VENABILL DORS — (…) Życie Hariego Seldona tak bardzo obrosło w legendy i niedomówienia, że pozostaje niewielka nadzieja, by kiedykolwiek powstała jego biografia oparta na faktach. Prawdopodobnie najbardziej zagadkowy aspekt jego życia związany jest z jego małżonką Dors Venabili. O Dors Venabili wiadomo jedynie, że urodziła się na świecie zwanym Cinna. Stamtąd przybyła na Uniwersytet Streelinga, na którym została członkiem Wydziału Historii. Wkrótce potem poznała Seldona i była jego małżonką przez dwadzieścia osiem lat. Można nawet powiedzieć, że jej życie jeszcze bardziej obrosło legendami niż życie genialnego matematyka. Istnieją zupełnie niewiarygodne opowieści ojej sile i szybkości, a powszechnie opowiadano, czy też raczej mówiono o niej szeptem jako o „Tygrysicy”. Jednak jeszcze bardziej zagadkowe od jej pojawienia się jest jej zniknięcie, po którym nigdy już o niej nie słyszano i którego przyczyn nikt nie zna.
Jej rola jako historyka zaznaczyła się w pracach na temat (…)
Wanda Seldon miała prawie osiem lat, licząc według miary Standardowego Czasu Galaktycznego. Była już małą damą — poważną, o prostych brązowych włosach. Miała niebieskie oczy, ale te ciemniały, więc równie dobrze mogły być kiedyś brązowe, jak oczy jej ojca.
Siedziała zatopiona w myślach… Sześćdziesiąt.
Właśnie ta liczba ją zajmowała. Dziadek miał mieć urodziny, sześćdziesiąte urodziny — a sześćdziesiąt to duża liczba. Dręczyło ją to, gdyż ostatniej nocy miała bardzo zły sen. Udała się na poszukiwanie matki; chciała ją o coś zapytać. Matkę nietrudno było znaleźć. Rozmawiała z dziadkiem — z pewnością o urodzinach. Wanda zawahała się. Nie byłoby ładnie pytać o sprawy dotyczące dziadka w jego obecności.
Matka zawsze wyczuwała konsternację Wandy.
— Chwileczkę, Hari, zobaczmy, co też dręczy Wandę. O co chodzi, kochanie?
Dziewczynka pociągnęła ją za rękę.
— Nie tutaj, mamo. Chodź gdzieś na bok. Manella odwróciła się do Hariego Seldona.
— Tylko zobacz, jak wcześnie się to zaczyna. Prywatne życie. Prywatne problemy. Oczywiście, Wando. Pójdziemy do twojego pokoju?
— Tak, mamo. — Wandzie najwyraźniej ulżyło. Poszły, trzymając się za ręce. Wreszcie matka zapytała:
— Co to za problem, Wando?
— Chodzi o dziadka, mamo.
— O dziadka! Nie mogę sobie wyobrazić, by zrobił coś, co mogłoby cię zaniepokoić.
— Ale tak jest. — Nagle oczy dziewczynki wypełniły się łzami. — Czy on umrze?
— Dziadek? Dlaczego o tym pomyślałaś, Wando?
— Skończy sześćdziesiąt lat. Będzie taki stary.
— To nieprawda. Nie jest już młody, ale i nie stary. Ludzie dożywają osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu, a nawet stu lat… a twój dziadek jest silny i zdrowy. Będzie żył jeszcze długo.
— Jesteś pewna? — Mała pociągnęła nosem.
Manella chwyciła córkę za ramiona i popatrzyła jej prosto w oczy.
— Wszyscy kiedyś musimy umrzeć, Wando. Już ci to wyjaśniałam. I nie musimy się tym martwić, dopóki ten dzień nie nadejdzie. — Delikatnie wytarła oczy córki. — Dziadek będzie żył, dopóki nie dorośniesz i nie doczekasz się własnych dzieci. Zobaczysz. A teraz chodź ze mną. Chcę porozmawiać z dziadkiem.
Wanda znów pociągnęła nosem.
Seldon popatrzył na dziewczynkę zadowolony z jej powrotu i spytał:
— O co chodzi, Wando? Dlaczego jesteś nieszczęśliwa? Mała tylko pokręciła głową.
Przeniósł wzrok na matkę dziewczynki.
— No, o co chodzi, Manello?
— Sama będzie musiała ci to powiedzieć — odparła kobieta, kręcąc głową.
Seldon usiadł i poklepał dłonią kolano.
— Chodź do mnie, Wando. Usiądź i opowiedz mi, co cię trapi. Mała posłuchała. Usadowiła się na jego kolanach, a potem powiedziała:
— Boję się. Hari objął ją.
— Nie musisz się bać swojego starego dziadka. Manella skrzywiła się.
— To złe słowo.
— Dziadek? — spytał Seldon, patrząc na nią.
— Nie. Stary.
To słowo zadziałało jak kropla przepełniająca czarę. Wanda wybuchnęła płaczem.
— Jesteś stary, dziadku.
— Chyba tak. Mam sześćdziesiąt lat. — Helikończyk pochylił twarz ku wnuczce i powiedział: — Mnie też się to nie podoba, Wando. Właśnie dlatego cieszę się, że ty masz niecałe osiem.
— Masz siwe włosy, dziadku.
— Nie zawsze tak było. Dopiero ostatnio mi posiwiały.
— Siwe włosy oznaczają, że umrzesz, dziadku. Seldon był zszokowany.
— O co jej chodzi? — spytał Manellę.
— Nie wiem, Hari. Sama to wymyśliła.
— Miałam zły sen — powiedziała Wanda. Helikończyk przełknął ślinę.
— Od czasu do czasu wszyscy miewamy złe sny. Ale to dobrze. Dzięki nim pozbywamy się złych myśli i potem lepiej się czujemy.
— Ale w moim umarłeś, dziadku.
— Wiem, wiem. Można śnić o umieraniu, ale to jeszcze nic nie znaczy. Popatrz na mnie. Widzisz, jak bardzo jestem żywy, radosny i roześmiany? Czy wyglądam na kogoś, kto miałby umrzeć? No powiedz?
— N-nie.
— Więc sama widzisz. A teraz pobaw się i zapomnij o tym wszystkim. To tylko moje urodziny, więc wszyscy doskonale się zabawimy. No idź, kochanie.
Wanda odeszła w lepszym nastroju, ale Seldon skinął na Manellę, by została.
— Jak myślisz, skąd się u niej wziął ten dziwaczny pomysł? — spytał.
— Daj spokój, Hari. Miała kiedyś gekona, który zdechł, pamiętasz? Ojciec jednej z jej koleżanek zginął w wypadku, a cały czas widzi śmierć w holowizji. Nie sposób uchronić dziecko przed zetknięciem ze śmiercią. Właściwie nawet nie chciałabym, żeby żyła pod kloszem. Śmierć jest ważną częścią życia i ona musi się tego nauczyć.
— Nie miałem na myśli śmierci jako takiej, Manello. Chodziło mi o moją śmierć. Dlaczego właśnie o tym pomyślała?
Manella zawahała się. Naprawdę bardzo lubiła Hariego Seldona; czyż zresztą można go było nie lubić? Tylko jak miała mu to powiedzieć? Z drugiej strony, czy mogła mu tego nie powiedzieć? Dlatego zaczęła:
— Hari, sam wbiłeś jej to do głowy.
— Ja?
— Oczywiście. Od wielu miesięcy mówiłeś, że zbliżasz się do sześćdziesiątki, i narzekałeś głośno, że się starzejesz. Ludzie urządzają to przyjęcie tylko po to, by cię pocieszyć.
— Nie jest zabawnie przekroczyć sześćdziesiątkę — zaprotestował Seldon. — Czekaj, czekaj! Sama zobaczysz.
— Tak… jeśli będę miała szczęście. Niektórzy nie doczekają sześćdziesiątki. Wciąż opowiadasz o swoim wieku i starzeniu się, więc nic dziwnego, że wystraszyłeś małą wrażliwą dziewczynkę.
Seldon westchnął; wyglądał na zakłopotanego.
— Przepraszam, ale to trudne. Spójrz na moje dłonie. Pojawiają się na nich plamy, a wkrótce będą powykręcane. Już nie jestem taki sprawny jak kiedyś. Nawet dziecko powaliłoby mnie na kolana.
— Czy z resztą sześćdziesięciolatków jest inaczej? Przynajmniej twój umysł działa tak sprawnie jak zawsze. Jak często powtarzałeś, że tylko to się liczy?
— Wiem. Ale bardzo mi brakuje mojego ciała.
— Zwłaszcza że Dors najwyraźniej się nie starzeje — powiedziała Manella nieco złośliwie.
— Cóż, chyba tak — rzekł zaniepokojony Seldon. Popatrzył w bok, najwyraźniej chcąc zmienić temat.
Manella spojrzała na niego ponuro. Cały kłopot w tym, że Seldon nie wiedział nic o dzieciach… czy też, generalnie rzecz biorąc, o ludziach. Trudno było uwierzyć, że jako Pierwszy Minister spędził dziesięć lat u boku starego imperatora, a mimo to wiedział o ludziach równie mało jak przedtem.
Oczywiście, całkowicie pochłaniała go jego psychohistoria, która zajmując się kwadrylionami ludzi, nie zajmowała się w ogóle jednostkami. Jak mógł się znać na dzieciach, skoro nie miał kontaktu z żadnym dzieckiem oprócz Raycha, który wszedł w jego życie w wieku dwunastu lat? Teraz miał Wandę, która była dla niego — i prawdopodobnie pozostanie — wielką tajemnicą.
Manella myślała o tym wszystkim ciepło. Gorąco pragnęła chronić Seldona przed światem, którego nie rozumiał. W tym jednym punkcie rozumiała się ze swoją teściową Dors Venabili — obie pragnęły chronić Seldona.
Dziesięć lat temu Manella ocaliła Hariemu życie. Dors, choć może to dziwne, uznała to za wtargnięcie w jej kompetencje i nigdy nie wybaczyła Manelli.
Seldon też uratował życie Manelli. Zamknęła oczy i wszystko przypomniało się jej, jakby zdarzyło się przed chwilą.
Działo się to tydzień po zamordowaniu Cleona… a był to straszny tydzień. Cały Trantor pogrążył się w chaosie.
Hari Seldon wciąż piastował urząd Pierwszego Ministra, ale jasne było, że nie ma władzy. Wezwał do siebie Manellę Dubanqua.
— Chcę ci podziękować za uratowanie życia mi i mojemu synowi. Nie miałem jeszcze szansy tego zrobić. — A potem westchnął i dodał: — Właściwie w tym tygodniu nie miałem szansy niczego zrobić.
— Co się stało z tym szalonym ogrodnikiem? — spytała Manella.
— Został stracony! Natychmiast! Bez procesu! Usiłowałem go uratować, podkreślając, że był szalony, ale nie chcieli mnie słuchać. Gdyby zrobił cokolwiek innego, popełnił jakiekolwiek inne przestępstwo, uznano by może, że oszalał, i oszczędzono by go. Skazano i zamknięto, ale nie stracono. Ale zabić imperatora… — Seldon pokręcił smutno głową.
— I co teraz będzie, Pierwszy Ministrze? — spytała Manella.
— Powiem ci, co myślę. Dynastia Entun się skończyła. Syn Cleona nie zasiądzie na tronie. Nie sądzę, by tego pragnął. Obawia się, że i on zostanie podstępnie zgładzony, a ja nie winie go za to. Byłoby znacznie lepiej dla niego, gdyby udał się do jednej z rodzinnych posiadłości na którymś ze Światów Zewnętrznych i wiódł tam spokojne życie. Ponieważ jest członkiem Domu Imperialnego, zapewne pozwolą mu to zrobić. Ty i ja możemy mieć mniej szczęścia.
— W jakim sensie? — Manella zmarszczyła brwi. Seldon przełknął ślinę.
— Można powiedzieć, że skoro zabiłaś Gleba Andorina, a on upuścił miotacz, umożliwiłaś Mandellowi Gruberowi zamordowanie Cleona. Tym samym spoczywa na tobie duża część odpowiedzialności za zbrodnię, a ktoś może nawet powiedzieć, że wszystko zostało wcześniej przygotowane.
— Przecież to śmieszne. Jestem oficerem sił bezpieczeństwa i wypełniałam moje obowiązki… robiłam, co mi kazano.
Seldon uśmiechnął się smutno.
— Argumentujesz rozsądnie, ale przez pewien czas rozsądek nie będzie w cenie. Z braku legalnego następcy tronu imperialnego będziemy zapewne mieli rządy wojskowych.
W następnych latach, kiedy Manella zrozumiała zasady psychohistorii, zastanawiała się, czy Seldon użył tej techniki, by przewidzieć wydarzenia, bo istotnie nastały rządy wojskowych. Jednak wtedy nawet nie wspomniał o swej nowatorskiej teorii!
— Jeśli do tego dojdzie — kontynuował Seldon — wojskowi będą musieli natychmiast ustanowić twarde zasady postępowania, zgnieść wszelkie objawy niesubordynacji, działać stanowczo i okrutnie, nawet wbrew rozsądkowi i sprawiedliwości. Jeśli oskarżą panią, panno Dubanqua, o udział w spisku przeciwko imperatorowi, zostanie pani stracona nie w imię sprawiedliwości, ale by zastraszyć mieszkańców Trantora. Jeśli już o tym mówimy, mogą uznać, że ja także brałem udział w spisku. Przecież udałem się na spotkanie z nowymi ogrodnikami, choć nie należało to do moich obowiązków. Gdybym tego nie zrobił, nie usiłowano by mnie zamordować, pani by nie strzeliła, a imperator żyłby nadal. Widzi pani, jak to wszystko do siebie pasuje?
— Nie mogę uwierzyć, że mogliby tak postąpić.
— Pewnie tego nie zrobią. Złożę im propozycję, której prawdopodobnie nie zechcą odrzucić.
— Co to będzie?
— Zaproponuję rezygnację ze stanowiska Pierwszego Ministra. Nie chcą mnie, więc nie będą mnie mieć. Ale faktem jest, że mam poparcie dworu imperialnego i co ważniejsze, mieszkańców ze Światów Zewnętrznych. To zaś oznacza, że jeśli członkowie Gwardii Imperialnej tylko zmuszą mnie do odejścia, a nie stracą, będą mieli kłopoty. Z drugiej strony, jeśli to ja zrezygnuję, twierdząc, że moim zdaniem Trantorowi i Imperium potrzebne są rządy wojskowych, to tym samym pomogę im, rozumie pani? — Seldon zamyślił się na chwilę, a potem dodał: — Poza tym chodzi jeszcze o psychohistorię.
(Właśnie wtedy Manella po raz pierwszy usłyszała to słowo.)
— Co to takiego?
— Coś, nad czym pracuję. Cleon bardzo wierzył w jej potęgę, bardziej niż ja w tym czasie, a i na samym dworze panuje przekonanie, że psychohistoria jest, czy też mogłaby być potężnym narzędziem w rękach rządu… bez względu na to, jaki to będzie rząd. Nie ma znaczenia, że dworacy nie wiedzą nic o szczegółach tej gałęzi nauki. Nawet wolę, żeby nie wiedzieli. Brak wiedzy może wytworzyć coś, co nazywamy zabobonnym aspektem sytuacji. To oznacza, że pozwolą mi kontynuować badania jako prywatnej osobie. Przynajmniej mam taką nadzieję… I tu dochodzimy do ciebie.
— A jaki to ma związek ze mną?
— Zamierzam poprosić, by w ramach umowy pozwolili ci zrezygnować z funkcji w siłach bezpieczeństwa, a także by nie podejmowali przeciwko tobie żadnych kroków w związku z zabójstwem. Myślę, że uda mi się to uzyskać.
— Ale mówisz o zakończeniu mojej kariery.
— Twoja kariera tak czy inaczej jest skończona. Gdyby nawet Gwardia Imperialna nie wydała rozkazu zgładzenia ciebie, czy możesz sobie wyobrazić, by pozwolono ci kontynuować pracę w siłach bezpieczeństwa?
— Ale co będę robić? Jak zarobię na życie?
— Ja się tym zajmę, panno Dubanqua. Według wszelkiego prawdopodobieństwa wrócę na Uniwersytet Streelinga z pokaźnym grantem na badania nad psychohistoria i jestem pewien, że znajdzie się tam miejsce i dla pani.
— Dlaczego miałby pan…? — spytała zdziwiona Manella.
— Dziwię się, że pani pyta. Uratowała pani życie Raycha i moje. Czy tak trudno zrozumieć, że coś pani zawdzięczam?
Stało się tak, jak powiedział. Seldon zrezygnował z wdzięcznością ze stanowiska, które zajmował przez dziesięć lat. Dopiero co sformowany rząd wojskowych, junta kierowana przez pewnych członków Gwardii Imperialnej i sił zbrojnych, przesłała mu przesadne podziękowania. Wrócił na Uniwersytet Streelinga, a Manella Dubanqua, którą zwolniono ze stanowiska oficera sił bezpieczeństwa, udała się tam razem z nim i jego rodziną.
Raych wszedł do środka, rozcierając ręce.
— Zgadzam się bez zastrzeżeń na rozmyślne zróżnicowanie pogody. Nikt nie chciałby, żeby pod kopułą wszystko było wciąż takie samo. Ale dzisiaj jest nieco zbyt zimno, a poza tym wywołali wiatr. Myślę, że nadeszła pora, by ktoś złożył zażalenie do punktu kontroli pogody.
— Nie wiem, czy to wina punktu kontroli pogody — powiedział Seldon. — Generalnie rzecz biorąc, coraz trudniej wszystko kontrolować.
— Wiem. Wszystko się psuje.
Raych potarł grzbietem dłoni swe gęste czarne wąsy. Często tak robił, jakby wciąż nie mógł zapomnieć tych kilku miesięcy w Wye, kiedy to zgolił zarost. Ostatnio przytył też co nieco i wreszcie wyglądał na bardzo zadowolonego przedstawiciela klasy średniej. Nawet jego dahlijski akcent jakoś zelżał.
Raych zdjął lekki skafander i powiedział:
— A jak tam nasz jubilat?
— Poczekaj, poczekaj, mój synu. Już niedługo sam będziesz obchodził czterdziestkę. Wtedy zobaczymy, jakie to dla ciebie śmieszne.
— Nie tak śmieszne jak sześćdziesiątka.
— Przestańcie żartować — powiedziała Manella, która rozcierała dłonie Raycha, usiłując je rozgrzać.
Seldon rozłożył ręce.
— Źle robimy, Raych. Twoja żona uważa, że całe to gadanie o mojej sześćdziesiątce przygnębiło Wandę. Mała sądzi, że mogę umrzeć.
— Naprawdę? — spytał Raych. — To by się zgadzało. Zatrzymałem się, żeby ją zobaczyć, ale zanim zdążyłem powiedzieć choć słowo, oznajmiła, że miała zły sen. Śniła o twojej śmierci?
— Widocznie — rzekł Seldon.
— Zapomni o tym. Nie sposób powstrzymać złe sny.
— Ja bym tego tak nie lekceważyła — powiedziała Manella. — Wciąż o tym rozmyśla, a to nie jest zdrowe. Zamierzam się dowiedzieć, jaka jest tego przyczyna.
— Jak sobie życzysz, Manello — powiedział zgodnie Raych. — Jesteś moją kochaną żoną, więc cokolwiek powiesz, jeśli dotyczy to Wandy, jestem za. — Znów pogładził wąsy.
Jego kochana żona! Nie tak łatwo było sprawić, żeby nią została. Raych pamiętał reakcję matki na samą wzmiankę o małżeństwie z Manellą. Tamta rozmowa przypominała koszmar. I to on miewał koszmary, w których raz jeszcze musiał stawać twarzą w twarz z wściekłą Dors Venabili.
Pierwsze wspomnienie Raycha, kiedy ustały już ciężkie objawy zażycia depresji, wiązało się z goleniem.
Czuł maszynkę przesuwającą się po policzku i pamiętał, że powiedział słabo:
— Fryzjerze, nie gól nigdzie przy mojej górnej wardze. Chcę, żeby odrosły mi wąsy.
Mężczyzna, który otrzymał już instrukcje od Seldona, uniósł lustro, by go uspokoić.
— Pozwól mu się ogolić, Raych — powiedziała Dors Venabili, siedząca przy jego łóżku. — Leż spokojnie.
Raych spojrzał na nią i natychmiast się uspokoił. Kiedy fryzjer wyszedł, Dors spytała:
— Jak się czujesz, Raych?
— Paskudnie — wymamrotał. — Jestem tak przygnębiony, że nie mogę tego znieść.
— To skutek opóźnionego działania depresji, którą cię naszpikowano. Te efekty znikną.
— Nie wierzę. Jak długo to już trwa?
— Nieważne. Niestety, to jeszcze musi potrwać. Nafaszerowano cię tym paskudztwem okropnie.
Raych rozglądał się niespokojnie.
— Czy odwiedzała mnie Manella?
— Ta kobieta? (Raych przyzwyczajał się już, że Dors mówi o Manelli w ten sposób i tym tonem.) Nie. Jeszcze nie wolno ci przyjmować wizyt. — Odczytawszy minę syna, szybko dodała: — Jestem wyjątkiem, ponieważ jestem twoją matką. A poza tym, dlaczego chciałbyś, żeby ta kobieta cię odwiedzała? Nie jesteś w takim stanie, by cię odwiedzano.
— Tym bardziej chcę ją zobaczyć — wymamrotał Raych. — Chcę, żeby zobaczyła mnie w najgorszym stanie. — Odwrócił się na bok, przygnębiony. — Chcę spać.
Dors Venabili pokręciła głową. Nieco później tego dnia powiedziała do Seldona:
— Nie wiem, co my zrobimy z Raychem. Zachowuje się zupełnie nierozsądnie.
— On się źle czuje, Dors — odparł Seldon. — Daj mu trochę czasu.
— Wciąż mówi o tej kobiecie. No, jak jej tam?
— Manella Dubanqua. Nie tak trudno zapamiętać jej nazwisko.
— Myślę, że chce z nią zamieszkać. Żyć z nią. Poślubić ją.
— Raych ma trzydzieści lat — rzekł Helikończyk, wzruszając ramionami. — Jest dostatecznie dorosły, by kierować się własnym rozumem.
— Jako jego rodzice mamy coś do powiedzenia… na pewno. Hari westchnął.
— I jestem pewien, że mu to powiedziałaś, Dors. A ponieważ to powiedziałaś, jestem pewien, że zrobi, co zechce.
— Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Nie zamierzasz nic zrobić, choć on planuje poślubić taką kobietę?
— A co byś chciała, żebym zrobił? Manella uratowała mu życie. Oczekujesz, że on o tym zapomni? Mnie też uratowała, jeśli chodzi o ścisłość.
Słowa Seldona jeszcze bardziej rozgniewały Dors.
— Ty też ją uratowałeś. Rachunki zostały wyrównane.
— Ja wcale…
— A właśnie, że tak. Ci wojskowi szubrawcy, którzy teraz rządzą Imperium, zamordowaliby ją, gdybyś nie interweniował, składając rezygnację i używając swych wpływów, by ją uratować.
— Nawet jeśli wyrównałem rachunki, choć wcale tak nie uważam, Raych ich nie wyrównał. A poza tym, kochana Dors, ostrożniej dobierałbym słowa na określenie naszego rządu. Nadchodzą trudne czasy, nie będzie tak łatwo jak za rządów Cleona i zawsze znajdzie się informator, który chętnie powtórzy to, co usłyszał.
— Nie dbam o to. Nie lubię tej kobiety. Zakładam, że przynajmniej to mi wolno.
— Wolno, z pewnością, ale to nie ma sensu.
Seldon wbił wzrok w podłogę i głęboko się zamyślił. Niezgłębione zazwyczaj czarne oczy Dors błyszczały gniewnie. Hari popatrzył na nią.
— Wiesz, co chciałbym zrozumieć, Dors? Chciałbym pojąć, dlaczego tak bardzo nie lubisz Manelli. Uratowała nam życie. Gdyby nie jej szybka reakcja, obaj z Raychem już byśmy nie żyli.
— Tak, Hari! — warknęła Dors. — Wiem o tym lepiej niż ktokolwiek. A gdyby jej tam nie było, nie mogłabym zrobić nic, by zapobiec twojej śmierci. Pewnie myślisz, że powinnam być wdzięczna. Ale za każdym razem, kiedy spoglądam na tę kobietę, przypominam sobie o mojej porażce. Wiem, że te uczucia nie są racjonalne… i nie umiem tego wytłumaczyć. Więc nie proś mnie, Hari, bym ją polubiła. Nie potrafię.
Jednak następnego dnia nawet Dors musiała skapitulować, gdy lekarz powiedział:
— Pani syn pragnie się widzieć z kobietą o imieniu Manella.
— On nie ma siły przyjmować wizyt — rzuciła.
