— Ciekaw jestem, na ile też ci narodnicy i rewolucjoniści wierzą w swoje utopje. Obalą samowładztwo


— i co zbudują na jego miejsce? Cokolwiek by postanowili, choćby i władzę mas robotniczych, na koniec i tak urodziłaby się im jakaś forma samodzierżawia. …Nie ma między naszemi nacjami żadnego pokrewieństwa, panie kapitanie. Wierzymy w tego samego Boga, ale inaczej się ta wiara uleżała w naszych sercach. Dla was najważniejsze jest odkupienie pośmiertne, szczęśliwość pozagrobowa przesłania wam wszystkie cnoty doczesne


— wszak zbawienie możliwe jest dopiero po opuszczeniu tego świata. On zawsze będzie wam zły, niesprawiedliwy, pełen bólu i krzywd, których za życia naprawić się nie da. W jakie więc szlachectwo ducha zapatrzeni trwacie


— nie to, co sławi działanie, opór i czyny zmieniające oblicze Ziemi, lecz w bierną ascezę, pokorę milczącego znoszenia koniecznych cierpień, uwielbienie Boga wbrew cierpieniom; życie we śnie o szczęściu pośmiertnem. Najczarniejszy pesymizm i fatalizm spowijają tę wiarę jak kir trupa żywego. Cóż się dziwić, że chłopi wasi, lud najniższy sprawia wrażenie dotkniętego dziedziczną odmianą apatji, z krwią przenoszonej zwierzęcej rezygnacji i bezwoli. Nawet jak giną tysiącami z głodu, giną bez buntu, pustemi oczyma wpatrzeni w niebo. Ten sam obraz oddaje wasza sztuka, wasza literatura


— nihilizm albo apokalipsa


— za każdym razem, gdy czytam Dostojewskiego, mam ochotę zapić się na śmierć. …I gdzie szukać podobieństw, skoro i tradycja rządu i prawa tak różna między nami? Polska, która jedyna nie dopuściła nigdy do siebie absolutyzmu, zmuszona jest teraz znosić instytucje i obyczaje samodzierżawia. U nas prawo czyniło człowieka bezpiecznym i równym nawet przed królem


— u was miejsce prawa zajmuje zasada władzy. Wolnost’ bojarów nigdy równać się nie mogła z wolnością naszych choćby parobków. A, jak woda spadająca po kamieniach, spływa to z samej góry na sam dół: każdy wykonawca i podwykonawca woli samowładcy takoż czuje się wszechmocnym i stojącym ponad prawem. Nie macie więc prawdziwych szlachciców, najwyżej cudzoziemskie podróbki arystokracji, dwarianów zsabaczonych


— za to czynownicy wasi najpotężniejsi są na świecie. Jak u nas byle chłop czy mieszczanin, skoro się wybił i urósł ponad stan, w szlachcica zaraz chce się zmienić, choć, oczywista, zmienić się nie może, ale w taki ideał jest zapatrzonym


— jakie są ideały waszych parweniuszy? Nigdy się pod butem samodzierżcy nie miała sposobności rozwinąć i taka namiastka rycerskiego obyczaju; nie ma miejsca na honor, gdy nad wszystkiemi zaletami stoi ślepe posłuszeństwo wobec autarchy. Miast honoru, dumy, prawości, samodzielności rozumu


— kark miękki i kolana do zginania giętkie, spryt dworski, przymilność, okrucieństwo i dwulicowość. …Nie ma między nami, nie było i nie będzie żadnego pokrewieństwa. Kapitan Priwieżeński bez słowa wstał i wyszedł. Zdusiło się niedopałek w kwiatowej popielniczce. Pochwyciło się spojrzenie doktora Konieszyna. Doktor mrużył oczy za pochylonem na grzbiecie nosa pincenez, lecz wzrok miał ostry, badawczy.


— Gdzie pan wysiada, panie hrabio?


— W Irkucku.


— To dobrze. Strzelał się hrabia kiedy?


— Żartuje pan


— się żachnęło się.


— Carskim oficerom za to sąd i degradacja.


— Prawda. Ale też przysiągłbym, że hrabia go umyślnie prowokuje.


— Nie widziałem go wcześniej, nie znam wcale


— po cóż miałbym…?


— Och, pour passer le temps.


— Pan przecież nie obraził się na moje słowa. Konieszyn zaśmiał się. Po raz pierwszy usłyszało się jego śmiech: odgłos przypominający po trosze czkawkę i kaszel. Doktor przycisnął do ust chusteczkę, pochylił głowę


— dopiero się uspokoił.


— Ja znam Polaków, panie hrabio


— rzekł po chwili.


— Mieszkałem w Wilnie. Znam chyba nawet tę książkę.


— Jaką książkę?


— Tę, którą hrabia cytował. Poznaj nieprzyjaciela swego czy jakoś tak.


— Doktor złożył chusteczkę i przetarł nią okulary.


— Jak w anegdocie o Żydzie, który zaczytywał się prasą antysemicką. „A bo, panie, u nas to piszą tylko o nieszczęściach, biedzie i prześladowaniach


— a tu czytam, jak to rządzimy światem; od razu cieplej na sercu!”


— Konieszyn wyszczerzył szerokie, proste zęby.


— Uwielbiam te paszkwile Polaków! Niemal gotówem uwierzyć, że my, Rosjanie, naprawdę dosiedliśmy i ujeździli demona Historji. Odpowiedziało się mu uśmiechem.


— Cieszę się, że dostarczyłem rozrywki. Czeka nas długa podróż, powinniśmy zapełniać czymś nudę, jak słusznie pan zauważył.


— …o czym panowie na litość boską żebym zrozumiał ktoś mi wytłómaczy żart czy poważnie on pojedynek a wy Polska Rosja przyjaciele wrogowie doktorze hrabio ktoś mi ktoś ale nic z tego a potem pisać i jak wytłómaczy proszę… Się nachyliło się ku Verousse’owi.


— Proszę się nie przejmować, tego nikt nie rozumie.


— Osobliwe zwyczaje tubylców


— przytaknął doktor


— one zawsze dodają smaku reportażom. Długi Flamandczyk szarpnął się, urażony, zapewne w przekonaniu, że się z niego nabijają. Podźwignął się z krzesła, przez chwilę się prostował w wahaniu, co rzec, czy się pożegnać


— zaniechał i odmaszerował bocianim krokiem w głąb salonki. Skinęło się na Konieszyna, by przysunął się bliżej.


— Pan słyszał, doktorze, co pani Blutfeldowa mówiła o tym amerykańskim inżynierze? Przyznaję ze wstydem, że większość jej monologu zupełnie umknęła mej uwagi.


— Amerykańskim…?


— Tam siedział.


— A! Nazywa się bodajże Dragan. Niewyraźna postać, jeśli chce hrabia znać moje zdanie.


— O?


— Ta kobieta, z którą podróżuje… Mógłby być jej dziadkiem.


— Nie są małżeństwem?


— On dit. Wymieniło się z doktorem porozumiewawcze spojrzenia.


— W podróży, gdy przez krótki czas obracamy się między ludźmi, których nigdy potem już nie spotkamy, pozwalamy sobie ukazać znacznie więcej prawdy o nas, aniżeli to mądre i przyzwoite


— rzekł doktor, także dusząc już papierosa.


— Jest w tym coś magicznego, to czas magiczny. Się uśmiechnęło się ironicznie.


— Więcej prawdy?


— Prawdy


— tej, którą znamy, i tej, której nie znamy. Konieszyn wstał, otrzepał marynarkę z popiołu. Pociąg właśnie zakręcał i doktor, zachwiawszy się lekko, oparł ramię o odsunięte drzwi sali bilardowej. Uniosło się spojrzenie. Nachylił się konfidencjonalnie.


