Część trzecia. Na Ziemi

Prywatne konfidencjonalne posłanie od admirała Uspienskiego zwaliło się na dowódcę policyjnej eskadry Rabinowicza jak śnieg na głowę. Pogrążyło go w głębokiej frustracji, tym bardziej że nie zdołał wyjaśnić, skąd właściwie sygnał Raszyna przyszedł na policyjną boję informacyjną. A sama treść komunikatu była już tak niezwykła, że wiceadmirał policji najpierw stracił głowę. Jako realista wiedział, z kim ma do czynienia. Oficjalną wersję, głoszącą, że Uspienski wypadł z szyn, od razu odrzucił jako bezsensowną. To zaś, że Grupa F urwała się spod władzy, Rabinowicz od razu zinterpretował w najprostszy, ale i zarazem najsensowniejszy sposób: Aleks postanowił jednak w końcu zająć się polityką i przejąć władzę. Demonstracja siły na Marsie była wcale nie czynem szaleńca, ale świadomego skutków gracza.

Jako policjant Rabinowicz powinien był Raszyna aresztować i oddać pod sąd. Ale jako żywy, jak na razie, człowiek, na dodatek posiadający rodzinę, wolał tego nie robić. Dlatego gdy tylko z Ziemi dotarł rozkaz ujęcia buntowniczego admirała, policyjny dowódca zaczął w nerwowej atmosferze przemieszczać swoje siły. Wiedział dobrze, że zdekompletowane siły armii nie były gotowe do poważnej wojny międzyplanetarnej i ledwo, ledwo mogłyby zająć się obroną Ziemi. Jedyną realną siłą zdolną do skarcenia Raszyna była nieszczęsna eskadra Rabinowicza.

Niestety, jego największym problemem była niewiara w szczerość danych otrzymywanych z Ziemi. Ta, wydając polecenie aresztowania Raszyna, informowała, że admirał zgłosi się sam do policji i nie będzie strzelał pierwszy. Na pytanie, co w ogóle może robić Raszyn w rejonie Pasa poza walką z policjantami, Rabinowicz odpowiedzi nie otrzymał.

Dlatego wiceadmirał nie spał po nocach, sam się podkręcał i niemal wykończył własny sztab. Raz mu się wydawało, że Grupę F należy wyprzedzić zmasowanym uderzeniem, innym razem żądał przedstawienia mu jakiegoś planu, możliwie podłego i złośliwego, pozwalają’ cego na wyciągnięcie Raszyna ze „Skoczka”, co zdekapituje Grupę F. Ale wszystkie pomysły na atak kończyły się takimi wnioskami, że nie wiadomo, w jakim kierunku strzelać, a skomplikowane plany porwania dowódcy grupy były zbyt szalone, by myśleć o nich poważnie.

Kiedy Raszyn niespodziewanie pierwszy skontaktował się z eskadrą, Rabinowicz poczuł, że kamień spada mu z serca. Potem rozbolała go głowa. Oczekiwał od Uspienskiego wielu rzeczy – propozycji współpracy, ultimatum czy choćby godnego rosyjskiego gieroja wyzwania: idę na was. A zamiast tego otrzymał spokojny i przyjazny tekst na pozór do niczego niezobowiązujący. Raszyn zrelacjonował, co się naprawdę stało, wyłożył swoje plany na przyszłość i niczego w zamian nie oczekiwał.

Nie mógł chyba zrobić Rabinowiczowi gorszego prezentu. To policyjny wiceadmirał musiał teraz podjąć decyzję i wziąć na siebie za nią odpowiedzialność. Walcząc z chęcią przekazania oświadczenia Raszyna psychoanalitykowi, łyknął proszek od bólu głowy i wyprowadził na monitor załączony do tekstu fotos.

Uważnie przyjrzawszy mu się, wziął jeszcze dwa prochy. Potem ruszył do punktu medycznego i zarekwirował u lekarza zapas spirytusu. Następnego dnia czuł się kiepsko, więc eskadra mogła w końcu trochę od niego odetchnąć. Wreszcie zwołał na okręt flagowy wszystkich starszych oficerów eskadry i pokazał im zapis, na którym ogromne błyszczące kręciołki Obcych ganiały za malutkim ziemskim scoutem.

Kiedy w mesie zapanowała cisza, Rabinowicz uniósł rękę, wzywając podwładnych do porządku, i wygłosił charakterystyczną dla siebie mowę, krótką i treściwą:

– Ten pieprzony zapis, żeby go… tego i z powrotem… jest autentyczny. Zrobił go Abraham Fein, doświadczony stary pierdoła, wy go, kurde, znacie. Aleksa Uspienskiego, żeby pękł, też znacie. Nie jest on, w mordę i nożem, psychopatą. To zwyczajny pieprzony Rosjanin. Powiada, że go wystawili na czerwonodupków. Wspaniale. Niech ci… – Tu nastąpił zestaw przekleństw trwający około minuty. -…cywile kiwają, kogo sobie tam chcą, sto fiutów im w zęby i otręby, a kotwica w dupę! Najważniejsze, żeby nas nie kiwnęli. A chcieli… – urwał i kolejna minuta minęła mu na rozmyślaniach. – Walka z tą porąbaną Grupą F to zajęcie dla umysłowo niedorozwiniętego, tak sądzę, żeby mnie posrało… Wiadomo, my tu żadnej Grupy F, srutu-tutu, się nie boimy, załatwimy ją jak trzeba. Jak trzeba będzie, to oni nam będą robili laskę, aż się zadławią. Ale ile przy tym wytłuką naszych pierdzielonych naczyń, strach myśleć, kij im w ryj. Mnie się takie śmierdzące układy nie podobają. Wydaje mi się, że Aleksowi też nie. To stary i cwany Rusek. Proponuję, żebyśmy się rozminęli, kurweńka, po dobremu. Tak więc w obecnej pedalskiej sytuacji biorę na siebie całą odpowiedzialność. A wy, taka wasza-nasza i powrotna… – Kolejna dygresja dowódcy eskadry dotyczyła szczegółów intymnego życia podwładnych. – Co to ja mówiłem?

– Powiedział pan, że bierze odpowiedzialność na siebie, panie wiceadmirale, sir! – przypomniał zastępca Rabinowicza.

– Bo kto tu jeszcze jest do czegoś takiego zdolny, może ty? Co? – prychnął wiceadmirał, nie dokładając do pytania żadnego mocnego słówka. Jako dobry dowódca nigdy nie przeklinał oficerów osobiście, zwłaszcza kiedy znajdowali się w towarzystwie niższych szarż. Chociaż nie krępował się przeklinać całej kadry hurtowo.

– No więc, hultaje! – przeszedł do podsumowania. – Rozkazuję wszystkim, żeby szybko spieprzali stąd w trzy piczki i nie odzywali się za kija-pana, póki nie pozwolę. Może Aleks nie kłamie, szlag by go, może to jest jakaś pułapka. Plan dyslokacji naszych śmierdzących sił otrzymacie od szefa sztabu. Potem ustawiacie się na swoich, w dupę, miejscach i będziecie cicho czekać. Zajmujemy pozycje do zasranej obrony sferycznej. Ja w centrum czekam na Aleksa, on, kurwisyn, ma przybyć dwoma okrętami. Ale jeśli, parch jeden, chce nam wcisnąć jakieś gówno do zupy, przynajmniej wy, kurna, zostaniecie przy życiu. Wszystkie szczegóły, detale i inne pieprzone namiary zostaną wam podane za chwilę. No i tak to, w dupę jeża, wygląda. Czekam na wasze zasrane pytania!

– A co z Obcymi, sir? – odezwał się ktoś przesadnie ciekawski. – Znaczy co z nimi będziemy robić?

Wiceadmirał spopielił tępego oficera wzrokiem, kwaknął i popatrzył z nadzieją na zastępcę.

– Nic nie będziemy robić z Obcymi – spokojnie powiedział ten. – To zadanie dla wojska. Ponieważ z armii zostały… – zająknął się lekko -…jakieś tam resztki…

– Krótko rzecz ujmując, ten rosyjski pojeb ze swoją pojebaną grupą potrzebny jest żywy i nieuszkodzony! – dodał jeszcze Rabinowicz. – I całe wasze prawicze szczęście, że nie jest psycholem i chce jak i wcześniej wykonywać swoją porypaną pracę! Dlatego że gdyby przeciwko Obcym wystawili was, obsrańcy i obszczańcy, to nawet ja sobie tego nie mogę wyobrazić. Oczywiście, jeśli z Aleksem jest wszystko w porządku, to powinniśmy go w dupę całować i się nie krzywić!

– Właśnie – przytaknął zastępca. – Właśnie to chciałem powiedzieć, sir.


* * *

– Włączyć światła pozycyjne – zadysponował Raszyn.

„Gordon” i „Skoczek”, bezcielesne czarne plamy na czarnym tle, nagle zmieniły się w dwie świąteczne choinki.

Policyjna eskadra, na której ekranach nagle z niczego wyrosły dwa okręty, wydała z siebie chóralny jęk.

– Twoja mać! – pisnął dowódca, podskakując w fotelu.

– Wiceadmirale Rabinowicz, proszę odpowiedzieć admirałowi Uspienskiemu! – rozległo się w głośnikach.

– Ale się przyczaili! – jęknął policyjny kanonier. – To są numeranci… Działa do bo-oju!

– Twoja mać… – wymamrotał Rabinowicz. – Gdzie jest pieprzony szef zwiadu? Jak to się stało, że nam w dupę wleźli, a my o tym jeszcze nie wiemy?

– Odpowiadaj, Bobby, widzę cię! – zawołał Raszyn.

– Nie możesz nas widzieć! – ryknął wiceadmirał. – Dlaczego on nas widzi? Jak to tak?! – przestał nawet przeklinać.

– Rabinowicz, masz pozdrowienia od cioci Chai! – nie ustawał w nawoływaniach Uspienski.

Policjant walnął pięścią w pulpit.

– Nie widzisz mnie! – wrzasnął. – Jak, twoim zdaniem, stoję, co?

– Masz obronę sferyczną – spokojnie odparł Raszyn. – Sam wisisz nieco z lewej i wyżej środka, patrząc od mojej strony. Cześć, Bobby.

– Żebyś zdechł! – sapnął Rabinowicz. – Witaj, Aleks. Jak się czujesz?

– Nie zaobserwowano zmian chorobowych. O to ci chodzi?

– Akurat to mnie nie martwi. Słuchaj, Aleks, a gdzie twoja grupa?

– Ma sprawy do załatwienia w innym miejscu.

– Ta? Naprawdę w innym? Gdzie?

Raszyn roześmiał się głośno.

– Jakże mi się podoba ta kolejność pytań… Bobby, dlaczego jesteś taki nieufny? Nie ma tu żadnych innych moich okrętów, słowo honoru.

– Może jestem nieufny, ale ciągle żywy – odparł Rabinowicz. – No więc gdzie ich podziałeś?

– Przecież mówię, że polecieli załatwiać sprawy. Bobby, lepiej, żebyś nie wiedział, gdzie są. Będziesz jeszcze bardziej żywy.

– Ja wiem lepiej, co jest dla mnie lepsze, kurna noga!

Za plecami Rabinowicza delikatnie odchrząknął radiooperator.

– Co jest, mać twoją o podłogę? – zapytał policjant.

– Panie wiceadmirale, sir. Szef zwiadu na drugim kanale.

– Aha! Kurrr… A, Aleks, poczekaj na mnie chwilkę?

– Nie ma problemu.

Rabinowicz przełączył się na drugi kanał.

– Jak ci się udało nie zobaczyć tych dwóch wielkich łajb, co, kurwa, w gardło twoje? – zapytał, zapominając o obecnych dokoła młodszych oficerach.

– Musieli dolecieć na rozpędzie. Bez ciągu. Stara piracka sztuczka, sir.

– No to jak my, żeby cię…

– Sir, przecież nastawialiśmy się na wojsko, a nie na piratów, nie?

– I co? – poważnie zapytał wiceadmirał.

– To, że boje skanujące były odpowiednio nastrojone, sir.

– No i co, kurna, tylko nastroju nie miały?

Szef zwiadu obraził się i nie odpowiedział.

– No, pytam się! – nalegał Rabinowicz.

– Moja wina, sir!

– Mój ty orle z sinymi jajami! – rzucił dowódca i wrócił do łącza zewnętrznego.

– Przepraszam, Aleks – powiedział. – Na czym, kij w ryj, stanęliśmy?

– Myślę, że mógłbyś do mnie wpaść z wizytą?

– A może ty do mnie?

Raszyn zastanawiał się sekundę.

– Wiesz, Bobby – powiedział znaczącym tonem – nie słyszę pewności w twoim głosie. Chyba jeszcze nie zdecydowałeś, jak powinieneś ze mną postąpić.

– Nie pękaj! – roześmiał się policjant. – Nie ruszę cię. Jeśli cię aresztuję, to kto się zajmie Obcymi?

– Słusznie gadasz – zgodził się Uspienski. – Nikt. Choćby dlatego, że nikt w nich nie wierzy. Bo to nie na rękę Radzie Dyrektorów.

– No właśnie! Możesz wpaść, Aleks. Mam spirytus.

– Nieźle. My tylko samogon.

– No to bierz samogon i wpadaj.

– Nie, tak nie przylecę.

– Słuchaj, Aleks, przestań z tymi rosyjskimi sztuczkami. Daję ci słowo, wy-pu-szczę. Gdzie tylko będziesz chciał.

– A co potem zameldujesz na Ziemię? – zapytał czule Raszyn.

– Powiem, że kurwisyn nie przyszedł, i koniec. Czekaliśmy, a ty nie przyleciałeś. Tylko „Gordon” się pojawił, i to na autopilocie. O, właśnie! Słuchaj, Aleks, może rzeczywiście siedź sobie u siebie.

– Tak? – roześmiał się admirał.

– No tak! Ja poślę na „Gordona” saperów, a ty się na razie nie ruszaj. – Rabinowicz dał znak zastępcy, ten zaczął wystukiwać rozkazy na desce. – I pamiętaj, Aleks, że ja swoim pałęgom kazałem strzelać. Ruszysz statek, to tak ci przypierdzielą, że cię matka Rosja nie pozna! A jeśli to gówno eksploduje, to też na tym stracisz.

– Bobby – powiedział Raszyn z wyrzutem – nie wstyd ci?

– Nie, ja jestem gliniarzem – odparł poważnie policjant. – Wyższe uczucia uległy u mnie atrofii.

– Szkoda, że nie jesteś moim podwładnym. Ja bym cię… A właśnie, masz pozdrowienia od Borowskiego.

– Jemu też wsadź moje tam, gdzie i on mi. Słuchaj… – Rabinowicz nagle przeszedł niemal na szept. – Abraham… Fein wrócił?

– Jeszcze nie.

– Co ty o tym myślisz?

– Myślę, że wróci. Abraham jest nie do wykończenia. Ani swoi go nie załatwią, ani Obcy.

Na ekranie policyjnego okrętu flagowego malutkie białe światełko raźno poleciało w stronę rozjarzonego ogniami kolosa „Gordona”.

– Widzę twoich saperów – powiedział Raszyn. – Niepotrzebnie to robisz, Bobby.

– Dlaczego? – zapytał zaintrygowany wiceadmirał.

– Dostaną ataku serca. Tyłek, zanim opuścił okręt, z rozpaczy wszystko z niego wyprzedał. Wymienił na siwuchę, co się dało oderwać. Tylko napędu nie ruszył i osprzętu nawigacyjnego.

– No to wielkie dzięki… – powiedział Rabinowicz. – Aleks, ty naprawdę jesteś nienormalny. Tylko tobie może przyjść do głowy, żeby rozkraść cały pierdolony megadestroyer, a potem cynicznie się do tego przyznać… Wiesz co, to nie jest nawet po rosyjsku…

– Przepraszam, więcej nie będę.

– Dlaczego wy, Rosjanie, jesteście takim złodziejskim narodem?

– A czy to ja kradłem? – obruszył się Raszyn.

– Ty dowodziłeś – zarzucił mu policjant.

– Słuchaj, będziemy tak czekali, aż twoi saperzy wylecą w powietrze? A może zajmiemy się czymś sensownym?

– Jakim, twoja mać, zajęciem? Według mnie wszystko jest jasne. Spadaj stąd i kij ci w dupę na pożegnanie!

– Już teraz? – zdziwił się admirał.

– Natychmiast – rzucił Rabinowicz. – I żebym cię więcej na oczy nie widział. Wypiertentego stąd, i to gazem.

– Dobry z ciebie chłop, Robercie – powiedział w zamyśleniu Raszyn.

– Taki już jestem. Powiedz mi tylko jedno na pożegnanie. Ci zasrańcy, Obcy, jak sądzisz, może tylko przypadkiem się do nas zwalili, co? Pokręcą się, kurna, i wypieprzą?

– Chyba będę musiał wpaść do ciebie… – Uspienski westchnął znacząco.

– Bo?

– Bo to by była bardzo smutna rozmowa.

– Przestań, każę swoim ludziom zatkać uszy. Hej! Wszyscy hultaje, którzy podsłuchują! Zatkać u-sz-szy! Raz, dwa! To rozkaz, żeby was!…

W eterze rozległ się cichy szmer.

– Jacy zdyscyplinowani chłopcy – pochwalił Raszyn.

– To dobrzy gliniarze. Nie powiem złego słowa. No, mów!

– Bob, pamiętasz przypadek „Skywalkera”?

– Kur! Jeszcze jak!

– A wiesz, że jeden człowiek przeżył? Przyleciał na awaryjnym module na Ziemię?

Rabinowicz podrapał się po głowie.

– Jak by ci to powiedzieć… – wymamrotał. – Nie to, żebym, kurna, nie wiedział… Ale szczegółów nie znam.

– Trzymaj się fotela. Zamiast prawdziwego człowieka przyleciał klon.

Job twoju! Skąd wiesz?

– Powiedziała mi ciocia Chaja.

– Nie znasz cioci Chai! – oświadczył wiceadmirał tonem prokuratora w sądzie.

– Cioci Chai z Paryża czy cioci Chai z Chicago?

– Żebyś zdechł! Przestań się znęcać, w mordę! Ja mówię poważnie!

– Zbadałem go.

– Ta-ak… – powiedział Rabinowicz. – A najpierw, kurna, zabiłeś.

– Zabiłem bardzo wielu ludzi – rzekł oschłym tonem Raszyn. – Na Marsie, na Wenus, w otwartym kosmosie. Bardzo wielu, Bobby.

– Nie łącz wojny, stara zarazo, z zabijaniem. Dobra, nieważne. Gdzie go znalazłeś?

– Przez kilka lat latał na jednym z moich statków. – Admirał nie sprecyzował, że na „Gordonie”, żeby nie straszyć wrażliwego Rabinowicza. – A przy okazji kapował do admiralicji.

– Ja pierdolę!

– No właśnie. Bardzo dziwna historia, Bobby. Rozumiesz, nawet w hipnozie zapewniał, że jest prawdziwy. Miał wpakowaną fałszywą pamięć. Klon też wykonany wspaniale, nie do odróżnienia od człowieka. Dorwaliśmy go, bo znaleźliśmy dowody śmierci oryginału. A teraz już wiemy na sto procent. Mój doc znalazł jakieś malutkie niezgodności… Nie pamiętam, nie jestem specjalistą, jakieś małe odchylenia w strukturze DNA. Jeśli klon miał jakiś swój własny program, to ukryty gdzieś na peryferiach mózgu. My nie potrafimy tak głęboko grzebać.

– Czyli po co ta zaraza u nas siedziała…

– Nie wiadomo.

– I co ja mam myśleć o tej chujozie?

– To pytanie do ciebie – powiedział Raszyn. – Ty jesteś gliną.

– Wiesz co… – zaczął twardym tonem Rabinowicz. – Masz go? Daj go mi, co? Ja mam speców od ekspertyz sądowo-medycznych.

– Muszę się zastanowić. A może pół na pół?

– Do czego ci jeszcze jest potrzebny?

– Dowód!

– No tak! Przecież będziesz całemu światu udowadniał, jaki z ciebie fajny Rosjanin!

– Coś nie tak powiedziałem? – zdziwił się Uspienski.

– Nie… Ach, żeby mnie… No więc, ty… tego… Odetnij kawałek tego potwora, jakiś taki apetyczny, a ja sam po niego przylecę. Gdzieś, kurna, za pół pieprzonej godzinki.

– A saperzy? – zapytał złośliwie Raszyn.

– Pierdol się. Bez odbioru! – odparł Rabinowicz.


* * *

Kiedy wiceadmirał Rabinowicz, obładowany kufrem z fragmentami organizmu kapitana Meyera, opuścił pokład „Skoczka”, do Raszyna przyszedł ZDO.

– Zabrał samogon? – zapytał poważnie Borowski.

– Nie – odparł admirał, w zamyśleniu przyglądając się swoim paznokciom.

– No to proszę go oddać – zażądał pierwszy oficer. – Gdy wy babraliście się we flakach Issiaha, ja dogadałem się z jego chłopakami co do baterii do mauserów. Bo nam brakuje. Sto luf działa, a dycha nie trzyma ładunków.

– Masz! – warknął z obrzydzeniem Raszyn, wypychając kopniakiem kanister spod stołu.

– Dziękuję. – Borowski zniknął za drzwiami, coś do kogoś powiedział i natychmiast wrócił. – A mówi się niby, że łapsy nie biorą łapówek – zauważył.

– To są dobre łapsy – ponuro rzucił dowódca. – Chcą nam pomóc.

– Akurat. Widzę. Oczywiście, to nie moja sprawa…

– Pierdol się.

– Fuj, szefie! Ledwie pół godziny z Bobbym i już się pan wyraża jak urodzony Rabinowicz.

– Pardon, wyrwało się. Ale ty mnie tym swoim gadaniem ustrzeliłeś. Co do Bobby’ego… Rzeczywiście, ma ciężki charakterek. Pamiętam go z uczelni. Pogada z nim człowiek minutę, a potem mać się sypie, czy się tego chce czy nie. Zakaźny czy jak?

– Wychował się na ulicy – wyjaśnił Borowski. – Wie pan, driver… Radziłbym… Krótko mówiąc, oni nie chcą nam pomóc. Oni chcą Grupą F osłonić swoje dupy.

– To wiadomo – westchnął Raszyn. – Ale wiesz co, Jean Paul? Wyniosłem jedną korzyść z rozmowy z Rabinowiczem. On się naprawdę boi Obcych. Trzęsie się z przerażenia. Jest gotów na wszystko, żeby tylko ktoś go przed nimi obronił.

– Przecież nie mamy pewności, czy tu przylecą…

– Ale on już jest ugotowany. Mało kto poważnie traktuje Obcych. Nikt się ich nie boi. Poza tymi, co mają wystarczająco dużo danych, by wierzyć w ich istnienie. Wywiad wojskowy, a i to pewnie niecały. Jeszcze ja i ty. I nikt więcej. A tu nagle wiceadmirał policji! Dowódca jedynej pełnowartościowej eskadry w ich resorcie. Ciekawe, co? Jak myślisz, Jean Paul?

– Myślę, że to ciekawe – przytaknął Borowski, przysiadając na skraju biurka. – Jak on to powiedział? Że się boi?

– Nie. Akurat tego nie powiedział.

– No to czego chciał?

– Chciał, żebyśmy polecieli na Ziemię i urządzili tam przewrót.

– C-co?

– Rozumiem twoją reakcję – uśmiechnął się Raszyn. – Nie różni się od mojej.

– Ja pierdzielę! I to policjant?!

– Wielki policjant. Nasz Bobby, jak się okazuje, jest idealistą. Znudził mu się ludowy kapitalizm. Uważa, że to najzwyklejsza dyktatura. Może nawet jest w tym jakaś racja: kiedy cała planeta staje się jednym wielkim holdingiem…

– Gdyby mnie ktoś zapytał… – zaczął rytualnie ZDO, ale przechwycił pełne wyrzutu spojrzenie admirała i przeszedł do sedna: – Może jestem typem bezideowym, ale wydaje mi się, że Bobby ma rację.

– Ta-ak? – mruknął Raszyn, krzywiąc brew.

– Przecież niczego się teraz nie robi dla narodu, tylko dla kompanii. Dlaczego walczyliśmy z koloniami? Bo firmy broniły swoich baz surowcowych. I to jakich! Baz spermatyd i komórek jajowych! Przecież najprościej by było wypuścić czerwonodupków spod kurateli i kupować sobie od nich materiał, do oporu. Ale nie, oni chcą za friko! Darmo napłodzić jak najwięcej ludzi, żeby miał kto na nich orać! A system kredytowy? Każdy od urodzenia siedzi po uszy w długach! I jeszcze mu wciskają, że to dla jego dobra… Proszę tylko pomyśleć. Na Ziemi dzieje się coraz gorzej. W każdym razie tak mi się wydaje.

– A komu się nie wydaje? – prychnął admirał.

– Tym, co są zadowoleni. I tym, co mają to w nosie. I durniom.

– No to mamy osiemdziesiąt procent ludzkości, Jean Paul. Albo i dziewięćdziesiąt.

– Teraz trochę mniej, driver. Znacznie mniej. Wielu już sobie zadaje pytania, dlaczego Wenus i Mars postanowiły nie kopiować ziemskich schematów, a ogłosiły się republikami.

– Kuse te republiki. Niedaleko od nas odeszły.

– No, szefie, na razie nie mają za bardzo co żreć. Ale wcześniej czy później zadziała tam demokracja. Na Ziemi też wystarczy dobrze pogrzebać w Sieci. Widać od razu, co myślą. Tylko my żyjemy w swoim malutkim świecie odcięci od wszystkich i im mocniej nas kopią, tym szczelniej zamykamy te bramy. Po prostu nic nie wiemy o normalnym życiu!

– Myślisz, że tam na dole to jest normalne życie? – zapytał Raszyn. – Wątpię. Gdyby na dole było OK, to łatwiej byłoby się dostać do desantu. – Nie podoba mi się to wszystko – westchnął ciężko. – Nie podoba.

– No bo pan jest Ruskim, driver. Pan musi.

– Co muszę, antropologu pieprzony? – Admirał wzniósł oczy do sufitu i wolno wypowiedział kilka rosyjskich słów. Borowski nawet nie próbował zgadnąć, co oznaczały, ale słusznie domyślał się, że nic dobrego.

– Pan musi tak żyć, żeby wszystko na świecie panu nie pasowało… to pan musi. Może przyniosę coś do wypicia? Znam was, Ruskich, poważne decyzje zapadają tylko przy szklance.

Miało to zabrzmieć jak życzliwy, choć gruboskórny żart, jak to między astronautami, ale Raszyn nie był w nastroju.

– Chcesz mnie rozeźlić? – zapytał rzeczowo.

– Bardzo – uczciwie przyznał Borowski. – Szefie, jak ja się cieszę, że Rabinowicz zaczął ten temat!

– To jest jakiś żydowski spisek. Czego chcesz, Jean Paul? Żeby Grupa F ogniem i mieczem doprowadziła ludzkość do szczęścia?

– Bardzo.

– Twój Rabinowicz obiecał nam miesiąc.

– Taki sam mój, jak i pana – prychnął ZDO. Chciał jeszcze dodać, że skoro nawet głupie psy gryzą się między sobą, to tym bardziej dla niego nie każdy Żyd będzie zaraz bratem. Ale bardziej zastanowiło go co innego. – Co znaczy: obiecał miesiąc? – zapytał.

– Jeśli Grupa F nie zostanie zrehabilitowana w sposób pokojowy i będziemy musieli udowadniać swoje racje siłą, to Rabinowicz cały miesiąc będzie pełzł od Pasa do Ziemi. Jeśli zobaczy, że idzie nam dobrze, przyhamuje trochę. Ale jeśli… Sam rozumiesz. W tym przypadku i tak będziemy mieli miesiąc, żeby spadać na Wenus.

– A nie zagra po naszej stronie?

– To już jak na niego za dużo. No i jeśli nas rozwalą, to kto będzie walczył z Obcymi, jak nie on?

– Dobry gliniarz – przyznał Borowski.

– A czy ja coś innego mówiłem? Pewnie, że dobry. Tylko przeklina, dwa razy mać na trzy słowa.

– No to damy im czadu! – wojowniczo oświadczył ZDO. – W ciągu miesiąca z łatwoś…

– Nie jestem pewien, czy tego chcę – przerwał mu Raszyn.

– Zechce pan – powiedział z niezachwianą pewnością w głosie pierwszy oficer. – Proszę tylko częściej myśleć o tym, że w ojczyźnie mamy dyktaturę oligarchicznego kapitalizmu.

– W ojczyźnie mam tylko zgliszcza, Jean Paul – rzekł admirał z niespodziewanym smutkiem w głosie.

– A co z Francją? – przypomniał Borowski. – Przecież pan jest z Paryża, szefie. A Kanada, a nasz Vancouver? No co też pan gada, słowo honoru…

– Tak, Vancouver – westchnął Raszyn. – Ile tam zieleni, pamiętasz? Fantazja. Ja tam dwa razy widziałem dzikiego jelenia. Na wycieczce z rodziną. Igor miał jakieś pięć lat, Ola… Tfu!

– Pan się z nią w końcu nie ożenił? – ostrożnie zapytał ZDO.

– Ja dziś jestem chłop, jutro trup – powiedział z goryczą admirał. – Jak to astronauta wojskowy. W miłości była gotowa na wiele, zwłaszcza że jak już spotkała się para zdrowych Rosjan… A potem się okazało, że z przyjemnością będzie rodziła moje dzieci, a za mąż nie wyjdzie za skarby. W sumie nie byłem nawet bardzo przeciwny. Rozumiałem ją. Normalne warunki do wychowania dziecka, pieniądze, ojciec zawsze obok… Tyle że Igorowi się trafił za bogaty ojczym. Zrobił z niego rozpieszczonego, kapryśnego chłopaka.

– Nie może mu pan wybaczyć, że się od pana odciął. – Borowski pokiwał głową ze zrozumieniem. – A wie pan, dlaczego tak postąpił? Powiem panu. Jemu, jak i wielu innym, nie podobają się porządki na Ziemi. Na Ziemi, która morduje tysiące kolonistów tylko dlatego, że ci chcą żyć sprawiedliwie.

– Nie bój się. Przylecą Obcy, to zrobią porządek – z wisielczym humorem odpowiedział Raszyn.

– Nie podoba mi się pański nastrój.

– Mnie też, Jean Paul.

– Nie znudziło się panu tańczenie pod muzykę jak z Ziemi zagrają? Jeśli tam wrócimy i zostaniemy zrehabilitowani, wybaczy im pan wszystko? Tę kurewską kiwkę. Przepraszam, ale daruje im pan?!

Admirał powiódł oczami po suficie, ale nie odpowiedział.

– Jakiś zasrany Rabinowicz go pożałował, a ten już w pełni szczęścia – rzucił Borowski w przestrzeń. – Już wszystkim wybaczył!

– Mieliśmy takiego pisarza, Lew Tolstoy – zaczął Raszyn. – Ja co prawda go nie czytałem, ale czytałem o nim. To był taki działacz, który tak rozpaczliwie propagował chrześcijańską tolerancję i powszechne wybaczenie, że zabroniono mu wstępu do świątyń. Przegrał swoją wojnę i umarł samotny, stary i chory.

– Do czego pan pije? – nie zrozumiał ZDO.

– Do tego, że aktualnie o powszechne szczęście troszczy się Rada Dyrektorów. Kiedy pojawi się ktoś, kto będzie się o to troszczył bardziej, zostanie wywalony z Ziemi. Chcesz umierać w samotności, Jean Paul?

– Ja – oświadczył z mocą Borowski – nigdy nie umrę w samotności.

– Pewnie! – uśmiechnął się dowódca. – Wy, Żydzi, jesteście liczniejsi niż karaluchy. No, nie bierz tego do siebie! Po prostu mam na myśli, że jeśli wpakujemy się w wojnę, to nie będziemy mieli prawa jej przegrać. Grupa F jest ciągle jeszcze silna. Wojna z nami rozłoży ziemską ekonomię. Niezależnie od tego, kto zwycięży, my czy Rada Dyrektorów, tam na dole wszystko się rozpadnie. Kto to poskleja? My?! Będziemy musieli pokierować ludźmi, będziemy musieli wskazać im drogi wyjścia z kryzysu, będziemy zobowiązani do przestawienia wszystkiego na nowe tory. Weźmiemy na swoje barki zarządzanie światem. Ale dokąd go zaprowadzimy? Masz jakieś pomysły? Program ekonomiczny? Hasła polityczne? Bazę ideologiczną?

– Mam bardzo silną motywację do tego, żeby uwolnić ludzi od monopoli. Proszę mi nie pakować kitu do ucha. Na cholerę nam hasła? Ludzie sami wszystko zrozumieją.

– Ludzie sami gówno zrozumieją – odparował Raszyn. – W ciągu ostatnich stu lat zostali tak zdemoralizowani, że mogą teraz tylko żreć i się walić. Przecież o wszystkim ktoś za nich decyduje! O wszystkim! Nie ma po co myśleć. Kiedyś pytałem sam siebie: Dlaczego w kosmosie jest tylu sensownych i myślących ludzi7. Wiesz dlaczego? Tu musisz trenować mózg, jeśli chcesz przeżyć. Na Ziemi już nie musisz.

– No to niech ich pan zmusi! – krzyknął Borowski. – Sam pan mówił, że wojna wszystko zniszczy! Będą musieli myśleć, aby przeżyć!

– Szczerze mówiąc, już w nich nie wierzę – powiedział spokojnie admirał. – Nie wydolą. Mają uschnięte mózgi.

– Za mało ich pan zna, szefie.

– A ty znasz ich lepiej?

– No… Mimo wszystko nas, Żydów, jest więcej niż karaluchów. Mam spory krąg znajomych.

– No to co? – żachnął się Raszyn. – Słuchaj, Jean Paul, co ty mnie, zmęczonego starca, popychasz do działania?

– A od kiedy potrzebuje pan popychania, żeby zacząć działać? – zapytał, krzywiąc się, pierwszy oficer. – Od kiedy pana znam, zawsze myślał pan o sobie na końcu, jeżeli w ogóle. Zawsze chodziło o innych.

– Przesada.

– Jak pan pracował z załogami? Ludzie modlą się do pana! Zrobił pan z nich prawdziwych ludzi!

– Modlenie się jest szkodliwe – zauważył admirał. – Człowiek się robi infantylny. A co do załóg, nie masz racji. Dobra załoga to podstawowy warunek, aby dowódca mógł przeżyć.

– Tak pan sobie wmawia – roześmiał się Borowski. – To bzdura, choć pan tego nie widzi. Ale ja tak…

– Jest pan okropnie bezczelny, commanderze. Pieprzy pan jakieś głupoty prosto w twarz admirałowi…

– Proszę posłuchać – powiedział ZDO, przysuwając się do Raszyna. – Rada Dyrektorów podłożyła panu świnię, żeby pana wywalić. Wujka Gunnara przepchnęli do rezerwy bez najmniejszych problemów. A pana, w końcu tylko dowódcę grupy, musieli kiwać. Dlatego, że ma pan inną reputację. Ma pan renomę. Ziemia ma pana za rycerza. I jestem pewien, że pójdzie za panem, jeśli tylko będzie pan twardy. Koniec, powiedziałem, co mogłem powiedzieć. Mogę odejść?

Przez jakiś czas admirał gryzł wargę.

– Wiesz, kto zaproponował, żeby okręty bojowe nosiły imiona postaci literackich? Nie prawdziwych, tylko wymyślonych? – zapytał w końcu.

– Jakiś chytry Żyd. Zapomniałem nazwiska, to ze sto lat temu.

– Wiesz, po co to zostało wymyślone?

– Oczywiście. Żeby zapomnieć. Odrzuciliśmy przeszłość, wszystko, co zostało za nami. Religie zostały wymazane, bo one doprowadziły do Kotłowaniny, no i była też Północ. A z literatury przeżyła fantastyka, inne książki miały w sobie tylko ból i nienawiść. Zgadzam się z tym pomysłem, driver. W końcu minęło sto lat i jakoś żyjemy.

