalimak.

Przyglądała mu się dziwnie. Zapadła gęsta cisza. Cisza z podtekstem, chociaż za nic nie rozumiał znaczenia tego podtekstu.

Potem powiedziała innym, szorstkim tonem:

— Pan nigdy nie był żonaty, prawda, doktorze? — Pytanie było równie nieoczekiwane jak Skrzelowiec skaczący przez konia.

— Raz. Niezbyt długo. To było dość dawno temu, fatalna pomyłka. A pani?

— Nigdy. Chyba nie wiem, jak to się robi. Związać się na zawsze z jedną osobą — to wydaje się dziwne.

— Mówią, że to możliwe — zauważył Lawler. — Nawet na własne oczy widziałem, jak to się robi. Jednak, oczywiście, sam w tym względzie mam niewielkie doświadczenie. Kiwnęła głową. Wydawała się z czymś zmagać. On również, i dobrze wiedział, co to takiego: niechęć do przekroczenia narzuconych sobie ograniczeń, po odejściu Mireyl, niechęć do narażania się na ryzyko nowego bólu. Z czasem przywykł do swego skromnego, zdyscyplinowanego życia. Więcej niż przywykł; wydawało mu się tym, czego pragnął, zaspokojeniem jego najskrytszych potrzeb. Niczego nie ryzykujesz, nic nie tracisz. Czyżby czekała, aż wykona pierwszy ruch? Tak to wyglądało. No tak, tak to wyglądało. Tylko czy on to potrafi? Czy mógłby to zrobić? Jak w pułapce otoczył się murem obojętności i wydawało się, że nie ma sposobu, aby zdołał się z niej wydostać.

Łagodna letnia bryza, nadciągająca z południa, przyniosła zapach jej wilgotnych od morskiej wody włosów i zatrzepotała jej szatą, przypominając Lawlerowi, że dziewczyna pod nią jest naga. Pomarańczowe światło zachodzącego słońca, odbijające się od jej nagiej skóry, zmieniło porastające ją blade, delikatne, prawie niewidoczne włoski w złoto, tak że jej piersi lśniły w wycięciu sukni. Jej ciało było wciąż wilgotne po pływaniu. Małe, kremowe sutki stwardniały od łagodnego wieczornego chłodu. Wydawała się miękka, zgrabna, powabna.

Pragnął jej, nie było co do tego wątpliwości. No dobrze. Zaczynaj, w takim razie. Nie masz już piętnastu lat. Trzeba powiedzieć jej: „Zamiast czekać do rana, chodźmy teraz do mojej chaty, to dam pani lekarstwo. A potem zjemy razem obiad i wypijemy drinka albo dwa. Wie pani. Chciałbym poznać panią lepiej”, i tak dalej. Lawler niemal słyszał te słowa w powietrzu, jakby już je wypowiedział.

Lecz właśnie wtedy nadszedł ścieżką Gabe Kinverson, po całym dniu spędzonym na morzu. Wciąż miał na sobie strój rybacki: ciężkie, podobne do namiotu szaty, mające go chronić przed cięciami macek mięsoryby. Pod pachą niósł złożony żagiel. Zatrzymał się i stał przez chwilę jakieś tuzin kroków dalej; przysadzisty, kanciasty jak skała, emanujący dziwną, z trudem powściąganą siłą, przemocą i niebezpieczeństwem.

— Tutaj jesteś — powiedział do Sundiry. — Szukałem cię. Dobry wieczór, doktorze.

Mówił spokojnie, łagodnie, zdawkowo. Głos Kinversona nigdy nie był tak groźny jak jego wygląd. Skinął na Sundirę, a ona poszła za nim bez wahania.

— Miło się rozmawiało, doktorze — powiedziała, spoglądając przez ramię na Lawlera.

— To prawda — odpowiedział.

Kinverson chce tylko, żeby naprawiła mu żagiel, mówił sobie Lawler.

Na pewno. Na pewno.


* * *

Znowu przyśnił mu się jeden ze snów o ziemi. Miewał dwa takie sny, jeden bardzo nieprzyjemny, a drugi nie najgorszy. Co najmniej raz na miesiąc nawiedzał go jeden z nich, czasami obydwa.

Tym razem był to ten milszy, ten, w którym Lawler był na Ziemi i spacerował po stałym lądzie. Był boso, a niedawno padał deszcz i gleba była jeszcze ciepła i miękka. Kiedy poruszał palcami w jedną i w drugą stronę, gdy je wbił w podłoże, zobaczył tryskające spomiędzy nich strumyczki ziemi, tak jak piasek, kiedy spacerował po płyciznach zatoki. Gleba Ziemi była jednak ciemniejsza od piasku i dużo cięższa. Lekko uginała się pod stopami w bardzo dziwny sposób.

Szedł przez las. Wszędzie wokół rosły drzewa, podobne do zdrewniałych wodorostów, o długich pniach i gęstych koronach w górze, nad jego głową, były jednak o wiele masywniejsze niż jakiekolwiek wodorosty, które widział, a ich liście znajdowały się tak wysoko, że nie był w stanie rozróżnić ich kształtów. W koronach drzew trzepotały ptaki. Wydawały dziwnie melodyjne dźwięki, muzykę, której nie słyszał nigdy przedtem i nigdy nie pamiętał po obudzeniu. Wszelkiego rodzaju dziwne stworzenia przebiegały las, niektóre chodziły na dwóch nogach, niektóre pełzały na brzuchach, a jeszcze inne stały na sześciu lub ośmiu niewielkich szczudłach. Kłaniał się im, a one oddawały mu pozdrowienie przechodząc obok, te ziemskie stworzenia.

Dotarł do miejsca, gdzie las się kończył, i ujrzał wznoszącą się przed nim górę. Wyglądała jak ciemne szkło nakrapiane nieregularnymi plamkami lustrzanej jasności, a w ciepłym, złotym blasku słońca jarzyła się cudowną poświatą. Góra wypełniła pół nieba. Rosły na niej drzewa. Wydawały się tak maleńkie, że mógł je brać do ręki. Wiedział jednak, że wyglądały tak tylko dlatego, że góra znajdowała się daleko od niego, a w rzeczywistości drzewa te były przynajmniej tak duże jak w lesie, który niedawno opuścił, albo jeszcze większe.

Jakoś zdołał obejść podnóże góry. Po drugiej stronie znalazł zagłębienie — małą dolinkę, a za nią widział ciemne kontury miejsca, o którym wiedział, że było miastem, pełnym ludzi — tłumów większych, niż mógł sobie wyobrazić. Szedł w tamtą stronę myśląc, że pójdzie między ludzi z Ziemi i powie im, kim jest i skąd pochodzi, a także zapyta ich, jak żyją, i o to, czy znają jego prapradziadka, Harry Lawlera, a może jego ojca czy dziadka.

Jednak chociaż szedł i szedł, miasto nie przybliżało się ani trochę. Przez cały czas widniało na horyzoncie, tam, po drugiej stronie doliny. Szedł godzinami, dniami i tygodniami. Miasto wciąż pozostawało poza jego zasięgiem, wciąż cofając się przed nim, kiedy się zbliżał — a gdy wreszcie budził się, był znużony i obolały jak po wielkim wysiłku i czuł się tak, jakby wcale nie spał.

Rankiem przyszedł do chaty Lawlera Josc Yanez, młody uczeń Lawlera, na codzienną naukę. Na wyspie obowiązywały surowe przepisy czeladnicze: nie wolno pozwolić aby zanikła jakakolwiek umiejętność. Po raz pierwszy od założenia osady zdarzyło się, że uczniem doktora nie był kolejny Lawler. Ród kończył się na nim — po jego odejściu jakaś inna rodzina będzie musiała przejąć odpowiedzialność.

— Kiedy wypłyniemy — zapytał Josc — czy będziemy w stanie zabrać ze sobą wszystkie zapasy medyczne?

— Tyle, na ile pozwoli ładowność okrętów — odparł Lawler. — Sprzęt, większość leków, przepisy.

— A rejestry chorych?

— Jeśli będzie miejsce. Nie wiem.

Josc miał siedemnaście lat, był wysoki i chudy. Był chłopcem o radosnej duszy, otwartej twarzy, łatwo się uśmiechał i umiał postępować z ludźmi. Wydawał się mieć uzdolnienia w kierunku zawodu lekarza. Uwielbiał drugie godziny nauki w stopniu, w jakim sam Lawler, jako niespokojny i buntowniczy chłopiec, nigdy ich nie lubił. W drugim roku nauki Josc, jak podejrzewał Lawler, znał już połowę podstawowych zasad technicznych — resztę oraz sztukę diagnozowania pozna w swoim czasie. Pochodził z rodziny żeglarzy; jego starszy brat, Martin, był jednym z kapitanów promów Delagarda. Przejmowanie się kartami medycznymi pacjentów było typowe dla Josca. Lawler wątpił, aby je mogli zabrać ze sobą: statki Delagarda nie wyglądały na ładowne, a były przecież inne, ważniejsze rzeczy niż stare zapiski medyczne. Przed opuszczeniem wyspy i on i Josc będą musieli powierzyć historie choroby pacjentów swojej pamięci. Jednak to nie stanowiło żadnego problemu. Większość z nich Lawler już znał na pamięć. Podobnie, jak sądził, było z Joscem.