— A Frau Blutfeld, proszę mi wierzyć, już nas wszystkich zdążyła dokładnie opowiedzieć z najgorszych stron. Jeszcze czknąłkaszlnął przeciągle i odszedł. Zostało się w palarni, dopóki las brzozowy za oknem nie zmienił się w zaczątki mieszanej tajgi, a słońce nie odpłynęło z asymetrycznego świetlika w dachu wagonu. Teraz to ucieczka do przedziału i samotne spędzenie dnia w zamknięciu nie wchodziły w grę: każda minuta między ludźmi, każda wymiana zdań z innymi pasażerami, każdy papieros wypalony w palarni Luksu


— utrudniały wyjście z hrabiego GyeroSaskiego; a przecież była to taka sama klatka i to samo zwierzę skowyczało za jej prętami


— gdy śniadało się na srebrze i porcelanie, gdy wygłaszało się kazania narodowe. Książeczka nosiła tytuł Sytuacya Rosyi w historyi, czyli co Polak każdy o wrogu swem wiedzieć winien, a napisał ją Filip Gierosławski na krótko przed zesłaniem; do zabójstwa Dmowskiego cieszyła się nawet sporą popularnością. Czytało się ją, oczywiście


— ale że aż tak dobrze zaległa w pamięci… Czy można było przewidzieć, że hrabia GyeroSaski okaże się zatwardziałym patrjotąrusofobem? (Przynajmniej nie jest pozbawiony poczucia humoru). Czyimi jednak słowy miał się posłużyć, skąd, od kogo, z jakiego cienia zaczerpnąć te słowa


— słowa, które, gdy wypowiedziane na głos w obecności innych ludzi, okazały się jego prawdą najprawdziwszą


— skąd przybył ów hrabia GyeroSaski, który na gniew carskiego oficera odpowiada leniwą ironją, swobodnym ruchem dłoni z papierosem? Istnienie nie jest koniecznym atrybutem ojca, a w podróży


— podróż to czas magiczny. Odszyfrować list! W korytarzu wpadło się na chudą gruźliczkę.


— Przepraszam.


— Przepraszam.


— I światło nagłego rozpoznania w oczach, odruchowa serdeczność.


— Myślałam, że nikt więcej z Polski tu z nami nie jedzie…!


— Panna i ciotunia, jak rozumiem.


— Tak, będzie nam bardzo przyjemnie, jeśli…


— Benedykt Gierosławski.


— Ucałowało się jej dłoń. Dygnęła niezgrabnie w wąskiem przejściu.


— Jelena Muklanowiczówna.


— Bogu dziękować, już się tu mało nie pożarłem z jednym dworskim sałdatem, po tygodniu w takiem towarzystwie chybabym oszalał.


— Zachichotała.


— Pani Blutfeldowa nam…


— O Boże!


— się wyrwało się.


— To ja uciekam!


— Ale proszę się na obiad przy naszym stole


— Ciemne oczy malowała mocną henną, przez to jej cera zdawała się tem bardziej bladą, na granicy śmiertelnej anemji. Się zatrzymało się na moment z kluczem już w drzwiach przedziału, z dłonią na klamcezłotej gałązce wrzosu, gdy uderzył piorun złych skojarzeń: pani Blutfeldowa


— hrabia GyeroSaski


— pozornie przypadkowe spotkanie sam na sam


— panna, kawaler, ciotka cwana


— pięć dni do Irkucka w jednym pociągu. Potrząsnęło się głową, się zaśmiało się. Opisać Julji całą tę historję, będzie wniebowzięta. Otworzyło się okno, wyjęło się notes w płótno i gumę oprawny. List piłsudczyków był włożony stronę dalej, niż się go zostawiło. Przygryzło się wargę. Ktoś włamał się do przedziału i przeszukał rzeczy. A cóż bardziej interesującego dla szpicla od tajnej, zakodowanej wiadomości, która w tak oczywisty sposób jest tajną, zakodowaną wiadomością? Na drzwiach, na zamku


— najmniejszego śladu. Fachura. Usiadło się, rozwiązało się do reszty krawat, uspokoiło się oddech. Zza ścianki atdielienja dochodziły przytłumione głosy Mr. & Mrs. WhiteGessling. Ci, co się włamali… Jeśli sami nie znają klucza


— jaka jest szansa, że złamią szyfr jeszcze na trasie Ekspresu Transsyberyjskiego? Wiozą ze sobą w tym celu specjalistę? Wątpliwe. Cmoknęło się pod wąsem. A zatem: kto pierwszy. Rozum przeciwko rozumowi. Odkręciło się Eyedroppera, strzepnęło się stalówkę. Może Zygmunt miał rację i to prowokacja ochrany, a szyfr jest tylko po to, żeby się nie wiedziało, iż wiezie się tu osobiście swój wyrok śmierci


— a może za tym dysalfabetycznym bełkotem naprawdę kryje się tajemnica ojca. Kto w takim razie się włamał, jeśli nie pan Blizna lub pan Baleroni Kark? Ukryty między pasażerami pierwszej klasy wyznawca świętego Marcyna? Pióro podskakuje nad kartką i sadzi kleksy do rytmu pędzącego pociągu, taptaptapTAP. W głowie rebusy i spiski, w sercu zimny strach, a za oknem Rosja rozsłoneczniona, Hospodi pamiłuj.






O potędze wstydu


— Panie hrabio! Tutaj!


— wołała Frau Blutfeld. Książę BłuckiOsiej skinął przyzwalająco. Się zatrzymało się w pół kroku. Panna Muklanowiczówna zrobiła zawiedzioną minkę. Wzruszyło się z rezygnacją ramionami i zawróciło się do książęcego stołu. Nastąpiły ukłony i wymiany rytualnych uprzejmości. Nie miało się pojęcia, jakie dokładnie formy obowiązują wobec książąt rosyjskich, przyjęło się więc zasadę surowej małomówności, zawsze bezpieczną. Steward podsunął krzesło. Zupy chlupotały w wazach, miskach i talerzach, gdy Ekspres podskakiwał na spojeniach szyn. Obok Blutfeldów, których obecność nie powinna chyba dziwić w żadnem towarzystwie, przy stole książęcym zasiadł także niemłody czynownik o krogulczem spojrzeniu lekko skośnych oczu. Pani Blutfeld przedstawiła go jako radcę Dusina (tajnego i nadzwyczajnego, oczywista). Na wszystko i wszystkich spoglądał z inkwizycyjną podejrzliwością


— na bursztynowy zegar ścienny wybijający godzinę obiadu, na consommé z djablotkami i krutonami, na kawior astrachański, na nie dosyć białe rękawiczki serwującego go kelnera i na węgierskiego hrabiego. Rozmowa obracała się wokół mody, brzydka jak noc księżna starucha obmawiała z Frau Blutfeld zachodnią dekadencję, temat to zawsze aktualny.


— A w Paryżu, widziała pani? To już przechodzi ludzkie pojęcie! Jakiż wzór one młodzieży przedstawiają, gorsety wtem wszystkie wyrzuciwszy? Żadnego wyczucia stylu, elegancji ani zdrowej linji choćby, nic


— nie trzyma to kroju ni fasonu, spódnice wiszą jak na strachach na wróble, talja zupełnie gdzieś zgubiona, i garbią się wszystkie, jak to wygląda!


— W Berlinie i Stuttgarcie z początku też się tak nosić chcieli; dzięki Bogu, przeszło im. Ale, Wasza Wysokość, dwa lata temu byliśmy w Italji


— a tam otóż taka właśnie moda, jeśli zwać ją modą, doprawdy!


— Żeby jeszcze się to jakoś prezentowało… Ale najgorsze, że człowiek wyjdzie na ulicę i nie wie, gdzie oczy podziać, co rzec dziatkom, szczyt nieprzyzwoitości, kostka i pół łydki, do kolana czasami, podniesiesz wzrok, a tu znowuż buzia pod fryzurą jakąś przeciwkobiecą zupełnie, mało do skóry nie przystrzyżoną, sama widziałam


— a jak jeżdżą na welocypedach, w spódnicach ciętych


— no a gdy zatrzymaliśmy się w Les Terreaux w Lyonie, nie uwierzy pani, w jakich strojach dziewczęta grywają tam w tenisa! Książę znosił to w milczeniu. Zapewne ani Herr Blutfeld, wchłaniający zawiesisty barszcz z wydajnością pompy strażackiej, ani radca Dusin, który przyglądał się każdemu kawałkowi brokuła z czterech stron, zanim uniósł go ostrożnie do ust, nie oferowali wiele okazyj do interesującej konwersacji.


— Zatem


— westchnął melancholijnie książę, umoczywszy wąsy w zupie rybnej


— to pan chciał się bić z naszym kapitanem o pryncypia polityczne? Spojrzało się z przerażeniem na Frau Blutfeld.


— Zaszło nieporozumienie, Wasze Sijatielstwo, wyolbrzymiono drobną różnicę zdań. Pani Blutfeld pochwyciła to spojrzenie i pośpieszyła z pomocą.


— Pan hrabia podróżuje incognito


— oznajmiła swoim alarmowym szeptem.


— Prosił mnie, żebym nie wymieniała nazwiska GyeroSaskich. Książę wydął wargi, zaciekawiony.


— No i spójrz, moja droga


— rzekł do małżonki, nie podnosząc oczu znad talerza


— oto jest kobieca dyskrecja: nie mógł wybrać lepszej powierniczki. Gertruda Blutfeld nie wiedziała, czy się obrazić, czy udać obrażoną, czy udać, że nie rozumie ironji księcia, czy też rzeczywiście jej nie zrozumiała


— zacisnęła wargi, nie rzekła już nic.