– Tak sobie żyjemy, jak sam pan zauważył. – ZDO po raz pierwszy usłyszał w głosie Raszyna coś jakby starczą, bezsilną złośliwość.

– Możliwe, ale i tak jestem dumny, że „Skoczek” tak naprawdę nazywa się „Paul Atrydes”.

– Paul Atrydes doprowadził do pokoju we Wszechświecie. Ale najpierw musiał w tym celu rozpętać wojnę, która pochłonęła życie dziesięciu miliardów ludzi. Był arystokratą z dziada pradziada, był monarchą i dla niego to była betka. A dla nas…

– My jesteśmy żołnierzami, szefie. Dla nas to też jest normalne.

– Za cholerę nie jest normalne! – eksplodował Raszyn. – Nie chcę więcej walki!

– To się nie uda – powiedział spokojnie Borowski. – Zaczniemy od swoich, a skończymy na Obcych. Innym sposobem się nie uda. Niech pan zdejmie różowe okulary, driver. Dolecimy do Ziemi i czeka nas bój. Rada Dyrektorów nam nie wybaczy. Nie uwierzy w zagrożenie zewnętrzne. Będzie draka. I będziemy musieli zwyciężyć.

Admirał opuścił głowę.

– No to idę, co? – zapytał Borowski, wstając.

– Przynieś coś do wypicia – powiedział bardzo cicho Raszyn. – Proszę.


* * *

Średni Okręt Bojowy serii 100 „Paul Atrydes” znajdował się w połowie drogi do Ziemi, kiedy niemal przed samym dziobem wyrósł mu nieprzypominający wcale gwiazdolotu błyszczący, zakrzywiony wykrętas. Gdyby Raszyn nie zorientował się, z czym ma do czynienia, „Skoczek” błyskawicznie staranowałby zagadkowy obiekt. Oglądanie Obcego na zdjęciu to co innego, niż gdy wyskakuje na monitorze przeglądowym. W takiej sytuacji trudno uwierzyć, że dzieje się ona naprawdę… Dlatego Ive, siedząca przy pulpicie nawigatora, najpierw sięgnęła do oczu, chcąc je przetrzeć. Nieco dziwna reakcja jak na wojskowego kierującego okrętem pod silnym przeciążeniem, w dodatku mającego na twarzy maskę i hełm z wyświetlaczem.

Reszta załogi znajdująca się w tym momencie w SDO zgłupiała jeszcze bardziej.

Do staranowania pozostało jakieś trzydzieści sekund. W skali kosmicznej – zero. I zero szans na uniknięcie zderzenia. „Skoczek” widniał na wykazie admiralicji jako średni okręt bojowy, ale średni to i tak za duży na takie manewry. Gdyby Ive wpadła na pomysł obrócenia jednostki, cruiser walnąłby w Obcego środkiem burty, akurat na wysokości pomieszczeń strefy roboczej. O takich kolizjach mówi się: A może by tak zmienić okręt? Zresztą tępy dziób cruisera też nie był obliczony na takie uderzenia. Może lepiej walnąć we wroga pyskiem, lepiej dla załogi, ale wyloty baterii dziobowych – pa, pa!

W chwili zauważenia Obcego „Skoczek” przelatywał w odległości kontaktowej od sekretnej boi informacyjnej Grupy F. Nie była to najkrótsza trasa, ale namówił na nią Raszyna Borowski, przypomniawszy sobie, że boja powinna być skontrolowana. Admirał, nieco melancholijny po rozmowie z ZDO, wydał zezwolenie chyba głównie po to, by odwlec chwilę przybycia na Ziemię. Tak więc okręt odchylił się od kursu w lewo, zbliżył do boi i Borowski, pochrząkując z zadowoleniem, wpatrywał się w urządzenie przez teleskop.

Wtedy właśnie na ekranach oprócz spodziewanej boi pojawił się całkiem niespodziewany Alien.

Raszyn siedział na swoim zwykłym miejscu, nieco powyżej starszego nawigatora, kiedy zawyła syrena uprzedzająca o niebezpieczeństwie zderzenia. Od tej chwili czas na SDO zagęścił się i trudno było uwierzyć, że wszystko, co nastąpiło potem, trwało mniej niż pół minuty. Nikt, podejmując decyzje, niczego nie analizował. Astronauci po prostu ratowali okręt.

I nie przypominało to kosmicznego boju. Raczej spontaniczny gest rozpaczy.

Słysząc syrenę, admirał poderwał się, podniósł wzrok na ekran czołowy i wrzasnął:

– Fo-o-ox!!!

Najlepszy rozkaz, jeśli nie ma się pewności, czy w razie czego można dać salwę z dział. Zresztą Raszyn i tak wiedział, że kondensatory są w tej chwili puste. Po prostu miał nadzieję, że kanonier coś wymyśli.

Natomiast wlepiający w Obcego wytrzeszczone oczy Fox ocknął się i zawył:

– Nie-e-e-e!!!

Czołowy laser „Skoczka” ładował się do strzału około dwudziestu sekund. Byłby gotowy akurat wtedy, kiedy dziób cruisera wbije się w Aliena. Zaś strzał z zerowego dystansu do tajemniczego celu, którego charakterystyki pozostawały tajemnicą, nie był dobrym pomysłem. Obcy mógł po trafieniu walnąć lepiej niż chińska bomba wodorowa nad Nowym Jorkiem.

Wtedy Raszyn znów wrzasnął:

– Candy! Spal go!!!

Ive bez namysłu dźgnęła palcem deskę. Zdławione przez nawigatora zwierciadła rufowe natychmiast zgasły. Cruiser stęknął, odepchnął się od pustki bocznym wydechem z dziobu, ciężko drgnął i główne zwierciadła znów zabłysły wściekle. Teoretycznie tego typu manewr był wykonalny, ale nikt do tej pory nie sprawdzał, czy silnikom manewrowym wystarczy ciągu do takich skoków. Nie było takiej potrzeby, no i szkoda było okrętu.

Ciągu wystarczyło. Nawet więcej, bezczelnie kopnięty „Skoczek” nie zwinął się na bok i nie zakoziołkował. Po prostu stanął dęba, tak jak tego od niego wymagano. Odwrócił się tyłem do przodu i ponownie dał całą naprzód.

I jakby z rozpędu walnął w ścianę.

Nad głową Raszyna ktoś przeleciał i huknął w ekran czołowy. To łącznościowiec, wbrew instrukcji nieprzypięty do fotela.

Admirałowi pociemniało w oczach, zacisnął z całej siły powieki. Optyka już była przełączona na obiektywy rufowe, ale i tak na środku ekranu, zasłaniając Obcego, widniał rozpłaszczony astronauta.

„Skoczek” leciał rufą do przodu, w jego trzewiach z hukiem waliły się przegrody. Raszyn z zamkniętymi oczami z goryczą obliczał, ilu ludzi we wnętrzu jednostki znajdowało się w chwili przewrotu w ruchu. W słuchawkach rozbrzmiewał wielogłosy krzyk bólu.

Ive gwałtownie zlikwidowała ciąg. Przypalony Obcy już przeskoczył przez punkt najwyższej temperatury wydechu, a energii potrzebował Fox, żeby dobić gada z baterii rufowych.

Wnętrzności „Skoczka” drgnęły raz jeszcze i przez mgnienie oka załoga miała wrażenie, że spada na podłogę. Ale ta chwilowa nieważkość ustała natychmiast – włączyły się żyroskopy strefy roboczej, rozkręcając ciążenie do wielkości przyciągania ziemskiego.

Poszkodowany łącznościowiec odkleił się od ekranu, spadł na podłogę i wreszcie można było zobaczyć, jak dosłownie o dwa kroki od okrętu płonie Obcy. Jego korpus rozpływał się jak masło na patelni. Jedna sekunda w płomieniu wydechu i już zagadkowy, straszliwy Alien zmieniał stan skupienia. Okazał się nie tak straszny, jak z pozoru wyglądał.

Fox wystrzelił. „Skoczek” znowu drgnął i Raszyn z nadzieją pomyślał, że to już na ten dzień ostatnie szarpnięcie. Cztery baterie rufowe dały ognia, cztery ogniste kule rozpełzły się po poszyciu Obcego. Elektronika usłużnie dorysowywała na ekranie czołowym niewidzialne w próżni promienie i obok każdego: 100/100/100 – pełna moc lasera na wyjściu, sto procent pewności trafienia, sto procent mocy zrealizowanej na powierzchni celu.

– Ho-ho! – rzucił kanonier.

Alien nie rozpadł się na kawałki, nie eksplodował i nie rozsypał się w pył, jak by to zrobił każdy statek ze Słonecznego. Po prostu został zmiażdżony. W miejscach trafień pojawiły się wgniecenia, jakby w obiekt ktoś walnął ogromnym młotem, a jego rozmiękczony korpus niespodziewanie wywrócił się niewiarygodnym sposobem na nice. Zamiast pięknego i przerażającego swoją obcością srebrzystego rogala na ekranie widniał teraz nadtopiony kawałek nie wiadomo czego.

Poza tym Alien został strącony z kursu. Fox uderzył weń pod niewielkim kątem, na ile to było możliwe w tej salwie niemal na styk. Teraz resztki przeciwnika wolno przepływały sto metrów od burty „Skoczka”.

– Nie taki znowu wielki – powiedział Raszyn w ciszy. – Mniej więcej jak nasz destroyer.

Coś obok zgrzytnęło. Borowski zdejmował maskę. Admirał uświadomił sobie, że można już się od nich uwolnić, i odpiął swoją.

– Dwadzieścia pięć sekund na wszystko i po wszystkim – powiedział ochrypłym głosem ZDO.

– Żyjesz? – zapytał Raszyn, masując twarz. – Przelicz straty w wolnej wachcie. Myślę, że pewnie ze dwadzieścia osób połamaliśmy. W wachcie wypoczywającej też nie wszyscy leżeli na kojach… A ci, co leżą, też nie wszyscy się przypinają…

– Teraz już będą – obiecał Borowski, z trudem wyłażąc z fotela. – Życie nauczy. Słuchaj, skąd on się wziął, co?

– To jest właśnie zero-T – powiedziała Ive. – Wyskoczył znikąd.

– A może wyłączył maskowanie? – rzucił Fox, wyciągając z kieszeni cygaro i zapalniczkę.

– O nie, Mike! Jestem nawigatorem. Widziałam. – Kendall popatrzyła na ekran diagnostyczny i zabrała się za swój pulpit kontaktowy.

– Candy! – zawołał admirał. – Nie trzeba, kochanie. Nie odwracaj nas z powrotem… Najpierw zobaczmy, czy wszystko działa. Nie wierz diagnosterom, kable mogły zostać zerwane. Na razie odetchniemy.

Grube policzki kanoniera pokrywały czerwone kropelki – przeciążenie wydusiło krew. Ive na skroniach wolno puchły sińce.

– Doktorze Epstein – powiedział Raszyn do mikrofonu. – Jesteś cały, doc?

– Tak, mimo pańskich wysiłków, szefie. Co to było?

– Nadzwyczajne hamowanie przy pomocy przewrotu. A jak tam Linda?

– W porządku.

– No to wypchnij ją teraz, żeby się przeleciała po statku z niezbędną pomocą, a sam uderz tu do mnie. Mamy chyba trupa.

– Myślę, że nie tylko pan ma, szefie.

– Ten jest najważniejszy. Przeszkadza. Jak nie możesz go podleczyć, to przynajmniej zabierz. I jeszcze jedno, weź od Jean Paula ludzi z wachty dyżurnej do pomocy. Oni i tak będą liczyli straty, to niech od razu do ciebie noszą kogo trzeba.

– Tak jest, sir.

Kendall odpięła się, wstała i podeszła do leżącego nieruchomo ciała. Całą maskę łącznościowca od wewnątrz zalała krew. To był fajny chłopak i dobry astronauta, ale sam sprowadził na siebie nieszczęście. Na wachcie pasy są koniecznością. Jeśli przeżyje, to Raszyn zedrze z niego skórę i przepędzi na dół. Na zawsze.

– Mam nadzieję, że się nie przejmujesz, co? Candy? – zapytał admirał, bawiąc się kontaktami deski i patrząc na raport systemu diagnostycznego.

– Mam nadzieję, że nie zabiłam nikogo, po kim będę płakać – szczerze przyznała Ive.

Umilkła i spojrzała na dowódcę. Na jej twarzy pojawił się strach.

– Pędź – powiedział Raszyn. – Pędź, dziewczyno.

Więc popędziła.


* * *

Ive znalazła Wernera dopiero po dwudziestu minutach. Andrew siedział na podłodze rezerwowego SDO i powarkując na siebie pod nosem, gmerał w dużej stercie układów. Obok stali dwaj technicy z ponurymi minami, jeden miał zabandażowaną głowę, drugi – rękę na temblaku. Czoło Wernera przecinało potężne rozcięcie kandydujące do roli kolejnej pamiątkowej blizny, póki co beztrosko i w pośpiechu zalane klejem. Zamiast w speckostium był ubrany w lekki mundur roboczy.

Ive wpadła do pomieszczenia z taką prędkością, że Andrew nawet nie zdążył odwrócić głowy.

– Andy! – krzyknęła, padając na kolana i rzucając mu się na szyję. – Żyjesz! Kochany! – Objęła nieco speszonego Wernera tak mocno, jakby miała zamiar go udusić, i rozszlochała się, najwyraźniej ze szczęścia.

– Szefie, to my spadamy – powiedział ten z bandażami na głowie, podniósł swoją torbę i ciągnąc za sobą kolegę, wypadł za drzwi.

Candy płakała. Andrew głaskał ją po głowie i szeptał na ucho nieważne słowa. Na ekranie ciągle widniał Alien, a właściwie to, co z niego pozostało.

– Wielka szkoda – mruknął, zerkając jednym okien na ekran. – Nawet nie da się popatrzeć, jak żyją Obcy. Ciekawe, ile tam jest teraz rentgenów. I ile stopni. Ive, słoneczko, uratowałaś nas wszystkich. No, dlaczego płaczesz?

– Z radości – chlipnęła. – A ciebie ciągle nie ma na miejscu, tylko gdzieś pełzasz… Pomyślałam, że jak coś ci się…

– Kochanie… Nie martw się. Jak jest ciąg, to ja zawsze jestem przypięty. Nad czym pracuję, do tego jestem przypięty.

– Ale czołem się uderzyłeś. Daj, popatrzę.

– Nic tam nie ma, po prostu stłuczenie. Wzmacniacz puścił, pękła podkładka. Zdarza się.

– Nie mdli cię? – rzeczowo zapytała Ive, ocierając łzy. Już nie była wystraszona, raczej zatroskana. – W głowie ci się nie kręci?

– Nie – skłamał Andrew, patrząc z miłością na dziewczynę. Nigdy jeszcze żadna kobieta nie troszczyła się tak o niego. Z wyjątkiem mamy, oczywiście. Ale mama też potrafiła być zła, kiedy zrobił sobie krzywdę. A ona po prostu troszczyła się o jego zdrowie, zupełnie szczerze.

– Widzisz, już mnie Epstein opatrzył – jeszcze raz skłamał Werner, wskazując swoje czoło.

– Zapytam go o to później – obiecała Ive. – I nie łudź się, że zapomnę. Wyobrażam sobie, jakie to było uderzenie, jeśli rozwaliłeś pokrywę hełmu. Mogę też sobie wyobrazić, jak wygląda to coś, w co walnąłeś. – Uśmiechnęła się. Ona też nieraz walnęła głową w jakiś twardy przedmiot. Wartość niektórych została nawet odliczona z żołdu.

– Spudłowałem. Palnąłem w ścianę – po raz trzeci skłamał Andrew. Naprawdę rozwalił czołem pancerne szkło monitora tu, w rezerwowym SDO. Ale nowy monitor był już zamontowany, zaś dowód rzeczowy wyniesiony i rozebrany na części. A z mikroschematów walających się pod nogami trudno było zrozumieć, w co i jak uderzył. Panel sterowania ogniem też został już wymieniony, ale to, co się działo pod tym panelem… Gdyby Fox musiał prowadzić ogień z rezerwowego SDO, mógłby mieć spore problemy związane z przypadłością zwaną we flocie padem systemu.

Na pad Andrew natknął się tuż przed tą chwilą, kiedy na ekranach „Skoczka” niespodziewanie wyrósł Obcy. Werner był nawet zadowolony, że prawdopodobna awaria została wykryta na czas i że jest łatwa do usunięcia. Nieco popuścił pasy, żeby sięgnąć do nisko umieszczonego przycisku. W tym momencie jednostka zawirowała i system sterowania ogniem został uszkodzony mechanicznie przez rzucone przeciążeniem ciało porucznika Wernera.

– Obcy przybył na zero-T? – zapytał Andrew, zmieniając temat rozmowy.

– Yhy – skinęła głową Ive. – Moim zdaniem, to jest jego czuły punkt. Ja bym zdołała odskoczyć. To znaczy ziemski okręt zdążyłby. A ten głupek nawet się nie ruszył. Pewnie zaraz po wyjściu do zwyczajnej przestrzeni nie może się ruszać. Dobrze, że był mały. Ze trzy razy mniejszy od tych, które widział Fein.

– Jesteś boska – powiedział Werner. – Jesteś bohaterka. Możesz na paradnym wykręcać dziurkę na gwiazdę.

– Nie-e. Za co? W najlepszym razie dadzą Krzyż… Ciekawe kto. Przecież nie ma kto dawać. Jesteśmy poza prawem.

– A Raszyn swoją władzą? Powinien mieć cały sejf protokołów nagradzania. A kiedy się wszystko ułoży, admiralicja zatwierdzi.

– Andy, kochany – powiedziała bardzo poważnie Candy. – Obudź się. Nic się już nie ułoży. W ogóle. Nigdy.

– Dlaczego? – zdziwił się Andrew. – Kto ci to powiedział? Panikarz Borowski?

– Rusz głową. Tą mądrą, kochaną moją głową… – Ive ostrożnie pocałowała Wernera w czoło. Wolno oblizała wargę. I nagle chwyciła Andy’ego za klapy i zaczęła nim potrząsać.

– Aj! – jęknął. – Nie tak mocno. Słoneczko, za co to?

– Tfu! – Candy nagle zrozumiała, że nie powinna tak postępować z człowiekiem, który doznał wstrząsu mózgu. – Wstawaj! Jeśli możesz… Poczekaj, pomogę ci. No? Daj łapkę!

– Co to znaczy? – udawanie obruszył się Werner, ale rękę podał.

Wstał i omal nie upadł.

– Do Epsteina! – rozkazała Ive, obejmując go w pasie. – Nie biegiem, ale bardzo szybko! Idziemy! Czym zakleiłeś łeb, kłamczuchu? Jak ci nie wstyd, co?

– Ciekawe, skąd dziewczyna może znać smak silikonowego hermetyzera? – zapytał Andy w przestrzeń, ostrożnie przestawiając nogi. Mało tego, że kręciło mu się w głowie, to jeszcze lekko kulał. – Nie słyszałem o takich zboczeniach?

– Znam smak kleju medycznego, głupku! – powiedziała rozemocjonowana Candy.

– Skąd?

– Z własnego pyska, jak się uderzyłam. Nie było czasu na szycie, ktoś chlapnął klejem, żeby mi warga nie odpadła. Kiedy się ocknęłam, miałam pełne usta tego świństwa.

Z bocznego przejścia wyszli technicy, którzy usunęli się z pomieszczenia, żeby nie przeszkadzać zakochanym. Obaj mieli już zabandażowane głowy.

– Kretyni!!! – ryknęła na nich dziewczyna. – Potwory!

– Przepraszam, madame? – zapytał ten ranny w głowę. Drugi nie reagował na wrzaski. Wyglądało, że nie bardzo wie, co się dokoła dzieje.

Ive zamierzała rozwinąć, dlaczego uważa techników za kretynów i potworów, ale przeszkodził jej Andrew:

– Skończcie tamtą zabawę – powiedział. – Natychmiast.

– Tak jest, sir! – krzyknął sprawny technik i szybko pociągnął bezwolnego kolegę byle dalej od rozjuszonej kobiety-nawigatora.

– Taktyczne charakterystyki – wyjaśnił Werner. – Nie mamy prawa. Powinniśmy. Odtworzyć… – Nagle zaczął się jąkać i bełkotać. Widocznie póki pracował, trzymał się jakoś. A teraz już nie miał na to sił.

– Idź – powiedziała Candy, drżąc z lęku o ukochanego. – Nie zatrzymuj się.

– Nawet jeśli rezerwa działa. Chłopcy muszą. Wydusić dwieście procent. Biedni chłopcy. Mocno się potłukli – mamrotał Andrew. – Posłuchaj. Może odpoczniemy? Sekundkę… – I ugięły się pod nim nogi.

Ive złapała Wernera i ostrożnie ułożyła na podłodze. Czuła, że drżą jej wargi, i ta oznaka zbliżającej się histerii zmusiła ją do działania. Podbródkiem przełączyła dźwignię na kołnierzu.

– Epstein! – krzyknęła do mikrofonu, bezsilnie pa – trząc w białka oczu Andy’ego. – Epstein! Doc! Odezwij się! Odezwij się, żebyś zdechł!


* * *

Dobę później resztki Obcych zmieniły się w mikroskopijny punkt na rufowym segmencie ekranów oznaczony markerem. Ive z Foxem co i rusz oglądali się na ten skwarek. Zbyt wiele kłopotów sprawił „Skoczkowi” ów czerwony trójkącik z szybko rosnącą liczbą metrów nad sobą.

Dlaczego to świństwo kręciło się obok naszej boi? – pytał Fox każdego, kto wchodził na SDO.

Odpowiedzi były różne, od węszyło, bydlę do miało jakiś interes, to się kręciło.

Okręt nie ucierpiał bardzo. Napęd i sfera bojowa działały idealnie, uszkodzenia spowodowane przez Wernera jego chłopcy usunęli tak szybko, że nikt ich nawet nie odnotował. Rozsypało się kilka wewnętrznych grodzi na pokładzie mieszkalnym i pękła w dwóch miejscach przegroda dzieląca sektor reaktora. Samowolnie odstrzelił się, a potem odleciał tak raźnie, że nie można było go zawrócić, awaryjny moduł rezerwowego stanowiska dowodzenia. W magazynach potłukło się trochę słabo zamocowanego sprzętu. Ale żaden z tych problemów nie przyniósł utraty zdolności bojowej okrętu.

Natomiast uszkodzone zostały przewody systemu regeneracji. I to nie byle gdzie, a w umiłowanej przez załogę strefie wypoczynkowej. Kiedy dyżurna wachta krzątała się, zbierając rannych i licząc żywych, odchody wypełniły basen, zalały przylegające doń prysznice i tak załatwiły mesę, że wyglądała jak po orgii koprofilów.

Rozjuszony Borowski ogłosił stan alarmu roboczego i zapędził do sprzątania tylu ludzi, ilu tylko udało mu się złapać. Astronauci kryli się przed nim po kątach, jednak ta zabawa w chowanego przy okazji nieco rozładowała sytuację na pokładzie.

Załoga poniosła spore straty – osiemnastu zabitych. Do tego dziesięciu z poważnymi złamaniami i ciężkimi wstrząsami mózgu. Piętnastu z lekkimi obrażeniami, w ich liczbie – Werner, którego doc napompował lekami, po czym posłał do łóżka.

W przeźroczystym sarkofagu laboratorium medycznego leżał gardzący zasadami bezpieczeństwa łącznościowiec. Jego twarz – jeden wielki siniec – wymagała solidnej plastyki, ale porucznik przeżył. Borowski wpakował mu zaocznie trzydzieści dób aresztu z odroczeniem wykonania i pozbawił premii na okres roku.

Ive pocieszała cała załoga. Może tylko Linda nie powiedziała jej ani słowa, za to popatrzyła w oczy i mocno uścisnęła rękę. A pozostali zapewniali, że poradziła sobie świetnie i że jest rewelacyjna. Opinia publiczna jakoś nie uwzględniała tego, że salta z osiemnastoma zgonami nie wymyśliła Candy, po prostu idealnie wykonała rozkaz. Ale ludzie muszą mieć komu podziękować, a Raszyn był nieosiągalny, w dodatku nie wyglądał na specjalnie przejętego stratami. Raczej na rozeźlonego. Admirał osobiście sprawdził każdy przypadek, kiedy kontuzjowanym został człowiek, który w chwili przewrotu winien być przypięty do czegokolwiek. Członków załogi, tych, co ze względu na stan zdrowia nie mogli go wysłuchać, nie beształ specjalnie mocno, ale oberwało się ich przełożonym. Jednak gdy na opeer przyszedł Borowski, jako że formalnie to on odpowiadał za bezpieczeństwo na całej jednostce, Raszyn w ogóle go nie dotknął. Kiedy ZDO zbliżył się do niego na dwa kroki, admirał zmarszczył nos i powiedział:

– Fuj! Idź mi stąd! Wracaj do czerpania gówna!

– Już wyczerpaliśmy – ze smutkiem zakomunikował pierwszy oficer, obwąchując swój rękaw. – Teraz sprzątamy i dezynfekujemy.

– Nie zapomnij potem zdezynfekować siebie… Zbawca ludzkości!

Zbawca westchnął i poszedł wyładowywać złość na podwładnych. A Raszyn połączył się z biblioteką i zaczął szukać w jej skąpych zbiorach czegoś, co pomogłoby mu zrozumieć, jak ludzie żyli wcześniej, nie używając epitetów destrukcyjne tendencje i zbrodnicza krótkowzroczność. Jednakże cała historia została sto lat temu napisana po raz kolejny na nowo i niczego podnoszącego na duchu nie udało mu się znaleźć. Wyglądało na to, że ludzkość doprowadziła do Kotłowaniny z powodu własnej głupoty, ale nie wyniosła z niej żadnych wniosków i dopiero jądrowa zima Północy zmusiła populację Ziemi do jakiej takiej autoreflekcji. Podręczniki twierdziły, że fale religijnych i rasowych konfliktów pędziły jedna po drugiej przez całe cztery wieki ery atomowej. Powstrzymać gwałt mogły dwa czynniki, oba ludzkie: ustanowienie ludowego kapitalizmu na całej zamieszkanej powierzchni globu i zdecydowana rezygnacja ze wszystkich postulatów tradycyjnej kultury.

Czynnik pierwszy wypływał z faktu samej Północy – podczas postjądrowej zimy trzeba było w jakiś sposób połączyć, skonsolidować ludzi, tak żeby umożliwić im przeżycie. Stało się to dzięki fuzji kapitałów. Globalna katastrofa rozgorzała na religijno-etnicznym gruncie i gwarantem tego, że się nie powtórzy, mogło być tylko uparte zacieranie granic między kulturami ocalałych narodów. Spalone księgozbiory i pliki stracone z powodu eksplozji elektromagnetycznych bardzo temu sprzyjały. A sama idea jednej scalonej populacji nie była niczym nowym, czekała tylko na okazję. Dodatkowo potrzebni byli stojący u władzy ludzie, bardziej od innych zainteresowani stabilizacją – profesjonalni menadżerowie i zawodowi wojskowi. Tych zaś z jądrowego piekła uratowało się więcej niż pozostałych. Mieli dość rozumu, by się dogadać, po cichu wystrzelać ocalałych polityków i dać ludziom to, co wszystkich pogodziło – wspólny interes i wspólny los.

Wszystko to Raszyn świetnie wiedział już ze szkoły. Nawet więcej – do tej pory wierzył, że ksenofobia jest nieuleczalna. Uczono, że jeśli człowiek jest wierzący, to zawsze znajdzie dla siebie wroga, a jeśli jest dumny z jakiegoś szczególnego koloru skóry, to tym bardziej. Ale z upływem czasu Uspienski zaczął się zastanawiać, czy aby międzyplanetarne wojny, w których brał przecież udział, nie były wynikiem jakiegoś poważnego błędu w samej osnowie nowego sposobu życia. I czy ziemska społeczność nie gnije od środka, skoro tak tępo, na zasadzie podoba się – nie podoba się, reaguje na działania Rady Dyrektorów. I dlaczego w ogóle żyje jak zanurzona w wodzie, smutno się bawiąc, głupio rozmnażając, pasożytując na pozostawionych w spadku ideach technicznych? Dlaczego przez ostatnie sto lat nie stworzyła ani jednego wyróżniającego się dzieła sztuki?

Teraz miał szansę sprawdzić trwałość tego społeczeństwa. I niemal był gotów to zrobić. Brakowało mu tylko jednej jedynej małej rzeczy – pomysłu na to, co zrobić ze sobą potem.

Za nazwiskiem Uspienski stało jedenaście pokoleń rosyjskich duchownych, począwszy od siedemnastego wieku. Gdyby Raszyn o tym wiedział, bardzo by się zdziwił. Być może jednak w tej właśnie informacji znalazłby odpowiedzi na swoje liczne pytania.


* * *

W strefie orbity księżycowej okręt Raszyna został nieudolnie zaatakowany przez ziemski battleship. „Skoczek” podstawił się sam. Leciał ku Ziemi przy pomocy sprytnego manewru bocznego i nie oczekiwał takiego powitania. Dlatego dyżurna wachta, ta, którą ciągle jeszcze nazywano wachtą Falzfein, zbytnio się odprężyła. Podejrzane zagęszczenie przestrzeni w megametrze na kursie zostało wykryte dokładnie w chwili, kiedy zgęstek wziął i palnął całą mocą.

Ziemianin, jak się okazało, był dupkiem. Zamiast przyczajony podpuścić cruiser Raszyna maksymalnie blisko, walnął z dużego dystansu, nieco osmalił „Skoczkowi” burtę i został na najbliższe kilka minut bez energii.

Widocznie na battleshipie, widząc zbliżający się okręt flagowy, wpadli w panikę i narobili w gacie. Albo przecenili swoją moc ognia, albo zrobiło swoje niedoświadczenie kadry. A może Raszyna spodziewano się gdzie indziej i do patrolowania tego odcinka przestrzeni wyznaczono najmniej pewny okręt, tak tylko, żeby był. Nie miał przecież nawet eskorty fighterów.

Z bliższej odległości okazało się, że głupawy battleship jeszcze kilka miesięcy temu latał w składzie Grupy F, ale sądząc po sposobie prowadzenia walki, załoga na nim została wymieniona, łącznie z najniższym w hierarchii magazynierem.

Wachta Falzfein zakasała rękawy i zaczęła kunsztownie nadrabiać zaniedbania. Zamiast otoczyć się rojem mimetów i w ogóle próbować zniknąć, „Skoczek” dodał gazu i runął na napastnika.

– Atakujcie – zezwolił obudzony Raszyn. – Ja się zaraz podłączę.

Jednak żeby zrobić, co obiecał, potrzebował sporo czasu. Nawigator wycisnął z okrętu maksymalnie dopuszczalne dwanaście G, dlatego admirał wolał nie opuszczać koi. Wzmacniacze to jedno, ale i tak ważył teraz więcej od wykopaliskowego hipopotama i mógł z łatwością połamać jednym ruchem swój pulpit. Właśnie na taką okoliczność dowódczy speckostium był nafaszerowany elektroniką. Nigdy dotąd Raszyn nie zapomniał wcisnąć konektora w gniazdo pokładowej sieci. W odróżnieniu od innych. Tyle że teraz, przy takim przeciążeniu, trudno było manewrować nawet palcami.

Battleship wycofywał się na silnikach manewrowych, gromadząc energię do kolejnej salwy. Na „Skoczku” już dawno wszystko zostało wyliczone i kiedy kanonier battleshipa nacisnął spust, cruiser wykonał górkę, przepuściwszy salwę pod brzuchem, po czym wrócił na kurs.

– Tylko jeszcze nie strzelajcie – poradził ze swojej kajuty Fox. – Mimet też nie wyrzucajcie przed czasem. Niech się gnoje przestraszą jak należy.

– Sami wiemy – padła odpowiedź z SDO. – Przecież to ty nas uczyłeś.

Trzecią salwą battleship trafił. Nie w cruiser oczywiście, a w jedną z wyrzuconych w ostatniej chwili mimet, która skiksowała mu celownik. Na czwarte podejście nie wystarczyło mu już czasu. Okręt Raszyna zbliżył się na odległość efektywnego strzału i tak dał biedakowi w ryj, że ogromna machina cała drgnęła. „Skoczek” zaś przeskoczył obok. Z łatwością zdławił słaby ogień dział pokładowych przeciwnika, sam załapał jedno słabe uderzenie w okolice śluzy towarowej i jeszcze jedno muśnięcie w awaryjny moduł pokładu mieszkalnego. Moduł, franca, od razu odpalił się i odleciał, jakby jego priorytetem było ratowanie przede wszystkim siebie, a nie ludzi.

Battleship przekazał energię na zwierciadła, po czym ruszył do przodu. Widocznie jego dowódca już się domyślił, co będzie dalej, i postanowił przynajmniej nie ułatwiać admirałowi roboty.

– Walcie w trzeci, piąty i szósty – polecił Raszyn. – To go najbardziej zaboli.

Cruiser wykonał półpętlę jak samolot i usiadł przeciwnikowi na ogonie. Ekran w SDO przeszedł na tryb graficzny. Optyka zamknęła stalowe powieki oślepiona wydechem ogromnych zwierciadeł battleshipa i obraz w całości modelował komputer.

Zresztą przeciwnicy mieli podobny problem, ponieważ zerkając sobie pod rufę, widzieli ten sam płomień, który oślepiał prześladowcę. Salwa ich baterii rufowych lekko przysmażyła „Skoczkowi” nos. I tyle.

– Mamy w celowniku trzecie i szóste zwierciadło – poszedł komunikat do Raszyna.

– Ognia! – odpowiedział admirał.

Cruiser dwukrotnie stęknął. Potem, bez komendy, raz jeszcze.

– Rozwaliliśmy też piąte! – radośnie zameldował strzelec.

– Widzę. Zaraz zrobi bączka.

Ale battleship nie zakręcił się, trochę go tylko zarzuciło tyłem. Najwyraźniej dowódca ziemskiego okrętu zachował się przytomnie, bo pozbawiony trzech zwierciadeł statek błyskawicznie ujął ciągu i zaczął strzelać. Jednak „Skoczek” wytłukł mu jeszcze dwie baterie rufowe z czterech pozostałych, oberwał jeszcze raz lekko w nos, w końcu zdecydował, że nie będzie się wdawał w wymianę ciosów, i odskoczył na bezpieczny dystans. Ostatecznie walka samotnego cruisera z liniowcem nie była przewidziana w żadnych regulaminach. Gdyby coś takiego wydarzyło się w starych, dobrych czasach na morzu, po okręcie Raszyna zostałoby wspomnienie. Zresztą w kosmosie, gdzie wszystkie manewry odbywają się w trzech wymiarach, kolosowi czterokrotnie większemu od siebie też mógł podskoczyć tylko prawdziwy as albo kompletny świr.

– Wyłączyć ciąg, okręt w tryb oczekiwania – polecił admirał. – Spróbujcie nawiązać z tym narwańcem łączność w zakresie optycznym. Już i tak nie będzie gorzej, fajerwerki były na cały kosmos. Musimy przynajmniej wiedzieć, kogo tłuczemy.

– Nie możemy sygnalizować – zameldowało SDO. – On nam chyba spalił reflektor.

– No to mrugaj do niego okiem! – wybuchnął Raszyn. – Sami się podłożyliście, to sami wymyślajcie… Przełączcie dziobowe światła pozycyjne w tryb pulsacyjny.

– Nie mamy pozycyjnych – znów bąknął ktoś ze stanowiska dowodzenia.

– Niech pomacha główną śluzą – poradził Borowski.

– Idiota… – ryknął Raszyn.

– Przecież żartuję, szefie.

– Właśnie widzę. Słuchajcie, mieliśmy cztery światła pozycyjne. Żadne nie ocalało?

