Cień dziewczyny usiadł i przeciągnął się z brzękiem widmowej biżuterii. Spostrzegła Morta i pokłoniła się.

— Panie…

NIE JESTEM NICZYIM PANEM, przerwał jej. BIEGNIJ TERAZ TAM, GDZIE WIERZYSZ, ŻE SIĘ UDAJESZ.

— Zostanę konkubiną na niebiańskim dworze króla Zetesphuta, który przez wieczność będzie żył wśród gwiazd — oświadczyła stanowczo.

— Wcale nie musisz — wtrąciła gniewnie Ysabell. Dziewczyna spojrzała na nią, szeroko otwierając oczy.

— Ależ muszę. Tego zostałam nauczona — oświadczyła, rozwiewając się z wolna. — Jak dotąd byłam jedynie pokojową.

Zniknęła. Ysabell z głęboką dezaprobatą wpatrywała się w miejsce, które przed chwilą zajmowała.

— Coś podobnego — powiedziała. A potem: — Widziałeś, co ona miała na sobie?

WYJDŹMY STĄD.

— Przecież to nie może być prawda o tym królu Jakmutam mieszkającym wśród gwiazd — mruczała, kiedy wyszukiwali drogę przez zastawioną sprzętami komorę. — Tam w górze nic nie ma, tylko pusta przestrzeń.

TRUDNO TO WYTŁUMACZYĆ, powiedział Mort. BĘDZIE MIESZKAŁ WŚRÓD GWIAZD WE WŁASNYM UMYŚLE.

— Z niewolnikami?

JEŚLI ZA NIEWOLNIKÓW SIĘ UWAŻAJĄ.

— To niesprawiedliwe.

NIE MA SPRAWIEDLIWOŚCI. TYLKO MY.

Ruszyli z powrotem między szeregami oczekujących potworów, aż prawie biegłem wypadli na nocne powietrze pustyni. Ysabell oparła się o szorstkie kamienie piramidy i dyszała ciężko.

Mort nie dyszał.

W ogóle nie oddychał.

ZABIORĘ CIĘ TAM, GDZIE ZECHCESZ, rzekł. A POTEM MUSZĘ CIĘ ZOSTAWIĆ.

— Myślałam, że chcesz ratować księżniczkę! Mort pokręcił głową.

NIE MAM WYBORU. WYBÓR NIE ISTNIEJE.

Podbiegła i chwyciła go za ramię, gdy odwrócił się do czekającego Pimpusia. Delikatnie odsunął jej dłoń.

ZAKOŃCZYŁEM SWOJE NAUKI.

— Tylko to sobie wyobrażasz! — wykrzyknęła Ysabell. — Jesteś tym, za kogo się uważasz!

Zatrzymała się nagle i spojrzała pod nogi. Piasek wokół stóp Morta zaczął wirować i podrywać się małymi fontannami.

Powietrze stało się naelektryzowane, gęste i oleiste. Mort zaniepokoił się.

KTOŚ DOKONUJE RYTUAŁU ASH…

Moc z niebios uderzyła jak młot i wyryła krater na piasku. Zabrzmiało niskie brzęczenie, rozszedł się zapach rozgrzanej cyny.

Mort rozejrzał się dookoła pośród pędzących tumanów piasku. Obracał się jak we śnie, samotny w spokojnym oku cyklonu. Błyskawice przeszywały wirującą chmurę. W głębi własnego umysłu walczył, by wyrwać się na wolność, lecz coś pochwyciło go mocno i nie bardziej mógł się temu opierać, niż igła kompasu może ignorować przymus wskazywania Osi.

I wreszcie znalazł to, czego szukał. Było to przejście obramowane oktarynowym blaskiem, prowadzące do krótkiego tunelu. Na drugim końcu stały jakieś postacie i przyzywały go.

PRZYBYWAM, rzekł.

Odwrócił się i nagle usłyszał za sobą jakiś hałas: sto czterdzieści funtów młodego kobiecego ciała trafiło go prosto w pierś i powaliło na ziemię.

Wylądował na plecach. Ysabell uklękła mu na piersi i z determinacją przytrzymywała za ramiona.

PUŚĆ MNIE, zaintonował. ZOSTAŁEM WEZWANY.

— Nie ty, idioto!

Spojrzała w niebieskie, pozbawione źrenic oczy. Miała wrażenie, że patrzy w głąb zbliżającego się pędem tunelu.

Mort wygiął kark i wykrzyknął klątwę tak starożytną i groźną, że w silnym polu magicznym przybrała formę materialną, machnęła skórzastymi skrzydłami i odleciała w mrok. Niewielka burza z piorunami rozszalała się nad piaskowymi wydmami.

Jego wzrok przyciągał jej spojrzenie. Odwróciła głowę, nim runęła niczym kamień w studnię zbudowaną z błękitnego światła.

NAKAZUJĘ CI!

Głosem Morta można by wiercić otwory W skale.

— Ojciec od lat próbował ze mną takiego tonu — odparła spokojnie. — Zwykle kiedy chciał, żebym posprzątała swój pokój. I też mu się nie udało.

Mort wykrzyknął kolejną klątwę, która zaraz odfrunęła, i spróbował zagrzebać się w piasku.

TEN BÓL…

— Istnieje tylko w twojej głowie — oświadczyła, stawiając opór sile, która ciągnęła ich w stronę migotliwej bramy- — Nie jesteś Śmiercią. Jesteś tylko Mortem. Jesteś tym, za kogo cię uważam.

W centrum rozmytego błękitu jego oczy byty dwoma piwnymi kropkami, powiększającymi się z prędkością spojrzenia.

Wicher wokół nich dmuchnął mocniej i zawył. Mort krzyknął.


* * *

Rytuał AshkEnte, najkrócej mówiąc, przywołuje i poskramia Śmierć. Studenci tajników okultyzmu wiedzą, że można go przeprowadzić z pomocą prostej inkantacji, trzech kawałków drewna i czterech centymetrów sześciennych mysiej krwi. Jednak żaden mag wart swego szpiczastego kapelusza nawet by nie pomyślał o czynieniu czegoś tak mało imponującego. W głębi serca wie bowiem, że jeśli zaklęcie nie wymaga grubych żółtych świec, masy rzadkich kadzideł, kręgów na podłodze wyrysowanych kredą w ośmiu różnych kolorach i paru bulgoczących dookoła kociołków, to nawet nie warto go rozważać.

Ośmiu magów stało na wierzchołkach wielkiego ceremonialnego oktogramu. Kołysali się i nucili, wyciągając ręce na boki tak, by dotykać czubków palców sąsiadów.

Coś jednak nie szło jak powinno. Owszem, mgła uformowała się w samym środku żywego oktogramu, ale falowała i kłębiła się zamiast ogniskować w wyraźny kształt.

— Więcej mocy! — zawołał Albert. — Dajcie więcej mocy!

Jakaś postać pojawiła się nagle wśród dymu: w czarnej szacie i z jaśniejącym mieczem w ręku. Albert zaklął, gdy na moment dostrzegł bladą twarz pod kapturem: nie była dostatecznie blada.

— Nie! — wrzasnął, wskoczył do oktogramu i zaczął odpychać migotliwy kształt. — Nie ty, nie ty…

Zaś w dalekim Tsorcie Ysabell zapomniała, że jest damą, zacisnęła pięść, przymknęła oczy i trafiła Morta prosto w szczękę. Świat wokół niej eksplodował…

W kuchni Najlepszych Żeberek Hargi patelnia upadła na posadzkę, a przestraszone koty rzuciły się do drzwi…

W głównym holu Niewidocznego Uniwersytetu wszystko wydarzyło się jednocześnie[9].

Straszliwa energia, jaką magowie oddziaływali na krainę cieni, znalazła nagle obiekt. Niby oporny korek z flaszki, niby kropla ostrego keczupu z przechylonej butelki Nieskończoności, Śmierć wylądował pośrodku oktogramu i zaklął.

Albert zbyt późno zdał sobie sprawę, że znajduje się wewnątrz czarodziejskiej figury. Skoczył do brzegu, jednak kościste palce schwyciły go za kraj szaty.

Ci magowie, którzy wciąż jeszcze stali na nogach i byli przytomni, z pewnym zdziwieniem zauważyli, że Śmierć ma na sobie fartuch i trzyma w ręku małego kotka.

— Dlaczego musiałeś WSZYSTKO ZEPSUĆ?

— Wszystko zepsuć? A widziałeś, co narobił ten chłopak? — burknął Albert, nadal próbując wydostać się na zewnątrz pierścienia.

Śmierć podniósł czaszkę i wciągnął powietrze.

Dźwięk przeszył inne odgłosy w holu i zmusił je do zamilknięcia.

Był to dźwięk, jaki słyszy się na mrocznych granicach snów, dźwięk, od którego człowiek budzi się mokry z przerażenia. Był obwąchiwaniem drzwi grozy. Był jak sapanie jeża, ale takiego, który wyskakuje z przydrożnych rowów i miażdży ciężarówki. Był to głos, którego nikt nie chciałby usłyszeć po raz drugi; nie chciałby usłyszeć nawet po raz pierwszy.

Śmierć wyprostował się wolno.

CZY TAK ODPŁACA MI ZA DOBROĆ? KRADNIE MI CÓRKĘ, OBRAŻA MOJEGO SŁUGĘ I DLA OSOBISTEGO KAPRYSU NARAŻA SAMĄ OSNOWĘ RZECZYWISTOŚCI? OCH, GŁUPI, GŁUPI! ZA DŁUGO JUŻ BYŁEM GŁUPI!

— Panie, gdybyś był tak dobry i zechciał puścić mój płaszcz… — poprosił Albert. Magowie zauważyli, że w jego głosie zabrzmiała błagalna nuta, której tam wcześniej nie było.

Śmierć nie zwracał na niego uwagi. Ze stukiem pstryknął palcami i fartuch na jego biodrach wybuchnął płomieniem. Kodaka jednak bardzo delikatnie postawił na podłodze i odsunął stopą na bok.

CZY NIE DAŁEM MU WSPANIAŁYCH MOŻLIWOŚCI?