— GyeroSaski z Prus, no tak


— mamrotał tymczasem książę. Musi mieć blisko siedemdziesiąt lat, pomyślało się, ale trzyma się staruszek nieźle. Dwa ogromne pierścienie z kamieniami szlachetnemi i bardzo lśniący order na sercu stanowiły jedyne wskazówki wysokiego urodzenia. Lewa ręka drżała mu lekko, gdy ciężkiemi sztućcami operował. Czy istotnie sprawniejszego negocjatora nie mógł car wysłać na rozmowy z Japończykami? Kapitan Priwieżeński zapewne zaśmiałby się szyderczo: a co w pałacowych decyzjach ma do rzeczy sprawność umysłowa?


— Ci pruscy junkrzy, co pożenili się z dunajskiemi rodami, siedzą teraz na pięknych majątkach, wasza familja trzyma chyba też wsie pod Kownem, prawda? Kto to, ach


— Piotr Dawidowicz Korobiel sprzedał wam kawał ziemi za naszemi lasami w Iłłukszowskiem, byłeś tam kiedyś, młodzieńcze? Nie pamiętam, żebym lepszych miodów próbował, miody to Polakom wyśmienite się udają, trzeba przyznać.


— Bogata rodzina


— odezwał się Dusin, mrużąc ślepia.


— Naprawdę, przesadza Wasze Sijatielstwo.


— Ach, przecież wizytowaliśmy Tódora Gyero w Wiedniu wiosną zeszłego roku, pamiętasz, moja droga, tuż po skandalu u Prünzlów, co to ten południowy skrzypek rzucił się z okna i połamał ręce i nogi, powiadam wam, Boży palec jest w podobnych tragedjach, nic nie dzieje się bez morału: mamił i zwodził niewiasty cnotliwe swoją sztuką zmysłową, teraz nigdy już skrzypiec ni smyczka w dłonie nie ujmie. Tódor odnawiał właśnie swój dworek pod Gödöllő, stanęliśmy u Wierszynów


— odnowił go w końcu, prawda? Pięknie musi wyglądać latem.


— Owszem


— mruknęło się, spuszczając głowę nad talerz.


— Latem zwłaszcza.


— A córka grafa Gyero wychodzi za von Kuszla, on jest trzeci czy czwarty kuzyn dla przyrodniej siostry mojej żony, po linji Battenbergów, czyli poniekąd spokrewniony także z Gasudariem Impieratorem


— kiedyż te zaręczyny ogłoszono, w kwietniu, w maju? W maju, byliśmy wtedy na Krymie, lało zresztą bez przerwy, młody von Kuszel wydaje się sympatyczny i mądry nad wiek, to u nich rodzinne, krew szybko dojrzewająca, non?


— Mhm… nie znam go za dobrze.


— W ogóle przyzwoici ludzie, ufundowali szpital po epidemji w jedenastym, widziałem w sieni tablicę dziękczynną, wy też tam widniejecie, hę?


— Na pewno.


— Nic nie dzieje się bez morału


— ciągnął rozgrzany książę Błucki, krusząc sobie do wina suchary, ile mu zębów zostało, czy zostały jakieś w ogóle, poruszał dolną szczęką jakby jej kości przegniły już do konsystencji gumy, jedząc w identyczny sposób, co stary Uczaj, który zawsze kroił sobie kozikiem na drobniutkie kawałki jabłka, placki i mięsiwa, tylko tak mógł je przełykać, nie gryząc.


— I to powiadam ci, młodzieńcze, że wszystko złe, co robisz i mówisz, prędzej czy później wraca do ciebie i daje ci w twarz jak zdradzona kobieta, a dlaczego, a dlatego, że podobieństwa się przyciągają, rzeczy podobne szukają się wzajem, czy zastanawiałeś się, czemu to zawsze tak się układa


— w miastach: dzielnicami, ulicami, ludzie tacy i tacy, zaułek złodzieji, pasaż nożowników, bulwar panien lekkich, i dzielnica kupców, i dzielnica urodzonych, a jak biją dzwony świątyń, to też staniesz i posłuchasz, na ucho trafisz od cerkwi do cerkwi; i tak samo w każdem towarzystwie, czy pamiętasz szkołę, jeśli cię do szkół rodziciel syłał, albo wojsko, gdziekolwiek zbierzesz ludzi różnej proweniencji i różnej eksperiencji życiowej, tak zaraz się zaczną sami mieszać, szukać wzajem, łączyć i ściągać ku sobie, podobne do podobnego, inne do innego, i patrzysz: tu masz awanturników i rozrabiaków, tu masz krętaczy i podlizusów, tam dusze szlachetne, tam marzycieli. I tak samo w życiu, nic nie dzieje się bez morału, człowiek prosty i prawego serca nie znajdzie się nagle między złoczyńcami i nie uświadczysz morderców zatwardziałych bytujących szczęśliwie między poczciwcami, tak wszystko wraca do ciebie i układa się w moralnej symetrji, złe do złego, dobre do dobrego, prawda do prawdy, kłamstwo do kłamstwa, o tym powinieneś był wiedzieć, młodzieńcze, kimkolwiek jesteś, bo Piotr Dawidowicz żadnego majątku w Iłłukszowskiem nie sprzedawał, nie znam i nie słyszałem nigdy o madziarskim rodzie Gyero, a tem bardziej nie odwiedzaliśmy ich w Wiedniu, von Kuszel wabi się jeden z moich chartów, a niech mnie kule biją, jeśliś ty, nicponiu, w życiu dał kopiejkę na jakie dobroczynne dzieło, nie mówiąc o fundowaniu szpitali, i precz sprzed moich oczu, zanim każę cię obić i z pociągu wyrzucić, łotrze bezczelny, khm, khm, czy mógłbym prosić do deseru filiżankę grzanego mleka z odrobiną masła i miodu spadziowego, dziękuję. Spłonąć teraz, od głowy, twarzy czerwonej i ust rozciągniętych w przymilnym uśmiechu sabaczym, do palców rozdygotanych jak w napadzie febry, bijących o stół i półmisek, szarpiących obrus, sczeznąć na miejscu w czarny popiół, żeby nie musieć patrzeć im w twarze, nie musieć słyszeć ich szeptów, bo nagle wielka cisza objęła wagon restauracyjny i wszyscy skupili uwagę na książęcym stole, książę nie podnosił przecie głosu, ale czy znajdzie się tu ktoś, kto nie słyszał jego słów, słyszeli wszyscy


— spłonąć! Lecz ogień nie uderzył. Gorączka pali bez płomienia. Mówią coraz głośniej


— słowa nie do rozróżnienia, zbyt mocno wali serce, huczy krew w uszach. Co mówią


— wiadomo. Teraz nadszedł czas na czyn prawdziwie heroiczny, trzeba zrobić to, co ponad siły człowieka. Opuścić ręce, cofnąć stopy, podnieść się, podźwignąć tu łów i odsunąć krzesło, wszystko ze wzrokiem skierowanym prosto w dół, ku czeluściom piekielnym, obrócić się, postąpić krok w bok i do przejścia i


— Mało się nie rozpłakało się, wargi już zaczynały drżeć i wibrował pod skórą jakiś muskuł między podbródkiem i policzkiem, łzawiły oczy. To jest ponad ludzką moc! Wstyd zgniótł krtań i tchawicę, gardło wyschło w kilka sekund, nie można przełknąć śliny, nie można złapać tchu, coś dusi w piersi, ciśnie płuca


— jakże się tu ruszyć, skąd wziąć energję, ramiona jak kamienie, nogi jak z ołowiu. Nie da się. Dłonie trzęsły się coraz mocniej, spadł na podłogę potrącony kciukiem widelec. Wysilony oddech przypominał rzężenie rannego konia, ślina ciekła z kącika ust, ale nie było się w stanie kontrolować nawet ust


— przede wszystkiem ust. Szarpnęło się lewą nogę. Krzesło szurnęło po dywanie. Pani Blutfeldowa wstała, żeby dać miejsce. Czy możliwe większe upokorzenie! Szloch budził się w piersi. Spłonąć! Szarpnęło się nogę prawą. Uda nie posłuchały, trzeba się podeprzeć na podłokietnikach. Za pierwszym razem dłonie się ześlizgnęły, za drugim też, dopiero trzecia próba