— Mam nadzieję, że trafię na ten sam statek co pan — powiedział chłopiec. Lawler, obok jego brata Martina, był największym bohaterem Josca.

— Nie — odpowiedział mu Lawler. — Będziemy musieli być na innych statkach. Jeśli ten, na którym ja będę, zgubi się na morzu, przynajmniej ty zostaniesz, aby leczyć.

Josc wyglądał jak rażony gromem. Dlaczego? Dlatego, że statek Lawlera mógłby zaginąć na morzu, a jego bohater zginąć? Czy też na myśl o tym, że pewnego i być może niezbyt odległego dnia naprawdę zostanie lekarzem społeczności? Prawdopodobnie chodziło właśnie o to. Lawler przypomniał sobie, jak się czuł, kiedy po raz pierwszy zrozumiał, że jego praktyka czeladnicza, ta wyczerpująca, nie kończąca się nauka i ćwiczenia, służyła poważnemu celowi: że pewnego dnia ma zająć miejsce ojca w gabinecie i robić to wszystko, co on robił. Miał wtedy jakieś czternaście lat. A zanim ukończył dwadzieścia, ojciec już nie żył, a on został lekarzem.

— Posłuchaj, nie martw się — powiedział Lawler. — Nic mi się nie stanie. Jednak musimy wziąć pod uwagę nawet najgorsze ewentualności, Josc. Ty i ja przechowujemy w pamięci całą wiedzę medyczną tej osady. Musimy o nią dbać.

— Tak. Oczywiście.

— W porządku. To oznacza, że podróżujemy na oddzielnych statkach. Czy rozumiesz, o co mi chodzi?

— Tak — odparł chłopiec. — Tak, rozumiem. Wolałbym być z panem, ale rozumiem. — Uśmiechnął się. — Mieliśmy dziś rozmawiać o zapaleniach opłucnej, prawda?

— Tak, o zapaleniach opłucnej — powiedział Lawler. Rozwinął swoją zużytą, zatartą mapę anatomiczną. Josc wyprostował się, czujny, skupiony, chętny. Ten chłopiec był natchnieniem. Przypominał Lawlerowi o tym, o czym ostatnio zaczął zapominać: że jego zawód to więcej niż zajęcie — to powołanie.

— Zapalenia i wycieki opłucnej. Objawy, etiologia, terapia. — Jakby słyszał głos swojego ojca; głęboki, miarowy, nieubłagany, dzwoniący w mózgu jak wielki gong. — Nagły ostry ból w klatce piersiowej, na przykład…


— Obawiam się, że nowiny nie są zbyt pomyślne powiedział Delagard.

— Och?

Znajdowali się w biurze Delagarda w stoczni. Było południe, pora, kiedy Lawler miał przerwę w pracy. Delagard poprosił, aby go odwiedził. Na stole stała otwarta butelka brandy z winnych wodorostów, ale Lawler odmówił drinka. Nie w godzinach pracy — powiedział. Zawsze starał się zachować jasność umysłu, kiedy leczył, wyjątkiem była uśmierzycha: mówił sobie, że to ziele nie wywoływało ujemnych skutków. Jeżeli już, to raczej działało dodatnio.

— Mam już pewne wiadomości. Jak dotąd niezbyt pomyślne. Velmise nie przyjmie nas, doktorze.

To było jak cios w żołądek.

— Powiedzieli to panu?

Delagard popchnął przez stół kartkę pergaminu z wiadomością.

— Dag Tharp przyniósł mi ją pół godziny temu. To od mojego syna Kendiego z Velmise. Pisze, że ubiegłej nocy odbyło się zebranie rady i głosowanie nad naszym wnioskiem. Limit emigrantów wyznaczony na ten rok wynosi sześć osób. Wziąwszy pod uwagę niezwykłe okoliczności, zgadzają się zwiększyć tę liczbę do dziesięciu. Więcej nie przyjmą.

— A nie siedemdziesiąt osiem.

— Nie, nie siedemdziesiąt osiem. To z powodu tej starej historii z Shalikomo. Wszystkie wyspy obawiają się zbyt dużej liczebności i rozgniewania Skrzelowców. Oczywiście dziesięć to więcej niż nic. Gdybyśmy wysłali dziesięć osób na Velmise, dziesięć na Salimil, i jeszcze dziesięć na Grayvard…

— Nie — powiedział Lawler. — Chcę, abyśmy trzymali się razem.

— Wiem. W porządku.

— Jeżeli nie popłyniemy na Velmise, jaka jest następna najlepsza możliwość?

— Właśnie teraz Dag rozmawia z Salimil. Mam tam również syna. Może okaże się bardziej przekonujący niż Kendy. Albo ludzie z Salimil będą mniej rygorystyczni.

Chryste, myślałby kto, że prosiliśmy Velmise, aby ewakuowała całe cholerne miasto, żeby zrobić dla nas miejsce. Mogli nas przyjąć. Przez jakiś czas byłoby ciężko, ale dalibyśmy sobie radę. Takie Shalikomo nie zdarza się dwa razy. — Delagard przekartkował plik leżących przed nim pergaminowych kartek, po czym podał je Lawlerowi. — Pieprzyć Velmise. Coś wymyślimy. Chciałbym, aby pan to przejrzał.

Lawler spojrzał na kartki. Każda strona zawierała listę nazwisk, nabazgranych dużym wyraźnym pismem Delagarda.

— Co to jest?

— Mówiłem panu dwa tygodnie temu. Mam sześć statków, co daje trzynaście osób na każdym. W rzeczywistości mamy jeden statek z jedenastoma osobami, dwa po czternaście i pozostałe trzy po trzynaście osób każdy. Za chwilę zobaczy pan dlaczego. To są listy pasażerów, które przygotowałem.

Delagard postukał palcem w pierwszą z nich.

— Proszę, to jest ta, która powinna pana najbardziej interesować.

Lawler szybko przebiegł wzrokiem listę zawierającą następujące nazwiska:

Ja i Lis

Gospo Struvin

Doktor Lawler

Quillan

Kinverson

Sundira Thane

Dag Tharp

Onyos Felk

Dann Henders

Natim Gharkid

Pilya Braun

Leo Martello

Neyana Golghoz

— Ładna? — spytał Delagard.

— Co to jest?

— Powiedziałem panu. Wykaz pasażerów. To nasz okręt, „Królowa Hydros”.

Lawler ze zdumieniem spojrzał na Delagarda.

— Nid, ty draniu. Naprawdę, umiesz zadbać o siebie.

— O czym pan mówi?

— Mówię o tej wspaniałej robocie, jaką wykonałeś, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo i wygodę podczas rejsu. I nawet nie krępujesz się pokazać jej mnie, prawda? Nie, założę się, że jesteś z niej dumny. Masz na swoim okręcie jedynego lekarza, najzręczniejszego radiowca, jedynego człowieka, którego można uznać za inżyniera, oraz osobę znającą się na mapach. A Gospo Struvin jest najlepszym kapitanem pańskiej floty. Nie najgorsza załoga na podróż Bóg wie dokąd i Bóg wie jak długą. Dodajmy morskiego myśliwego — Kinversona, który jest tak silny, że czasem wydaje się nadczłowiekiem, a na oceanie czuje się równie dobrze jak pan w swojej stoczni. To diabelnie dobry zespół. No i nie ma denerwujących dzieci, starców ani chorowitych. Nieźle, przyjacielu.

Na chwilę, ale tylko na chwilę, w małych błyszczących oczkach Delagarda pojawił się gniewny błysk.

— Proszę posłuchać, doktorze. To jest okręt flagowy. To może nie być łatwa podróż, jeżeli będziemy musieli podróżować aż do Grayvard. Musimy przetrwać.

— Bardziej niż inni?

— Jest pan jedynym lekarzem. Chce pan być na wszystkich okrętach jednocześnie? Proszę spróbować. Myślałem, że jeśli pan musi być na tym czy innym okręcie, to równie dobrze może być na moim.

— Oczywiście. — Lawler przejechał palcem po krawędzi kartki. — Jednak nawet stosując zasadę Delagard-ma-pierwszeństwo, nie mogę pojąć niektórych kryteriów wyboru. Na co przyda się panu Gharkid? To przecież kompletne zero.

— On się zna na wodorostach. To jedyna rzecz, na której się zna. Może nam pomóc szukać żywności.

— To brzmi rozsądnie. — Lawler popatrzył na gruby brzuch Delagarda. — Nie chcielibyśmy zgłodnieć na morzu, no nie? Ech? Ech? — l znów spoglądając na listę, powiedział: — A Braun? Golghoz?