— Tak, panie, ale teraz, kiedy już zrozumiałeś…

PRAKTYKI? PERSPEKTYWY KARIERY? MOŻLIWOŚCI AWANSU? PEWNOŚCI ZATRUDNIENIA?

— Istotnie, ale gdybyś zechciał puścić…

Zmiana w głosie Alberta była całkowita. Trąby rozkazu zmieniły się w piszczałki prośby. Był wyraźnie przerażony, zdołał jednak pochwycić spojrzenie Rincewinda.

— Moja laska! — syknął. — Rzuć mi laskę! Dopóki stoi wewnątrz kręgu, nie jest niezwyciężony! Podaj mi laskę, a zdołam się wyrwać!

— Słucham? — spytał Rincewind.

OCH, MOJA TO WINA, ŻE PODDAŁEM SIĘ SŁABOŚCIOM TEGO, CO Z BRAKU LEPSZEGO SŁOWA NAZWĘ CIAŁEM!

— Moja laska, idioto! Daj laskę! — bełkotał Albert.

— Słucham?

SŁUSZNIE UCZYNIŁEŚ, SŁUGO, ŻE PRZYWOŁAŁEŚ MNIE DO ROZSĄDKU, rzekł Śmierć. NIE TRAĆMY CZASU.

— Moja la…!

Nastąpiła implozja i gwałtowny podmuch. Płomyki świec na moment wyciągnęły się niby ogniste linie, po czym zgasły. Minęło nieco czasu. Gdzieś znad podłogi rozległ się głos kwestora:

— To bardzo brzydko, Rincewindzie. Jak mogłeś w takiej chwili zgubić jego laskę? Przypomnij mi kiedyś, żebym cię surowo ukarał. Czy ktoś mógłby zapalić światło?

— Nie wiem, co się z nią stało! Stała tu, oparta o kolumnę, i nagle…

— Uuk.

— Aha… — rzekł Rincewind.

— Dodatkowa porcja bananów dla małpy — zdecydował kwestor. Błysnęła zapałka i komuś udało się zapalić świecę. Magowie podnosili się z podłogi.

— To była lekcja dla nas wszystkich — mówił dalej kwestor, strzepując z szaty kurz i krople zastygłego wosku. Podniósł głowę, spodziewając się znowu zobaczyć na postumencie statuę Alberta Malicha.

— Najwyraźniej nawet posągi mogą się poczuć urażone — stwierdził. — Ja sam pamiętam, że na pierwszym roku wypisałem swoje imię na… zresztą mniejsza z tym. Do rzeczy. Tu i teraz proponuję, żeby ufundować nowy pomnik.

Odpowiedziała mu martwa cisza.

— Powiedzmy, jego dokładny wizerunek odlany ze złota. Odpowiednio zdobiony klejnotami, należnymi naszemu wspaniałemu założycielowi — mówił dalej niezrażony. — A żeby nie dopuścić, by studenci w jakikolwiek sposób bezcześcili posąg, proponuję ustawić go w najgłębszej piwnicy — kontynuował. — I zamknąć drzwi — dodał jeszcze.

Magowie wyraźnie poweseleli.

— I wyrzucić klucz? — upewnił się Rincewind.

— I zaspawać drzwi — odparł kwestor. Właśnie pomyślał o Załatanym Bębnie. A za chwilę przypomniał sobie o ćwiczeniach fizycznych. -A potem zamurować wejście — rzekł z mocą.

Rozległy się oklaski.

— I wyrzucić murarza! — zachichotał radośnie Rincewind. Zaczynało mu się to podobać.

Kwestor zmarszczył brwi.

— Nie należy przesadzać — upomniał.


* * *

W ciszy nocy większa niż inne wydma wybrzuszyła się wolno i opadła, odsłaniając Pimpusia. Wydmuchiwał piasek z nozdrzy i potrząsał grzywą.

Mort otworzył oczy.

Powinno istnieć słowo określające tę krótką chwilę tuż po przebudzeniu, gdy umysł wypełnia ciepłe, różowe nic. Człowiek leży sobie całkowicie bezmyślnie, świadom jedynie narastającego podejrzenia, że — niczym skarpeta wypełniona mokrym piaskiem w ciemnym zaułku — zbliżają się ku niemu wspomnienia, bez których doskonale mógłby się obejść, a z których wynika, iż jedynym, co czyni przyszłość bardziej znośną jest pewność, że będzie ona raczej krótka.

Mort usiadł i przytrzymał rękami głowę, żeby się nie odkręciła. Wzgórek obok poruszył się i Ysabell usiadła z wysiłkiem. Miała piasek we włosach i twarz brudną od pyłu piramid. Niektóre kosmyki włosów były przypalone na końcach. Dziewczyna patrzyła tępo na Morta.

— Uderzyłaś mnie? — zapytał, delikatnie masując szczękę.

— Tak.

— Aha.

Spojrzał w niebo, jakby mogło mu coś przypomnieć. Miał gdzieś dotrzeć i to wkrótce, pomyślał niewyraźnie. A potem jeszcze coś przyszło mu do głowy.

— Dziękuję — powiedział.

— Zawsze do usług. — Ysabell wstała i spróbowała usunąć z sukienki brud i pajęczyny.

— Mamy ratować tę twoją księżniczkę? — spytała obojętnie.

Osobista, wewnętrzna rzeczywistość Morta wyrwała się na powierzchnię świadomości. Poderwał się ze zduszonym krzykiem, popatrzył na eksplodujące pod powiekami błękitne fajerwerki i opadł z powrotem. Ysabell chwyciła go pod pachy i postawia na nogi.

— Zejdźmy nad rzekę — zaproponowała. — Oboje powinniśmy się czegoś napić.

— Co się ze mną działo?

Wzruszyła ramionami jak najlepiej potrafiła, jednocześnie podtrzymując go.

— Ktoś przeprowadził Rytuał AshkEnte. Ojciec tego nie cierpi. Mówi, że zawsze go przywołują w najmniej odpowiednim momencie.

Ta… ta część ciebie, która była Śmiercią, podążyła za wezwaniem, a ty zostałeś. Tak myślę. Przynajmniej odzyskałeś własny głos.

— Która godzina?

— Mówiłeś, że kiedy kapłani zamykają piramidę?

Mort wytężył załzawione oczy. Rzeczywiście, pod królewskim grobowcem czyjeś dłonie pracowały przy wejściu w świetle pochodni. Już wkrótce, zgodnie z legendą, strażnicy ożyją ł podejmą nieskończoną wartę.

Wiedział, że tak się stanie. Pamiętał tę wiedzę. Pamiętał swój umysł zimny jak lód i bezgraniczny jak nocne niebo. Pamiętał, jak został powołany do istnienia w chwili, gdy ożyła pierwsza istota, i pewność, że żyć będzie, dopóki ostatnia istota we wszechświecie nie odejdzie po swą nagrodę. A wtedy jemu pozostanie — mówiąc metaforycznie — ustawienie krzeseł i zgaszenie światła.

I pamiętał samotność.

— Nie opuszczaj mnie — poprosił.

— Jestem przy tobie — odparła. — Dopóki mnie potrzebujesz.

— Już północ — mruknął zniechęcony. Osunął się na brzeg Tsort i zanurzył głowę w wodzie.

Obok, z dźwiękiem opróżnianej wanny, Pimpuś także zaspokajał pragnienie.

— To znaczy, że już za późno?

— Tak.

— Przykro mi. Chciałabym, żeby był jakiś sposób.

— Nie ma.

— Przynajmniej dotrzymałeś słowa danego Albertowi.

— Tak — westchnął z goryczą Mort. — Przynajmniej tyle.

Prawie z jednego końca Dysku na drugi…

Powinno istnieć słowo określające mikroskopijną iskierkę nadziei, którą człowiek boi się dostrzec w lęku, że samo spojrzenie ją zgasi, jak przy próbie obejrzenia fotonu. Może tylko czekać przy niej, patrzeć obok niej, patrzeć poza nią, aż stanie się dość mocna, by zaistnieć realnie.

Podniósł mokrą głowę i spojrzał w stronę horyzontu. Usiłował sobie wyobrazić wielki model Dysku w gabinecie Śmierci. I to w taki sposób, by wszechświat nie odgadł, co właściwie rozważa.

W takich chwilach przyczynowość wydaje się zawieszona w tak delikatniej równowadze, że nawet zbyt głośne myślenie może ją zakłócić.

Zorientował się w kierunkach według wąskich pasm Zorzy Osiowej i w natchnieniu odgadł, że Sto Lat leży… tam…

— Północ — oświadczył głośno.

— Już po północy — poprawiła Ysabell.

Mort wstał, starając się, by radość nie promieniowała z jego twarzy jak światło morskiej latarni. Chwycił Pimpusia za uzdę.

— Chodź — rzekł. — Nie mamy czasu.

— O czym ty mówisz?

Mort sięgnął w dół i chciał ją wciągnąć na grzbiet wierzchowca. Pomysł był niezły, ale w rezultacie to ona niemal zrzuciła go z siodła. Podtrzymała go lekko i wspięła się sama. Pimpuś podrobił w bok, wyczuwając gorączkowe podniecenie Morta. Parsknął i tupnął kopytem o piach.

— Pytałam, o czym ty mówisz?

Mort zawrócił, kierując rumaka w stronę dalekiego lśnienia zachodzącego słońca.

— O prędkości mroku — wyjaśnił.


* * *

Cutwell wysunął głowę nad zamkowymi blankami i jęknął. Powierzchnia styku znajdowała się o jedną przecznicę stąd, wyraźnie widoczna w paśmie oktaryny. Nie musiał sobie wyobrażać trzasków. Słyszał je wyraźnie: paskudne jak brzęczenie pracującej piły. To stochastyczne cząstki prawdopodobieństwa uderzały w powierzchnię złącza i oddawały energię w postaci dźwięku. Styk przesuwał się naprzód, pochłaniając chorągwie, pochodnie i oczekujące tłumy, a pozostawiając jedynie ciemne ulice. Gdzieś tam, pomyślał Cutwell, śpię smacznie we własnym łóżku i nic z tego się nie wydarzyło. Zazdroszczę sobie.