— i stanęło się na nogi. Teraz krok w lewo. Czy nie ugną się kolana. Czuło się dygot łydek, straszne wrażenie, gdy własne ciało wymyka ci się spod kontroli i zapada się pod tobą jak domek z kart, dygot szedł do podudzi i drżały nawet mięśnie brzucha. Zrobiło się ten krok i omal nie zakrzyknęło się z ulgi. Uniosło się głowę. Wszyscy patrzyli. Się uśmiechało się. I z uśmiechem wypalonym na obliczu postąpiło się drugi, trzeci, czwarty krok


— stewardzi schodzili z drogi, siedzący odsuwali się z krzesłami, prawadnik otworzył drzwi


— piąty, szósty, siódmy


— w ciszy


— już blisko, już zaraz zniknie się im z oczu, ucieknie spod spojrzeń. Tymczasem jeszcze odbicie w szybie, ostatni obraz jadalni ponad ramieniem: wszyscy patrzą. Się uśmiechało się. Nawet gdy trzasnęły za plecami jedne i drugie drzwi, gdy przeszło się na korytarz kolejnego wagonu i tym korytarzem do końca, i wagon za wagonem, już biegnąc, trącając barkiem odrzwia i odpychając ludzi, którym nie można zajrzeć w twarz, i dalej, do salonki, przez palarnię i salę bilardową, i do wagonu wieczornego


— ucieczka paniczna


— przez pustą oszkloną galerję, ale to nie wystarcza, przeklęty uśmiech nadal nie chce zejść z twarzy, przyjdzie zdrapywać go paznokciami, nożami, szkłem tłuczonem, więc jeszcze dalej, żelazne drzwi na podest widokowy, zablokowane


— wyważyć. Wypadło się na świeże powietrze, w blask popołudniowego słońca i hałas wielkich maszyn pędzących po szynach, wprost na


— Osiłek z blizną dusił inżyniera Dragana, przyciskając go kolanem do metalowego siedziska i miażdżąc w kwadratowych łapskach jego szyję. Obok na wagonowym tarasie leżał drugi ochrannik, ten o azjatyckiej fizjognomji


— z roztrzaskaną czaszką. Łapiąc dech szeroko otwartemi ustami, stało się i patrzyło. Oni zamarli w śmiertelnym uścisku


— ręce na szyji, ręce na rękach szyję ściskających


— obróciwszy oblicza nabrzmiałe ku drzwiom, tak zamarli w pół mordu, jak rzeźba antyczna, obraz mitologicznych zmagań: mocarz okrutny i ofiara, brutalna siła i bezsilna starość. Się cofnęło się o krok, na próg galerji. Na co Blizna obrócił głowę i z powrotem zabrał się do duszenia, gniotąc kolanem pierś Jankesa. Dragan jednak nie oderwał spojrzenia, umrze ze wzrokiem utkwionym w twarzy przypadkowego świadka


— nie może zawołać o pomoc, nie może wykonać gestu, może tylko patrzeć uporczywie. Oczy miał głębokie, ciemne. Postąpiło się drugi krok wstecz. Dragan patrzył. Czy przeklęty uśmiech spełzł w końcu z ust? Czy Amerykanin patrzył na ten uśmiech właśnie? Intensywność jego spojrzenia była zbyt wielka, nie pozwalała oderwać wzroku. Spod poły rozchełstanej marynarki Blizny wyzierała kolba rewolweru zapiętego w skórzanem olstrze. Dusiciel był o dobrą głowę wyższy, a ta marynarka mało mu nie pękła na barach herkulesowych. Szczerzył ciemne zęby, pot kapał z czubka jego krzywego nosa na czoło tracącego przytomność inżyniera. Uciekać, póki można! Lecz już niepodzielnie rządził wstyd. Wyjęło się z kieszeni garnituru złoconego Eyedroppera, odkręciło się skuwkę i z uśmiechem drżącym na szerokich wargach


— przyskoczywszy do Blizny


— wbiło się mu pióro w kark. Krzywonos ryknął i zwalił się na kolana, wypuszczając z uścisku starego Jankesa. Jedną ręką sięgnął do wystającego znad kołnierza Watermana, drugą


— po rewolwer. Kopnęło się go w tę rękę


— broń poleciała wysokim łukiem ponad balustradą, spadając za nasyp i zaraz ginąc z oczu. Dragan, kaszląc i szorując plecami po ścianie, podźwignął się na nogi. Wskazał wzrokiem ciało drugiego policjanta. Czy on także był uzbrojony? Się rzuciło się do trupa. Twardy kształt pod tkaniną


— targnąć za połę, strzelają guziki


— oto i skórzane szelki, olstro, czarna kolba. Wyjęło się zimny rewolwer. Dragan charczał coś niezrozumiale. Się obejrzało się. Blizna uciekał. Od wejścia do galerji był odcięty, drzwi do następnego wagonu, za podestem długim i sprzęgiem amortyzacyjnym, nie miały nawet klamki, zamknięte od środka


— to był już wagon służbowy, za nim zaraz tender i lokomotywa


— co więc zabójcy pozostało? Wdrapał się na wygiętą tu w kształt winorośli balustradę, złapał za krawędź dachu i wlazł nań za pierwszym podrzutem nóg, z małpią zręcznością, mimo krwi lejącej się po karku i kołnierzu koszuli; raz, dwa, jeszcze podzelowana podeszwa buta na tle błękitnego nieba


— i po Bliźnie. Wsunęło się długolufy rewolwer za pasek, pod kamizelkę i marynarkę, i skoczyło się na balustradę w ślad za Blizną. Nagle, gdy ramię i głowa znalazły się poza tunelem wybijanym w masie powietrznej przez lokomotywę, uderzył w nie zimny wiatr, rozfurkotał się luźny materjał garnituru, poczuło się szybkie szarpnięcia drobnych rączek, miękkie palce mierzwiące włosy i ciągnące za uszy


— wiatr, siła pędu, z jakim w powietrze uderza masyw Ekspresu. Drzewa i pola migały w rozmazanych smugach, już nawet nie impresjonistyczne obłoki kolorów, ale samo wrażenie obrazu i ruchu w obrazie, barwne światło letniej sielanki. Tylko niebo, ku któremu się zwróciło głowę, sięgając dachu, tylko niebo było spokojne, nieruchome, fotograficznie wyraźne. Mógł tam stać, czaić się tuż za krawędzią, by kopnąć w skroń pierwszego głupca, co łeb wystawi


— nie pomyślało się o tym. Ale nie stał, nie czaił się. Wpełzło się na dach jaszczurczym sposobem, z piersią przyciśniętą do brudnej płaszczyzny, z rękoma szeroko rozłożonemi. Blizna posuwał się na czworakach kilka metrów dalej, wiatr zawijał mu marynarkę na głowę, chłop szarpał się z nią, aż musiał się zatrzymać, by zsunąć ją z ramion


— poleciała w tajgę, łopocząc nad mijanemi wagonami i zielonemi koronami drzew, czarna flaga, strzęp kruczego skrzydła, piórko, punkt, zniknęła. Blizna coś krzyknął, nie dało się rozpoznać słów w szumie powietrza i huku pędzącego pociągu, w przeciągłem sapaniu parowozu. Krzyknąwszy, obejrzał się przez ramię, jak gdyby w odpowiedzi na ten skowyt otrzymał skądś ostrzeżenie. Ujrzało się wtedy, że Blizna oderwał był kawał materjału koszuli i obwiązał nim sobie całą szyję; lecz stalówka musiała wejść głęboko, ten prowizoryczny bandaż przesiąkł już krwią, czerwona plama rozlewała się po plecach Blizny. Krzyknął po raz drugi i rzucił się wstecz, obracając się na kolanach


— nie zobaczył wymierzonego w siebie rewolweru, więc to była jego szansa. Ale lewe kolano poślizgnęło się na tłustym brudzie pokrywającym dach wagonu i Krzywonos pojechał w bok, impet własnego ruchu obrócił go jeszcze tyłem do krawędzi, chciał się złapać nitów, nie sięgnął, buty wyjechały poza brzeg dachu, leciał coraz szybciej, wierzgając nogami, otworzywszy usta w komicznym wdechuwydechu, jak zarzynana ryba, pisklę głodne


— zsunęły się mu kolana, spadł. Ostrożnie się przesunęło się ku krawędzi. Blizna wisiał wczepiony obiema rękoma w zimnazowe okucia wysokiego okna. Czy widzieli go pasażerowie? Bandaż odwinął mu się z szyji, wiatr porywał kropelki krwi, łopotała podarta koszula. Widziało się, jak drżą mu z wysiłku mięśnie ramion, bieleją palce, jak wykrzywia twarz w grymasach boleści. Uniósł wzrok, spojrzało się mu w oczy. Odwrócić głowę? Patrzeć, jak odpada i ginie? Coś zrobić, nic nie robić


— takie są czyny i zaniechania, ale co jest przed nimi, u źródła? Jeszcze nie zagasł ogień wstydu. Sięgnęło się i podało się mężczyźnie rękę. Leżało się potem, dysząc, głową ku Azji, nogami ku Europie, na wznak, i patrzyło się, jak pojedyńcze obłoczki żeglują przez błękit, nic poza nimi nie zmienia się na błękicie. No, od czasu do czasu przemykały w górze szare kłęby dymu z lokomotywy. Raz przeleciał ptak. Blizna dyszał jeszcze ciężej.