— Przeciwnie. Szybko wraca do zdrowia. Poza tym upiera się przy tym niezwykle zdecydowanie. Nie sądzę, byśmy mądrze postępowali, odmawiając mu.
Tak więc sprowadzono Manellę, a Raych powitał ją wylewnie, okazując po raz pierwszy, odkąd znalazł się w szpitalu, że jest szczęśliwy. Drobnym gestem dał Dors do zrozumienia, by wyszła z pokoju, a ona, zacisnąwszy usta, spełniła jego prośbę.
Nadszedł wreszcie taki dzień, gdy Raych powiedział:
— Ona mnie chce, mamo.
— Chyba nie sądzisz, że jestem zdziwiona, głuptasie? Oczywiście, że cię chce. Jesteś jej jedyną szansą, teraz gdy jest w niełasce, usunięta z sił bezpieczeństwa…
— Mamo, jeśli chcesz mnie stracić, to jesteś na najlepszej drodze. Proszę cię, nie mów takich rzeczy.
— Chodzi mi jedynie o twoje dobro.
— Dziękuję ci, ale sam potrafię o nie zadbać. Nie jestem niczyim środkiem do odzyskania szacunku… tylko się nad tym zastanów. Nie jestem zbyt przystojny. Jestem niski i mówię jak ludzie z niższych sfer. Tata nie jest już Pierwszym Ministrem. Czym miałaby się we mnie zachwycać? Mogłaby trafić znacznie lepiej, ale chce właśnie mnie. I pozwól, że coś ci powiem: ja też jej pragnę.
— Ale wiesz, kim ona jest.
— Oczywiście, że wiem. Kobietą, która mnie kocha. Kobietą, którą ja kocham. Właśnie tym jest.
— A kim była, zanim się w niej zakochałeś? Wiesz tylko o części zadań, które musiała wykonywać jako agentka w Wye. Byłeś tylko jednym z jej „przydziałów”. Ilu jeszcze ich było? Będziesz potrafił żyć ze świadomością jej przeszłości? Z tym, co robiła w imię obowiązku? Teraz stać cię na idealizm, ale pewnego dnia pokłócicie się po raz pierwszy, drugi albo dziewiętnasty… a ty się załamiesz i krzykniesz „ty ku…”!
— Nie mów tak! — krzyknął wściekły Raych. — Jeśli się posprzeczamy, znajdę milion przymiotników pasujących do sytuacji, a ona znajdzie właściwe słowa na określenie mnie. Ale będą to słowa sensowne, które można odwołać, gdy kłótnia się skończy.
— Teraz tak myślisz… ale poczekaj do chwili, gdy coś takiego się wydarzy.
Raych pobladł.
— Mamo, spędziłaś z ojcem prawie dwadzieścia lat. Trudno się z nim nie zgadzać, ale bywały takie sytuacje, gdy się kłóciliście. Słyszałem te kłótnie. Czy przez te dwadzieścia lat ojciec użył kiedykolwiek epitetu kompromitującego twoją rolę jako człowieka? A skoro już o tym mówimy, czy ja tak postąpiłem? Możesz sobie wyobrazić, bym teraz miał zrobić coś takiego… bez względu na to, jak się wścieknę?
Dors walczyła z sobą. Jej twarz nie wyrażała emocji w taki sam sposób, w jaki pojawiłyby się one na twarzy Raycha czy Seldona, ale było jasne, że w pewnej chwili nie mogła wydobyć słowa.
— Prawdę mówiąc — powiedział Raych, wykorzystując z bólem przewagę — chodzi o to, że jesteś zazdrosna, bo to Manella uratowała życie tacie. Nie chciałaś, by zrobił to ktokolwiek oprócz ciebie. Tak, wiem, nie miałaś szansy. Czyżbyś jednak wolała, żeby Manella nie zabiła Andorina… żeby tata zginął? I ja także?
— Upierał się, żeby iść na spotkanie z ogrodnikami beze mnie — powiedziała zduszonym głosem Dors. — Nie pozwolił, bym mu towarzyszyła.
— Ale to nie była wina Manelli.
— Czy dlatego chcesz ją poślubić? Z wdzięczności?
— Nie. Kocham ją.
Stało się więc tak, jak chciał Raych. Jednak po ceremonii Manella powiedziała:
— Twoja matka wzięła udział w ślubie, bo nalegałeś na to, ale przypominała jedną z tych chmur gradowych, które czasami szybują pod kopułą.
Raych roześmiał się.
— Ona nawet nie umie przybrać takiego wyrazu twarzy. Zdawało ci się tylko.
— Wcale nie. Jak zdołamy ją przekonać, by dała nam szansę?
— No cóż, musimy być cierpliwi. Ona przywyknie do tego. Tak się jednak nie stało.
Dwa lata po ślubie urodziła się Wanda. Stosunek Dors do dziecka był lepszy niż Raych i Manella mogli sobie wyobrazić, ale matka Wandy pozostała dla matki Raycha „tą kobietą”.
Hari Seldon walczył z melancholią. Kazania prawili mu na zmianę Dors, Raych, Yugo i Manella. Zjednoczyli się, by mu powiedzieć, że sześćdziesiąt lat to jeszcze nie starość.
Oni po prostu niczego nie rozumieli. Miał trzydzieści lat, gdy po raz pierwszy pomyślał o psychohistorii, trzydzieści dwa, gdy wygłosił swój sławny odczyt na Zjeździe Dziesięcioletnim, a to pociągnęło za sobą wszystko, co później nastąpiło. Po krótkiej audiencji u Cleona przemierzył Trantor i poznał Demerzela, Dors, Yugo oraz Raycha, nie mówiąc już o mieszkańcach Mycogenu, Dahla i Wye.
Miał czterdzieści lat, gdy został Pierwszym Ministrem, a pięćdziesiąt, gdy zrzekł się stanowiska. Teraz dobiegł sześćdziesiątki.
Spędził trzydzieści lat, zajmując się psychohistorią. Ilu jeszcze potrzebował? Jak długo jeszcze będzie żył? Czyżby miał umrzeć, nie dokończywszy Projektu?
Powtarzał sobie, że nie śmierć go niepokoi. Bał się, że nie ukończy badań.
Udał się na spotkanie z Yugo Amarylem. Przez ostatnie lata oddalali się od siebie, w miarę jak Projekt Psychohistorii wciąż się rozrastał. Przez pierwsze lata na Uniwersytecie Streelinga Seldon i Amaryl pracowali razem — tylko oni i nikt więcej. A teraz…
Amaryl miał niemal pięćdziesiąt lat — nie był więc już młodym człowiekiem — i chyba stracił zapał. Przez cały ten czas nie interesowało go nic oprócz psychohistorii: nie było w jego życiu kobiet, towarzystwa, nie miał hobby ani innych zajęć.
Amaryl zamrugał, patrząc na Seldona, a ten nie mógł nie zauważyć zmian w jego wyglądzie. Było tak po części dlatego, że Yugo musiał poddać rekonstrukcji swoje oczy. Widział doskonale, ale miały nienaturalny wygląd, a on miał skłonność do wolnego mrugania, przez co sprawiał wrażenie śpiącego.
— No i jak myślisz, Yugo? — spytał Seldon. — Czy na końcu tego tunelu jest jakieś światło?
— Światło? Myślę, że tak — odpowiedział Amaryl. — Jest pewien nowy facet, Tamwile Elar. Znasz go oczywiście?
— O tak. To ja go zatrudniłem. Jest bardzo przebojowy. Jak sobie radzi?
— Nie mogę powiedzieć, bym dobrze się przy nim czuł. Jego głośny śmiech działa mi na nerwy. Ale przyznaję, że jest błyskotliwy. Nowy system równań pasuje doskonale do Pierwszego Radianta i być może dzięki nim uda się ominąć problem chaosu.
— Być może czy na pewno?
— Za wcześnie o tym mówić, ale wiążę z nimi wielkie nadzieje. Wypróbowałem kilka kombinacji, które zniszczyłyby je, gdyby były bezużyteczne, ale przetrzymały wszystko. Zaczynam o nich myśleć jako o „równaniach achaotycznych”.
— Nie rozumiem — powiedział Seldon. — Czyżbyśmy nie mieli nic, co wykazałoby niezbicie prawdziwość tych twierdzeń?
— Nie, nie mamy, mimo że zatrudniłem do tego pół tuzina ludzi, w tym oczywiście Elara. — Amaryl włączył swój Pierwszy Radiant, który był równie zaawansowany jak urządzenie Seldona, i obserwował, jak krzywe linie świecących równań kłębią się pośrodku zbyt małe i zbyt delikatne, by je odczytać bez powiększenia. — Dodaj nowe równania, a może będziemy w stanie zacząć przewidywać przyszłość.
— Za każdym razem, gdy widzę Pierwszy Radiant — rzekł poważnie Seldon — zadziwia mnie elektrowyświetlacz i jego niezwykła umiejętność dopasowywania materiału do prostych i krzywych przyszłości. Czy to także pomysł Elara?
— Tak. Pomagała mu Cinda Monay, która zaprojektowała to urządzenie.
— Dobrze mieć w Projekcie nowych inteligentnych współpracowników. W pewnym sensie właśnie dzięki temu mogę się pogodzić z upływem czasu i spokojnie patrzeć w przyszłość.
— Myślisz, że pewnego dnia ktoś taki jak Elar będzie mógł stanąć na czele Projektu? — spytał Amaryl, nie odrywając wzroku od Pierwszego Radianta.
— Być może. Gdy obaj przejdziemy już na emeryturę… albo umrzemy.
Słowa Seldona najwyraźniej uspokoiły Amaryla. Wyłączył urządzenie.
— Chciałbym skończyć nasze zadanie, zanim przejdziemy na emeryturę czy umrzemy.
— Ja też, Yugo. Ja też.
— Przez ostatnie dziesięć lat psychohistoria prowadziła nas nie najgorzej.
Tak rzeczywiście było, ale Seldon wiedział, że nie można z tego powodu wpadać w zachwyt. Wszystko szło gładko i bez większych niespodzianek.
Psychohistoria przepowiedziała, że centrum utrzyma się po śmierci Cleona — co prawda zrobiła to dość niewyraźnie i niepewnie — i się utrzymało. Na Trantorze było całkiem spokojnie. Pomimo zabójstwa i wygaśnięcia dynastii Entun centrum trwało. I trwało dalej mimo rządów wojskowych — Dors miała rację, mówiąc o juncie jako o „wojskowych szubrawcach”. Nawet gdyby posunęła się dalej w swych oskarżeniach, nie myliłaby się. Niemniej jednak ludzie ci trzymali Imperium w karbach, nie dopuszczając do rozłamu, i zamierzali robić to jeszcze przez jakiś czas. Zapewne dostatecznie długo, by pozwolić psychohistorii na odegranie aktywnej roli w wydarzeniach, które miały dopiero nastąpić.
Ostatnio Yugo mówił o możliwości ustanowienia Fundacji — wydzielonych, odizolowanych i niezależnych od Imperium — mających służyć jako ziarna rozwoju w nadchodzących mrocznych wiekach, a w przyszłości mogących dać początek nowemu i lepszemu Imperium. Seldon sam badał konsekwencje takich kroków. Jednak brakowało mu czasu i czuł (z pewną przykrością), że brakuje mu także młodości. Jego umysł, choć wciąż bardzo sprawny, nie był już tak elastyczny i kreatywny jak wtedy, gdy miał trzydzieści lat, a wiedział, że z każdym mijającym rokiem będzie gorzej.
Może powinien przekazać młodemu i błyskotliwemu Elarowi to zadanie, a zdjąć z jego barków wszystkie inne. Seldon przyznawał się przed sobą ze wstydem, że taka możliwość nie wprawiała go w zachwyt. Skoro to on stworzył psychohistorię, nie chciał, by przyszedł jakiś wyrostek i zgarnął dla siebie owoce sławy. Prawdę mówiąc, najhaniebniejsze było to, że był zazdrosny o Elara, i uświadamiał to sobie dostatecznie wyraźnie, by się wstydzić.
Jednak bez względu na mało racjonalne uczucia będzie musiał zdać się na innych młodych ludzi — czy to mu się podoba czy nie. Psychohistoria nie była już prywatnym poletkiem jego i Amaryla. Dziesięć lat na stanowisku Pierwszego Ministra zmieniło badania w wielkie, popierane przez rząd i finansowane z budżetu przedsięwzięcie, a — ku zdziwieniu Seldona — po jego rezygnacji ze stanowiska i powrocie na Uniwersytet Streelinga poparcie rządu jeszcze się zwiększyło. Hari krzywił się z powodu pompatycznej i niezgrabnej oficjalnej nazwy: Projekt Psychohistorii Seldona na Uniwersytecie Streelinga. Większość ludzi nazywała go po prostu Projektem.
Junta najwyraźniej uważała Projekt za broń polityczną, a dopóki tak było, fundusze nie stanowiły problemu. Płynął strumień kredytów. W zamian należało przygotowywać sprawozdania roczne, te jednak były dość mętne. W sprawozdaniach podawano tylko ramowe założenia, a nawet wtedy, bez właściwej interpretacji, matematyka ta nie była zrozumiała dla wojskowych.
Wychodząc od swego starego asystenta, Seldon rozumiał, że przynajmniej Amaryl jest bardziej niż zadowolony z drogi, którą kroczyła psychohistoria, a jednak czuł, że znów ogarnia go depresja. Pomyślał, że to pewnie nadchodzące urodziny tak go martwą. Obchody miały być radosnym świętem, ale dla Hariego nie były nawet pocieszającym gestem; uważał, że tylko podkreślają jego wiek.
Poza tym burzyło to jego rutynowe zajęcia, a Hari miał swoje przyzwyczajenia. Jego biuro i przylegające do niego pomieszczenia uprzątnięto, upłynie więc pewnie wiele dni, nim będzie mógł zacząć normalnie pracować. Chciano je chyba zamienić w pałac chwały. Tylko Amaryl absolutnie odmówił ruszenia się z miejsca i udało mu się pozostać w biurze.
Strapiony Seldon zastanawiał się, kto to wszystko wymyślił. Oczywiście, nie Dors. Ona znała go zbyt dobrze. Nie mogli to być Amaryl czy Raych, bo oni nie pamiętali nawet o własnych urodzinach. Podejrzewał Manellę i nawet rozmawiał z nią o tym. Przyznała, że pomysł bardzo się jej spodobał i nawet zarządziła przygotowania, ale oświadczyła, że pomysł wydania przyjęcia urodzinowego podsunął jej Tamwile Elar.
Spryciarz, pomyślał Seldon. Sprytny pod każdym względem.
Helikończyk westchnął. Gdyby tak mógł mieć już z głowy te urodziny.
— Mogę wejść? — spytała Dors, wsuwając głowę przez drzwi.
— Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego niby miałbym ci pozwolić?
— Zazwyczaj tu nie przebywasz.
— Wiem — westchnął Seldon. — Wyeksmitowano mnie z powodu tego głupiego przyjęcia urodzinowego. Tak bym chciał, żeby już było po wszystkim.
— A więc o to ci chodzi. Kiedy ta kobieta wbije coś sobie do głowy, to już nie popuści, póki tego nie osiągnie.
Seldon natychmiast zmienił front.
— Wejdź, Dors. Wiesz, że ona ma dobre intencje.
— Oszczędź mi gadania o dobrych intencjach — powiedziała Dors. — Przyszłam tu, żeby porozmawiać o czymś innym. O czymś, co może być ważne.
— Mów. O co chodzi?
— Rozmawiałam z Wandą ojej śnie… — Dors zawahała się. Seldon wydał gardłowy dźwięk, a potem rzucił:
— Nie wierzę w to. Nie zawracaj sobie tym głowy.
— Nie. Zadałeś sobie trud i spytałeś ją o szczegóły tego snu?
— Dlaczego miałbym dręczyć małą czymś takim?
— Nie zrobił tego ani Raych, ani Manella. Mnie to zostawili. — Dlaczego torturowałaś ją pytaniami o to?
— Bo mam przeczucie, że powinnam to zrobić — odparła ponuro. — Po pierwsze, nie śniła w domu, w swoim łóżku.
— Więc gdzie wtedy była?
— W twoim biurze.
— Co robiła w moim biurze?
— Chciała zobaczyć miejsce, w którym odbędzie się przyjęcie, więc poszła do twojego biura. Oczywiście, nie było tam nic do oglądania, gdyż podczas przygotowań usunięto wszystkie sprzęty. Ale stał tam jeszcze twój fotel. Ten wielki, zepsuty — z wysokim oparciem i podłokietnikami — którego nie pozwoliłeś mi wymienić.
— On wcale nie jest zepsuty — westchnął Hari, jakby przypominał sobie, że już się o niego sprzeczali. — Nie chcę nowego. Mów dalej.
— Zwinęła się w kłębek w twoim fotelu i zamyśliła, podejrzewając, że być może wcale nie chcesz tego przyjęcia. Bardzo ją to zasmuciło. A potem, jak mi powiedziała, musiała chyba zasnąć, bo to, co zapamiętała, nie jest wyraźne. Wie tylko, że w jej śnie było dwóch mężczyzn — nie kobiety, tego jest pewna — i ci dwaj rozmawiali.
— O czym?
— Nie wie dokładnie. Wiesz, jak trudno jest zapamiętać szczegóły w takich okolicznościach. Mówi jednak, że rozmawiali o śmierci, a ona myśli, że chodziło o ciebie, bo jesteś tak stary. Dokładnie pamięta tylko dwa słowa: „lemoniadowa śmierć”.
— Co takiego?
— Lemoniadowa śmierć.
— Co to znaczy?
— Nie wiem. W każdym razie rozmowa się skończyła, mężczyźni wyszli, a ona została w fotelu, zmarznięta i przestraszona… i od tamtej pory wciąż się martwi.
Seldon zastanawiał się nad słowami Dors, a potem powiedział:
— Posłuchaj, kochanie, przecież nie możemy przywiązywać wagi do snu dziecka.
— A nie powinniśmy się najpierw zastanowić, czy to w ogóle był sen?
— Co masz na myśli?
— Wanda wcale nie twierdzi wyraźnie, że to był sen. Mówi, że „chyba musiała zasnąć”. To jej słowa. Wcale nie powiedziała, że zasnęła, ale że chyba musiała zasnąć.
— Jaki więc z tego wniosek?
— Mogła się zamyślić, zamknąwszy oczy, i właśnie wtedy usłyszeć tych dwóch mężczyzn… dwóch prawdziwych mężczyzn, nie wyśnionych.
— Prawdziwych mężczyzn? Rozmawiających o zabiciu mnie lemoniadową śmiercią?
— Coś w tym stylu.
— Dors — rzekł stanowczo Seldon — wiem, że zawsze myślisz o grożącym mi niebezpieczeństwie, ale tym razem posuwasz się za daleko. Dlaczego ktoś chciałby mnie zabić?
— Dwa razy już próbowano.
— To prawda, ale weź pod uwagę okoliczności. Do pierwszego zamachu doszło wkrótce po tym, gdy Cleon mianował mnie Pierwszym Ministrem. Naturalnie, była to obrona dobrze ustawionej hierarchii dworskiej, która przyjęła mnie, łagodnie mówiąc, niechętnie. Kilku dworaków sądziło, że mogliby inaczej pokierować sprawami, gdyby się mnie pozbyli. Za drugim razem joranumici, którzy usiłowali przejąć władzę, uważali, że stoję im na drodze, a do tego dochodziła jeszcze nieprzeparta żądza zemsty Namartiego. Na szczęście żaden z zamachów się nie udał, ale dlaczego ktoś miałby planować ten trzeci? Już od dziesięciu lat nie jestem Pierwszym Ministrem. Jestem starzejącym się matematykiem, który wkrótce przejdzie na emeryturę, i nikt nie musi się obawiać czegokolwiek z mojej strony. Joranumici zostali wytropieni i doszczętnie zniszczeni, a egzekucję na Namartim wykonano dawno temu. Absolutnie nikt nie ma powodu, by mnie zabić. Proszę cię więc, Dors, uspokój się. Kiedy się denerwujesz z mojego powodu, jesteś okropnie rozstrojona, a to cię jeszcze bardziej denerwuje. Nie chcę być tego przyczyną.
Dors wstała i pochyliła się nad biurkiem Hariego.
— Łatwo ci mówić, że nie ma powodu, by cię zabić, ale też żaden nie jest potrzebny. Nasz rząd jest teraz zupełnie nieodpowiedzialny, więc jeśli chcą…
— Przestań! — rozkazał głośno Seldon, a potem dodał cicho: — Ani słowa, Dors. Ani słowa przeciwko rządowi. To może na nas sprowadzić okropne kłopoty.
— Przecież rozmawiam tylko z tobą, Hari.
— W tej chwili tak, ale jeśli mówienie głupstw wejdzie ci w nawyk, nawet nie będziesz wiedziała, kiedy coś ci się wymknie w obecności kogoś, kto potem z radością na ciebie doniesie. Naucz się. bo to absolutnie konieczne, unikać komentarzy politycznych.
— Spróbuję, Hari — powiedziała Dors, ale w jej głosie wyczuwało się oburzenie. Obróciła się na pięcie i wyszła.
Seldon popatrzył za nią. Starzała się z takim wdziękiem… że czasami wydawało się, iż wcale się nie starzeje. Choć była młodsza od niego tylko dwa lata, przez te dwadzieścia osiem lat jej wygląd zmienił się o wiele mniej niż Hariego. To było oczywiste.
Jej włosy były przyprószone siwizną, ale wciąż błyszczały. Oczywiście, jej cera nieco zżółkła, głos był odrobinę bardziej ochrypły i ubierała się odpowiednio, jak dama w średnim wieku, jednak jej ruchy były tak zwinne i szybkie jak zawsze, zupełnie jakby nic nie mogło jej przeszkodzić chronić Hariego w wypadku zagrożenia.
Seldon westchnął. Stała ochrona — mniej lub bardziej wbrew jego woli — czasami stawała się ciężarem nie do zniesienia.
Niemal natychmiast po wyjściu Venabili do Seldona przyszła Manella.
— Przepraszam, Hari, ale czy możesz mi powiedzieć, co mówiła Dors? Helikończyk, któremu znów przerwano rozmyślania, popatrzył w górę.
— To nie było nic ważnego. Chodziło o sen Wandy. Manella wydęła wargi.
— Wiedziałam. Wanda powiedziała mi, że Dors wypytywała ją o to. Dlaczego nie zostawi dziecka w spokoju? Sądzisz, że złe sny to jakaś zbrodnia?
— Prawdę mówiąc — rzekł uspokajająco Seldon — chodzi o to, co Wanda zapamiętała jako część snu. Nie wiem, czy Wanda powiedziała ci, ale najwyraźniej w swoim śnie słyszała coś o „lemoniadowej śmierci”.
— Hmm! — Manella milczała chwilę, a potem powiedziała: — To wcale nie jest istotne. Wanda jest zwariowana na punkcie lemoniady i oczekuje, że w czasie przyjęcia będzie jej pod dostatkiem. Obiecałam, że będzie mogła wypić trochę i jeść łakocie mycogeńskie, więc nie może się już tego doczekać.
— To znaczy, że jeśli usłyszała coś, co przypominało słowo „lemoniada”, w jej głowie zmieniło się w lemoniadę.
— Tak. Dlaczego nie?
— Co w takim razie mogło być tematem rozmowy? Musiała coś usłyszeć, skoro zamieniła to na inne słowo.
— Wcale tak nie musiało być. Ale dlaczego przywiązujemy taką wagę do snu małej dziewczynki? Proszę cię, nie chcę, żeby ktokolwiek jeszcze rozmawiał z nią na ten temat. To zbyt przygnębiające.
— Zgadzam się. Dopilnuję, by Dors przestała o tym mówić… a przynajmniej z Wandą.
— W porządku. Nie obchodzi mnie, że jest babcią Wandy, Hari. Jestem jej matką, więc chyba moje życzenia powinny być respektowane w pierwszej kolejności.
— To zrozumiałe — rzekł uspokajająco Seldon. Popatrzył za wychodzącą Manellą. To był jeszcze jeden ciężar — nie kończąca się rywalizacja tych dwóch kobiet.
Tamwile Elar miał trzydzieści sześć lat, a przed czterema jako starszy matematyk dołączył do zespołu Seldona zajmującego się psychohistorią. Ten wysoki mężczyzna, który wciąż mrużył oczy, odznaczał się wielką pewnością siebie. Miał brązowe falujące włosy, które tym bardziej rzucały się w oczy, że były dość długie. Bywało, że śmiał się niespodziewanie, ale przy jego zdolnościach matematycznych nie było to nic nagannego.
Elara zwerbowano na Uniwersytecie West Mandanov, a Seldon nie mógł się powstrzymać od śmiechu, kiedy przypominał sobie, jak podejrzliwy był początkowo Yugo Amaryl. No cóż, Amaryl był podejrzliwy wobec wszystkich. W głębi serca (tego Seldon był pewien) uważał, że psychohistoria powinna pozostać prywatną dziedziną jego i Hariego.