Odwrócił się, zszedł po drabinie na dziedziniec i ruszył do głównego holu. Poły szaty plątały mu się wokół kostek. Wsunął się do wnętrza przez małą furtkę w wielkich wrotach i nakazał strażnikom ją zamknąć. Potem uniósł szatę i pospieszył bocznym korytarzem, by goście go nie zauważyli.

Wypełniona dygnitarzami z Równiny Sto sala błyszczała płomykami tysięcy świec. Wszyscy byli trochę niepewni, po co właściwie tu przyszli. Oczywiście, był też słoń.

To właśnie słoń przekonał Cutwella, że nieodwołalnie opuścił ścieżkę zdrowego rozsądku. Jednak parę godzin temu wydawał się całkiem dobrym rozwiązaniem. Wtedy, załamany słabym wzrokiem najwyższego kapłana, przypomniał sobie, że tartak na skraju miasta wykorzystuje taką bestię dla przenoszenia ciężkich ładunków. Słoń był stary, miał artretyzm i porywczy temperament, jednak jako zwierzę ofiarne dysponował również bardzo ważną zaletą: najwyższy kapłan powinien go zauważyć.

Pół tuzina gwardzistów nerwowo starało się utrzymać stwora w miejscu. Tymczasem w powolnym mózgu słonia zaczynało świtać, że powinien się teraz znajdować w znajomej stajni, zaopatrzony obficie w siano i wodę, i czas, by śnić o gorących dniach na oliwkowozielonych równinach Klatchu. Zaczynał się niepokoić.

Wkrótce stanie się jasne, że istniała jeszcze inna przyczyna nerwowości zwierza. W przedkoronacyjnym zamieszaniu jego trąba znalazła ceremonialny kielich, zawierający garniec mocnego wina. Wessała sporą jego część. Dziwnie porywające obrazy zaczynały wykwitać przed maleńkimi oczkami stwora: wizerunki wyrwanych z korzeniami baobabów, walk godowych z innymi samcami, wspaniałych stampedo przez tubylcze wioski i innych, na wpół zapomnianych rozkoszy. Już niedługo zacznie widzieć różowych ludzi.

Na szczęście Cutwell nie miał o tym pojęcia. Pochwycił spojrzenie asystenta najwyższego kapłana — bystrego młodego człowieka, który przewidująco zaopatrzył się w długi gumowy fartuch i gumowe buty — i dał znak do rozpoczęcia ceremonii.

Potem szybko przemknął do pomieszczenia, gdzie kapłani przebierali się w urzędowe stroje. Wciągnął na siebie specjalną, ceremonialną szatę, którą przygotowała dla niego pałacowa szwaczka. Sięgając głęboko do swych zapasów koronek, cekinów i złotych nici stworzyła dzieło tak porażająco krzykliwe, że nawet arcyrektor Niewidocznego Uniwersytetu nie wstydziłby się go nosić Cutwell pozwolił sobie na pięć sekund podziwiania się w lustrze, po czym wbił na głowę szpiczasty kapelusz i pomknął do drzwi. Wyhamował przed progiem i przekroczył go dostojnym krokiem, jaki przystoi osobie na stanowisku.

Stanął u boku najwyższego kapłana w chwili, gdy Keli ruszyła główną nawą w otoczeniu druhen, uwijających się wokół niej jak holowniki wokół liniowca.

Mimo dziedzicznej sukni wyglądała pięknie, uznał Cutwell. Było w niej coś takiego, co… Zacisnął zęby i spróbował skoncentrować uwagę na sprawach bezpieczeństwa. Ustawił strażników w kluczowych punktach sali na wypadek, gdyby diuk Sto Helit próbował w ostatniej chwili zmienić kolejność następstwa tronu. Pamiętał, żeby nie spuszczać oka z samego arystokraty, siedzącego teraz w pierwszym rzędzie, z dziwnie błogim uśmiechem na twarzy.

Diuk spojrzał magowi w oczy i Cutwell szybko odwrócił głowę.

Najwyższy kapłan wzniósł ręce, nakazując ciszę. Cutwell przysunął się do niego dyskretnie. Starzec zwrócił twarz w stronę Osi i drżącym głosem rozpoczął inwokację do bogów.

Cutwell bezwiednie powrócił spojrzeniem do diuka.

— Wysłuchajcie mnie, mm… bogowie…

Czyżby Sto Helit wpatrywał się w pełne nietoperzy cienie pod krokwiami sklepienia?

— …usłysz mnie, o Ślepy Io o stu Oczach; usłysz mnie, Wielki Offlerze o Paszczy Nawiedzanej przez Ptaki; usłysz mnie, Litościwy Losie; usłysz mnie, Zimne, mhm… Przeznaczenie; usłysz mnie, Siedmioręki Sęku; usłysz mnie, Hoki z Puszczy; usłysz mnie…

Z tępą zgrozą Cutwell uświadomił sobie, że stary dureń zamierza — wbrew wyraźnym instrukcjom — wspomnieć o każdym. Na Dysku znano ponad dziewięciuset bogów, a uczeni teologowie co roku odkrywali nowych. To może zająć parę godzin. Zebrani zaczynali już nerwowo przebierać nogami.

Keli stała przed ołtarzem z wyrazem furii na twarzy. Cutwell bez żadnego widocznego efektu szturchnął najwyższego kapłana pod żebro. Potem wściekle poruszył brwiami w stronę młodego akolity.

— Powstrzymaj go! — syknął. — Nie mamy czasu!

— Bogowie będą niezadowoleni…

— Nie tak bardzo jak ja, a ja jestem bliżej!

Akolita przyjrzał się twarzy Cutwella i uznał, że później wszystko bogom wytłumaczy. Puknął najwyższego kapłana w ramię i zaszeptał mu coś do ucha.

— Steikhegelu, boże odosobnionych obór, usłysz mnie; i… Słucham? Co? Mru mru mru.

— To całkiem… nieregulaminowe. No dobrze, przejdziemy od razu do, hm, Recytacji Genealogii.

Mru mru mru.

Najwyższy kapłan spojrzał groźnie na Cutwella, a w każdym razie na miejsce, gdzie jego zdaniem Cutwell się znajdował.

— Niech już będzie. Mhm… Przygotujcie kadzidło i olejki dla Wyznania Poczwórnej Ścieżki. Mru mru mru. Najwyższy kapłan spochmurniał.

— Domyślam się, że… mhm, krótka modlitwa też jest wykluczona? — zapytał kwaśno.

— Jeśli pewne osoby nie zaczną się spieszyć — zauważyła uprzejmie Keli — to będą kłopoty. Mru mru.

— Sam już nie wiem — rzekł najwyższy kapłan. — Równie dobrze ludzie mogą zupełnie się nie przejmować… mhm, ceremoniami religijnymi. Sprowadźcie zatem tego piekielnego słonia.

Akolita zerknął nerwowo na Cutwella i machnął na gwardzistów. Kiedy krzykami i zaostrzonymi kijami popędzali zataczające się lekko zwierzę, młody kapłan przysunął się do maga i wcisnął mu coś do rąk.

Cutwell spojrzał: trzymał wodoszczelny kapelusz.

— Czy to konieczne?

— Jest bardzo pobożny — wyjaśnił akolita. — Przydałaby się rurka do oddychania.

Słoń dotarł do ołtarza i bez większych oporów pozwolił się zmusić do uklęknięcia. Czknął.

— No więc, gdzie on jest? — warknął najwyższy kapłan. — Kończmy już tę… mhm, farsę!

Mru mru, zaszeptał akolita. Najwyższy kapłan ponuro skinął głową, chwycił białą rękojeść noża ofiarnego i oburącz uniósł go nad głową. Cała sala patrzyła wstrzymując oddech. Kapłan opuścił nóż.

— Gdzie przede mną? Mru mru.

— Z całą pewnością nie potrzebuję twojej pomocy, mój chłopcze. Składałem ofiary od dziecka po starca… znaczy, od kobiety po zwierzęta — Już od siedemdziesięciu lat, a kiedy nie zdołam już utrzymać… mm, noża, możesz ułożyć mnie do snu łopatą.

Wziął szeroki zamach i uderzył. Czystym przypadkiem nóż lekko skaleczył słoniowi trąbę.

Zwierzę przebudziło się z przyjemnego otępienia i wspomnień. Akolita ze zgrozą spojrzał w parę maleńkich przekrwionych oczu, zezujących wzdłuż zranionej trąby. I jednym skokiem przesadził ołtarz.

Słoń był wściekły. Strumień niewyraźnych, niepokojących wspomnień zalał obolały łeb: obrazy płomieni, krzyki, ludzie z siatkami, klatkami i dzidami, a potem zbyt wiele lat przenoszenia ciężkich pni. Uderzył trąbą o kamienną płytę ołtarza i ku swemu niejakiemu zdumieniu rozbił ją na połowy. Kłami wyrzucił obie części w powietrze, bez rezultatu spróbował wyrwać z korzeniami kamienną kolumnę, po czym — czując nagłą potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza — pogalopował artretycznie przez salę.

Z rozpędem uderzył we wrota. Krew wrzała mu wspomnieniem stada i bulgotała alkoholem. Wrota wypadły z zawiasów. Wciąż niósł na szyi ich szkielet, gdy zataczając się pokonał dziedziniec, wyłamał zewnętrzną bramę, czknął, pognał dudniąc przez śpiące miasto i wciąż jeszcze wolno przyspieszał, kiedy wyczuł w nocnej bryzie zapach dalekiego, mrocznego kontynentu Klatch. Podniósł ogon i podążył za odwiecznym zewem ojczyzny.

W sali unosił się kurz, rozlegały się krzyki i panował chaos. Cutwell zsunął kapelusz z oczu i stanął na czworakach.

— Dziękuję ci — odezwała się Keli, która leżała pod nim. — A dlaczego właściwie na mnie skoczyłeś?

— Moim pierwszym odruchem było chronić Waszą Królewską Mość.

— Owszem, zapewne był to odruch, ale… — Chciała powiedzieć, że może słoń byłby lżejszy, ale powstrzymał ją widok jego okrągłej, poważnej, nieco zarumienionej twarzy. — Później o tym porozmawiamy- rzekła. Usiadła i otrzepała się z kurzu. — A tymczasem sądzę, że zrezygnujemy z ofiary. Nie jestem jeszcze Waszą Królewską Mością, zaledwie Waszą Wysokością, więc gdyby ktoś podał mi koronę…

Za nimi brzęknął bezpiecznik kuszy.