— Dobrzy pracownicy. Pilnują własnych spraw.

— Martello? Poeta?

— On jest nie tylko poetą. Wie, co trzeba robić na pokładzie. Poza tym, dlaczego nie poeta? To będzie coś w rodzaju odysei. Pieprzonej odysei. Emigruje cała wyspa. Będziemy mieć kogoś, kto spisze naszą historię.

— Bardzo ładnie — rzekł Lawler. — Wziąć własnego Homera, tak aby potomni usłyszeli całą opowieść o wielkiej podróży. To mi się podoba.

Sprawdził jeszcze raz listę.

— Widzę, że ma pan tutaj cztery kobiety na dziesięciu mężczyzn.

Delagard uśmiechnął się.

— Proporcja kobiet i mężczyzn wymyka się spod mojej kontroli. Na wyspie mamy trzydzieści sześć kobiet i czterdziestu dwóch mężczyzn. Jednakże proszę nie zapominać, że jedenaście dam należy do tego pieprzonego Zakonu. Wysyłam je na morze zdane tylko na siebie. Niech się domyśla, jak żeglować, jeżeli potrafią. Mamy więc tylko dwadzieścia pięć kobiet i dziewcząt, statków jest pięć, matki powinny zostać z dziećmi, i tak dalej, i tak dalej. Obliczyłem, że mamy miejsce dla czterech kobiet na naszym statku.

— Rozumiem wybór Lisy. W jaki sposób wybrał pan pozostałe?

— Braun i Golghoz pracowały już w moich załogach, na liniach do Salimil i Velmise. Jeśli mam mieć kobiety na pokładzie, niech to będą takie, które umieją zrobić co należy.

— A Sundira? Prawda, umie doskonale naprawiać sprzęt. To ma sens.

— Właśnie — powiedział Delagard. — A ponadto jest kobietą Kinversona, nieprawdaż? Jeśli jest użyteczna, a oprócz tego są parą, to dlaczego ich rozdzielać?

— O ile wiem, nie są parą.

— Nie są? Ja to tak widzę — powiedział Delagard. — Widuję ich razem diabelnie często. Tak czy owak, oto nasza załoga, doktorze. W przypadku rozdzielenia się floty na morzu, mamy ze sobą ludzi, którzy nas przeprowadzą. Teraz okręt numer dwa, „Bogini Sorve”; mamy tu Brondo Katzina i jego żonę, wszystkich Thalheimów, Tanamindów…

— Chwileczkę — rzekł Lawler. — Nie skończyłem z tym pierwszym. Nie rozmawialiśmy jeszcze o ojcu Quillanie. Kolejny pożyteczny wybór. Przypuszczam, że wybrał go pan, aby być w zgodzie z Panem Bogiem.

Delagard nie zareagował na drwinę. Parsknął grzmiącym śmiechem.

— O kurwa! Nie, to mi nigdy nie przyszło do głowy. Tak, to niezły pomysł zabrać ze sobą duchownego. Jeśli ktokolwiek ma chody na górze, to z pewnością on. Jednak powodem, dla jakiego go wybrałem, jest fakt, że bardzo lubię jego towarzystwo. Uważam, że to niezwykle interesujący człowiek.

— Oczywiście — pomyślał Lawler. Po Delagardzie nigdy nie należało oczekiwać konsekwentnego postępowania w jakiejkolwiek sprawie.


W nocy miał ten drugi sen o ziemi, ten nieprzyjemny, ten, przed którym zawsze chciał się ukryć. Od dawna nie zdarzyło się, aby te dwa sny przychodziły jeden po drugim. Zaskoczyło go to, ponieważ sądził, że sen z poprzedniej nocy na jakiś czas uwolni go od tego drugiego. Tymczasem nie. Nie było od niego ucieczki. Ziemia zawsze będzie go prześladować.

Była tam, na niebie nad Sorve; cudowna, promienna, błękitno-zielona kula, wolno obracająca się i ukazująca swe lśniące morza i wspaniałe brązowe kontynenty. Była piękna ponad wszelkie wyobrażenie, jak ogromny klejnot błyszczący nad głową. Widział pasma górskie biegnące wzdłuż grzbietów kontynentów jak poszarpane, szare zęby. Na graniach dostrzegał biały i czysty śnieg. Stał na krawędzi drewnianego falochronu swej malutkiej wyspy i pozwalał unieść się w niebo. W ten sposób opuścił Hydros i znalazł się daleko w kosmosie, szybując nad błękitno-zieloną kulą, która była Ziemią. Patrzył na nią z góry niczym Bóg. Teraz widział miasta: budynek po budynku, pozbawione ostrych szczytów jak varagi, lecz szerokie i płaskie, ustawione rzędami, jeden obok drugiego, na wielkich przestrzeniach, a między nimi biegły szerokie ścieżki. Po ścieżkach poruszali się ludzie, tysiące ludzi, wiele tysięcy pomykających chyżo sylwetek, niektórzy w małych wózkach wyglądających jak łodzie mknące po lądzie. Nad nimi po niebie fruwały uskrzydlone stworzenia zwane ptakami, podobne do latających ryb Hydros, o których wiedział, że umiały wyskakiwać z wody i szybować przez krótką chwilę, te zaś pozostawały w powietrzu, wzbijając się w niebo, krążąc i krążąc nad planetą wielkimi, niestrudzonymi łukami. Wśród ptaków znajdowały się również latające maszyny. Zrobione z metalu, gładkie i jasne, o niewielkich skrzydłach i długich, cylindrycznych korpusach. Lawler widział, jak wznosiły się z powierzchni Ziemi i z niewyobrażalną prędkością pokonywały ogromne odległości, przenosząc ludzi z miasta do miasta, z wyspy na wyspę, z kontynentu na kontynent, co było przedsięwzięciem tak wielkim, że na ten widok kręciło mu się w głowie.

Dryfował w ciemnościach, wysoko nad lśniącym błękitno-zielonym światem, patrząc, czekając i wiedząc co zaraz nastąpi, zastanawiając się, czy wydarzy się również tym razem.

Oczywiście powtórzyło się. Tak samo jak przedtem, to samo, co przeżywał już tyle razy, co powodowało, że ciało oblewał mu pot, a mięśnie prężyły się w szoku i udręce. Zawsze bez żadnego ostrzeżenia. Po prostu zaczynało się: gorące, żółte słońce nagle puchło, stawało się jaśniejsze, zniekształcone i monstrualne — potargane języki ognia tryskały w niebo…

Płomienie wykwitające na wzgórzach i w dolinach, w lasach i w budynkach. Wrzące morza. Wypalone równiny. Chmury czarnego popiołu zaciemniające powietrze. Poczerniałe lądy rozdzierane na pół. Ponure nagie góry wyrastające spośród zrujnowanych pól. Śmierć, śmierć, śmierć, śmierć.

Zawsze pragnął obudzić się, zanim nadejdzie ten moment. Jednak nigdy nie zdołał, nie budził się, póki nie zobaczył wszystkiego, aż zagotowały się morza, a zielone lasy zamieniły się w popiół.


Pierwszym pacjentem następnego ranka był Sidero Volkin, jeden z robotników Delagarda, któremu żądło ognistego robaka wbiło się w łydkę, gdy stał w płytkiej wodzie przycinając palcorosty na kilu jednego z okrętów. Blisko jedna trzecia pracy Lawlera polegała na leczeniu ran, które ludzie odnosili podczas pracy w łagodnych, płytkich wodach zatoki. Te płytkie, łagodne wody zbyt często odwiedzały stworzenia lubiące żądlić, gryźć, ciąć, dźgać, zakażać lub w inny sposób ranić ludzkie istoty.

— Sukinsyn podpłynął prosto do mnie wzdłuż burty, wyprostował się i spojrzał mi prosto w oczy — powiedział Volkin. — Rąbnąłem go w głowę siekierą, a wtedy użądlił mnie w plecy ogonem. Sukinsyn. Przeciąłem go na pół, ale nic mi to, kurwa, nie dało.

Rana była wąska, lecz głęboka i już zainfekowana. Ogniste robaki to długie wijące się stworzenia, które wydają się niczym więcej niż twardymi, giętkimi rurkami z paskudnym małym pyskiem z jednej strony i ostrym żądłem z drugiej. Nie miało znaczenia, którym końcem zaatakowały człowieka. Robaki żyły w symbiozie z licznymi mikroorganizmami wrogimi człowiekowi, a przenoszone przez nie wirusy powodowały natychmiastowe zagrożenie życia oraz poważne komplikacje, gdy dostawały się do tkanki ludzkiej. Noga Volkina była obrzmiała i zaczerwieniona, a delikatne zaognione ślady zapalenia rozbiegały się po skórze od punktu wejścia jak blizny po jakimś ponurym obrzędzie.

— Będzie bolało — powiedział Lawler zanurzając długą bambusową igłę w misce z silnym antyseptykiem.