Jednak ten sam Amaryl skłonny był teraz przyznać, że uczestnictwo Elara w Projekcie przyczyniło się do znaczących postępów. Powiedział:
— Jego techniki unikania chaosu są niezwykłe i fascynujące. Żaden inny z uczestników Projektu nie umiałby tego rozwiązać tak jak on. Nic takiego na pewno nie przyszłoby mi do głowy. Tobie, Hari, też nie.
— No cóż — stwierdził złośliwie Seldon — starzeję się.
— Gdyby tylko nie śmiał się tak głośno — rzekł Amaryl.
— Ludzie nie potrafią zmienić sposobu, w jaki się śmieją.
A jednak prawda wyglądała tak, że i Seldon miał pewne kłopoty z zaakceptowaniem Elara. Raczej poniżające było to, że to nie on sam doszedł do równań achaotycznych, jak je teraz nazywano. Helikończyka nie martwił fakt, że nigdy nie wymyślił zasad, na jakich skonstruowano elektrowyświetlacz, gdyż nie była to jego dziedzina. Ale naprawdę powinien sformułować równania achaotyczne — a przynajmniej zbliżyć się do nich.
Seldon usiłował się usprawiedliwić. Stworzył podwaliny pod całą psychohistorię, a równania achaotyczne wyrosły na jej bazie. Czy Elar mógłby wykonać pracę Hariego trzydzieści lat wcześniej? Seldon był przekonany, że nie. A poza tym, czy tak istotne było, że to Elar wymyślił zasady achaotyzmu, skoro podstawa psychohistorii była gotowa?
Wszystko to było całkiem sensowne i prawdziwe, a jednak Seldon wciąż czuł się niepewnie w obecności Tamwile. Trochę się denerwował, jak znużony starzec stojący przed błyskotliwym młodzieńcem.
A przecież Elar nigdy nie dał mu wyraźnie do zrozumienia, że dzieli ich różnica wieku. Nigdy nie zdarzyło się, by nie okazał Seldonowi należnego szacunku albo w jakikolwiek sposób podkreślił, że starszy mężczyzna ma już za sobą swe najlepsze lata.
Oczywiście, Elar interesował się nadchodzącymi obchodami, a nawet, co odkrył Hari, pierwszy zaproponował zorganizowanie uroczystości z powodu jego urodzin. (Czy miało to w podstępny sposób podkreślić wiek Seldona? Odrzucił tę myśl. Gdyby w to wierzył, znaczyłoby to, że przejął od Dors jej podejrzenia.)
Tamwile podszedł raźno do niego i powiedział:
— Mistrzu…
Seldon jak zwykle nachmurzył się. Znacznie bardziej wolał, gdy starsi członkowie Projektu zwracali się do niego po imieniu, ale nie chciał z tak błahego powodu robić zamieszania.
— Mistrzu — powiedział Elar. — Wszyscy już wiedzą, że został pan wezwany na naradę z udziałem generała Tennara.
— Tak. Jest nowym przywódcą junty, więc jak sądzę, chce mnie widzieć, by dowiedzieć się czegoś więcej o psychohistorii. Pytają mnie o to od czasów Cleona i Demerzela. (Nowy przywódca! Junta przypominała kalejdoskop, w którym stale jedni jej członkowie tracili łaski, a inni awansowali, choć wcześniej nikt o nich nie słyszał.)
— Z tego, co rozumiem, chce pana widzieć natychmiast, w samym środku obchodów urodzin.
— To nie ma znaczenia. Możecie się bawić beze mnie.
— Nie, nie możemy, mistrzu. Mam nadzieję, że nie będzie pan miał nam tego za złe, ale porozmawialiśmy z kolegami i zadzwoniliśmy do pałacu, by przełożyć pańską wizytę na przyszły tydzień.
— Co takiego?! — spytał rozdrażniony Seldon. — To nierozważne… poza tym ryzykowne.
— Wszystko poszło doskonale. Przełożyli spotkanie, a panu przyda się ten czas.
— A na cóż to potrzebuję tygodnia? Elar zawahał się.
— Czy mogę być szczery, mistrzu?
— Oczywiście. Czy kiedykolwiek chciałem, by ktoś rozmawiał ze mną inaczej niż szczerze?
Tamwile zaczerwienił się lekko; jego jasna cera zaróżowiła się, ale głos pozostał spokojny.
— Niełatwo mi to powiedzieć, mistrzu. Jest pan geniuszem matematycznym. Żaden uczestnik Projektu nie ma co do tego wątpliwości. Żaden mieszkaniec Imperium, gdyby ludzie znali pana i rozumieli matematykę, nie miałby co do tego wątpliwości. Jednak nikomu nie jest dane być geniuszem w każdej dziedzinie.
— Wiem o tym równie dobrze jak ty, Elar.
— Wiem, że tak jest Ale szczególnie brakuje panu umiejętności postępowania ze zwykłymi ludźmi… powiedzmy to dosadnie, z głupimi ludźmi. Brakuje panu pewnej przebiegłości i umiejętności robienia uników, tak więc gdy styka się pan z kimś potężnym w rządzie, a zarazem trochę głupim, może pan łatwo narazić Projekt, a prawdopodobnie również własne życie. A wszystko dlatego, że jest pan zbyt szczery.
— O co chodzi? Czy nagle zdziecinniałem? Bardzo długo miałem do czynienia z politykami. Chyba pamięta pan, że przez dziesięć lat byłem Pierwszym Ministrem.
— Proszę mi wybaczyć, mistrzu, ale nie działał pan zbyt skutecznie. Współpracował pan z Pierwszym Ministrem Demerzelem, który cokolwiek by o nim mówić, był bardzo inteligentny, oraz z imperatorem Cleonem, który odnosił się do pana bardzo przyjaźnie. Teraz zaś spotyka się pan z wojskowymi, którzy nie są ani inteligentni, ani przyjaźnie nastawieni… to całkiem inna sytuacja.
— Z wojskowymi też miałem do czynienia i jakoś dałem sobie radę.
— Ale nie z generałem Dugalem Tennarem. To całkiem inny człowiek, niż pan myśli. Znam go.
— Zna go pan? Spotkał go pan kiedyś?
— Nie znam go osobiście, ale on pochodzi z Mandanov, a to, jak pan wie, mój sektor. Tennar 37! tam wpływowym człowiekiem, zanim dołączył do junty i wybił się.
— Co pan o nim wie?
— To ignorant, zabobnny i gwałtowny. Nie jest osobą, z którą łatwo czy bez ryzyka pan sobie poradzi. Będzie pan mógł wykorzystać ten tydzień na przemyślenie metod postępowania z nim.
Seldon przygryzł dolną wargę. W tym, co mówił Elar, coś było, a Hari rozumiał, że choć ma własne plany, trudno mu będzie manipulować jakimś głupim, pysznym i ograniczonym osobnikiem, za którym stoją potężne siły. Powiedział niespokojnie:
— Jakoś dam sobie radę. Chodzi przecież głównie o to, że junta ma dziś na Trantorze bardzo niepewną sytuację. I tak przetrwała o wiele dłużej, niż można się było spodziewać.
— Sprawdzaliśmy to? Nie wiedziałem, że sprawdzaliśmy sytuację junty.
— To tylko kilka obliczeń Amaryla, w których wykorzystał pańskie równania achaotyczne. — Zamilkł na chwilę. — A tak nawiasem mówiąc, w pewnych przypisach zetknąłem się z nazwą „równania Elara”.
— To nie mój pomysł, mistrzu.
— Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza, ale wolałbym, żeby ich tak nie nazywano. Elementy psychohistoryczne powinny być opisywane funkcjonalnie, a nie personalnie. Tam gdzie wtrącane są sprawy osobiste, powstają natychmiast złe odczucia.
— Rozumiem to i całkowicie zgadzam się z panem, mistrzu.
— Prawdę mówiąc — rzekł Seldon, czując wyrzuty sumienia — zawsze uważałem, że źle się stało, że używamy określenia „psychohistoryczne równania Seldona”. Kłopot w tym, że zaczęto je stosować tak dawno, że właściwie nie da się już tego zmienić.
— Proszę mi wybaczyć, mistrzu, ale pan jest kimś wyjątkowym. Nikt chyba nie zaprzecza, że to pan stworzył psychohistorię. Jeśli pan jednak pozwoli, chciałbym wrócić do spotkania z generałem Tennarem.
— A co tu jest jeszcze do omówienia?
— Zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej, gdyby nie spotykał się pan z nim, nie rozmawiał z nim ani w ogóle nie miał z nim do czynienia.
— A jak mam tego uniknąć, skoro wezwał mnie na naradę?
— Może mógłby pan symulować chorobę i posłać kogoś w zastępstwie.
— Kogo?
Elar milczał przez chwilę, ale jego milczenie było bardzo wymowne.
— Jak się domyślam, pana? — powiedział Seldon.
— A czy nie powinienem tego zrobić? Jestem ziomkiem generała, co może mieć pewne znaczenie. Pan jest bardzo zapracowany i już nie najmłodszy, więc łatwo uwierzy, że nie czuje się pan najlepiej. Jeśli spotkam się z generałem zamiast pana, to — proszę mi wybaczyć, mistrzu — będę mógł wić się i manewrować znacznie łatwiej niż pan.
— Chce pan powiedzieć: kłamać.
— Jeśli będzie trzeba.
— Weźmie pan na siebie olbrzymią odpowiedzialność.
— Nie tak wielką. Wątpię, by kazał mnie zgładzić. Gdyby rozgniewał się na mnie, a tak może się stać, mógłbym błagać, albo pan mógłby wstawić się za mną, mówiąc o mojej młodości i braku doświadczenia.
W każdym razie, jeśli wpadnę w tarapaty, będzie to daleko mniej niebezpieczne, niż gdyby pan się w nich znalazł. Myślę o Projekcie, który znacznie łatwiej byłoby kontynuować beze mnie niż bez pana.
— Nie zamierzam chować się za panem, Elar — rzekł Seldon, marszcząc brwi. — Jeśli ten człowiek chce mnie zobaczyć, to mnie zobaczy. Nie będę się trząsł ani drżał przed nim i prosił, by mnie pan wyręczył. Panu się wydaje, że niby kim jestem?
— Szczerym i uczciwym człowiekiem… a tu potrzebny jest ktoś przebiegły.
— Potrafię być przebiegły, jeśli muszę. Chyba nie docenia mnie pan, Elar.
Tamwile wzruszył ramionami.
— Jak pan chce. Mogę się z panem sprzeczać tylko do pewnych granic.
— Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby nie odwoływał pan spotkania z generałem. Wolałbym raczej opuścić przyjęcie urodzinowe i spotkać się z nim. Obchody urodzin nie były moim pomysłem. — Seldon umilkł wyraźnie niezadowolony.
— Przepraszam — powiedział Elar.
— No cóż, zobaczymy, co się stanie — rzekł zrezygnowany Seldon.
Odwrócił się i wyszedł. Czasami tak bardzo pragnął działać w sposób zdecydowany; byłby wtedy pewien, że wszystko idzie tak, jak sobie tego życzył, a jego podwładni nie mieliby wiele albo zgoła nic do powiedzenia. Jednakże wprowadzenie takich rządów wymagałoby mnóstwa czasu i ogromnego wysiłku, a to pozbawiłoby go szansy opracowania psychohistorii… a poza tym po prostu brakowało mu do tego temperamentu.
Westchnął. Będzie musiał porozmawiać z Amarylem.
Seldon wszedł do Amaryla nie zapowiedziany.
— Yugo — rzucił szorstko — spotkanie z generałem Tennarem zostało przełożone. — Usiadł tak, iż widać było, że jest niezadowolony.
Amaryl, jak zwykle, dłuższą chwilę odrywał się od pracy. Spoglądając na Seldona, spytał wreszcie:
— Czym to uzasadnił?
— To nie on je przełożył. Kilku naszych matematyków uzgodniło przesunięcie terminu o tydzień, żeby spotkanie nie kolidowało z moimi urodzinami. Okropnie mnie to zdenerwowało.
— Dlaczego pozwoliłeś, żeby to zrobili?
— Nie pozwoliłem. Sami to wymyślili i wszystko załatwili — powiedział Seldon, wzruszając ramionami. — W pewnym sensie to moja wina. Tak długo narzekałem na zbliżającą się sześćdziesiątkę, że wszyscy uważają, że powinni mnie pocieszyć, urządzając święto.
— Oczywiście, możemy wykorzystać ten tydzień — stwierdził Amaryl.
Seldon pochylił się do przodu, natychmiast spięty.
— Coś jest nie w porządku?
— Nie, a przynajmniej ja niczego nie widzę, ale nie zaszkodzi głębiej zastanowić się nad sytuacją. Posłuchaj, Hari, po raz pierwszy od trzydziestu lat psychohistoria osiągnęła etap, na którym można zacząć przewidywać przyszłość. Może to niewiele, tylko mała kropla w osiągnięciach ludzkości, ale dla nas to osiągnięcie największe. To prawda, że chcemy mieć z tego korzyści, chcemy zobaczyć, jak działa, udowodnić sobie, że psychohistoria jest tym, czego oczekiwaliśmy: nauką przewidującą. Nie zaszkodzi więc upewnić się, czy czegoś nie pominęliśmy. Nawet tak maleńka możliwość przewidywania jest skomplikowana, dlatego z chęcią poświęciłbym jeszcze tydzień na badania.
— No dobrze. W takim razie skonsultuję się z tobą w tej sprawie, zanim pójdę do generała. Może niezbędne będą ostatnie modyfikacje. A tymczasem, Yugo, nie pozwól, by jakiekolwiek informacje przeciekały do innych… absolutnie do nikogo. Jeśli się nie uda, nie chcę, by uczestnicy Projektu się zniechęcili. Ty i ja przełkniemy gorycz porażki i nadal będziemy próbować.
Na twarzy Amaryla pojawił się rzadko goszczący tam uśmiech.
— Ty i ja. Pamiętasz jeszcze czasy, gdy naprawdę byliśmy tylko my dwaj?
— Pamiętam je bardzo dobrze i nie sądź, że nie tęsknię za tamtymi dniami. Nie mieliśmy dużo pracy przy…
— Nawet przy Pierwszym Radiancie, jeśli pominąć elektrowyświetlacz.
— Ale to były szczęśliwe dni.
— Szczęśliwe — powtórzył Amaryl, kiwając głową.
Uniwersytet został odświętnie udekorowany, a Hari Seldon nie mógł się powstrzymać, by nie okazać zadowolenia. Centralne pomieszczenia kompleksu zajmowanego przez uczestników Projektu nagle rozbłysły kolorami i światłem, a w powietrzu pojawiały się hologramy z trójwymiarowymi wizerunkami Seldona w różnych miejscach i z różnych okresów. Byli na nich: Dors Venabili, uśmiechnięta i wyglądająca jakoś młodziej; Raych jeszcze jako nastolatek; niewiarygodnie młodzi Seldon i Amaryl, pochyleni nad komputerami. Mignął nawet wizerunek Eto Demerzela, co przepełniło serce Seldona tęsknotą za starym przyjacielem i bezpieczeństwem, które czuł, zanim tamten odszedł.
Natomiast imperator Cleon nie pojawiał się na hologramach. Stało się tak nie dlatego, że jego wizerunki nie istniały, ale dlatego, że pod rządami junty nie byłoby rozsądnie przypominać ludziom o przeszłości Imperium.
Wszystko to wylewało się na zewnątrz i przepływało, wypełniając pokój za pokojem i budynek za budynkiem. W jakiś sposób znaleziono czas, by zamienić cały uniwersytet w jedną wielką wystawę, jakiej Seldon nigdy dotąd nie widział ani sobie nie wyobrażał. Przygaszono nawet światła kopuły, by wywołać sztuczną noc, w której uniwersytet miał błyszczeć przez trzy dni.
— Trzy dni! — wykrzyknął Seldon, z jednej strony zdumiony, z drugiej przerażony.
— Trzy dni uniwersytet będzie się zajmował tylko tym — powiedziała Dors Venabili, kiwając głową.
— Jakie to kosztowne! Ile włożono w to pracy! — rzucił Seldon, marszcząc brwi.
— Wydatki są minimalne w porównaniu z tym, co zrobiłeś dla uniwersytetu. A całą pracę wykonali wolontariusze. Studenci przerwali zajęcia i zatroszczyli się o wszystko.
W tej chwili pojawiło się panoramiczne ujęcie uniwersytetu z powietrza i Seldon wreszcie się uśmiechnął.
— Widzę, że jesteś zadowolony — powiedziała Dors. — Przez ostatnie kilka miesięcy tylko narzekałeś, że nie chcesz żadnych obchodów na cześć starego człowieka, a teraz… spójrz na siebie.
— No cóż, wszystko to bardzo mi pochlebia. Nie miałem pojęcia, że zrobią coś takiego.
— Dlaczego nie? Jesteś symbolem, Hari. Cały świat, całe Imperium wie, kim jesteś.
— Nie znają mnie — stwierdził Helikończyk, kręcąc zdecydowanie głową. — Nawet jeden na miliard mieszkańców nie wie nic o mnie, a już na pewno nie wie nic o psychohistorii. Nikt poza członkami Projektu nie wie, jak działa psychohistoria, a i niektórzy jego uczestnicy tego nie wiedzą.
— To bez znaczenia, Hari. Chodzi o ciebie. Nawet te kwadryliony ludzi, którzy nie znają ani ciebie, ani twojej pracy, wiedzą, że Hari Seldon jest najwybitniejszym matematykiem w Imperium.
— No cóż — powiedział Seldon, rozglądając się dokoła — zapewne dzięki nim czuję się tak, jak się czuję. Ale trzy dni i trzy noce! Przecież to miejsce zostanie zdewastowane.
— Nie zostanie. Wszelkie zapisy umieszczono w bezpiecznym miejscu. Komputery i inne urządzenia także zostały zabezpieczone. Studenci powołali prawdziwy zespół strażników, który zapobiegnie zniszczeniu czegokolwiek.
— Rozumiem, że osobiście tego dopilnowałaś, Dors — rzekł Seldon, uśmiechając się z dumą.
— Pracowało przy tym wielu, nie tylko ja. Twój współpracownik Tamwile Elar udzielał się z prawdziwym oddaniem.
Seldon skrzywił się.
— O co chodzi z Elarem? — spytała Dors.
— Ciągle mówi do mnie „mistrzu”. Dors potrząsnęła głową.
— No tak, to okropne przestępstwo — oznajmiła. Seldon zignorował jej słowa i stwierdził:
— A poza tym jest młody.
— To dopiero jest problem. Przestań, Hari, będziesz się musiał nauczyć starzeć z nieco większym wdziękiem. Na początek postaraj się okazać, że lubisz siebie. To zadowoli innych i zwiększy ich radość, a tego na pewno pragniesz. No, rusz się trochę. Nie chowaj się za mną. Przywitaj wszystkich. Uśmiechnij się. Spytaj ich o zdrowie. I pamiętaj, że po bankiecie masz wygłosić mowę.
— Nie lubię bankietów, a jeszcze bardziej nie lubię mów.
— Co nie zmienia faktu, że będziesz musiał ją wygłosić. No rusz się! Seldon westchnął dramatycznie i zrobił, co mu kazała. Wyglądał całkiem imponująco, gdy stał w przedsionku wiodącym do głównego holu. Zniknęły obfite zwoje szat Pierwszego Ministra, podobnie jak ubrania w stylu helikońskim, które tak lubił w młodości. Teraz nosił strój odpowiedni do jego wysokiej pozycji: proste spodnie i cienką fałdowaną tunikę. Powyżej serca miał wyszyty srebrną nicią napis PROJEKT PSYCHOHISTORII SELDONA NA UNIWERSYTECIE STREELINGA. Litery lśniły jak latarnia morska na dostojnym szarym tle jego odzienia. Oczy Seldona błyszczały w twarzy pobrużdżonej zmarszczkami, ale dzięki temu nie widać było ani jego sześćdziesięciu lat, ani zmarszczek, ani siwych włosów.
Wszedł do pokoju, w którym świętowały dzieci. Pomieszczenie uprzątnięto całkowicie, był tu tylko stół z jedzeniem. Dzieci podbiegły do niego, gdy tylko go zobaczyły — wiedziały, że to jemu zawdzięczają uroczystość — a Seldon usiłował uniknąć ich objęć.
— Zaczekajcie, zaczekajcie — powiedział. — Odsuńcie się. Wyciągnął z kieszeni małego skomputeryzowanego robota i postawił go na podłodze. Spodziewał się, że w Imperium, gdzie nie było robotów, ta zabawka sprawi, że dzieciom rozbłysną oczy. Robot przypominał małe włochate zwierzątko, ale mógł bez ostrzeżenia zmieniać kształt (co za każdym razem wywoływało wybuchy radosnego śmiechu dzieci), a kiedy zmieniał wygląd, zmieniały się też jego ruchy i odgłosy.
— Popatrzcie na niego i pobawcie się, ale spróbujcie go nie zepsuć — powiedział Seldon. — Później każde z was dostanie takiego.
Seldon wymknął się na korytarz wiodący do głównego holu, ale po chwili usłyszał, że idzie za nim Wanda.
— Dziadku — powiedziała.
Oczywiście, Wandę potraktował inaczej. Pochylił się i podniósł ją wysoko, po czym obrócił i z powrotem postawił na ziemi.
— Dobrze się bawisz, Wando? — spytał.
— Tak, ale nie idź do tego pokoju — odparła.
— Dlaczego, Wando? Przecież to mój pokój. To biuro, w którym pracuję.
— Właśnie tam miałam zły sen.
— Wiem, Wando, ale to się już chyba skończyło, prawda? — Zawahał się, a potem podszedł z dzieckiem do jednego z foteli stojących w korytarzu. Usiadł i posadził sobie wnuczkę na kolanach.
— Wando, jesteś pewna, że to był sen?
— Myślę, że to był sen.
— Naprawdę spałaś?
— Myślę, że tak.
Mała była zaniepokojona jego pytaniami, więc postanowił dać jej spokój. Nie było sensu dalej jej naciskać.
— No cóż, sen czy nie, było tam dwóch mężczyzn, którzy rozmawiali o lemoniadowej śmierci, czy tak?
Wanda skinęła niechętnie głową.
— Jesteś pewna, że powiedzieli „lemoniada”? Dziecko raz jeszcze skinęło głową.
— Czy mogli powiedzieć coś innego, a ty tylko pomyślałaś, że powiedzieli „lemoniada”?
— Powiedzieli „lemoniada”. Seldon musiał się tym zadowolić.
— No dobrze, biegnij już i baw się dobrze. Zapomnij o tym śnie.
— Dobrze, dziadku.
Mała rozpogodziła się, gdy tylko przestali mówić o śnie, i pobiegła, by dołączyć do bawiących się dzieci.
Hari ruszył na poszukiwania Manelli. Zajęło mu to bardzo dużo czasu, gdyż co krok zatrzymywano go, witano i rozmawiano z nim.
Wreszcie zobaczył ją w oddali. Mamrocząc „Przepraszam, przepraszam… Jest ktoś, z kim muszę… Przepraszam”, przedzierał się do niej z dużym trudem.
— Manello — powiedział, odciągając ją na bok, a jednocześnie uśmiechając się na wszystkie strony.
— Tak, Hari? Coś się stało? — spytała.
— Chodzi o sen Wandy.
— Chyba nie chcesz powiedzieć, że wciąż o nim mówi.
— On ciągle ją dręczy. Posłuchaj, mamy lemoniadę na przyjęciu, prawda?
— Oczywiście, dzieci ją uwielbiają. Dodałam kilkadziesiąt mycogeńskich smaków do bardzo małych buteleczek o różnych kształtach, a dzieci próbują je teraz jedną po drugiej, żeby sprawdzić, która jest najsmaczniejsza. Dorośli też ją piją. Ja również. Dlaczego jej nie spróbujesz, Hari? Jest wspaniała.
— Myślę. A jeśli to nie był sen, jeśli to dziecko naprawdę słyszało dwóch mężczyzn rozmawiających o lemoniadowej śmierci… — Zrobił pauzę, jakby wstydził się wypowiedzieć następne słowa.
— Myślisz, że ktoś zatruł lemoniadę? — spytała Manella. — Przecież to śmieszne. Do tej pory każde dziecko byłoby chore albo umierające.
— Wiem — wymruczał Seldon. — Wiem.
Oddalił się i niemal nie zauważył Dors, kiedy ją mijał. Ujęła go za łokieć.
— A co to za mina? — spytała. — Wyglądasz na zmartwionego.
— Myślałem o lemoniadowej śmierci Wandy.
— Ja też, ale wciąż nie mogę tego zrozumieć.
— Ciągle myślę o możliwości użycia trucizny.