– Chyba… Mamy rufowe.

– No to mrugaj. Jak nie wiesz jak, zawołaj porucznika Wernera.

– Panie admirale, sir! – odezwał się przez komunikator Andrew. – Jestem u siebie na posterunku, zaraz coś zorganizujemy.

– Świetnie. Andriej, pogadaj w takim razie z nimi sam. Nie zapomniałeś jeszcze morsa? Pamiętasz?

– Tak jest.

– Zapytaj, kim są i czego chcą.

– Nie tak szybko, sir. Jeszcze muszę tu polutować kupę rzeczy.

– Czekam. Nie ma pośpiechu.

Werner jednak albo tego nie usłyszał, albo urządził swoim chłopakom zawody o flaszkę w lutowaniu na czas. Po kilku minutach rufa „Skoczka” zaczęła mrugać zalotnie do battleshipa. Ten jednak nie reagował.

– Powiedz im, że jak będą rżnęli durnia, to powybijam im resztę zwierciadeł! – polecił Raszyn.

Battleship tępo wisiał w tym samym miejscu i uparcie milczał.

– No to w cholerę z nim! – westchnął admirał. – Powinniśmy nauczyć durnia porządku, ale szkoda mi czasu. Dyżurny nawigator! Daj pełny ciąg, idziemy do Esseksa. A jak staniemy na kursie, zamelduj się u mnie.

– Tak jest, sir – ponuro zameldował dyżurny.

– Szykuj maść – poradził mu strzelec. – Rozjuszyłeś starego. Zrąbie cię jak burą sukę za utratę czujności.

– A kto mógł przypuszczać, że ten gnój tu sterczy! – obruszył się nawigator. – Czy kiedykolwiek ktoś w tym sektorze… A ty, satyryku, jak wrócę, też szykuj dupsko.

– A niby za co? – zdziwił się strzelec. – Poza tym nie wiem, czy wrócisz. Raczej ja do ciebie do karceru wpadnę z paczką. Tyle że nie przyjmą ode mnie paczki… Che, che!

Dyżurny zamyślonym wzrokiem obrzucił swoją wachtę.

– Chłopaki – powiedział. – Może ktoś ma coś do żarcia ze sobą? Może przynajmniej kilka tubek konfitur, co? Tak na wszelki wypadek…


* * *

Scout „Helen Ripley” wszedł w płaszczyznę ekliptyki mniej więcej czterysta megametrów od Ziemi. Fein mógłby aż do samej bariery orbitalnej posuwać się po nieuczęszczanych szlakach, ale jego uwagę przyciągnął samotny battleship z zapalonymi światłami pozycyjnymi. Poza tym „Ripley” i tak już zmieniała kurs.

– Oho! – zawołał Abraham. – To przecież nasi! To „Pirx”! No, wywołajcie go!

Battleship nie reagował. Albo w Grupie F pozmieniały się kody, albo…

– Coś z nim nie tak – zauważył drugi nawigator. – Popatrz, Abe, według mnie ma coś z rufą nie tak.

– Oho… – teraz już nie zawołał, a raczej wymamrotał Fein. – Masz rację, Johny.

– Nie ma połowy zwierciadeł. I chyba w dziób też oberwał.

– Tak – przyznał dowódca. – Daj spokój łączności. I optykę poproszę na maksa.

– Co jest, szefie?

– Nie odpowiada na nasz kod – powiedział z mocą Abraham. – Wisi z rozbitą dupą i potłuczoną mordą i nie rusza się. Światła zapalone jak na ciężarówce jakiejś. Chłopy, widzieliście kiedyś okręt z Grupy F w takim kretyńskim położeniu? I sam tu wisi! Nikogo z naszych nie ma.

– Wiele rzeczy mogło się zdarzyć.

– Właśnie! – powiedział znacząco dowódca. – Właśnie, wiele rzeczy…

W tym momencie światła pozycyjne „Pirksa” zaczęły migotać.

– No wreszcie! – Odetchnął z ulgą Fein.

– …i trzy długie, i trzy krótkie – policzył Johny. Szefie, nie wydaje się panu, że to SOS?

– Radio na fale awaryjne – polecił Abraham.

Jednak na długości awaryjnej panowała cisza.

– No i co?! – zawołał dowódca. – Gdzie mayday? Nie ma. Dawaj odbiornik na autonamierzanie.

W pobliskim eterze na wszystkich częstotliwościach było cicho i głucho.

– Przecież anteny ma na swoim miejscu! – upierał się Fein.

– Coś tu śmierdzi, szefie. Czekam na rozkazy.

– Lepiej pomyślcie, kto mu tak rozpirzył zwierciadła. W życiu w Grupę F nikt tak nie walił – zauważył technik.

– Właśnie – zgodził się Abe. – Chyba że nasi z Ruskimi walczą.

Na mostku rozległ się chóralny rechot.

– Albo nasi z Obcymi – palnął Johny.

– Żeby ci jęzor odpadł. Dobra, posuwaj do niego powolutku. Jakby co, odskakujemy. Może nie trafią naszej pchełki.

Przycumowawszy, Fein długo spierał się z załogą, kto ma iść do wnętrza battleshipa i wyjaśniać, co się dzieje. Według regulaminu dowódca nie powinien opuszczać pokładu jednostki, ale wysyłać swoich podwładnych do niebezpiecznej strefy też nie chciał. W końcu, oświadczywszy, że nie będzie wysłuchiwał żadnych argumentów, dumnie wyciągnął swój pistolet, zapewnił podwładnych, że nie odda się żywy wrogowi, i bardzo zadowolony z siebie wyszedł na zewnątrz.

Za wewnętrznymi drzwiami śluzy zobaczył dobrze sobie znane wnętrze. Wszystkie systemy były włączone, wszędzie płonęło światło, ale przycumowanego scouta nikt nie witał. To spotęgowało nieufność doświadczonego zwiadowcy.

Akurat położył dłoń na klawisz interkomu, zamierzając zapytać, skąd taki brak szacunku dla oficera, gdy zza rogu wyszło troje w speckostiumach z automatami w ręku. Nieznajomi mieli zamknięte maski, broń trzymali z wdziękiem ludzi znakomicie się nią posługujących – niedbale, lufami w dół. Naszywki nosili sierżanckie, ale nie astronautów, tylko żołnierzy.

– Jesteście aresztowani – Abe usłyszał głuchy głos spod maski. – Przedstawcie się.

Fein nie oczekiwał takiego przyjęcia. Gdyby znalazł się na pokładzie Obcego, to i tak jego reakcja byłaby znacznie bardziej adekwatna. Najmocniej zdziwiły zwiadowcę słowa przedstawcie się.

– Wy co, chłopaki? – zapytał. – Nie poznajecie mnie czy co?

– Przedstawcie się – usłyszał znów.

– Co tu jest grane? – upierał się przy swoim Fein, szukając dokoła wzrokiem choćby aluzji odpowiedzi. I nieoczekiwanie zobaczył. Multifunkcyjny terminal, na którym ciągle jeszcze trzymał dłoń, zdobiła brudna plama. W tym miejscu miał być napis WOB Pirx i numer porządkowy. Numer był na miejscu. A nazwę jednostki ktoś zeskrobał.

Capnęli naszych – domyślił się zwiadowca. – Gnoje, nawet nazwy okrętom odebrali. I zaraz mnie też capną. I chłopaków. A po naszej ślicznotce „Helen” zostanie numer porządkowy. O nie, gówno! Trzeba wiać na Wenus. Jeśli ktoś z grupy ocalał, to musi tam być. Poza tym muszę zameldować Raszynowi o Obcych. Wykonuję rozkaz dowódcy. A ci mi tu mędzą: „przedstawcie się, przedstawcie się”… Mam prawo się nie podporządkować.

– No, wiecie… – wymamrotał, kombinując, gdzie by tu lepiej uskoczyć. Jedna ręka mocniej ścisnęła w kieszeni rękojeść pistoletu. Druga spełzła z klawiszy wywołania na kontakty sektora sterowania załadunkiem. Broni Fein nie przestraszył się specjalnie, jego niezgrabny skafander bronił przed pociskami nie gorzej od szturmowego pancerza. Ale maskę miał podniesioną i od jednego dokładnego strzału w twarz mogły go co najmniej rozboleć wszystkie zęby. Dlatego najważniejszy był błyskawiczny w tył zwrot.

– Co się dzieje, szefie? – w słuchawkach dowódcy „Ripley” rozległ się głos zaniepokojonego Johny’ego.

– A kim wy jesteście, chłopaki? – zapytał Fein żołnierzy. – Muszę przecież wiedzieć, kto mnie aresztuje. Poza tym jestem pełnym commanderem, o ile oczywiście jesteście w stanie to zobaczyć.

– Jesteście zatrzymani w imieniu Rady Dyrektorów – usłyszał w odpowiedzi. – Jesteśmy patrolową grupą Ziemi. Proszę się przedstawić, commanderze, i oddać broń, w przeciwnym wypadku będziemy zmuszeni do użycia naszej.

Zwiadowca niezauważalnie poruszał dłonią nad pulpitem sterowniczym, usiłując przypomnieć sobie, jak uruchamia się załadunek. Znalezienie odpowiedniej kombinacji klawiszy w grubych rękawicach nie było łatwe, ale wykonalne.

– No, skoro tak się rzeczy mają… – powiedział, kładąc dłoń na desce.

W tej samej chwili odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i skoczył do śluzy. Z tyłu dobiegł go potworny rumor i plunęły ogniem trzy lufy. Zwiadowca zdziwił się lekko – za jego pamięci automatyczny załadunek odbywał się z lekkim pomrukiem, nie z takim przerażającym hałasem. Szybko dźgnął palcem przycisk zamykający drzwi, wskoczył do śluzy i napiął mięśnie, oczekując serii w plecy.

Strzałów jednak nie było. I kiedy drzwi niemal się już zamknęły, zdziwiony Fein na sekundę odwrócił głowę, by zobaczyć, czego też dokonał.

W podłodze widniała kwadratowa wyrwa, z niej sterczały wyłupiastookie maski i spazmatycznie czepiające się krawędzi ręce. Zamiast uruchomić automatyczny załadunek, co miało odwrócić uwagę żołnierzy, Fein uruchomił prowadzącą do magazynów windę.

Rechocąc histerycznie, wbiegł na pokład „Ripley” i zwalił się w swój fotel.

– Co to było, szefie? – zapytał Johny.

– Nie mam pojęcia – odparł dowódca. – Ale że nic dobrego, to ci ręczę. Odcumuj i chodu wzdłuż burty! Hej, chłopy! Gdzie mamy dłuto i farbę? Musimy zmienić oznaczenia na poszyciu i oderwać oznaki z mundurów. Czy ktoś potrafi narysować herb Wenus?


* * *

– Pod nami jest jakiś koszmarny chaos – powiedział Essex. – Dyrektorzy uruchomili całą posiadaną flotę i zmusili ją do chwytania każdego, kogo wykryje na podejściu do Ziemi. Z wielkim trudem udało nam się tu przesączyć. Wiesz co, Aleks? Powinieneś był jednak dobić tego battleshipa. Szkoda, oczywiście, biedaka „Pirksa”, ale on już wszczął alarm. Za kilka dób domyślą się, gdzie jesteśmy, i zwalą się tu całą bandą. Będzie gorąco.

– Nie mogłem go dobić – pokręcił głową Raszyn. – Duży, bydlak, a ja malutki.

– Malutki, ale zdolniutki. Dobra, jakoś sobie poradzimy. Powiedz, jakie są plany.

– Co się o nas mówi w Sieci?

– Opinie są podzielone. Czerwonodupki milczą, jakbyśmy w ogóle na nich nie napadali. Są już głosy, że atak na Marsa był wynikiem błędu, a winę ponosi ziemskie dowództwo. Ech, gdybyśmy tak mieli jeszcze tydzień, żeby tu sobie posiedzieć w ukryciu, to wszystko by się ułożyło!

– Nie będziemy mieli tygodnia, Phil. – Raszyn złapał się za brodę. – Musimy wymyślić coś takiego, żeby wyprzedzić Dyrektorów i postawić ich w głupim położeniu. Potrzebujemy na gwałt jakiegoś ładnego, efektownego gestu. I chyba wiem, co zrobimy.

– Tak? – Zaciekawiony Essex aż się wychylił do dowódcy.

– Oddaliśmy Ziemi battleshipy. Oddaliśmy Rabinowiczowi twojego „Gordona”. Jak ci się wydaje, Phil, jakich jednostek w grupie na dzień dzisiejszy już nie mamy?

– Dużych – odparł lekko zdziwiony szef sztabu. – Silnych.

– Nie-e, kochany. Nie mamy już jednostek, które powinniśmy osłaniać. Które pętały nam ręce. Przykuwały nas do przestrzeni. Nie pozwalały się śpieszyć.

– Ty chyba naprawdę jesteś chory… – szepnął Tyłek.

– Dlaczego? – zdziwił się Raszyn. – Cała ziemska obrona skierowana jest na zewnątrz. I osłania tylko miejsca zasiedlone: Europę i Amerykę Północną. Spokojniutko je ominiemy, wylądujemy gdzieś… W Moskwie na przykład, żeby do Paryża było blisko. I już nikt nas nie będzie ruszał przez długi, długi czas.

– I co?

– A to, że przed wejściem w atmosferę nasi łącznościowcy wrzucą do Sieci obrazki od Feina. Z Obcymi. A właśnie, od Abrahama nic nie przyszło nowego?

– Przyjdzie – powiedział z niezachwianą pewnością w głosie Essex. – Dobra, przypuśćmy, że to się uda. Chcesz wstrząsnąć opinią publiczną. Obrazki możemy nawet za chwilę załadować. Ale lądowanie po co?

– Żeby ludzie zaczęli się do nas garnąć – wyjaśnił admirał.

– To mi się podoba! Rzeczywiście, armia skoczy do nas pełnym gazem! Pomyśl chwilę, Aleks! Przypuśćmy, że ominiemy baterie orbitalne. Przypuśćmy, że nie wyczają miejsca lądowania, ale i tak wykrycie nas na powierzchni to kwestia najwyżej dni. Góra tygodnia. Rozwalą nas z góry i cześć. Może chcesz udawać lotnictwo? Straszyć Ziemian szturmowymi nalotami na miasta? Kompletna bzdura. W atmosferze nie możemy się rozpędzać. Jak tylko wejdziemy w strefę osłanianą przez satelity, postrącają nas jak na ćwiczeniach…

– Nie chcę nikogo straszyć – rzekł Raszyn. – Jestem pewien, że szeregowi Akcjonariusze docenią nasze działania jako gest dobrej woli. Przylecieli, wylądowali, nikogo nie ruszają… Czy tak postępują zwariowani buntownicy? A tydzień to akurat tyle, ile nam trzeba. Wystarczy, żeby ludzie sami zrozumieli, kto ma rację, a kto nie bardzo. Zanim admiralicja podciągnie flotę… Poza tym to są dzikie obszary, żadnych toponamiarów. Pajechali, Phil!

– Zwariowani buntownicy rzeczywiście tak nie postępują. Tak postępują dzieci, Aleks.

– Oczywiście, że tak, Phil! – Admirał aż się roześmiał. Porównanie Tyłka było tak słuszne!

– Czego rżysz? – zapytał podejrzliwie Essex. – Poza tym sam mówiłeś, że już nie wierzysz w ludzi.

– No i dobrze mówiłem. Dziś przeważająca większość tych, co są na dole, to zupełnie niesamodzielni i infantylni pokurcze – wyjaśnił Raszyn. – Wszyscy prawdziwi mężczyźni zwiali w kosmos. Dlaczego myśmy walczyli i walczyli, a potem przestali? Bo jesteśmy dorośli, Phil. A dlaczego ci z dołu najpierw dokoła nas rozpętali kult herosów, a potem zdecydowali, że zmieszają nas z błotem? Bo są dziećmi. Czują, że jesteśmy jacyś inni, i za cholerę nie mogą pojąć, jak się do nas ustosunkować i co z nami począć.

– A ty chcesz im dać do zrozumienia…

– Musimy choćby raz zagrać według ich reguł, Phil. Wtedy znowu nas przygarną. Musimy dla nich wyharatać jakiś czyn. Szlachetny, rycerski postępek. No, mówię ci, pajechali! Zgódź się, przyjacielu.

– Jesteś chory – podsumował szef sztabu. – Ale dobra, pajechali.


* * *

Zapis ataku Obcego na ziemskiego zwiadowcę Rada Dyrektorów uznała za podróbkę i podłą prowokację. Szkodliwy plik migiem został z Sieci wydłubany, ale obejrzało go wystarczająco dużo ludzi, by na dole rozległ się chóralny jęk przerażenia. Krytyczne wystąpienia uczonych i ekspertów z dziedziny wideozapisu tylko dolewały oliwy do ognia.

Tymczasem Grupa F cynicznie pokazała z dużej odległości swe burty satelitom ziemskiej obrony i, nie zaliczywszy ani jednego trafienia, z hukiem zwaliła się w atmosferę. Rozpirzyła przy okazji jeden cyklon i podarowała migrenę zastępowi meteorologów, po czym okręty wyrównały na minimalnej wysokości i zniknęły w głębi kontynentu euroazjatyckiego.

Rada Dyrektorów pośpiesznie odtwarzała etatową strukturę admiralicji. Policja urządziła prawdziwą obławę na Wujka Gunnara – admirała floty Königa – ale ten jakby się zapadł pod ziemię. Stary bydlak, jedyny przeciwnik godny Raszyna, zniknął podczas służbowej inspekcji kontynentu amerykańskiego. Zachciało mu się tydzień przed przejściem w stan spoczynku ostatni raz służbowo sobie popodróżować. Oczywiście, celem Königa było Vancouver, ale do tego miasta admirał floty nie dotarł i rozpłynął się wraz ze swoją liczną świtą gdzieś w bezgranicznych kanadyjskich stepach.

Dodatkowo słynna vancouverska uczelnia wojskowo-techniczna nieoczekiwanie wymarła, i to w chwili, gdy Dyrektorzy zamierzali wyciągnąć z niej trzystu zdolnych już do walki młodych oficerów. Kiedy Raszyn lądował, ogłoszono w niej niezaplanowany alarm ćwiczebny. Wykładowcy i kursanci wskoczyli do ciężarówek i wybiwszy ze snu śpiące miasto, hałaśliwie gdzieś pognali, zaś w murach szkoły nie pozostał zupełnie nikt. Logicznie byłoby sądzić, że i Wujek Gunnar, i kontrolowana przez niego jednostka znajdą się w bazie treningowej MacKenzie, ale tam nie przybyli.

Policyjna eskadra wiceadmirała Rabinowicza, pośpiesznie wezwana do powrotu do domu, nie mogła rozpędzić się z powodu braku paliwa boosterowego i miała przybyć na Ziemię najwcześniej za miesiąc.

Po Sieci krążyły zdeszyfrowane zapisy pertraktacji pewnego wysoko postawionego astronauty U. z anonimowym członkiem Rady Dyrektorów. Połowę tekstu tworzyły niecenzuralne wyrażenia. Z drugiej połowy wynikało, że U. na polecenie Rady najpierw sprowokował bałagan we flocie, potem podstawił zbuntowane okręty pod ogień sił policyjnych. Najbardziej niezależni dowódcy mieli zginąć, a flota miała być zhańbiona i rozwiązana z powodu braku lojalności. Dziennikarze zapewniali, że zapis ten udowadnia istnienie spisku między Radą Dyrektorów i Senatem Marsjańskim, ponieważ wiązało to burdel dokoła Grupy F z niepewnością działania przed mającym się wkrótce odbyć Zebraniem Akcjonariuszy. Ostatnia sonda ponownie nie dała jednoznacznej odpowiedzi, czy Akcjonariusze będą głosować za rozwiązaniem floty. Zgodnie z wnioskami prasy, taka sytuacja nie urządzała ani Dyrektorów, ani czerwonych senatorów, ponieważ pierwszym trudno było flotę utrzymywać, a drugim znudził się już strach przed nią.

Stacje orbitalne nie zdołały namierzyć miejsca lądowania Grupy F z powodu silnych zakłóceń atmosferycznych. Przypuszczano, że Raszyn wylądował gdzieś na stosunkowo czystych terenach centralnej Rosji. Oddział policyjnych speców na dwóch antyawaryjnych samolotach wyleciał z Paryża na wschód w celu doprecyzowania danych. Jeden samolot wkrótce rozbił się z powodu awarii bezawaryjnych silników, a drugi wpadł w koszmarne turbulencje i musiał zawrócić. Ku Europie zmierzało tornado. Służba pogody przeklinała Raszyna i żądała laserów bojowych, by rozstrzelać zbliżający się front atmosferyczny.

A admirał, osiągnąwszy kolejny raz status najpopularniejszego człowieka w Układzie Słonecznym, milczał.


* * *

Kiedy przez nieboskłon nad ruinami z ogłuszającym wyciem przemknęły ogniste kule, doktor Lloyd akurat siedział pod murem Czarnej Świątyni i rozmawiał z Bat’ką.

– Co to było? – wykrztusił oszołomiony doktor, podrywając się na równe nogi lekko potłuczony i cały obsypany sadzą.

– Grzmot niebieski – pochmurnie odparł Bat’ka, potrząsając sutanną.

– Często tak bywa? – zapytał uczony.

– Już dawno powinno być.

Daleko stąd, na równinie za wzgórzami, rodziła się ogromna mętna zorza.

– Może skoczę popatrzeć?… – mruknął niezdecydowanie Lloyd.

– Po co? – zapytał ojczulek, uważnie wpatrując się w jego twarz.

– No, nie wiadomo…

– Nie trzeba – poradził Bat’ka z groźbą w głosie.

– Jak nie, to nie – szybko i ugodowo zareagował doktor. – No to ja pójdę do siebie…

– Wpadnij pod wieczór – powiedział ojczulek. – Ja zbiorę ludzi, będziemy się do Boga modlić. A ty przynieś jedzenie.

– Dobrze – zgodził się Lloyd. – No to do wieczora.

– Bądź błogosławiony – rzekł Bat’ka, wyciągając w jego stronę szczupłą, cherlawą rękę.

Uczony skłonił z szacunkiem głowę i szybkim krokiem skierował się do centrum miasta. Starzec odprowadził go podejrzliwym spojrzeniem. Wezwał służkę, kazał wysłać sygnał, zamyślony podrapał się pod sutanną i zszedł na brzeg Ścieżki Pątników.

Niemal nic nie zostało z jego ukochanego miasta, w przeszłości słynnego na cały świat ośrodka religijnego. Ale nie wszystko rozsypało się w pył. Olbrzymia bryła Czarnej Świątyni trwała za jego plecami, a gigantyczna statua Boga przed nim, na podwyższeniu w rozwidleniu Ścieżki. Po jej kamiennym łożu, by pokłonić się Panu, zmierzały kiedyś tysiące ludzi. A ze Świątyni wychodzili na brzeg hierarchowie i błogosławili pielgrzymów. Ogromne miasto rozpościerało się wtedy dokoła, teraz strasząc pyłem i gruzem, tylko Bóg jak i wcześniej groźnie patrzył z piedestału, Czarna Świątynia zaś wznosiła swoje rury w pochmurne niebo. Została też Ścieżka, specjalnie wytyczona w zamierzchłej przeszłości poniżej poziomu ziemi w olbrzymim wijącym się kanionie, po której wierni szli równymi kolumnami wprost przed stopy Boże, by tam paść na kolana.

Ojczulek obejrzał się. Nad centralną rurą Świątyni, największą, już wznosił się lekki dymek. Zaraz zgęstnieje, będzie widoczny z daleka i przyjdą ludzie, a on, Bat’ka, powie im, że stał się cud Boski. Uspokoi zaniepokojonych, pocieszy wystraszonych… Ciekawe jednakowoż, co by to ogniste znamię mogło oznaczać? A jeśli zaraz za wzgórzami wstanie sam Bóg, wyprostuje się i pokaże swą olbrzymią postać?

Bat’ka rzucił okiem na wzgórza. Zorza przygasła, tylko na równinie kłębiła się jakaś kurzawa. I ciekawy obcokrajowiec już jedzie tam swoim samochodem. Zabić by trzeba było gada, żeby nie straszył ludzi swoim wzrostem i dziwną mową, ale nie można. Bóg nie kazał. Nic to, obcokrajowca pilnują. A co zobaczą, zameldują.

Boże, ale co to było?

Tymczasem wszędołaz Lloyda zręcznie wdrapał się na zbocze i wypadł na równinę. Doktor popatrzył przed siebie, gwałtownie zahamował, z ust wyrwał mu się okrzyk zdziwienia.

Sto metrów po prawej, nad krawędzią wzgórza, pokazały się dwie łyse, pokryte guzami głowy i wgapiły się, mrużąc oczy, w tym samym kierunku co i on.

Job! – powiedziała jedna głowa i skryła się za krawędzią.

Jop! – zgodziła się druga i zrobiła to samo. Doktor chwilę stukał w pulpit i dał na ekran maksymalne powiększenie.

– Ale historia… – wymamrotał w końcu do siebie. Głowy wysunęły się ponownie, tym razem już z lornetkami przy oczach.

– No, job! – powiedziała pierwsza.

– No, jop! – skinęła druga.

Lloyd nerwowo bębnił palcami w kierownicę. Podniecone głowy szeptały między sobą. Na równinie przed nimi stały na ogromnych łapskach wielkie, nieco spłaszczone z wierzchu i z dołu metalowe cygara. Lśniące lustra zwierciadeł strzelały odblaskami w oczy uczonego, aż musiał zmniejszyć jaskrawość ekranu.

– Hej, nierozpoznany obiekt na krawędzi urwiska! – w słuchawkach odezwał się młody, wesoły głos.

Zaskoczony doktor podskoczył w fotelu i boleśnie uderzył się głową w pokrywę luku.

– Hej, już rozpoznany! – znów usłyszał. – Transport naziemny uniwersalny, numer pokładowy sto piętnaście dwieście siedem, przypisany do Smithonian Institute Stanów Zjednoczonych! Wzywa cię destroyer Attack Force „Rocannon-2”! Jeśli chcesz żyć, odezwij się! Nie chcesz, nie odzywaj się! Krok w lewo, krok w prawo uznam za ucieczkę. Podskok w miejscu za prowokację! Czego milczysz, obsrałeś się?

Głos nagle zniknął w trzasku zakłóceń, jego miejsce zajął inny, skrzypiący i dorosły.

– Proszę się odezwać, naziemny transporcie! – zażądał. – Proszę się odezwać, naziemny transporcie! Nie stanowimy zagrożenia dla osób cywilnych. Jeśli naprawdę pracujecie dla Smithonian, to chętnie was przyjmiemy.

– Ja… – wychrypiał oszołomiony doktor.

– No, już lepiej – pochwalił go głos. – Proszę się nie denerwować. Wszystko jest w porządku. Mówi szef sztabu Grupy F kontradmirał Essex. Powtarzam, nie zamierzamy wyrządzić wam krzywdy. Proszę się odezwać.

– Doktor Jeffrey Lloyd, Smithonian Institute, wydział etnografii – przedstawił się wreszcie zaskoczony kierowca transportera. – Przepraszam za moje milczenie, byłem nieco zaskoczony.

– My też – przyznał Essex. – Nie przypuszczaliśmy, że wasza firma dotarła do tych okolic. No to co, doktorze, niech pan do nas wpadnie. Poplotkujemy. Widzi pan cruiser dziesięć stopni w lewo od kursu?

– Kogo?

– No, takie duże coś pięć kilometrów przed panem i nieco w lewo. Sześć dużych zwierciadeł, nadbudówka w środku…

– Zorientuję się – obiecał Lloyd. – Proszę mnie kierować, gdybym się pomylił. Dużo was.

– Mało nas – westchnął kontradmirał. – Dobra, niech pan wali. Sam pan jest?

– Tak. – Doktor ruszył z miejsca. Wolną ręką otarł pot z czoła. Okazało się, że jest go co najmniej tyle, jakby stał na deszczu pod urwaną rynną. Rzucił okiem na licznik Geigera. Nie, promieniowanie za burtą było, oczywiście, powyżej normy, ale wcale nie tak wysoko, by wyrządzić jakąś krzywdę. Doktor po prostu mocno się zdenerwował.

– Co do zachorowania, proszę się nie martwić – powiedział Essex, jakby czytał w jego myślach. – Wciągniemy pana okruszek od razu na pokład i oczyścimy. I może pan przekazać swoim, żeby się nie martwili.

– Jestem sam – powtórzył Lloyd.

– Zupełnie? – spytał zdziwiony kontradmirał.

– Zupełnie.

Uczony postanowił skrócić sobie drogę, przejeżdżając pod brzuchem jednego z okrętów, ale w ostatniej chwili spietrał i nie skręcił. W otoczeniu spoczywającej na ziemi eskadry czuł się w swojej łupince jak karaluch na ludnej ulicy. Statki kosmiczne były większe niż niejedna góra w okolicy. Gdyby stały pionowo, strach by było się do nich zbliżyć.

– Odważny z pana gość – pochwalił go Essex. – W lewo, jeszcze w lewo. O, dobrze. A co ciekawego w zakresie etnografii można poznać w Moskwie?

– Wśród miejscowych jest rozpowszechniony bardzo zabawny kult religijny – wyjaśnił Lloyd.

– Miejscowi… Słyszałeś? – zwrócił się kontradmirał do kogoś na okręcie. – Dużo ich jest, tych miejscowych? – zapytał doktora.

– Dokładnie nie wiem. W granicach samego miasta może żyć, jak sądzę, pięć tysięcy. Ale na święta gromadzi się znacznie więcej.

– Mutanci? – zapytał Essex z pewnym obrzydzeniem.

– Różni – krótko odpowiedział uczony.

– No, no! Jest pan na miejscu, doktorze. Proszę podjechać do lewej tylnej łapy. Zobaczy pan tam platformę. O, właśnie! Prosto na nią. Już! Proszę czekać. I witamy na pokładzie naszego flagowca.

– Macie może jakieś przyzwoite ubranie? – zapytał doktor. – Mam sto sześćdziesiąt osiem wzrostu, tęgość trzy. I buty. Siedem i pół.

– A pan jest, przepraszam, goły? – zapytał z niedowierzaniem kontradmirał.

– Goły nie. Ale staram się nie wyróżniać.

– U nas? – nie zrozumiał Essex.

– U nich.

– Aaa… No dobra, panie etnograf, w takim razie nie będzie się pan wyróżniał również u nas. Tu też panuje pewien zabawny kult. Zainteresuje to pana.

– I miło by było najpierw się wykąpać… – nieśmiało zaproponował Lloyd.


* * *

Ponieważ w mesie jeszcze trochę cuchnęło, doktora Lloyda przyjęto w bibliotece. Umyty do czysta, spryskany preparatem przeciwko pasożytom i odziany w lekki polowy mundur, wyglądał bardzo szacownie. Najbardziej przypominał teraz etnografa, który udaje astronautę.

– Nasz gość jest lekko promieniotwórczy – uprzedził wszystkich Borowski. – Ale to nieistotne. Popatrzylibyście lepiej na jego manele! A jaka gęba! To znaczy teraz jest odmyty, ale póki był ucharakteryzowany… Matko kochana! Gdyby mnie ktoś zapytał, powiedziałbym, że to mutant, najprawdziwszy mutant, a nie uczony.

– Wszystkie prace polowe Smithonian Institute finansuje CIA – oświadczył Essex. – Szczególnie, jeśli to dotyczy regionów, o których jest mało danych. Dlatego pamiętajmy, że uczonym to on jest w ostatniej kolejności. Dobra, dawaj go tu. Co to za facet?

– Normalka. Tylko jakiś mały. Cudem udało się mundur dla niego znaleźć.

– To nie on jest mały – powiedział Raszyn i ziewnął przeciągle. – To my jesteśmy duzi. Zdrowi wszyscy, to i duzi. Jak zaczniesz łazić po peryferiach, też skarlejesz.

– Desantowcy też nie są mali – przypomniał Borowski – a rozmnażać się nie mogą.

– Bo w dzieciństwie jedli nie to, co należało. Gdybyś wyrósł na śmietniku, to też byś się nie rozmnażał. Dawaj, Jean Paul, wołaj gościa. Spać mi się chce.

– Proszę z nim ostrożnie, driver. Bo jak to naprawdę wywiadowca…

– Na pewno wywiadowca – kiwnął głową Essex. – Dlatego zaraz go tu przesłuchamy.

Doktor Lloyd po wejściu do biblioteki zatrzymał się zaskoczony w progu. Z bloków informacyjnych w Sieci dość sporo już wiedział o ludziach, których miał za chwilę zobaczyć, i nawet znał ich twarze. Ci oficerowie nieraz byli w centrum uwagi mediów i zawsze nazywano ich bohaterami. Ale w ciągu ostatniego miesiąca nagle stali się szaleńcami i zdrajcami. Taka metamorfoza interesowała doktora zarówno jako uczonego, jak też zwyczajnego Akcjonariusza, za którego pieniądze Grupa F walczyła najpierw z wrogami Ziemi, a teraz z nią samą.

Pierwszy na widok gościa podniósł się wysoki, nieco przygarbiony oficer z jedną jaskrawą gwiazdą i kupą małych naszywek na piersi kombinezonu. Miał zmęczoną i drapieżną twarz. Małe oczka-świderki przenikały Lloyda.

– Kontradmirał Essex – powiedział, wyciągając silną, żylastą rękę. – Witam na pokładzie okrętu flagowego Grupy F, Średniego Okrętu Bojowego „Paul Atrydes”. Przedstawiam panu, dowódca grupy admirał Uspienski.

Doktor z lekkim roztargnieniem uścisnął dłoń Esseksa, wyglądającego dokładnie tak, jak go sobie wyobrażał na podstawie zdjęć. Ale ten człowiek z trzema admiralskimi gwiazdami… Gdy też wstał od biurka, okazał się nieoczekiwanie wielki i jednocześnie harmonijnie zbudowany. Bardzo spokojne oblicze ze stanowczymi rysami, jasne, mądre oczy, krótko obcięte włosy z wyraźną siwizną. Żadne wideo nie mogło oddać magnetyzmu, jaki promieniował od tego człowieka. On nie przygniatał i nie przerażał, zadziwiająco władczo przyciągał do siebie. Dosłownie od pierwszego spojrzenia.

– Znam pana – powiedział Lloyd. – Pan jest admirał Raszyn.

– Ja też pana znam – uśmiechnął się dowódca grupy. – Pan jest Jeffrey Lloyd z badawczej grupy z Langley. Specjalista od plemion euroazjatyckich. Poznaliśmy się kiedyś na spotkaniu w admiralicji. Z okazji zwycięskiego zakończenia pierwszej kampanii marsjariskiej. A pan akurat powrócił z jakichś wysp na rosyjskiej północy. Pytano pana, pamiętam, czy rosyjscy mutanci jedzą się wzajemnie, czy nie.

– Północni jedzą – powiedział doktor. – A tutejsi nie. Chcieliby, ale wiara im nie pozwala. Ale co do Langley, to się pan myli. Wyprowadziłem się z CIA dobre dziesięć lat temu. Dokładniej rzecz ujmując, wyprowadzono mnie.

– Z powodu stanu zdrowia? – zapytał ze współczuciem Essex, dosłownie pożerając uczonego swoim kanibalskim spojrzeniem.

– Z powodu przekonań – dumnie oświadczył Lloyd.

– Jakichże to przekonań? – zasępił się Tyłek.

– Agitacja przeciwko istniejącej postaci rządu, panie kontradmirale, sir – odpowiedział doktor szyderczym tonem. – Zwolniony z hukiem bez emerytury i stopnia. Tak więc nie jestem żadnym wywiadowcą ani oficerem. A doktorat mam prawdziwy. Wykładam. No i wybieram się w pole, kiedy mam pieniądze.