— Mag wyciągnie ręce, żebym je widział — zażądał diuk.

Cutwell podniósł się i odwrócił powoli. Za diukiem stało pół tuzina wielkich, ponurych mężczyzn. Był to ten typ ludzi, których jedynym celem w życiu jest stać groźnie za takimi jak diuk. Mieli tuzin wielkich, ponurych kusz, których jedynym celem jest wyglądać, jakby zaraz miały wystrzelić.

Księżniczka poderwała się na nogi i rzuciła na wuja. Zatrzymał ją Cutwell.

— Nie — rzucił cicho. — To nie jest taki człowiek, który wiąże człowieka w piwnicy, zostawiając zaledwie dość czasu, by myszy przegryzły sznury zanim wzbierze woda. To taki człowiek, który zabija od razu i na miejscu.

Diuk skłonił się.

— Można zaprawdę powiedzieć, że przemówili bogowie — oświadczył. — Najwyraźniej księżniczka zginęła tragicznie, zdeptana przez rozjuszonego słonia. Lud będzie rozpaczał. Osobiście zarządzę tydzień żałoby.

— Nie zrobisz tego! Wszyscy tu widzieli… — zaczęła, księżniczka niemal płacząc.

Cutwell pokręcił głową. Zauważył, że gwardziści chodzą wśród tłumu oszołomionych gości.

— Nie widzieli — stwierdził. — Byłabyś zdumiona wiedząc, jak doskonale nie widzieli. Zwłaszcza kiedy się dowiedzą, że zdeptanie przez rozjuszonego słonia może być zakaźne. Można na to umrzeć nawet we własnym łóżku.

Diuk zaśmiał się uprzejmie.

— Jesteś całkiem inteligentny jak na maga — pochwalił. — Proponuję zatem tylko wygnanie…

— Nie uda ci się — oświadczył Cutwell. Zastanowił się chwilę i dodał: — To znaczy prawdopodobnie ci się uda, ale będziesz miał wyrzuty sumienia na łożu śmierci i zaczniesz żałować…

Urwał nagle i rozdziawił usta. Diuk obejrzał się, by sprawdzić, na co patrzy.

— No co, magu? Co zobaczyłeś?

— Nie uda ci się — oświadczył histerycznym tonem Cutwell. — Nawet cię tu nie będzie. Okaże się, że to się nigdy nie wydarzyło. Rozumiecie?

— Uważajcie na jego ręce — polecił diuk. — Jeśli ruszy choćby palcami, zastrzelcie oboje.

Rozejrzał się trochę niespokojnie. Mag mówił chyba szczerze. Oczywiście, podobno magowie widują rzeczy, których nie ma…

— Nie ma nawet znaczenia, czy mnie zabijecie — bełkotał Cutwell. — Ponieważ jutro zbudzę się we własnym łóżku, a to wszystko nigdy się nie zdarzy. Przeszło już przez ścianę!


* * *

Noc sunęła po Dysku. Oczywiście, zawsze tu była, przyczajona w cieniach, zagłębieniach i piwnicach. Jednak gdy powolne światło dnia dryfowało za słońcem, kałuże i jeziora nocy rozlewały się, stykały i łączyły.

Światło na Dysku porusza się wolno z powodu niezwykle silnego pola magicznego. Światło na Dysku nie przypomina światła gdziekolwiek indziej. Jest bardziej dojrzałe, widziało już to i owo, więc wie, że nie warto się nigdzie spieszyć. Wie, że jakkolwiek szybko pomknie, ciemność zawsze dotrze na miejsce pierwsza. Dlatego się nie przejmuje.

Północ szybowała nad ziemią niby aksamitny nietoperz. A szybszy od północy gnał za nią Pimpuś jak maleńka iskierka na ciemnym de nocnego nieba Dysku. Płomienie strzelały mu spod kopyt. Mięśnie poruszały się pod lśniącą skórą jak węże w oleju.

Pędzili w milczeniu. Ysabell wyjęła rękę spod ramienia Morta i przyglądała się migoczącym na czubkach palców iskrom we wszystkich ośmiu kolorach tęczy. Maleńkie, trzeszczące węże światła spływały jej z ramienia i odrywały się od końców włosów.

Mort sprowadził wierzchowca niżej, porzucając wrzącą barierę chmur, ciągnącą się na całe mile za nimi.

— Teraz wiem, że tracę rozum — mruknął.

— Dlaczego?

— Przed chwilą zobaczyłem w dole słonia. Ojej, popatrz, przed nami już widać Sto Lat.

Ysabell spojrzała mu przez ramię na daleką poświatę.

— Ile mamy czasu? — spytała nerwowo.

— Nie wiem. Może kilka minut.

— Mort, nie pytałam cię o to wcześniej, ale…

— Tak?

— Co zamierzasz zrobić, kiedy już dojedziemy?

— Sam nie wiem — wyznał. — Miałem nadzieję, że coś może się samo nasunie…

— I co?

— Nie nasunęło się. Ale jeszcze nie pora. Zaklęcie Alberta może pomóc. A ja…

Kopuła rzeczywistości przysiadła nad pałacem niby słabnąca meduza. Mort przycichł zalękniony.

— Już chyba prawie pora — zauważyła Ysabell. — Co robimy?

— Trzymaj się!

Pimpuś przefrunął przez bramę zewnętrznego dziedzińca, w strumieniu iskier wyhamował na bruku i przez rozbite wrota wskoczył do sali. Perłowa powierzchnia styku wyrosła przed nimi i zniknęła jak zimna bariera wodnego pyłu.

Mort dostrzegł niewyraźnie Keli, Cutwella i grupę potężnych mężczyzn, chowających się w panice. Rozpoznał rysy twarzy diuka, sięgnął po miecz i zeskoczył z siodła, gdy tylko spieniony rumak wyhamował przed ołtarzem.

— Nie waż się jej tknąć! — wrzasnął. — Łeb ci zetnę!

— Odwaga godna podziwu — przyznał diuk, sięgając po broń. — A także bardzo nierozsądna. Ja…

Urwał. Oczy zaszły mu mgłą i runął na twarz. Cutwell odłożył ciężki srebrny lichtarz i uśmiechnął się do Morta przepraszająco.

Mort odwrócił się do gwardzistów. Błękitny płomień klingi Śmierci huczał basowo.

— Ktoś jeszcze ma ochotę? — warknął chłopiec.

Cofnęli się o kilka kroków, potem odwrócili i rzucili do ucieczki. I znikali, przebijając powierzchnię styku. Na zewnątrz nie było też gości. W prawdziwej rzeczywistości sala była ciemna i pusta.

Ich czworo pozostało w półkuli, która z każdą chwilą robiła się mniejsza.

Mort podszedł do Cutwella.

— Masz jakiś pomysł? — zapytał. — Dostałem magiczne zaklęcie…

— Nawet o tym nie myśl. Gdybym spróbował teraz czarować, rozniosłoby nam głowy w strzępy. Ta rzeczywistość jest za mała, żeby wytrzymać mocne zaklęcie.

Mort oparł się o resztki ołtarza. Czuł się pusty, pozbawiony życia. Przez chwilę obserwował, jak zbliża, się ściana styku. Przeżyje to, miał nadzieję. Ysabell też. Ten Cutwell nie, ale jakiś tam Cutwell owszem. Tylko Keli…

— Będę koronowana czy nie? — spytała lodowatym tonem. — Chcę umrzeć jako królowa. To straszne, być martwą i pospolitą.

Mort spojrzał na nią niepewnie, próbując zrozumieć, o co jej właściwie chodzi. Ysabell poszukała chwilę w gruzach za ołtarzem i wyciągnęła mocno pogiętą złotą obręcz wysadzaną małymi diamentami.

— Czy to to? — spytała.

— Tak, to korona — potwierdziła Keli ze łzami w oczach. — Ale nie ma kapłana ani nikogo… Mort westchnął głęboko.

— Cutwell, skoro to nasza własna rzeczywistość, możemy organizować ją tak jak chcemy. Prawda?

— O co chodzi?

— Jesteś teraz kapłanem. Wybierz sobie jakiegoś boga. Cutwell skłonił się i wziął koronę z rąk Ysabell.

— Żartujecie sobie ze mnie! — burknęła Keli.

— Przepraszam — mruknął zmęczonym głosem Mort. — Miałem dziś ciężki dzień.

— Mam nadzieję, że mi się uda — oświadczył z powagą Cutwell. — Nigdy jeszcze nikogo nie koronowałem.

— A ja nigdy nie byłam koronowana!

— To dobrze. Możemy uczyć się razem.

Wymamrotał kilka dumnie brzmiących słów w dziwnym języku. W rzeczywistości było to proste zaklęcie na usunięcie pcheł z ubrania, ale co tam, pomyślał. A potem jeszcze: o rany, w tej rzeczywistości jestem najpotężniejszym magiem na świecie; będę mógł o tym wnukom… Zgrzytnął zębami. Pewne zasady musiały w tej rzeczywistości ulec zmianie. To pewne.

Ysabell usiadła przy Morcie i wsunęła rękę w jego dłoń.

— I co? — spytała cicho. -Już pora. Coś ci się nasunęło?

— Nie.

Powierzchnia styku dotarła już do połowy sali. Zwolniła lekko, nieubłaganie pokonując ciśnienie obcej rzeczywistości.

Coś wilgotnego i ciepłego dmuchnęło Mortowi w ucho. Podniósł rękę i dotknął nozdrzy Pimpusia.

— Kochany konik — szepnął. — I akurat teraz skończył mi się cukier. Będziesz musiał sam znaleźć drogę do domu… Znieruchomiał z dłonią w powietrzu.

— Wszyscy możemy jechać do domu — oznajmił.

— Ojcu się to chyba nie spodoba — zauważyła Ysabell, ale Mort nie zwracał na nią uwagi.

— Cutwell!

— Tak?