— Nie myśl już. Zapewniam cię, że każda, nawet najmniejsza odrobina jedzenia, którą dostarczono na to przyjęcie, została molekularnie sprawdzona. Wiem, pewnie pomyślisz, że to moja typowa paranoja, ale mam za zadanie pilnować cię i właśnie dlatego musiałam to zrobić.
— I wszystko jest…
— Nie ma żadnej trucizny. Zapewniam cię.
— Cóż, to dobrze — powiedział Seldon, uśmiechając się. — Co za ulga. Tak naprawdę, nie sądziłem…
— Miejmy nadzieję, że nie — rzuciła sucho Dors. — Znacznie bardziej niż mityczna trucizna niepokoi mnie to, że jak słyszałam, za kilka dni chcesz się spotkać z tym potworem Tennarem.
— Nie nazywaj go potworem, Dors. Bądź ostrożna. Otaczają nas uszy i języki.
Venabili natychmiast zniżyła głos.
— Pewnie masz rację. Rozejrzyj się dokoła. Tyle tu uśmiechniętych twarzy, a przecież nie wiadomo, którzy z naszych „przyjaciół” będą składać sprawozdanie swoim przełożonym, gdy ta noc dobiegnie końca. Ach, ludzie! Pomyśleć, że po tylu tysiącleciach wciąż istnieje taka skłonność do zdrady. Mnie się wydaje tak niepotrzebna. A jednak wiem, ile krzywdy może wyrządzić. Właśnie dlatego muszę iść z tobą, Hari.
— Niemożliwe, Dors. To tylko skomplikowałoby sprawy. Pójdę sam i nie będę miał żadnych kłopotów.
— Nie masz pojęcia, jak dać sobie radę z generałem.
— A ty masz? — spytał ponuro. — Mówisz dokładnie tak jak Elar. On też jest przekonany, że jestem beznadziejnym starym głupcem. Też chce iść ze mną, a raczej zamiast mnie… Zastanawiam się, ilu ludzi na Trantorze chętnie zajęłoby moje miejsce… — dorzucił sarkastycznie. — Setki? Miliony?
Od dziesięciu lat Imperium Galaktyczne pozbawione było imperatora, choć sposób, w jaki pracowano na terenie Pałacu Imperialnego, bynajmniej na to nie wskazywał. Tysiąclecia działania według ustalonych zwyczajów sprawiły, że nieobecność władcy nie miała znaczenia.
Nie było oczywiście osoby, która przewodniczyłaby takim czy innym oficjalnym wystąpieniom. Imperatorski głos nie wydawał rozkazów; nie były znane życzenia imperatora; nie wyczuwało się złośliwości, nie było słychać pochwał; imperatorskie przyjemności nie rozweselały pałacu, a słabości nie pogrążały go w ponurym nastroju. Prywatne pomieszczenia Cleona w Małym Pałacu teraz stały puste.
A jednak armia ogrodników utrzymywała tereny pałacowe w doskonałym stanie. Armia pracowników obsługi dbała o budynki. W łóżku imperatora, w którym nikt nie spał, codziennie zmieniano pościel, a wszystkie pokoje sprzątano; cały personel, od najwyższego do najniższego szczebla, pracował tak jak zawsze. Najwyżsi rangą urzędnicy wydawali rozkazy, jak robiliby to, gdyby żył imperator; wiedzieli, że właśnie takie rozkazy wydawałby władca. W wielu wypadkach, szczególnie na wyższych szczeblach służbowej drabiny, pozostali ci sami ludzie, którzy pracowali tu za życia Cleona. Nowych przyjmowanych na służbę starannie szkolono, by postępowali zgodnie z tradycją.
Wszystko odbywało się tak, jakby Imperium — przyzwyczajone do panowania imperatora — samo upierało się przy tych „rządach ducha”, by powstrzymać swój rozpad. Wiedziała też o tym junta… a nawet jeśli nie, to przeczuwała, że tak jest. Przez dziesięć lat żaden wojskowy, którzy zarządzał Imperium, nie przeprowadził się do prywatnych kwater Imperatora w Małym Pałacu. Bez względu na to, kim byli ci ludzie, nie pochodzili z imperatorskiego rodu, wiedzieli zatem, że nie mają do tego miejsca żadnych praw. Plebs, który znosił utratę swobód obywatelskich, nie zniósłby choćby cienia braku szacunku wobec imperatora — żywego czy zmarłego.
Nawet generał Tennar nie wprowadził się do wspaniałych budynków, które tak długo były siedzibą imperatorów z kilkunastu różnych dynastii. Urządził sobie kwaterę i biuro w jednym z budynków stojących na peryferiach terenów pałacowych, brzydkim, lecz zbudowanym jak forteca, dostatecznie solidna, by wytrzymać oblężenie. Otaczały go inne budynki, w których mieszkało mnóstwo strażników.
Tennar był krępym mężczyzną z wąsem. Nie był to bujny wąs typowy dla Dahlijczyków, ale starannie przystrzyżony zarost przylegający do górnej wargi i pozostawiający pasek skóry pomiędzy włosami a linią ust. Jego wąs był rudawy, a oczy niebieskie i zimne. W młodości prawdopodobnie był przystojny, ale teraz jego twarz była nalana, a oczy przypominały szparki, które częściej wyrażały złość niż jakiekolwiek inne emocje.
— Mogę ustanowić własną dynastię — powiedział do Hendera Linna. Zrobił to ze złością, jak ktoś, kto czuje się władcą absolutnym milionów światów, a jednak nie śmie nazwać się imperatorem. Rozglądał się groźnie dokoła. — To nie jest odpowiednie miejsce dla pana całego Imperium.
— Najważniejsze to być panem — powiedział cicho Linn. — Lepiej być panem w pokoiku niż marionetką w pałacu.
— A najlepiej być panem w pałacu. Dlaczego by nie?
Linna tytułowano pułkownikiem, choć jest niemal pewne, że nigdy nie brał udziału w żadnych akcjach militarnych. Jego zadanie polegało na mówieniu Tennarowi tego, co ten chciał usłyszeć, i na przekazywaniu jego rozkazów, w nie zmienionej formie, innym. Czasami — kiedy wydawało się to bezpieczne — próbował sterować Tennarem, kierując go na odpowiedniejsze tory.
Linna znano powszechnie jako „sługusa Tennara”, a on wiedział, że tak go nazywają. Nie martwiło go to. Jako sługus był bezpieczny — a widział już upadki tych, którzy byli zbyt dumni, żeby zostać sługusami.
Oczywiście, mógł nadejść taki czas, że Tennar zostałby pogrzebany we wciąż zmieniającym się kalejdoskopie junty, ale Linn sądził, że w porę zauważy, co się święci, i zdoła się uratować. Albo i nie. Za wszystko kiedyś trzeba zapłacić.
— Nic nie stoi na przeszkodzie, by założył pan dynastię, generale — powiedział. — W długiej historii Imperium zrobiło to wielu. Ale trzeba na to czasu. Ludzie przyzwyczajają się dość wolno. Zazwyczaj dopiero drugi lub trzeci członek dynastii jest naprawdę akceptowany jako imperator.
— Nie wierzę w to. Wystarczy, że ogłoszę się imperatorem. Kto ośmieli się mi sprzeciwić? Wprowadziłem rządy twardej ręki.
— Istotnie, generale. Pańska władza na Trantorze i na większości Światów Wewnętrznych jest niekwestionowana, a jednak niewykluczone, że wielu mieszkańców dalszych Światów Zewnętrznych nie zaakceptuje nowej dynastii imperialnej.
— Światy Wewnętrzne czy Zewnętrzne… władza wojskowych sięga wszędzie. To stara imperialna maksyma.
— Bardzo celna — powiedział Linn — ale wiele prowincji ma w tej chwili własne siły zbrojne, które nie muszą wcale stanąć po naszej stronie. Nastały ciężkie czasy.
— Więc doradzasz rozwagę.
— Ja zawsze doradzam rozwagę, generale.
— Ale pewnego dnia możesz mija doradzić o jeden raz za dużo. Linn skłonił głowę.
— Mogę doradzać tylko to, co wydaje mi się dobre i użyteczne dla pana, generale.
— A ostatnio zawracasz mi głowę tym Harim Seldonem.
— On stanowi dla pana największe zagrożenie, generale.
— Ciągle o tym mówisz, ale jakoś tego nie widzę. To tylko profesor uniwersytecki.
— Jednak kiedyś był Pierwszym Ministrem.
— Wiem, ale to było za czasów Cleona. Czy od tamtej pory coś zawinił? Skoro czasy są takie ciężkie, a zarządcy prowincji tak krnąbrni, dlaczego jakiś profesor stanowi dla mnie największe zagrożenie?
— Czasami popełniamy wielki błąd — powiedział ostrożnie Linn (bo należało być wielce ostrożnym, gdy pouczało się generała) — zakładając, że cichy, nienarzucający się nikomu człowiek nie jest niebezpieczny. Seldon był bardzo niebezpieczny dla tych, którzy mu się przeciwstawili. Dwadzieścia lat temu ruch joranumitów niemal doprowadził do zguby potężnego Pierwszego Ministra Cleona, Eto Demerzela.
Tennar skinął głową, ale niewielkie zmarszczki na jego czole zdradzały, z jakim wysiłkiem przypomina sobie tamtą sprawę.
— To właśnie Seldon zniszczył Joranum i zastąpił Demerzela na stanowisku Pierwszego Ministra. Ruch joranumitów przetrwał, jednak Seldon spowodował jego rozbicie, tyle że wcześniej pozwolił, by zamordowano Cleona.
— Ale Seldon to przeżył, prawda?
— Ma pan absolutną rację. Seldon przeżył.
— To dziwne. Dopuszczenie do zamordowania imperatora powinno oznaczać śmierć dla Pierwszego Ministra.
— Powinno. A jednak junta pozwoliła mu żyć. Wtedy wydawało się, że to mądrzejsze posunięcie.
— Dlaczego?
Linn westchnął w głębi duszy.
— Jest coś, co nazywają psychohistorią, generale.
— Nic o tym nie wiem — oświadczył stanowczo Tennar.
Właściwie przypominał sobie jak przez mgłę, że Linn usiłował wielokrotnie porozmawiać z nim na ten temat, który jemu wydawał się tylko dziwną zbieraniną sylab. Nigdy nie miał ochoty o tym słuchać, a Linn dobrze wiedział, że nie należy go naciskać. Teraz Tennar także nie miał na to ochoty, ale słowa Linna brzmiały tak, jakby kryło się w nich coś ważnego. Być może, pomyślał generał, powinienem go wysłuchać.
— Prawie nikt nic o niej nie wie — powiedział Linn — choć jest kilku takich… no… intelektualistów, którzy się nią interesują.
— A co to takiego?
— To skomplikowany system matematyczny. Tennar pokręcił głową.
— Proszę cię, nie zawracaj mi tym głowy. Potrafię zliczyć moje dywizje. Tylko taka matematyka jest mi potrzebna.
— Chodzi o to, że dzięki psychohistorii można przewidywać przyszłość — rzekł Linn.
Generał wytrzeszczył oczy.
— Chcesz powiedzieć, że ten Seldon jest wróżbitą?
— Nie w potocznym znaczeniu tego słowa. Przepowiada, posługując się nauką.
— Nie wierzę w to.
— Trudno w to uwierzyć, ale tu, na Trantorze, Seldon stał się niemal kultową postacią. To samo dotyczy niektórych Światów Zewnętrznych. Psychohistorią — gdyby dało sieją wykorzystać do przepowiadania przyszłości lub gdyby ludzie uwierzyli, że tak jest — może być potężnym narzędziem pozwalającym utrzymywać reżim. Jestem pewny, że wie pan o tym, generale. Ktoś powinien jedynie przepowiedzieć, że nasz reżim przetrwa i przyniesie Imperium pokój i dobrobyt. Ludzie, którzy w to uwierzą, pomogą się spełnić przepowiedni. Z drugiej strony, jeśli Seldon chciałby odwrotnej sytuacji, może przepowiedzieć wojnę domową i ruinę. W to także ludzie uwierzą, a to spowodowałoby destabilizację reżimu.
— W takim razie, pułkowniku, musimy po prostu dopilnować, by przepowiednie psychohistorii były takie, jak chcemy.
— To Seldon musiałby je stworzyć, a on nie jest zwolennikiem reżimu. Ważne, generale, byśmy inaczej potraktowali Projekt opracowywany na Uniwersytecie Streelinga, który ma doprowadzić psychohistorię do perfekcji, a inaczej Hariego Seldona. Ta nauka może być wysoce użyteczna, ale stanie się tak wyłącznie wtedy, gdy na czele Projektu stanie ktoś inny niż Seldon.
— A są inni, którzy mogliby go zastąpić?
— O tak. Trzeba się tylko pozbyć Seldona.
— W czym więc problem? Wystarczy wydać rozkaz egzekucji… i po krzyku.
— Byłoby lepiej, generale, gdyby rządu nie kojarzono bezpośrednio z takim posunięciem.
— Wyjaśnij mi to!
— Zaaranżowałem jego spotkanie z panem, generale, by dzięki swym umiejętnościom mógł pan ocenić jego osobowość. Będzie pan potem mógł osądzić, czy pewne moje sugestie są warte rozważenia czy nie.
— Kiedy ma się odbyć to spotkanie?
— Miało się odbyć już wkrótce, ale przedstawiciele Projektu poprosili o kilka dni zwłoki, gdyż właśnie przygotowywali obchody sześćdziesiątych urodzin Seldona. Wydawało mi się, że rozsądnie będzie pozwolić im na tydzień opóźnienia.
— Ale dlaczego? — dopytywał się Tennar. — Nie lubię jakiegokolwiek okazywania słabości.
— Ma pan rację, generale. Ma pan rację. Jak zwykle, nie zawodzi pana instynkt. Wydawało mi się jednak, że racja stanu wymaga, byśmy wiedzieli, co mogą pociągnąć za sobą obchody jego urodzin.
— Dlaczego?
— Wszelka wiedza jest użyteczna. Chciałby pan, generale, obejrzeć fragment obchodów?
Tennar wciąż miał ponurą minę.
— Czy to konieczne? — spytał.
— To może pana zainteresować.
Film — obraz i dźwięk — był doskonały i przez dłuższą chwilę radosne obchody urodzin wypełniały dość ponury pokój, w którym siedział generał.
Linn komentował cicho:
— Większość z tego, co pan widzi, generale, odbywa się w kompleksie budynków należących do Projektu, ale pozostałe tereny uniwersyteckie też są zaangażowane w obchody. Przez chwilę będziemy mieli widok z góry i wtedy zobaczy pan, że uroczystość odbywa się na dużym terenie. Prawdę mówiąc, choć nie mam w tej chwili danych, tu i ówdzie, na różnych uniwersytetach i w różnych sektorach, odbywają się jednocześnie obchody związane z główną uroczystością. Imprezy wciąż trwają i zostaną przedłużone co najmniej o dzień.
— Chcesz mi powiedzieć, że te uroczystości odbywają się na całym Trantorze?
— W pewnym sensie. Świętują głównie intelektualiści, ale mają one zadziwiająco szeroki zasięg. Można nawet powiedzieć, że odbijają się echem na innych światach.
— Jak zdobyłeś ten film? Linn uśmiechnął się.
— Nasze urządzenia zamontowane w budynkach Projektu są całkiem dobre. Mamy też wiarygodne źródła informacji, więc niewiele może się stać, o czym natychmiast nie wiedzielibyśmy.
— No dobrze, Linn, do czego prowadzą twoje wnioski?
— Wydaje mi się, generale, a jestem pewien, że i panu wydaje się to oczywiste, że Hari Seldon jest przedmiotem kultu. Tak bardzo identyfikuje się go z psychohistorią, że gdybyśmy chcieli się go pozbyć zbyt otwarcie, zniszczylibyśmy całkowicie wiarygodność samej nauki. Na nic by się nam to zdało. Z drugiej strony, generale, Seldon się starzeje, nietrudno więc sobie wyobrazić, że może go zastąpić inny człowiek, ktoś, kogo sami wybierzemy i kto będzie przyjaźnie nastawiony wobec naszych wielkich celów i nadziei związanych z Imperium. Gdyby dało się usunąć Seldona tak, by wyglądało to naturalnie, osiągnęlibyśmy sukces.
— Sądzisz więc, że powinienem się z nim spotkać? — spytał generał. — Tak, żeby ocenić jego możliwości i zdecydować, co powinniśmy zrobić. Musimy jednak być ostrożni, bo to znany człowiek.
— Miałem już do czynienia ze znanymi ludźmi — powiedział ponuro Tennar.
— Tak — rzekł znużony Seldon — to rzeczywiście był wielki triumf. Bawiłem się znakomicie. Chyba nie będę się mógł doczekać siedemdziesiątki, żeby to wszystko powtórzyć. Chociaż prawdę mówiąc, jestem wyczerpany.
— No to prześpij się, tato — poradził, uśmiechając się Raych. — Sen to najlepsze lekarstwo.
— Nie wiem, czy zdołam się odprężyć, skoro za kilka dni mam się spotkać z naszym wielkim przywódcą.
— Sam nie pójdziesz na to spotkanie — rzuciła ponuro Dors Venabili.
Seldon zmarszczył brwi.
— Nie mów już o tym, Dors. Muszę zobaczyć się z nim sam na sam, to ważne.
— Sam nie będziesz bezpieczny. Pamiętasz, co się stało dziesięć lat temu, gdy nie pozwoliłeś, bym towarzyszyła ci w spotkaniu z ogrodnikami?
— Nie ma obawy, że zapomnę, skoro przypominasz mi o tym dwa razy na tydzień. Jednak w tym wypadku zamierzam iść sam. Co mógłby mi zrobić, staremu, absolutnie nieszkodliwemu człowiekowi, który pragnie się dowiedzieć, czego od niego chce?
— A jak myślisz, czego chce? — spytał Raych, gryząc palec.
— Domyślam się, że chce tego, czego zawsze chciał Cleon. Okaże się, że w jakiś sposób dowiedział się, że posługując się psychohistorią, można przewidywać przyszłość, więc będzie chciał jej użyć do własnych celów. Niemal trzydzieści lat temu powiedziałem Cleonowi, że ta nauka nie jest jeszcze gotowa, i powtarzałem mu to, gdy byłem Pierwszym Ministrem… a teraz będę musiał powiedzieć to samo generałowi Tennarowi.
— Skąd wiesz, że ci uwierzy? — spytał Raych.
— Sądzę, że znajdę sposób, by go przekonać.
— Nie chcę, żebyś szedł tam sam — powiedziała Dors.
— Dors, kochanie, twoje życzenia niczego nie zmienią. W tym momencie rozmowę przerwał Tamwile Elar.
— Jestem tu jedyną osobą nie należącą do rodziny. Nie wiem, czy moje uwagi będą mile widziane.
— Proszę bardzo — powiedział Seldon. — Skoro może mówić jeden, niech wypowiedzą się wszyscy.
— Chciałbym zaproponować kompromis. Może razem z mistrzem poszłoby kilku z nas. Niewielu. Możemy udawać, że jesteśmy jego honorową eskortą, jakbyśmy chcieli uczcić koniec obchodów urodzin. Nie, nie chodzi mi o to, że stłoczymy się wszyscy w biurze generała. Nie myślę nawet o tym, że wejdziemy na tereny pałacowe. Wynajmiemy jedynie pokoje w hotelu w Sektorze Imperialnym, na skraju terytoriów przylegających do pałacu. Hotel Brzeg Kopuły byłby odpowiedni. Zrobimy sobie dzień odpoczynku.
— Tylko tego nam brakuje — warknął Seldon. — Dnia odpoczynku.
— To nie dotyczy pana, mistrzu — powiedział natychmiast Elar. — Pan spotka się z generałem Tennarem. Pozostali sprawią jednak, że ludzie z Sektora Imperialnego zrozumieją, jaką cieszy się pan popularnością… a może i sam generał to zauważy. Jeśli będzie wiedział, że czekamy na pana powrót, to może powstrzyma się od zrobienia panu czegoś złego.
Po tych słowach zapadło znaczące milczenie. Wreszcie Raych stwierdził:
— To będzie wyglądało, jakbyśmy się chcieli popisać. Świat zna inny wizerunek taty.
— Nie interesuje mnie wizerunek Hariego — powiedziała Dors. — Mnie interesuje jego bezpieczeństwo. Skoro nie możemy zakłócić spokoju generała ani wejść na tereny pałacowe, to osiągniemy nasz cel, jeśli zgromadzimy się tak blisko Tennara, jak to możliwe. Dziękuję za cenną propozycję, doktorze Elar.
— Mnie się ona nie podoba — powiedział Seldon.
— Ale mi się podoba — oświadczyła Dors — więc jeśli choć tyle mogę zrobić, by zapewnić ci ochronę, to będę się upierała przy tym pomyśle.
Manella, która do tej pory tylko słuchała, stwierdziła:
— Wizyta w Brzegu Kopuły może być bardzo zabawna.
— Nie miałam na myśli zabawy, ale miło mi będzie, jeśli nas poprzesz — rzekła Dors.
Stało się tak, jak mówili. Następnego dnia około dwudziestu pracowników Projektu rozgościło się w hotelu Brzeg Kopuły, a okna ich pokojów wychodziły na otwarte przestrzenie terenów pałacowych.
Dzień później, po południu, uzbrojeni strażnicy zabrali Hariego Seldona i powiedli go na spotkanie z generałem.
Niemal w tym samym czasie zniknęła Dors Venabili, ale dość długo nie zauważono jej nieobecności. Kiedy się wreszcie zorientowano, nikt się nie domyślał, co się z nią stało, a radosny nastrój gwałtownie zamienił się w niepokój.
Dors Venabili mieszkała w Pałacu Imperialnym dziesięć lat. Jako żona Pierwszego Ministra miała wszędzie wstęp, mogła też przemieszczać się swobodnie z terenów pod kopułą na te na otwartej przestrzeni. Przepustką były odciski jej palców.
W zamieszaniu, które towarzyszyło zabójstwu Cleona, nie anulowano przepustki, teraz więc, po raz pierwszy od tamtego przerażającego dnia, mogła bez przeszkód wydostać się na otwartą przestrzeń.
Zawsze wiedziała, że łatwo uda jej się to zrobić tylko raz, gdyż jeśli ktoś ją przyłapie, przepustka zostanie anulowana… ale właśnie teraz nastał ten właściwy moment.
Niebo pociemniało, gdy wyszła na otwartą przestrzeń, poczuła też nagły spadek temperatury. W świecie okrytym kopułą nocą zawsze było nieco jaśniej niż w warunkach naturalnych, a za dnia światło nie było aż tak jasne. Oczywiście, również temperatury były pod kopułą nieco wyższe, a pogoda odrobinę łagodniejsza niż na otwartych przestrzeniach.
Większość Trantorczyków nie zdawała sobie z tego sprawy, gdyż całe życie spędzali pod kopułą. Dors spodziewała się zmiany warunków atmosferycznych, ale nie miało to dla niej znaczenia.
Szła główną aleją. Właśnie tu otwierała się kopuła, na której skraju stał hotel Brzeg Kopuły. Droga była oczywiście jasno oświetlona, tak więc ciemności niczego nie zmieniały.
Dors wiedziała, że zostanie zatrzymana, nim pokona sto metrów, a może nawet mniej, jeśli wziąć pod uwagę obecną paranoidalną sytuację junty. Obecność kogoś obcego powinna być natychmiast wykryta. I nie rozczarowała się. Nagle pojawił się mały samochód naziemny, a strażnik wrzasnął przez uchylone okno:
— Co tu pani robi?! Dokąd pani idzie?! Dors zignorowała pytanie i szła dalej. Strażnik krzyknął:
— Stój! — Następnie gwałtownie zatrzymał samochód i wysiadł; Dors tego właśnie chciała.
Mężczyzna trzymał miotacz swobodnie — nie zamierzał jej grozić, po prostu demonstrował jego istnienie.
— Pani numer identyfikacyjny — rzucił.
— Chcę twój samochód — powiedziała Dors.
— Co takiego?! — spytał wyraźnie rozwścieczony. — Pani numer identyfikacyjny. Natychmiast! — Podniósł miotacz.
— Nie potrzebujesz mojego numeru identyfikacyjnego — oświadczyła spokojnie Dors, a potem podeszła do strażnika.
Mężczyzna zrobił krok w tył.
— Jeśli się pani nie zatrzyma i nie okaże numeru identyfikacyjnego, zastrzelę panią.
— Nie! Rzuć miotacz!
Mężczyzna zacisnął usta. Zbliżył palec do spustu, ale zanim zdołał go dotknąć, już leżał na ziemi.