— Przeklętnik. Pokarz go, Boże. Oj, zdechnę tutaj.


— Ano.


— Ech, i takie życie, tfu.


— Nie trza było ręki przeciw przykazaniom boskim podnosić, tak i grzech wrócił do was na koniec.


— Prawdę mówicie, panie. Ale co robić. Człowiek służy, Car’Batiuszka rozkazuje.


— Car kazał wam zadusić Amerykańca? Nie gadajcie.


— Aa, wola zwierzchności, kto tam się wyzna, raz liedniaki, raz ottiepielniki, każdy w krzyk i groźby.


— A ów drugi


— nie był z ochrany? Od księcia może?


— Pies lizał księcia. Żeby tamten wagon nie wyszedł z Peterburga zapieczętowany


— ale gówno.


— Znaczy


— na Amerykańca?


— Jaki on tam Amerykaniec. Czort piorunownik. Ojcze niebieski, wszyscy święci, już mnie chwyta, kch.


— Nie ruszaj się.


— Pobłogosławcie mi, panie.


— A co to ja, pop, żeby ludziom błogosławić?


— Pop, nie pop.


— Samem cię przecie



— Ale zawsze jakoś to lżej z dobrem słowem. No.


— Jak was zwą?


— Wazow Jurij Daniłowicz, kch, po matce Wasylisie z Marczików, z Borysowa.


— Wierzę, Jurij, że mogłeś był zostać dobrym człowiekiem.


— Tak. Tak.


— Dyszał coraz szybciej, dobiegał mety.


— To prawda.


— Nie ma we mnie łaski od Boga, by błogosławić ci w Jego imieniu według tego, kim jesteś, i nie ma we mnie łaski od ludzi, by błogosławić ci od ludzi podług tego, coś im uczynił, jedyną łaską obdarzyłeś mnie ty sam, prosząc o to błogosławieństwo, daję ci je zatem ze szczerego serca: obyś z tą samą pokorą stanął przed Panem. I o wybaczenie proszę.


— Kchr. Boże mój. Nie pozwolili. Tak. Obróciło się głowę w lewo. Na odległość ciepłego oddechu miało się jego otwarte oczy


— już puste. Wiatr porywał ślinę z rozchylonych ust Jurija. Umarł z dłońmi zaciśniętemi na swojej szyji, w takim samym krzyżowym chwycie, jakim dusił był starego inżyniera. Po niebie przepływały białe obłoczki jak kleksy mleka w atramencie. Złoty Eyedropper musiał był wejść w tętnicę


— nie w tętnicę, chłop wykrwawiłby się od razu


— ale z każdym ruchem, z każdym jego wysiłkiem wbita stalówka, jakiś stalówki ułamek


— otwierał ranę, i tak serce stopniowo wypompowało życie z Jurija. Z lasów podrywały się spłoszone przejazdem Ekspresu klucze kaczek, warkocze dymu z wysokiego komina parowozu wiły się z prawej i lewej, skręcając, w miarę jak zakręcały tory… Co zdarzało się rzadko, pociąg sunął prosto na wschód; gdy wszakże zakolebał się i przechylił na wirażu, trzeba się było łapać nitów, wpierać szeroko rozłożonemi rękoma w nagrzaną przez słońce blachę. Trup natomiast jeździł po dachu swobodnie. Prędzej czy później spadnie. Myślało się, że zaraz pojawi się tu obsługa, Dragan przyprowadzi pomoc, przybiegną ochranniki z drugiej klasy, wyroją się ze swoich przedziałów pasażerowie, wielki skandal i sensacja, może nawet naczalnik zatrzyma pociąg, czekało się tego szarpnięcia, czekało się ich krzyków i nawoływań. Nadaremno. Sięgnęło się do kieszonki kamizelki


— zegarek wskazywał absurdalną godzinę, zgnieciony. No więc co? Zejść tam i


— i


— spojrzało się na garnitur, niegdyś biały, teraz brunatnoszary, w smugach czarnej mazi, z rękawem rozerwanym i na dodatek umoczonym w Jurijowej krwi


— i w tym garniturze, łachmaniarz zasmarkany, tak ma się im stawić czoło? Hrabia! Przecież to klątwa jakaś jest. Nic nie dzieje się bez morału. A bodaj was…! Złorzecząc i gryząc wargi, ściągnęło się z palca sygnet z Korabiem w heliotropie


— zszedł gładko po warstwie śliskiego brudu


— i cisnęło się go precz. Podskakując, potoczył się po dachu wagonu. Ale nie tak łatwo się wyzwolić, to tylko gest pusty. Bo dlaczego nie zaprzeczyło się na samym początku? Dlaczego nie naprostowało się WhiteGesslinga, Blutfeldowej, lecz pozwoliło się róść konfabulacji, aż istotnie stała się nie do wyprostowania? Nie ma ucieczki od wstydu, jak tylko w inny wstyd. Nawet na dachu pędzącego przez tajgę Ekspresu Transsyberyjskiego, w jedynem towarzystwie trupa, pod wielkim błękitem i Słońcem wysokiem, nawet tu się kuli się, z kolanami podciągniętemi pod brodę, czołem opuszczonem, zaplecionemi kurczowo ramionami, zapiekły w szlochu suchym, się trzęsie się w rytm pociągu i rytmowi wbrew, w dreszczach niepowstrzymanych


— ze wstydu. Aż pociąg począł zwalniać, dymy i światła pokazały się w oddali przed parowozem, na tle majaczącego na horyzoncie niskiego zarysu gór


— kolejna stacja Transsibu, Swiecza albo Kotielnicz, nie ma na co czekać, teraz czy potem, wsjo rawno, trzeba zejść, wrócić do przedziału. Zsunęło się ostrożnie na balustradę i zeskoczyło się na podest widokowy. Po zwłokach drugiego ochrannika nie pozostał ślad. No, ślad był: kilka kropel krwi. Może jednak przeżył? Zdjęło się marynarkę, wywróciło się ją na lewą stronę i, zwiniętą, przełożyło się przez przedramię pod mostkiem


— powinna zasłonić najbardziej ubrudzone fragmenty koszuli, kamizelki i spodni. Przygładziło się zmierzwione przez wiatr włosy (na palcach tłusty brud miast brylantyny). Dłonie nadal się trzęsą i głowa, zdradliwie lekka, kołysze się jak latawiec na bryzie. Spokój, spokój, spokój. Jeszcze głęboki oddech… Klamka. W galerji nie było nikogo. Podeszło się do zasuniętych drzwi sali kominkowej, przyłożyło się do nich ucho. Głos, głosy, kobiecy, męskie. Może przeczekać tutaj? W końcu sobie pójdą. Albo właśnie wejdą do galerji. Odkryją, przyczajonego w kącie. Nie ma ucieczki. Szarpnęło się podwójne drzwi i weszło się do środka. Czarna oćma spadła na oczy, smoła węglowa wlała się pod powieki. W jednolitej ciemności dygotały połamane na ścianach i suficie wagonu świecienie kilkunastu osób i kilku mebli: okrągłego stolika, krzeseł. Najbliższa stolikowi sylwetka w ćmietle


— postać kobiety


— wskazywała wyprostowaną ręką na przeciwległą ścianę. Tańczył na niej świecień wysokiego mężczyzny. Ćmiatło oblewało wszystkich i wszystko, zamazując krawędzie, topiąc w mroku kształty i spłaszczając bryły. Jedyną pewną informację dawały właśnie świecienie: zmienne, rozedrgane, zdeformowane rzutem na nierówne płaszczyzny


— ale policzalne, widoczne dla ludzkiego oka. Mężczyzna przy ścianie uniósł dłoń, zapewne poprawiał okulary. Kobieta przesunęła ręką nad stolikiem, rzucając na sufit wielki zablask, który na moment wszystkich oślepił, aż się targnęli odruchowo wstecz i odwrócili głowy, co z koleji tem bardziej rozzuchwaliło ich świecienie, i przez chwilę świetliste sylwetki skakały po ścianach, łopocząc ramionami jak niedołężne anioły. Po sali przepłynęła fala szeptów rosyjskich, niemieckich i francuskich.


— On!


— zawołała księżna Błucka.