— Tak jakbym tego nie wiedział, doktorze.

Lawler sondował ranę igłą, kłując ją tu i tam, wprowadzając jak najwięcej środka antyseptycznego w spuchnięte ciało. Doker siedział bez ruchu, co jakiś czas klnąc pod nosem, gdy Lawler nakłuwał ranę, co musiało być niezwykle bolesne.

— Oto środek przeciwbólowy — oznajmił Lawler wręczając mu paczuszkę białego proszku. — Przez parę dni będzie się pan czuł okropnie, potem zapalenie ustąpi. Ponadto dziś po popołudniu wystąpi gorączka. Proszę wziąć wolny dzień.

— Nie mogę. Delagard mi nie da. Musimy przygotować statki do podróży. Jest okropnie dużo pracy.

— Niech pan weźmie wolny dzień — powtórzył Lawler. — Jeśli Delagard będzie truł panu dupę, niech mu pan powie, żeby przyszedł poskarżyć się do mnie. Za pół godziny zawroty głowy będą tak silne, że nie będzie pan w stanie wykonywać żadnej pracy. No już, niech pan idzie.

Volkin zawahał się chwilę w drzwiach.

— Serdecznie dziękuję, doktorze.

— Dobrze, dobrze. Niech pan da odpocząć tej nodze, zanim się pan przewróci.

Na zewnątrz czekał następny pacjent: jeszcze jeden pracownik Delagarda, Neyana Golghoz. Była to łagodna, krępa kobieta w wieku około czterdziestu lat. Jej włosy miały niezwykły pomarańczowy kolor, a szeroką twarz pokrywały czerwonawe piegi. Pochodziła z wyspy Kaggeram, lecz przybyła na Sorve pięć lub sześć lat temu. Neyana pracowała w charakterze konserwatora na pokładach statków floty Delagarda, podróżując stale tam i z powrotem między sąsiednimi wyspami. Sześć miesięcy temu między łopatkami pojawił się wykwit raka skóry, którego Lawler usunął chemicznie, wsuwając igły z rozpuszczalnikiem pod skórę, rozpuszczając go stopniowo, a następnie zdejmując. Proces ten nie był przyjemny dla żadnej ze stron. Lawler kazał jej wracać co miesiąc, aby sprawdzić, czy nie ma nawrotów.

Neyana zdjęła roboczą koszulę i odwróciła się do niego plecami, a Lawler zbadał bliznę naciskając ją palcami. Prawdopodobnie wciąż bolała, ale kobieta nie reagowała. Jak większość wyspiarzy była wytrzymała i cierpliwa. Życie na Hydros, choć proste, a czasami nawet ciężkie, nigdy nie dostarczało wielu rozrywek ludzkiej populacji. Nie było wielu możliwości wyboru, niewiele wariantów tego, co można robić, kogo poślubić, gdzie zamieszkać. Jeżeli nie miałeś ochoty próbować szczęścia na jakiejś innej wyspie, to najistotniejsze wydarzenia w twoim życiu były z góry zdefiniowane, jeszcze zanim dorosłeś. A jeżeli popłynąłeś gdzie indziej, bardzo prawdopodobne, że niebawem okazało się, że tamtejsze możliwości wyboru są ograniczone przez takie same czynniki. To uczyło człowieka stoicyzmu.

— Wygląda dobrze — powiedział Lawler. — Wystrzega się pani słońca, Neyana?

— Dokładnie tak.

— Nakłada pani maść?

— Tak jest.

— A zatem nie będzie pani miała z tym więcej kłopotów.

— Jest pan diabelnie dobrym lekarzem — powiedziała Neyana. — Kiedyś znałam kogoś na innej wyspie, kto miał takiego raka, który przeżarł mu skórę, i ten człowiek zmarł. Lecz pan opiekuje się nami i strzeże nas.

— Robię, co mogę.

Lawler zawsze był zawstydzony, gdy pacjenci okazywali mu wdzięczność. W większości przypadków czuł się jak rzeźnik stosujący przeróżne prehistoryczne metody, podczas gdy na innych planetach — jak słyszał od ludzi, którzy przybyli na Hydros skądinąd — lekarze dysponowali wszelkimi, absolutnie cudownymi sposobami leczenia. Stosowali fale dźwiękowe oraz elektryczność i promieniowanie, a także inne sposoby, które ledwie rozumiał, posiadali też leki, które leczyły wszystko w pięć minut. On za to musiał się obchodzić własnej roboty maściami i wywarami z wodorostów oraz prowizorycznymi narzędziami, wykonanymi z drewna, pojedynczych kawałków żelaza i niklu. Jednak przynajmniej powiedział jej prawdę: zrobił, co mógł.

— Jeżeli będę coś mogła dla pana zrobić, doktorze, proszę tylko powiedzieć.

— To bardzo miło z pani strony — powiedział Lawler. Neyana wyszła, a wszedł Nicko Thalheim. Tak samo jak Lawler, Thalheim urodził się na Sorve. Podobnie jak Lawler, on również pochodził z Pierwszej Rodziny, jego rodowód sięgał pięciu pokoleń wstecz, aż do czasów kolonii karnej: należał do przywódców wyspy, był prostodusznym, rumianym mężczyzną, o krótkiej grubej szyi i mocnych ramionach. W dzieciństwie byli z Lawlerem towarzyszami zabaw i wciąż byli dobrymi przyjaciółmi. Jak mówili wszyscy, siedem osób na wyspie to Thalheimowie, jedna dziesiąta całej populacji: ojciec Nicko, jego żona, siostra i troje dzieci. Rodziny rzadko miały troje dzieci. Przed kilkoma miesiącami siostra Thalheima przyłączyła się do grupy kobiet z końca wyspy: znano ją teraz pod imieniem siostry Body. Nie podobało się to Thalheimowi. Lawler spytał:

— Czy ropień dobrze się oczyszcza?

Thalheim cierpiał na zakażenie pod lewą pachą. Lawler uważał, że prawdopodobnie nabawił się go wskutek użądlenia w zatoce, lecz Thalheim zaprzeczał temu. Wrzód jątrzył się i wciąż płynęła z niego ropa. Już trzy razy Lawler przecinał go i oczyszczał, ale zakażenie za każdym razem odnawiało się. Ostatnio zlecił tkaczowi, Harry Trawisho-wi, wykonanie z plastyku morskiego maleńkiego drenu, który przymocował do boku Thalheima, aby odprowadzał ropę.

Teraz Lawler zdjął opatrunek, przeciął szwy podtrzymujące rurkę i zajrzał do rany. Skóra dokoła wrzodu była zaczerwieniona i gorąca w dotyku.

— Boli jak cholera — powiedział Thalheim.

— Wygląda też okropnie. Czy nakładasz lekarstwo, które ci dałem?

— Ależ oczywiście.

Nie brzmiało to zbyt przekonująco.

— Możesz nakładać lub nie, jak uważasz, Nicko. Jednak jeśli to zakażenie rozejdzie się dalej, może dojść do tego, że będę musiał amputować ci kończynę. Sądzisz, że możesz pracować z jedną tylko ręką?

— To tylko lewa ręka, Val — Chyba tak nie myślisz.

— Nie. Nie, oczywiście, że nie — mruknął Thalheim, kiedy Lawler ponownie dotknął rany. — Może raz czy dwa nie nałożyłem maści. Przykro mi, Val.

— Za chwilę będzie ci o wiele bardziej przykro. Chłodno, bezlitośnie Lawler oczyścił ranę, jak gdyby strugał kawałek drewna. Thalheim nie poruszył się ani nie drgnął.

Kiedy Lawler zamocowywał ponownie rurkę odbierającą, Thalheim odezwał się nagle.

— Znamy się już od bardzo dawna, prawda, Val?

— Tak, prawie czterdzieści lat.

— I żaden z nas nigdy nie miał ochoty przenosić się na inną wyspę.

— To nigdy nie przyszło mi do głowy — powiedział Lawler. — A poza tym byłem lekarzem.

— Tak. A mnie się tutaj podobało.

— Tak — odpowiedział Lawler. Do czego on zmierza?

— Wiesz, Val — powiedział Thalheim — myślałem w tej sprawie, o konieczności opuszczenia wyspy. Nienawidzę tej myśli. Powoduje, że czuję się całkowicie chory.

— Mnie też niezbyt się to podoba, Nicko.

— Wiem. Lecz wydajesz się pogodzony losem.

— A jaki mam wybór?

— Może znalazłoby się jakieś wyjście, Val. Lawler spojrzał na niego wyczekująco. Thalheim powiedział:

— Słyszałem, co powiedziałeś na zebraniu. Kiedy mówiłeś, że próba podjęcia walki ze Skrzelowcami byłaby bezcelowa. Nie zgadzałem się z tobą tamtej nocy, ale kiedy przemyślałem wszystko, stwierdziłem, że masz rację. Jednak zastanawiam się, czy nie istnieje jakiś sposób, aby kilkoro z nas mogło tu pozostać.