— Odjeżdżamy. Jedziesz z nami? Nadal będziesz istniał, kiedy zamknie się kopuła.

— Część mnie będzie — poprawił mag.

— O to mi właśnie chodzi. — Mort wskoczył na siodło.

— Ale ponieważ jestem tą drugą częścią, wolę przyłączyć się do ciebie — dokończył szybko Cutwell.

— Zamierzam tu zostać i umrzeć we własnym królestwie — oświadczyła Keli.

— Co zamierzasz nie ma najmniejszego znaczenia — odparł Mort. — Przejechałem cały Dysk, żeby cię ratować, więc będziesz uratowana.

— Przecież jestem królową! — zawołała. Niepewność błysnęła w jej oczach. Odwróciła się do Cutwella, który trochę zakłopotany opuścił swój lichtarz. — Słyszałam, że wymówiłeś właściwe słowa! Jestem królową czy nie?

— Ależ tak — zapewnił ją bez namysłu. A potem, ponieważ słowa maga są jakoby twardsze od lanego żelaza, dodał honorowo: — I w dodatku całkiem pozbyłaś się insektów.

— Cutwell! — rzucił Mort.

Mag skinął głową, chwycił Keli w pasie i wrzucił ją na grzbiet Pimpusia. Sam podwinął szatę i wspiął się za Morta, który wyciągnął rękę i pomógł wsiąść Ysabell. Koń zatańczył po podłodze, protestując przeciwko tak dużemu obciążeniu, ale Mort skierował go do wyłamanych drzwi i popędził lekko.

Półkula styku podążyła za nimi, gdy kłusowali przez salę, potem na dziedziniec i powoli w górę. Perłowa mgła była już o kilka łokci od nich i zacieśniała się nieubłaganie.

— Przepraszam bardzo — zwrócił się Cutwell do Ysabell, unosząc kapelusz. — Igneous Cutwell, Mag Pierwszej Rangi (Niewidoczny Uniwersytet), były Królewski Rozpoznawca i prawdopodobnie wkrótce skazany na ścięcie. Czy wiesz może pani, gdzie właściwie zmierzamy?

— Do kraju mojego ojca — odpowiedziała Ysabell, przekrzykując szum wiatru.

— Czy miałem okazję go poznać?

— Raczej nie. Na pewno byś zapamiętał.

Szczyt zamkowego muru zazgrzytał o kopyta Pimpusia, gdy zwierzę wytężając mięśnie starało się zyskać wysokość. Cutwell wyprostował się, mocno ściskając kapelusz.

— A kimże jest ten dżentelmen, o którym mowa? — wrzasnął.

— To Śmierć — wyjaśniła Ysabell.

— Nie…

— Tak.

— Aha. — Cutwell spojrzał w dół na odległe dachy. Uśmiechnął się krzywo. — Może oszczędzę mu czasu i po prostu od razu zeskoczę?

— Jest całkiem miły — broniła ojca Ysabell. — Kiedy się go bliżej pozna.

— Naprawdę? A myślisz, że będziemy mieli szansę?

— Trzymać się! — ostrzegł Mort. — Chyba zaraz przeskoczymy… Pełen czerni otwór runął na nich z nieba i pochłonął. Styk kołysał się niepewnie w powietrzu, pusty jak kieszeń nędzarza. I z każdą chwilę robił się mniejszy.


* * *

Drzwi frontowe stanęły otworem. Ysabell wysunęła głowę na zewnątrz.

— Nikogo nie ma w domu — poinformowała. — Lepiej wejdźcie do środka.

Pozostała trójka kolejno przestępowała próg. Cutwell grzecznie wytarł nogi.

— Trochę mały — zauważyła krytycznie Keli.

— W środku jest dużo większy — wyjaśnił Mort. Spojrzał na Ysabell. — Wszędzie sprawdzałaś?

— Nie mogę nawet znaleźć Alberta — odparła. — Nie pamiętam, żeby go kiedyś nie było.

Odchrząknęła, przypominając sobie o obowiązkach gospodyni.

— Może ktoś się czegoś napije? — spytała.

Keli nie zwracała na nią uwagi.

— Spodziewałam się przynajmniej zamku — stwierdziła. — Wielkiego i czarnego, z wysokimi, posępnymi wieżami. A nie stojaka na parasole.

— Ale jest w nim kosa — zauważył Cutwell.

— Przejdźmy do gabinetu. Usiądziemy i na pewno od razu poczujecie się lepiej — wtrąciła pospiesznie Ysabell.

Otworzyła czarne, obite skórą drzwi.

Cutwell i Keli weszli do pokoju, sprzeczając się bez przerwy. Ysabell chwyciła Morta pod rękę.

— I co teraz zrobimy? — spytała. — Ojciec się rozgniewa, kiedy ich tu znajdzie.

— Coś wymyślę. Przeredaguję biografie albo co… — Uśmiechnął się blado. — Nie martw się. Na pewno coś wymyślę.

Drzwi zatrzasnęły się za nim. Mort obejrzał się i zobaczył wyszczerzoną twarz Alberta.

Wielki skórzany fotel za biurkiem odwrócił się wolno. Śmierć spojrzał na Morta ponad złączonymi czubkami palców. Kiedy był już pewien, że w pełni skupił na sobie przerażoną uwagę gości, powiedział:

LEPIEJ ZACZNIJ OD RAZU.

Wstał. Zdawało się, że rośnie, a w pokoju zapada mrok.

DARUJ SOBIE PRZEPROSINY, dodał.

Keli ukryła twarz w szerokiej piersi Cutwella.

WRÓCIŁEM. I JESTEM ZŁY.

— Panie, ja… — zaczął Mort.

ZAMKNIJ SIĘ, przerwał mu Śmierć.

Zwapniałym palcem skinął na Keli. Podeszła — jej ciało nie śmiało się przeciwstawić.

Śmierć wyciągnął rękę i ujął księżniczkę pod brodę. Dłoń Morta opadła na rękojeść miecza.

CZY TO JEST TWARZ, KTÓRA TYSIĄC OKRĘTÓW WYPRAWIŁA W MORZE I POWALIŁA NIEBOSIĘŻNE WIEŻE PSEUDOPOLIS?, zastanowił się głośno Śmierć.

Keli patrzyła zahipnotyzowana w czerwone punkciki w nieskończonych ciemnych głębinach oczodołów.

— Ehm… Przepraszam bardzo — wtrącił z szacunkiem Cutwell.

Zdjął kapelusz i trzymał go na sposób meksykański.

TAK?, zapytał Śmierć z roztargnieniem.

— To nie ta, proszę pana. Myśli pan o jakiejś innej twarzy.

JAK CI NA IMIĘ?

— Cutwell. Jestem magiem, proszę pana.

JESTEM MAGIEM, PROSZĘ PANA, powtórzył drwiąco Śmierć. ZAMILKNIJ, MAGU.

— Tak, proszę pana. — Cutwell cofnął się o krok. Śmierć zwrócił się do Ysabell.

WYTŁUMACZ SIĘ, CÓRKO. DLACZEGO POMAGAŁAŚ TEMU DURNIOWI?

Ysabell dygnęła lękliwie.

— Ja… ja go kocham, ojcze. Tak myślę.

— Naprawdę? — zdumiał się Mort. — Nic nie mówiłaś!

— Jakoś nie było okazji. Ojcze, on nie chciał…

MILCZ.

Ysabell spuściła głowę.

— Tak, ojcze.

Śmierć obszedł biurko i stanął przed Mortem. Przyglądał mu się przez długą chwilę.

A potem błyskawicznym ruchem uderzył chłopca w twarz, powalając go na podłogę.

ZAPRASZAM CIĘ DO SWEGO DOMU, powiedział. UCZĘ CIĘ, KARMIĘ, UBIERAM, DAJĘ MOŻLIWOŚCI, O JAKICH CI SIĘ NIE ŚNIŁO, A TY TAK MI ODPŁACASZ? UWODZISZ MOJĄ CÓRKĘ, ZANIEDBUJESZ SŁUŻBĘ, WYWOŁUJESZ W RZECZYWISTOŚCI PĘKNIĘCIA, NA ZALECZENIE KTÓRYCH TRZEBA STULECIA! TWOJE NIEPRZEMYŚLANE DZIAŁANIA SKAZAŁY TWOICH TOWARZYSZY NA POTĘPIENIE. NICZYM INNYM BOGOWIE SIĘ NIE ZADOWOLĄ. KRÓTKO MÓWIĄC, MÓJ CHŁOPCZE, NIE NAJLEPSZY POCZĄTEK PIERWSZEJ PRACY.

Mort usiadł z wysiłkiem, trzymając się za policzek. Palił go zimno, niczym lodowa kometa.

— Mort — rzekł.

TO MÓWI! A CO MA DO POWIEDZIENIA?

— Mógłbyś ich puścić — oświadczył Mort. — To nie ich wina. Wmieszali się przypadkiem. Mógłbyś przestroić…

DLACZEGO MIAŁBYM TO ROBIĆ? TERAZ NALEŻĄ DO MNIE.

— Będę o nich walczył — ostrzegł Mort.

SZLACHETNY PORYW. ŚMIERTELNICY WALCZĄ ZE MNĄ BEZ PRZERWY. ZWALNIAM CIĘ.

Mort wstał. Pamiętał, jak to jest być Śmiercią. Pochwycił to uczucie, pozwolił mu wyrwać się na powierzchnię…

NIE, rzekł.

ACH… ZATEM WYZYWASZ MNIE JAK RÓWNY?

Mort przełknął ślinę. Przynajmniej teraz jasno widział drogę przed sobą. Kiedy człowiek zstępuje w przepaść, jego życie zawsze zyskuje jasno określony kierunek.

— Jeśli to konieczne. A gdybym zwyciężył…

JEŚLI ZWYCIĘŻYSZ, ZYSKASZ POZYCJĘ, KTÓRA POZWOLI CI ROBIĆ, CO ZECHCESZ, zapewnił Śmierć. CHODŹ ZA MNĄ…

Wyminął chłopca i wkroczył na korytarz. Pozostała czwórka spojrzała na Morta.

— Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? — spytał Cutwell.

— Nie.

— Nie zdołasz pokonać pana — westchnął Albert. — Możesz mi wierzyć.