— Powie, co to było!


— Une créature de la vérité


— rzekł Jules Verousse, odsuwając się od ściany i ogromniejąc w swym świecieniu niczym biała skaza na gwałtownie wywoływanej fotografji.


— Potwór tronie die Dunkelheitmat nad nad nad maszyny. Się cofnęło się ku galerji. Chciało się wyjść niepostrzeżenie, ale trąciło się plecami drzwi, opadła ręka z marynarką i spod niedopiętej kamizelki buchnął na salę snop zimnego ognia, jakby to smok w jelitach ukryty ryknął wtem przez pępek płomieniem siarczystym. Spojrzało się z przerażeniem na brudną westkę, sięgnęło się dłonią


— weszła w ogień jak w miękki strumień wody, blask przebijał palce, prześwietlał paznokcie, skórę, ścięgna i mięśnie, naczynia krwionośne, dłoń zawisła w nim jak oranżowa galareta, rzucając różowe poblaski na pół sali. Pomyślało się o owych malunkach dewocyjnych, na których Chrystus Pan otwiera swą pierś, z przebitego serca biją w skupio nych wiązkach promienie złociste. Wszyscy uczestnicy seansu zamarli, kobiety i mężczyźni, siedzący, stojący, wokół stolika, pod ścianami, teraz naprawdę oślepieni, zaciskając powieki, osłaniając twarze


— ich suknie o bardzo długich rękawach, z riuszkami, gipiurami i gorsami wysokiemi, pod medaljonami i kameami, kołnierzyki sztywne koszul, wywinięte w strome karczki kołnierze sukni, zaciśnięte wokół szyji krawaty plisowane i gładkie, aksamitne i fularowe, krawatki jedwabne, żaboty i rabaciki batystowe, kokardy i tiule, spinki złote, srebrne i jantarowe, koralowe cygarniczki i kościane fajki, białe mankiety, białe plastrony, w obejmie ciemnych renwersów surdutów i marynarek, z wełnianych deuxpieces i tweedowych anglezów trzyczęściowych, z trójkątami chusteczek na piersi, z błyskiem dewizek, błyskiem szyldkretowych lorgnons, monokli i binokli mocowanych długiemi łańcuszkami do tych sztywnych kołnierzyków


— zbiorowy portret Europejczyków Anno Domini wypalony pod powiekami jak w wybuchu fotograficznej magnezji. Ktoś krzyknął, ktoś się przewrócił, jedna panna zemdlała, osuwając się bezwładnie na krześle. Sięgnęło się prześwietloną dłonią w głąb ognia, zarazem na powrót zakrywając kamizelkę marynarką. Palce zacisnęły się na kolbie rewolweru. Nie na długo powróciła ciemność


— księżna zaraz zdusiła ćmieczkę i wieczorne słońce zalało wagon. Uniosło się głowę. Wszyscy patrzyli. Się uśmiechało się.






O piórach i rewolwerach


Był chłodny w dotyku, pokryty perlistą rosą, a w silniejszem świetle mienił się na krzywiznach i krawędziach wszystkiemi barwami tęczy


— po tym najłatwiej rozpoznać metale zimnazowe. Obracało się go w rękach z przesadną ostrożnością: nigdy wcześniej żadna broń palna w te ręce nie trafiła. Był lekki, to pierwsze zaskoczenie. Się obmyło się pobieżnie w przedziałowej umywalce (na wyprawę do łazienki przyjdzie pora za parę godzin, gdy wszyscy posną), ale i tak odciski palców pozostawały na gładkiej stali. Mimo tęczowych refleksów i powidoków samo zimnazo było jednolicie czarne


— lecz wypolerowano je do tak lustrzanej czystości, że dało się na nim policzyć linje papilarne kciuka, gdy spoczął na moment na kurku. Kurek miał kształt skorpiona o długim, wzniesionym do ukąszenia ogonie; odwodziło się i opuszczało właśnie ten ogon, skorpion uderzał w spłonkę złączonemi szczypcami. Zresztą cały rewolwer wyglądał jak zaprojektowany przez francuskiego miłośnika art nouveau, drogie cacko wykonane na indywidualne zamówienie; to było drugie zaskoczenie. Asymetryczna rękojeść okazała się spiralnym splotem węża, który na koniec, u dołu, otwierał paszczę, ujawniając parę kłów i zawinięty język


— mię dzy temi kłami i językiem można było przewlec rzemień, zawiesić stalowy pierścień. Osłona na spust składała się z kilku łodyg kwiatów, których kielichy przechodziły bezpośrednio w komory bębenka. Komór było pięć. Bębenek nie wysuwał się w bok


— żeby go załadować, należało złamać rewolwer wpół. Zajrzało się do wnętrza komór, wyjęło się i włożyło naboje: matowoczarne, o tępych, niemal płaskich czubkach. Zapaliło się lampę i przyjrzało się im pod żarówką. Wokół podstawy każdego pocisku biegł delikatny grawerunek, trzy litery: ∏. P. M. i liczby trzycyfrowe: , , , , . Przyjrzało się dokładniej samemu rewolwerowi. Długa lufa odlana została w kształt kościstego gada, jakiegoś jaszczurczego stwora o kolczastym grzebieniu, który piętrzył się mu wzdłuż kręgosłupa, by nad karkiem wystrzelić wysoko naroślą jak pochyłym rogiem


— to była muszka. Jaszczur nie miał oczu, a szeroko otwarta gęba


— wylot długiej lufy


— prezentowała pełny garnitur ostrego uzębienia


— starannie wyszlifowanego na krawędzi lufy, kieł po kle. Szponiaste łapy gad trzymał przyciśnięte do łuskowatego brzucha. Na tym brzuchu wygrawerowano tuzin liter układających się w jedno słowo:


Гроссмейстер


Złożyło się Arcymistrza, zawinęło się go w brudny ręcznik i schowało na dno walizy. A jeśli znowu zakradną się przeszukać przedział? Się zawahało się. Nie ma wyjścia, trzeba zawsze zabierać go ze sobą. A wtedy znowu wybuchnie zimnym ogniem w najmniej spodziewanym momencie… Trzykrotnie pukano do drzwi atdielienja, po raz czwarty zapukał prawadnik, ogłaszający porę kolacji. Nie otwierało się nikomu. Zostawiło się w zamku przekręcony klucz, by prawadnik nie mógł z drugiej strony otworzyć swoim. Na okno zaciągnęło się zasłony, żeby nie zajrzał też nikt w czasie postoju. Stukający do drzwi opowiadali się wylewnie, przekonując do otwarcia


— najpierw oczywiście pani Blutfeld, potem panna Muklanowiczówna, potem radca Dusin. Ten ostatni na odchodnem wsunął pod drzwi wizytówkę z zapisanym na odwrocie numerem przedziału. Gertrudzie Blutfeld zależało oczywiście na materjale do plotek, Jelena przybyła z niezgrabnem pocieszeniem, ale radca Dusin


— Dusin nie zjawił się w swoim imieniu, lecz w imieniu księżnej Błuckiej, która najwyraźniej domagała się wyjaśnień od intruza, co zsabotował jej seans. Nikt natomiast nie pytał o martwych lub zaginionych funkcjonarjuszy ochrany. Ponieważ zegarek nie działał, odmierzało się czas podług zamieszczonego w Putiewaditielu rozkładu jazdu Transsibu. Pociąg stanął w Wiatce, musiała zatem minąć dziesiąta wieczorem. Około pół do jedenastej zapukał inżynier Dragan.


— Pan tam jest


— powiedział w pozbawionym śladu akcentu niemieckim.


— Pan mnie słyszy. Uratował mi pan życie. Wypatrywałem pana na kolacji. Proszę otworzyć. Nie będę tu stał. Uchyliło się drzwi. Pchnął je i wszedł do przedziału. Odstąpiło się


— był wyższy o dobre kilkanaście centymetrów, zmuszał do zadzierania głowy. Odległość, w jakiej człowiek się podświadomie układa względem drugiej osoby, nie zależy od jej tuszy ani wzrostu, lecz od kąta spojrzenia między nimi. Dzieci i kobiety wykazują większą tolerancję; mężczyźni natomiast szukają nieustannie dobrej pozycji niczym owi rewolwerowcy z westernowych widowisk w kinematografie. Nauka o duszy, gdy powstanie, powstanie na bazie stereometrji. Zamknął za sobą drzwi, poczem wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki złamanego Watermana.


— Proszę. Był śmiertelnie poważny, ani mięsień drgnął mu na twarzy; gest niósł przecież z sobą jakiś uroczysty formalizm. Przyjąć, nie przyjąć, cokolwiek się uczyni, będzie to miało znaczenie większe niż to, które można wypowiedzieć w języku drugiego rodzaju. Dragan czekał z wyciągniętą ręką.