– Trzeba było powiedzieć od razu, wstępując na służbę, że zostanie pan tylko cywilnym konsultantem – współczująco powiedział Raszyn. – Nie byłoby huku ani zrywania naszywek. Znam te bydlęce ceremonie. Wyjątkowo obrzydliwie się człowiek czuje. Sam degradowany, oczywiście, najgorzej, ale wszyscy dokoła też stoją jak po uszy w gównie.

– Pana też?… – zdziwił się Lloyd.

– Nie mnie – wyjaśnił Raszyn. – Ja.

– Aa… – dotarło do doktora. – No tak, ma pan rację. Ale byłem młody i bardzo chciałem nosić mundur. I mieć pierś pokrytą medalami. A właśnie, jakoś, panie admirale, nie mogę sobie przypomnieć, żebyśmy się spotkali. Przyjęcie w admiralicji pamiętam, ale pana nie.

– Byłem wtedy kapitanem, a pan, przyjacielu, znajdował się w stanie ciężkiego upojenia alkoholowego. Bardzo mi się spodobało pańskie oświadczenie, że gdyby nie Rosjanie, to bylibyśmy teraz skośnoocy i odżywialibyśmy się tylko ryżem. Wszyscy od razu popatrzyli na mnie, a ja się nieco zmieszałem i uciekłem.

– Coś nie pamiętam takich oświadczeń – nachmurzył się Essex. – Przyjęcie pamiętam, było takie, wręczano mi Krzyż, ale co do Ruskich…

– Phil, powiem ci potem, gdzie się w tym momencie znajdowałeś.

– Co, w kiblu?

– To, że w kiblu, mniej ważne, ważniejsze, co tam robiłeś.

Tyłek zamyślił się głęboko, jakby sięgał pamięcią do poprzedniego wcielenia.

– Co, tak na dobrą sprawę, można robić w kiblu?

– Jesteś bardzo pomysłowym facetem, Phil. Zwłaszcza że ubikacja była damska.

– A! – zakrzyknął Essex. – No tak! Przepraszam, doktorze. Co za szkoda! Rano już nic nie pamiętałem. Ten Krzyż był, że tak powiem, jubileuszowy. Trzeci, więc, oczywiście, ja…

– Czy to jest to, co nazywacie Pieprzonym Lotnym Krzyżem? – zaprezentował znajomość sprawy Lloyd. – Który tak naprawdę nazywa się Za Wybitne Osiągnięcia w Służbie Lotów7.

– Ten właśnie. Proszę posłuchać, Jeffrey – zaczął Essex, zmieniając się w mgnieniu oka w promieniującego, uroczego oficera. – Niech pan rzuci tych swoich mutantów. W naszej flocie mamy taki szalony folklor… Gdzie jeszcze pan znajdzie taki kompot z tradycji morskich i lotniczych?

– Gdyby pan zobaczył, co tam wymyślają… – Lloyd wskazał palcem gdzieś za burtę. – Na pewno zechciałby pan zamienić się ze mną miejscami.

– Tam jest promieniowanie – powiedział kontradmirał. – I nie ma nic do żarcia.

– No, pożywienie się znajdzie. Tyle że trzeba się trochę za nim nabiegać.

– Szczury, tak?

– Przede wszystkim gołębie. Miejscowi je hodują. Tuczą i zabijają.

– A czym karmią?

– Karmią przede wszystkim szczurzym mięsem. Gołębie są wtedy smaczniejsze. Słowo honoru, przyzwoite jedzenie. Psy też są całkiem, całkiem… No i to wszystkie miejscowe zboczenia. W wiejskiej okolicy, gdzie promieniowanie nie jest tak wysokie, wyżyło jakieś bydło. Wygląda może nie bardzo apetycznie, ale te kawałki, co dojeżdżają do Moskwy, są całkiem zjadliwe.

– Ciekawe – powiedział Raszyn. – Jeffrey, jak pan sobie tam radzi sam? Nie chcą pana zabić?

– Poza miastem maskuję się na wędrownego myśliwego. Jestem wysoki i silny… Proszę się tak otwarcie nie śmiać, panowie. Wedle ich miar jestem naprawdę bardzo mocnym facetem. A co najważniejsze, może są i mutantami, ale też Rosjanami. Samotnego handlowca może mogą zaszlachtować, pewnie tak. Ale mężczyznę, który sam zdobywa dla siebie żywność, raczej nakarmią, niż skrzywdzą. Tym bardziej że mutanci nie ruszają swoich. No i dla miejscowych panienek jestem atrakcyjnym kawalerem…

– Fuj! – skrzywił się Essex.

– Taka praca – oświadczył Lloyd wcale nieskrępowany. – No i niektóre trafiają się sympatyczne.

– Tylko łyse, pokręcone, czasem z dwiema głowami, tak?

– No, z dwiema głowami nie spotkałem…

– Sekundę – przerwał doktorowi Tyłek. – Jak pan powiedział? Mutanci nie ruszają swoich? Czyli należy rozumieć, że są też inni, których…

Uczony myślał przez chwilę, drapiąc się przy tym pod pachą.

– Przepraszam – powiedział, gdy dostrzegł zdziwione spojrzenia oficerów. – Brzydki nawyk, ale u nich normalny. Jak by to panu powiedzieć, panie Essex? Mówiłem przecież, że tu mieszkają różni ludzie.

– Jak różni? – wtrącił się Raszyn. – Przecież uważa się, że tu nie ma normalnych ludzi. Czy może ma pan na myśli, że mają humanoidalny wygląd? Dla naszych celów to nieistotne.

– A co, zamierzacie tu wojować? – szybko i dość agresywnie zapytał Lloyd.

– Ależ skąd, wręcz przeciwnie! – roześmiał się Essex. – Chcemy tu tylko przeczekać jakiś czas. Oczywiście, pewne zagrożenie z góry istnieje, ale niedługo rzucimy na niebo maskujący obrazek. Tak więc panu nic nie grozi. I miejscowym, ee… ludziom też.

– Miejskich możecie nie uważać za ludzi – machnął ręką doktor. – Pozwalam. Nie uda wam się, nawet gdybyście chcieli. Nawet ja długo się przyzwyczajałem. Ale… Proszę mi wierzyć, panie Essex, nie wszędzie jest tak strasznie, jak głosi oficjalna propaganda Rady Dyrektorów. Tu jest bardzo dużo ludzi i pewne grupy nauczyły się już, jak efektywnie można przeżyć w tych warunkach. Poza tym nie całe terytorium Rosji jest tak mocno zapaskudzone. O pół megametra stąd na północny zachód jest taka miejscowość o dziwnej angielskiej nazwie: Well Day. Zapewniam pana, że tam jest wszystko względnie w porządku. Poziom radiacji jak w Paryżu, niemal w każdej rodzinie są dzieci, rosną na kozim mleku, dziewczęta mają piękne jasne włosy… Nawet oberwałem tam dwa razy.

– Nie wymarli przez te sto lat? – zapytał z niedowierzaniem dowódca.

– Mają nawet dodatni przyrost ludności. Na razie minimalny, ale z każdym rokiem wskaźniki rosną. Odnotowałem to, jeszcze kiedy służyłem w Langley. Nie zastanawiał się pan, admirale, dlaczego te dane nie pojawiły się w Sieci? Dlaczego nikt nie wie, że coś takiego istnieje też w Południowej Ameryce, chociaż podobno nie został tam nawet jeden krzaczek?

– Przepraszam, dlaczego ciągle stoimy? – zauważył Tyłek. – Czas nakarmić gościa i w ogóle…

– Rzeczywiście – powiedział, zastanawiając się nad czymś usilnie, Raszyn. – Proszę siadać, doktorze, zaraz każę przynieść coś do jedzenia.

– No więc, panie admirale? – zapytał Lloyd, siadając przy stole.

– Nie chcę panu wierzyć, doktorze. Po prostu nie chcę.

– I to mówi człowiek, który powstał przeciwko totalitarnemu systemowi.

– Nie powstałem przeciwko systemowi totalitarnemu. Po prostu chcieli z nas zrobić kozły ofiarne, a my się opieramy dostępnymi metodami.

– No to opierajcie się mocniej! – zawołał uczony. – Połowa Ziemi się do was modli, a wy się jeszcze zastanawiacie?!

Admirał usiadł naprzeciwko Lloyda i zastygł na chwilę oparty łokciami o stół.

– Phil, gdzie jest ten leniwiec, mój adiutant? – spytał. – Niech skombinuje coś do wypicia i zakąskę.

– Sam dopilnuję – mruknął Essex i wyszedł.

– Byle nie za dużo – powiedział doktor. – Ja wieczorem muszę iść na nabożeństwo do Czarnej Świątyni.

– Czarna Świątynia? – zapytał Raszyn.

– Stąd rozpościera się wspaniały widok, będziecie mogli oglądać – obiecał Lloyd. – Można ochujeć. To jest taka wspaniała inwersja tradycyjnej religii! Takie naigrawanie się z prawosławia! Wspaniałe! Fantastyczne! Pogański bóg zamiast Trójcy! Nawet posąg boga znaleźli!

– Nic z tego nie rozumiem – rzekł ze smutkiem admirał. – Proszę się nie uchylać od tematu, Jeffrey. Tam za burtą są na poły żywi mutanci, czczą bałwana. A pan chce mi wcisnąć, że mają przed sobą jakąś przyszłość?

– Ci… – Uczony znowu wskazał palcem ścianę. -…przyszłości raczej nie mają, nie. Moskwa umiera. Sankt Petersburg też praktycznie wymarł. Ale powtarzam, w słabiej napromieniowanych okolicach obserwuje się dodatni przyrost. Tak, to już nie są rosyjscy herosi. I nie tak wysocy, i lekko rachityczni. Ale z powodzeniem zajmują się uprawą ziemi, hodują bydło i ochraniają swoje terytoria. Nie krzyżują się z mutantami, więcej nawet, nie pozwalają tamtym zbliżać się do swoich osiedli. Prowadzą tylko wymuszony handel, a i to przez pośredników. Mięso, chleb, mleko w zamian za metale. Naturalna gospodarka. Tam wszystko jest w porządku, admirale. To dobrzy ludzie i w ciągu trzech – czterech wieków urodzi się ich tylu, by zaczęli wszystko od nowa.

– Pan zameldował o tym wszystkim w Langley?

– Dziesięć lat temu, nawet piętnaście – przypomniał sobie doktor. – A teraz wróciłem tu i mogę potwierdzić, że moje przypuszczenia się sprawdzają. O ile, oczywiście, nikt nie zrzuci na Well Day bomby. Nie wiem, jak ta oaza ocalała, może fartowna róża wiatrów, więc cały opad poleciał bokiem. Istnieje kilka takich samych szczęśliwych miejsc w centralnej Rosji, ale badałem je tylko powierzchownie i nie mogę zaoferować precyzyjnej prognozy.

– I to też zameldował pan piętnaście lat temu…

– Proszę się tak nie smucić, admirale – poprosił Lloyd. – Pan był obwieszonym medalami herosem i latał po kosmosie. Co pana obchodziło, co się dzieje pod stopami? Rada Dyrektorów przekazywała panu pewne informacje, pan je przyjmował… To normalne. Smutne jest co innego. Że Dyrektorom wierzyli wszyscy tu, na Ziemi. Gdyby Akcjonariusze znali prawdę, nie byłoby wojny. Ale ludzie przywykli jeść z dłoni swoich Dyrektorów. Nic nie potrzebują. Dopiero teraz się ruszyli, ponieważ Rada zaczęła wariować. A Akcjonariusze tego nie lubią, chcą stabilności. Dlatego stają za admirałem Raszynem, który został umoczony z głową w gównie.

– Stają? – zapytał pochmurnie dowódca.

– Nie umie pan szukać w Sieci, admirale. Jest masa list dyskusyjnych, wystarczy zajrzeć i wszystko stanie się jasne. Tylko niech pan nie zhardzieje przesadnie, gdyby nie uderzyli z taką siłą, nikt by nawet nie zauważył, że pana już nie ma. Poza tym teraz pan świetnie zagrał. Lądowanie na Ziemi to genialny ruch. Przeczytałem ostatnie informacje, zanim tu się wybrałem. Siedemdziesiąt procent głosów za pańską niewinnością. Ludzie boją się pozaziemskiego zagrożenia, a pan jest ich jedynym obrońcą. Za tydzień, za dwa spokojnie pojawi się pan w Paryżu i wejdzie na tron, a głowy Dyrektorów podadzą panu na srebrnej tacy… A propos zagrożenia, proszę nie uważać mnie za niedowiarka, ale czy to… prawda?

– Co do właściwego zagrożenia, to czekamy na sprecyzowane dane. Ale że Obcy spacerują po Układzie Słonecznym jak po swoim mieszkaniu, fakt. Natrafiłem na ich statek, lecąc tutaj. Musieliśmy go spalić, inaczej zderzylibyśmy się z nim.

Zafrasowany Lloyd pokręcił głową.

– Nie będzie łatwo… – mruknął. – Ale skoro udało się spalić jednego, to i inne też wybijecie. Co innego jest ważne. To, co się teraz dzieje na Ziemi. Proszę to zrozumieć, admirale. Przed naszą planetą nie stoi problem odtworzenia ludności. O to walczyliście, ale tak naprawdę bez powodu. Istnieje tylko problem władzy, jak mniemam. To, że w Paryżu mało która kobieta jest zdolna do rodzenia dzieci, a w Toronto niemal każda może rodzić i nikogo to nie dziwi. To są właśnie numery Dyrektorów. Machina propagandy. I tak naprawdę Paryża nie powinno się brać jako wskaźnika. Toronto też. Zdrowych ludzi mamy od groma. Zdrowych, zdolnych do działania, potrafiących i lubiących uprawiać ziemię, potencjalnie niezłych kolonistów. Trzeba im dać do rąk technikę i tyle. I znowu będziemy mieli niekończące się pola chlebowe.

– Czy te dane były utajnione przez CIA?

– Gorzej, panie admirale…

– Proszę mi mówić Aleks. Albo, jak pan chce, Oleg. Przecież pan pewnie mówi po rosyjsku lepiej ode mnie.

– Dobrze… Aleks. No więc te dane są tajne nawet teraz. Pozwolono mi tu pracować, ponieważ dane są potrzebne. Ale one nie wychodzą poza Smithonian Institute. Tak jak wcześniej nie wychodziły poza Langley. A ja, niestety, jestem jedynym takim unikatowym ekspertem, który może przeżyć rok w Rosji i wrócić cały. Każdy inny, którego przyślą, zostanie zjedzony. Nie lubią tu obcych… Najgorsze jest to, że religia zabrania zabijania mutantów, ale innych proszę bardzo, Bogu się to nawet podoba.

– Dlaczego pana nie zjedli, doktorze? No, rozumiem, charakteryzacja, skóry, takie tam inne…

– Najważniejszy jest image. W strefie Well Day, już mówiłem, jestem wędrownym myśliwym. Taki sympatyczny facio. A tu, w Moskwie, robię za twardego faceta: wszędołaz, broń… Udaję, że jestem przysłanym na zwiady emisariuszem pewnego groźnego ugrupowania, które wpadnie i wszystkich tu załatwi, jeśli nie wrócę. Nałgałem od cholery i nic, udało się. Jedyna osoba, która niemal mnie rozgryzła, to miejscowy patriarcha. Ale on sam jest ciekaw, co ze mnie za typ. Nie wiadomo więc w sumie, kto kogo bada: ja jego czy on mnie.

– Ilu tu może mieszkać ludzi? – zapytał Raszyn. – Mam na myśli niemutantów, czy, powiedzmy, niezupełnie mutantów?

– Jakieś czterysta tysięcy tylko w okolicy Well Day. W całym kraju mniej więcej półtora miliona.

– To trzykrotnie zwiększa znaną liczbę Rosjan – oświadczył admirał.

– A cztery razy to nie łaska?

– To już bez różnicy. No dobrze, a ile na całym globie, nie szacował pan?

– Ze sto milionów – rzucił z lekkim uśmiechem Lloyd.

– Serio? – zapytał Raszyn.

– Najzupełniej.

– Sto milionów żyje tak sobie, bez wiedzy Dyrektorów?

– I poza ich kontrolą, admirale… To znaczy Aleks. - Zwariować można! – Dowódca Grupy F już dawno nie był równie zdziwiony. – Czyli ilu jest ludzi na Ziemi według oficjalnych danych?…

– Tak naprawdę, jest ich dwa razy więcej. Akcjonariuszy najwyżej pięćdziesiąt milionów. A wszyscy pozostali, proszę zauważyć, nie tylko są wolni, ale nie są też Akcjonariuszami. Jeśli się uzna ich istnienie, to trzeba będzie wszystkich ich uwzględnić przy wypłacie dywidend. A jak można zagwarantować nowe udziały, skoro stare są warte niemal zero? Upadek ludowego kapitalizmu. Upadek Dyrektorów. Upadek monopoli. Witaj, demokratyczna republiko!

– A co dalej?

– Co za różnica? Najpierw będzie… A niechby nawet feudalne rozdrobnienie. Najważniejsze, że możemy dobrze wystartować. Mamy do tego ludzi. Będziemy potrzebowali ogromnych inkubatorów… Dysponujemy tak ogromną ilością zdrowych jajeczek, że daj Bóg, byśmy zdołali je wszystkie zapłodnić. I daj Bóg… przyczepiło mi się sformułowanie! Ale… no tak, niewykluczone, że Bóg też się przyda. Tutejsi bez niego nie dają sobie rady. Oczywiście nie mam na myśli tych nieszczęśników, co szamanią w Moskwie.

Otworzyły się drzwi i wszedł Essex z tacą zastawioną naczyniami.

– Przepraszam – powiedział. – Wolno to szło. Ale tam w mieście dzieją się takie… Wszyscy siedzą w SDO. Nie chce pan popatrzeć, doktorze? Możemy tu dać podgląd. To jakby z pana dziedziny.

– Biją pokłony przed posągiem? – zapytał Lloyd.

– Ba, i to tak, że łby sobie porozbijają! – zawołał z przejęciem Tyłek.


* * *

Na stanowisku dowodzenia nie dało się przejść z powodu zbitego tłumu. Andrew z łatwością podrzucił Ive i posadził sobie na ramieniu, żeby lepiej widziała. Z przodu, na czołowym ekranie, ludzka rzeka płynęła do podnóża olbrzymiego posągu. A od gigantycznej czarnej świątyni ku brzegom posuwał się pochód z pochodniami.

Ogromny posąg patrzył prosto w ekran, na zebranych przed nim astronautów. Nieładne i złe oblicze z małymi oczkami i zakręconymi wąsami oszałamiało po mistrzowsku oddaną przez rzeźbiarza paranoidalną żądzą władzy. Jedyna ręka giganta zaciśnięta była na archaicznym kole sterowym wyrastającym ze stanowczo za małego okrętu [1].

– Słaby, ścierwo, nie jest – rzucił Fox. – Wygląda, że to ichni miejscowy bóg. O, patrzcie, znowu walą czołami!

Ludzie u podnóża posągu, a było ich już cztery do sześciu tysięcy, zaczęli w zgodnym rytmie bić pokłony. Ceremonią kierowała mała postać w długopołej czarnej szacie, stojąca w otoczeniu niosących pochodnie mężczyzn na brzegu martwej rzeki. Ruch jej ręki zmuszał pielgrzymów do kłaniania się i prostowania. Na jej znak tłum co i raz wydawał niezrozumiały pomruk.

– Pierwszy raz widzę taką ilość fiutów zebranych w jednym miejscu! – oświadczył gruby kanonier. – Ale posąg niezły, co? Słuchajcie, koledzy, przecież oni sami nie mogli tego zbudować. Stoi tu pewnie od niepamiętnych czasów. Hej, Werner! Kto by to mógł być, co? Czyżbyście naprawdę mieli takie koszmarne bóstwo?

– Wykluczone – powiedział ktoś z tyłu. – Jakby mieli takiego boga, to Chińczycy trzy razy by się zastanowili, czy warto z nim zadzierać. Z takim bogiem można wysadzić w powietrze świat, a i tak to dopiero by była przygrywka.

– No i właśnie to zrobili, nie? – zauważył ktoś inny z prawej. – Do odwiertów naftowych wpakowali głowice bojowe. Co to niby było? Akt dobrej woli, według ciebie? Mogli oddać Syberię Chińczykom, ci by dalej nie poszli. Do dziś mieliby co robić: odgrzebywać śnieg.

– Ty, mądrala, zamknij papę – poradził Fox, spoglądając za siebie. – Uczyłeś się historii?

– A co mi wasza historia…

– A to ci nasza historia, że Chińczycy nie zaczęli od Syberii, a od Kalifornii. Kto spalił San Francisco, jak sądzisz? Rosjanie może? Żółta ekspansja szła jednocześnie we wszystkie strony. Rosja okazała się jedynym krajem, który musiał stawić im czoła bez obcej pomocy. Europa się zjednoczyła jak przeciwko Arabom podczas Kotłowaniny. Ameryka była za oceanem i nie dopuściła żółtego desantu do swoich brzegów. Straciła tylko dwa miasta. A na Rosjan wszyscy splunęli i powiedzieli: Radźcie sobie jak możecie. Powiedzieli tak, jak ty przed chwilą, że oddajcie im połowę kraju i po kłopocie… A co Rosjanie mieli zrobić? No więc wysadzili w cholerę wszystkie tereny interesujące Chińczyków.

– I całą resztę obesrali przy okazji – sceptyk z prawej koniecznie chciał mieć ostatnie słowo. – Powiedz, Werner, jak to było? A kto na Niemcy napadał w dwudziestym wieku, i to dwa razy pod rząd?

– Nie ruszaj go, zaraza! – poradził ktoś.

Andrew tylko westchnął.

Ive pogłaskała go po czubku głowy.

– Zdejmij mnie – szepnęła mu do ucha. – Nie mogę już na to patrzeć.

Werner przykucnął, Candy zeskoczyła na podłogę.

– Co oni wygadują? – zapytała.

– Sami nie wiedzą, co mówią. Nie słuchaj ich, kochanie. To brednie. Takie same jak na ekranie.

– A w dupę wsadź sobie tego Hansa – poradził Fox, na wszelki wypadek przepychając się bliżej Andy’ego. W kącie SDO, gdzie uparty astronauta ciągle wykładał swoje poglądy na historię, powoli wzbierały polityczne namiętności. – Lepiej powiedz, co to za posąg?

– Jeśli dobrze pamiętam, to jest nasz car, Peter Wielki. W każdym razie go przypomina.

– Ale pysk! Przepraszam, rzecz jasna…

– Taki ma, jaki ma – filozoficznie rzucił Werner. – W tamtych czasach nikt sobie jeszcze gęby nie wybierał.

– To jest, oczywiście, nie moja sprawa – odezwał się damski głos od drzwi. – Ale gdyby mnie ktoś zapytał, to powiedziałbym…

W pomieszczeniu natychmiast zaległa głęboka cisza.

– Lindo, jak ci nie wstyd! – obruszył się kanonier.

– Powiedziałbym – ciągnęła kapitan Stanfield – że ZDO wpadnie tu za minutę. I wtedy będzie naprawdę wesoło!

– Poważnie?

– Absolutnie – odpowiedziała Linda zadowolona z efektu.

– Wolna wachta! – krzyknęła Ive. – Biegiem stąd wymiatać! Dyżurna wachta! Na miejsca!

– Wypoczywająca wachta! – poparł ją Fox. – Jakiego wała nie wypoczywacie?!

Ludzie tłumnie ruszyli do wyjścia. Stanńeld ledwo zdołała usunąć się z drogi.

– Wszyscy spać! – ryknęła do pleców uciekających astronautów, tym razem udając głos Esseksa.

– No, przyjaciółko, to prawdziwy talent! – uśmiechnęła się Candy, podchodząc do swojego pulpitu.

– Nie tylko tak potrafię – zapewniła ją Linda. – Ale serio, nie żartuję. Chowaj cygaro, Michael. I włóż buty. Idzie tu cała śmietanka.

Werner podszedł do siedzącej już Ive, pochylił się i pocałował ją w skroń.

– Zobaczymy się później – powiedział.

– Kochany… – usłyszał w odpowiedzi. – Będę tęsknić.

– Możesz zostać, Andy – zapewniła go psycholog. – Ciebie nie wygonią. – Wskazała ekran. – To wszystko ciebie jakby też dotyczy.

– Nie bardzo – pokręcił głową Andrew.

– Czyżby? – zdziwiła się Linda. – Dlaczego?

– Co ja mam do zwariowanych pogańskich obrzędów? To nie mój naród. Mojego już nie ma.

– To nieprawda, młody człowieku – usłyszał nagle z tyłu.

Werner odwrócił się. Do pomieszczenia wszedł niewielki człowieczek z rumianą twarzą, w roboczym kombinezonie z logo „Skoczka” na piersi. Sądząc po identyfikatorze, nazywał się Kapłan. Za jego plecami stał doskonale widoczny, bo i wyższy admirał.

– Panowie oficerowie! – zawołała Ive.

– Spocznij! – Raszyn gestem usadził poderwaną na równe nogi wachtę dyżurną. – Panie i panowie, pozwólcie, że przedstawię wam naszego gościa. Doktor etnografii, profesor Smithonian Institute, Jeffrey Lloyd. Doktorze, to kapitan Fox, kanonier. Kapitan Stanfield, nasz psycholog. Kapitan-porucznik Kendall, starszy nawigator. Porucznik Werner, służba technicznego zabezpieczenia.

– A ja jestem Jeffrey. Albo lepiej Jeff – powiedział rumiany. – W przeszłości amerykański szpieg.

– Bardzo dobrze, że pan jest szpiegiem amerykańskim, a nie jakimś innym – pocieszyła doktora Linda, ściskając mu dłoń. – Bobyśmy pana rozstrzelali. Zresztą… Ile pan złapał rentgenów w ciągu ostatniego roku, doktorze? Nie chce się pan pokazać naszemu lekarzowi?

– Linda, nie świruj – poprosił, wchodząc do pomieszczenia, Borowski. – Doktor jest naszym gościem, zachowuj się.

– Z doktora chemia aż wycieka – odparowała Stanfield.

– Widać? – zaciekawił się uczony. – Przepraszam. Ale musiałem codziennie jeść to świństwo. Zdarza mi się wędrować przez bardzo brudne okolice.

– A po co ten heroizm? Tylko żeby poznać życie mutantów?

– Przestań, Lindo – polecił Raszyn. – Dzięki heroizmowi doktora, właśnie heroizmowi, jak słusznie zauważyłaś, dowiedzieliśmy się wielu nowych rzeczy o tym starym świecie. Tak nowych, jakby to była inna planeta. Nie żartuję. Candy! Będziesz musiała na jakiś czas zrobić z mojego kutra samolot. Załadujemy wszędołaz doktora i przelecimy się. Musimy skoczyć w jedno miejsce.

– Dokąd? – rzeczowo zapytała Ive, kładąc dłonie na desce.

– Zero pięć megametra na północny zachód. Tam są takie wzgórza…

Wałdajskaja Wozwyszennost’ – powiedział cicho Werner.

– Jak, jak? – wytrzeszczył na niego oczy Lloyd.

Wałdaj – powtórzył Andrew. – To miejsce nazywa się Wałdaj.

Na korytarzu admirał przytrzymał Borowskiego za rękaw.

– Widziałeś posąg? – spiskowym szeptem tchnął mu w ucho.

– Koszmar! – zrecenzował ZDO.

– To nie jest bóg! – oświadczył Raszyn.

– Czy pan mnie, driver, ma za kompletnego durnia? Oczywiście, że nie bóg. Taka tam żelazna duperela. Pewnie jakiś działacz polityczny.

– Dookoła same oszustwa – powiedział dowódca z taką miną, jakby właśnie dokonał wspaniałego filozoficznego odkrycia. – W całym Układzie Słonecznym nie ma żadnych nowych idei, a tylko zamienia się jedne bałwany na inne. Wiesz dlaczego? Wiesz, dla kogo to wygodne? Pamiętasz, co mówiliśmy o tym, kto wymyślił nazwy literackie dla bojowych okrętów? Powiedziałeś wtedy, że to był jakiś mądry Żyd?

– No… – wymamrotał ZDO, wytężając pamięć.

– Po pierwsze, wcale nie był żadnym Żydem. A po drugie, nazywali go Erick Stark.

– I co z tego?

– Tępaku! On wcale nie myślał o żadnej ideologii. Po prostu miał nadzieję, że kiedyś jego imieniem nazwą jakiś okręt.

– I osiągnął, co chciał – rzucił Borowski.

– A słyszałeś, jak każe się nazywać patriarcha tych kurdupli? – napierał Raszyn. – Bat’ka! Kretyn! W rzeczywistości duchownych na Rusi zawsze nazywali batiuszka. W sensie: ojciec rodzony. A „bat’ka” to mafijny boss. No i widzisz?

– Niezłe – zgodził się ZDO.

– Nie-na-wi-dzę ich! – syknął admirał, potrząsając dla wzmocnienia efektu palcem wskazującym.

– Tylko proszę się nie napalać, driver – poprosił Borowski. – Nie napalać. Bo ja już znam pana…

– Wszędzie zakłamanie – powtórzył Raszyn. – Mało tego, że w domu nam cały czas kit wstawiali, to jeszcze tu, w Moskwie, w wała robią! Dokoła sami kłamcy. Cała historia to kit! Wszystkie pomysły kradzione!

Pierwszy oficer westchnął z udręką. Pomyślał nagle, że chyba przesadził z tym namawianiem dowódcy, żeby zabrał się za przebudowę świata. Wyglądało, że admirał wziął sobie ten pomysł za bardzo do serca.

– No nic, my wyjaśnimy Ziemianom, że należy żyć z prawdą na ustach – spokojnie obiecał Raszyn. – Jestem pewien, że się nauczą.

I w słowach tych było tyle przekonania, i tak okrutnego, że ZDO od stóp do głów ogarnęło nabożne przerażenie.


* * *

Starostą Wyszniewo Wołoczka okazał się młody, sympatyczny Rosjanin Wiktor de Ville, ojciec trojga dzieci i absolwent Sorbony z dyplomem z dziedziny terraformowania. Uciekł na ojcowiznę dziesięć lat temu kierowany chęcią poznania na nowo swojego kraju. Z plecakiem, pistoletem maszynowym i licznikiem Geigera. Pieszo ominął skażone regiony, prawie się nie napromieniował i nie dał się pożreć zdziczałym mutantom. Dość szybko napotkał ludzką osadę w okolicach Pskowa, został serdecznie przyjęty, ale wkrótce ruszył dalej na południowy wschód, gdzie życie dopiero się rozkręcało i można było naprawdę coś zdziałać. Teraz pod kierunkiem de Ville’a pracowało i żyło coraz dostatniej dwadzieścia pięć tysięcy ludzi, bardzo zadowolonych z tego, że trafił im się wykształcony przywódca. Wstrząśniętemu Raszynowi zademonstrowano elektrownię wodną, fabrykę świec, cegielnię i młyny. Budynek merostwa zdobił talerz anteny satelitarnej, mieli tu działający komputer i nielegalny wtyk do Sieci. Wysznij Wołoczok znajdował się blisko zabrudzonej Moskwy, dlatego okolicę patrolowała grupa nieźle uzbrojonych jegrów, przy okazji zajmująca się polowaniem. Raszyn patrzył na to wszystko w milczeniu i klął na doktora Lloyda, który urządził mu niespodziankę i nie zapowiedział, co admirał zobaczy. Etnograf, z widoczną ulgą zrzuciwszy kokon mutanta, uśmiechał się zadowolony.

W Nowogrodzie kuto narzędzia rolnicze i reperowano broń. Był tu też targ i port śródlądowy. W Pskowie funkcjonowało nawet coś na kształt uniwersytetu. Łączność między miastami podtrzymywał prymitywny telegraf, a gdzieniegdzie nawet słabe radiostacje. Życie kipiało, ludzie wyglądali na zdrowych. Obcych może nie kochali, ale Raszyn okazał się subtelniejszym dyplomatą niż doktor Lloyd. Tam, gdzie Amerykanin szedł, kryjąc się i maskując, Raszyn po prostu lądował kutrem i znajdował się nagle w samym środku wydarzeń, wypytywał ludzi i opowiadał. Miejscowi żałowali tylko, że tak kiepsko mówi po rosyjsku. I ciągle proponowali, żeby został na stałe.

Dozymetry wskazywały, że można tu żyć. Nieco gorzej niż w Kanadzie, ale znacznie lepiej niż w Europie. Poza tym dokoła wszystko przenikał duch prywatnej inicjatywy, nikt nawet nie skarżył się na rząd z tego prostego powodu, że go nie było. Ludzie tworzyli wspólnoty, gdzie wszystkie sporne kwestie sami rozwiązywali tak sprawiedliwie, jak umieli. Na okoliczność masowego najazdu mutantów istniał niewielki sztab pospolitego ruszenia, ale w ostatnich latach mutanci nad walkę przedkładali handel. Można było sądzić, że naprawdę zaczynali wymierać.

Raszyn komunikował się z ludźmi, ciągnąc wszędzie ze sobą Lloyda i Wernera w charakterze samobieżnych rozmówek. Drugiego dnia admirał nagle odzyskał wyraźny moskiewski akcent, dlatego pozwolił Wernerowi na spacer. Najpierw on i Ive chodzili po lasach z obowiązkowym dozymetrem na przegubie i mauserem na ramieniu, wkrótce jednak oswoili się z sytuacją i przestali celować do wszystkiego, co zapiszczało na gałęzi albo zaszeleściło wśród liści. Nigdy wcześniej nie widzieli takiej ilości zieleni i żywych zwierząt.

Kąpali się w czystej wodzie i kochali na miękkiej zielonej trawie. Wdychali upajający zapach siana i pili prawdziwe mleko. Candy podczas polowania ustrzeliła dzika, a potem, kiedy miejscowi hałaśliwie jej gratulowali, szlochała nad ciałem biednego chrumkacza. Andrew własnoręcznie schwytał rybę i nie mógł otrząsnąć się ze zdziwienia, widząc, że jego zdobycz natychmiast powędrowała do garnka. Było to jakieś fantastyczne życie, magiczne, prawdziwe, po prostu żywe, i nikomu się nie chciało wracać na nudny metalowy okręt.

– A nie będziemy mogli przyjechać tu kiedyś, kiedy to wszystko się skończy? – zapytał pewnego dnia Werner. – Może i jesteśmy mieszczuchami, ale przyzwyczaimy się przecież. Tu jest przewspaniale!

– W Kanadzie jest nie gorzej, kochany – powiedziała Ive. – Po prostu nieco mniej lasów, ale za to tło niższe. Zauważyłeś, jak dużo tu jest chorych drzew?

– Oczyszczą – machnął ręką Andrew. – Za pięćdziesiąt lat…

– No to przyjedziemy za pięćdziesiąt lat. Teraz, kochany, wybacz, ale jak się to wszystko skończy, pojedziemy do Kanady.

– Dlaczego? – zdziwił się Werner.

– Mnie w obecnym stanie nie są potrzebne żadne dodatkowe rentgeny – wyjaśniła Candy. – Im ich będzie mniej, tym lepiej.

– Czy ja cię dobrze rozumiem? – ostrożnie zapytał Andrew.

– Sama jeszcze dobrze wszystkiego nie rozumiem. Ale chyba… Andy, co?…

– Przepraszam – wymamrotał, zasłaniając dłonią wilgotne oczy. – To z radości.


* * *

Starosta zastukał w luk kutra wcześnie rano. Młotem, żeby go usłyszano.

– Odlatuj, dowódco – powiedział do Raszyna.

– Coś się stało? – zapytał admirał, przecierając oczy.

– Stało. Otrzymaliśmy telegram. Od strony Moskwy idą maszkary. Wielu. Już są pod Wołoczkiem.

– Czy na kutrze jest broń? – rzeczowo zapytał Lloyd, zapinając spodnie.

– Tylko strzelecka. Ale możemy wywołać destroyer. Wołoczok… Zero trzy megametra. Myślę, że mogą być na miejscu za mniej więcej godzinę. Wcześniej się nie uda, destroyery to nie samoloty. Candy!