— Co się stanie jeśli przegrasz? — chciała wiedzieć Keli.

— Nie przegram — odparł Mort. — W tym cały problem.

— Ojciec chce, żeby wygrał — wtrąciła z goryczą Ysabell.

— Chcesz powiedzieć, że pozwoli Mortowi zwyciężyć? — zdziwił się Cutwell.

— Och nie. Nie pozwoli mu. Po prostu chce, żeby wygrał.

Mort kiwnął głową. Podążając za ciemną figurą Śmierci pomyślał o nieskończonej przyszłości, o służbie niezbadanemu i tajemniczemu celowi zaplanowanemu przez Stwórcę, o życiu poza Czasem. Nie mógł mieć pretensji, że Śmierć chciałby zrezygnować z tej posady. Mówił, że kości nie są obowiązkowe, ale może przestanie mu na tym zależeć? Czy wieczność wyda się czasem bardzo długim? Czy wszystkie życia — z osobistego punktu widzenia — będą dokładnie tej samej długości?

Cześć, zabrzmiał głos w jego głowie. Pamiętasz mnie? Jestem tobą. To ja cię w to wplątałem.

— Dzięki — mruknął z goryczą.

Pozostali spojrzeli na niego zaskoczeni.

Możesz wyjść z tego, pocieszył głos. Masz wielką przewagę. Byłeś nim, a on nigdy nie był tobą.

Śmierć przemaszerował korytarzem do Długiej Komnaty. Świece zapłonęły posłusznie, gdy tylko stanął w drzwiach.

ALBERCIE.

— Słucham, panie.

PRZYNIEŚ KLEPSYDRY.

— Tak, panie.

Cutwell złapał starca za rękę.

— Jesteś magiem — syknął. — Nie musisz robić, co ci każe!

— Ile masz lat, chłopcze? — zapytał łagodnie Albert.

— Dwadzieścia.

— Kiedy będziesz w moim wieku, inaczej spojrzysz na wolność wyboru. — Obejrzał się na Morta. — Przykro mi.

Mort dobył miecza. Ostrze było prawie niewidoczne w blasku świec. Śmierć odwrócił się i stanął przed nim: wąska sylwetka na tle półek z klepsydrami.

Wyciągnął ręce. Z cichym trzaskiem pojawiła się w nich kosa.

Albert wrócił przejściem między regałami. Niósł dwie klepsydry. Bez słowa ustawił je na półce przy jednej z kolumn.

Jedna była kilka razy większa od normalnych: smukła, czarna, udekorowana skomplikowanym motywem czaszek i kości.

Jedno w niej budziło niepokój.

Mort jęknął bezgłośnie. Nie mógł dostrzec nawet ziarenka piasku.

Mniejsza klepsydra była całkiem zwyczajna i prosta. Mort sięgnął po nią.

— Mogę? — zapytał.

NIE KRĘPUJ SIĘ.

Na górnym zbiorniku wyryto imię „Mort”. Chłopiec podniósł klepsydrę do światła i bez szczególnego zdziwienia odkrył, że nie pozostało w niej prawie piasku. Kiedy przyłożył ucho, miał wrażenie, że poprzez wiecznie obecny szum milionów życiomierzy słyszy dźwięk własnego, uciekającego życia.

Ostrożnie odłożył klepsydrę na miejsce.

Śmierć zwrócił się do Cutwella.

PANIE MAGU, ZECHCE PAN ODLICZYĆ DO TRZECH.

Cutwell smętnie pokiwał głową.

— Czy na pewno nie można załatwić tej sprawy siadając za stołem i… — zaczął.

NIE.

— Nie.

Mort i Śmierć okrążali się czujnie. Ich odbicia migotały w rzędach klepsydr.

— Jeden — powiedział Cutwell. Śmierć groźnie zakręcił młynka kosą.

— Dwa.

Obie klingi spotkały się w powietrzu z dźwiękiem jakby kot zsuwał się po szybie.

— Obaj oszukiwali! — wykrzyknęła Keli.

Ysabell skinęła głową.

— Oczywiście.

Mort odskoczył, tnąc mieczem — o wiele za wolno. Śmierć bez trudu odbił cios i przeszedł z obrony do podstępnie niskiego wypadu, którego Mort uniknął jedynie dzięki niezgrabnemu podskokowi.

Co prawda kosa nie należy do najbardziej popularnych broni, jednak każdy, kto znalazł się po niewłaściwej stronie — powiedzmy- chłopskiego buntu, wie doskonale, że we wprawnych rękach jest to śmiertelnie groźne narzędzie. Kiedy już właściciel zacznie nią kręcić i wymachiwać, nikt — nie wyłączając użytkownika — nie ma pewności, gdzie znajduje się ostrze i gdzie trafi za chwilę.

Śmierć ruszył do przodu, szczerząc zęby w groźnym uśmiechu. Mort uchylił się przed cięciem w głowę i odskoczył na bok. Coś brzęknęło: to ostrze kosy zaczepiło o klepsydrę na półce…

…w ciemnym zaułku w Ankh-Morpork zbieracz nawozu chwycił się za serce i runął na swój wózek…

Mort przetoczył się i oburącz wzniósł miecz nad głową. Poczuł dreszcz podniecenia, gdy Śmierć rzucił się w tył po czarno-białych kafelkach. Szaleńcze cięcie rozrąbało półkę; klepsydry zaczęły się zsuwać na podłogę. Mort widział kątem oka, jak Ysabell przebiega obok i chwyta jedną po drugiej…

…na drugim końcu Dysku czworo ludzi cudem uniknęło śmiertelnego upadku…

…i natychmiast ruszył do ataku, by wykorzystać chwilową przewagę. Ręce Śmierci poruszały się jak błyskawice, blokując każde cięcie i pchnięcie. Nagle zmienił uchwyt kosy i uderzył z szerokiego zamachu. Mort odsunął się niezręcznie i rękojeścią miecza zrzucił klepsydrę. Poleciała przez cały pokój…

…w górach Ramtopów pasterz tharg, szukając z latarnią zgubionej gdzieś na halach krowy, pośliznął się i runął w tysiącstopową otchłań…

…Cutwell zanurkował, rozpaczliwe wyciągając rękę pochwycił wirującą klepsydrę, upadł i pojechał na brzuchu po podłodze…

…karłowaty sykomor tajemniczo wyrósł pod wrzeszczącym pasterzem i zatrzymał go, rozwiązując najpoważniejsze problemy: śmierć, sąd bogów, niepewność Raju i tak dalej. Zastąpił je jeden, stosunkowo prosty: wspinaczka przez sto stóp pionowego, oblodzonego urwiska w absolutnej ciemności…

Nastąpiła chwila uspokojenia. Walczący odstąpili i znowu krążyli wokół siebie, szukając luk w obronie przeciwnika.

— Chyba możemy coś zrobić? — odezwała się Keli.

— Mort przegra niezależnie od wyniku -Ysabell pokręciła głową.

Cutwell wytrząsnął z szerokiego rękawa srebrny lichtarz i w zadumie przerzucił go z ręki do ręki.

Śmierć groźnie machnął kosą, przypadkowo dukać klepsydrę stojącą tuż za swoim ramieniem…

…w Bes Pelargic główny oprawca imperatora zatoczył się i wpadł do własnej jamy z kwasem…

…i spróbował kolejnego cięcia, którego Mort uniknął dzięki szczęściu. Czuł żar obolałych mięśni i otępiającą mgłę toksyn zmęczenia w mózgu: dwa zagrożenia, którymi Śmierć nie musiał się przejmować.

Śmierć zauważył.

PODDAJ SIĘ, rzekł. MOŻE OKAŻĘ ŁASKĘ.

By zaakcentować tę propozycję, ciął od dołu. Mort z trudem zasłonił się mieczem. Ostrze kosy odskoczyło i w tysiące odłamków strzaskało klepsydrę…

…diuk Sto Helit chwycił się za serce, czując lodowate ukłucie bólu; krzyknął bezgłośnie i zwalił się z konia…

Mort cofał się, aż poczuł na karku szorstki kamień kolumny. Zniechęcająco pusta klepsydra Śmierci stała o kilka cali od jego głowy.

Sam Śmierć chwilowo nie zwracał na niego uwagi. W zadumie oglądał resztki żywota diuka.

Mort krzyknął i wzniósł miecz. Rozległy się nieśmiałe oklaski publiczności, która od jakiegoś czasu czekała, by w końcu to zrobił. Nawet Albert klasnął w pomarszczone dłonie.

Jednak zamiast spodziewanego brzęku szkła, zabrzmiało… nic.

Spróbował jeszcze raz. Ostrze przeszło przez szkło, wcale go nie naruszając.

Zmiana faktury powietrza sprawiła, że wysunął miecz na czas, by odbić straszliwe cięcie z góry. Śmierć odskoczył przed kontratakiem Morta, powolnym i słabym.

TO JUŻ KONIEC, CHŁOPCZE.

— Mort — powiedział Mort. Podniósł głowę.

— Mort — powtórzył i uderzył od dołu, rozcinając drzewce kosy. Zawrzał w nim gniew. Jeśli już ma zginąć, to zginie pod własnym imieniem.

— Mort, ty draniu! — wrzasnął i rzucił się naprzód, wprost na wyszczerzoną czaszkę. Miecz zaszumiał w skomplikowanym tańcu błękitnego lśnienia. Śmierć zatoczył się do tyłu, roześmiał, ugiął pod gradem uderzeń tnących drzewce kosy na coraz mniejsze kawałki.

Mort okrążał go, rąbał i kłuł, niewyraźnie świadom, że Śmierć trzyma nagie ostrze kosy niby miecz i nadąża za każdym jego ruchem. Nie było żadnej szczeliny w tej osłonie, a energia gniewu nie wystarczy na długo. Nigdy go nie pokonasz, powiedział sobie. Najlepsze, co może się udać, to powstrzymywanie go jeszcze przez chwilę. Zresztą lepsza chyba klęska niż zwycięstwo. Komu w ogóle potrzebna jest wieczność?