— Dziękuję. Usiadło się na zaścielonem posłaniu, obracając kalekiego Eyedroppera w palcach brudnych. Absurd sytuacji był w pewien sposób uspokajający. To prawda, uratowało się temu człowiekowi życie. Jest wdzięczny, musi być wdzięczny, ma dług wdzięczności, jest dłużnikiem. Jakież to… krępujące. Uniosło się spojrzenie na Amerykanina, by zaraz je opuścić


— stał i patrzył z góry, chwiejąc się lekko w rytm pociągu, w nieskazitelnym dwurzędowym garniturze barwy popiołu, z szeroką, białą chustą zawiązaną na szyji, wyprostowany, chorobliwie chudy, o oczach jak dwa kawałki węgla wbite pod łuki brwiowe. Przechyli głowę i zalśnią jaśniej, nagle prawie szarobłękitne.


— Naciągnął się krwią


— mruknęło się pod nosem. Usłyszał.


— Pióro zwyciężyło miecz


— zaśmiał się chrapliwie.


— Gdzie on jest?


— Co?


— Zabrał pan go Michaiłowi. Wszyscy w pociągu mówią o aniele w ćmietle, an angel in shlight.


— Nie posiadam żadnego anielskiego oręża. Co się stało z ciałem Michaiła?


— Drogi panie, ocalił mi pan życie, ja nie pytam, co zaszło potem na dachu. Cień tego człowieka znowu wyczyniał dziwne harce, puchł i klęsnął, jakby ktoś go na przemian nadmuchiwał i wysysał zza Dragana; linja cienia i światła gięła się i wibrowała. Przygryzło się paznokieć kciuka.


— Pracuje pan dla Kompanji RosyjskoAmerykańskiej. Może chodzi o Linję Alaskańską. Rosyjscy konkurenci najęli sabotażystę, to dla pana ochrony dogoniło nas wczoraj w nocy tych trzech policjantów. Nie siedzą w drugiej klasie, nie wszyscy


— co najmniej jeden jedzie w wagonie służbowym za tendrem. To tam przenieśli ciało Michaiła, nie ciągnęli go przecież przez galerję i salę kominkową, nie wyrzucili z pociągu. Po co chodził pan na ten podest widokowy, skoro wiedział pan, że jest w niebezpieczeństwie? To była zasadzka, Michaił się zasadził na Jurija. Obaj z ochrany? Liedniacy i ottiepielnicy popierają różne spółki syberyjskie, albo też ottiepielnicy w ogóle są przeciwnikami Sibirchożeta, dostał się pan między młot i kowadło. Ale Jurij jechał w Luksie od Sankt Peterburga, ostrzeżenie musiało przyjść o kimś zupełnie innym. Teraz się pan boi, bo został pan bez Michaiła, bez ochrony w pierwszej klasie. Nie wie pan, kto to jest. Przysunął sobie taburet od sekretarzyka i usiadł. Wyjął papierosy, zapalił. Spojrzenie biegło niemal równolegle do podłogi; podniosło się wzrok, zajrzało mu się prosto w oczy. Przedział był mimo wszystko ciasny


— gdyby jeszcze Dragan pochylił się, gdyby oparł ręce na kolanach, łykałoby się dym prosto z jego płuc. Ten kąt, ta odległość… spowiednik i spowiadający, adwokat i oskarżony, ojciec panny i kawaler proszący o jej rękę, mistrz i uczeń. Zamamrotał coś do siebie w charkotliwym języku. Rozejrzał się po przedziale. Wskazało mu się popielniczkę. Był stary, z sylwetki i ruchów nie wyglądał na to, ale przecież mógł być rówieśnikiem księcia Błuckiego.


— Ów rewolwer


— rzekł po chwili


— wart jest więcej niż swoją wagę w złocie. Ja to rozumiem. Pan jest biednym człowiekiem. Przepraszam, nie chcę obrazić. Pan jest biednym człowiekiem, wykorzystywał pan okazję, by otrzeć się o high society, wejść w lepszy świat, cóż, nieszczęście z Jego Wysokością. Pozwoli pan, że zaproponuję wykup fantu. Pan poda cenę. Bardzo proszę, bez obrazy. Pan nie wie, co wziął w swoje ręce, panie… Gerosłaski.


— Gierosławski.


— Gierosławski. Tak?


— Tak. Benedykt Gierosławski. Uśmiechnął się.


— Jak w końcu wygląda sprawa pańskiego urodzenia?


— Moi, je suis mon ancęntre.


— Ach! Gdyby ktokolwiek mógł to o sobie powiedzieć szczerze! Nawet potwór Frankensteina… Pan czytał Mary Shelley? Nie znajduje pan fascynującem, jak w literaturze siła elektryczności zawsze



— To jest zimnazo, jakiś chłód zimnaza. Kule są z tungetytu. Nie wiedziałem, że produkuje się taką broń.


— Nie produkuje się.


— I po co? Co takiego można zabić kulami tungetytowemi, czego nie można zabić w żaden inny sposób? Skoro to takie kosztowne. Dragan skinął zachęcająco dłonią w białej rękawiczce. Odgryzło się paznokieć od drugiego palca.


— To nie jest broń na ludzi. To jest broń na lute.


— O?


— Zastanawiam się… Djabli, jaka szkoda, że nie czytałem o tym więcej. Jakie właściwości posiada tungetyt w wysokich temperaturach, pod wysokiem ciśnieniem? Taki chłód zimnaza… Gdybym nie zasłonił tego piorunującego blasku



— Czym? Ręką, ubraniem? Nie da się go tak zasłonić. Mam tuzin patentów na tungetytowe systemy oświetlenia


— przy tych cenach zresztą wyjątkowo niepraktyczne


— znam się na tym.


— Jak to: nie da się zasłonić? No przecież



— Dammit, pomyśl, młodzieńcze!


— warknął Dragan, poczem założył nogę na nogę i zaciągnął się papierosem. Się przypomniało się egzaminy na uniwersytecie, ową charakterystyczną irytację profesorów, którzy ostatkiem siły woli powstrzymują się, by nie wybuchnąć w obliczu wołającej o pomstę do nieba tępoty studenta


— więc studentowi tem trudniej pozbierać myśli


— więc oni tem wyraźniej się irytują


— więc student płonie żywcem i marzy już tylko, by zejść im z oczu


— więc przeganiają go zrezygnowanem machnięciem. Uszedł sprzed plutonu egzaminacyjnego, wrócił do życia i rozumu. Teraz pokazać gienjusz i wiedzę! Nie może, nikt nie pyta. Tak samo, jak nie ten jest dobrym saperem, kto potrafi rozbroić makietę miny, lecz kto rozbraja miny prawdziwe, które grożą wysadzeniem go w powietrze


— tak i nie ten jest dobrym studentem, kto prezentuje wiedzę i umiejętności, lecz kto prezentuje wiedzę i umiejętności przed najsroższymi egzaminatorami. Wpierw długi czas sądziło się, iż jest to uogólnienie służące jedynie do usprawiedliwiania uczelnianych obiboków; potem zrozumiało się, że ów podział przebiega wśród ludzi w ogóle, w dowolnej dziedzinie. Ilu jest takich, co doskonale radzą sobie z każdą atrapą życia, ale gdy przychodzi do prób na życiu prawdziwem


— trzęsą się im ręce? Prymusi w naukach bez znaczenia, celujący w odpowiedziach na pytania niezadane, wszystkowiedzący minutę po. Gdyby tylko pozwolić im podejść raz jeszcze, dać jeszcze jedną minę do rozbrojenia, jeszcze jedno życie…!


— To jest reakcja wzbudzana przez ćmiatło, tak? Przesłoniłem źródło ćmiatła, reakcja ustała.


— Nikiel zimnazowy symetrji KT. Reaguje na ćmiatło jak czysty tungetyt. W knotach ćmieczek spala się węglowe związki tungetytu, a w tanich ćmiecz kach nawet sam węgiel przemrożony. Z koleji niektóre reakcje utlenienia izotopów krjowęglowych



— Na co była Michaiłowi taka broń? Zakradł się do Ekspresu jakiś luty w przebraniu?


— zachichotało się. Dragan przyjrzał się w zadumie niedopałkowi.


— Nie pracuję dla Kompanji RosyjskoAmerykańskiej. Nie chodzi o Linję Alaskańską. Nie zajmuję się inżynierją lądową.


— Nie jest pan inżynierem? Uśmiechnął się lekko.


— Wie pan, studjowałem, ale jakoś nigdy nie uzyskałem dyplomu inżyniera. Doktoraty


— owszem.