– Problemy, szefie? – Ive wysunęła się zza drzwi owinięta w prześcieradło.

– Ile czasu potrzebuje destroyer, żeby przebyć zero przecinek trzy megametra i uderzyć z powietrza?

– Nasze destroyery? Noo… Jakieś pięćdziesiąt minut, do tego pięć – dziesięć na opracowanie i orientację. Sam pan rozumie, szefie, że na takim dystansie nie da się rozpędzić. Będzie musiał startować w przeciwnym kierunku i robić martwą pętlę. I jeszcze jedno, szefie… Ujawni się w ten sposób.

– Mam to w nosie. I tak nas za parę dni wykryją.

– To daremne, dowódco – rzucił markotnie starosta. – Mówiłeś, że twoja broń pali całe miasta. Potwory są na granicy Wołoczka. Jegrzy ich powstrzymują, ale…

– A jakby ich przypalić wydechem kutra? – zapytał Raszyn. – Co, Candy?

– Szefie, na wysokości mniejszej niż zero-zero-jeden nie mogę niczego gwarantować.

– A po prostu przelecieć nad nimi? Wystraszyć? Co pan powie na to, doktorze?

– Och, tego nie należy robić! Tylko ich rozpalimy.

– Dlaczego? – zdziwił się admirał.

– Można pana na chwilkę? – poprosił Lloyd.

Raszyn posłusznie powędrował za nim w głąb kutra.

– Mogę się założyć – powiedział etnograf, zerkając na posmutniałego starostę – że ich wyprawa ma związek z waszym pojawieniem się w Moskwie. Jesteście dla mutantów cudem. I przeklęty Bat’ka, no, ten ich patriarcha, na pewno wymyślił, jak może wykorzystać ten cud dla siebie. Wie pan, on jest na dość chwiejnej pozycji. A wojna to wspaniała okazja, żeby się pozbyć niezadowolonych i zakitować pozostałych.

– To akurat wiem z własnego doświadczenia – przyznał Raszyn.

– Jeśli przelecicie nad ich głowami, to uznają jeszcze raz, że Bóg jest z nimi.

– Destroyery zostawią tam jeden wielki lej – mruknął Uspienski pod nosem. Coś zaczynało chodzić mu po głowie…

Odwrócił się i skierował do wyjścia.

– Posłuchaj, koleś – powiedział do starosty. – Jak sądzisz, wytrzyma Wołoczok choćby godzinę?

– Nie wiem – odrzekł de Ville wpatrzony we własne mokasyny. – Raczej nie. Leć, dowódco. Nie masz tu za co umierać.

– Jestem admirałem i umrę, za co zechcę – warknął Raszyn. – Candy! Łączność ze sztabem. Znajdź mi Tyłka, natychmiast.

– Tak jest, szefie! – Ive już siedziała przy pulpicie, zapinając na piersi kombinezon. – Już, szefie.

– Lepiej odlećcie – poradził jeszcze raz starosta i odszedł.

Essex odezwał się po minucie.

– Mamy tu koncert, Aleks – zakomunikował. – Cały tłum mutantów wdrapał się na urwisko i czaruje na całego. Biegają z pochodniami, wrzeszczą i się nam kłaniają. Śmieszne. Chcesz zobaczyć?

– Posłuchaj, Phil – przerwał mu dowódca. – Zbierz ochotników, każdy ma mieć laser. Postaraj się namówić setkę. Ładuj ich na destroyery, przyczep jakieś kutry desantowe i niech walą na Wysznij Wołoczok. Zadanie: odeprzeć atak mutantów. Powiedz, że giną ludzie. Na miejscu oceń możliwość ataku z powietrza. Ale żeby nie zapaskudzić miasta.

– Spróbujemy… – sapnął szef sztabu. – Będę musiał sam się tam ruszyć.

– Nie warto, Phil. Na destroyerze nie latałeś z dziesięć lat. Tym bardziej w atmosferze.

– I tak jestem najlepszy. Czekaj na meldunek – rzucił krótko Essex i przerwał łączność.

– Tyłek! – ryknął Raszyn. – Candy! Startujemy! Andriej! Dość tego spania! Potrzebuję cię.

– Dawno już nie śpię – odpowiedział Werner, wyłaniając się zza przegrody przedziału napędowego.

Nikt nie widział, kiedy zdążył tam wleźć.

– Zuch. Siadaj do optyki, będziesz korygował ogień. Doktorze, z pana też niezły oficer. Proszę tu, będzie pan konsultował.

– Już wszystko zapomniałem – zaczął się bronić Lloyd, ale natychmiast usiadł we wskazanym fotelu.

– Przypomni pan sobie – obiecał admirał, przypinając pasy.

Kuter skoczył w niebo i runął na południowy wschód.

– Daj w górę na zero-zero-jeden megametra – polecił Raszyn. – Oni nas nie zauważą, a sami będą jak na dłoni.

– Ten chłopak w Wołoczkie ma niezłą radiostację – odezwał się z tyłu Werner, podjeżdżając z fotelem do pulpitu łączności. – Dał nam swoje kody. Może spróbuję?

– Dawaj – zezwolił admirał.

De Ville odpowiedział niemal natychmiast, gdy tylko Andrew złapał jego falę. Starosta mówił spokojnie, jednak w tle słychać było jakiś harmider.

– Kobiety i dzieci wycofują się lasem na północny zachód – rzekł de Ville. – Gdybyście asekurowali… I powiadomcie jakoś Nowogród, żeby przygotowywali obronę. Moje radio tam nie sięga, a to bydło zerwało telegraf.

– Zaraz do ciebie przyleci destroyer z grupą desantową. Wszystko będzie OK, nie martw się – obiecał Raszyn.

– Ja już się nie mam czym martwić – oświadczył starosta. – Jesteśmy z chłopakami w saku. I skończyły się nam naboje.

– Jak to w saku?

– No tak. Potwory dwiema kolumnami otoczyły miasto, a trzecia grupa zaszła od czoła. Są wszędzie. Wytrzymamy jeszcze dwadzieścia minut, ściągniemy ich na siebie, a potem… Najważniejsze, żeby nie dogonili uciekinierów.

– Ilu jest mutantów? – zapytał Raszyn.

– Dużo. Tysiące.

– Nie rozłączaj się, dobrze?

– Już po moim mieście – rzucił trochę od rzeczy de Ville. – Już płoniemy. Takie wspaniałe było miasto… – I zniknął z eteru.

Admirał głośno zgrzytnął zębami.

– Są ochotnicy – zameldował Essex. – Już się ładują.

– Nie będzie im łatwo, Phil – ponuro rzucił Raszyn. – Mutanci już są w mieście. Miejscowi powiadają, że jeszcze dwadzieścia minut i koniec. Tak więc postarajcie się przynajmniej powstrzymać ruch kolumn na północny zachód. A w mieście, czy co tam z niego zostanie, osłaniajcie obiekty przemysłowe. Ilu masz ludzi, Phil?

– Stu piętnastu. Tyle miałem broni. A z automatami nie pozwoliłem. Dobrze zrobiłem? Dowódcą desantu jest kapitan Stanfield.

– Linda? – zapytał z niedowierzaniem dowódca. – No, trochę mi lżej.

– To jest strasznie krwiożercza dziewczyna – zauważył szef sztabu.

– Pilnuj siebie. Jaki okręt wziąłeś?

– „Rocannona-2”. Startuję za pięć minut. Gdzie jesteś?

– Będę krążył nad miastem. Wysadź człowieka, żeby odbierał ode mnie namiary. Moją optykę weź sobie na ekran rezerwowy.

– Już.

– Jesteś pewien, że musisz własnoręcznie?

– Spierdalaj. Kto w grupie ma trzy Krzyże? Bez odbioru.

– Bez odbioru, mendo. – Raszyn wyjął spod pulpitu kilka serwetek i osuszył czoło. – Doprowadzi mnie kiedyś do zawału – poskarżył się. – Jedno tylko mnie cieszy, że na takim dystansie lot koszący jest niemożliwy.

– Szkoda, że mu pan zezwolił – zauważyła Ive.

– Phil jest doskonałym pilotem – powiedział admirał. – Ty go po prostu nie znałaś w najlepszym okresie. Na wszystkie swoje brzęczydełka sprawiedliwie zasłużył. Tyle że…

– Tyle że od dziesięciu lat nie siedział przy sterach – dokończyła Candy.

– Sam się dziwię, co to starego napadło – mruknął Raszyn i przygryzł wargę, żeby nie pokazać uśmiechu. Bardzo się bał o Tyłka, ale w tej sytuacji i w tym momencie był to jedyny na tyle szalony człowiek, by wykonać zadanie.

Essex wybrał „Rocannona-2”, ponieważ ten destroyer stał najdalej od tłumu mutantów szalejących na krawędzi urwiska. Biorąc inny statek, musiałby jeszcze zajmować się przepłaszaniem tych głupców nierozumiejących po angielsku i na dodatek oszołomionych religijną ekstazą.

– Start! – polecił.

Otulony kłębami dymu okręt miękko oderwał się od powierzchni. Essex dał połowę ciągu i destroyer wolno odpłynął od Moskwy, nabierając wysokości, po czym wykonując płynny zwrot w prawo. Każdy normalny dowódca na miejscu Tyłka dałby teraz w górę, robiąc ogromną pętlę z zahaczeniem stratosfery. Ale ten manewr zająłby kontradmirałowi dobre czterdzieści minut. Essex zaś bardzo chciał zdążyć.

Cały czas, kiedy Raszyn wędrował po swojej ojczyźnie, on spędził przy monitorach, z oszołomieniem wpatrując się w obrazki ze spokojnego pokojowego życia na tym zapomnianym spłachetku ziemi. Uspienski umocował kamerę na ramieniu, żeby wszystko, co wpadło mu w oko, utrwalało się w bibliotecznych plikach kompa „Skoczka”. Spokojne rosyjskie osady, gdzie pasły się prawdziwe krowy i rodziły się zdrowe dzieci, sympatyczne miasta z ich niespiesznym trybem życia – wszystko to zrobiło ogromne wrażenie na admirale. Zrozumiał, że Grupa F nienadaremnie zeszła z niebios na ziemię. Właśnie tu, w wolnej od oka Dyrektorów Rosji, można było zacząć wszystko od początku, mądrzej i lepiej.

I właśnie sama myśl, że horda rozjuszonych dzikusów jest zdolna za jednym zamachem rozszarpać tę nadzieję na lepsze życie, tak rozgniewała Esseksa, że ten ani sekundy nie zastanawiał się, kto poprowadzi destroyer z grupą ratunkową na pokładzie. I jak poprowadzi.

– Pełny ciąg! – polecił. „Rocannon-2” kiwnął się nieprzyjemnie i wiceadmirał z trudem wyprostował go silnikami manewrowymi. Okręt wszedł na kurs. Niczym ognisty bolid pomknął na absurdalnie małej wysokości pięciuset metrów, z planem przybycia do punktu desantowania za trzysta sekund.

– Jak się rozbijesz, łeb urwę! – zachrypiało radio głosem Raszyna.

Essex odpuścił sobie odpowiedź. Pod okrętem dymiła ziemia.

Tymczasem z wieży ciśnień Wiktor de Ville widział doskonale, jak mutanci obracają jego miasto w popiół. Zapaliła się fabryka świec, cegielnia… Starosta mocno zacisnął zęby. Wszystko to było zbudowane pod jego kierunkiem, płacono za to potem i krwią, wszystko było swoje, rodzone… A teraz waliło się pod naporem pokręconych, łysych potworów uzbrojonych w oszczepy i pały, ale wygrywających z powodu liczebności i fanatyzmu. Dwie setki żołnierzy z długimi łukami myśliwskimi na razie trzymało napastników na dystans od elektrowni, jednak wkrótce – tego de Ville był pewny – padnie i ona. A wtedy skończy się miasto. Nie będzie po co już tu wracać. Już lepiej zacząć w nowym miejscu… Ale czy będzie miał kto zacząć?

– Są! – powiedział pomocnik de Ville’a, odrywając oczy od lornety i podając ją Wiktorowi. – Zawrócili! Patrz!

Starosta przylgnął do okularów. Rzeczywiście, z północnego zachodu do miasta wchodziły wciąż nowe i nowe tłumy mutantów. Wyglądało, że rozpaczliwa obrona ludzi zmusiła wyrodki do zmiany planów. Ich główne siły, rwące się na Wałdaj, teraz wracały, żeby nie mieć wroga za plecami.

De Ville odłożył lornetkę, westchnął z zadowoleniem, odwrócił się na plecy i spojrzał w błękitne, bezchmurne niebo. Można umierać spokojnie. Nie wszyscy umrą. Kobiety i dzieci przeżyją, w tym jego żona i troje dzieci. Na pewno oderwali się od prześladowców. Dalej mutantów zatrzymają ruchliwe oddziały, a mury twierdzy Nowogród wytrzymają każdy szturm.

Ale ludziom nie wystarczy sił, by wytępić potwory. Czyli zagrożenie nadal będzie wisiało nad tymi ziemiami. Przez sto lat, może dwieście…

– Ciekawe, cała Moskwa tu się zwaliła, Witia?. – wymamrotał starosta.

– Wszyscy tu są – powiedział pomocnik. – Ilu ich jest, wszyscy tu.

– O co im chodzi? Przecież już było normalnie. Myśmy nawet tym gadom noże sprzedawali… Co za bydlę ten Bat’ka! Szaman cholerny…

– Potwora to potwora – westchnął Witia.

– Mamy jakieś szanse uciec? Czy?…

– No niby jak? Przecież jesteśmy okrążeni.

– No to może się pożegnajmy?

– Pożegnajmy.

Uścisnęli sobie mocno dłonie, po czym de Ville przysunął do siebie radiostację.

– Admirale – zaczął poważnym tonem – żeby nie przeciągać sprawy, wypełniliśmy tu swoje zadanie. Mamy przeciw sobie z dziesięć tysięcy potworów i póki żyjemy, oni nigdzie się nie ruszą. Z nami, tak czy siak, koniec, więc lepiej, żebyśmy się z nimi usmażyli do towarzystwa. Gdzie jest ten twój destroyer? Niech da ogień na mnie. Jak mnie zrozumiałeś?

Odpowiedzi nie usłyszał, ponieważ z południowego wschodu nad miasto nagle nadleciał ognisty szkwał. Coś w niebie zaczęło z hukiem pękać, wybuchać i rozlatywać się na kawałki. Essex zrzucał łodzie jak bomby – ledwie nadążały z wyhamowaniem nad samą powierzchnią. Wieża ciśnień kiwnęła się, de Ville chwycił za poręcz.

– Widzę! – usłyszał z góry przeraźliwy głos. – Obrona!!! Padnij!!!

– Wszyscy pa-adnij!!! – wrzasnął starosta po rosyjsku, wychyliwszy się przez poręcz.

Ale obrońcy elektrowni i bez przekładu wszystko zrozumieli.


* * *

– Gratuluję – powiedziała Linda do zarośniętego mężczyzny odzianego w zgrzebną koszulę i skóry. – Świetnie taktycznie rozegrane.

– Jak chcesz żyć, wymyślisz nie takie rzeczy – odpowiedział de Ville, ładując naboje do magazynka.

Trzymał teraz w ręku pistolet maszynowy, a dokoła stali zakuci w pancerze astronauci z laserami. Przed nim, na moście, dymiła sterta zwęglonych trupów i życie wydawało się piękne jak nigdy dotąd.

– Dobrze, że wyrodki nie umieją pływać – rzucił, wieszając broń na ramieniu. – Wszystkie posterunki stoją na mostach. Gdybyśmy nie mieli takich problemów z prochem…

– Więcej nie będziecie mieli – obiecała kapitan Stanfield. – Dobra, idziemy wykurzyć pozostałych.

– Ostrożnie – powiedział starosta. – To jest była strefa przemysłowa, ogromne hale, piwnice, w niektórych budynkach można w tajemnicy ukryć sporo sił. Postarajcie się wyprzeć ich do zbiornika wodnego i utopić. Może jednak pójdę z wami?

– Tobie nie wolno. Ty tu dowodzisz. My się świetnie dogadujemy z przewodnikiem gestami.

– No to powodzenia! – rozłożył ręce de Ville. – Tylko się nie dzielcie. Ich tam jeszcze będzie ze dwa tysiące. Jak nie zjedzą, to zadepczą.

– Nie zadepczą. Trzymaj most. – Linda machnęła ręką swojemu plutonowi, zapięła maskę speckostiumu i zamaszyście ruszyła do długich budowli z zapadniętymi dachami, gdzie w tej chwili resztki mutantów szykowały się do przebicia. Jeszcze godzinę temu trzymali w pierścieniu całe miasto, a teraz sami siedzieli w saku – rozbici, zniszczeni, ale nie złamani. Prowadzeni przez swojego potwornego boga gotowi byli umierać za wiarę.

– Pilnuj tej baby osobiście – powiedział de Ville do przewodnika. – Żeby się nie pchała w piekło.

– Spoko! – Ten skinął głową. – Babka klawa. Ożeniłbym się z taką bez namysłu. Szkoda, że nie jest Rosjanką. Chociaż…

– Najpierw naucz się angielskiego – uśmiechnął się starosta.

– Ja jej pokażę rękami to, co trzeba – zapewnił go przewodnik. – No, dowódco, jakby co… Nie wspominaj mnie źle.

– Idź – klepnął go w ramię de Ville, a sam pokuśtykał do zapory na moście. Okopceni i obdarci jegrzy i ludzie z pospolitego ruszenia suszyli onuce i tłusto rechotali z puenty jakiegoś nieskomplikowanego dowcipu. Starosta obrzucił ich spojrzeniem i ze smutkiem pomyślał, że jeszcze trzy godziny temu było ich niemal tysiąc. Godzinę temu – dwustu. Teraz zostało dwudziestu sześciu.

Tymczasem Linda wpadła w wąski zaułek między dymiącymi domami z belek i jednym impulsem od pasa skosiła czterech mutantów. Któryś skoczył na nią z dachu, ale tylko poruszyła pancernym ramieniem i napastnik, wyjąc, poturlał się po ziemi. Biegnący za Stanfield astronauta, oszczędzając ładunki, zmiażdżył uderzeniem buta łysy czerep wroga.

– Co za obrzydlistwo… – mruknął, przyglądając się swojej ofierze.

Mutanci z bliska wcale nie byli potworami. Drobni, łysi, cherlawi, brakowało im nosów, ciała pokrywały strupy i błoto. Tym niemniej posługiwali się mową, a zalane ropą wąskie oczka promieniowały całkowicie ludzką nienawiścią. Co się tyczy skór służących mutantom za odzież, a także rohatyn i włóczni, którymi horda wojowniczo wymachiwała, jakością wykonania niemal nie różniły się od tego, czym dysponowali obrońcy Wołoczka. I strzelając do mutantów, Linda nijak nie mogła uwolnić się od myśli, że gdyby śmierdzącego radioaktywnego moskwianina wyszorować, a pachnącego nawozem paryżanina de Ville odwrotnie – zanurzyć w błocie, różnica między nimi nie byłaby tak wyraźna. Ale moskwian nazywano tu potworami wcale nie z powodu odchyleń genetycznych i kapitan Stanfield świetnie to rozumiała.

Odziany od stóp do głów w grubą, niewygarbowaną skórę przewodnik szedł przodem, wskazując drogę. Linda w swoim speckostiumie już kilka razy zaliczyła dźgnięcie włócznią, raz nawet powalono ją na ziemię, a ten chłopiec szedł tak pewnie, że i seria z karabinu by go nie wystraszyła.

– Wychodzimy na duży budynek – zameldowała awangarda. – Na zewnątrz spokój. Chyba siedzą w środku.

– Zobacz, gdzie są filary, i podetnij je – rozkazała Stanfield. – Jeśli ci wystarczy mocy, to zwal ściany. Nie ma potrzeby włazić do wnętrza.

– Tak zrobimy, pani kapitan.

Z prawej runął dach płonącej chałupy, a z jej okien wysypały się pokręcone postacie w szmatach. Zorientowawszy się, że są dokładnie między dwiema grupami astronautów, mutanci, piszcząc i plując, zaczęli miotać się to w jedną, to w drugą stronę. Nie rozumieli, że ich przeciwnik właśnie w tej pozycji jest prawie niegroźny, bo nie może strzelać w obawie o życie swoich ludzi. Zdezorientowanych napastników pozbawiono życia kolbami i nogami. Zachwycony przewodnik pokazał Lindzie uniesiony w górę kciuk.

– Druga drużyna, szybko przeczesać te budy! – poleciła kapitan. – Jakby co, spalcie je w cholerę, i tak ledwo stoją.

Przed nią z głuchym stęknięciem zawaliła się ściana. Oddział Lindy wyszedł z ruin przedmieścia i znalazł się na obszernym placu. Jeden z jego brzegów zasnuła chmura pyłu – tam, podcięte laserem, waliło się zardzewiałe żelastwo. Potężny hangar (a może hala fabryczna) ciężko osiadł na ziemi i rozsypał się na pył. Z głębi powstałej brunatnej chmury Stanfield usłyszała wściekły wrzask tysiąca gardeł.

– Padnij! – krzyknęła. Sama też upadła na ziemię i kilka razy, nie celując, wystrzeliła w chmurę. Odpowiedział jej jeszcze dzikszy wrzask.

Ze wzniesionego pyłu runęła lawina mutantów. Na leżących astronautów posypały się włócznie. Linda oberwała mocno w hełm, ale speckostium wytrzymał. Przewodnik, unikając trafień, turlał się po ziemi, pojedynczymi strzałami strącając zbliżające się postacie.

– Bliżej! – zawołała Linda. – Podpuszczamy bliżej! Jeszcze… Ognia-a!!!

Mutanci biegli w jednej linii i, jakby w odpowiedzi na komendę, ich szereg runął rozcięty wzdłuż. Pomarańczowe błyskawice wpiły się w zwały ludzkich ciał i po kilku sekundach atak osłabł. Ocalali napastnicy runęli do ucieczki, ale astronauci już wstali i do zbawczego parowu za halą nie dotarł nikt żywy.

Przewodnik zaciskał nos. Stanfield wyobraziła sobie, jak miło jest mu biegać w grubaśnej skórze bez klimatyzacji w trzydziestostopniowym upale, głupiejąc od smrodu palonych ludzi. Skrzywiła się.

– Sprawdzamy akumulatory – rzuciła rozkaz. – Meldować o stratach.

– W pierwszym wszyscy. W drugim wszyscy. W trzecim wszyscy.

– Świetnie. Idziemy dobijać. Dystans pięć metrów. Tyralierą. Nie marnować ładunków. Przewodnik do mnie.

Chłopak podsunął Lindzie pod nos prymitywnie narysowaną mapę okolicy i podkreślił pazurem następny obiekt.

– Co za brudas z ciebie – powiedziała do niego Stanfield. – Ale jak cię wymyjemy i wyczyścimy…

Pod stopami maszerującej tyraliery z trzaskiem pękały czerepy rannych mutantów.


* * *

Zmierzchało już, kiedy oddział Lindy przekroczył wysoki betonowy nasyp. Astronauci zobaczyli nieprawdopodobnie piękną lustrzaną gładź jeziora.

– Koniec – powiedziała kapitan Stanfield. – Ci są ostatni. Końcowy akord.

Na skraju wału po uszy w wodzie ponuro stała czwórka mutantów. W zębach trzymali noże, a rękami ostrożnie zagarniali wodę przed sobą, żeby wiatr nie zniósł ich na głębinę.

Przewodnik niespiesznie przykucnął i wpatrzył się w sterczące nad powierzchnią liszajowate, oblazłe z naskórka łysiny. Najbliższa ozdobiona była tatuażem w kształcie prawosławnego krzyża.

– Wasia! – zawołał chłopak niemal z radością. – Wypluj nóż, Wasia! Poznajesz mnie?

Wytatuowany chwycił swoją mizerną broń w rękę i wyszczerzył spiłowane w trójkąty zęby.

– Tylko demony wam pomogły! – wychrypiał. – Ale za to odbiorą wam wasze dusze. A z nami jest Bóg!

– Z nami Bóg! – nierównym chórkiem przez zęby poparła go pozostała trójka.

– Nie macie żadnego Boga – spokojnie powiedział przewodnik. – Co to za Bóg, który nie pozwala zabijać swoich, a każe obcych?

– Wy nie jesteście ludźmi – odparł mutant. – Jesteście bezbożnikami. Nie ma dla was miejsca na świętej ziemi. Po nas przyjdą inni. Pomszczą nas.

– Przecież ty byłeś normalnym facetem, Wasia – rzekł z wyrzutem chłopak.

– Otrzymaliśmy znak. Cud. Bóg powiedział, że teraz jest czas.

– Potwór – podsumował przewodnik. Wstał, odwrócił się do astronautów i wykonał wyrazisty gest kantem dłoni po gardle.

Daleko na południowym wschodzie, gdzieś nad byłą autostradą E-95, rozległo się charakterystyczne brzęczenie i zapłonął pomarańczowy płomień. Essex dobijał słabymi impulsami wycofującą się do Moskwy grupę mutantów, liczącą już tylko jakieś dwieście – trzysta osobników. W niebie nad strefą rażenia można było wypatrzyć białe kółko – to admiralski kuter krążył, naprowadzając „Rocannona-2” na cele.

– Dorwali się staruszkowie – mruknął któryś z astronautów.

Linda podeszła do brzegu i zbliżyła do lustra wody rękę z czujnikiem obrony chemicznej.

– W porządku – powiedziała. – Przy okazji się wymyjemy.

Jej speckostium był zachlapany krwią i błotem od stóp do głów. Stanfield położyła więc mauser na betonie i weszła do jeziora. Mutanci, wytrzeszczając przerażone oczy, cofnęli się, dwaj od razu zaczęli tonąć. Nieustraszony Wasia uderzył Lindę nożem w szklane oko maski, ale ostrze się złamało. Kapitan niespiesznie chwyciła go za gardło i ścisnęła palce. Dał się słyszeć chrzęst kręgów szyjnych, po czym głowa mutanta zwisła bezsilnie. Stanfield puściła martwe ciało, a gdy to wypłynęło plecami do góry, chwyciła następnego wroga za ramię i tylko dotknęła go palcem w skroń. Trzeciego uderzyła otwartą dłonią w obrzydliwie sterczące otwory nosowe. Czwartemu już nie musiała pomagać – utopił się ze strachu.

Linda przykucnęła, zanurzyła głowę, po czym otrząsnęła się i wyszła na brzeg.

– Wspaniała woda! – powiedziała, odpinając maskę. – Patrzcie!

Astronauci pochylili się nad jej czujnikiem.

– Ale wypas! Jak na Wielkich Jeziorach!

– A mówili nam, że tu nawet karaluchy wyzdychały…

– Czytaj więcej takich pierdół!

– Ale nas w konia robią, nie?

– Jak chcecie, chłopaki – mruknęła Stanfield – ale póki słońce nie zaszło, popływam sobie. Nie wiadomo, kiedy znowu trafi się taka okazja…

– A my?

– Płyńcie. Pluton, pozwalam się kąpać. Pół godziny.

– A jak ktoś nas w tym czasie z tyłu…? – zapytał ktoś i zerknął na przewodnika.

Ten usiadł na betonie, rozpiął kurtkę, wyjął z kieszeni dziwacznie haftowany kapciuch, krótką drewnianą fajeczkę i zaczął ją niespiesznie nabijać. Na jego obliczu malowało się wielkie zadowolenie.

– Mówię przecież, że praca skończona – uśmiechnęła się Linda. – OK. Na wszelki wypadek zorganizujemy wartę. Bosmanie, proszę wykonać, wyznaczyć kogoś.

– Tak jest, pani kapitan, madam.

Stanfield wydostała się ze speckostiumu i z ulgą cisnęła nim o ziemię. Zadowolona przeciągnęła się całym ciałem. Zdumiony przewodnik wypuścił z ust fajeczkę.

Linda zanurkowała i na długo zniknęła pod taflą jeziora.

– Wspaniale! – krzyknęła, pojawiając się dobre dwadzieścia metrów od brzegu.

– Ciepła – powiedział z niedowierzaniem jeden z astronautów, próbując wodę stopą. – Nieźle.

– Łyknij – poradziła Stanfield. – Nie dość, że ciepła, to smaczna.

– A można?

– Nie wierzysz analizatorowi?

– Analizatorowi wierzę, nie wierzę oczom. Chłopaki, czy my naprawdę jesteśmy na Ziemi? Może to jakaś inna planeta?

– To jest po prostu inna Ziemia – rzucił ktoś. – Hej, pani kapitan, proszę daleko nie odpływać!

– Ale ja wzdłuż brzegu.

– Dobra, dobra!

Słońce już niemal dotykało lustra jeziora i to mieniło się cudnymi błyskami. Linda nieraz widziała jeziora w Kanadzie i na Wyspach Brytyjskich, nawet kąpała się w nich, ale tam woda była jakaś twarda i nieprzyjazna. A tu przyjemnie opływała rozgorączkowane ciało, wrażenie było z gatunku tych niewysłowionych. Wręcz seksualne.

Stanfield płynęła, czując, jak woda zmywa krew i błoto minionego dnia. Jakby wróciła do swojej młodości, szalonej i nierozsądnej, w której splotły się bójki i zgrupowania, treningi na wytrzymałość i stres ciągłego oczekiwania śmierci, kiedy każdą chwilę człowiek chce przeżyć tak, jakby była tą ostatnią. I teraz, wsłuchując się w swoje odczucia, rozkładając je na części, Linda po raz pierwszy zrozumiała, jak głęboko siedziała w niej zawsze chęć zabijania, która doprowadziła lekkomyślną dziewczynkę do koszar desantu. Dziś odegrała się na mutantach za wszystko. I za nieudany pierwszy rajd na Marsa, i za przeżyty gwałt, i za to, że przez całe lata musiała znosić zwierzenia takich samych psychopatów, nagradzając ich zamiast uderzeniem w głowę ciepłem, zrozumieniem, dobrem…

Gęsto otaczająca brzeg zieleń nagle rozstąpiła się i Stanfield ujrzała niewielką plażę. Tama została daleko za nią i tylko radosne wrzaski potwierdzały, że pluton nie ruszył się z miejsca i że wszystko tam w porządku. Kapitan skręciła do brzegu i z cichym jękiem opadła na piasek.

Na niebie zapłonęły już pierwsze gwiazdy. Czy to się dzieje naprawdę? – pomyślała Linda, głaszcząc mokrymi dłońmi swoje ciało, jakby chciała sprawdzić, czy to aby nie sen. – Co za gnoje z tych, którzy ukrywali przed nami istnienie takich miejsc, takich magicznych okolic… I ludzie tu, choć rzadko się myją, to całkiem mili i tak ich dużo… A my jak idioci, wierzyliśmy, że Ziemianie wymierają… Idioci.

Zaczęła szybciej oddychać, delikatnie pieszcząc swoje piersi i lekko szczypiąc sutki. Od strony tamy słychać było plusk wpadających do wody ciał i chóralny radosny śmiech. Linda rozsunęła nogi, nieco ugięła je w kolanach i wsunęła w siebie palec.

Wtedy potworne uderzenie w brzuch zgięło ją wpół. Linda przekręciła się, uniosła lekko na czworakach i bezskutecznie usiłując zaczerpnąć powietrza ustami, jednym uderzeniem wgniotła skroń skaczącemu na nią mutantowi. Drugą ręką zmiażdżyła czyjąś grdykę. Były sierżant desantu Stanfield z łatwością robiła takie rzeczy nawet bez wspomagania speckostiumu. Gdyby tylko powietrze… Trochę… Żeby tylko krzyknąć. Zawołać na pomoc.

Nagle mocno oberwała w głowę, rzucono ją twarzą w piach. Wściekle kopnęła do tyłu i tam trzasnęła czyjaś kość. Mutanci sypali się na nią z krzaków, jakby mieli tam swoje gniazdo. Linda kilka razy uderzyła z całej siły, nie żałując rąk. Wybiła sobie dwa palce, ale udało jej się rozrzucić napastników i wstała nad ich trupami wyprostowana. W końcu mogła odetchnąć pełną piersią, jednak przegapiła uderzenie w splot słoneczny drzewcem włóczni. Skądś nadleciał kamień i walnął ją w czoło tak silnie, że kapitan Stanfield zakręciło się w głowie. Upadła na plecy, a na nią od razu skoczyło dziesięciu wrogów. Przez zaćmiewającą rozum zbawczą falę niepamięci zobaczyła tuż przed oczami wyszczerzone trójkąciki ząbków i uderzeniem czoła wybiła je co do jednego.

Trzasnęła łamana prawa ręka. Dlaczego jeszcze nie straciłam przytomności? – pomyślała Linda, wypluwając z ust kawałek skóry i skręconymi palcami lewej dłoni rozszarpując czyjeś gardło. Nad nią, zasłaniając niebo, pojawiła się postać z uniesionym nad głową ogromnym kamieniem. No i koniec – pomyślała Stanfield, zamykając oczy. Coś tępego i jakby rozżarzonego przebiło jej pachwinę. Z gardła wyrwał się jęk, pierwszy dźwięk od początku bezgłośnej potyczki.

Kamień opadł.


* * *

Ive wylądowała kutrem w bagnie dzielącym tamę od miast. Raszyn, nie odzywając się słowem, wyskoczył na zewnątrz i szybko pomaszerował po zapieczonym na asfalt błocie. Lloyd zerknął na Candy, ta skinęła głową i doktor odpiął pasy.

– Proszę wziąć – powiedział Andrew, podając etnografowi swój mauser.

Uczony skinął głową w podziękowaniu, chwycił broń i pobiegł za admirałem.

Werner podszedł do Ive i objął ją z tyłu.

– Koszmarny dzień – mruknął, przywarłszy policzkiem do jej włosów. – Straszliwie długi i bezsensowny.

– Myśmy to zrobili – powiedziała Candy. – Przez nas wszystko się zaczęło i my to skończyliśmy. Z minimalnymi stratami.

– Dziwne. Nie znałem cię takiej…

– Jakiej? – zapytała twardo.

– Wydaje mi się, że przez całe życie znałem Ive Kendall. Ale kapitan-porucznik Kendall nie znam wcale.

– Będziesz musiał poznać – zauważyła oschle.

Siedziała przy swoim pulpicie skoncentrowana i przygotowana na wszystko, z rękami na desce kontaktowej. Jej palce lekko podrygiwały.

– Odpręż się, kochana – poprosił Andrew. – Już wszystkich zabiliśmy.

– Nie mów my… techniku.

– Aż tak?… – Werner odsunął się nieco.

– Sam tego chciałeś. Bardzo się starałeś, żeby się nie pobrudzić. Cały czas mi mówiłeś, jak ci się znudziła wojaczka. Ciągle o tym mówisz, kiedy jesteśmy razem.

– Przecież to prawda, kochanie.

– Wiem. Dlatego nie trzeba mówić my. Pilnowałeś napędu, utrzymywałeś łączność… Wspaniale! Ale nikogo nie zabiłeś. Jesteś z siebie zadowolony?

– Co ci się stało?!

– Gardzisz mną! – wykrzyknęła Candy. – Mówisz, że mnie kochasz… Nie wiem, może tak. Ale masz rację, że pokochałeś zupełnie inną kobietę. Spokojną, przytulną domową babę, nie tę, która prowadzi okręty. I nie chcesz wziąć nas obu, i tej, i tamtej. Wolisz z babą, możesz się jej wyżalić, opowiedzieć, jak wiele przeżyłeś podczas wojny, jaką masz pokancerowaną duszę… A ja nie mogę, rozumiesz? Nie mogę codziennie być tylko babą! Ja też chcę się komuś wypłakać. Ale nie tobie w rękaw. Ponieważ ty tu jesteś nasz najbardziej nieszczęśliwy i najbardziej kontuzjowany. Inwalida sił kosmicznych… A to, że mnie też to boli, że mi wstyd i że się brzydzę, to cię nie dotyczy!