— Jaki?

— Powiedzmy, że dziesięcioro lub dwanaścioro z nas ukryłoby się na najdalszym krańcu wyspy, tam gdzie teraz mieszkają siostry. Ty, ja i moja rodzina, Katzinowie, Hai-nowie — to już tuzin. Ponadto, to dość zgrana grupa, żadnych tarć, wszyscy zaprzyjaźnieni ze sobą. Trzymalibyśmy się na uboczu, schodzili z drogi Skrzelowcom, łowili z drugiej strony wyspy i próbowali żyć dalej tak, jak przedtem.

Ten pomysł był tak poroniony, że zupełnie zaskoczył Lawlera. Przez moment poczuł prawdziwą pokusę. Mimo wszystko zostać tutaj? Nie rezygnować ze znanych ścieżek, z przyjaznej zatoki? Skrzelowcy nigdy nie zachodzili do tego zakątka. Może nie zauważą, jeżeli pozostanie tylko kilku mieszkańców wyspy…

Nie.

Bezsens tego pomysłu przytłoczył go jak uderzenie Fali. Skrzelowcy nie musieli zachodzić na kraniec wyspy, aby wiedzieć, co się tam dzieje. Zawsze jakoś wiedzieli, co działo się w każdym miejscu wyspy. Odnaleźliby ich w ciągu pięciu minut i wyrzucili przez falochron do morza, i taki byłby koniec. Ponadto, nawet gdyby paru osobom udało się ukryć przed Skrzelowcami, czy można oczekiwać, że zdołałyby żyć tak jak przedtem, skoro większość społeczności byłaby gdzie indziej? Nie. Nie. Niemożliwe, absurdalne.

— Co o tym myślisz? — zapytał Thalheim. Po krótkiej przerwie Lawler odpowiedział:

— Wybacz, Nicko. Sądzę jednak, że to taki sam idiotyzm jak pomysł Nimbera, żeby ukraść jednego z ich idoli i użyć go do szantażu.

— Naprawdę?

— Taak.

Thalheim zamilkł przyglądając się opuchliźnie pod swoim ramieniem, podczas gdy Lawler nakładał opatrunek. Potem powiedział:

— Zawsze umiałeś patrzeć na wszystko praktycznie. Uprzejmy i chłodny Val, zawsze praktyczny. Sądzę, że ty po prostu nie lubisz ryzykować.

— Nie wtedy, kiedy mam jedną szansę na milion.

— Sądzisz, że jest aż tak źle?

— To się nie może udać, Nicko. W żaden sposób. No, przyznaj sam. Nikomu nie uda się przeprowadzić tego ze Skrzelowcami. Ten pomysł to głupota. To samobójstwo.

— Być może — odpowiedział Thalheim.

— Nie być może.

— Przez chwilę wydawało się to bardzo dobrym pomysłem.

— Nie mielibyśmy cienia szansy — powiedział Lawler.

— Nie. Nie. Nie mielibyśmy, prawda? — Thalheim potrząsnął głową. — Naprawdę chciałbym tutaj zostać, Val. Nie chcę opuszczać wyspy. Oddałbym wszystko, co mam, żeby tu pozostać.

— Ja również — powiedział Lawler. — Jednak odpłyniemy. Musimy.


Sundira Thane przyszła do niego, gdy wyczerpał się jej zapas środka uspokajającego z uśmierzychy. Jej żywa, energiczna osobowość wypełniła niewielką izbę przyjęć w jego chacie jak głos trąbki.

Jednak znowu kaszlała. Lawler wiedział dlaczego; na pewno nie z powodu jakiegoś obcego grzyba, który zaatakował jej płuca. Wyglądała na wymizerowaną i napiętą.

Blask, który nadawał jej oczom taką intensywność, był teraz błyskiem niepokoju, a nie oznaką wewnętrznej siły.

Lawler napełnił maleńki pojemniczek, który jej dał poprzednio, nowym zapasem różowych kropelek, w ilości wystarczającej do dnia odjazdu. Później, kiedy wypłyną na morze, jeśli nadal będzie kaszleć, będzie mogła korzystać z jego zapasu.

Powiedziała:

— Jedna z tych zwariowanych kobiet z zakonu przyszła niedawno do miasta, wiedział pan o tym? Mówiła wszystkim, że postawiła horoskop dla nas i że nikt z nas nie przeżyje podróży na nową wyspę. Ani jedna osoba, tak powiedziała. Część z nas zgubi się na morzu, a pozostali spadną z krawędzi świata i skończą w niebie.

— Zgaduję, że to siostra Thecla. Ona podaje się za jasnowidzącą.

— A jest nią?

— Postawiła mi kiedyś horoskop, dawno temu, w czasach przed Zakonem, kiedy jeszcze rozmawiała z mężczyznami. Powiedziała, że dożyję podeszłego wieku i że będę miał szczęśliwe, pełne życie. Teraz mówi, że zginiemy na morzu. Jeden z tych dwóch horoskopów musi być błędny, nie sądzi pani? Proszę otworzyć usta. Niech zerknę na pani gardło.

— A może siostra Thecla miała na myśli fakt, że będzie pan wśród tych, co pożeglują prosto do nieba?

— Siostra Thecla nie jest niezawodnym źródłem informacji — odparł Lawłer. — Siostra Thecla jest w rzeczywistości kompletnie niezrównoważoną kobietą. Otworzyć usta.

Spojrzał w głąb jej krtani. Zobaczył niewielkie, lekkie podrażnienie tkanek, nic specjalnego: dokładnie to, co spowodowałby przypadkowy, psychosomatyczny kaszel.

— Gdyby Delagard, wiedział jak się dostać do nieba, dawno już popłynąłby tam — powiedział Lawler. — I poprowadziłby linię promową tam i z powrotem. A ponadto od razu wyekspediowałby tam siostry. Co do pani gardła, o ta sama stara historia. Napięcie, nerwowy kaszel, podrażnienie. Proszę spróbować odpocząć. Trzymać się z daleka od sióstr, które chcą przepowiadać pani przyszłość. Sundira uśmiechnęła się.

— Biedne, stare kobiety. Żal mi ich.

Mimo iż badanie było skończone, nie spieszyła się z odejściem. Wędrowała wzdłuż półki, na której trzymał swoją małą kolekcję z Ziemi, i badała ją przez chwilę.

— Obiecał pan, że opowie mi o tych przedmiotach. Podszedł i stanął obok niej.

— Najstarsza jest ta metalowa statuetka. To bożek, którego czczono w miejscu zwanym Egiptem, tysiące lat temu.

Egipt był krajem nad rzeką, jednym z najstarszych miejsc na Świecie, gdzie rozpoczęła się cywilizacja. To jest bóg słońca albo bóg śmierci. A może obydwu. Nie jestem pewien. — Obydwu? Jak bóg słońca może być także bogiem śmierci? Słońce jest źródłem życia, jest jasne i ciepłe. Śmierć to coś ciemnego. To… — urwała. — Jednak Słońce przyniosło śmierć Ziemi, prawda? Chce pan powiedzieć, że oni wiedzieli, w tym miejscu nazwanym Egiptem, tysiące lat i przedtem, nim to się wydarzyło?

— Bardzo w to wątpię. Jednak słońce zachodzi co wieczór. I odradza się codziennie rano. Może połączyli te fakty. A może nie. Wiedział tak mało. Zgadywał tylko. Podniosła brązową figurkę i trzymała ją na dłoni jakby ważąc jej ciężar. — Cztery tysiące lat. — Nie mogę sobie wyobrazić czterech tysięcy lat.

Lawler uśmiechnął się

— Czasami trzymam ją w ten sam sposób i pozwalam, aby zaniosła mnie z powrotem tam, gdzie została wykonana. Suchy piasek, gorące słońce, błękitna rzeka porośnięta drzewami. Miasta z tysiącami ludzi. Ogromne świątynie i pałace. Lecz tak trudno jest utrzymać tę wizję. Wszystko, co naprawdę możesz zobaczyć oczami duszy, to ocean i mała wyspa.

Odłożyła statuetkę i wskazała na skorupę naczynia.

— A ten kawałek twardego, malowanego materiału, to jest z Grecji?

— Tak, z Grecji. To wyrób garncarski. Robili to z gliny. Proszę spojrzeć, można tu zobaczyć fragment obrazka, postać wojownika i dzidę, którą musiał trzymać.

— Jaki piękny szkic. To musiał być cudowny wyrób. Ale my nigdy się nie dowiemy, nieprawdaż? Kiedy była Grecja? Po Egipcie?

— Dużo później. Lecz nadal bardzo dawno. Żyli tam poeci i filozofowie, i wielcy artyści. Homer był Grekiem.

— Homer?

— Napisał Odyseję i Iliadą.