Później nie potrafił dokładnie opisać, co się stało. Potrafił jedynie wykrztusić:
— A skąd miałem wiedzieć, że to była Tygrysica? (Miały nadejść takie czasy, że byłby dumny z tego spotkania.) — Poruszała się tak szybko, że nie widziałem dokładnie ani tego, co zrobiła, ani tego, co się stało. W pewnej chwili chciałem ją zastrzelić, gdyż byłem pewien, że to jakaś wariatka, a następnie poczułem, że jestem obezwładniony.
Dors trzymała strażnika w żelaznym uścisku, a jego rękę — tę, w której trzymał miotacz — wykręciła i uniosła wysoko.
— Albo natychmiast rzucisz miotacz, albo złamię ci rękę — syknęła. Gwardzista czuł, że ucisk jego piersi odbiera mu oddech. Uświadomiwszy sobie, że nie ma wyboru, rzucił miotacz.
Venabili puściła go, ale nim zdołał wykonać najmniejszy choćby ruch, zobaczył swój miotacz w dłoni Dors.
— Mam nadzieję, że zostawiłeś detektory na miejscu. Nie próbuj zbyt szybko składać raportu o tym, co się stało… Radzę ci zastanowić się, co powiesz przełożonym. To, że nieuzbrojona kobieta zabrała ci miotacz i samochód, może oznaczać koniec twojej służby dla junty.
Dors uruchomiła pojazd i pomknęła główną drogą. Po dziesięciu latach pobytu na terenach pałacowych wiedziała doskonale, dokąd zmierza. Oficjalny samochód naziemny nie był obcym obiektem na tym terenie i nie mógł być zatrzymany. Jednak Dors chciała szybko dotrzeć do celu, toteż nie żałowała silnika; rozpędziła pojazd do dwustu kilometrów na godzinę. Tym w końcu zwróciła na siebie uwagę. Zignorowała radiowe wezwania, w których domagano się podania przyczyny rozwinięcia takiej prędkości. Wkrótce czujniki samochodu poinformowały ją, że pędzi za nią inny pojazd.
Wiedziała, że zostanie wysłany sygnał ostrzegawczy, a na jej przybycie będą czekały inne samochody naziemne, ale wszystkie one niewiele mogły zdziałać. Raczej nie spróbują też jej rozstrzelać, gdyż nikt nie chciał się narażać na przesłuchania.
Kiedy dotarła do budynku, ku któremu zmierzała, czekały na nią dwa pojazdy. Wysiadła spokojnie i ruszyła do wejścia. Na jej drodze natychmiast stanęło dwóch mężczyzn, najwyraźniej zdumionych, że kierowca nie jest strażnikiem, a kobietą ubraną w cywilne szaty.
— Co pani tu robi? Dlaczego pani tak gnała?
— Mam ważną wiadomość dla pułkownika Hendera Linna — odparła spokojnie.
— Doprawdy? — zapytał szorstko strażnik. Przy wejściu stało już teraz czterech mężczyzn. — Pani numer identyfikacyjny.
— Proszę mnie nie zatrzymywać — rzuciła Dors.
— Powiedziałem: numer identyfikacyjny.
— Tracę przez pana czas.
Nagle jeden z mężczyzn powiedział:
— Wiecie, do kogo ona jest podobna? Do żony byłego Pierwszego Ministra. To doktor Venabili. To… Tygrysica!
Wszyscy jakoś dziwnie cofnęli się o krok, ale jeden oznajmił:
— Jest pani aresztowana.
— Czyżby? — odparła Dors. — Skoro jestem Tygrysica, powinniście wiedzieć, że jestem znacznie silniejsza niż którykolwiek z was, a moje ruchy są o wiele szybsze. Proponuję, byście zaprowadzili mnie spokojnie do środka, a wtedy zobaczymy, co pułkownik Linn ma mi do powiedzenia.
— Jest pani aresztowana — powtórzył strażnik, a w Dors wycelowano cztery miotacze.
— No dobrze. Skoro nalegacie — powiedziała.
Wykonała gwałtowny ruch i nagle dwaj strażnicy padli z jękiem na ziemię. Tymczasem Dors już stała, trzymając miotacze w obu dłoniach.
— Starałam się nie zrobić im krzywdy, ale jest całkiem możliwe, że złamałam im nadgarstki. Pozostaliście wy dwaj, ale potrafię strzelać szybciej niż wy. Jeśli którykolwiek wykona choćby najmniejszy ruch, powtarzam najmniejszy, będę musiała złamać swoje zasady i zabiję was. Bardzo tego nie lubię, więc błagam, nie zmuszajcie mnie, bym musiała to zrobić.
Zapadła absolutna cisza, a dwaj strażnicy stali spokojnie i rzeczywiście się nie ruszali.
— Proponuję — powiedziała Dors — byście zaprowadzili mnie przed oblicze pułkownika, a potem wezwali pomoc medyczną dla kolegów.
Propozycja okazała się zbyteczna. Pułkownik Linn wyłonił się właśnie ze swojego biura.
— Co się tu dzieje? Co…
— Ach! Pan pozwoli, że się przedstawię — zwróciła się do niego Dors. — Jestem doktor Dors Venabili, żona profesora Hariego Seldona. Przybyłam, by zobaczyć się z panem w ważnej sprawie. Tych czterech usiłowało mnie zatrzymać i w rezultacie dwóch jest rannych. Proszę ich odesłać, żebyśmy mogli porozmawiać. Nic panu nie zrobię.
Linn popatrzył na czterech strażników, a potem na Dors i powiedział spokojnie:
— Nic mi pani nie zrobi? Choć tym czterem strażnikom nie udało się pani powstrzymać, na moje wezwanie mogą się tu natychmiast zjawić cztery tysiące.
— To proszę ich wezwać. Choćby nie wiem jak szybko przybyli, i tak nie zdołają pana uratować, jeśli postanowię go zabić. Proszę odwołać strażników, żebyśmy mogli porozmawiać prywatnie. Linn zwolnił strażników i powiedział:
— Dobrze, proszę wejść. Porozmawiamy. Ale ostrzegam panią, doktor Venabili, jestem pamiętliwy.
— Ja też — odpowiedziała Dors. Weszli do siedziby Linna.
— Doktor Venabili, proszę mi dokładnie wyjaśnić, w jakim celu pani tu przybyła — powiedział niemal kurtuazyjnie Linn.
Dors rzuciła mu niezbyt groźny, ale i niezbyt przyjemny uśmiech.
— Może zaczniemy od tego — oznajmiła — że przybyłam tu, by pokazać panu, że mogę się tu przedostać, kiedy tylko zechcę.
— Tak?
— Tak. Mojego męża zabrano na spotkanie z generałem urzędowym samochodem naziemnym eskortowanym przez uzbrojonych żołnierzy. Ja opuściłam hotel mniej więcej w tym samym czasie, pieszo i nieuzbrojona. No i proszę, stoję tu przed panem i jak sądzę, znalazłam się w pałacu wcześniej niż on. Żeby dostać się do pana, musiałam przedrzeć się przez pięciu strażników, wliczając tego, któremu zabrałam pojazd. Przedarłabym się nawet przez pięćdziesięciu.
Linn flegmatycznie skinął głową.
— Jak rozumiem, to panią nazywają czasami Tygrysicą.
— Tak o mnie mówiono. Ale do rzeczy. Przybyłam do pana, gdyż muszę się upewnić, że mojemu mężowi nie stanie się krzywda. Udaje się do jaskini generała, jeśli mogę użyć takiego dramatycznego porównania, więc chcę, by wyszedł z niej bez obrażeń i niewystraszony.
— O ile mi wiadomo, w rezultacie tego spotkania pani mężowi nic się nie stanie. Ale co do pani, chciałbym się dowiedzieć, dlaczego przybyła pani właśnie do mnie. Dlaczego nie poszła pani prosto do generała?
— Bo z was dwóch to pan ma rozum.
Przez chwilę panowało milczenie, po czym Linn stwierdził:
— Taka uwaga mogłaby być wielce niebezpieczna, gdyby ją podsłuchano.
— Bardziej niebezpieczna dla pana niż dla mnie, radzę więc, by upewnił się pan, czy nas nie podsłuchują. No dobrze, jeśli wydaje się panu, że można mnie po prostu uciszyć, a mojego męża uwięzić albo skazać i wykonać egzekucję, to myli się pan. Rozczaruje się pan, sądząc, że nie będę mogła nic zrobić. — Wskazała dwa miotacze leżące przed nią na stole. — Weszłam na tereny pałacowe bez broni. Przed panem stanęłam z dwoma miotaczami. Gdybym nie miała miotaczy, miałabym noże, a jestem ekspertem w posługiwaniu się nimi. A nawet gdybym nie miała ani miotaczy, ani noży, i tak byłabym groźna. Stolik, przy którym siedzimy, jest metalowy i najwyraźniej dość solidny.
— W rzeczy samej.
Dors uniosła dłonie i rozsunęła palce, jakby chciała pokazać, że nie trzyma broni. A potem opuściła ręce i pogładziła powierzchnię stolika.
Nagle podniosła pięść, a następnie grzmotnęła w blat. Głośny trzask, który dał się słyszeć, przypominał niemal uderzenie metalu o metal. Dors uśmiechnęła się i podniosła dłoń.
— Żadnego zadrapania. Żadnego bólu — powiedziała. — Ale zauważy pan, że tam gdzie uderzyłam, w stoliku jest małe wgłębienie. Gdyby ten cios spadł z tą samą siłą na czyjąś czaszkę, ta rozpadłaby się na kawałki. Prawdę mówiąc, nigdy nie zrobiłam czegoś takiego ani nikogo nie zabiłam, choć zraniłam już wielu. Niemniej jednak, jeśli profesorowi Seldonowi spadnie włos z głowy…
— Wciąż pani grozi?
— Obiecuję. Nie zrobię nic, jeśli profesorowi Seldonowi nie stanie się krzywda. W przeciwnym razie, pułkowniku Linn, będę zmuszona okaleczyć lub zabić pana i obiecuję raz jeszcze, to samo zrobię z generałem Tennarem.
— Nie podoła pani całej armii bez względu na to, jak drapieżna z pani tygrysica. I co wtedy? — spytał Linn.
— Znane opowieści bywają przesadzone — powiedziała Dors. — Wcale nie byłam aż tak drapieżna, ale opowiada się o wiele więcej, niż wydarzyło się naprawdę. Pańscy strażnicy stchórzyli, kiedy mnie rozpoznali, i sami będą rozpowiadali tę historię, dodając, jak dostałam się do pana. Pułkowniku Linn, nawet armia może się zawahać, zanim mnie zaatakuje, ale gdyby żołnierze to zrobili i zniszczyli mnie, niech się pan strzeże gniewu ludu. Junta utrzymuje porządek, ale jej władza jest bardzo niepewna, a pan nie będzie chciał pogorszyć tego stanu. Niech pan więc tylko pomyśli, jak proste jest alternatywne rozwiązanie. Wystarczy nie skrzywdzić profesora Hariego Seldona.
— Nie zamierzamy go skrzywdzić.
— To po co to całe spotkanie?
— Nie ma w tym nic niezwykłego. Generała interesuje psychohistoria. Zapisy dotyczące rządu pokazują jasno, że interesował się nią stary imperator Cleon, a także Demerzel, kiedy był Pierwszym Ministrem. Dlaczego my nie mielibyśmy być nią zainteresowani? Tak naprawdę, interesuje nas ona jeszcze bardziej.
— A to dlaczego?
— Bo upłynęło już wiele czasu. Jak rozumiem, początkowo psychohistoria była dość luźnym pomysłem profesora Seldona. Czystą teorią. Przez niemal trzydzieści lat pracował nad nią z coraz większym zapałem oraz z pomocą coraz liczniejszych zespołów. Robił to niemal wyłącznie za pieniądze rządu, więc w pewnym sensie jego odkrycia i techniki są własnością rządu. Zamierzamy zapytać go o psychohistorię, która obecnie musi być znacznie bardziej zaawansowana niż w czasach Demerzela i Cleona, i oczekujemy, że powie nam to, co pragniemy wiedzieć. Chcemy czegoś bardziej praktycznego niż wizja równań kłębiących się w powietrzu. Rozumie mnie pani?
— Tak — odparła Dors, marszcząc czoło.
— I jeszcze jedno. Proszę nie myśleć, że niebezpieczeństwo grozi pani mężowi jedynie ze strony rządu i że gdyby stała mu się krzywda, będzie pani natychmiast musiała zaatakować właśnie nas. Profesor Seldon może mieć całkiem prywatnych wrogów. Nic mi o tym nie wiadomo, ale z pewnością jest to możliwe.
— Zapamiętam to sobie. A teraz chcę, by tak to pan zaaranżował, żebym towarzyszyła mężowi podczas spotkania z generałem. Chcę mieć stuprocentową pewność, że jest bezpieczny.
— Trudno będzie tego dokonać, a poza tym potrzeba na to nieco czasu. Nie można przerywać rozmowy, ale jeśli zechce pani poczekać do końca…
— Radzę to załatwić. Niech pan nie liczy na to, że wystawi mnie do wiatru i pozostanie przy życiu.
Generał Tennar patrzył na Hariego Seldona, wytrzeszczając oczy, a palcami bębnił cicho po biurku, przy którym siedział.
— Trzydzieści lat — powiedział. — Trzydzieści lat, a pan mówi mi, że wciąż nie ma nic do zaprezentowania?
— Właściwie dwadzieścia osiem lat, panie generale. Tennar zignorował jego słowa.
— A wszystko na koszt rządu. Czy pan wie, profesorze, ile miliardów kredytów zainwestowano w pański Projekt?
— Nie mam w tej chwili dokładnych danych, panie generale, ale mamy rejestry, na podstawie których mogę szybko uzyskać odpowiedź na pańskie pytanie.
— My też je mamy. Rząd, profesorze, nie ma nieprzebranych źródeł funduszy. Stare dobre czasy już minęły. My nie podchodzimy do finansów tak niefrasobliwie jak Cleon. Podnoszenie podatków nie jest popularne, a potrzebujemy kredytów na wiele spraw. Wezwałem tu pana w nadziei, że wynagrodzi nas pan w pewien sposób swoją psychohistorią. Skoro pan tego nie potrafi, to muszę powiedzieć całkiem szczerze, będziemy musieli zakręcić kranik. Jeśli zdoła pan kontynuować badanią bez funduszy rządowych, niech pan to robi, chyba że pokaże mi pan coś, co uzasadni ponoszone wydatki. Tylko tyle musi pan zrobić.
— Generale, żąda pan ode mnie rzeczy niemożliwych. Powiem tylko tyle, że nie udzielając mi pomocy rządowej, odrzuca pan przyszłość. Proszę mi dać trochę czasu, a wtedy być może…
— Różne rządy słuchały już tego pańskiego „być może” przez całe dziesięciolecia. Czyż nie jest prawdą, profesorze, że pańska psychohistoria przepowiedziała, że pozycja junty jest niepewna, że moja władza jest niestabilna i że już niedługo upadniemy?
Seldon zmarszczył brwi.
— Technika nie jest jeszcze dostatecznie rozwinięta, bym mógł powiedzieć, że tak właśnie twierdzi psychohistoria.
— A ja panu mówię, że psychohistoria tak właśnie twierdzi i że przekonanie to jest powszechne wśród pracowników Projektu.
— Nie — odpowiedział żarliwie Seldon. — To nieprawda. Możliwe, że kilku z nas zinterpretowało pewne zależności, by wykazać, że junta może być niestabilną formą rządów, ale są też inne zależności, które można z łatwością tak zinterpretować, by wykazać, że jest odwrotnie. Właśnie dlatego musimy kontynuować badania. Obecnie zbyt łatwo można wykorzystać niekompletne dane i mylne rozumowanie, by dojść do takich wniosków, jakich sobie życzymy.
— Jeśli jednak postanowi pan przedstawić wniosek, że rząd jest niestabilny, i powie pan, że psychohistoria to potwierdza, choćby wcale tak nie było, czy nie zwiększy to niestabilności?
— Rzeczywiście, może się tak stać, panie generale. Ale jeśli ogłosimy, że rząd jest stabilny, może to zwiększyć jego stabilność. Wielokrotnie rozmawiałem o tym z imperatorem Cleonem. Można użyć psychohistorii jako narzędzia do manipulowania emocjami ludzi i osiągania krótkoterminowych efektów. Jednak na dłuższą metę przepowiednie okażą się najprawdopodobniej niekompletne bądź całkiem mylne, a wtedy psychohistoria straci pokładane w niej zaufanie i odejdzie w zapomnienie. Jakby jej w ogóle nie było.
— Dość tego! Niech pan mi powie wprost! Co psychohistoria mówi o moim rządzie?
— Wykazuje, jak sądzimy, że są w nim pewne niestabilne elementy, ale nie jesteśmy pewni, i nie możemy być, jak można to pogorszyć czy polepszyć.
— Innymi słowy, psychohistoria mówi panu po prostu to samo, co wiedziałby pan bez niej, i właśnie w to rząd zainwestował niezliczone stosy kredytów.
— Nadejdą takie czasy, że psychohistoria powie nam to, czego nie wiedzielibyśmy bez niej, a wtedy inwestycje zwrócą się, i to wielokrotnie.
— Jak długo jeszcze trzeba będzie na to czekać?
— Mam nadzieję, że niedługo. Przez ostatnie lata zrobiliśmy bardzo obiecujące postępy.
Tennar znów stukał paznokciem w blat biurka.
— To za mało. Proszę mi powiedzieć coś, co mogłoby pomóc. Coś użytecznego.
Seldon zastanowił się, po czym stwierdził:
— Mogę przygotować panu szczegółowy raport, ale to zajmie trochę czasu.
— Oczywiście. Dni, miesiące, lata… i jakoś nigdy nie uda się go napisać. Uważa mnie pan za głupca?
— Nie, oczywiście, że nie, generale. Ale nie chciałbym, by i mnie uważano za głupca. Mogę panu powiedzieć coś, za co sam wezmę pełną odpowiedzialność. Widziałem to w moich badaniach psychohistorycznych, choć mogłem to źle zinterpretować. Skoro jednak pan nalega…
— Nalegam.
— Przed chwilą wspomniał pan o podatkach, mówiąc, że trudno je podnosić. Oczywiście, zawsze trudno to zrobić. Każdy rząd musi sprawować władzę, zbierając fundusze w tej czy w innej formie. Są tylko dwa sposoby na pozyskanie kredytów. Pierwszy to okradanie sąsiada, drugi przekonanie własnych obywateli, by przyznali kredyty dobrowolnie i pokojowo. Ponieważ ustanowiliśmy Imperium Galaktyczne, które od tysięcy lat rozsądnie prowadziło swoje interesy, nie ma mowy o okradaniu jakiegoś sąsiada, z wyjątkiem może okazjonalnych rebelii i represji za nie. To nie zdarza się na tyle często, by mogło wspierać finanse rządu, a nawet gdyby tak było, i tak rząd byłby na tyle niestabilny, że nie przetrwałby długo. — Seldon wziął głęboki oddech i kontynuował: — Tak więc należy zwiększyć liczbę kredytów, prosząc obywateli o przekazanie części ich dochodów na cele rządowe. Ponieważ rząd będzie w takich warunkach pracował wydajnie, obywatele prawdopodobnie lepiej wydadzą w ten sposób swoje kredyty, niż gdyby je odkładali, każdy na swoje potrzeby, żyjąc w niebezpiecznej i chaotycznej anarchii. Chociaż jednak wymagania te są rozsądne, a obywatele lepiej by zrobili, gdyby płacili podatki będące ceną za utrzymanie stabilnego i wydajnego rządu, niestety czynią to niechętnie. Aby przełamać tę niechęć, rządy muszą wyjaśnić, że nie zabierają zbyt wielu kredytów i że biorą pod uwagę prawa oraz korzyści obywateli. Innymi słowy, muszą obniżyć oprocentowanie pobierane od niskich dochodów; muszą pozwolić na różnego rodzaju odpisy, nim zostanie oszacowany podatek, i tak dalej. W miarę upływu czasu sytuacja podatkowa nieuchronnie coraz bardziej się komplikuje, gdyż różne światy, różne sektory na każdym ze światów i różne działy ekonomii domagają się specjalnego traktowania. W rezultacie aparat podatkowy rozrasta się niepomiernie i komplikuje, i coraz trudniej go kontrolować. Przeciętny obywatel nie potrafi już zrozumieć, dlaczego i ile musi płacić podatków, co mu wolno, a czego nie. Rząd i agencja podatkowa bardzo często również tego nie wiedzą. Co więcej, wciąż trzeba przeznaczać coraz większe części zbieranych funduszy na prowadzenie bardzo wymyślnej działalności podatkowej: na gromadzenie danych, ściganie przestępstw podatkowych. Tak więc mimo wszelkich wysiłków zmniejsza się ilość kredytów przeznaczanych na dobre i użyteczne cele. W rezultacie sytuacja podatkowa wpływa na wszystkie dziedziny, nawet staje się powodem niezadowolenia i zamieszek. W książkach historycznych tendencyjnie przypisuje się te sprawy chciwym biznesmenom, skorumpowanym politykom, brutalnym wojownikom czy ambitnym wicekrólom, ale to tylko jednostki, które czerpią korzyści z nadmiernego wzrostu podatków.
— Czy chce mi pan powiedzieć, że nasz system podatkowy jest zbyt skomplikowany? — spytał ostro generał.
— Gdyby nie był, to o ile mi wiadomo, byłby to jedyny taki przypadek w historii — stwierdził Seldon. — Psychohistoria mówi mi, że wzrost podatków jest nieunikniony.
— Co w takim razie mamy zrobić?
— Tego nie umiem panu powiedzieć. Właśnie dlatego chciałbym przygotować raport, co jak pan wspomniał, może zająć nieco czasu.
— Dajmy sobie spokój z raportem. To system podatkowy jest zbyt skomplikowany, prawda? Czyż nie to chciał pan powiedzieć?
— Być może tak jest — odparł ostrożnie Seldon.
— I żeby to zmienić, ktoś musi go uprościć., tak bardzo jak to tylko możliwe.
— Musiałbym przeanalizować…
— Nonsens. Przeciwieństwem systemu skomplikowanego jest system maksymalnie uproszczony. Nie potrzebuję pańskiego raportu, by to zrozumieć.
— Będzie, jak pan chce, generale — rzekł Seldon.
W tym momencie generał spojrzał w górę, jakby go zawołano — i rzeczywiście tak było. Zacisnął dłonie, a w pokoju pojawiły się holowizyjne wizerunki pułkownika Linna i Dors Venabili.
Seldon, jak rażony piorunem, krzyknął:
— Dors! Co tu robisz?!
Generał nie odezwał się ani słowem, ale zmarszczył brwi w ponurym grymasie.
Generał miał złą noc, a co łatwo zrozumieć, równie złą noc miał pułkownik. Spotkali się teraz obaj i obaj byli zakłopotani.
— Powiedz mi jeszcze raz, co zrobiła ta kobieta — polecił Tennar.
Linn wyglądał, jak gdyby miał na ramionach ogromny ciężar.
— To Tygrysica. Tak ją nazywają. Nie wiem dlaczego, ale wygląda tak, jakby nie była w pełni człowiekiem. Jest kimś w rodzaju niesamowicie przygotowanego wojownika, bardzo pewnego siebie… i generale, przerażającego.
— Przestraszyła cię? Samotna kobieta?
— Proszę mi pozwolić zrelacjonować dokładnie, co zrobiła, i dorzucić jeszcze kilka szczegółów. Nie wiem, na ile prawdziwe są wszystkie opowieści o niej, ale to, co się stało wczoraj wieczorem, jest aż nadto prawdziwe.
Linn raz jeszcze opowiedział historię, a generał słuchał jej, wydymając policzki.
— Źle — powiedział. — Co teraz zrobimy?
— Myślę, że nie mamy wyboru. Chcemy psychohistorii…
— Tak, to prawda — potwierdził generał. — Seldon powiedział mi coś o podatkach, co… Nieważne. W tej chwili nie o to chodzi. Mów dalej.
Linn, który w wielkim zdenerwowaniu pozwolił sobie na okazanie cienia zniecierpliwienia, kontynuował:
— Jak już mówiłem, chcemy psychohistorii, ale bez Seldona. On i tak jest już skończony. Im dłużej się mu przyglądam, tym wyraźniej widzę starzejącego się naukowca, żyjącego tym, czego dokonał w przeszłości. Miał niemal trzydzieści lat, by osiągnąć sukces w psychohistorii, ale mu się nie udało. Bez niego, z nowymi ludźmi u steru, psychohistoria może się szybciej rozwinąć.
— Tak, zgadzam się. A co z tą kobietą?
— No właśnie. Nie braliśmy jej pod uwagę, gdyż bardzo dbała, żeby pozostać na drugim planie. Teraz jednak jestem prawie pewien, że dopóki ta kobieta pozostanie przy życiu, dopóty trudno będzie, a może nawet nie sposób usunąć Seldona po cichu, nie wciągając w to rządu.