– Wcale tak nie jest – powiedział Andrew czule, ale nie za bardzo pewnie. – Przecież wszystko rozumiem…

– Wątpię. Szkoda, że nie widziałeś swojej twarzy przed chwilą… Widzisz… kochany. Widzisz, kochany, ja myślę sobie tak. Przed nami jest jeszcze masa różnych bojowych akcji. Tego się nam nie uda uniknąć. 1 jeśli codziennie będziesz okazywał swój stosunek do tego, co robimy… Nie wiem. Raczej poproszę Raszyna, żeby ciebie ze sobą nie brał. Niech cię wyśle gdzieś do Tyłka. A potem, kiedy się wszystko skończy, znowu będziemy razem i znowu będziemy się mocno kochać. Tyle że, wybacz, ale ja za ciebie potem nie wyjdę. Po pierwsze, teraz i tak prawie nikt się nie żeni poza Żydami, a po drugie, nie potrzebuję męża: żywego wyrzutu sumienia.

– Ależ czym ja cię tak uraziłem? – jęknął Werner.

– Swoim odżegnywaniem się od grzechów – odparła Ive, patrząc gdzieś przez ekran. – Swoim cholernym rosyjskim unikaniem brudu. Przecież dlatego stałeś się technikiem, żeby w razie czego powiedzieć: A ja nie mam z tym nic wspólnego! A ja nikogo nie bombardowałem, nie rozstrzeliwałem, ja tylko śrubki i druciki… Ażeż twoja mać! Jak ty mi przypominasz Raszyna!

– Przecież go… – wymamrotał oszołomiony Andy.

– Tyle że z nim nie sypiam – zauważyła Ive. – I nie będę miała z nim dziecka. Inne stosunki, rozumiesz? I mam w nosie, że on po każdej walce upija się u siebie w kajucie. Siedzi, chleje i użala się nad sobą: Ach, jaki jestem biedny i nieszczęśliwy, znowu kogoś załatwiłem! Nie chciałem, a tak wyszło! Cała grupa to wie, tylko wszyscy milczą. A mnie się znudziło milczeć. Dlatego jak się wszystko skończy… – Oderwała ręce od deski i zasłoniła nimi twarz.

Andrew pochylił się, zluzował stoper pod fotelem Ive i obrócił ją do siebie.

– Nie chciałem cię skrzywdzić – powiedział z mocą. – Po prostu czegoś nie rozumiem. Wybacz mi, proszę.

– Kiedy to wszystko się skończy – szepnęła – on się odwróci i sobie pójdzie. Pić wódkę, żałować i się kajać. Taki szlachetny i współczujący. Po Marsie położył się i patrzył w ścianę… Właśnie tak. I wszyscy będą go głaskali po główce, pocieszali i mówili, że jest wspaniały. A my dostaniemy po blaszce na pierś i powiedzą: Na razie, dzieci. Bo my jesteśmy źli i bez sumienia, Andy. Ja, Michael, Jean Paul, nawet Tyłek… Jakkolwiek to się skończy, w twarz będą się do nas uśmiechać, a za plecami robić miny. Bo my nie mamy, proszę państwa, takiego zwyczaju, żeby przeżywać na oczach ludzi. Zalewać się łzami!

– On się nie zalewa łzami…

– Zalewa! – tupnęła nogą Ive. – Ty też się zalewasz. Ciągle siebie żałujesz. Jakby cię ktoś do floty na siłę zaciągnął, jakby na twoich rękach nie było krwi, jakby… A, nieważne! Ale możesz mnie też pożałować. Taką, jaką jestem! Mnie, najlepszego pilota na cruiserze! Całego w medalach i krwi! Tak, wykonywałam rozkazy! Wszystkie! A ty gdzie byłbyś teraz, kochany, gdyby nie ja? I gdyby nie inni tacy jak ja? Bezduszni i nieczuli?! Żołnierze?! Zabójcy?!

– Skończ z tą histerią – powiedział ktoś cicho za jej plecami.

Werner odwrócił się gwałtownie. Żadne z nich nie zauważyło, kiedy na SDO przyszedł Raszyn. Jego twarz przypominała kamień. Na ręku ostrożnie, jakby to było dziecko, trzymał czarny plastykowy worek.

– Przepraszam – wykrztusiła Candy i odwróciła się do pulpitu. Andrew wolno odszedł, przycupnął w kącie sterówki i opuścił głowę na skrzyżowane ręce.

– Phil! – zawołał admirał, kładąc worek na podłodze i kierując się na swoje miejsce. – Gdzie jesteś?

– Idzie na lądowisko – podpowiedziała Ive.

– Schodzę – odezwał się Essex.

– Nie zmęczyłeś się? Masz jeszcze parę?

– Mów, czego chcesz?

– Odłóż lądowanie. Grupa startuje. Cel powierzchniowy. Okrągły i płaski. Wróć, nie płaski. Wklęsły półsferyczny. Tryb: wypalanie. Promień półsfery… – Raszyn zamyślił się. – Trzydzieści kilometrów. Punkt początkowy promienia: ruiny świątyni w centrum miasta. Nie, zostawić świątynię. Lepiej coś metalowego. Tak! Ten metalowy posąg w centrum miasta.

– Sprecyzuj, jakiego miasta – rzeczowo zażądał Tyłek.

Raszyn zacisnął szczęki. Na policzkach poruszyły się mięśnie.

– Miasto Moskwa! – wyrzucił z trudem.

Na kilka sekund w eterze zapanowała cisza.

– Proszę sprecyzować promień półsfery – powiedział Essex w końcu.

– Mówiłem przecież! Trzydzieści kilometrów. Trzeba wypalić to żmijowisko do cna, Phil. Żeby nikt tu nie został. I nic. Na zawsze, rozumiesz?

– Rozumiem, Aleks. Ale wiesz… Poczekaj sekundę, poderwę całą grupę.

– Czekam – westchnął Raszyn, uderzając plecami w oparcie fotela.

Ive rzuciła przez ramię spojrzenie w głąb pomieszczenia. Andrew siedział nieruchomo w kącie. Podniósł głowę i patrzył teraz w ścianę, kąsając dolną wargę.

– Mam – zameldował szef sztabu. – Systemy się grzeją. Start za pięć minut. Posłuchaj, Aleks, jeśli mam zakładać siłę impulsu na trzydzieści kilometrów, i to półsferycznie, to głębokość leja w centrum będzie wynosiła niemal kilometr. Może jednak płaski cel, co? Nie wypalanie, a przyżeganie? I tak zetniemy grunt na dobre 20 metrów w głąb.

– Mało – rzucił admirał. – Pod miastem są katakumby. Doktor pomyślał, że te hufce, których nawet on nie podejrzewał, wylazły właśnie stamtąd. Rób półsferę, Phil.

– Tam jest kijowa tektonika. Boję się, że urządzimy trzęsienie ziemi.

– No to wylicz wszystko. Co to znaczy: boję się?

– Przecież liczę.

– Musi być lej! – zażądał Raszyn. – Krater. Wypalić.

– Dobrze – westchnął Essex. – Może nie będzie silnych wstrząsów. A po manewrze dokąd? Przecież ujawnimy się jak cholera. Tak się pokażemy, że w Chicago będzie widać. Akurat flota jest na podejściu, sprawimy im kupę radości.

– Pionowo na orbitę – powiedział admirał. – Będę tam na was czekał. Tylko wydam polecenia co do… co do Lindy i już lecę.

– Dobra. My startujemy. Do widzenia, Aleks.

– Spal to miasto – już nie polecił, a poprosił Raszyn. – Dobrze je spal.

Dowódca wstał, znowu podniósł worek i wyszedł na zewnątrz.


* * *

– Co to za kurewstwo? – zdziwił się commander Fein, kiedy skanery „Ripley” wykryły jasny błysk na powierzchni Ziemi.

– Nasi walczą z Ruskimi – podpowiedział ktoś.

– Idiota! – ryknął dowódca. – Nie widziałeś globusa? Pamiętasz mapę? Gdzie to wybuchło?

– Gdzieś we wschodniej Europie…

– Policz moc… – polecił Fein, uspokajając się. – Cała optyka na Ziemię. Patrzeć mi. Myśleć. Wspólnie!

– Koordynaty wybuchu mniej więcej zgadzają się z lokalizacją starej stolicy Rosji.

– To nie był wybuch – pokręcił głową Abe.

– Widzę silne zakłócenia atmosferyczne. Ktoś tam manewruje. Co najmniej eskadra.

– Nie eskadra – wykluczył Fein.

– Przepraszam, sir. Może nam pan po prostu wszystko opowie?

– Licz, Johny.

– Ma pan rację, to nie wybuch i nie bombardowanie, jeszcze raz przepraszam, sir.

– Przepraszam?! Ty powinieneś siedzieć nie w zwiadzie, tylko w gównowozie. Myśl!

– Idealny podział mocy na cel. Sądząc z danych, zakładają wklęsłą półsferę. Tak, dowódco, to nie eskadra, to brygada średnich okrętów bojowych. Ciekawe, kogo oni tam wypalali?

– Dowiemy się. Załoga, do hamowania. Johny, kurs na Ziemię.

– Znowu?! – jęknął drugi pilot.

– Przecież to nasi! – roześmiał się Fein. – Nie rozumiesz, dupku, że to nasi? Nie wyłapali ich, oni tam są! Dlatego teraz „Pirx” lata w składzie armii! Stary Raszyn pooddawał duże okręty, żeby nie krępowały mu rąk!! Zrobił z Grupy F skrzydło! I przed chwilą dał komuś ostro popalić! Hur-r-ra!


* * *

– Maszyna do startu – rozkazał Raszyn. – No to jak, doktorze? Z nami, co?

– Przepraszam – pokręcił głową Lloyd. – Tu jestem bardziej potrzebny. Gospodarka zrujnowana, trzeba będzie ją odtwarzać, mężczyźni poginęli. Jak to będzie wyglądało, jeśli ucieknę?

– Niech pan będzie świadomy, że teraz wie pan za dużo. Jeśli przegramy, prędzej czy później znajdą pana Dyrektorzy. I nie będzie litości.

– Pan nie przegra, admirale – powiedział etnograf. – Nie ma pan prawa. A mnie tak łatwo nie znajdą. Prostego rosyjskiego chłopa z przeciętną gębą…

– Rosyjskiego chłopa? – zapytał Raszyn. – Doktorze, może mi pan w końcu wyjaśni… Co to za magią dysponuje ten kraj? Po co pan, wykształcony człowiek, chce dzielić z tym narodem jego durny los?

– Niech się pan odczepi, Aleks. I jeszcze jedno. Jeśli pan przeżyje, proszę tu przyjechać. De Ville powie, gdzie będę. W najgorszym wypadku proszę pytać ludzi, czy nie widział ktoś Żeni Łożkina.

– Ale serio, po co to panu, doktorze?

– Obawiam się, że mnie pan nie zrozumie – westchnął Lloyd. – Po prostu nie udało się panu tu pomieszkać. Jeszcze nie jest pan Rosjaninem, admirale Raszyn.


* * *

Siedem cruiserów i cztery ogniwa destroyerów Grupy F ustawiły się w wymyślnym szyku bojowym na orbicie. Remontowiec został usunięty z dyspozycją przyczajenia się, a w razie wykrycia poddania okrętu bez bohaterskich wyskoków… Admiralski kuter zanurkował pod pachę w boku „Skoczka”. W śluzie stał już wyprężony jak struna adiutant flagowy Moser i ZDO Borowski. Moser był nie jak zwykle w mundurze paradnym, a w speckostiumie. W ręku trzymał nie manierkę z przemyconym napitkiem, a mobilny terminal.

– Panie admirale, sir… – zaczął regulaminowo pierwszy oficer, salutując.

– Nie mam czasu – machnął ręką Raszyn. – Moser, za mną! Borowski, zatankować kuter. Natychmiast.

U siebie w kajucie dowódca otworzył sejf, wyjął kilka dysków z danymi i włożył je do ręki adiutanta.

– Archiwum? – zdziwił się tamten.

– Nadeszła i twoja wielka chwila – powiedział admirał do Mosera. – Dasz radę dolecieć kutrem do Wenus?

– To byłby rekord, szefie.

– No to będziesz rekordzistą. Każdy chłopiec o tym marzy. Innych jednostek na razie nie mam. I drugiego takiego pilota na supermałe okręty też nie. Zaryzykujesz?

– Ja tylko tak… Bo mnie pan zaskoczył. Dolecieć się da. Tylko…

– No to słuchaj rozkazów. Bierzesz archiwum. Daję ci półtorej godziny na test systemów i załadowania procesora marszowego. Za dziewięćdziesiąt minut startujesz na Wenus. Zadanie: przeżyć i rozgłosić prawdę o nas. Wszystko.

– Dlaczego ja, szefie?

– A kto jeszcze może przelecieć kutrem taki dystans i nie wykitować? Będziesz miał na styk wszystkiego: paliwa, powietrza, jedzenia. Kto inny?

– Pan. Ive Kendall. Może Essex. Proszę wysłać Ive, szefie.

– Z przyjemnością. Ale ty nie dasz rady zastąpić jej tutaj.

– Przepraszam, sir.

– Poza tym dla wenusjańskiego Konwentu ona jest tylko dziewuszką z kupą medali za zabójstwa. Nie wiadomo, jak ją potraktują. A ty jesteś oficerem sztabowym, moim osobistym przedstawicielem. To coś zupełnie innego. Możesz naprawdę powiadomić świat, co się stało z Grupą F. I co się naprawdę dzieje na Ziemi. Aha, mało nie zapomniałem… – Raszyn wsunął dłoń do kieszeni speckostiumu i wyjął jeszcze jeden dysk. – To obejrzyj sobie po drodze. Sam zdecydujesz, jak najlepiej przekazać tę informację. Tu jest wszystko, do czego dogrzebał się doktor Lloyd. Już sam ten dysk może zmienić ziemską historię na stulecia. Pod warunkiem, że trafi w dobre ręce poza Ziemią. Dlatego musisz dotrzeć do Wenus. Jeśli tu sobie nie poradzimy, to ty dokończysz naszą robotę innymi środkami. Rozumiesz?

– Będę tam za miesiąc, sir. Czy może nawet trochę wcześniej.

– Idź, Helmut – powiedział admirał, pierwszy raz w życiu nazywając swojego adiutanta po imieniu. – I powodzenia.

– Rozwali ich pan, szefie! – Moser zarumienił się. – Będzie mi bardzo przykro, że w tym nie uczestniczyłem.


* * *

– Sześć battleshipów – oznajmił Essex, wodząc kursorem po ekranie. – Megadestroyer „Stark”. Fighterów nie wiem ile, ale pewnie sporo. Mobilne miny. Utworzą szyk i zablokują tę część powierzchni, która nie jest osłonięta bateriami orbitalnymi. Już się nam nie uda zanurkować cichcem w atmosferę. Czego nie wymyślimy, będzie atak frontalny.

– Załogi mają do dupy – zauważył Borowski. – Tępe.

– Ale lojalne wobec Dyrektorów.

– Lojalne, bo tępe.

– Co mówi wywiad? – zapytał Raszyn.

– Godzinę temu specjalnym dekretem Rada Dyrektorów wprowadziła stan wojenny. Od tego momentu wszelkie rozmowy w Sieci są zablokowane. Emitują wyłącznie oficjalne bloki informacyjne. Tak więc opinia Akcjonariuszy już nikogo nie obchodzi.

– To dobrze – pokiwał głową admirał. – Niech poczują na własnej skórze, jakich gnoi wybrali.

– Nic dobrego. Jak będziemy śledzić opinię społeczną?

– Nie będziemy jej śledzić. Będziemy ją kształtować. Gdy tylko wylądujemy w Orly, od razu ją ukształtujemy.

– Wymyśliłeś coś? – ucieszył się Essex.

– Nie. Po prostu wyjdziesz do ludzi i powiesz: władza – ludowi, fabryki – robotnikom, ziemię – farmerom, żołnierzy – na emeryturę. Dyrektorów – na latarnię. A potem w zależności od tego, co się będzie działo.

– Dlaczego ja?

– A kto?

– Ty! Amerykanom się spodobasz – zauważył szef sztabu. – Oni zawsze lubili takich samotnych jeźdźców.

– Ale Rosjanom się nie spodoba – rzucił Raszyn.

– Z tego, co wiem, to w Rosji są tylko dwa terminale Sieci. Na Uniwersytecie Pskowskim i u tego Francuzika, jak mu tam…

– Przestań się zajmować głupotami, Phil! Kto przeżyje, ten będzie mówił. Co proponujesz teraz?

– Przebijmy się przez baterie orbitalne. Sumaryczną moc mają znacznie wyższą niż flota, ale zerową mobilność. Poza tym na wypadek obcej agresji powinniśmy oszczędzać ziemskie okręty.

– Może to przykre, ale mam takie samo zdanie – pokiwał głową admirał. – Dobra, niech sztab zajmie się opracowaniem planu. Mamy do dyspozycji jakieś dziesięć godzin.

– Dwa słowa, Aleks. Wszystko rozumiem, Moser świetnie kieruje małymi jednostkami, ale… Dlaczego nie wysłałeś na Wenus swojej dziewczyny?

Raszyn przymknął powieki i zaczął masować palcami skronie.

– Zrozum mnie dobrze, nikt tu nie zamierza umierać – szepnął Essex. – Ale mimo wszystko?

– Ta dziewczyna brała udział w zabójstwie kilkuset tysięcy ludzi – cicho odpowiedział dowódca. – Jej służbowe CV jest znane każdemu, kto ma jakikolwiek związek z kosmosem. Wszystkie jej medale, wszystkie zasługi dotyczą Ziemi. Jest przestępcą wojennym, Phil. A o Moserze cały Słoneczny wie, że to szczur sztabowy, pieczeniarz i patologiczny tchórz. Ktoś nawet gadał, że karę za wykroczenia służbowe odbywa w moim łóżku. Dlatego Moser wyżyje w każdej sytuacji. I zrobi to, czego od niego wymagamy. A co się tyczy Ive… Kiedy kazałem jej w pełnym biegu przewrócić „Skoczka”, sam nie wierzyłem, że coś takiego jest możliwe. A ona nawet się nie namyślała. Po prostu wykonała rozkaz. Jest genialnym wykonawcą, Phil. Jestem gotów lecieć z nią na każdy bój. Ale misja dyplomatyczna… Nie.

– Moser jest obiektywnie lepszy – poparł admirała Borowski. – Po pierwsze, wcale nie jest tchórzem. Po drugie, jest niezwykle elastyczny. Po trzecie, od dawna już się pali do jakiegoś czynu, ale ciągle nie może wybrać, o jaki mu chodzi. Teraz dostał od nas kierunek.

– Wszyscy staramy się jak najlepiej – mruknął Essex. – Jak najmądrzej. Wybieramy dobrych wykonawców. Śrubki i muterki…

– Taka robota – westchnął Raszyn. – Gdyby mi ktoś na uczelni powiedział, że za trzydzieści lat moim podstawowym zajęciem będzie wybór, kogo wysłać na pewną śmierć, a komu dać odroczenie… Powiedziałbym, po chuj mi to, riebiata!


* * *

Resztki niegdyś potężnej ziemskiej floty utkały nad globem dziurawą pajęczynę i zawisły w oczekiwaniu na atak, zdenerwowane i miotane wątpliwościami. Po ulicach wymarłych miast pełzały transportery opancerzone sił policyjnych. Europa i Ameryka pogrążały się nocami w aksamitnym mroku zaciemnienia, co było kretyństwem najwyższym, ponieważ Grupa F dysponowała superdokładnymi mapami zasiedlonych rejonów. Rada Dyrektorów opuściła swój komfortowy budynek w centrum Brukseli i zeszła głęboko pod ziemię, do bunkra. Przewodniczący Zarządu z postaci czysto marionetkowej nagle stał się ważnym VlP-em. Staremu flegmatykowi powierzono zadanie wyjaśnienia ludowi stanu rzeczy. Tak więc co godzinę podpisywał rześkie oficjalne komunikaty nawołujące Akcjonariuszy, by ciaśniej zwarli szeregi i nie upadali na duchu.

Akcjonariusze nie upadali na duchu, a wręcz przeciwnie, złośliwie chichocząc, rozjeżdżali się po rodzinie i znajomych mieszkających w wiejskich okolicach. Policja wyłapywała ich i zapędzała ponownie do miast, co sprowokowało wybuchy niezadowolenia zmieniające się w demonstracje z bijatykami, rozbijaniem witryn i wywracaniem samochodów. Akcjonariusze bardzo nie chcieli, by władza osłaniała się przed Grupą F ich ciałami. Nastroje były niemal jak w przeddzień Kotłowaniny. Dlatego nadszedł czas, żeby złapać manele i wiać, najlepiej tam, skąd do miast przywożą mięso, chleb i mleko.

Wyczuwszy sprzyjającą chwilę, zaczęli buntować się farmerzy, żądając podniesienia cen skupu albo obniżenia cen paliwa, a najlepiej jednego i drugiego jednocześnie. Nieoczekiwanie zagrozili strajkiem transportowcy. Na Wyspach Brytyjskich mówiło się coraz głośniej o secesji i ogłoszeniu niepodległości tego najmłodszego stanu USA. Na to, że ogłoszono globalny stan wojenny i takie oświadczenia mogą postawić politykujących pod murem, nikt nie zwracał uwagi. Kryzys, od dawna dojrzewający, zaczął się powoli rozkręcać.

Grupa F zamarła na pozycjach, czekając, czy sprzeciw wobec Dyrektorów wybuchnie sam, oddolnie, czy trzeba będzie coś zrobić. Raszyn wydał odpowiednie rozkazy. Większość oficerów akceptowała taką taktykę, ale atmosfera na pokładach okrętów stawała się coraz bardziej nerwowa. Jedyną osobą, której ogólne napięcie jakby nie dotknęło, był Borowski. ZDO ćwiczył przed lustrem swoje wystąpienie skierowane do Akcjonariuszy. Chociaż nikt mu tego nie zlecił.

Trwale usadowiony na „Rocannonie-2” Essex z otępiającą regularnością ogłaszał alarmy i prace profilaktyczne. Oblicze niemal odsuniętego od dowodzenia kapitana destroyera stawało się coraz bardziej purpurowe i coraz mocniej zajeżdżało od niego siwuchą. Na „Skoczku” Fox zasmrodził dymem z cygar całe SDO. Ive trzykrotnie już przymierzała się do testu ciążowego, ale za każdym razem nie docierała do punktu medycznego, gdzie w tym czasie doktor Epstein pił nierozcieńczony spiryt i cicho płakał nad zdjęciem Lindy.

Podwładni Wernera załatali popękane ścianki działowe na rufie i smętnie pętali się po okręcie, wyszukując rzeczy, które jeszcze mogliby naprawić. Andrew w swojej kajucie pisał coś zapamiętale węglem na jednorazowym prześcieradle. Co to? – zapytała kiedyś Ive. Werner zmieszał się i odpowiedział, że kiedyś jej o tym opowie. O swojej sprzeczce niby zapomnieli, ale oboje wyczuwali lekkie ochłodzenie. Candy było wstyd, że nagadała ukochanemu świństw, a ten martwił się, że doprowadził ukochaną kobietę do takiego stanu. Na razie nie potrafili zdecydować, co właściwie ich w sobie irytuje – musieliby usiąść i szczerze porozmawiać, ale Ive nie miała wcale czasu. Spędzała w SDO szesnaście godzin na dobę, trenując po kolei wszystkie wachty nawigacyjne „Skoczka”, a potem waliła się na wyro i spała jak zabita. Czuła, że nawet lepiej zająć się pracą, niż myśleć o ewentualnych zmianach w życiu i nieodwracalnych decyzjach.

Raszyn studiował podczas wacht literaturę historyczną, a w czasie wolnym siedział w bibliotece i wyszukiwał nowe źródła. Czytał, oburzając się i podniecając, denerwując astronautów niezrozumiałym mamrotaniem pod nosem, ale cały czas obserwował sytuację i popędzał do roboty przyłapanych niezgrabiaszy.

Przed nim widniała zdigitalizowana przez komp nieoświetlona strona Ziemi. Kropeczki, kółeczka i trójkąciki okrętów admiralicji kłuły w oczy. Oczekiwanie stawało się nieznośne.


* * *

Piątego dnia skanery Grupy F odnotowały obiekt zmierzający po orbicie od strony Marsa. Okazał się on truckiem republikanów beztrosko zbliżającym się do formacji od tyłu. Ucieszeni z wydarzenia astronauci zaczęli robić zakłady o to, czy Marsjanin walnie w któryś z zamaskowanych okrętów, czy może trafi w lukę między nimi.

Ciężarówka przeleciała jednak przez szyk i zanurkowała dalej ku Ziemi.

– Niedobrze – zauważył Essex, pojawiwszy się na monitorze SDO „Skoczka”. – Trzeba by go… ten tego… Może do nas leciał, sierota jedna.

– Ryzykujemy, że się ujawnimy – pokręcił głową Raszyn. – A jeśli to taki głupek, że nie zauważył całej grupy, to w ogóle nie mamy o czym gadać.

– Niby nie moja sprawa – oświadczył Borowski, chociaż nikt go nie pytał o zdanie. – Ale jeśli za jakieś dwa – trzy megametry nie skręci, to Ziemia w niego walnie.

– No i niech walnie, my popatrzymy – powiedział admirał.

– A jeśli nawet uniknie trafienia – ciągnął jego pierwszy oficer – to Ziemianie mogą uznać, że to nasz wydech, i rzucą tutaj cały tłum. Zdemaskuje nas, gnojek.

– No i niech się rzucają, a my popatrzymy. Wyluzuj, Jean Paul. On nie do nas leci. Do nich.

Borowski coś mruknął z niezadowoleniem i demonstracyjnie zaciągnął pasy bezpieczeństwa do oporu. Że niby on ostrzegał, a że nikt nie słuchał…

Tymczasem marsjański stateczek wolno zbliżał się do linii ziemskiej obrony.

– Panie admirale, sir! – zawołał Raszyna łącznościowiec. – Marsjanin coś nadaje kodem. Ziemia odpowiada. Tych kodów nie mamy w swoich tabelach. Czy chce pan, żeby przekazać zapis do deszyfracji?

– Cóż, próbujcie – przeciągle powiedział zamyślony dowódca. – Ale to wszystko ciekawe…

– Kto to może być, driver? – odwróciła się do niego Ive.

– Poseł – bez przekonania odparł admirał. – Nadzwyczajny i pełnomocny.

– Czyli kto? – zdumiał się Borowski, zapomniawszy, że jeszcze przed chwilą był obrażony.

– Jest takie stanowisko. Oficjalna postać mająca prawo przemawiać w imieniu rządu. Wyrażać jego punkt widzenia.

– A co, nie mogli pogaworzyć daleką łącznością?

– Może jakaś bardzo poważna sprawa.

Na orbicie truck przycumował do burty „Starka”. Raszyn przez chwilę gryzł wargę, wreszcie wsunął ręce do kieszeni i rozwalił się w fotelu.

– Zaraz go przerzucą na kuter – uznał – i spuszczą na dół. Zejdzie im na to ze dwie godziny. Trzy godziny co najmniej będzie jechał do Dyrektorów… Spokojnie zdążę się wyspać. Jean Paul, przejmij wachtę. Ja walę w kimę. Czy może poczekać na kuter, co?

– Może lepiej niech pan tu zostanie, driver? – poprosiła Candy.

– Denerwujesz się, mała? – zapytał z uśmiechem admirał. – Dobra, poczekam.

Po półgodzinie od „Starka” odcumował kuter. Raszyn z zadowoleniem ziewnął.

– Tak – powiedział. – Póki politycy nie dogadają się ze sobą, wojny na pewno nie będzie. Ogłaszam rozkaz dla grupy: wszyscy spać. Czuwają tylko dyżurni. Pobudka za pięć godzin. Za sześć pełna gotowość do manewru zgodnie z ustalonym planem. Jean Paul, dopilnuj wykonania rozkazu. Panie i panowie, dobranoc.

Z tymi słowy podniósł się, przyjaźnie walnął w łopatkę zaskoczonego Borowskiego i wyszedł z SDO.

– Z czego on taki zadowolony? – Ive spojrzała na pierwszego oficera.

– Mam takie przeczucie, że albo za sześć godzin ktoś nas zaatakuje, albo my kogoś – odparł Borowski. – Albo ktoś się podda komuś bez walki. – ZDO rozpiął pasy, przesiadł się na fotel dowódcy, wyprowadził na ekran menu łączności wewnątrzgrupowej i zaczął wystukiwać rozkaz.

– Poseł, ja cię pieprzę! – oświadczył z rezerwowego stanowiska dowodzenia siedzący na nasłuchu Fox. – Kosztowna zachciewajka. Fajnie za pieniądze narodu posyłać jakiegoś lenia za siedem gór i rzek, żeby komuś przekazał kilka słów… Ale dlaczego truckiem? Battleshipa powinni byli mu dać! Nie, megadestroyer! Z eskortą! Paradne mundury! Warta, baczność! To ci, kurna, do czego doszli czerwonodupcy! A nazywają się republiką…

– Truck, żebyśmy go nie przechwycili – powiedział Jean Paul. – A powinniśmy. Żeby przynajmniej zobaczyć, jak wyglądają takie posły…

Jak przepowiedział Raszyn, w najbliższych godzinach na ziemskiej orbicie było cicho, tylko dwukrotnie do „Starka” podlatywały z dołu promy zaopatrzenia. Kuter wrócił po pięciu godzinach i czterdziestu dwóch minutach. I niemal od razu na czarnym kolosie zamigotało białe światło.

– Zbezczelnieli do cna – mruknął Borowski. – Czytamy. Na-zwy-czaj-ny i peł-no-mocz-ny po-zeł Re-pub-li-ki… Mać jego blada, co za dupek analfabetyczny tam siedzi?… Pro-się o poz-wo-le-nie… Spot-ka-nia. Nie strze-lać. Pro-się-my o pot-wier-dze-nie zgo-dyjed-nym mrug-nię-ciem. A już! Ja ci mrugnę. Z głównego kalibru…

– Pomysł dobry – powiedział Raszyn. – Ale przedwczesny. Wywiad! Jakie prawdopodobieństwo, że jesteśmy namierzeni?

– Jakieś trzydzieści procent, sir. W dużym przybliżeniu. Celują ciągle obok.

– Jeśli jesteśmy mu bardzo potrzebni, to niech sam nas szuka – podsumował admirał. – Kogo tu mamy najbliżej do ich strefy ostrzału? Aha, „von Rey”. No i świetnie. Zobaczymy, dokąd się Marsjanin skieruje. I zdecydujemy odpowiednio.

„Stark” powtórzył komunikat, tym razem już bez błędów.

– Panie admirale, sir! – odezwał się zwiad. – Znowu goście. Z tyłu zbliża się samotny scout. Oznakowanie wenusjańskie.

– Coś się tu zrobiło tłoczno – mruknął dowódca. – I republikanie, i neutrale… Scout, to niedobrze. Zauważy nas. Blisko jest?

– Wchodzi w strefę rażenia baterii rufowych cruiserów, sir. Melduję, panie admirale, że przynależność scouta wywołuje wątpliwości.

– Nie rozumiem? – Raszyn zmarszczył brwi.

– Oznakowanie, jak powiedziałem, wenusjańskie. Ale typ jednostki… We flocie neutrali nie było takich nigdy. To jest ósemka, sir. Dobra bojowa maszyna, niemal nowa.

– Pewnie jakiś prezent od Dyrektorów – machnął ręką admirał. – Może nawet jakiś nasz były. Dobra, na razie go pilnujcie. Bardzo nie w porę się pojawił…

– A może leci tu jeszcze jeden poseł? – uśmiechnął się Borowski.

– Na razie jeden nam wystarczy. Jak sądzisz, dlaczego Wenusjanie się wtrącili?

– Na pewno nie z dobroci serca – zapewnił dowódcę jego zastępca.

Nie doczekawszy się potwierdzenia od Grupy F, marsjański truck odcumował od burty „Starka” i wolno ruszył przed siebie.

– Jeśli nie zmieni kursu, to minie nas w odległości dziesięciu megametrów od lewej burty – zameldował zwiad. – Skanery mu łypią na całą moc, sir. A wenusjański scout jest tuż-tuż.

– Widzę – skinął głową Raszyn. – Coś mi się nie podoba w tej całej sytuacji. Źle stoimy, oj, źle. Bez sensu.

– Wspaniale stoimy – zaprzeczył Borowski.

– Panie admirale, sir, szef sztabu na łączu.

– Dziękuję. Phil?

– Mam pełną gotowość do manewru. A co u ciebie?

– Bardzo chętnie dałbym pełną wstecz – przyznał się dowódca grupy.

– Dlaczego?

– Nie mam pojęcia. Ale sytuacja wymyka się spod kontroli, nie uważasz? Co nam szkodzi odskoczyć i się przegrupować?

– Sam wiesz, że wyjdziemy z martwej strefy.

Raszyn westchnął. Grupa F kryła się w jednej z rzadkich stref w przestrzeni okołoziemskiej, gdzie z niewiadomego ciągle powodu zamierał każdy, nawet najsilniejszy sygnał radiowy. Między sobą jednostki mogły porozumiewać się bez większego trudu, ale połączenie na przykład z Ziemią wymagałoby już dalekiej łączności. Tracić przewagi, jaką dawała taka dyslokacja, admirał, rzecz jasna, nie chciał. Ale to, że jego okręty najwyraźniej przystanęły na środku tajnej międzyplanetarnej autostrady, z każdą chwilą coraz mocniej działało mu na nerwy.

– Według mnie nic się nie dzieje – ciągnął Essex. – Truck przejdzie obok, to widać gołym okiem. Kiedy odleci na odpowiednią odległość, poślemy za nim kuter. Ale ci neutralni… Kiego wała on tu chce?

– I ja też tak sądzę, kiego? I w ogóle skąd on jest? A może to nie scout, tylko mobilna mina.

– To scout, co do tego nie ma wątpliwości.

– Może by go tak przeskanować?

– Nie wolno, odkryjemy się.

– Wiem. Nie znoszę, jak nic ode mnie nie zależy…

– A kto tu piątą dobę tak wisi w bezruchu?

– Sam wymyśliłem, to sam wiszę. Wcześniej wszystko było słuszne. A teraz wychodzi, że jesteśmy zakładnikami własnej pozycji. Cwanej i takiej dogodnej.

– No to wisimy – podsumował Tyłek. – I czekamy na rozkaz. Koniec, ja ci zameldowałem gotowość zero.

– Przyjąłem. Dzięki.

Truck przelatywał na lewo od grupy wolno, jakby demonstrował swoją bezbronność. Scout czołgał się z tyłu. Już było jasne, że widzi okręty Raszyna. Dokładniej, musi widzieć, chyba że jest ślepy.

– Świetną ma ten neutral wyliczoną trajektorię – powiedział Borowski. – Założę się, że jego dowódca musiał kiedyś z nami walczyć, no bo gdzie by podpatrzył? Takim kursem doczołga się do samej atmosfery niezauważony i jeszcze „Starkowi” wydrapie jakieś niecenzuralne słowo na poszyciu.

– Zamknij się – poprosił admirał. – Przeszkadzasz myśleć.

Borowski prychnął i odwrócił się. Niezauważalnie dla nikogo wyjął z kieszeni cylinder markera z czerwonym paskiem na boku, mimo ciężkiej rękawicy zręcznie odkręcił pokrywkę jedną ręką i w ciągu niecałych dwóch sekund narysował na swoim pulpicie karykaturę Raszyna. Admirał wyszedł mu jak żywy. ZDO przyglądał się chwilę swojemu dziełu, sapnął zadowolony i już zupełnie spokojny wsunął marker do kieszeni.