— Przykro mi. Ja nie…

— Słynne poematy, bardzo długie. Jeden był o wojnie, a drugi o podróży morskiej. Mój ojciec zwykł opowiadać mi pochodzące z nich historie, kawałeczki, które usłyszał od swojego ojca. A ten z kolei nauczył się ich od swojego dziadka Harry'ego, którego dziadek urodził się na Ziemi. Ziemia istniała jeszcze siedem pokoleń wstecz. Czasami zapominam o tym: czasami zapominamy, że Ziemia w ogóle istniała. Widzi pani ten okrągły, brązowy medalion? To mapa Ziemi. Kontynenty i morza.

Ze wszystkich swych skarbów Lawler często uważał ten za najcenniejszy. Nie był on ani najstarszy, ani najpiękniejszy; lecz wyryto na nim obrazy samej Ziemi. Nie miał pojęcia, kto go wykonał, kiedy albo dlaczego. Był to płaski, twardy krążek, większy niż moneta pochodząca ze Stanów Zjednoczonych Ameryki, lecz na tyle mały, że mieścił się w dłoni. Wokół krawędzi biegł napis, którego nikt nie był w stanie odczytać, a w środku umieszczono dwa zachodzące na siebie kręgi, w których wygrawerowano mapę Ziemi, dwa kontynenty na jednej półkuli i dwa na drugiej, piąty kontynent znajdował się u dołu świata na obu półkulach, a wielkie przestrzenie mórz przerywały duże wyspy. Może niektóre z nich także były kontynentami; Lawler nie wiedział dokładnie, na czym polegała różnica między wyspą a kontynentem.

Wskazał na koło po lewej stronie.

— Przypuszczalnie Egipt był tutaj, pośrodku tego miejsca. A Grecja gdzieś tu, w górze. Zaś to mogły być Stany Zjednoczone Ameryki, tam po drugiej stronie u góry. Ten mały kawałek metalu to moneta, której tam używano, w Stanach Zjednoczonych Ameryki.

— Do czego?

— Pieniądze — powiedział Lawler. — Monety był pieniędzmi.

— A ten zardzewiały przedmiot?

— Broń. Nazywano to pistoletem. Wystrzeliwał małe strzałki nazywane kulami. Zadrżała.

— Ma pan tylko sześć przedmiotów z Ziemi i jeden z nich musi być bronią. Lecz oni byli właśnie tacy, prawda? Cały czas wojowali ze sobą? Ranili się i zabijali nawzajem?

— Niektórzy właśnie tacy byli, szczególnie w czasach starożytnych. Sądzę, że później to się zmieniło. — Lawler wskazał na szorstki kawałek kamienia, jego ostatnią pamiątkę. — To pochodzi z jakiegoś muru, który postawili, muru między krajami, z powodu wojny. Coś jakby zbudować mur między naszymi wyspami, jeżeli może sobie pani wyobrazić coś takiego. Wreszcie zapanował pokój i mur zburzono, i wszyscy świętowali, a kawałki tego muru zachowano, aby nikt nie zapomniał o jego istnieniu. — Lawler wzruszył ramionami. — Byli po prostu ludźmi. Niektórzy byli dobrzy, a inni nie. Nie sądzę, aby bardzo różnili się od nas. — W przeciwieństwie do ich świata. — Ten bardzo się różnił, tak. Dziwne i cudowne miejsce. — Kiedy mówi pan o Ziemi, w pańskich oczach pojawia się taki szczególny błysk. Widziałam go tamtego wieczoru nad zatoką, gdy mówił pan o naszym życiu na wygnaniu. Rodzaj blasku, spojrzenie pełne tęsknoty, jak się domyślam. Powiedział pan, że niektórzy ludzie, sądzą iż Ziemia była rajem, a inni, że była miejscem strasznym, z którego każdy chciał uciec. Pan pewnie należy do tych, którzy sądzą, że była rajem.

— Nie — powiedział Lawler. — Mówiłem pani. Nie wiem, jak tam było naprawdę. Sądzę, że pod koniec dość tłoczno, nędznie i brudno, bo inaczej nie byłoby tak licznej emigracji. Jednak niczego nie wiem na pewno. Myślę, że nigdy nie poznamy prawdy. — Przerwał i spojrzał na nią uważnie. — Jedyne, co wiem, to że był to kiedyś nasz dom. Nie powinniśmy o tym nigdy zapominać. Nasz prawdziwy i rzeczywisty dom. Niezależnie od tego, jak bardzo staralibyśmy się uwierzyć, że Hydros jest naszym domem, w rzeczywistości jesteśmy tutaj tylko gośćmi.

— Gośćmi? — zapytała Sundira.

Stała bardzo blisko. Jej szare oczy lśniły, wargi były wilgotne. Lawlerowi wydawało się, że jej piersi, pod lekką szatą, podnoszą się i opadają gwałtowniej niż zwykle. Wyobraźnia? Czy też ulegała jego urokowi?

— Czy pani czuje się na Hydros jak w domu? — spytał Lawler. — Tak naprawdę, naprawdę jak w domu?

— Oczywiście. A pan nie?

— Chciałbym, żeby tak było.

— Przecież pan się tutaj urodził!

— I co z tego?

— Nie różu…

— Czy jestem Skrzelowcem? Czy jestem nurkiem? Albo mięsorybą? One czują się tutaj jak w domu. One są w domu.

— Podobnie jak pan.

— Wciąż pani nie rozumie — powiedział.

— Jednak staram się. Chcę zrozumieć.

To odpowiedni moment, aby wyciągnąć do niej ręce, pomyślał Lawler. Przyciągnąć ją do siebie, pieścić, zrobić to i owo, ręce, usta, niechaj się stanie. Ona chce cię zrozumieć, powiedział sobie. Daj jej szansę.

I wtedy przypomiał sobie głos Delagarda, a poza tym jest kobietą Kinversona, nieprawdaż? Jeśli jest użyteczna i prócz tego są parą, dlaczego ich rozdzielać?

— Tak — powiedział nagle oschłym głosem. — Wiele pytań, mało odpowiedzi. Czy tak nie jest zawsze? — Nagle zapragnął zostać sam. Postukał palcem w buteleczkę nalewki. — Ten zapas powinien pani wystarczyć na kolejne dwa tygodnie, dokładnie do czasu wyjazdu. Jeśli kaszel nadal nie ustanie, proszę dać mi znać.

Wydawała się trochę zaskoczona tą szorstką odprawą. Potem jednak uśmiechnęła się, podziękowała i wyszła.

Gówno, pomyślał. Gówno. Gówno.


— Statki są już prawie gotowe, a został nam jeszcze tydzień. Moi ludzie naprawdę wypruwali sobie bebechy, stawiając je na nogi! — powiedział Delagard.

W stoczni Lawler spojrzał w kierunku wody, gdzie cała flota Delagarda stała zakotwiczona w porcie, oprócz jednego okrętu, któremu łatano kadłub w suchym doku. Pracowało przy nim dwóch cieśli. Trzech mężczyzn i cztery kobiety uwijały się na dwóch najbliższych okrętach, stukając i wygładzając.

— Zakładam, że użył pan przenośni.

— Co? Ha, ha. Bardzo śmieszne, doktorze. Niech pan posłucha, każdy, kto u mnie pracuje, musi być facetem z jajami, nawet kobiety. To jest po prostu mój wulgarny sposób mówienia. Albo jedna z moich osobliwych metafor, jak pan woli. Czy chce pan zobaczyć, nad czym pracowaliśmy?

— Nigdy nie byłem na pokładzie okrętu, wie pan? Tylko na małych łódkach rybackich, bączkach i tak dalej.

— Zawsze kiedyś jest pierwszy raz. Proszę bardzo. Pokażę panu okręt flagowy.

Widziany z pokładu, okręt zdawał się mniejszy niż oglądane przez Lawlera, zacumowane w zatoce statki Delagarda. Mimo to wydawał się wystarczająco duży. Był prawie jak miniaturowa wyspa. Lawler czuł, jak pokład faluje pod jego stopami, nawet tutaj, na płyciźnie. Kil wykonano z tego samego, twardego żółtego drewna z wodorostów co sama z długich mocnych włókien związanych ciasno i uszczelnionych smołą. Zewnętrzna strona kadłuba posiadała innego rodzaju uszczelnienie. Dokładnie tak samo jak falochrony wyspy pokrywał mech żywo rosnącego palcorostu, który stale odnawiał się i na nowo oplatał wały, przygniatany do nich mocą oceanu, dokładnie tak drewniane włókna dna zatoki były wzmocnione warstwą ochronnych glonów. Gęsta, zielona sieć palcorostu oplatała girlandami burty kadłuba, podchodząc w górę prawie do samej balustrady. Serdelkowate, niewielkie, błękitno-zielone rurki wodorostu, które zawsze przypominały Lawlerowi bardziej miniaturowe butelki niż palce, nadawały statkowi grubą szczeciniastą powłokę, która tuż pod poziomem wody rozszerzała się w pogmatwane zwoje. Pokład był płaski, wykonany z lżejszego rodzaju drewna, starannie uszczelniony, tak aby wnętrze okrętu pozostało suche, gdy fale wlewają się do środka. Pośrodku wyrastały dwa maszty. Dwa luki, dziobowy i rufowy, wiodły do tajemniczych głębi. Delagard powiedział:

— Zajmowaliśmy się dotąd poprawieniem uszczelnienia pokładu oraz zewnętrznej strony kadłuba. Chcemy, aby był całkowicie wodoszczelny. Możemy napotkać dość brzydkie sztormy i z całą pewnością gdzieś tam dopadnie nas Fala. W czasie rejsu między wyspami można starać się ominąć złą pogodę, a jeśli sprawy ułożą się pomyślnie, można mieć nadzieję na ominięcie najgorszej części Fali, lecz w czasie tej podróży może nie być tak łatwo.