Przez zasłonę znużenia zobaczył, że Śmierć prostuje kości i przesuwa klingę swobodnym, szerokim łukiem, tak powolnym, jakby sunęła w gęstym syropie.

— Ojcze! — krzyknęła Ysabell. Śmierć odwrócił głowę.

Być może umysł Morta cieszyła perspektywa przyszłego życia w lepszym świecie, jednak ciało zaprotestowało, czując zapewne, że ono traci w tym interesie najwięcej. Pchnęło więc prawą rękę w potężnym uderzeniu, które wyrwało Śmierci klingę z dłoni, a jego samego przyparło do kolumny.

W nagłej ciszy Mort uświadomił sobie, że nie słyszy już tego irytującego szelestu, jaki od dziesięciu minut rozbrzmiewał na samej granicy słyszalności. Zerknął w bok.

Przesypywały się resztki jego piasku.

UDERZ.

Mort uniósł miecz i spojrzał w bliźniacze niebieskie ognie.

Opuścił miecz.

— Nie.

Stopa Śmierci wystrzeliła w kierunku jego krocza z prędkością, od której nawet Cutwell się skrzywił.

Mort bezgłośnie zwinął się w kłębek ł potoczył po podłodze. Przez łzy widział, że Śmierć zbliża się z ostrzem kosy w jednej ręce, a jego klepsydrą w drugiej. Widział odsunięte pogardliwie na bok Ysabell i Keli, które próbowały pochwycić go za skraj szaty. Widział Cutwella trafionego łokciem w żebra, ł jego lichtarz toczący się ze stukiem po posadzce.

Śmierć zatrzymał się. Czubek ostrza zatańczył przez chwilę przed oczyma Morta, potem przesunął się do góry.

— Masz rację. Nie ma sprawiedliwości. Jesteś tylko ty.

Śmierć zawahał się i wolno opuścił klingę. Odwrócił się i spojrzał w twarz Ysabell. Trzęsła się z wściekłości.

TO ZNACZY?

Popatrzyła gniewnie w twarz Śmierci. Potem jej dłoń cofnęła się, zatoczyła łuk, wysunęła się do przodu i uderzyła z dźwiękiem podobnym do grzechotania kostek w kubku.

Nie był nawet w przybliżeniu tak głośny jak cisza, która zapadła potem.

Keli zamknęła oczy. Cutwell odwrócił się i zakrył głowę rękami.

Śmierć bardzo powoli uniósł dłoń do twarzy. Pierś Ysabell wznosiła się i opadała w sposób, który mógłby skłonić Cutwella, by do końca życia zrezygnował z magii.

I wreszcie, głosem bardziej głuchym niż zazwyczaj, Śmierć zapytał:

DLACZEGO?

— Mówiłeś, że igranie z losem jednego człowieka może zniszczyć cały świat — przypomniała Ysabell.

TAK?

— Mieszałeś się w jego los. I mój. — Drżącym palcem wskazała na odłamki szkła na podłodze. — Ich także.

I CO?

— Czego bogowie za to zażądają?

ODE MNIE?

— Tak!

Śmierć zdziwił się.

BOGOWIE NICZEGO NIE MOGĄ ODE MNIE ŻĄDAĆ. NAWET BOGOWIE KIEDYŚ PRZEDE MNĄ ODPOWIEDZĄ.

— To chyba nie całkiem sprawiedliwe — warknęła Ysabell. Nikt właściwie nie zauważył, kiedy podniosła miecz.

Śmierć uśmiechnął się.

DOCENIAM TWOJE WYSIŁKI, rzekł. ALE NICZEGO NIE UZYSKASZ. ZEJDŹ MI Z DROGI.

— Nie.

MUSISZ ZROZUMIEĆ, ŻE NAWET MIŁOŚĆ NIE DAJE PRZEDE MNĄ OBRONY. PRZYKRO MI.

Ysabell uniosła miecz.

— Tobie jest przykro?

ZEJDŹ MI Z DROGI, POWIADAM.

— Nie. Chcesz się odegrać. To niesprawiedliwe!

Śmierć pochylił na chwilę czaszkę, po czy wyprostował się. Oczy mu płonęły.

MASZ ROBIĆ, CO CI MÓWIĘ.

— Nie.

STAWIASZ MNIE W TRUDNEJ SYTUACJI.

— Tym lepiej.

Palce Śmierci zabębniły niecierpliwie o ostrze kosy, jakby mysz stepowała na puszce. Zdawało się, że coś rozważa. Popatrzył na Ysabell stojącą nad Mortem, potem obejrzał się na pozostałych, skulonych pod regałem z klepsydrami.

NIE, oświadczył w końcu. NIE. NIE MOŻNA MNIE UBŁAGAĆ. NIE MOŻNA MNIE ZMUSIĆ. UCZYNIĘ TYLKO TO, O CZYM WIEM, ŻE JEST SŁUSZNE.

Skinął dłonią i miecz wyfrunął z ręki Ysabell. Wykonał kolejny złożony gest i sama dziewczyna została uniesiona w powietrze i delikatnie lecz stanowczo przyciśnięta do najbliższej kolumny.

Mort zobaczył, że posępny kosiarz zbliża się znowu, unosząc klingę do końcowego ciosu. Stanął nad chłopcem.

NIE MASZ POJĘCIA, JAK MI PRZYKRO Z TEGO POWODU.

Mort podparł się na łokciach.

— Może i mam — rzekł.

Przez kilka sekund Śmierć przyglądał mu się zaskoczony. I nagle wybuchnął śmiechem. Niesamowity dźwięk krążył po pokoju i odbijał się echem od półek A Śmierć, wciąż z rechotem podobnym do trzęsienia ziemi na cmentarzu, podsunął Mortowi przed oczy jego własną klepsydrę.

Mort starał się skupić wzrok. Ostatnie ziarenko piasku ześliznęło się po gładkiej powierzchni, zatańczyło na krawędzi i wirując w zwolnionym tempie poleciało na dno. Blask świec odbijał się od maleńkich ścianek opadającej drobinki krzemu. Wylądowała bezgłośnie, wyrzucając mikroskopijny krater.

Światło w oczach Śmierci jaśniało coraz mocniej, aż wypełniło całe pole widzenia Morta. Dźwięk jego śmiechu potrząsał wszechświatem.

I wtedy Śmierć odwrócił klepsydrę.


* * *

Raz jeszcze wielka sala zamku Sto Lat jaśniała płomykami świec i rozbrzmiewała muzyką.

Kiedy goście spływali po schodach i tłoczyli się przy zimnym bufecie, mistrz ceremonii bez przerwy anonsował tych, którzy z ważnych powodów albo przez zwykłe roztargnienie zjawili się spóźnieni. Na przykład:

— Królewski Rozpoznawca, Opiekun Sypialni Królowej, Jego Ipississumusność Igneous Cutwell, Absolwent Niewidocznego Uniwersytetu, Mag Pierwszej Rangi.

Cutwell zbliżył się do książęcej pary. W dłoni trzymał wielkie cygaro.

— Mogę pocałować pannę młodą? — zapytał.

— Jeśli to magom dozwolone… — Ysabell podsunęła mu policzek.

— Uważamy, że sztuczne ognie były wspaniałe — pochwalił Mort. — Mam nadzieję, że odbudowa muru obronnego nie potrwa długo. Nie muszę ci chyba pokazywać, gdzie jest jedzenie.

— Ostatnio o wiele lepiej wygląda — zauważyła Ysabell z nienagannym uśmiechem, gdy Cutwell zniknął między gośćmi.

— Z pewnością ma pewne zalety pozycja jedynej osoby w państwie, która nie przejmuje się poleceniami królowej — odparł Mort, wymieniając ukłony z przechodzącym wielmożą.

— Podobno to on stoi za tronem. Jakaśtam eminencja.

— Brudna eminencja — rzucił odruchowo Mort. — Zauważyłaś, że ostatnio w ogóle nie czaruje?

— Zamknijsięonawłaśnieidzie.

— Jej Najwyższa Wysokość Królowa Kelirehenna I, Władczyni Sto Lat, Protektorka Ośmiu Protektoratów i Cesarzowa Długiego, Wąskiego Dyskusyjnego Skrawka Lądu na Oś od Sto Kerrig.

Ysabell dygnęła. Mort skłonił się. Keli uśmiechała się do nich promiennie. Trudno było nie zauważyć, że pod czyimś wpływem zaczęła nosić suknie przynajmniej w przybliżeniu dopasowane do jej kształtów, zrezygnowała zaś z fryzur przypominających skrzyżowanie ananasa z watą cukrową.

Cmoknęła Ysabell w policzek, odstąpiła o krok i zmierzyła Morta badawczym wzrokiem.

— Jak tam, Sto Helit? — spytała.

— Świetnie, świetnie — odparł Mort. — Chociaż musimy coś zrobić z piwnicami. Twój zmarły wuj miał pewne… dość niezwykłe… zamiłowania. W rezultacie…

— Ona pytała o ciebie — szepnęła Ysabell. — Tak teraz oficjalnie brzmi twoje imię.

— Wolałem Morta — westchnął Mort.

— Za to masz taki ciekawy herb — zauważyła królowa. — Skrzyżowane kosy i uniesiona klepsydra na czarnym tle. Królewska Akademia dostała od tego migreny.

— Nie przeszkadza mi bycie księciem — usprawiedliwił się Mort. — To bycie mężem księżnej stale mnie trochę zdumiewa.

— Przyzwyczaisz się.

— Mam nadzieję, że nie.

— To dobrze. A teraz, Ysabell… — Keli wysunęła podbródek. — Jeśli masz wejść w dworskie kręgi, koniecznie musisz poznać kilka osób…

Wciągana w największą ciżbę gości Ysabell zerknęła jeszcze z rozpaczą na Morta. Wkrótce zniknęła w tłumie.

Mort wsunął palec pod kołnierzyk, rozejrzał się dyskretnie i skoczył w osłonięty paprociami kącik przy końcu stołu. Tutaj mógł liczyć na chwilę samotności.

Mistrz ceremonii odchrząknął i wbił szklisty wzrok w pustkę.

