410

Ranek. Przez sufit —niebo jak zawsze mocne, krągłe, czerwonolice. Myślę —mniej by mnie zdziwiło, gdybym ujrzał nad głową jakieś niezwykłe, czworokątne słońce, ludzi w różnobarwnych ubraniach ze zwierzęcej sierści, kamienne, nieprzejrzyste ściany. Wynika więc z tego, że świat —nasz świat —jeszcze istnieje? Czy też to tylko siła bezwładności, generator już wyłączony, ale zębate koła jeszcze łoskocą i kręcą się —dwa obroty, trzy obroty, przy czwartym znieruchomieją…

Czy znacie ten dziwny stan? Ocknęliście się nocą, otworzyli w ciemnościach oczy i nagle czujecie —zabłądziliście, prędzej, byle prędzej —zaczynacie macać dokoła, szukać czegoś znanego, pewnego —ściany, lampki, krzesła. Tak właśnie macałem, szukałem w dzisiejszej „Gazecie Państwowej” —prędzej, byle prędzej —jest:


W dniu wczorajszym odbyły się obchody od dawna przez wszystkich oczekiwanego Dnia Jednomyślności. Po raz czterdziesty ósmy wybrano na Dobroczyńcę tego, który wielokrotnie składał dowody swojej niezłomnej mądrości. Uroczystość zakłócona została ekscesami, wywołanymi przez wrogów szczęścia, którzy tym samym odebrali sobie prawo do miana cegiełek w odnowionym wczoraj fundamencie Państwa Jedynego. Jest rzeczą dla wszystkich oczywistą, że uwzględnienie ich głosów byłoby równie niedorzeczne, co uznanie za składnik wspaniałej heroicznej symfonii —kaszlu osób chorych, przypadkiem obecnych na sali koncertowej…


O, przemądry! Czyżbyśmy jednak, mimo wszystko —byli uratowani? Rzeczywiście, cóż można przeciwstawić temu arcykryształowemu sylogizmowi?

I dalej: jeszcze dwie linijki:


Dzisiaj o godzinie 12 odbędzie się wspólne posiedzenie Urzędu Administracji, Urzędu Medycyny oraz Urzędu Opieki. W ciągu najbliższych dni spodziewane jest ogłoszenie ważnego Aktu Państwowego.


Tak, ściany jeszcze stoją —oto one —mogę ich dotknąć. I zniknęło już to dziwne wrażenie, że się zgubiłem nie wiadomo gdzie, zabłądziłem, i wcale mnie nie dziwi, że widzę niebieskie niebo, okrągłe słońce; i wszyscy —jak zwykle —wychodzą do pracy.

Szedłem przez aleję krokiem szczególnie twardym i dźwięcznym —zdawało mi się, że wszyscy tak idą. Ale otóż i skrzyżowanie, skręcam za róg i widzę: jakoś dziwnie, bokiem omijają ludzie narożnik gmachu —jakby tam pękła jakaś rura w ścianie i chlustając zimną wodą nie dawała przejść trotuarem.

Jeszcze pięć, dziesięć kroków —i mnie też oblała zimna woda, coś zachwiało mną, strąciło z trotuaru… Mniej więcej na wysokości 2 metrów —na ścianie —prostokątna kartka papieru; a na niej —niezrozumiałe, jadowicie zielone litery:


Mefi


A w dole S-owato wygięte plecy, uszy przejrzyście falujące z gniewu czy z. niepokoju. Unosząc w górę prawą rękę, lewą bezradnie wyciągnąwszy do tyłu —jak chore, złamane skrzydło —podskakiwał do góry —zerwać papierek —i nie mógł, ciut-ciut brakowało.

Pewnie każdy, kto go mijał, myślał sobie: „Jeżeli podejdę jeden jedyny spośród wszystkich —czy tamten nie pomyśli: jest winny i właśnie dlatego chce…”.

Przyznaję się: była to i moja myśl. Ale wspomniawszy, ileż to razy był on prawdziwym aniołem-stróżem, ile razy mnie ratował —zbliżyłem się śmiało, sięgnąłem ręką, zerwałem papier.

S odwrócił się, szybkie świderki we mnie, do dna, coś stamtąd wydobył. Potem uniósł lewą brew do góry, brwią wskazał ścianę, gdzie przed chwilą widniało „Mefi”. Mignął mi ogonek jego uśmiechu —ku mojemu zdziwieniu niemal pogodnego. Czemu tu się zresztą dziwić. Każdy lekarz woli wysypkę i czterdziestostopniową gorączkę od nużącej, powoli rosnącej temperatury okresu inkubacyjnego: tak czy siak przynajmniej już wiadomo, co to za choroba. Wypryski „Mefi” na ścianach to wysypka. Rozumiem jego uśmiech…[4]

Zejście do kolei podziemnej —i na nieskazitelnym szkle stopni znowu biały papier: „Mefi”. I na ścianie na dole, na ławce, na lustrze w wagonie —widocznie przyklejone w pośpiechu (niechlujnie, krzywo) —wszędzie ta sama biała, straszna wysypka!

W ciszy —wyczuwalne brzęczenie kół, jak szum rozpalonej krwi. Ktoś kogoś ujął za ramię —tamten wzdrygnął się, wypuścił teczkę pełną papierów. Z lewej strony —inny: czyta w gazecie ciągle tę samą, ciągle tę samą linijkę, a gazeta ledwie dostrzegalnie drży. I czuję, że we wszystkim —w kołach, w rękach, w gazetach, w rzęsach —puls bije coraz szybciej i może już dzisiaj, kiedy razem z I znajdę się tam —będzie 39, 40, 41 stopni —oznaczonych na termometrze czarną kreską…

Na pochylni —taka sama cisza, brzęcząca dalekim, niewidzialnym śmigłem. Maszyny w pochmurnym milczeniu. I tylko dźwigi, ledwie słyszalnie —suną, pochylają się, chwytają w kleszcze błękitne bryły zamrożonego powietrza i ładują je do bocznych zbiorników Integralu: szykujemy go już do próbnego lotu.

— No jak: za tydzień skończymy załadunek?

To ja —do drugiego Konstruktora. Jego twarz —fajans wymalowany słodko w modre, delikatne różowe kwiatuszki (oczy, usta), ale dzisiaj jakoś to wszystko wyblakłe, zatarte. Liczyliśmy głośno, ale nagle w pół słowa utknąłem, stanąłem z rozdziawionymi ustami: wysoko pod kopułą, na uniesionej przez dźwig błękitnej bryle —ledwie widoczny biały kwadracik —naklejony papierek. Aż się cały zatrząsłem —może ze śmiechu —tak, sam słyszałem, jak się śmieję (znacie to uczucie, kiedy sami słyszycie własny śmiech?).

— No, nie, słuchajcie —powiedziałem. —Wyobraźcie sobie, że siedzicie w starożytnym aeroplanie, na wysokościomierzu 5000 metrów, złamało się skrzydło, fikacie kozła —i w dół, a po drodze liczycie: „Jutro —od 12 do 2… od 2 do 6… o 6 obiad…”. Przecież to śmiechu warte, nie? A my tu właśnie tak!

Modre kwiatuszki poruszają się, wytrzeszczają. Co by się działo, gdybym był ze szkła i tamten widział, że za 3-4 godziny…

Загрузка...