– Marsjanin hamuje! – oznajmił nagle z przejęciem drugi nawigator. – Sir, znalazł się na skraju martwej strefy…

– Tak, tak, widzę, „von Rey” będzie musiał się nim zająć. Ma najbliżej. Dajcie mi łącze. Niech będzie przeklęta ta martwa strefa, żeby ją… Jak by go ściągnąć do nas bliżej? „Lock von Rey”! Tu dowódca! Słuchaj, możesz lekko podświetlić swoją rufę, żeby ten cymbał cię zobaczył?

– Mam w śluzie towarowej stroboskop, panie admirale, sir. Otworzymy luk i nikt nic nie zobaczy. Będziemy mogli komunikować się niezauważalnie dla innych. Będziemy gotowi za pięć minut.

– Zuch. Zapytaj, o co mu chodzi.

– Wykonuję.

– No dobra… – mruknął Borowski. – My tu się denerwujemy, boimy, a podwładni już sami wszystko wymyślili.

– Ba! Czyi to w końcu są podwładni, co? – chytrze zmrużył oczy Raszyn. – Kto ich uczył wszystkiego?

W tym momencie truck eksplodował.


* * *

Gdy oślepiający błysk wypełnił sobą cały kosmos, „Ripley” znajdowała się już wewnątrz szyku Grupy F. Na sekundę commander Fein stracił nad sobą panowanie, ponieważ miał wrażenie, że przez poszycie scouta widzi gwiazdy. Potem zwiadowca usłyszał przeraźliwe wycie w słuchawkach i wtedy się ocknął. Wyła syrena powiadamiająca o utracie sterowania statkiem.

Fein otworzył oczy i odkrył, że w pomieszczeniu panuje mrok, a przed nosem pali mu się jedna jedyna lampka awaryjnego odłączenia reaktora.

– Bezpieczniki! – ryknął dowódca.

W tym momencie błysnęło ponownie.

Gdyby astronauci nie byli przypięci pasami do foteli, to z przyjemnością by pod nie wleźli. Scout zadrżał – do systemu runęła energia z zasobników. Potem znów zatelepało „Ripley” – poszedł jeszcze jeden blok i układ się rozłączył.

– Bezpieczniki! – ryknął powtórnie Fein, zasłaniając rękoma pokrywę hełmu, jakby to mogło przynieść ulgę.

Jeszcze jeden bezdźwięczny błysk niemal przeszywający człowieka na wylot. I jeszcze jeden. I jeszcze…

– To nasi! – wrzasnął nawigator. – Przecież to nasi!!! Reakcja łańcuchowa!!!

Dowódca wsunął rękę pod fotel, zerwał plombę z dźwigni i mocno chwycił rękojeść.

– Trzymajcie się! – krzyknął, szarpiąc dźwignię do siebie.

Reaktor odżył i z całej siły cisnął oślepionym scoutem przed siebie.

Póki aresztowana marsjańska delegacja tłumaczyła dochodzeniowym Dyrektoriatu, że w Pasie zauważono okręty Obcych, na orbitę w pośpiechu wysyłano promami cały istniejący ziemski zapas broni jądrowej, zachowanej jeszcze z czasów Północy. Marsjanie żądali natychmiastowego wstrzymania działań militarnych, amnestii dla Grupy F, zjednoczenia całej floty Słonecznego i rzucenia jej do obrony. W tym czasie na poselskiej ciężarówce montowano detonatory. Ziemian wcale nie przekonało nawet oświadczenie republikanów, że policyjna eskadra Rabinowicza nie wróci do domu, ponieważ aktualnie formuje szyk obronny nad Red City. Nawet kiedy Marsjan zupełnie serio postawiono pod ścianą, ci nadal pletli prowokacyjne bzdury. Było to zabawne, ponieważ truck już wystartował.

Dyslokację Grupy F Ziemianie wyliczyli w wielkim przybliżeniu, ale mocy urządzenia wybuchowego wystarczyłoby do rozwalenia na pół całej planety. Wściekły strumień twardego promieniowania powinien był przeszyć korpusy jednostek, wywołać katastrofalne awarie elektroniki i spowodować, że buntownicy staną się widoczni i bezsilni. Wyniki przeszły jednak wszelkie oczekiwania.

Kiedy nad nieoświetloną stroną Ziemi zapłonęło nowe słońce, cruiser „Lock von Rey” znajdował się o siedem megametrów od epicentrum wybuchu. W ułamku sekundy niesterowana reakcja łańcuchowa rozerwała mu część napędową. Zaraz potem eksplodował znajdujący się obok klucz destroyerów. Pozostałe okręty Grupy F, poszkodowane w mniejszym stopniu, na pewien czas straciły zdolność bojową. I rzeczywiście, tak jak życzyli sobie Dyrektorzy, stały się widoczne.

Mimo że przestrzeń dokoła grupy szybko wypełniała gorąca radioaktywna chmura, ziemska flota rzuciła się dobijać przeciwnika. Z tyłu osłaniał ją megadestroyer „Erick John Stark”, który otworzył ogień z maksymalnego dystansu i bez specjalnego wysiłku rozwalił jeszcze jeden destroyer. Buntownikom pozostało zaledwie czternaście jednostek wiszących nieruchomo jak tarcze. Niezwyciężona Grupa F została faktycznie rozbita. Aby zakończyć ten proces, wystarczyło wykonać w ocalałych okrętach odpowiednią ilość dziurek.

– Ile załapaliśmy? – zapytał Fein, manipulując lutownicą w trzewiach systemu kierowania podglądem.

– Będziemy żyli! – odpowiedział Johny, rzuciwszy przelotne spojrzenie na licznik promieniowania. – Ale bezdzietnym członkom załogi nie zazdroszczę. Szefie, musimy wstrzyknąć Red Away. I to im szybciej, tym lepiej.

– Słyszeliście? Wykonać! To gówno, chłopy, jak zwyciężymy, to się wyleczymy. Gdzie jest granica martwej strefy?

– Za dwie minuty, szefie. – Chłopak wsunął na miejsce blok bezpieczników i pochylił się nad pulpitem kontaktowym. – Zuch „Helen”! Walą w ciebie bombą wodorową, a ty ciągle coś w sobie…

– I kobita ładna – radośnie odezwał się technik, wyrywając z flakami coś z panelu kontroli zwierciadeł.

– O kobitach na razie zapomnij – ponuro poradził mu nawigator. – Mamy optykę, szefie. Uruchamiam diagnostykę. O matko kochana! Popatrzcie tylko!

Fein wdusił przycisk wmontowanej w skafander apteczki i syknął, otrzymawszy bolesną iniekcję w lędźwie. Ekran przed nim rozświetlił się, nad głową zachrobotał ładujący dane komputer systemu nawigacyjnego.

– Śmierć… – mruknął dowódca, odrzucając lutownicę. – Ratunku…

Przestrzeń była bardzo nieprzyjemnie jasna, nawet bardziej niż podczas lotu nad oświetloną połową Ziemi. Tylko że wszystkie widoczne obiekty świeciły na czerwono. Pojawiła się gwiazda, purpurowa, puchnąca w oczach.

Scout, wyskakujący na awaryjnym ciągu z obszaru dyslokacji Grupy F, zbliżał się do ojczystej planety. Na jego spotkanie, rozwijając atakujący szyk, pędziły okręty admiralicji. Kiedy Fein doliczył się sześciu battleshipów, dalsze rachunki przestały go już interesować. Ziemia miała ogromną przewagę. Gdyby okręty Grupy F mogły coś przedsięwziąć… Ale one dopiero zaczynały się ruszać, niepewnie i z odłączonymi urządzeniami przeciwzakłóceniowymi.

– Nasi walą czołowo – powiedział Johny. – Samobójstwo, prawda, szefie?

– Nie mają po prostu innej możliwości – westchnął Fein. – Nie mogą się odwrócić i zwiać, nie zdążą. A tym sposobem, jeśli zdołają przeskoczyć przez ten niezdarny szyk… Mogą zanurzyć się w atmosferze i zwiać na wschód. Gdyby nie „Stark”! Bo ten wisi akurat nad Azją, trzyma w szachu skrzydło baterii orbitalnych. Ech, koniec… Dobra, chłopaki. Obiecajcie, że będziecie mnie słuchać. Papa Abraham coś wymyśli.

– Granica martwej strefy, szefie. Myślę, że już można spróbować łączności. Kogo mam odszukać, Raszyna?

– Nie – rzucił twardo zwiadowca. – Daj mi awaryjną falę dla komunikatów głosowych.

– Chce pan po prostu krzyknąć mayday? – nie wierząc własnym uszom, uśmiechnął się Johny.

– Chcę głośno krzyknąć pizdied – warknął Fein.


* * *

Kiedy na „Skoczku” instalacje pokładowe poraziło nieoczekiwane zwarcie, a cruiser stał się ogromnym i kosztownym grobowcem, Ive Kendall krzyknęła przeciągle, instynktownie chwytając się za brzuch. Na szczęście okręt flagowy był daleko od epicentrum wybuchu i jego poszycie zatrzymało większość śmiercionośnego promieniowania. Ale impuls elektromagnetyczny rozwalił wszystkie systemy sterujące. Wnętrze okrętu pogrążyło się w mroku. Trwało to przez nieskończenie długą sekundę i póki nie włączyły się obwody dublujące, SDO wypełniał wielogłosy krzyk strachu.

Potem ekrany i pulpity odżyły, zaś astronauci jednocześnie umilkli. W ciszy rozległ się spokojny, pewny siebie głos:

– Gotów do meldunku o uszkodzeniach.

Ive zatkało. Raszyn głośno odkaszlnął i z trudem oderwał ręce od maski speckostiumu. Jak wielu innych odruchowo zasłonił twarz rękami.

– Posterunek kontroli technicznej, tu Werner – przedstawił się głos. – Wzywam SDO. Gotów do meldunku o uszkodzeniach.

– Słucham cię, Andriej – powiedział admirał, macając deskę kontaktową i niezgrabnie kręcąc głową na boki. W trybie awaryjnym cała telemetria była mu rzucana prosto na siatkówkę. Tym sposobem przeglądał teraz wnętrzności okrętu.

– System sterowania ogniem znajduje się w trybie autodiagnostyki. Odtworzy się mniej więcej za trzydzieści sekund. Centralny rdzeń czynny. Sterowanie zwierciadłami w normie. Kontrola zwierciadeł: norma. Zwierciadła: norma. Główny problem: wywaliło system w części napędowej, sir. Straciliśmy zdalną kontrolę. Przegrzanie reaktora do czterdziestu procent. Wolno rośnie. Wywalona całkowicie kontrola chłodzenia. Sir, czy mogę iść na rufę i stamtąd sterować ręcznie?

– Ty to poważnie, Andriej? Ile mamy czasu?

– Pełnego obciążenia nie więcej niż na godzinę. Potem trzeba będzie katapultować tę zabawkę. Jedyna szansa na zachowanie reaktora: natychmiast go wyłączyć i używać tylko tego, co jest w zasobnikach.

– Nie wystarczy nam nawet na lot ku Ziemi. Na pewno już nie wylądujemy.

– Rozumiem, sir. Powtarzam: możemy walczyć przez godzinę. Dłużej go nie utrzymam. Mogę iść?

– Tak – cicho powiedział Raszyn.

– Mam meldunek od szefa sztabu – odezwał się Borowski. – W przedziale optycznym.

– Dawaj – nawet nie rozkazał, raczej poprosił admirał.

– Straciliśmy cruiser i trzy destroyery. Przyczyna: reakcja łańcuchowa. Jeden cruiser i jeden destroyer nie odpowiadają na wezwania, przypuszczalnie promieniotwórcze porażenie załóg. Na „Rocannonie-2” poważna awaria systemu sterowania ogniem, brak posterunku łączności radiowej, przegrzany reaktor. Nie dadzą rady wykonywać działań bojowych. Mój sektor zasnuty jest chmurą. Proszę o pozwolenie wysunięcia się z zanieczyszczonego sektora i wyrzucenia załogi w modułach awaryjnych.

– Nie tylko załogę – cicho polecił Raszyn. – Przekaż Esseksowi rozkaz. Niech wyrzuci wszystkich co do jednego, w tym siebie. Wykonać natychmiast.

– Tak jest, sir.

Admirał zabębnił na swojej desce i znowu zaczął kręcić głową.

– Okręt flagowy do brygady Attack Force – powiedział, nie podnosząc głosu. Ale i tak musiał go usłyszeć każdy, kto jeszcze mógł słyszeć, ponieważ Raszyn przełączył się na wewnętrzny interkom. – Okręt flagowy do brygady Attack Force. Rozkaz: powtarzaj działania za mną. Dla ocalałych miejsce kontaktu… Tam, gdzie straciliśmy Lindę Stanfield. Jak mnie zrozumieliście? Meldować po kolei.

W słuchawkach odezwały się odległe głosy dowódców. Zaledwie dziesięciu.

– Ziemianie atakują! – zameldował Fox.

– Widzę – skinął głową admirał.

– Zostawili „Starka”, by odcinał nam drogę do powierzchni planety. Domyślają się, że będziemy chcieli się przebić.

– To też widzę. Michael, słyszałeś, co się dzieje z reaktorem? Myśl, kiedy zaczniesz strzelać.

– Szefie, przeciwko nam stoi megadestroyer. Kiedy zacznę dławić jego baterie…

– No i dław, byle z pomyślunkiem. Może i bez reaktora, ale chciałbym, żeby okręt wylądował cało. Jeszcze się nam przyda. Candy? Gotowa?

– Gotowa, sir! – skinęła głową Ive, choć poczuła strach, że tym razem na pewno zawiedzie. Manewr przebicia był dla niej jasny, ale nie miała pojęcia, jak potem wykręcić się od uderzenia potwornych baterii „Starka”.

Nie miał go też Raszyn, ale nie dzielił się na razie tą niewiedzą. Jasne było tylko jedno – nie zdołają uciec z pola bitwy. Zostaje atak czołowy i nadzieja, że załoga jest wystarczająco dobrze wyszkolona.

– Chcę, żebyśmy dzisiaj znowu zwyciężyli – powiedział po prostu. – Kapitan-porucznik Kendall! Pajechali!


* * *

Cztery cruisery i siedem destroyerów – oto co zostało z Grupy F, kiedy ruszyła na Ziemian. Usuwający się na bok „Rocannon-2” wyrzucał moduły. Raszyn gotów był się modlić, aby Esseksowi nie przyszedł do głowy jakiś bohaterski czyn, żeby wystarczyło mu rozumu na ewakuację.

Ziemskie battleshipy, jak zaplanowano, zaczęły ostrzał z dystansu, pudłowały i traciły wiele czasu na przeładowanie. Udało im się trafić jeszcze jeden destroyer, ale reszta okrętów grupy, posztukowawszy elektronikę, zaczynała już aktywnie manewrować i używać zakłócaczy. Obie eskadry zbliżały się, jedna – plując ogniem, druga – wykręcając tylko wymyślne zwody. Gdzieś daleko z przodu, już niemal na szpicy Ziemian, majaczył wenusjański scout.

– Panie admirale, sir! – zawołał radiowiec. – Neutral posługuje się akustyką na fali awaryjnej! Chce pan posłuchać?

– Daj! – wychrypiał oplątany przewodami Raszyn, kręcąc się wraz z fotelem i rozpaczliwie gestykulując.

Mayday! Mayday! – usłyszeli w głośnikach podniecony głos. – Tu specjalny wysłannik Konwentu! Żądam natychmiastowego lądowania! Mam awarię procesora napędowego, tracę sterowność! Nie strzelać! Jako członek korpusu dyplomatycznego znajduję się pod pieczą Rady Dyrektorów! Mayday! Żąda awaryjnego lądowania scout cywilnej floty Wenus, numer pokładowy dwieście trzy! Na pokładzie znajduje się specjalny wysłannik Konwentu z osobistym tajnym plikiem do Dyrektora Generalnego! Nie strzelać! Proszę o bezpieczny kurs!

– Znam tego faceta – powiedział z pewnością w głosie Borowski. – Nie, no pewno, znam tego gościa!

– „Erick John Stark” do wysłannika Konwentu – zagęgał ktoś w eterze. – Jesteście zidentyfikowani. Zezwalam na kurs prosto na mnie ze zmianą w odległości megametra o trzydzieści stopni w prawo. Potem otrzymasz kurs poniżej poziomu baterii orbitalnych z możliwością lądowania w południowej Europie.

– Przecież wy tam macie wszystko obsrane w tej południowej Europie! – wrzasnął wysłannik łamiącym się głosem.

– Chyba chcieliście awaryjnego lądowania? – zauważył ktoś na „Starku” z pewnym zdziwieniem.

– Nie, no pewno, znam tego wała! – ryknął Jean Paul. – Tylko kto to jest?

– Oczywiście, że awaryjne! – darł się neutral. – Ale nie w takiej dupie!

– A może chcieliście na ręcznym prosto do Brukseli? – zakpił Ziemianin.

– Dam sobie radę! Jakoś…

– Lądujesz tam, gdzie ci pozwolono, capie!

– Tak jest – westchnął wysłannik. – Wykonuję manewr omijania battleshipów. Wchodzę na wskazany kurs.

– Też go znam – powiedział Raszyn. – To jest nasz Abe. Tylko jego tu jeszcze brakowało…

Ive rzucała „Skoczkiem” na wszystkie strony, uchylając się od salw przeciwnika. Póki co wszystko szło jak trzeba, cruiser otrzymał tylko kilka lekkich oparzeń. Z tyłu zapłonął, po czym zaczął się rozpadać jeszcze jeden destroyer.

Raszyn ryknął coś pod nosem i trzy cruisery nagle odpadły od grupy. Podejrzewając coś niedobrego, Ziemianie od razu zaczęli je ostrzeliwać. Jednak okręty z łatwością zanurkowały pod ścianą ognia, a Fox w tym czasie, jak na treningu, rozwalił dziób jednemu z przeciwników, tak że battleship rzuciło w bok. Idące w szyku kilwaterowym resztki Grupy F nieco rozsunęły się, oddały salwę zbiorowo i wspólnymi siłami rozwaliły mu bok. Ziemianin wolno spuchł, masywne żelastwo zaczęło rozpadać się w szwach.

– Jeszcze pięciu takim samym sposobem – powiedział Borowski – i zostanie nam tylko jakiś tam zakichany megadestroyer… I półtora tuzina satelitów…

Battleshipy były już na wyciągnięcie ręki, a sądząc po ich manewrach, załogi najwyraźniej zaczęły panikować. Z daleka do Grupy F strzelał tylko „Stark”, ale rzadko i mało groźnie, obawiając się zahaczyć swoich. Cruisery, które odskoczyły na boki, mocno pokiereszowały jeszcze jednego Ziemianina, po czym wklinowały się w zwarty szyk fighterów i mobilnych min. Przestrzeń dokoła trzech buntowniczych okrętów wyglądała jak połyskujący cekinami kokon, we wnętrzu którego coś nagle eksplodowało z błyskiem.

– Straciliśmy okręt – posępnie zameldował Borowski, gdy jeden z atakujących nadział się na minę.

– A oni dwanaście! – syknął Raszyn.

Uszkodzony battleship ziemskiej obrony zmienił kurs i poleciał tam, gdzie drobne jednostki usiłowały zadziobać dwa pozostawione im cruisery.

– Candy! Michael! – zawołał admirał. – Zdławić mi tego potwora! Sami! Ja nie mam na niego czasu!

– Zrobione! – zawołała Ive. Raszyn rzeczywiście musiał się teraz zająć problemami na inną skalę. Próbował przeanalizować całość sytuacji, pracując jednocześnie za siebie i za nieobecnego szefa sztabu. Okrętów miał tyle co nic. Po raz pierwszy w historii Grupy F siły były rozłożone tak niekorzystnie dla niej. Sytuacja zaczęła wyglądać katastrofalnie i jakkolwiek Raszyn usiłował ją zmienić, to zgodnie ze słowiańskim przysłowiem – dupę i tak miał z tyłu.

„Skoczek” wykonał manewr, uchylając się od kolejnej salwy. I wszedł między dwa battleshipy.

– Idioci! – uśmiechnął się Fox, uderzając w deskę. Zaordynował na salwę burtową taką moc, że z daleka mogło się wydawać, że cruiser eksplodował. Pod straszliwym uderzeniem oba battleshipy wypadły z kursów, a w powstałą lukę wskoczyły jednostki Raszyna prowadzone przez okręt flagowy.

Ive niewyobrażalnie skręciła trajektorię lotu, przemykając cruiserem pod brzuchem wroga. Gdzieś na rufie jęczały grodzie. Przed nimi pojawiły się błyski – okręt wszedł na ogon oddalającego się Ziemianina.

– W dwóch miejscach pękł płaszcz, przegrzew reaktora osiemdziesiąt – zameldował z rufy Werner.

W tym momencie Fox znów wystrzelił, zręcznie rozbijając Ziemianinowi trzy zwierciadła z sześciu, co spowodowało, że battleship zakręcił się jak bąk.

– Osiemdziesiąt siedem – skorygował sam siebie Andrew. – Do katapultowania maksymalnie trzydzieści minut.

Zajęty czymś innym Raszyn tylko zamruczał.

– Zdążymy! – odpowiedziała za niego Candy. Przed nimi dwa ostatnie battleshipy Ziemian kręciły dziobami, zajmując pozycję strzelecką. W przestrzeni między nimi pojawił się rozbłysk – wystrzał „Starka”.

Cruiser zadrżał, otrzymawszy uderzenie w skroń.

– Przegrzew reaktora osiemdziesiąt dziewięć – oświadczył beznamiętnie Werner. – Przegrzew poszycia dziobu trzydzieści dwa. Topi się optyka dziobowa.

– Przełączyć ekrany na tryb graficzny! – zawołała Ive, widząc, że obraz przed nią mętnieje.

– Wyrwaliśmy się! – ryknął nagle na cały głos Raszyn. – Wyrwaliśmy się, kochani! Teraz na kurs sześć! Jak mnie słyszysz? Tak! Tak!

Kendall rzuciła okiem na ogólny schemat bitwy. Dwa cruisery lecące z boku przebiły się przez zasłonę małych jednostek i teraz, potłuczone, ale nie zwyciężone, szybko oddalały się w kierunku bieguna południowego. Najprawdopodobniej Raszyn umyślnie wyprowadził je z boju, pragnąc zachować odwody. Ale i tak drogę do Ziemi przegradzał niezniszczalny „Stark”. Choć Grupa F dokonała rzeczy niemożliwych, przed sobą miała jeszcze jedną niewykonalną.


* * *

„Stark” i dwa battleshipy uderzyły salwą, zmieniając w kulę ognia jeszcze jeden destroyer. Zamykający Grupę F wykonał zwód, po czym wystrzałami baterii rufowych unieruchomił Ziemian usiłujących wykonać nawrót i rzucić się w pościg za buntownikami. Kilka razy odczuwalnie oberwał w korpus, ale nie śmiertelnie. Pięć okrętów, atakując, kontynuowało lot przed siebie prosto na trójkę silniejszych wrogów.

– Zostało jedenaście minut – przypomniał Werner. – Przegrzew reaktora krytyczny.

– Liczby! – zażądał Borowski.

– Lepiej, żebyście tego nie wiedzieli – melancholijnie odparł Andrew.

Jeszcze jedna salwa Ziemian poszła w przestrzeń.

– Jak ominiemy tego głupa, szefie? – zapytał ZDO, najwyraźniej mając na myśli „Starka”.

– Nie będziemy go omijali – wycedził Raszyn. – Ściśniemy go i złamiemy. Kto nie rozumie, objaśniam. Słuchajcie mnie wszyscy! Megadestroyery mają pewien konstrukcyjny feler. Dziesięć minut ognia zaporowego i wysiada system naprowadzania. Wszystko jasne? Uszkodzić tej chujowiny nie damy rady. Ale zamknąć jej pysk na pewno. Potem spokojnie wylądujemy.

Dziesięć minut pod takim ogniem… – pomyślała Ive. – Cóż, może ktoś się uratuje. Ale nie my. My mamy reaktor… Och…

Odruchowo wykonała unik.

– Straciliśmy destroyer – zameldował Borowski.

– Jeszcze dwa battleshipy – powiedział admirał. – Potem będzie już z górki.

– Doganiają nas fightery.

– W dupie. Nie zdążą. Werner! Andriej! Dasz nam dwadzieścia minut?

– Osiemnaście, Oleg Igoriewicz. Tylko osiemnaście.

– Nie chcę tracić okrętu – wymamrotał Raszyn. – Bo czym polecimy na Obcych?

– Niech pan przestanie pieprzyć, driver! – eksplodował ZDO. – Bez okrętu jesteśmy załatwieni! Wyskoczymy w modułach, to nas w nich rozstrzelają! A jeśli nie rozstrzelają, to gdzie wylądujemy? Prosto w dyrektorskie łapy! I pod ścianę. Mnie i pana na pewno. Pozostali też nie będą narzekać, że za mało dostali.

– Wyluzuj, Jean Paul – ugodowo mruknął admirał. – Jesteś na służbie, co by nie mówić.

– Scout neutrali wszedł na wskazany mu kurs – zameldował łącznościowiec.

– Cieszę się za Abe’a – warknął Borowski. – Przynajmniej ten przeżyje, fiut cwany. Ale i tak go aresztują…

– Nasz Abe jest nie do wykończenia – pokręcił głową Raszyn, powtarzając te słowa nie wiadomo który już raz.

Dwa ocalałe z walki cruisery Grupy F natknęły się na zwarty ogień „Starka” i zaczęły wykonywać wymyślny taniec pośród tęczowych błysków. Na twarz Candy wypłynął uśmiech. Wszystko dokoła wydało jej się nagle snem. Po raz pierwszy w życiu kapitan-porucznik Ivetta Kendall tak naprawdę zrozumiała, czym się zajmuje.

Przez wszystkie poprzednie lata, od chwili wstąpienia na uczelnię, Ive tylko się bawiła. Te zabawy czasem przynosiły kontuzje i psychiczne traumy. Ale i tak to, co w tej chwili pokazywał jej komputer, nie istniało. Ani jaskrawe eksplozje, ani ostre jak brzytwa wielobarwne promienie, ani piękne bojowe barwy okrętów. To wszystko było fikcją wpakowaną w pamięć maszyny, usłużnie wyprowadzaną przez nią na ekran tylko po to chyba, żeby człowiek podejmujący decyzje nie cierpiał z powodu braku danych. Kolorowanie, wyostrzanie, konturowanie, markery oraz biegające cyferki miały przecież tylko ułatwiać i przyspieszać wchłanianie danych. Tak naprawdę kosmiczna walka wyglądała surowo, bezbarwnie, sucho, ponuro, okrutnie. Ale specjalnie dla takich jak Ive ktoś mądry zmienił wojnę w miłą dla oka kolorowankę.

Myśl o tym była przykra. Przykro umierać za scenografię.

Tymczasem „Stark” zwrócił całą swą uwagę na cruisery, a pozostałe przy życiu ziemskie battleshipy na całego waliły w zbliżające się okręty buntowników. „Skoczek” stracił jeden dziobowy promiennik i dwa małe działa burtowe. Zaczęły wysiadać przeciążone systemy chłodzenia, przez co wewnątrz okrętu powietrze osiągnęło temperaturę pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Nigdy jeszcze SOB „Paul Atrydes” nie przeżywał takich długotrwałych przeciążeń bojowych, i to z niesprawnym reaktorem.

– Straciliśmy destroyer – znów powiedział Borowski.

– Widzę – odparł Raszyn.

– Jest jeszcze meldunek tekstowy. Prowadzony przez nas okręt prosi o zezwolenie wycofania się z boju. Wysiadł system, szefie. Już wcześniej miał kłopoty z elektroniką. A… Nie, już o nic nie prosi.

– Widzę, Jean Paul.

Jeden z cruiserów, wykreślając precelki dokoła rzygającego płomieniami „Starka”, zaczął zwalniać.

– Temu też się przegrzał reaktor.

– Dziwne, że nie rozwalił nas pierwszy wybuch. Nie próbowałeś podliczyć mocy?

– Wysadzili wszystkie bomby, jakie tylko mogli znaleźć.

– Nienawidzę Marsjan! – ryknął admirał. – Tak wszystko było idealnie obliczone…

– Oni przecież chcieli nam pomóc, szefie…

– Kto ci to powiedział?

– Tak mi się wydaje.

– Akurat!

Mocno pokiereszowane cruisery i dwa na pół żywe destroyery wycinały hołubce dokoła dwóch wielkich ziemskich planetolotów. Najpierw Ziemianin zaczął rzygać parą z licznych szczelin. Potem zapłonął i wyrzucił moduły awaryjne mały buntownik. I nagle rufa jeszcze jednego Ziemianina zajęła się ogniem.

– Trafiłem! – darł się Fox. – Widział pan, szefie? Trafiłem mu w…

Rufa battleshipa zaczęła purpurowieć.

– Do tyłu! – krzyknął Raszyn. – W tył, żeby tak twoją mać, w ty-y-ył!!!

Ostatni destroyer Grupy F nie zdążył wycofać się na odpowiednią odległość od eksplodującego przeciwnika. Mętnoczerwony obłok zasnuł obie jednostki.

– Koniec – powiedział admirał beznamiętnym głosem. – Jeszcze dziesięć minut i koniec. Maks piętnaście. Candy! Idziemy pomóc naszym.

– Nie mamy piętnastu minut. Nawet dziesięciu – wtrącił się przez interkom Werner. – Albo katapultuję reaktor za pięć minut, albo za nic nie odpowiadam.

– A jakby dać mu chwilkę odsapnąć? – zapytał Borowski.

– Bez sensu. To bolesne, co panu powiem, ale on już wybucha. Można powiedzieć, że trzymam go w rękach i dmucham jak na gorącą kartoszkę.

– A co z tobą tam? – jakby przypomniawszy sobie coś ważnego, zapytał ZDO. Widocznie, jak i każdemu do tej chwili, wydawało mu się, że tam, gdzie gospodarzy Werner, wszystko musi być cacy. – Ile rentgenów załapałeś?

– Betka, jestem w ciężkim skafandrze – odparł Andrew. – Tu już dawno mam pustkę. Inaczej nie ochłodziłbym tej zabawki.

– Jaki stopień przegrzania, Andriej? – ostrożnym tonem znów odezwał się do niego Jean Paul, po raz pierwszy używając rosyjskiego imienia Wernera.

– Dwieście trzydzieści.

– Czyli powinniśmy byli eksplodować trzydzieści procent temu?

– W próżni pociągnie nawet do dwustu pięćdziesięciu. Ale to ma swoje minusy. Nie mogę dokładnie określić momentu, kiedy palnik pójdzie w diabły.

– Potrzebujemy jeszcze dwóch minut lotu do rozpoczęcia pracy ze „Starkiem” – sucho rzuciła Ive. – Przypuśćmy, że wyląduję na tym, co jest w zasobnikach, to nie problem. Ale przy „Starku” będę potrzebowała całej mocy, i to na długo. Zdecydujcie się w końcu na coś, panowie.

– Ja też będę potrzebował całej mocy – wtrącił Fox. – Ca-łej! Słyszysz, Andy?

– Słyszę – ponuro potwierdził technik.

– Możemy zaczynać? – zapytał Raszyn, wracając ze swojego taktycznego daleka. – Jest nas trzech, ale to chyba tylko czasowo.

– Dobra – powiedział Werner. – Idziemy powalczyć. Zapomnijcie wszystko, co powiedziałem. Zatłuczcie gada.

– Słyszeliście?! – zapytał admirał z takim zapałem, jakby mu darowano życie. Zresztą trochę tak było. – Wy-ko-nać! Zatłuc gada!!!

– Scout neutrali prosi „Starka” o otwarcie śluzy – zameldowało radio. – Mówi, że się boi. Chce przeczekać. Zgodzili się.

– Nie wiem, co Abe wymyślił – wymamrotał Borowski – ale niepotrzebnie to robi.

W tym czasie Andrew dosłownie tonął we własnym pocie wewnątrz kombinezonu. Temperatura przestrzeni, choć bliska zeru absolutnemu, już na poziomie poszycia zmieniała się w dodatnią, a wewnątrz sekcji reaktora sporo metalowego sprzętu było lśniącą kałużą. Gdyby Werner nie wpadł na ryzykowny eksperyment z rozszczelnieniem, „Skoczek” eksplodowałby ponad pół godziny temu. Ale technik zdawał sobie sprawę, jak blisko śmierci jest Grupa F, i chciał dać Raszynowi tyle szans, ile mógł i potrafił. Dlatego reaktor działał już poza granicą możliwości. Andrew nie potrafił wyliczyć, jak długo jeszcze wytrzyma, ale wiedział, że musi działać. Gdyby reaktor nie decydował w tej chwili o życiu lub śmierci, Werner z przyjemnością poradziłby Raszynowi wskoczyć do modułu awaryjnego i sam ruszyłby tam za nim. Tyle że od tego, czy ocaleje „Skoczek” i czy jego dowódca wyjdzie z boju zwycięsko, zależało bardzo wiele, zbyt wiele. Poza tym wyrzut w modułach oznaczał dla załogi natychmiastowe uwięzienie. I równie niechybną salwę plutonu egzekucyjnego – co najmniej dla zdrajców ojczyzny: Uspienskiego, Borowskiego, Kendall i Foxa. A może i dla reszty. Zresztą z tej listy najbardziej obchodziła go Ive. To, co robił w tej chwili, robił dla niej.

Dlatego „Skoczek” po prostu musiał zdławić ogień „Starka” i przebić się w stronę Rosji. Tam, gdzie buntownicy długo jeszcze nie będą wykryci. A gdy już ich wykryją, odwiozą do Europy z honorami. Dlatego ten przeklęty reaktor musiał wytrzymać jeszcze kwadrans.

Pod warunkiem, że SOB „Paul Atrydes” nie zostanie wcześniej śmiertelnie zraniony.

I jeśli „Starkowi” pod wpływem przeciążenia nie wysiądzie system sterowania ogniem.

I jeśli nie wysiądą nerwy master-nawigator Kendall. W jej rękach było już nie tylko życie Wernera, ale całej załogi.


* * *

Trzy cruisery, niemal niewidoczne na tle gigantycznego cielska „Starka”, dziobały jego porty armatnie i szybko odskakiwały. Dokoła samobójców uwijały się fightery, ale Raszyn polecił nie zwracać na nie uwagi. Zresztą stado tych drobnych jednostek starało się trzymać z daleka, odkąd co najmniej dziesięć z nich rozbiło się o burty atakujących, nie wyrządzając im specjalnej szkody.

Upływała siódma minuta walki, kiedy jeden z cruiserów, ten, któremu już wcześniej nawalał napęd, stracił sterowanie.

– Och, teraz się zacznie… – szepnął Borowski, wciągając głowę w ramiona. – Niechby przynajmniej wbił się w niego czy co…

„Stark” wystrzelił i trafił. Był to potworny widok. Po okręcie nie został praktycznie żaden ślad. Silna i dobrze chroniona jak na swoją klasę jednostka rozpadła się w pył.

– Pracujemy, chłopcy i dziewczynki… – mamrotał Raszyn. – Pracujemy…

„Stark” kilka razy haniebnie spudłował, jakby palnął bez celowania. Przerwy między salwami giganta wydłużały się coraz bardziej.

– Słabnie, gadzina! – warknął zadowolony admirał. – Candy, bliżej, bliżej do niego!

– Jak tam, siostro? – zawołał ze stanowiska ogniowego Fox.

– Trzymam się – wycedziła przez zęby Ive. Czasem wzrok jej mętniał i tylko wysiłkiem woli udawało jej się rozpędzać przesłaniającą spojrzenie mgłę. Kendall była zmęczona, do tego bardzo nie podobał jej się głos, jakim o temperaturze reaktora meldował Werner. Był za bardzo spokojny. Przesadnie. Ive wystarczająco dobrze znała swojego Andy’ego, by to wyczuć. Zwykle żywy i bezpośredni, teraz stał się nagle bardzo skoncentrowany i nawet trochę jakby nie z tego świata.