— Naprawdę wierzysz, że ona mogłaby nam obu poważnie zagrozić, gdyby dowiedziała się, że skrzywdziliśmy jej męża? — spytał generał, wydymając pogardliwie usta.
— Naprawdę w to wierzę. Co więcej, podejrzewam, że mogłaby wszcząć bunt. Zrobi dokładnie to, co obiecała.
— Stajesz się tchórzem.
— Proszę, generale, ja tylko usiłuję postępować rozsądnie. Nie wycofuję się. Musimy się zająć tą Tygrysica. — Przerwał i zastanawiał się przez chwilę. — Prawdę mówiąc, moi informatorzy mówili o tym, ale przyznaję, że nie przywiązywałem do tego wystarczającej wagi.
— Jak twoim zdaniem możemy się jej pozbyć?
— Nie wiem — odpowiedział Linn, a potem wolno dodał: — Ale może ktoś inny wie.
Seldon także miał złą noc, a i dzień nie zapowiadał się o wiele lepiej. Nieczęsto złościł się na Dors, ale tym razem rozzłościł się okropnie.
— Jak mogłaś tak głupio postąpić?! — rzucił. — Mało ci było, że wszyscy zatrzymaliśmy się w Brzegu Kopuły? Przecież już to wystarczyło, by jakiś paranoiczny władca pomyślał o spisku.
— Dlaczego? Nie byliśmy uzbrojeni, Hari. Przybyliśmy tam na zakończenie obchodów twoich urodzin. Nie stanowiliśmy dla nikogo zagrożenia.
— Tak, ale potem ty dokonałaś tej swojej inwazji na tereny pałacowe. To niewybaczalne. Pognałaś do pałacu, by przeszkodzić w moim spotkaniu z generałem, chociaż wielokrotnie i wyraźnie mówiłem, że nie chcę, byś się tam pojawiła. Wiesz, że miałem własne plany.
— Twoje pragnienia, rozkazy i plany są na drugim miejscu, jeśli chodzi o twoje bezpieczeństwo. Dla mnie to było najważniejsze.
— Nie byłem w niebezpieczeństwie.
— Nie zakładałabym tego tak beztrosko. Dokonano już dwóch zamachów na twoje życie. Dlaczego myślisz, że nie będzie trzeciego?
— Tych dwóch zamachów dokonano, gdy byłem Pierwszym Ministrem. Wtedy pewnie warto było mnie zabić. Kto chciałby zabić starzejącego się matematyka?
— Właśnie tego chciałam się dowiedzieć i temu chciałam zapobiec. Muszę zacząć od zadania kilku pytań uczestnikom Projektu.
— Nie. Tylko zmartwiłabyś moich ludzi. Zostaw ich w spokoju.
— Właśnie tego nie mogę zrobić. Hari, mam cię chronić i zajmowałam się tym przez dwadzieścia osiem lat. Nie możesz mnie teraz powstrzymać.
Z wyrazu jej oczu łatwo było wyczytać, że bez względu na pragnienia czy rozkazy Hariego zamierzała robić swoje. Najważniejsze było bezpieczeństwo Seldona.
— Mogę ci przerwać, Yugo?
— Oczywiście, Dors — powiedział Yugo Amaryl, uśmiechając się szeroko. — Ty mi nigdy nie przeszkadzasz. Co mogę dla ciebie zrobić?
— Usiłuję poznać kilka szczegółów i zastanawiałam się, czy mógłbyś mi w tym pomóc.
— Jeśli potrafię.
— Macie w Projekcie coś, co nazywacie Pierwszym Radiantem. Słyszę o nim od czasu do czasu. Hari mówi o nim, więc chyba sobie wyobrażam, jak wygląda, gdy jest włączony, ale właściwie nigdy nie widziałam go w działaniu. Chciałabym, żebyś mi go pokazał. Amaryl spoglądał niepewnie.
— Właściwie Pierwszy Radiant jest najbardziej strzeżoną częścią Projektu, a ty nie jesteś na liście osób, które mają do niego dostęp.
— Wiem, ale skoro znamy się od dwudziestu ośmiu lat…
— No i jesteś żoną Hariego. Myślę, że możemy nagiąć ten przepis. Mamy tylko dwa ukończone radianty. Jeden jest w biurze Hariego, a drugi u mnie. Właśnie tu.
Dors popatrzyła na masywny czarny sześcian na środkowym biurku. Nie wyróżniał się niczym szczególnym.
— Czy to jest to?
— Tak. Gromadzi równania opisujące przyszłość.
— Jak dostajecie się do tych równań?
Amaryl przesunął kontakt i w pokoju natychmiast zrobiło się ciemno; a potem radiant ożył, świecąc różnorodnymi kolorami. Dokoła Dors pojawiły się symbole, strzałki, linie i różnego rodzaju znaki matematyczne. Wydawało się, że poruszają się, wirują, ale kiedy skupiła wzrok na jakimś szczególe, wyglądał na nieruchomy.
— I to ma być przyszłość? — spytała.
— Może być — odpowiedział Amaryl, wyłączając urządzenie. — Pokazałem ci wszystko w postaci rozszerzonej, żebyś mogła zobaczyć symbole. Bez rozszerzenia nie widać nic oprócz świetlnych wzorów w ciemności.
— Więc studiując te równania, potrafisz zrozumieć, co przyniesie nam przyszłość?
— Teoretycznie. — Pokój wyglądał teraz tak jak poprzednio. — Są jednak dwa problemy.
— Och. Na czym polegają?
— Po pierwsze, tych równań nie wymyślił żaden człowiek. Po prostu spędziliśmy dziesiątki lat, programując coraz potężniejsze komputery, a one stworzyły i zapisały te równania, choć oczywiście nie wiemy, czy są one prawdziwe i znaczące. To zależy całkowicie od tego, jak prawdziwe i znaczące było pierwotne oprogramowanie.
— W takim razie mogą być całkiem nieprawdziwe.
— Mogą.
Amaryl przetarł oczy, a Dors nie mogła się oprzeć wrażeniu, że przez ostatnie kilka lat bardzo się postarzał. Był młodszy od Hariego o prawie dwanaście lat, a wyglądał na znacznie starszego.
— Oczywiście, mamy nadzieję — kontynuował zmęczonym głosem — że nie są całkiem nieprawdziwe, ale tu pojawia się druga trudność. Chociaż obaj z Harim sprawdzaliśmy je i modyfikowaliśmy przez całe dziesięciolecia, wciąż nie jesteśmy pewni, co oznaczają. Stworzył je komputer, dlatego z samego założenia powinny coś oznaczać… ale co?
Pewne ich fragmenty opracowaliśmy. Prawdę mówiąc, w tej chwili zajmuję się czymś, co nazywamy sekcją A-23, szczególnie zawiłym systemem wzajemnych relacji. Do tej pory nie potrafiliśmy dopasować jej do czegokolwiek we wszechświecie. Jednak z każdym rokiem robimy postępy, dlatego z ufnością patrzę w przyszłość i mam nadzieję na stworzenie psychohistorii, która będzie właściwą i użyteczną techniką zajmującą się przyszłością.
— Ilu ludzi ma dostęp do Pierwszych Radiantów?
— Ma go każdy matematyk biorący udział w Projekcie, ale nie natychmiast. Trzeba się zwrócić o pozwolenie oraz przydział czasu, a Pierwszy Radiant musi być dostosowany do tego fragmentu równań, którym chce się zająć matematyk. Nieco się to komplikuje, gdy wszyscy chcą go używać w tym samym czasie. Obecnie jest pewien zastój, być może dlatego, że wciąż jesteśmy pod wrażeniem obchodów urodzin Hariego.
— Czy w planie jest skonstruowanie dodatkowych radiantów? Amaryl wydął usta.
— I tak, i nie. Bardzo przydałby się jeszcze trzeci, ale wtedy ktoś musiałby za niego odpowiadać. To nie może być wspólna własność. Zaproponowałem Hariemu, żeby Tamwile Elar… znasz go chyba…
— Tak, znam.
— Więc zaproponowałem, żeby Elar miał trzeci radiant. Zapisane przez niego równania achaotyczne oraz elektrowyświetlacz jego pomysłu sprawiają, że po mnie i Harim jest uważany za trzeciego człowieka w Projekcie. Jednak Hari się waha.
— Wiesz dlaczego?
— Jeśli Elar dostanie radiant, to już oficjalnie będzie uważany za trzeciego człowieka w Projekcie. Wyprzedzi wtedy innych matematyków, starszych od niego i mających mocniejszą pozycję. Można nawet powiedzieć, że spowodowałoby to pewne trudności natury politycznej. Sądzę, że nie powinniśmy tracić czasu na zamartwianie się polityką wewnętrzną, ale Hari… No cóż, przecież znasz Hariego.
— Tak, znam go. Przypuśćmy, że powiem ci, że Linn widział Pierwszy Radiant — powiedziała nagle Dors.
— Linn?
— Pułkownik Hender Linn z junty. Sługus Tennara.
— Bardzo wątpię, Dors.
— Mówił o równaniach, które obracają się jak spirale, a ja właśnie zobaczyłam je wytworzone przez Pierwszy Radiant. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że on tu był i widział radiant w działaniu.
Amaryl pokręcił głową.
— Nie mogę sobie wyobrazić, by ktokolwiek przyprowadził członka junty do biura Hariego czy mojego.
— Powiedz mi, który z uczestników Projektu mógłby twoim zdaniem współpracować w taki sposób z juntą?
— Żaden — odpowiedział stanowczo Amaryl i widać było, że naprawdę wierzy w to, co mówi. — To nie do pomyślenia. Może Linn nigdy nie widział radianta, a jedynie opowiedziano mu o nim.
— Kto mógłby mu o nim opowiedzieć? Matematyk pomyślał przez chwilę, po czym odparł:
— Nikt.
— No dobrze, przed chwilą mówiłeś o polityce wewnętrznej w związku z możliwością przekazania Elarowi trzeciego egzemplarza radianta. Przypuszczam, że w takim projekcie jak ten, w którym uczestniczą setki ludzi, stale są jakieś waśnie czy kłótnie.
— O tak. Biedny Hari rozmawia ze mną o tym co jakiś czas. Musi radzić sobie z nimi w ten czy inny sposób, a wyobrażam sobie, ile sprawia mu to kłopotów.
— Czy te kłótnie są na tyle poważne, że przeszkadzają w pracy nad Projektem?
— Niezbyt.
— Czy są tu ludzie kłótliwsi lub drażliwsi niż inni? Krótko mówiąc, czy są tacy, których można by się pozbyć i być może w ten sposób zakończyć dziewięćdziesiąt procent waśni kosztem pięciu lub sześciu procent personelu?
Amaryl uniósł brwi.
— To wygląda na dobry pomysł, ale nie wiem, kogo mielibyśmy się pozbyć. Nie znam wszystkich szczegółów polityki wewnętrznej.
— To dziwne — stwierdziła Dors. — Czy w ten sposób nie zaprzeczasz wiarygodności psychohistorii?
— Jak to?
— Jak możecie twierdzić, że osiągnęliście punkt, w którym potraficie przepowiadać przyszłość i sterować nią, jeśli nie potraficie analizować i korygować czegoś tak dobrze poznanego i przeanalizowanego jak kłótnie w samym Projekcie, po którym tak wiele sobie obiecujecie?
Amaryl zachichotał cicho. Jak na niego było to niezwykłe, gdyż nie był człowiekiem wesołego usposobienia.
— Przepraszam, Dors, ale poruszyłaś problem, który rozwiązaliśmy po dłuższej dyskusji. Wiele lat temu Hari rozpoznał równania przedstawiające trudności, które wynikają z tarć personalnych, a ja uzupełniłem je w zeszłym roku. Odkryłem, że są sposoby, dzięki którym można tak zmienić równania, by wykazywały redukcję tarć osobistych. Jednak w każdym takim wypadku redukcja tarć w jednym miejscu oznacza narastanie tarć w innym. W obrębie zamkniętej grupy, z której nie odchodzą starzy członkowie ani nie dołączają do niej nowi, nigdy nie było jakiegoś wielkiego spadku czy też wzrostu napięcia. Za pomocą równań achaotycznych Elara udowodniłem, że taka jest prawda pomimo oczywistych działań podejmowanych przez kogokolwiek. Hari nazywa to „prawem zachowania problemów osobistych”. To legło u podstaw poglądu, że dynamika społeczna ma swoje prawa zachowania tak samo jak fizyka, i prawdę mówiąc, właśnie te prawa dały nam najlepsze narzędzia pozwalające rozwiązywać rzeczywiście kłopotliwe aspekty psychohistorii.
— To wszystko robi wrażenie — powiedziała Dors — ale co będzie, jeśli dojdziecie do wniosku, że absolutnie niczego nie da się zmienić, że to, co jest złe, zachowano, a żeby uchronić Imperium od katastrofy, wystarczy jedynie zwiększyć poziom destrukcji innego rodzaju?
— Właściwie niektórzy sugerowali coś takiego, ale ja w to nie wierzę.
— Bardzo dobrze. Ale wróćmy do rzeczywistości. Chciałabym spytać, czy jakiekolwiek tarcia między członkami Projektu zagrażają Hariemu. Mam na myśli zagrożenie fizyczne.
— Czy coś grozi Hariemu? Oczywiście, że nie. Jak możesz sugerować coś takiego?
— Nie ma nikogo, kto jest niechętny Hariemu, kto uważa go za zadzierającego nosa aroganta i egoistę, który zbyt chętnie przypisuje sobie wszelkie zasługi? Albo czy ktoś nie jest mu niechętny tylko dlatego, że od tak dawna jest szefem Projektu?
— Nigdy nie słyszałem, by ktoś mówił coś takiego o Harim. Dors wyglądała na rozczarowaną.
— Wątpię oczywiście, by ktoś mówił coś takiego przy tobie. Niemniej dziękuję ci, Yugo, za pomoc i za to, że poświęciłeś mi tyle czasu.
Amaryl popatrzył za wychodzącą Dors. Rozmowa nieco go rozstroiła, ale po chwili wrócił do pracy i nie zaprzątał już sobie głowy niczym innym.
Niewiele było powodów, które na jakiś czas odciągnęłyby Hariego Seldona od pracy. Wizyta w mieszkaniu Raycha, tuż poza terenami uniwersyteckimi, niewątpliwie była jednym z nich i przepełniała go miłością do przybranego syna. Raych był dobry, zdolny i lojalny, a poza tym miał niezwykłą umiejętność wzbudzania zaufania i miłości u innych ludzi. Helikończyk zauważył to już wtedy, gdy Raych był dwunastoletnim ulicznikiem i przypadł do serca jemu oraz Dors. Pamiętał, jak chłopak wzruszył Rashelle, byłego burmistrza Wye. Pamiętał też, jak zaufał mu Joranum, co doprowadziło go do zguby. Raych zdołał nawet podbić serce pięknej Manelli. Hari nie do końca rozumiał naturę tej szczególnej właściwości, którą ucieleśniał Raych, ale cieszył się z każdego spotkania z przybranym synem.
Wszedł do mieszkania, pytając jak zwykle:
— Wszystko w porządku?
Raych odłożył materiał holograficzny, nad którym pracował, i wstał, by powitać ojca.
— Wszystko w porządku, tato.
— Nie słyszę Wandy.
— Bo jej tu nie ma. Robi z matką zakupy.
Seldon usiadł i uśmiechając się, spoglądał na rozrzucone materiały pomocnicze.
— Jak się ma twoja książka?
— Książka doskonale, tylko ja mogę tego nie wytrzymać — westchnął. — Ale chociaż raz uderzymy we właściwe miejsce w Dahlu. Dasz wiarę, że nikt do tej pory nie napisał książki poświęconej temu sektorowi?
Seldon zauważył, że za każdym razem, gdy Raych mówił o rodzimym sektorze, uwydatniał się jego dahlijski akcent.
— A co u ciebie, tato? — spytał Raych. — Cieszysz się, że uroczystości się skończyły?
— Niezmiernie. Żal mi było każdej straconej na nie minuty.
— Jakoś nikt tego nie zauważył.
— Wiesz przecież, że musiałem przybrać odpowiednią maskę. Nie chciałem popsuć obchodów innym.
— Pewnie byłeś zły, że mama uganiała się za tobą po całych terenach pałacowych. Mówią o tym wszyscy moi znajomi.
— Jasne, że byłem zły. Twoja matka, Raych, jest najcudowniejszą osobą na świecie, ale bardzo trudno utrzymać ją w ryzach. Mogła zniweczyć moje plany.
— A co to za plany, tato?
Seldon oparł się wygodnie. Zawsze przyjemnie było porozmawiać z kimś, komu się całkowicie ufa i kto nie wie nic o psychohistorii. Nieraz przecież musiał przeganiać myśli dotyczące Raycha i skupiać się na czymś bardziej sensownym.
— Czy na pewno jesteśmy zabezpieczeni przed podsłuchem?
— Cały czas.
— To dobrze. Musiałem skierować myśli generała Tennara na odpowiednie tory.
— Jakie tory?
— Cóż, omówiłem z grubsza podatki i wykazałem, że jeśli usiłuje się rozłożyć system podatkowy równo na obywateli, to rozrasta się on coraz bardziej, komplikuje, staje się nieporęczny i kosztowny. Wypływa z tego oczywisty wniosek, że system podatkowy musi zostać uproszczony.
— To wydaje się sensowne.
— No właśnie, ale możliwe, że w rezultacie naszej małej dyskusji Tennar przesadzi w uproszczeniach. Widzisz, system podatkowy przestaje być efektywny w obu skrajnościach. Zbyt skomplikowany sprawia, że ludzie nie potrafią go zrozumieć i płacą za przerost kosztownej organizacji. Jeśli natomiast nadmiernie go uprościć, ludzie zaczną uważać, że to nie w porządku, i będą coraz bardziej rozgoryczeni. Najprostszym podatkiem jest pogłówne, kiedy każdy obywatel płaci taką samą kwotę, choć w tym wypadku nie sposób przeoczyć niesprawiedliwości, która każe tak samo traktować bogatych i biednych.
— A ty nie wyjaśniłeś tego generałowi?
— Jakoś nie miałem okazji.
— Myślisz, że on spróbuje wprowadzić pogłówne?
— Myślę, że ma taki zamiar. Jeśli tak jest, nastąpi przeciek informacji, a już to wystarczy, by wybuchły zamieszki, które być może zachwieją rządem.
— Zrobiłeś to celowo, tato?
— Oczywiście. Raych pokręcił głową.
— Właściwie cię nie rozumiem — powiedział. — W życiu osobistym jesteś tak słodki i miły jak nikt w całym Imperium. A mimo to rozmyślnie stworzyłeś sytuację, która może pociągnąć za sobą zamieszki, tłumienie buntu i śmierć. Może się wydarzyć wiele zła. Pomyślałeś o tym, tato?
Seldon rozparł się wygodnie w fotelu i rzekł ze smutkiem:
— Nie mogę myśleć o niczym innym. Kiedy zaczynałem badania nad psychohistorią, wydawała mi się czysto akademicką dziedziną. Według wszelkiego prawdopodobieństwa można jej było nigdy nie opracować, a nawet gdyby została opracowana, zastosowanie jej w praktyce wydawało się wątpliwe. Ale upływały dziesięciolecia, a my wiedzieliśmy coraz więcej, aż wreszcie nadszedł czas, gdy koniecznie trzeba ją wprowadzić w życie.
— Żeby ginęli ludzie?
— Nie, żeby zginęło mniej ludzi. Jeśli nasze analizy psychohistoryczne są poprawne, junta nie przetrwa dłużej niż parę łat i jest kilka scenariuszy jej upadku. Wszystkie będą dość krwawe. Ta metoda, myślę o sztuczce z podatkami, powinna załatwić sprawę łagodniej i delikatniej niż inne. Jeśli oczywiście, powtarzam, nasze analizy dają poprawne wyniki.
— A co, jeśli nie są poprawne?
— W takim wypadku nie wiemy, co się może zdarzyć. A jednak psychohistorią musi osiągnąć taki punkt, w którym możną ją będzie zastosować. Czekaliśmy na to od lat. W pewnym sensie ta sztuczka z podatkami jest naszym pierwszym wielkim eksperymentem psychohistorycznym.
— Muszę przyznać, że to brzmi bardzo prosto.
— Ale wcale nie jest proste. Nie masz pojęcia, jak złożona jest psychohistoria. Nic nie jest łatwe. Pogłówne wprowadzano od czasu do czasu w dziejach ludzkości. Nigdy nie było popularne i nieuchronnie budziło takie czy inne sprzeciwy, niemniej prawie nigdy nie doprowadziło do gwałtownej zmiany rządu. Mimo wszystko siła rządowego ucisku może być zbyt wielka albo ludzie mogą oponować pokojowo i w ten sposób osiągnąć przywrócenie równowagi. Gdyby pogłówne przynosiło niezmiennie lub choćby tylko czasami fatalne skutki, żaden rząd nie próbowałby go wprowadzać. A mimo to wciąż się do niego wraca właśnie dlatego, że nie przynosi tak zgubnych skutków. Jednak sytuacja na Trantorze nie jest całkiem normalna. Istnieją pewne zakłócenia, wyraźnie widoczne w analizie psychohistorycznej, na podstawie których możemy wnioskować, że niechęć będzie szczególnie silna, a represje bardzo słabe.
— Mam nadzieję, że to się uda — rzekł z powątpiewaniem Raych. — Ale czy nie sądzisz, że generał powie, że kierował się radą psychohistoryka, i pociągnie cię za sobą?
— Przypuszczam, że zarejestrował nasze spotkanie, ale jeśli upubliczni nagranie, wyraźnie będzie widać, że naciskałem, by poczekał, aż odpowiednio przeanalizuję sytuację i przygotuję raport, a on odmówił.
— A co o tym wszystkim myśli mama?
— Nie rozmawiałem z nią na ten temat — powiedział Seldon. — Jej myśli zaprząta coś całkiem innego.
— Naprawdę?
— Tak. Usiłuje wytropić jakiś głęboko zakonspirowany spisek w Projekcie… wymierzony we mnie! Jak sądzę, podejrzewa, że w Projekcie jest wielu ludzi, którzy chcieliby się mnie pozbyć. — Seldon westchnął. — Chyba sam jestem jednym z nich. Chciałbym się pozbyć siebie jako dyrektora Projektu, bo wtedy innym pozostawiłbym odpowiedzialność za psychohistorię.
— Mamę dręczy sen Wandy — rzekł Raych. — Wiesz, jak ona podchodzi do chronienia ciebie. Założę się, że nawet sen o twojej śmierci wystarczyłby, żeby zaczęła podejrzewać istnienie spisku mającego na celu zgładzenie cię.
— Jestem przekonany, że nic takiego nie istnieje.
Na samą myśl o spisku obaj mężczyźni roześmiali się.
W małym laboratorium, w którym znajdował się elektrowyświetlacz, z jakiegoś powodu utrzymywano temperaturę nieco niższą niż normalna, a Dors Venabili zastanawiała się, dlaczego tak właśnie jest. Siedziała cicho, czekając, aż jedna z pracownic skończy to, co robiła.
Dors przyjrzała się uważnie szczupłej kobiecie o pociągłej twarzy.
Właściwie nie była atrakcyjna z tymi wąskimi ustami i cofniętą szczęką, ale w jej piwnych oczach jaśniała inteligencja. Na błyszczącej plakietce umieszczonej na biurku widniało nazwisko CINDA MONAY. W końcu kobieta odwróciła się do Dors i powiedziała:
— Przepraszam panią, doktor Venabili, ale są pewne procedury, których nie można przerwać nawet dla żony dyrektora.
— Byłabym rozczarowana, gdyby zaniedbała pani obowiązki z mojego powodu. Mówiono mi o pani w samych superlatywach.
— Miło mi to słyszeć. Kto mnie tak chwalił?
— Kilku ludzi — odparła Dors. — O ile dobrze rozumiem, jest pani jednym z najwybitniejszych spośród tych pracowników Projektu, którzy nie są matematykami.
Monay skrzywiła się.
— Istnieje tendencja do oddzielania nas od arystokracji matematyków. Ja uważam, że skoro jestem osobą o wybitnych zdolnościach, to tym samym jestem wybitnym członkiem Projektu. Nie ma dla mnie znaczenia, że nie jestem matematykiem.
— Takie podejście wydaje mi się rozsądne. Jak długo pracuje pani na rzecz Projektu?
— Dwa i pół roku. Wcześniej ukończyłam radiologię na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Streelinga, a jednocześnie pracowałam kilka lat jako praktykantka w Projekcie.
— Rozumiem, że dobrze radziła sobie pani w Projekcie.
— Dwukrotnie awansowałam, doktor Venabili.
— Czy zetknęła się tu pani z jakimiś trudnościami, doktor Monay? Wszystko, co pani powie, pozostanie między nami.