— A czy nie jest to również podróż między wyspami? — zapytał Lawler.

— To może nie być podróż między wyspami, o które nam chodzi. Niekiedy, w czasie podobnego rejsu, trzeba wybrać dłuższą drogę.

Lawler niezupełnie rozumiał Delagarda, a ten nie wyjaśnił nic więcej i nie rozwijał tematu. Delagard sprawnie oprowadził Lawlera po statku, sypiąc technicznymi terminami: oto część kabinowa, a to budka pokładowa, mostek, pokład dziobowy, nadbudówka, bukszpryt, winda kotwicz na, kołowrót, legar i szpula. Oto oszczepy, tutaj jest sterówka, a to postument z kompasem; pod pokładem znajdują się kwatery załogi — mówił — pomieszczenie magnetronu, pomieszczenie radiowe, warsztat stolarski i to, i jeszcze tamto. Lawler prawie nie słuchał. Większość nazw nic mu nie mówiła. Co go uderzyło najbardziej, to fakt, że wszystko na dole znajdowało się tak niewiarygodnie blisko siebie, jedna rzecz stłoczona na drugiej. Przywykł do prywatności i samotności swojej chaty. Tutaj będą sobie nawzajem siedzieć na głowach. Próbował wyobrazić sobie siebie żyjącego na tej zatłoczonej łodzi przez dwa, trzy, cztery tygodnie, na otwartym oceanie, bez żadnego lądu w polu widzenia.

Nie na łodzi, powiedział sobie. To okręt. Oceaniczny okręt żaglowy.

— A jakie są ostatnie wieści z Salimil? — zapytał Lawler, kiedy w końcu Delagard wyprowadził go na górę z tych klaustrofobicznych głębi.

— Dag właśnie z nimi rozmawia. Mieli mieć zebranie rady dziś rano. Moim zdaniem przyjmą nas jak bryzę. Mają tam mnóstwo miejsca. Mój syn Rylie dzwonił do mnie w ubiegłym tygodniu i powiedział mi, że czterech członków lady jest zdecydowanie za nami, a ponadto dwóch przechyla się na naszą stronę.

— Ilu jest w sumie? — Dziewięciu.

— Brzmi nieźle — powiedział Lawler. Tak więc pojadą na Salimil. W porządku. Niech tak będzie. Przywołał obraz wyspy Salimil, taki jak go sobie wyobrażał — bardzo podobny do Sorve, oczywiście, lecz jakiś większy, wspanialszy, bardziej wytworny — i zobaczył siebie, jak układa swój sprzęt medyczny w chacie na wybrzeżu Salimil, którą jego kolega, dr Nikitin z Salimil, przygotował dla niego. Lawler rozmawiał z Nikitinem wiele razy przez radio. Chciał wierzyć, że Rylie Delagard wiedział, co mówi, i że Salimil ich przyjmie. Przypomniał sobie jednak, że inny syn Delagarda, Kendy, który mieszkał na Velmise, był równie przekonany, że Velmise przygarnie uciekinierów z Sorve.

Na pokład wyszedł utykając Sidero Volkin i rzekł do Delagarda:

— Jest tutaj Dag Tharp. W biurze. Delagard uśmiechnął się szeroko.

— Oto nasza odpowiedź. Zejdźmy na brzeg.

Kiedy zeszli ze statku, Tharp nadchodził już od strony stoczni i spotkał ich na brzegu. Lawler ujrzał zaszokowaną i czerwoną twarz małego radiooperatora i zrozumiał, jaka była odpowiedź z Salimil.

— A więc? — zapytał mimo to Delagard.

— Odrzucili nas. Pięć przeciw przy czterech za. Powiedzieli, że mają za mało wody. Dlatego, że lato było suche. Jednak zgodzili się wziąć sześciu ludzi.

— Dranie. No cóż, pieprzyć ich.

— To co mamy im powiedzieć? — zapytał Tharp.

— Proszę nic im nie mówić. Nie będę tracił czasu. Nie poślemy im sześciu osób. Gdziekolwiek popłyniemy, to albo wszyscy, albo nikt. — Spojrzał na Lawlera.

— Co dalej? — Zapytał Lawler. — Shaktan? Kaggeram? — Nazwy wysp z łatwością wypływały na jego usta. Nie miał jednak pojęcia, gdzie się znajdowały ani jak wyglądały.

— Sprzedadzą nam te same brednie — odpowiedział Delagard.

— Mimo wszystko spróbowałbym Kaggeram — powiedział Tharp. — Pamiętam, że są tam dość porządni ludzie. Byłem tam jakieś dziesięć lat temu, kiedy…

— Pieprzyć Kaggeram — powiedział Delagard. — Tam też mają jedną z tych rad. Potrzebują tygodnia, aby przedyskutować sprawę, potem zebranie publiczne i głosowanie, no i cała reszta. Nie mamy tyle czasu. — Delagard pogrążył się w myślach. Mógł być o świat dalej. Wyglądał na kogoś, kto jest całkowicie pochłonięty jakimiś bardzo skomplikowanymi obliczeniami. Jego oczy były na pół przymknięte, a grube czarne brwi ściągnięte razem. Otaczała go ciężka skorupa ciszy. — Grayvard — powiedział w końcu.

— Przecież od Grayvard dzieli nas osiem tygodni drogi — powiedział Lawler.

— Grayvard? — Tharp wyglądał na zaskoczonego. — Chce pan, abym połączył się z Grayvard?

— Nie pan. Ja. Sam porozmawiam, prosto ze statku. — Delagard zamilkł na chwilę. Znów wydawało się, że jest bardzo daleko, jakby podsumowywał w pamięci słupki. Potem kiwnął głową, zadowolony z wyniku, i powiedział: — Mam kuzynów na Grayvard. Na litość boską, wiem, jak handlować z moimi własnymi kuzynami. Co im zaproponować. Przyjmą nas. Może pan być tego diabelnie pewien. Nie będzie żadnego problemu. Płyniemy na Grayvard!

Lawler stał przyglądając się, jak Delagard kroczył z powrotem w kierunku statku.

Grayvard? Grayvard?

Nie wiedział o niej prawie nic: najbardziej odległa wyspa archipelagu, do którego należała Sorve, wyspa, która przebywała równie długo na pobliskim Morzu Czerwonym, co na Morzu Ojczystym. Była tak odległa, jak tylko mogła być wyspa, zachowując równocześnie jakiś rodzaj rzeczywistego związku z Sorve.

W szkole uczono Lawlera, że na około czterdziestu wyspach Hydros znajdują się ludzkie osady. Być może oficjalna ich liczba wzrosła obecnie do pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu, nie wiedział. Rzeczywista ich liczba była prawdopodobnie znacznie wyższa, dlatego że wszyscy żyli w cieniu masakry na Shalikomo, która miała miejsce w trzeciej generacji, i zawsze, ilekroć populacja wyspy zaczynała nadmiernie rosnąć, dziesięć lub dwadzieścia osób opuszczało ją, aby szukać nowego życia gdzie indziej. Osadnicy, którzy przenosili się na nowe wyspy, nie zawsze posiadali odpowiednie środki, aby nawiązać kontakt radiowy z resztą Hydros. Tak więc łatwo było stracić rachubę. Powiedzmy osiemdziesiąt wysp zamieszkałych przez ludzi, jak dotąd, czy nawet sto. Rozrzuconych po całej planecie, uważanej za większą od Ziemi. Komunikacja między wyspami spoza najbliższej, niewielkiej grupy była sporadyczna i trudna. Luźne związki między wyspami tworzyły się i rozpadały, podczas gdy wyspy podróżowały wokół świata.

Jeden raz, dawno temu, ludzie próbowali zbudować własną wyspę, aby nie musieli żyć cały czas pod okiem swych sąsiadów Skrzelowców. Odkryli sposób jej budowy i zaczęli pleść włókna, zanim jednak posunęli się w pracach, wyspa została zaatakowana przez ogromne stwory morskie i zniszczona. Dziesiątki ludzi straciło życie. Wszyscy przypuszczali, że potwory zostały nasłane przez Skrzelowców, którym z pewnością nie podobał się pomysł zbudowania przez ludzi własnego, niezależnego terytorium. Nikt więcej nie podjął takiej próby.