— Złodziej Dusz — obwieścił głuchym głosem człowieka, którego uszy nie słyszą, co mówią usta. — Niepokonany Poskromiciel Imperiów, Pożeracz Oceanów, Złodziej Lat, Ostateczna Rzeczywistość, Żniwiarz Ludzkości…

DOBRZE JUŻ, DOBRZE. SAM TRAFIĘ.

Mort znieruchomiał z połówką nogi indyka uniesioną do ust. Nie oglądał się. Nie musiał. Z niczym nie można było pomylić tego głosu, bardziej wyczuwanego niż słyszanego, ani tego, jak nagle pociemniało i dmuchnęło chłodem. Gwar i muzyka weselnego przyjęcia przycichły z wolna i zamarły.

— Myśleliśmy, że już nie przyjdziesz — powiedział do paproci w doniczce.

NA ŚLUB MOJEJ WŁASNEJ CÓRKI? ZRESZTĄ PIERWSZY RAZ W ŻYCIU DOSTAŁEM PRAWDZIWE ZAPROSZENIE. MIAŁO ZŁOTĄ RAMKĘ, „ODPOWIEDŹ MILE WIDZIANA” I WSZYSTKO CO TRZEBA.

— Tak, ale kiedy nie zjawiłeś się na nabożeństwie…

SZCZERZE MÓWIĄC POMYŚLAŁEM, ŻE NIE BYŁOBY TO CAŁKIEM WŁAŚCIWE.

— No tak, chyba rzeczywiście…

I SZCZERZE MÓWIĄC MYŚLAŁEM, ŻE ZAMIERZASZ SIĘ OŻENIĆ Z KSIĘŻNICZKĄ.

Mort zaczerwienił się.

— Rozmawialiśmy o tym — wyznał. — I uznaliśmy, że nie należy podejmować nieprzemyślanych decyzji tylko dlatego, że człowiek przypadkiem ocalił księżniczkę.

BARDZO ROZSĄDNIE. NA PRZYKŁAD ZBYT WIELE KOBIET RZUCA SIĘ W RAMIONA PIERWSZEGO MŁODEGO CZŁOWIEKA, KTÓRY AKURAT PRZYPADKIEM OBUDZIŁ JE ZE STULETNIEGO SNU.

— I pomyśleliśmy, że w końcu, no… kiedy już lepiej poznałem Ysabell, to…

TAK, TAK. JESTEM PEWIEN. BARDZO MĄDRA DECYZJA. TYM NIEMNIEJ POSTANOWIŁEM NIE INTERESOWAĆ SIĘ WIĘCEJ SPRAWAMI LUDZI.

— Naprawdę?

TYLKO OFICJALNIE, MA SIĘ ROZUMIEĆ. ZAKŁÓCA TO OBIEKTYWIZM SĄDÓW.

Koścista dłoń pojawiła się na skraju pola widzenia i sprawnie nabiła na widelec faszerowane jajko. Mort odwrócił się.

— Co się stało? — zapytał. — Muszę to wiedzieć! Byliśmy w Długiej Komnacie, a w następnej chwili staliśmy na polu pod miastem i naprawdę byliśmy sobą! To znaczy, że rzeczywistość uległa zmianie, żeby nas przyjąć. Kto to zrobił?

POGADAŁEM Z BOGAMI. Śmierć był wyraźnie zakłopotany.

— Och… Z bogami, tak? — zdziwił się Mort.

Śmierć unikał jego wzroku.

TAK.

— Chyba nie byli zadowoleni?

BOGOWIE SĄ SPRAWIEDLIWI. A TAKŻE SENTYMENTALNI. OSOBIŚCIE NIGDY NIE ZDOŁAŁEM POZNAĆ TEGO UCZUCIA. ALE TY NIE JESTEŚ JESZCZE WOLNY MUSISZ DOPILNOWAĆ, ŻEBY HISTORIA POTOCZYŁA SIĘ ZGODNIE Z PRZEZNACZENIEM.

— Wiem — mruknął Mort. — Zjednoczyć królestwa i w ogóle…

MOŻESZ JESZCZE POŻAŁOWAĆ, ŻE NIE ZOSTAŁEŚ ZE MNĄ.

— Z pewnością wiele się nauczyłem — przyznał Mort. Uniósł dłoń i odruchowo pogładził cztery cienkie, białe blizny na policzku. — Ale chyba nie nadawałem się do takiej pracy. Naprawdę mi przykro…

MAM DLA CIEBIE PREZENT.

Śmierć odłożył talerz i sięgnął w tajemnicze głębie swej szaty. Kiedy koścista dłoń znów się wynurzyła, między kciukiem a palcem wskazującym tkwiła niewielka kula.

Miała około trzech cali średnicy. Mogłaby to być największa perła na świecie, tyle że jej powierzchnia stanowiła zmienny wir przedziwnych kształtów, wiecznie na granicy ułożenia się w jakiś rozpoznawalny wzór, ale zawsze jakoś tego unikając.

Śmierć upuścił kulę na dłoń Morta. Okazało się, że jest zaskakująco ciężka i lekko ciepła.

DLA CIEBIE I TWOJEJ DAMY PREZENT ŚLUBNY. POSAG.

— Jest piękna. Myśleliśmy, że od ciebie jest srebrny stojak na grzanki.

TO ALBERT. OBAWIAM SIĘ, ŻE BRAKUJE MU WYOBRAŹNI.

Mort obracał kulę w palcach. Wrzące w jej wnętrzu formy zdawały się reagować na jego dotyk, wysyłając ku palcom wąskie smugi światła.

— Czy to perła?

TAK. KIEDY COŚ PODRAŻNI OSTRYGĘ I NIE DA SIĘ USUNĄĆ, BIEDNE STWORZENIE POKRYWA TO ŚLUZEM I ZMIENIA W PERLĘ. TO JEST PERŁA INNEGO RODZAJU. PERŁA RZECZYWISTOŚCI. CAŁY TEN LŚNIĄCY MATERIAŁ TO ZAKRZEPŁA REALNOŚĆ. POWINIENEŚ JĄ POZNAĆ… W KOŃCU SAM JĄ STWORZYŁEŚ.

Mort przerzucił perłę z ręki do ręki.

— Schowamy ją wśród pałacowych klejnotów — rzekł. — Nie mamy ich zbyt wiele.

PEWNEGO DNIA STANIE SIĘ ZALĄŻKIEM NOWEGO WSZECHŚWIATA.

Perła wyśliznęła się z palców Morta, ale schylił się błyskawicznie i pochwycił ją, nim uderzyła o podłogę.

— Co?

PARCIE TEJ RZECZYWISTOŚCI UTRZYMUJE JĄ TAK ŚCIŚNIĘTA, KIEDYŚ NADEJDZIE MOŻE CZAS, GDY WSZECHŚWIAT SIĘ SKOŃCZY I RZECZYWISTOŚĆ UMRZE. WTEDY TA EKSPLODUJE I… KTO WIE? UWAŻAJ NA NIĄ. W TYM PREZENCIE UKRYWA SIĘ PRZYSZŁOŚĆ. MOŻE WIECZNOŚĆ.

Śmierć przechylił czaszkę.

JESZCZE DROBIAZG, dodał. SAM TEŻ MOGŁEŚ ZYSKAĆ WIECZNOŚĆ.

— Wiem — westchnął Mort. — Miałem szczęście.

Ostrożnie położył perłę na bufetowym stole, między przepiórczymi jajami a kanapkami z kiełbasą.

MAM JESZCZE COŚ, odezwał się Śmierć.

Znowu sięgnął między poły szaty i wydobył płaski przedmiot, niefachowo owinięty w papier i obwiązany sznurkiem.

TO DLA CIEBIE, wyjaśnił. OSOBIŚCIE. NIGDY PRZEDTEM SIĘ NIĄ NIE INTERESOWAŁEŚ. MYŚLAŁEŚ, ŻE NIE ISTNIEJE?

Mort odwinął paczkę. Trzymał w ręku nieduży tom w skórzanych okładkach. Na grzbiecie złote litery układały się w jedno słowo: Mort.

Przerzucił od końca nie zapisane kartki, aż natrafił na wąski ślad atramentu, wijący się pracowicie po stronie. Zaczął czytać:

Mort zamknął księgę z cichym trzaskiem, który w ciszy zabrzmiał jak grom Stworzenia. Uśmiechnął się niepewnie.

— Jest tam jeszcze sporo czystych kartek — zauważył. — Ile piasku mi zostało? Ysabell twierdzi, że skoro odwróciłeś klepsydrę, to umrę, kiedy będę miał…

MASZ JESZCZE DOSYĆ, odparł zimno Śmierć. MATEMATYKA NIE JEST TAK WAŻNA, ZA JAKĄ SIĘ JĄ UWAŻA.

— Co sądzisz o zaproszeniach na chrzciny?

RACZEJ NIE. NIE JESTEM STWORZONY DO ROLI OJCA, A TYM BARDZIEJ DZIADKA. MAM NIEODPOWIEDNIE KOLANA.

Odstawił kielich z winem i skinął Mortowi głową.

PRZEKAŻ USZANOWANIA SWEJ PANI, powiedział. A TERAZ NAPRAWDĘ MUSZĘ JUŻ IŚĆ.

— Jesteś pewien ? Szkoda, że nie możesz zostać.

MIŁO Z TWOJEJ STRONY, ŻE TO MÓWISZ, ALE OBOWIĄZEK WZYWA. Wyciągnął kościstą dłoń. WIESZ, JAK TO JEST.

Nie zważając na lodowaty chłód, Mort uścisnął mu rękę.

— Pamiętaj, gdybyś miał kiedyś ochotę odpocząć parę dni, no wiesz, zrobić sobie wakacje…

WIELKIE DZIĘKI ZA TĘ PROPOZYCJĘ, rzekł Śmierć z wdzięcznością. PRZEMYŚLĘ JĄ BARDZO POWAŻNIE. A TERAZ…

— Żegnaj. — Mart ze zdumieniem odkrył, ze coś ściska go za gardło. — To takie przykre słowo…

ISTOTNIE. Śmierć uśmiechnął się, ponieważ -jak to często zaznaczano — nie miał właściwie wyboru. Ale może tym razem śmiech był szczery.

WOLĘ: DO ZOBACZENIA, rzekł.

Загрузка...