— Praca jest oczywiście trudna, ale jeśli ma pani na myśli problemy ze współpracownikami, to odpowiedź brzmi „nie”. A przynajmniej nie ma ich więcej, niż można by się spodziewać w tak wielkim i złożonym projekcie jak ten.
— Co pani przez to rozumie?
— Okazjonalne sprzeczki czy kłótnie. Wszyscy jesteśmy ludźmi.
— Ale to nic poważnego?
— Nic poważnego — odpowiedziała Monay, kręcąc głową.
— Powiedziano mi, doktor Monay, że jest pani odpowiedzialna za rozwój urządzenia ważnego z punktu widzenia obsługi Pierwszego Radianta. Dzięki niemu do radianta można wprowadzić więcej informacji.
Na ustach Monay pojawił się radosny uśmiech.
— Wie pani o tym? Tak, zajmuję się elektrowyświetlaczem. Kiedy został udoskonalony, profesor Seldon założył to małe laboratorium i postawił mnie na czele zespołu prowadzącego prace dotyczące tej tematyki.
— Dziwię się, że tak ważny postęp nie oznaczał automatycznie awansu na wyższy szczebel w Projekcie.
— No cóż — odparła Monay; wyglądała na nieco zażenowaną — nie chcę przypisywać sobie wszelkich zasług. Właściwie moja praca jest tylko technicznej natury… lubię myśleć, że jestem bardzo utalentowanym technikiem.
— A kto z panią pracował?
— Nie wie pani? Tamwile Elar. To on opracował podstawy teoretyczne, dzięki którym mogło powstać zaprojektowane i zbudowane przeze mnie urządzenie.
— Czy to oznacza, że on przypisuje sobie zasługę?
— Nie, nie. Nie powinna pani tak myśleć. Doktor Elar nie jest tego typu człowiekiem. Bardzo podkreśla mój udział w pracy. Szczerze mówiąc, to on chciał, by urządzenie określono naszymi nazwiskami, ale nie mógł tego zrobić.
— Dlaczego?
— No wie pani, taka jest zasada profesora Seldona. Wszelkie urządzenia pomocnicze i równania mają mieć nazwy funkcjonalne, a nie personalne… żeby uniknąć urażenia kogokolwiek. Dlatego nasze urządzenie nazwano po prostu elektrowyświetlaczem. Kiedy jednak pracujemy razem, Elar określa je naszymi nazwiskami i powiem pani, doktor Venabili, wspaniale to brzmi. Być może kiedyś wszyscy członkowie Projektu będą używali tego określenia. Mam nadzieję, że tak się stanie.
— Ja też mam taką nadzieję — powiedziała uprzejmie Dors. — Z tego, co pani mówi, wnioskuję, że Elar jest bardzo porządnym człowiekiem.
— Ależ tak — potwierdziła szczerze Monay. — Bardzo poświęca się pracy. W tej chwili pracuję nad nową wersją urządzenia, które jest potężniejsze i które nie całkiem jeszcze rozumiem. Mam na myśli jego przeznaczenie. Jednak Elar pomaga mi, jak może.
— I robi pani postępy?
— Oczywiście. Prawdę mówiąc, przekazałam doktorowi Elarowi prototyp, który zamierza przetestować. Jeśli zadziała, będziemy posuwać się dalej.
— To doskonale — przyznała Dors. — Jak pani myśli, co by się stało, gdyby profesor Seldon musiał zrezygnować ze stanowiska dyrektora Projektu? Gdyby musiał przejść na emeryturę?
Monay wyglądała na zdziwioną.
— Czy pan profesor zamierza przejść na emeryturę?
— Nie wiem. Przedstawiam pani jedynie hipotetyczne założenie. Przypuśćmy, że przejdzie na emeryturę. Kto pani zdaniem mógłby zostać jego następcą? Z tego, co pani powiedziała, wnoszę, że na stanowisku nowego dyrektora chętnie widziałaby pani Tamwile Elara.
— Tak, rzeczywiście — odparła Monay po chwili wahania. — Jeśli o to chodzi, jest najbłyskotliwszym z nowych ludzi w Projekcie i sądzę, że mógłby najlepiej nim zarządzać. Tyle że jest dość młody. Jest wielu starych grzybów — cóż, wie pani, kogo mam na myśli — którzy nie dopuszczą, by ubiegł ich taki młody pętak.
— Ma pani na myśli kogoś konkretnego? Proszę pamiętać, że nasza rozmowa jest poufna.
— Kilku, a wśród nich doktora Amaryla. Pewnie on zostanie następcą profesora.
— Tak, rozumiem, co pani ma na myśli. — Dors wstała. — No cóż, bardzo dziękuję pani za pomoc. Może już pani wrócić do swojej pracy.
Dors wyszła, myśląc o elektrowyświetlaczu. I o Amarylu.
— Znów tu jesteś, Dors — powiedział Yugo Amaryl.
— Przepraszam, Yugo. Wiem, że nachodzę cię już drugi raz w tym tygodniu. Właściwie nikogo nie widujesz zbyt często, prawda?
— Nie zachęcam ludzi do składania mi wizyt — odparł Amaryl. — Zazwyczaj przeszkadzają mi i przerywają tok myślenia. Ale nie ty, Dors. Ty i Hari jesteście mi szczególnie bliscy. Nie ma dnia, bym nie pamiętał, co dla mnie zrobiliście.
Dors machnęła ręką.
— Daj spokój, Yugo. Pracowałeś tak sumiennie dla Hariego, że to, co dla ciebie zrobiliśmy, już dawno zostało spłacone. Co słychać w Projekcie? Hari nigdy o tym nie mówi… a przynajmniej nie rozmawia o tym ze mną.
Amarylowi pojaśniała twarz i cały jakby się ożywił.
— Jest dobrze. Bardzo dobrze. Trudno mówić o tym, nie używając terminów matematycznych, ale postęp, jaki osiągnęliśmy w ciągu ostatnich dwóch lat, jest zdumiewający. Właściwie zrobiliśmy więcej niż przez wszystkie poprzednie lata. Można powiedzieć, że po dziesięcioleciach bezowocnych wysiłków wreszcie mamy coś konkretnego.
— Słyszałam, że sytuację zmieniły te nowe równania opracowane przez doktora Elara.
— Równania achaotyczne? Tak. Okazały się niezwykle pomocne.
— Pomógł też elektro wyświetlacz. Rozmawiałam z kobietą, która go zaprojektowała.
— Z Cindą Monay?
— Tak. Właśnie z nią.
— To bardzo błyskotliwa osoba. Mamy szczęście, że dla nas pracuje.
— Powiedz mi, Yugo… w gruncie rzeczy pracowałeś nad Pierwszym Radiantem cały czas, prawda?
— Tak. Właściwie w mniejszym lub większym stopniu ciągle się nim zajmuję.
— Używając do tego elektrowyświetlacza?
— Oczywiście.
— Nigdy nie myślałeś, żeby zrobić sobie wakacje?
— Wakacje? — Amaryl wpatrywał się w Dors jak sowa, mrugając.
— Tak. Z pewnością słyszałeś to słowo i wiesz, co oznacza.
— Ale dlaczego miałbym sobie robić wakacje?
— Bo wydaje mi się, że jesteś okropnie zmęczony.
— Czasem jestem nieco zmęczony, ale nie chcę zostawiać pracy.
— Czy teraz czujesz się bardziej zmęczony niż kiedyś?
— Trochę. Starzeję się, Dors.
— Masz zaledwie czterdzieści dziewięć lat.
— Co nie zmienia faktu, że się starzeję.
— Nie mówmy już o tym. Lepiej powiedz mi, Yugo, choćby żeby zmienić temat, jak Hari radzi sobie z pracą. Towarzyszysz mu od tak dawna, że chyba nikt nie zna go lepiej niż ty. Pewnie nawet ja nie znam go tak dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o pracę.
— Hari radzi sobie doskonale. Nie widzę w nim żadnych zmian. Wciąż jest tu najbardziej błyskotliwą osobą. Wiek wcale go nie zmienił… w każdym razie nie tak bardzo.
— Miło mi to słyszeć. Obawiam się, że on nie myśli o sobie tak pozytywnie. Niezbyt dobrze znosi upływ czasu. Z trudem nakłoniliśmy go do świętowania ostatnich urodzin. A tak nawiasem mówiąc, byłeś na uroczystości? Nie widziałam cię.
— Uczestniczyłem w części, ale jak sama wiesz, nie czuję się dobrze na takich przyjęciach.
— Myślisz, że siły Hariego już się wyczerpują? Nie mówię o jego sprawności umysłowej. Pytam o jego fizyczne możliwości. Uważasz, że jest coraz bardziej zmęczony? Zbyt zmęczony, by unieść ciężar swych obowiązków?
Amaryl wyglądał na zdumionego.
— Coś takiego nigdy nie przyszło mi do głowy. Nie mogę go sobie wyobrazić zmęczonego.
— A jednak tak może być. Sądzę, że od czasu do czasu myśli o tym, by zrezygnować ze stanowiska i przekazać obowiązki komuś młodszemu.
Amaryl usiadł wygodnie w fotelu i odłożył pióro świetlne, którym bawił się od chwili, gdy weszła Dors.
— Co takiego?! To śmieszne! Niemożliwe!
— Jesteś pewien?
— Całkowicie. Na pewno nie podjąłby takiej decyzji bez przedyskutowania jej ze mną. A nie zrobił tego.
— Bądź rozsądny, Yugo. Hari jest wyczerpany. Usiłuje tego nie okazywać, ale tak jest. Co się stanie, jeśli rzeczywiście postanowi przejść na emeryturę? Co się stanie z Projektem? I co się stanie z psychohistorią?
Amaryl zmrużył oczy.
— Czy ty żartujesz, Dors?
— Nie. Staram się jedynie spojrzeć w przyszłość.
— Jeśli Hari przejdzie na emeryturę, to zapewne obejmę jego stanowisko. Prowadziliśmy badania na rzecz Projektu, zanim jeszcze ktokolwiek do nas dołączył. On i ja. Nikt inny. Poza nim nikt nie zna Projektu tak jak ja. Jestem zdumiony, słysząc, że nie przyjmujesz mojej sukcesji za pewnik.
— Ani ja, ani nikt inny nie wątpi, że powinieneś zostać jego następcą, ale czy chcesz nim zostać? Może wiesz wszystko o psychohistorii, ale czy chcesz rzucić się w wir polityki złożoności wielkiego Projektu, jeśli będziesz musiał porzucić swoją pracę? Hariego najbardziej osłabiało ciągłe pilnowanie, by wszystko szło gładko. Czy możesz przejąć i tę część tej pracy?
— Tak, mogę, ale nie chcę o tym rozmawiać. Posłuchaj, Dors. Czy przyszłaś tu, by powiedzieć mi, że Hari zamierza się mnie pozbyć?
— Ależ skąd! Jak mogłeś nawet pomyśleć coś takiego o Harim! Czy kiedykolwiek widziałeś, by zawiódł przyjaciela?
— No, dobrze. Dajmy temu spokój. Przepraszam cię, Dors, ale muszę wracać do pracy. — Odwrócił się gwałtownie i znów pochylił nad biurkiem.
— Oczywiście. Nie chciałam ci zabrać tyle czasu. Dors wyszła niezbyt zadowolona.
— Daj spokój, mamo — rzucił Raych. — Jestem sam. Wysłałem Manellę i Wandę na spacer.
Dors weszła, spojrzała na prawo i lewo z przyzwyczajenia i usiadła na najbliższym krześle. Przez chwilę po prostu siedziała; a wyglądała tak, jakby na jej barkach spoczywał ciężar całego Imperium.
Raych odczekał chwilę, a potem powiedział:
— Do tej pory nie miałem okazji zapytać cię o tę szaloną wyprawę na tereny pałacowe. Nie każdy facet ma matkę, która potrafi zrobić coś takiego.
— Nie będziemy o tym rozmawiać, Raych.
— W takim razie powiedz mi… Nie jesteś osobą, z której twarzy łatwo cokolwiek wyczytać, ale teraz wyglądasz na przygnębioną. O co chodzi?
— Czuję się, jak to ująłeś, przygnębiona. Prawdę mówiąc, jestem w złym nastroju, bo moje myśli zaprzątają bardzo poważne sprawy, a nie ma sensu rozmawiać o tym z twoim ojcem. Jest najcudowniejszym człowiekiem na świecie, ale czasem trudno z nim wytrzymać. Nie sądzę, by interesowały go moje zmartwienia. Uważa, że to tylko moje irracjonalne obawy o jego życie, i lekceważy moją troskę o jego bezpieczeństwo.
— Daj spokój, mamo. Rzeczywiście niepotrzebnie martwisz się o bezpieczeństwo taty. Jeśli masz jakieś obawy, to prawdopodobnie są bezzasadne.
— Dziękuję ci. Mówisz dokładnie to, co ojciec, jakbyś chciał, żebym była jeszcze bardziej sfrustrowana.
— Więc zwierz mi się, mamo. Powiedz mi, co cię dręczy. Zacznij od początku.
— Wszystko zaczęło się od snu Wandy.
— Od snu Wandy! Mamo! Może lepiej przestań teraz, zanim zaczniesz na dobre. Wiem, że tata nie chciałby cię słuchać, gdybyś zaczęła w ten sposób. Naprawdę, przestań. Małe dziecko miało sen, a ty przywiązujesz do tego ogromną wagę. To śmieszne.
— Nie sądzę, żeby to był sen, Raych. Myślę, że chociaż Wanda uważała to za sen, było tam dwóch ludzi, którzy rozmawiali o śmierci jej dziadka.
— To tylko twoje szalone domysły i prawdopodobnie nie mają nic wspólnego z prawdą.
— A jednak załóż przez chwilę, że są prawdziwe. Mała zapamiętała tylko kilka słów: „lemoniadowa śmierć”. Dlaczego miałaby o tym śnić? Bardziej prawdopodobne jest, że usłyszała coś i tylko przekręciła słowa… a w takim razie jak brzmiały prawdziwe słowa?
— Nie umiem odpowiedzieć — rzucił Raych, a w jego głosie pobrzmiewało niedowierzanie.
Dors wyczuła sceptycyzm syna.
— Myślisz, że to tylko moja chora wyobraźnia. Ale jeśli mam rację, możemy mieć do czynienia z nie wykrytym spiskiem przeciwko Hariemu, i to w dodatku w samym Projekcie.
— Spisek w Projekcie? Wydaje mi się to równie nieprawdopodobne jak doszukiwanie się znaczenia w jakimś śnie.
— W każdym wielkim projekcie są niesnaski, tarcia i zazdrość.
— Jasne. Jasne. Ranimy się słowami, robimy głupie miny i gramy na nosie. Ale to nie ma nic wspólnego ze spiskiem. To nie są rozmowy o zabiciu taty.
— Chodzi o niewielką różnicę. Być może bardzo małą różnicę.
— Tata nigdy nie uwierzy w coś takiego. Zresztą ja też w to nie uwierzę. — Raych przechadzał się nerwowo po pokoju. — A ty usiłowałaś zwietrzyć ten tak zwany spisek, prawda?
Dors skinęła głową.
— I nie udało ci się.
Raz jeszcze Dors skinęła głową.
— A nie przyszło ci do głowy, że nie udało ci się, bo nie ma żadnego spisku?
Tym razem Dors pokręciła głową.
— Nie udało mi się do tej pory, ale wciąż uważam, że spisek istnieje. Czuję to.
Raych roześmiał się.
— Mówisz jak zwykła kobieta, mamo. Oczekuję po tobie czegoś więcej niż „czuję to”.
— Jest wyrażenie, które jak sądzę, można zamienić na słowo „lemoniada”. To „pomoc laika”[2].
— Pomoc laika? O co tu chodzi?
— Słowem „laik” matematycy w Projekcie określają wszystkich tych, którzy nie są matematykami.
— I co z tego?
— Załóżmy — stwierdziła stanowczo Dors — że ktoś mówił o pomocy laika w zabójstwie, mając na myśli, że można by zabić Hariego tak, aby główną rolę odegrał w tym jeden lub kilku niematematyków.
— Chcesz mi powiedzieć, że w prywatnym biurze taty byli jacyś obcy ludzie, którzy w dodatku tam spiskowali? A tak nawiasem mówiąc, ilu ich było?
— Wanda, opisując sen, mówiła o dwóch. Mam przeczucie, że jednym z nich był nie kto inny tylko pułkownik Hender Linn, przedstawiciel junty, i że pokazywano mu Pierwszy Radiant. Pewnie dyskutowali też o wyeliminowaniu Hariego.
— Mamo, masz coraz bardziej szalone pomysły. Pułkownik Linn i ten drugi mężczyzna rozmawialiby w biurze taty o morderstwie i nie wiedzieliby, że podsłuchuje ich mała dziewczynka ukryta w fotelu? Czy to chcesz powiedzieć?
— Mniej więcej.
— W takim razie, jeśli wspomniano o laiku, jeden z tych ludzi, a zakładamy, że nie chodzi tu o Linna, musi być matematykiem.
— Na to właśnie wygląda.
— To absolutnie niemożliwe. Ale nawet gdyby to była prawda, który z matematyków wchodziłby twoim zdaniem w grę? W Projekcie pracuje ich co najmniej pięćdziesięciu.
— Nie rozmawiałam ze wszystkimi. Przepytałam kilku, a także niektórych innych naukowców, ale nie znalazłam przywódców. Oczywiście, nie mogłam pytać zbyt otwarcie.
— Krótko mówiąc, żaden z tych, z którymi rozmawiałaś, nie wskazał ci przywódcy niebezpiecznego spisku.
— Nie.
— Nie jestem zdziwiony. Nie mogli tego zrobić, bo…
— Wiem, co chcesz powiedzieć, Raych. Myślisz, że ludzie załamią się i wydadzą innych spiskowców, kiedy się ich łagodnie wypytuje? Nie mam odpowiedniej pozycji, bym mogła próbować wycisnąć z kogokolwiek informacje. Wyobrażasz sobie, co by powiedział twój ojciec, gdybym dotknęła któregoś z jego wspaniałych matematyków? — A potem, zmieniwszy nagle intonację, dodała: — Raych, rozmawiałeś ostatnio z Yugo Amarylem?
— Nie, ostatnio nie. Wiesz, on nie jest zbyt towarzyski. Gdyby tak wyciągnąć z niego psychohistorię, pozostałaby tylko mała kupka suchej skóry.
Dors skrzywiła się nieco, wyobrażając sobie ten widok, i powiedziała:
— Ja za to rozmawiałam z nim dwukrotnie i wydaje mi się jakiś nieobecny duchem. Nie chodzi o to, że jest zmęczony. Wygląda niemal tak, jakby nie był świadomy tego, co się wokół niego dzieje.
— Tak. To cały Yugo.
— Czy on się ostatnio źle czuje? Raych zastanawiał się przez chwilę.
— Być może. Wiesz, starzeje się. Jak my wszyscy… oprócz ciebie, mamo.
— Chcesz powiedzieć, że Yugo przekroczył pewien wiek i staje się nieco niezrównoważony?
— Kto? Yugo? On nie ma powodu do zmartwień. Zostaw go z jego psychohistorią, a do końca życia będzie coś cicho do siebie mamrotał.
— Nie sądzę. Jest coś, co go interesuje… i to bardzo. Sukcesja.
— Jaka sukcesja?
— Wspomniałam, że pewnego dnia twój ojciec może przejść na emeryturę, a wtedy okazało się, że Yugo za wszelką cenę chce zostać jego następcą.
— Nie jestem zdziwiony. Chyba wszyscy się zgadzają, że Yugo jest jego naturalnym spadkobiercą. Jestem pewien, że tata też tak myśli.
— Ale wydało mi się, że Yugo nie zareagował całkiem normalnie. Myślał, że przyszłam do niego, by powiedzieć, że Hari odsunie go, bo faworyzuje kogoś innego. Wyobrażasz sobie, żeby ktoś mógł pomyśleć coś takiego o Harim?
— To zaskakujące… — Raych przerwał na chwilę i obrzucił matkę uważnym spojrzeniem. Wreszcie odezwał się: — Mamo, chcesz mi powiedzieć, że Yugo może być motorem napędowym spisku, o którym mówisz? Że chce się pozbyć taty i zająć jego miejsce?
— A czy to zupełnie niemożliwe?
— Całkowicie niemożliwe, mamo. Jeśli coś jest nie w porządku z Yugo, to musi to być przepracowanie, nic innego. Wpatrywanie się całymi dniami i nocami w te równania, czy co tam to jest, każdego doprowadziłoby do szaleństwa.
— Masz rację — powiedziała Dors, wstając gwałtownie.
— O co chodzi? — spytał zaniepokojony Raych.
— O to, co powiedziałeś. To naprowadziło mnie na zupełnie nowy trop. Myślę, że kluczowy.
Nie powiedziawszy już ani słowa, Dors odwróciła się i wyszła.
Dors Venabili zganiła Hariego Seldona.
— Spędziłeś cztery dni w Bibliotece Galaktycznej. Nie można się było z tobą skontaktować i znów udało ci się pójść beze mnie.
Mąż i żona wpatrywali się w swoje wizerunki holograficzne. Hari właśnie wrócił z podróży badawczej do Biblioteki Galaktycznej w Sektorze Imperialnym. Dzwonił do Dors ze swojego biura na terenie uniwersytetu, by zawiadomić ją o powrocie. Nawet w złości Dors jest piękna, pomyślał. Gdyby mógł, wyciągnąłby rękę i dotknął jej policzka.
— Dors — zaczął, chcąc ją udobruchać. — Nie pojechałem tam sam. Towarzyszyło mi kilkoro znajomych, a Biblioteka Galaktyczna jest bezpiecznym miejscem dla naukowców, nawet w tych niebezpiecznych latach. Myślę, że z czasem będę musiał coraz częściej przebywać w bibliotece.
— I zamierzasz tam jeździć, nie uprzedzając mnie?
— Dors, nie mogę żyć, myśląc o śmiertelnym niebezpieczeństwie, które wciąż przepowiadasz. Nie chcę też, żebyś biegała za mną i straszyła bibliotekarzy. Oni nie są członkami junty. Potrzebuję ich i nie chcę, żeby złościli się przez ciebie. Poza tym myślę, że powinienem… że powinniśmy wynająć mieszkanie w pobliżu biblioteki.
Dors pokręciła głową z ponurą miną i zmieniła temat.
— Wiesz, że ostatnio rozmawiałam dwa razy z Yugo?
— To dobrze. Cieszę się, że z nim porozmawiałaś. Potrzebuje kontaktu ze światem.
— Tak, bo dzieje się z nim coś złego. To nie ten sam Yugo, którego znaliśmy przez te wszystkie lata. Patrzy błędnym wzrokiem, odpływa daleko myślami i co bardzo dziwne, ożywia się tylko wtedy, gdy mowa o twojej emeryturze i zajęciu przez niego twojego miejsca.
— To by było naturalne… gdyby mnie przeżył.
— Nie spodziewasz się, że cię przeżyje?
— Cóż, jest jedenaście lat młodszy, ale biorąc pod uwagę zmienne koleje losu…
— Chcesz przez to powiedzieć, że dzieje się z nim coś złego, prawda? Wygląda i zachowuje się tak, jakby był starszy od ciebie, więc choć właściwie zawsze tak było, wydaje mi się, że ostatnio problem się pogłębił. Czy on jest chory?
— Fizycznie? Nie sądzę. Przechodził okresowe badania. Przyznaję jednak, że wygląda na wykończonego. Usiłowałem nakłonić go, by wziął kilkumiesięczny urlop, a gdyby chciał, to nawet i roczny. Zasugerowałem, by w ogóle opuścił Trantor, choćby po to, by znaleźć się możliwie najdalej od Projektu. Bez problemów dałoby się sfinansować jego pobyt na Getorinie, bardzo przyjemnym świecie wypoczynkowym położonym zaledwie o kilka lat świetlnych od nas. Dors niecierpliwie pokręciła głową.
— I oczywiście on tego nie chce. Ja też zaproponowałam mu wakacje, a on zareagował tak, jakby nie znał znaczenia tego słowa. Zdecydowanie odmówił.
— No to co możemy zrobić? — spytał Seldon.
— Możemy się przynajmniej zastanowić — odparła Dors. — Yugo pracował na rzecz Projektu dwadzieścia pięć lat i wydawało się, że niemal czerpie siły z pokonywania trudności, a teraz nagle osłabł. Tu nie może chodzić o wiek. Nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat.
— Czy ty coś sugerujesz?
— Tak. Od jak dawna używacie z Yugo elektrowyświetlacza w waszych Pierwszych Radiantach?
— Od dwóch lat, może trochę dłużej.
— Zakładam, że tego elektrowyświetlacza używa każdy, kto chce wykorzystać Pierwszy Radiant.
— Tak właśnie jest.
— To znaczy głównie ty i Yugo.
— Tak.
— A Yugo częściej niż ty?