Grayvard, pomyślał Lawler. Ciekawe.

Jedna wyspa jest równie dobra jak inne — powiedział sobie. Potrafi jakoś przystosować się, gdziekolwiek wylądują. Tylko czy rzeczywiście zostaną przyjęci na Grayvard? Czy w ogóle będą w stanie ją znaleźć, gdzieś tam między Morzem Ojczystym i Czerwonym? Co, u diabła? Niech martwi się o to Delagard. Co go to obchodzi? To wszystko było poza nim.


Głos Gharkida, cienki, piskliwy i ochrypły, dogonił Lawlera, gdy wolno wracał do swojej chaty.

— Doktorze? Panie doktorze?

Ciężko obładowany, zataczał się pod ciężarem dwóch ogromnych, ociekających koszy wypakowanych glonami, które niósł na nosidłach.

Lawler zatrzymał się i poczekał na niego. Gharkid podszedł do niego chwiejnym krokiem, pozwalając, by kosze ześliznęły się z jego ramion dosłownie u stóp Lawlera.

Gharkid był drobnym, żylastym mężczyzną, o tyle niższym od Lawlera, że musiał mocno odchylać głowę do tyłu, aby móc spojrzeć prosto na lekarza. Uśmiechnął się, ukazując lśniąco białe zęby na tle śniadej zasłony twarzy. Było w nim coś szczerego i pociągającego. Jednakże dziecięca prostota, którą emanował ten człowiek, radosna wieśniacza niewinność, mogła być czasami nieco drażniąca.

— Cóż to jest? — zapytał Lawler, spoglądając w dół na plątaninę wodorostów wysypujących się z koszy, zielonych, czerwonych i żółtych, upstrzonych smugami krzykliwych fioletowych żyłek.

— Dla pana, panie doktorze. Leki. Na wyjazd, do zabrania.

Gharkid uśmiechnął się szeroko. Wydawał się zadowolony z siebie.

Lawler, klęcząc, grzebał w ociekającej wodą bezładnej masie. Umiał rozpoznać niektóre z wodorostów. Ten niebieskawy to środek przeciwbólowy, a ten z ciemnymi, poprzecznymi, podłużnymi liśćmi dostarczał lepszego z dwóch środków antyseptycznych, ten tutaj natomiast — tak, to uśmierzycha. Bezsprzecznie uśmierzycha. Dobry, stary Gharkid. Lawler podniósł oczy, a gdy jego wzrok napotkał spojrzenie Gharkida, przez moment ujrzał błysk czegoś niezupełnie dziecinnego i naiwnego w jego ciemnych oczach.

— Do zabrania z nami na statek — powtórzył Gharkid, jak gdyby Lawler nie zrozumiał za pierwszym razem. — Te są dobre, na lekarstwa. Myślałem, że pan je zechce, trochę więcej.

— Bardzo dobrze pan zrobił — powiedział Lawler. — Proszę, zanieśmy je do mojej chaty.

To był duży połów. Mężczyzna zgromadził po trosze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość medyczną. Lawler odkładał tę wyprawę i odkładał, aż w końcu Gharkid po prostu wyprawił się do zatoki i zebrał całą farmakopeę. Naprawdę dobra robota, pomyślał Lawler. Szczególnie uśmierzycha. Do wyjścia w morze zostało wystarczająco dużo czasu, aby przetworzyć całość, oczyścić i zamienić na proszki i balsamy, maści i nalewki. A potem statek będzie dobrze wyposażony w środki lecznicze na długi kurs na Grayvard. Ten Gharkid znał się na swoich glonach, to fakt. Jeszcze raz Lawler pomyślał o tym, czy rzeczywiście Gharkid był takim prostakiem, na jakiego wyglądał, czy też była to jedynie jakaś swego rodzaju postawa obronna. Gharkid wydawał się często duszą bez wyrazu, jak tabula rasa, na której każdy mógł zapisać wszystko, co tylko chciał. Musiał mieć w sobie coś więcej, gdzieś wewnątrz. Ale gdzie?


…Ostatnie dni przed rejsem były złymi dniami. Każdy rozumiał konieczność odejścia, ale nie każdy wierzył, że naprawdę do tego dojdzie, a teraz rzeczywistość nadchodziła ze straszliwą siłą. Lawler widział, jak stare kobiety gromadziły przed chatami sterty swego dobytku, przyglądały się im pustym wzrokiem, przekładały je, wnosząc do środka jedne, a wynosząc inne przedmioty. Niektóre kobiety i kilku mężczyzn popłakiwało cały czas, jedni z cicha, inni wcale nie tak cicho. Odgłosy histerycznego łkania słychać było przez całą noc. Lawler pomagał w najcięższych przypadkach, podając „nalewkę z uśmierzychy.

— Spokojnie — powtarzał ciągle. — Spokojnie, spokojnie. — Thom Lyonides był pijany przez trzy dni z rzędu, ryczał i śpiewał, a potem wszczął bójkę z Bamberem Cadrellem, mówiąc, że nikt nie zmusi go do wejścia na pokład jednego z tych statków. Delagard, który przechodził akurat z Gospo Struvinem, powiedział: Co jest, do cholery? — a Lyonides skoczył na niego, warcząc i skrzecząc jak lunatyk. Delagard uderzył go w twarz, a Struvin chwycił za szyję i dusił, dopóki się nie uspokoił.

— Wrzućcie go na jego statek — powiedział Delagard do Cadrella. — Dopilnujcie, aby pozostał tam aż do odpłynięcia.

Przedostatniego dnia, jak również ostatniego, grupki Skrzelowców podchodziły aż do granicy między ich terytorium a osadą ludzką i stały tam, obserwując w swój nie-odgadniony sposób, jakby upewniając się, że ludzie przygotowują się do drogi. Każdy na Sorve wiedział już, że nie będzie żadnej zwłoki w wykonaniu wyroku, żadnego odwołania rozkazu wygnania. Ostatni wątpiący, ostatni zaprzeczający musieli ulec naciskowi tych rybich, wytrzeszczonych, nieprzejednanych oczu. Sorve była utracona na zawsze. Ich nowym domem będzie Grayvard. Tyle zostało ustalone.


Tuż przed końcem, na kilka godzin przed wypłynięciem, Lawler wspiął się na najbardziej odległy kraniec wyspy, po drugiej stronie zatoki, w miejscu, gdzie wysoki wał stykał się z otwartym oceanem. Było południe i woda lśniła odbitym światłem.

Ze swojej pozycji na wale Lawler patrzył na otwarte morze i wyobrażał sobie, jak żegluje po nim, z dala od jakiegokolwiek brzegu. Chciał sprawdzić, czy jeszcze się go obawia, tego bezkresnego świata wody, w który wyruszy niezadługo.

Nie. Nie. Wydawało się, że cały strach opuścił go tej pijanej nocy u Delagarda. Nie powrócił. Lawler utkwił wzrok w oddali i nie zobaczył nic prócz oceanu; to było w porządku. Nie było się czego bać. Zamieni tylko wyspę na statek, który tak naprawdę nie był niczym innym jak miniaturową wyspą. Jaka więc była ta najgorsza ewentualność? Że statek mógł 1 zatonąć w czasie sztormu, jak sądził, lub że zostanie roztrzaskany przez Falę i on umrze. To nic: wcześniej czy później musi umrzeć. Nic nowego. Poza tym okręty nie ginęły na morzu aż tak często. Były szansę, że bezpiecznie dotrą do Grayvard. Znów wyjdzie na brzeg i zacznie nowe życie.

Bardziej niż strach przed czekającą go podróżą, Lawler Odczuwał nadal okazjonalne, ostre ukłucia żalu za tym wszystkim, co zostawiał za sobą. Tęsknota pojawiała się szybko i równie szybko odchodziła, niezaspokojona.

Lecz teraz, ku jego zdziwieniu, sprawy, które zostawiał za sobą, zdawały się mało ważne. Gdy tak stał, zwrócony plecami do osady, wpatrując się nieruchomo w czarny bezmiar wód, wszystkie wydawały się oddalać z wiatrem, który spoza niego wiał w kierunku morza: budzący lęk ojciec, łagodna, nieuchwytna matka, prawie zapomniani bracia. Całe jego dzieciństwo, wiek dojrzewania, krótki okres małżeństwa, lata, które przeżył jako lekarz wyspy, jako dr Lawler swojego pokolenia. Nagle wszystko oddalało się. Wszystko. Czuł się dziwnie lekki, mógłby po prostu dosiąść bryzy i poszybować na Grayvard. Wszystkie skorupy wydawały się popękane. Wszystko, co trzymało go tutaj, opadło z nieg”o w jednej chwili. Wszystko.

Загрузка...