Monitor diagnostyki części rufowej na jej pulpicie był martwy. Zdalna kontrola reaktora przestała funkcjonować. Tylko dzięki działaniom Andrew skomplikowana maszyneria nie zaczęła jeszcze żyć własnym życiem. I była jeszcze jedna rzecz, co do której w Ive zaczęły się dopiero rodzić mętne przypuszczenia, ale z braku czasu nie mogła ich sprawdzić – jeśli nie ma kontroli zdalnej, a tylko ręczna, to znaczy…

– Nie spać! – wrzasnął jej nad uchem admirał. – Walnie z szóstego portu za dziesięć sekund. Osiem… Siedem…

Łu-bu-dub! Pudło.

– Zuch. I trzymaj się nadal z dala od rufy. On tylko czeka, żebyśmy się połakomili na zwierciadła.

– W porządku, sir.

– Candy, słoneczko, jeszcze trochę. Jak będzie trzeba, to ja sam wyląduję.

– Jestem OK, sir.

– Uwaga! – usłyszeli w słuchawkach głos Wernera.

Powiedział to cicho, ale tak, że Ive poczuła spazm w gardle.

– Jeszcze ociupinka, Andriej! – jęknął admirał. – Kropelka!!!

– Za sześćdziesiąt sekund reaktor wybuchnie. Proszę o pozwolenie katapultowania reaktora.

Raszyn zawył i obiema rękami z całej siły walnął w pulpit, rozbijając szybkę jednego z monitorów.

– Koniec… – syknął, uderzając głową w szklane kruszywo. – Koniec…

– Rozumiem – powiedział Andrew i nieoczekiwanie zachichotał. – Ive, kochanie, przechodź na zasobniki. I jeszcze jedno, kochanie…

– Zabraniam!!! – ryknął dowódca, unosząc głowę do sufitu, jakby chciał poprosić o coś Boga, w którego nie wierzył. – Poruczniku Werner, zabraniam panu!

Borowski wyciągnął rękę, zamierzając widocznie chwycić admirała za ramię, ale nie sięgnął.

– Christoff, przejmij sterowanie – szepnęła Candy. W końcu zrozumiała, dlaczego Raszyn zachowuje się jak wariat. I co chciał jej powiedzieć Andrew.

– A co jeszcze? – zapytał Werner z lekkim zdziwieniem w głosie. – Czego oczekiwaliście, szczerze mówiąc?

– Nie wiem! – krzyknął admirał. – Nie wiem!!! Wymyśl coś! Idiota! Dupek! Zabiję cię!

– Proszę się zamknąć, szefie – poprosiła Ive pozbawionym emocji głosem. – Słyszę cię, Andriej.

– Byłem szczęśliwy z tobą, kochana. Taki szczęśliwy… Bardzo cię kocham.

– Ja też cię kocham, do szaleństwa – powiedziała Candy, czując, jak uszczelka maski wchłania jej łzy. – Bardzo. Zawsze.

„Skoczkiem” szarpnęło – to Christoff uchylił się przed salwą, ale zrobił to nie tak zręcznie jak Kendall.

– Zwrot! – wychrypiał Raszyn. – Rufą do „Starka”!

– Sprytny ruch, szefie – pochwalił admirała Werner. – Kochanie! Wybacz, że tak wyszło. Nie dało się inaczej. No, życzę wszystkim szczęścia. Aktywuję wyrzut. Ive!

– Tak… – wykrztusiła, z trudem pokonując czop w gardle.

– Kocham cię.

Na rufie coś trzasnęło, pękło, wybuchło i cruiser stanął dęba.

– Przejmuję sterowanie! – krzyknął Raszyn. – Trzymajcie się! Daję pełną moc!

Okręt odskoczył od „Starka” z takim impetem, że na SDO wszystkim pociemniało w oczach. A potem cruiser jakby został przeszyty błyskawicą. Z sufitu runął wodospad ognistych iskier, elektronika wysiadła całkowicie. „Skoczek” oślepł i jak niesterowalny bąk pognał w przestrzeń.

– Wprowadzam ostatnią rezerwę bezpieczników – wymamrotał ktoś w interkomie.

– Nie zdążył – ponuro zameldował Fox. – Widziałem. „Stark” rozwalił nasz reaktor, zanim ten zbliżył się dostatecznie. Ale oni tam, jak sądzę, też nie mają lekko.

W pomieszczeniu zapłonęły światła. Wszyscy odwrócili się do ekranu i zobaczyli, jak na „Starka” nadlatuje ognisty huragan, a megadestroyer odpełza na napędzie awaryjnym. Drugi cruiser, który ucierpiał mniej niż „Skoczek”, odważnie pakował się olbrzymowi pod ogon, ryzykując, że spłonie w ogniu wydechu, gdyby gigant ruszył do przodu. Albo że zostanie rozniesiony w pył, jeśli potwór zdoła uruchomić baterie rufowe.

– Wiej, głupku! – zażądał admirał, z trudem wyrównując swój okręt.

W tym momencie „Stark” wystrzelił z baterii rufowych i szaleńczo odważny cruiser zmienił się w kulę płomieni.

– Do zwrotu! – polecił Raszyn. – Artyleria, jak działa?

– Staram się jak mogę, sir! – raźnie odpowiedział Fox.

– Szefie, niech mi pan da pokierować – cicho poprosiła Ive.

– W życiu! – odparł admirał, odgadując jej zamysł.

– Szefie! – Candy sięgnęła do pulpitu, ale Raszyn ją wyprzedził. Otworzył panel pod swoimi stopami, coś tam przełączył i deska rozdzielcza Ive nagle umarła.

– Musimy to zrobić! – ryknął dowódca. – W przeciwnym wypadku wszystko to o kant potłuc!

Kendall odpięła pasy, wstała. Wydawało jej się to szaleństwem, ale i tak było jej wszystko jedno. Cruiser skakał w przestrzeni niczym prawdziwy skoczek pustynny. A Ive, czepiając się czego tylko mogła, ruszyła do wyjścia z SDO.

Borowski poluzował pasy i gdy Candy mijała jego stanowisko, wyciągnął rękę, by mocno uderzyć ją kantem dłoni po kolanach. Dziewczyna straciła równowagę, zwaliła się na plecy, po czym uderzywszy hełmem o podłokietnik fotela, złamała go i znieruchomiała.

– Długo nie wytrzyma – powiedział Raszyn.

I nikt nie wiedział, co miał na myśli.


* * *

– Gotowe? – zapytał commander Fein. – No to miej nas w opiece, Panie! Ech, porucznik Ripley, kochana dziewczyna, wybacz mi, gwałcicielowi, nie można inaczej. Johny… Jedziemy!!!

Scout wypadł z długiej sztolni na burcie megadestroyera jak korek z wstrząśniętej butelki szampana.

– Dokąd niesie tego idiotę? – zapytał dowódca olbrzyma swojego zastępcę. – Najpierw prosił o zgodę na wejście do naszej śluzy, żeby mu smród nogi…

– Tak sobie myślę, panie wiceadmirale, że ten neutral ze strachu zwariował ostatecznie. Przecież słyszał go pan, miałem wrażenie, że jest jakiś szurnięty…

– No to w dupę z nim! – machnął ręką dowódca. – Szykujmy się do manewru abordażowego. Spróbujemy wziąć tych głupków żywcem. Energii w zasobnikach wystarczy im na dziesięć minut, potem są nasi…

– Panie wiceadmirale, sir! – krzyknął zaniepokojony nawigator. – Proszę popatrzeć!

– Gdzie?

– Proszę patrzeć! – powtórzył oficer, powiększając obraz w tym sektorze ekranu, po którym rwał na całego ozdobiony wenusjańskimi herbami scout Feina. – Nie wiem, dokąd zmierza ten cymbał, ale zgubił gdzieś swój reaktor!

– Gdzie?! – chórem zapytali dowódca i zastępca.

– Foxtrot Whisky! Foxtrot Whisky! – ryknął znajomy głos na fali awaryjnej. – Foxtrot Alfa Bravo! Foxtrot Alfa Bravo!

– Masz ci neutrala… – mruknął wiceadmirał. – Co on chce przez to powiedzieć? FW, a potem FAB… Co by to mogło znaczyć? No i gdzie ten jego reaktor?

I nagle zrozumiał.

– Co-o??! – zapytał własnych myśli, a po chwili zaczął krzyczeć: – Przedmuch śluzy głównej! Natychmiast przedmuchać śluzę główną! Przedmuchać śluzę główną natychmiast, to rozkaz, taka wasza… A-a-a-a!!!

Zanim jednak jego krzyk ogłuszył zaskoczoną załogę, na SDO „Skoczka” Borowski przyglądał się z niedowierzaniem manewrom scouta.

– A oto i nasz Abe! – zawołał naraz. – Widzicie?

– Głosowy komunikat na fali awaryjnej, sir! – usłyszał. – Przekazuje scout neutrali! Ostrzeżenie dla Grupy F! Grupa F, wszyscy zwrot! Sir…

Raszyn, nie zastanawiając się, rzucił okrętem w niewyobrażalnie ostry wiraż.

– Źle widać, szefie… – wychrypiał z tyłu przygnieciony przeciążeniem Christoff. – Proszę popatrzeć, mnie się wydaje, że on nie ma reaktora…

– Najważniejsze, czy się domyślił, żeby zaspawać im zewnętrzny luk… – wykrztusił ZDO.

„Stark” nagle huknął z głównego kalibru, ale nie do „Skoczka”, tylko do scouta Feina. Zwiadowca widocznie oczekiwał takiego przejawu wdzięczności i wykonał mistrzowski unik.

– To za ciebie, Andriej – szepnął Raszyn, wyciskając z okrętu wszystko, do czego jednostka była jeszcze zdolna. – To za ciebie, mój drogi… Technicy! – przypomniał sobie. – Zaraz znowu walnie! Jeśli chcecie trafić do domu, musicie urodzić jeszcze jeden komplet bezpieczników!

Stanowisko Dowodzenia Okrętem zalał zimny biały blask. Ale ułamek sekundy przed tym, jak ekrany kolejny raz zgasły, komputer zdążył ukazać astronautom zachwycający widok uchwycony przez sensory rufowe.

Megadestroyer „Erick John Stark” rozpadał się na dwie połowy.


* * *

Raszyn, Fein i Borowski siedzieli na betonowej tamie oddzielającej jezioro od miasta. Gdzieś daleko dudnił, wbijając pale, młot parowy. To de Ville odbudowywał swoją cegielnię.

Na brzegu rozlokowane było miasteczko namiotowe. A na skraju ziemi, przy horyzoncie, widniał obły, garbaty korpus pokaleczonego „Skoczka”, radioaktywnego i ostatecznie pozbawionego możliwości ruchu.

Cała trójka astronautów miała niezdrowo opalone twarze, a ruchy spowolnione i nieprecyzyjne. Tak wyglądał teraz każdy z tych szczęściarzy, którzy uszli z życiem z walki nad Ziemią. Przez ostatnią dobę załogi wyjadły cały przeciwpopromienny arsenał doktora Epsteina i szykowały się do szturmu na rezerwy chemii doktora Lloyda.

Triumfujący Essex, uwolniony przez lud z więzienia, obiecał przybyć skoro świt. Kontradmirał miał jednak pełne ręce roboty, usiłując wyrwać się z chciwych łap nowego rządu tymczasowego Wujka Gunnara, któremu wprawdzie sam się poddał, ale to nie zmieniło jego planów zdekapitowania wraz z Dyrektorami również admirała Königa. Fakt, był on w tej chwili bardzo potrzebny w dziele budowy nowej floty, ale Tyłek nie ufał mu ani trochę.

– Obawiam się, że straci to dziecko – powiedział naraz Raszyn, patrząc przez ciemne okulary na wolno idącą brzegiem samotną postać.

– Essex jutro przyleci, zabierze ją do kliniki. Doc powiada, że będzie dobrze.

– No nie wiem, Jean Paul, nie wiem… To było cholernie niesprawiedliwe…

– Ja bym na pańskim miejscu też poleciał.

– Teraz nie mogę – mruknął dowódca, opierając się łokciami o kolana, a na dłoniach opierając głowę. – Nie dadzą mi tam spokoju, a mnie upiornie chce się odpocząć. Już nie mam sił do niczego.

– To przez leki, driver. Mamy teraz idiotyczną przemianę materii. Ze mnie rano taki kawał strontu wypadł, że mało muszli nie rozwalił.

– Zazdroszczę – uśmiechnął się Fein. – Tobie hemoroidy nie przeszkadzają…

– Akurat, nie przeszkadzają!

– Panie admirale, sir! – odezwał się ktoś za ich plecami. Raszyn przekręcił głowę, jednym okiem zerknął na zbliżającego się astronautę. Był to technik di Lanza. W ręku trzymał jakieś białe zawiniątko.

– Proszę o pozwolenie zameldowania… – zaczął di Lanza, ale zaraz rozkaszlał się na długą chwilę. Dowódca skinął głową. Technik przez jakiś czas chrypiał, potem odwrócił się, splunął i znowu stanął na baczność.

– Wyluzuj, Ettore – poradził mu Borowski. – Będziecie teraz codziennie mieli styczność z admirałem. Przyzwyczajajcie się.

– Tak jest, sir. Melduję, że dezaktywacja okrętu posuwa się zgodnie z rozkładem. Do dostawy części zapasowych mamy piętnaście godzin. Proszę o pozwolenie…

– Jak zdrowie? – przerwał mu Raszyn.

Technik znowu odkaszlnął.

– Dziękuję, sir. Lepiej. Doc powiada, że za dwa tygodnie będę w normie. Myśmy siedzieli w centralnym rdzeniu, prawie nas, można tak powiedzieć, nie ruszyło.

– Proszę posłuchać, Ettore… Ciągle nie mogę pozbyć się myśli… Proszę mnie oświecić jako specjalista. Czy naprawdę nie było żadnego innego wyjścia?

– Ma pan na myśli porucznika Wernera, sir? Proszę o wybaczenie, ale nie było. Wyrzucić reaktor można tylko ręcznie. Przecież nawet nie mógł nim sterować, bo całe zdalne sterowanie zerwało… Chcieliśmy ciągnąć losy, ale porucznik już wyszedł na rufę i zamknął za sobą luk.

– Ot i masz swojego farciarza Andy’ego – powiedział Fein. – Cały Rosjanin…

– Rozumie pan, sir – ciągnął di Lanza. – My też cały czas o tym myślimy. Oczywiście, porucznik mógł przeciągnąć przewód od inicjalizatora katapulty do wnętrza i zostać za grodzią. Ale wtedy by nie mógł kontrolować pracy systemu. Okręt eksplodowałby po piątej, góra szóstej minucie. A porucznik go przetrzymał, sam pan wie ile… Poza tym gródź była przesunięta, luk zaklinował się na amen. Jakby nawet się rozmyślił, to i tak nie mógł wrócić. Ale on się nie rozmyślił, sir. Ja tak rozumiem, że porucznik od razu wszystko sobie zaplanował, jak tylko zobaczył, że straciliśmy kontrolę nad reaktorem… Widzi pan, sir…

– Tak, tak, Ettore, słucham pana.

– Mieliśmy ogromne szczęście, że to był właśnie porucznik Werner – z błyszczącymi oczami mówił technik. – Gdyby na jego miejscu był ktoś inny… Pewnie by zaktywował wyrzut od razu, kiedy odnotował przegrzanie. A Werner świetnie się znał na taktyce walki. Oczywiście, miał pana, to jasne… No i miał swój kontrolny monitor podłączony do procesora marszowego. I Andy… czyli porucznik Werner, sir, on ze swojego posterunku patrzył, dokąd leci okręt i co się dzieje dokoła. I nam tłumaczył. A kiedy ta przeklęta bomba wybuchła, on zbladł cały, powiedział coś po rosyjsku i poszedł do reaktora. Czyli wiedział, co należy robić, żeby uratować okręt. I wiedział, że ten okręt musi zachować zdolność bojową do samego końca.

– Tak – przyznał Raszyn. – Ja go tak nauczyłem. Ech…

– Szefie, pan się domyślał od początku, jak to się skończy? – zapytał Borowski.

– Obawiam się, że tak… – Admirał zacisnął wargi i odwrócił wzrok.

– Niech się pan tak nie przejmuje. Andy wiedział, co robi. Ratował ją. – Pierwszy oficer kiwnął głową w stronę Ive, która odeszła na koniec tamy i tam mechanicznie jak robot ciskała kamyki do wody.

– Rozumiem, Jean Paul. Rozumiem, że ją uratował. A my jego nie.

– Mam już was, Rosjan, dość – powiedział Borowski i stękając, podniósł się z trawy. – Jak już wykończymy Obcych, pojadę gdzieś, gdzie was nie ma. A jak zobaczę jakiś ruski pysk, będę strzelał.

– Panie admirale, sir – znów zaczął di Lanza. – Ja właściwie… Proszę popatrzeć. To znaleźliśmy w rzeczach porucznika. To jest chyba coś dla pana.

Raszyn wyciągnął rękę i wziął zawiniątko. Był to kawałek prześcieradła gęsto zapisany czarnym grafitem.

– Tak, po rosyjsku – rzekł zdziwiony Raszyn. – Dzięki, Ettore. Jeśli znajdę tu coś dotyczącego pana, na pewno przekażę.

– Nie trzeba – pokręcił głową technik i nagle twarz mu się wykrzywiła. – Ja i tak codziennie płaczę. Jak go sobie przypomnę, to łzy… Przepraszam. Mogę odejść?

– Tak – zezwolił admirał, wpatrując się w starannie wykreślone drukowane litery. Andrew pisał starannie i wyraźnie, widocznie bez pośpiechu obmyślając każde słowo. Raszyn zaczął czytać.

Drogi Olegu Igoriewiczu! Nie wiem, kiedy otrzyma Pan mój list. Nawet jeszcze nie zdecydowałem, czy w ogóle go przekażę. To znaczy – podrzucę. Może piszę to nie tyle dla Pana, co dla siebie.

Przez dwadzieścia lat uważałem Pana za swojego nauczyciela. Oczywiście, nasze stosunki układały się różnie. Ale zawsze pamiętałem, jaką rolę odegrał Pan w moim życiu. I teraz chcę Panu za to gorąco podziękować. A przy okazji przeprosić. Ponieważ muszę odejść.

Mam nadzieję, że uda mi się położyć ten list na Pańskim biurku, kiedy rozbijemy Obcych. Wtedy nie będzie już Panu potrzebny technik Werner. A człowiek Werner musi Pana porzucić. To będzie dla mnie straszna strata, ale mogę za to winić tylko siebie. Chodzi o to, Olegu Igoriewiczu, że dostałem się do załogi „Skoczka” przy pomocy zdrady. To, co opowiadałem Panu o swoich niepowodzeniach na dole, to prawda tylko po części. Najważniejsze zataiłem. Pamięta Pan pewnie te smutne okoliczności, z których wyciągnął mnie pan na górę. Niestety, Olegu Igoriewiczu, to wszystko było zmanipulowane. Usunął Pan z pokładu sabotażystę, a zamiast niego podsunięto Panu innego. Tym razem takiego, któremu Pan ufał.

Długo by można było opowiadać, jak szantażowały mnie specsłużby. Najważniejsze, że w pewnej chwili niemal zrobiłem to, czego ode mnie chcieli.

Strasznie się zaplątałem, szefie. Zaplątałem się sam w sobie, nie rozumiałem, po co żyję. Obrzydła mi wojna. To też wykorzystały bezpieczniaki. Podsycili moją nienawiść do wojny. I okazało się, że można ją skierować również przeciwko Panu.

Ja nie zdjąłem blokad, które założył mój poprzednik, ja tylko je odłączyłem. Zdecydowałem, że zabawię się w Pana Boga, zostawiwszy sobie prawo wyboru, jaką drogą pójdę ja sam i Pan. Najpierw wydawało mi się, że tym sposobem będę mógł Pana obronić, ustrzec przed pewną zgubą, do której prowadziła wojna z Ziemianami. Na dobrą sprawę, to właśnie był hak bezpieczniaków na mnie.

Ale teraz mi się wydaje, że po prostu podświadomie chciałem się zemścić za to, że kiedyś odwrócił się Pan ode mnie. Mimo że Pan mnie nie zdradził. A ja postąpiłem jak zazdrosna dziewczyna i dokonałem podłego czynu w stosunku do Pana. Nieważne, że tylko w myślach. To i tak potworne. Niestety, nie od razu to zrozumiałem. Czasem wydaje mi się, że lepiej, gdybym w ogóle nie wszedł do Pana na pokład. Ale to paradoks – właśnie na „Paulu Atrydzie” znalazłem to, czego mi brakowało na dole.

Z nienawiści wyleczył mnie Pan i Pańska załoga. Zrozumiałem, że nie jestem sam na tym świecie. Jestem gotów iść za Panem. I – co najważniejsze – wierzyć, że Pan na pewno nigdy nie pchnie mnie do haniebnego czynu.

Dlaczego wszcząłem targi ze swym sumieniem? Pewnie to było zwyczajne tchórzostwo. I nie wiedziałem, po co żyję. Dlatego nie mogłem od razu przyznać się Panu, że prowadzę podwójną grę. A najgorsze jest to, że teraz, kiedy jestem innym człowiekiem, jeszcze trudniej jest mi o tym mówić. Nawet w liście. A prosto w oczy – po prostu się nie da. Wyobrażam sobie, jak Pan na mnie popatrzy. A Pan potrafi zabić spojrzeniem, kiedy tak naprawdę chce Pan tylko uczynić lekki wyrzut.

Kiedy spotkałem Candy, urodziłem się na nowo. Stałem się inny, wyzbyłem się złości. Jest mi dobrze. Ale właśnie dlatego nie mogę zostać w Pańskiej załodze, kiedy skończy się wojna. Przykre, bo to najlepsza załoga w moim życiu i pewnie najlepsza załoga Słonecznego. Ale nie da się inaczej. Oglądając się wstecz, rozumiem, że mojej winy nie da się niczym odkupić. Nawet jeśli Pan powie, że wszystko w porządku – ja sam sobie nigdy nie wybaczę. I to, co zrobiłem (a dokładniej, nie zrobiłem), w żadnym stopniu nie pomniejsza mojej winy wobec Pana. Nigdy nie sądziłem, że człowieka może do tego stopnia pokąsać sumienie.

Napisałem to i poczułem, że się oczyściłem. Zawsze lubiłem skarżyć się i wypłakiwać Panu, proszę o wybaczenie. Teraz mam Candy i skarżę się jej. Wie Pan, czasem mi się wydaje, że ona jest Pańską córką. Jesteście do siebie w jakiś sposób podobni. Może dlatego, że oboje – i ona, i ja – jesteśmy pana wychowankami? I to, że pokochaliśmy się, to też w jakimś stopniu zasługa Pańskiego wielkiego serca. Jaka szkoda, że nie potrafiłem wziąć od Pana tego najważniejszego – umiejętności bycia wiernym sobie. Zdradziłem siebie i popełniłem straszliwy błąd. Nie jestem w stanie o tym zapomnieć. Dlatego odchodzę.

Mam nadzieję, że Candy mnie zrozumie, jej też zamierzam zostawić list. Może zrozumie, wybaczyć nie da rady. Ona kocha flotę, kocha latanie i Pana, oczywiście. To jej życie. Życie, które ja mogłem przerwać. Proszę się o nią zatroszczyć. Wiem, że na początku będzie jej ciężko. Pewnie mógłbym nic nie mówić. Ale już dłużej nie mogę – albo zrzucę ten balast z duszy, albo zwariuję. Pamięć o moim postępku i tak już mnie doprowadza do rozpaczy. Po prostu muszę opowiedzieć najdroższym mi osobom o tym, jak ich zdradziłem.

Ale prosto w oczy… Nie mam siły.

Za wszystko trzeba płacić, tak, nauczycielu? Pan to wie. Dlatego nigdy się Pan nie mocuje z sumieniem. I nie pozwala na to innym. Wiele lat uczył mnie Pan najpierw myśleć, potem działać. Pamiętam pańską wypowiedź: „Zanim popełnisz błąd, pomyśl, czy to nie będzie fatalny błąd”. Niestety, źle opanowałem lekcję. Szkoda.

Szkoda, że Candy jest astronautą do szpiku kości. Jej miłość do mnie jest wielka, ale nie zna i nie chce znać innego życia. Nie tak dawno wyjaśniła mi to bardzo wyraziście. A ja przecież splunąłem w samo jądro tego, na czym to życie polega. Załoga to rodzina, a ja miałem za pazuchą dla niej kamień. A to, że okazał się potwornie ciężki, nie odkupi mojej winy.

Mimo wszystko jestem szczęśliwy. Dowiedziałem się, dlaczego warto żyć. Okazuje się, że to takie proste…

Tu tekst się urywał. Raszyn poobracał kawałek tkaniny w ręku, ale nie znalazł już ani słowa. Widocznie Andrew nie zdążył napisać, na czym polega sens życia. Po prostu nie zdążył.

– Proszę wziąć chusteczkę, driver – gdzieś z daleka odezwał się Borowski. – Co tam mamy?

Admirał pochwycił podany mu kwadracik miękkiego papieru, wytarł oczy, wysmarkał nos. Potem starannie złożył list i schował go za pazuchą.

– Najlepsza załoga Słonecznego… – powiedział cicho.

– To niby my? I słusznie – skinął głową Borowski. – A co jeszcze?

– Testament. – Admirał podniósł wzrok. – A wy, panowie, tego nie widzieliście. Tak?

– Znowu te rosyjskie wykrętasy – westchnął pierwszy ońcer. – Abrahamie! Wstawaj. Idziemy, brachu, na zabieg.

– I powiedzcie di Lanzie, że tego listu nie było – tonem rozkazu, w starym, dobrym Raszynowskim stylu, oświadczył dowódca. – Jean Paul, sprawdź, kto z techników coś wie, i też każ zapomnieć. Szczerze mówiąc, najchętniej zastrzeliłbym wszystkich, żeby nie było przecieku, ale chyba się starzeję…

– Zdrowieje – wyjaśnił Borowski stojącemu z wytrzeszczonymi gałami Feinowi. – Ale o co chodzi, driver? Skąd takie utajnienie? Niech pan coś powie, przynajmniej ogólnie?

– Ciebie też bym zabił… – wystękał admirał, z widocznym trudem podnosząc się i prostując.

– Będzie żył! – radośnie zawołał ZDO. – Taka jest moja diagnoza. Driver, jakże się cieszę! Bo już mnie pan wykończył tym swoim kwękaniem…

– Jeszcze cię wykończę wojowaniem – obiecał mu Raszyn. – No, walcie, woje, na swoją wieczorną lewatywkę!

– Zostawić trochę dla pana? – zakpił Borowski.

– I to dużą porcję – skinął głową dowódca, po czym pomaszerował w stronę, gdzie Ive usiadła na ciepłym od słońca betonie. – Najlepsza załoga Słonecznego… – mamrotał, idąc. – Najlepsza załoga Słonecznego… No tak, Andriej, to prawda. I ty, głupi, wcale nie byłeś w niej na ostatnim miejscu. Och, jaka szkoda…

Candy uśmiechnęła się na widok admirała. Uśmiech był delikatny, nieco jakby nie z tego świata. Raszyn usiadł obok i wbił posępne spojrzenie w wodę.

– Spakowałaś się? – zapytał. – Gdy przyleci Phil, będziesz miała mało czasu.

– Czasu… – w zamyśleniu powiedziała Ive. – Niezłą mamy ochronę przeciwpromienną, prawda?

Stary dowódca popatrzył na nią, nie rozumiejąc, co dziewczyna ma na myśli.

– Tak jest, jak jest – powiedział szybko. – Zewnętrzne poszycie trzeba będzie zedrzeć i pochować. Im prędzej, tym lepiej. Straszliwa kupa roboty, łatwiej by było cały okręt wywalić. Widziałaś, jak promieniuje?

– Ciągle myślę o Andrew – wyjaśniła Candy. – Jaką dawkę złapał, jak pan sądzi?

– Gdzie? – nerwowo mruknął admirał, odsuwając się. Oczywiście, miewał do czynienia z nerwowymi przypadkami, ale jawnych wariatów ciągle i nadal się wstydził.

Biedna dziewczyna – pomyślał. – I ciebie wojna w końcu uderzyła. Chlasnęła w najczulsze miejsce. Jaka szkoda…

– Gdzie złapał?

– W łapie – powiedziała Ive, wskazując palcem okręt. I znowu na jej twarz wypłynął uśmiech – nieśmiały, jakby pełen poczucia winy.

Raszyn odwrócił się tak gwałtownie, jak tylko pozwalało mu zdrowie. „Skoczek” wyglądał w tej chwili dość dziwnie. Zamiast mocnej opływowej rufy w tylnej części okrętu miał tam rozwinięty pąk. We wszystkie strony sterczały łapy – konsole, które jeszcze dobę temu trzymały na amen sekcję reaktora.

– Miał taki głos, kiedy się żegnał… Nie zauważył pan, szefie? Jakby szedł albo się gdzieś czołgał. Wie pan, ja dziś cały dzień przesiedziałam nad schematem okrętu. W sekcji reaktora są takie szczeliny, po których można wyjść prosto na łapy. A w samych łapach też są sztolnie…

Andrew pracował w ciężkim skafandrze – przypomniał sobie Raszyn. – Cholernie niezwrotny, ale cały z ołowiu. I co jeszcze? Termoizolacja czterowarstwowa. Egzoszkielet. Z jaką prędkością mógł się poruszać? Na uczelni robiliśmy zawody w bieganiu w takich skafandrach. Mnie się nie udało. Dobra, a szerokość sztolni kablowej w łapie? Chwila… Ciekawe, kto z nas jest większym świrem: ja czy Candy?

– Mocno się pokłóciliście? – zapytał.

– Jestem idiotka – powiedziała Ive. – Kretynka i tyle. Po prostu nie mogłam zrozumieć, że jesteśmy różni i… No i że on ma prawo być takim, jakim jest. No… A on, moim zdaniem, śmiertelnie się obraził.

– Śmiertelnie… – niczym echo powtórzył admirał, rozważając coś. – Śmiertelnie…

– Byłam głupia, ale co mam teraz zrobić, zastrzelić się?! Nie rozumiałam, że on jest taki delikatny…

– Yhy…

– Co yhyV. – wypaliła Candy, zapominając, że Raszyn jest jednak trzygwiazdkowym admirałem.

– Mówię, że chłopak zawsze szybko kumał w krytycznych sytuacjach – wyjaśnił dowódca.

Wstał, podparł się pod boki i nachmurzył. Ive również się podniosła.

– A przy tym ma po prostu zwierzęcy instynkt samozachowawczy – rozważał na głos Raszyn, nie zauważając, że mówi o Andrew już w czasie teraźniejszym.

– Aa…

– Be! – Admirał wyciągnął z kołnierza mikrofon. – A ty, Ivetto, rzeczywiście jesteś głupia jak rzadko. Gdybym to ja był twoim ojcem, sprałbym cię na kwaśne jabłko! Miałaś chłopa z bogatą przeszłością, trzeba go było chronić! A ten… Skąd on mi się zwalił na głowę, były wariat i były kryminalista! Gdzie go mam teraz szukać, co? Delikatna i czuła dusza, żeby go w te, nazad i dogłębnie!… A może się tam przekręcił? Przecież to już doba!

Candy z rękami w kieszeniach demonstracyjnie odwróciła się do niego plecami.

– Borowski! – ryknął Raszyn do mikrofonu. – Uwaga! Alert dla wszystkich, którzy mogą się poruszać! I do rufy! Przeszukać mi wszystkie zakątki, gdzie może zmieścić się człowiek! Zajrzeć do każdej dziurki! Może on stracił przytomność albo coś innego… Koniecznie popatrzcie w łapach, może tam się wala!

– Kto? – zapytał oszołomiony pierwszy oficer.

– Przecież porucznik Werner, jego mać! – wrzasnął admirał.

Przez chwilę Borowski milczał, nie dowierzając.

– To, oczywiście, nie jest moja sprawa – zaczął – ale wydaje mi się…

– Wy-ko-nać! – wyszczekał Raszyn i przełączył się na inny zakres. Wziął kilka głębokich wdechów, żeby wrócić do normy. Potem powiedział już spokojniej:

– Uspienski wzywa de Ville’a. Zgłoś się, Wiktorze. Pilna sprawa.

– Tak? – odezwał się starosta.

– Nie masz tam przypadkiem moich ludzi?

– Na razie nie spotkałem. Ale pomysł jest niezły! – ucieszył się de Ville. – Właśnie sobie pomyślałem, że się tak obijają w obozie bez zajęcia. A mnie…

– Wiktor, ja poważnie.

– Nie, chyba nie mam.

– Nikogo nie zauważyliście?

– A co, dezerterzy?

– Niezupełnie. Po prostu mógł sobie pójść na spacer pewien technik. Pamiętasz go. Andriej, taki rozczochrany, z kitką.

– I z rogami… Nie, dowódco, nie było go tu.

– A gdzie jest doktor Lloyd?

– Wczoraj wieczorem wsiadł do swojego pudła i pojechał do Nowogrodu. Stało się to nagle, jakby wpadł na jakiś pomysł. Wiadomo, uczony!

– Aha… – powiedział admirał. – Dzięki, Wiktorze.

– Da pan ludzi?

– Jacy to ludzie? Drużyna kalek. Na razie nie mogę, wszyscy chorzy. Do widzenia.

Ive z zaciśniętymi ustami spacerowała tam i z powrotem po brzegu. Radio w jej kieszeni mruczało wieloma głosami. To dyżurna wachta przyodziana w skafandry, żeby nie załapać zbędnego rentgena, przeczesywała rufę „Skoczka”.

– Nowogród… – westchnął Raszyn. – Nie pojadę. Nudzi mnie to już.

– Co znowu? – zapytała oschłym tonem Candy.

– Nie wiem. Jakieś wstrętne te miejsca.

– Sumienie dręczy? – smętnie uśmiechnęła się Ive.

– Skąd ci to przyszło do głowy? – wyszczerzył zęby dowódca. – I w ogóle kim ty jesteś, żeby pytać? Ja nie mam i nigdy nie miałem sumienia! Jestem admirałem, jasne?

Potykając się i mamrocząc coś ze złością pod nosem, pomaszerował do obozu. Przystanął jeszcze w połowie drogi i przez ramię rzucił Ive ponure spojrzenie.

– Polecisz za nim! – krzyknął. – Właśnie ty! Jak się podleczysz, od razu bierz kuter i leć! Sama go przegapiłaś, to sama teraz szukaj! Koniec! I odczepcie się ode mnie ze swoimi problemami! Zarąbaliście mnie tym! Masz, czytaj, smakuj! – Cisnął jej pod nogi gęsto zapisaną białą szmatę. – Czuły jest, patrzcie go! Nie czuły, a czub! I-dio-ta! Neuraste-nik!!!

Ive wyjęła ręce z kieszeni i rzuciła się podnosić list.

– Najlepsza załoga Słonecznego – wydzierał się nieopodal admirał. – Nędznicy! Krwiopijcy! Śmierci mojej się wam zachciało, tak?!

Candy zaczęła gładzić prześcieradło zapisane dziwnymi literami. Widziała, czuła w nich rękę Andy ego, ale co chciał powiedzieć, mogła się tylko domyślać. No i czy naprawdę chciała wiedzieć? Może lepiej było poprzestać na tym, co pamiętała, co wspólnie przeżyli na „Skoczku”, w tych najpiękniejszych chwilach jej życia. Jednak z listu mogła poznać Andrew jeszcze bliżej…

Spojrzała za odchodzącym admirałem, który mógłby odcyfrować dla niej te niemal już zapomniane znaki, ale jego postać dawno zniknęła między obozowymi namiotami. Tylko ciągle było słychać, jak wydziera się tam na podwładnych. Ive słyszała jednak, że jego głos już nie miał takiego złego brzmienia jak jeszcze przed chwilą.

– Kocham cię, Andy – powiedziała cicho, przytulając prześcieradło. Miała wrażenie, że czuje na nim zapach ukochanego, a przynajmniej chciała w to wierzyć.

Загрузка...