— Tak. Yugo zajmuje się intensywnie radiantem i jego równaniami. Ja, niestety, muszę poświęcać większość czasu zajęciom administracyjnym.
— A jaki wpływ ma elektro wyświetlacz na ludzi? Seldon wyglądał na zdziwionego pytaniem.
— Nie zauważyłem nic szczególnego.
— W takim razie wyjaśnij mi coś. Elektrowyświetlacz jest w użyciu od ponad dwóch lat, a ty w tym czasie stałeś się o wiele bardziej zmęczony, rozkapryszony i nieco… rozkojarzony. Dlaczego tak jest?
— Starzeję się, Dors.
— Nonsens. Kto ci powiedział, że sześćdziesiątka oznacza starość? Wykorzystujesz swój wiek jako wymówkę, a ja chcę, żebyś przestał to robić. Yugo, choć jest młodszy od ciebie, przebywał w pobliżu elektrowyświetlacza częściej niż ty i w rezultacie jest bardziej zmęczony i rozkapryszony. A moim zdaniem, jeszcze trudniej się z nim porozumieć niż z tobą. Na dodatek raczej dziecinnie podchodzi do sprawy sukcesji. Czy nic cię w tym nie uderza?
— Wiek i przepracowanie. To jest uderzające.
— Nie, chodzi o elektrowyświetlacz. To on ma od dawna wpływ na was obu.
Seldon zastanowił się przez chwilę, a potem powiedział:
— Nie potrafię wykazać błędu w twoim rozumowaniu, ale nie wyobrażam sobie, jak by to mogło być możliwe. Elektrowyświetlacz to urządzenie pomocnicze wytwarzające niezwykłe pole elektromagnetyczne, ale przecież ludzie są wciąż wystawieni na jego działanie. Nie może wyrządzić żadnej krzywdy. Zresztą i tak nie możemy przestać go stosować. Nie osiągniemy postępu w badaniach, nie używając go.
— Posłuchaj, Hari. Muszę cię teraz o coś poprosić, a ty musisz ze mną współpracować. Nie wychodź poza biura Projektu, nie informując mnie o tym, i nie rób niczego poza codziennymi zajęciami, nie uprzedzając mnie. Rozumiesz?
— Dors, jak mogę się zgodzić na coś takiego? Usiłujesz mnie wsadzić w kaftan bezpieczeństwa.
— Tylko na jakiś czas. Na kilka dni. Powiedzmy, tydzień.
— A co się stanie za kilka dni czy za tydzień?
— Zaufaj mi — powiedziała Dors. — Niedługo wszystko się wyjaśni.
Hari Seldon zapukał delikatnie, jak robił to od wielu lat, a Yugo Amaryl podniósł wzrok.
— Hari, jak to miło, że wpadłeś.
— Powinienem to robić częściej. Za dawnych dobrych czasów byliśmy razem cały czas. A teraz musimy się troszczyć o setki ludzi, którzy ciągle stają pomiędzy nami. Słyszałeś nowiny?
— Jakie nowiny?
— Junta zamierza wprowadzić pogłówne, i to dość spore. Jutro ogłoszą to w TrantorVizji. Na razie obejmie Trantor, Światy Zewnętrzne będą musiały poczekać. Jestem trochę rozczarowany. Miałem nadzieję, że to obejmie od razu całe Imperium, ale najwyraźniej nie jestem autorytetem dla generała.
— Wystarczy Trantor — powiedział Amaryl. — Światy Zewnętrzne zrozumieją, że wkrótce nadejdzie ich kolej.
— Teraz będziemy musieli tylko poczekać i zobaczyć, co się stanie.
— Wiadomo, co się stanie. W momencie ogłoszenia rozlegną się protesty, a potem wybuchną zamieszki poprzedzające jeszcze wprowadzenie podatku.
— Jesteś tego pewien?
Amaryl natychmiast uruchomił swój Pierwszy Radiant i powiększył odpowiedni fragment.
— Zobacz sam, Hari. Nie rozumiem, jak można by to źle zinterpretować, a jest to projekcja dotycząca szczególnych warunków, które teraz zaistniały. Jeśli tak się nie stanie, będzie to znaczyło, że wszystko, co osiągnęliśmy w psychohistorii, jest mylne, a ja nie mam odwagi w to uwierzyć.
— Ja spróbuję znaleźć odwagę — powiedział Seldon, uśmiechając się, a potem spytał: — Jak się ostatnio czujesz, Yugo?
— Dość dobrze. Umiarkowanie dobrze. A przy okazji, jak ty się czujesz? Słyszałem pogłoski, że myślisz o rezygnacji ze stanowiska. Nawet Dors coś o tym mówiła.
— Nie zwracaj uwagi na to, co mówi Dors. Od pewnego czasu opowiada różne rzeczy. Z uporem powtarza, że Projekt jest przeniknięty jakimś niebezpieczeństwem.
— Jakim niebezpieczeństwem?
— Lepiej nie pytać. Jak zwykle postępuje według własnych zasad, a wtedy jest nieobliczalna.
— Widzisz, jak to dobrze, że jestem samotny — rzekł Amaryl, a potem cicho dodał: — Jeśli zrezygnujesz, Hari, to jakie masz plany na przyszłość?
— Ty zajmiesz moje miejsce — odparł Seldon. — Jakie inne plany mógłbym mieć?
Amaryl tylko się uśmiechnął.
W małej sali konferencyjnej w głównym budynku Tamwile Elar słuchał Dors Venabili, a na jego twarzy widać było coraz większe zdumienie i złość. Wreszcie wybuchnął:
— Niemożliwe! — Potarł brodę i kontynuował ostrożniej: — Nie chciałbym pani obrazić, doktor Venabili, ale pani uwagi są śmie… nie mogą być prawdziwe. To niemożliwe, by którykolwiek z uczestników Projektu Psychohistorii żywił uczucia, które usprawiedliwiałyby pani podejrzenia. Na pewno wiedziałbym, gdyby tak było, a zapewniam panią, że nie jest. Niech pani o tym nie myśli.
— Będę o tym myślała — oznajmiła z uporem Dors — i znajdę dowody na to, o czym mówię.
— Nie wiem, jak to powiedzieć, by pani nie obrazić, doktor Venabili, ale jeśli ktoś jest dostatecznie pomysłowy i zamierza coś udowodnić, zdoła znaleźć wszelkie dowody, jakich potrzebuje… albo przynajmniej to, co uważa za dowody.
— Myśli pan, że zwariowałam?
— Myślę, że troszcząc się o mistrza, w czym zresztą panią popieram, przedobrzyła pani, jeśli mogę tak to ująć.
Dors umilkła i rozważała stwierdzenie Elara.
— Nie myli się pan przynajmniej co do tego, że ktoś dostatecznie pomysłowy wszędzie potrafi znaleźć dowody. Mogłabym na przykład stworzyć dowody przeciwko panu.
Oczy Elara rozszerzyły się ze zdumienia.
— Przeciwko mnie? Chciałbym usłyszeć, co takiego mogłaby pani mi zarzucić.
— Proszę bardzo. Zaraz pan usłyszy. Przyjęcie urodzinowe to był pański pomysł, czyż nie?
— Tak, wpadłem na niego, ale jestem pewien, że inni też o tym myśleli. Skoro mistrz tak narzekał, że się starzeje, przyjęcie wydawało się odpowiednim sposobem, by go pocieszyć.
— Jestem pewna, że inni mogli o tym myśleć, ale to pan nalegał, by je wydać, i nawet przekonał pan do tego moją synową. Zajęła się szczegółami, a pan nakłonił ją, aby z urodzin zrobić wielkie obchody. A może tak nie było?
— Nie wiem, czy miałem na nią jakiś wpływ, ale jeśli nawet, to co w tym złego?
— W samym pomyśle nic, ale czy planując obchody urodzin na tak wielką skalę i o tak szerokim zasięgu, nie pokazaliśmy dość podejrzliwym członkom junty, że Hari jest zbyt popularny i może stanowić dla nich zagrożenie?
— Nikt nie uwierzy, że myślałem o czymś takim.
— Ja tylko wskazuję możliwości. Planując obchody urodzin, nalegał pan, by opróżniono biura w budynku głównym.
— Tylko tymczasowo i z oczywistych powodów.
— …a także nalegał pan, by przez pewien czas pozostały całkowicie puste. Nikt w tym okresie nie pracował… nikt oprócz Yugo Amaryla.
— Uważałem, że krótki odpoczynek przed uroczystością dobrze zrobi mistrzowi. Z pewnością nie ma pani o to pretensji.
— Ale to oznacza, że mógł się pan zupełnie swobodnie naradzać z innymi ludźmi w pustych biurach. A biura są oczywiście chronione przed podsłuchem.
— Tak, naradzałem się tam… z pani synową, z dostawcami i innymi handlarzami. Musiałem to przecież zrobić, chyba się pani zgadza?
— A jeśli jednym z tych, z którymi się pan naradzał, był członek junty?
Elar wyglądał tak, jakby Dors go uderzyła.
— Zaprzeczam temu, doktor Venabili. Za kogo mnie pani bierze? Dors nie odpowiedziała bezpośrednio.
— Poszedł pan porozmawiać z doktorem Seldonem o czekającym go spotkaniu z generałem — stwierdziła — i nalegał pan, całkiem zresztą mocno, żeby pozwolił panu zająć jego miejsce, żeby sam nie ryzykował. Rezultat był oczywiście taki, że doktor Seldon uparł się, by osobiście spotkać się z generałem, czyli zrobił dokładnie to, o co panu chodziło.
Elar roześmiał się nerwowym, urywanym śmiechem.
— Z całym szacunkiem, pani doktor, ale to już zakrawa na paranoję. Dors obstawała przy swoim.
— A potem, po przyjęciu, to właśnie pan pierwszy zaproponował, byśmy całą grupą udali się do hotelu Brzeg Kopuły, czyż nie?
— Tak i pamiętam, że zgodziła się pani, mówiąc, że to doskonały pomysł.
— Czy nie mieliśmy tam pójść, by zaniepokoić juntę, by dać jeszcze jeden dowód popularności Hariego? Czy nie było to zaaranżowane, by podsunąć mi pomysł wejścia na tereny pałacowe?
— Czy mogłem panią powstrzymać? — spytał Elar, którego sceptycyzm zamienił się w złość. — Sama pani postanowiła to zrobić.
Dors nie zwracała uwagi na jego słowa.
— I oczywiście miał pan nadzieję, że wkraczając na tereny pałacowe, sprawię wystarczająco wiele kłopotów, by junta jeszcze bardziej zdecydowanie zwróciła się przeciwko Hariemu.
— Ale po co, doktor Venabili? Po co miałbym to robić?
— Ktoś mógłby powiedzieć, że chciał się pan pozbyć doktora Seldona i zająć jego miejsce na stanowisku dyrektora Projektu.
— Jak pani może myśleć tak o mnie? Nie chce mi się wierzyć, że mówi pani poważnie. Robi pani jedynie to, o czym powiedziała na samym początku: chce mi pani pokazać, co można uzyskać, szukając tak zwanych dowodów.
— Przyjrzyjmy się jeszcze czemuś. Powiedziałam, że mógł pan wykorzystać puste pomieszczenia do przeprowadzenia prywatnych rozmów i że mógł pan być tam z jakimś członkiem junty.
— Nawet nie warto temu zaprzeczać.
— Jednak podsłuchano pańską rozmowę. Pewna mała dziewczynka weszła do pokoju, zwinęła się w kłębek w fotelu i niewidoczna dla innych, podsłuchała całą rozmowę.
Elar zmarszczył brwi.
— Co usłyszała?
— Ach, zainteresowało to pańską. Powiedziała, że dwóch mężczyzn rozmawiało o śmierci. Jest tylko dzieckiem i nie potrafiła wszystkiego dokładnie powtórzyć, ale wrażenie wywarły na niej dwa słowa: „lemoniadowa śmierć”.
— Teraz to już zamienia pani, przepraszam za wyrażenie, fantazję w szaleństwo. Co to znaczy „lemoniadowa śmierć” i co to ma wspólnego ze mną?
— Najpierw potraktowałam to dosłownie. Dziewczynka, o której mówię, bardzo lubi lemoniadę. Na przyjęciu było mnóstwo lemoniady, ale nikt jej nie zatruł.
— Dziękuję, że zadbała pani o nasze zdrowie.
— Potem jednak zdałam sobie sprawę, że mała usłyszała coś innego, a ponieważ niedokładnie zna język oraz uwielbia ten napój, przekręciła to, co usłyszała, na „lemoniadę”.
— A wymyśliła już pani, co miały oznaczać przekręcone słowa? — warknął Elar.
— Wygląda na to, że mogła usłyszeć „pomoc laika”.
— Co to znaczy?
— Zabójstwo dokonane przez laika… kogoś, kto nie jest matematykiem.
Dors umilkła i zmarszczyła brwi. Przycisnęła dłoń do piersi.
— Czy coś się stało, doktor Venabili? — spytał Elar z nagłą troską.
— Nie — odpowiedziała Dors, wyraźnie drżąc.
Przez kilka chwil nic nie powiedziała, więc Tamwile odchrząknął. Na jego twarzy nie było już widać rozbawienia.
— Pani uwagi, doktor Venabili, stają się coraz śmieszniejsze i prawdę mówiąc, mam ich już dość. Może byśmy z tym skończyli?
— Już prawie skończyliśmy, doktorze Elar. Zabójstwo dokonane przez laika rzeczywiście może być śmieszne, jak pan powiedział. Sama zresztą o tym pomyślałam. To pan jest częściowo odpowiedzialny za skonstruowanie i modyfikację elektrowyświetlacza, prawda?
Matematyk wyprostował się i powiedział z wyraźną dumą:
— Całkowicie odpowiedzialny.
— Na pewno nie całkowicie. Jak rozumiem, zaprojektowała go Cinda Monay.
— Jest tylko projektantem. Postępowała według moich instrukcji.
— Jest laikiem. Elektrowyświetlacz to urządzenie pomocnicze skonstruowane przez laika.
— Nie sądzę, żebym raz jeszcze chciał usłyszeć coś takiego — powiedział gwałtownie Elar. — Ponownie proponuję, żebyśmy z tym skończyli.
Dors kontynuowała, jakby nie usłyszała jego żądania.
— Choć teraz nie przypisuje pan Cindzie zasługi, jej powiedział pan zupełnie co innego… domyślam się, że po to, by pracowała jeszcze gorliwiej. Oświadczyła mi, że przypisuje pan jej zasługę, i była z tego bardzo dumna. Zdradziła, że nawet nazwał pan to urządzenie waszymi nazwiskami, choć nie jest to nazwa oficjalna.
— Oczywiście, że nie. To elektrowyświetlacz.
— Powiedziała też, że projektuje udoskonalenia, wzmacniacze i tym podobne… i że pan ma prototyp udoskonalonej wersji, bo chce go pan przetestować.
— Co to ma wspólnego z naszą rozmową?
— Ma, ponieważ odkąd doktor Seldon i doktor Amaryl zaczęli wykorzystywać elektrowyświetlacz, stan zdrowia obu się pogorszył. Yugo, który pracował z nim dłużej, ucierpiał bardziej.
— Elektrowyświetlacz jest absolutnie nieszkodliwy. Dors przyłożyła dłoń do czoła i skrzywiła się.
— A teraz ma pan potężny elektrowyświetlacz, który może spowodować jeszcze większe szkody, może zabić szybciej niż tamten powolny.
— To zupełny nonsens.
— Rozważmy nazwę samego urządzenia. Nazwę, której jak powiedziała projektantka, używa tylko pan. Zakładam, że nazywa je pan wyświetlaczem Elar-Monay.
— Nawet nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek użył tej nazwy — powiedział niepewnie matematyk.
— Na pewno tak było. Obecnie zaś za pomocą nowego, potężniejszego wyświetlacza Elar-Monay można popełnić morderstwo tak, by nikogo o to nie obwiniono. To będzie po prostu przykry wypadek spowodowany przez nowe i nie sprawdzone urządzenie. To mogłaby być „Elar-Monay śmierć”, a mała dziewczynka usłyszała to jako „lemoniadowa śmierć”. — Dłonie Dors opadły.
— Nie czuje się pani dobrze, doktor Venabili? — spytał cicho Elar.
— Czuję się doskonale. Chyba się nie mylę w swoich wnioskach, prawda?
— Proszę posłuchać, nie ma znaczenia, jakie słowa może pani zamienić w słowo „lemoniada”. Kto wie, co mogła usłyszeć mała dziewczynka? Wszystko to sprowadza się do samego elektrowyświetlacza. Proszę mnie podać do sądu albo wszcząć dochodzenie naukowe i niech eksperci, ilu tylko pani zechce, sprawdzą oddziaływanie elektrowyświetlacza na ludzi. Nawet tego nowego i potężniejszego. Stwierdzą, że nie daje żadnych efektów ubocznych.
— Nie wierzę w to — wymamrotała Dors. Przyciskała dłonie do czoła, a oczy miała zamknięte. Chwiała się lekko.
— Wyraźnie widać, że źle się pani czuje, doktor Venabili. Chyba znaczy to, że teraz moja kolej. Mogę?
Dors otworzyła oczy i po prostu wpatrywała się w niego.
— Biorę pani milczenie za zgodę, pani doktor. Co by mi przyszło z tego, że usiłowałbym się pozbyć doktora Seldona i doktora Amaryla, by zostać dyrektorem? Pani udaremniłaby każdą próbę dokonania zabójstwa, tak samo jak się pani wydaje, że teraz to robi. Gdybym nawet zaplanował coś takiego i pozbył się tych dwóch wielkich ludzi, pani rozdarłaby mnie na strzępy. Jest pani niezwykłą kobietą, silną i niewiarygodnie szybką, więc dopóki pani żyje, mistrz jest bezpieczny.
— Tak — powiedziała Dors, patrząc na niego groźnie.
— Właśnie to powiedziałem członkowi junty. Dlaczego nie mieliby pytać mnie o sprawy dotyczące Projektu? Bardzo interesują się psychohistorią, zresztą powinni się nią interesować. Trudno było im uwierzyć w to, co powiedziałem im o pani, dopóki nie wtargnęła pani na tereny pałacowe. To ich przekonało, może być pani pewna, i zaakceptowali mój plan.
— Aha. A więc jednak — stwierdziła słabo Dors.
— Powiedziałem pani, że elektrowyświetlacz nie może wyrządzić krzywdy człowiekowi. Nie jest w stanie. Amaryl i pani cenny Hari po prostu się starzeją, choć pani nie chce przyjąć tego do wiadomości. Co więc robić? Oni są doskonali… są idealnymi ludźmi. Pole elektromagnetyczne nie działa w zauważalny sposób na materiały organiczne. Oczywiście, może działać zupełnie inaczej na czułe urządzenia elektromagnetyczne, gdybyśmy więc potrafili wyobrazić sobie człowieka zbudowanego z metalu i elektroniki, mogłoby mieć na niego wpływ. W legendach występują takie sztuczne humanoidy. To na nich Mycogeńczycy opierali swoją religię i nazywali je „robotami”. Gdyby istniało coś takiego jak robot, to można sobie wyobrazić, że byłoby o wiele silniejsze i szybsze niż zwykły człowiek i miałoby właściwości podobne do tych, które ma pani, doktor Venabili. Taki robot rzeczywiście mógłby być zatrzymany, uszkodzony, a nawet zniszczony przez silny elektrowyświetlacz, taki jaki mam tutaj i który pracuje z małą mocą, odkąd rozpoczęliśmy rozmowę. To właśnie dlatego źle się pani czuje, doktor Venabili… po raz pierwszy w życiu, jestem pewien.
Dors jedynie wpatrywała się w Elara. Wolno usiadła w fotelu.
Matematyk uśmiechnął się i mówił dalej:
— Oczywiście, kiedy już się z panią uporam, nie będzie problemu z mistrzem i z Amarylem. Bez pani mistrz natychmiast ucichnie i zrezygnuje, gnębiony zgryzotą, natomiast Amaryl jest naiwny jak dziecko. Według wszelkiego prawdopodobieństwa żadnego z nich nie trzeba będzie zabić. No i jak się pani czuje, doktor Venabili, zdemaskowana po tylu latach? Muszę przyznać, że doskonale ukrywała pani swoją prawdziwą naturę. Właściwie to zdumiewające, że nikt do tej pory nie odkrył prawdy. No cóż, ale ja jestem błyskotliwym matematykiem i obserwatorem i potrafię dedukować. Ale nawet ja nie domyśliłbym się tego, gdyby nie pani fanatyczne oddanie mistrzowi i okazjonalne pokazy nadludzkiej siły, na którą potrafiła się pani zdobyć, kiedy on był zagrożony. Żegnam panią, doktor Venabili. Teraz muszę jedynie nastawić urządzenie na pełną moc i stanie się pani historią.
Dors, zebrawszy siły, wstała z fotela i wymamrotała:
— Mogę być lepiej zabezpieczona, niż pan myśli. — A potem z rozpaczliwym krzykiem rzuciła się na Elara.
Tamwile otworzył szeroko oczy, wrzasnął i skoczył do tyłu. Ale Dors już go dopadła. Błyskawicznie uderzyła go krawędzią dłoni w szyję, przetrącając kręgi i przerywając rdzeń kręgowy. Elar padł martwy na podłogę.
Dors wyprostowała się z trudem i poszła chwiejnym krokiem ku drzwiom. Musiała znaleźć Hariego. On przecież musi wiedzieć, co się wydarzyło.
Hari Seldon wstał z fotela przerażony. Nigdy nie widział Dors w takim stanie. Twarz miała wykrzywioną bólem, a pochylone ciało zataczało się, jakby była pijana.
— Dors! Co się stało?! Co ci jest?!
Podbiegł do Dors i objął ją w pasie, ona zaś przestała walczyć o każdy krok i osunęła się w jego ramiona. Podniósł ją — ważyła więcej niż normalna kobieta jej postury, ale nie był tego świadom w tej chwili — i położył na kanapie.
— Co się stało? — spytał raz jeszcze.
Opowiedziała mu wszystko, oddychając z trudem, a jej głos załamywał się od czasu do czasu, on zaś tulił jej głowę i usiłował zrozumieć, co się stało.
— Elar nie żyje — oznajmiła. — W końcu zabiłam człowieka… Pierwszy raz… Tym gorzej.
— Jak bardzo jesteś uszkodzona, Dors?
— Bardzo. Elar włączył urządzenie… na pełną moc… kiedy go przycisnęłam do muru.
— Będzie można cię naprawić.
— Jak? Na Trantorze… nie ma nikogo… kto by wiedział, jak to zrobić. Potrzebny mi Daneel.
Daneel. Demerzel. W jakiś sposób, w głębi duszy, Hari zawsze wiedział. Jego przyjaciel — robot — zapewnił mu obrońcę, także robota, by dać szansę psychohistorii i podwalinom Fundacji. Jedyny problem polegał na tym, że Hari zakochał się w swoim obrońcy — w robocie. Teraz to wszystko nabrało sensu. Można było odpowiedzieć na wszelkie dręczące wątpliwości i pytania. I nie wiedzieć czemu, w ogóle się to nie liczyło. Liczyła się jedynie Dors.
— Nie możemy pozwolić, by to się stało.
— Musi tak być — powiedziała Dors. Otworzyła oczy i spojrzała na Seldona. — Musi. Usiłowałam cię ratować, ale nie udało mi się… I to w najważniejszej chwili… Kto cię teraz będzie chronił?
Seldon nie widział jej wyraźnie. Coś się działo z jego oczami.
— Nie martw się o mnie, Dors. To ty… tylko ty…
— Nie. Ty, Hari. Powiedz Manelli… powiedz, że jej przebaczam. Zachowała się lepiej niż ja. Wyjaśnij Wandzie. Ty i Raych… dbajcie o siebie.
— Nie, nie, nie — powtarzał Seldon, kiwając się do przodu i do tyłu. — Nie możesz tego zrobić. Trzymaj się, Dors. Proszę, kochanie, miłości moja.
Dors pokręciła słabo głową i uśmiechnęła się jeszcze słabiej. — Zegnaj, mój kochany Hari. Pamiętaj zawsze… o tym, co dla mnie zrobiłeś.
— Ja nic dla ciebie nie zrobiłem.
— Kochałeś mnie, a twoja miłość sprawiła, że stałam się… człowiekiem.
Oczy Dors pozostały otwarte, ale ona sama przestała funkcjonować.
Do pokoju Seldona wpadł jak burza Yugo Amaryl.
— Hari, zaczynają się zamieszki, szybciej i nawet gwałtowniejsze, niż przy… — A potem spojrzał na Seldona i Dors i wyszeptał: — Co się stało?
Seldon popatrzył na niego w śmiertelnej udręce.
— Zamieszki! A co mnie teraz obchodzą jakieś zamieszki? A co mnie to wszystko teraz obchodzi?