— Nie o sabotaż przemysłowy idzie? No to czemu chcą pana zabić?


— Nie będę zdziwionym, gdy się okaże, że Pobiedonoscew miljon rubli za moją głowę płaci. Słyszał pan, że jedzie z nami zięć trzeciego udziałowca Sibirchożeta? Widzieli w tym jakieś zabezpieczenie… Piotr pilnuje Pawła, który pilnuje Jana, który trzyma brzytwę na szyji Piotra. Tych dwóch ochranników


— poor bastards


— wobec ilu panów wraz musieli pozostawać lojalnymi? No i rozerwało to ich na strzępy, jak konie w cztery strony świata ciągnące. I teraz też


— kogo przysłali w trwodze? Nie żandarmów jawnych, ale jakichś emerytowanych czynowników z Trzeciego Oddziału Kancelarji Osobistej Imperatora, brzuchatych kancelistów, którzy, wyobraź pan to sobie, są dziś agientami ochrany, ba, papiery na to mają!


— Zdusił papierosa.


— Nie powinienem obarczać pana tym wszystkim, panie Gieroszewski, czy jak tam pan się chce nazywać, młodzieńcze. Skoro nie odda pan rewolweru


— a na co on panu, jeśli nie na sprzedaż?


— no cóż, nie odda pan. Proszę się jednak mieć na baczności. Słusznie się pan domyśla, jest się czego bać. Tem wejściem przed księżną ogłosił się pan całemu pociągowi, wezmą pana za Bóg wie kogo; cóż prostszego, jak wsunąć rubla prawadnikowi, jak ja wsunąłem, i dowiedzieć się, na jakich to papierach ministerjalnych pan podróżuje? Wstał.


— Gdybym mógł jakoś w przyszłości… Prawadnik powiedział również, że jedzie pan do Irkucka, prawda to? Wagon drugi, numer osiem, to znaczy H. Proszę się nie wahać, ja panu tego nie zapomnę.


— Nazywam się Benedykt Gierosławski, mister Dragan.


— To się ciekawie składa, bo ja również zmuszony zostałem chwilowo ukrywać się za fałszywą tożsamością. Mhm, teraz to i tak nie ma znaczenia, jesteśmy już w drodze. Wspomnij pan słowa Wielkiego Goethego. Podróż jest jak gra, zawsze towarzyszy jej korzyść albo strata, i to zwykle z nieoczekiwanej strony.


— Poprawił rękawiczki.


— Nie nazywam się Dragan; pochodzę z zadrugi Draganic, stąd ów pseudonim. Posiadam obywatelstwo USA, lecz urodziłem się Serbem, w Smiljanie, w Chorwacji. Mogło się panu obić o uszy moje nazwisko. Jestem Nikola Tesla. Ukłonił się sztywno i wyszedł. O północy Ekspres Transsyberyjski minął dziewięćset siedemdziesiąty kilometr Magistrali. Skończył się pierwszy dzień podróży.








ROZDZIA Ł TRZECI O , trójwartościowej i bezwartościowej, a także o logice kobiecej



— Na litość boską, panie Benedykcie, nie może pan w ogóle nic nie jeść!


— Qui dort dîne. A zresztą zapłacę, przyniosą mi, co tam zostanie ze śniada nia.


— Niechże pan będzie rozsądnym! Proszę otworzyć.


— Nie wstałem jeszcze.


— To niezdrowo tyle sypiać, melancholja od tego w człowieka wchodzi, dusi apatja i dręczą migreny.


— Długo zamierza panna tak krzyczeć przez drzwi?


— Ściana tu niewiele grubsza.


— A się też panna uwzięła! Szanowna ciocia nie pouczyła, jak to niestosownie nagabywać nieznajomych mężczyzn?


— Mam zawołać ciotkę? Ciociu!


— Już! Panna Jelena Muklanowiczówna: w białej jedwabnej bluzce o zakrywających dłonie koronkach, z kruczą aksamitką na szyji, ściśnięta gorsetem wysokim, w wąskiej beige’owej spódnicy, spod rąbka której tylko noski skórzanych pantofelków widać, z czarnemi włosami ściągniętemi mocno w kok przebity dwiema szpilkami o główkach srebrnych. Ciemne oczy, blada cera, jeszcze obielona pudrem


— gdyby nie błyszczyk na wargach, wyglądałaby, jakby już spuszczono z diewuszki wszystką krew i barwę. Przysiadła przy sekretarzyku, obracając nogi na lewo, że miękki materjał spływał od bioder jedną długą falą. Dłonie splotła na podołku. Nie wstało się na jej powitanie; siedziało się na przykrytym kapą posłaniu, przy oknie, w bonżurce narzuconej na koszulę. Panna Muklanowiczówna spoglądała jak guwernantka na krnąbrnego sześciolatka. Obróciło się wzrok na deszczowy krajobraz za szybą.


— Drzwi się za panną zamknęły, co sobie ludzie pomyślą.


— Mój Boże!


— panna Jelena szepnęła głosem ŕ la Frau Blutfeld.


— Skandal!


— Klasnęła uradowana.


— Tak! Oparło się skroń o szybę chłodną.


— Poddaję się. Cmoknęła z dezaprobatą.


— Na początek może by kawaler wyjął ręce z kieszeni. Wyjęło się.


— No i czemu tak… Ach.


— Tu nareszcie zmieszała się


— na krótką chwilę, bo zaraz przybrała minę nową.


— Bardzo nieładnie. Tatuś nie moczył malczikowi paluszków w occie? A jeśli aż tak kawaler zgłodniał, no to tem bardziej


— zjeść śniadanie, nie palce własne. Ten jej ton… Albo wychowywała młodszych braci, albo rzeczywiście pracowała jako guwernantka. Ale guwernantki raczej nie jeżdżą pierwszą klasą Transsibu.


— To nie jest zabawne.


— Uderzyło się głową o szybę, raz, drugi, mocniej.


— Panna znalazła sobie rozrywkę na czas podróży, a mnie



— Jak pan może! To ja się zamartwiam i mało pośmiewiska tu z siebie nie robię, żeby pana na świat wyciągnąć, chrześcijańskiem miłosierdziem powodowana…


— ale już się ponownie uśmiechała, już chochlik skakał w jej źrenicach i na drżącym kąciku warg


— …a pan śmie takie rzeczy mówić! Wyraźnie oczekiwała odpowiedzi także podanej w lekkim tonie


— roześmiałaby się wówczas w głos, przeczuwało się, jak zaraźliwy jest jej śmiech, nie można mu się oprzeć; więc roześmiałaby się w głos i potem wszystko popłynęłoby już jasno wytyczonym torem


— ku większej naturalności, szczerości, większej otwartości. Tak się poznaje ludzi, tak zmienia się nieznajomych w znajomych, z takiego materjału najłatwiej zbudować most łączący brzegi obcych światów. A panna Jelena jest inżynierem wyjątkowo biegłym we wznoszeniu mostów międzyludzkich, to było oczywistem od pierwszego spotkania, kilka zdań zamienionych w pośpiechu w przejściu ciasnem


— i już żarty, już kordjalne docinki. Że jest rodaczką


— to nie ma wielkiego znaczenia. Właściwie nie ma też wielkiego znaczenia, co ona mówi i w jakim mówi języku. Roześmieje się


— to wystarczy. Gdyby się ją spotkało w kraju, na ulicy w Warszawie, oczywiście nie mogłoby to przebiec tak szybko i prosto, ale


— to jest Ekspres Transsyberyjski, podróż, czas magiczny, godziny jak dni, dni jak miesiące. Roześmieje się. Nie. Odwróciło się twarz do szyby. Może sobie pójdzie. Cisza się przeciągała, cisza, to znaczy hypnotyczny hałas pociągu, tuktuktukTUK. Spoglądało się na przeźroczyste odbicie panny Jeleny w oknie, zawieszone na tle lesistych wzgórz i chmur deszczowych; przepływało po pejzażu jak refleks po powierzchni wody, blady duch bladego dziewczęcia. Czarny lok, który wymknął się z fryzury, wsunęła za uszko, unosząc ku twarzy dłoń w obłoku koronek białych, nawet ten gest stanowił zaproszenie do rozmowy. Gdy Jelena obracała głowę, na aksamitce migotała ciemnoczerwona gwiazdka


— rubin? W srebrze drobnych kolczyków lśniły czarne perły. Rysy jej twarzy nakładały się na odległe wspomnienie o


— kuzynce? córce sąsiadów z Wilkówki? Zbyt duże oczy, zbyt ostry nos, uroda zrodzona z niedoskonałości, czarnobiały makijaż jeszcze je podkreśla, trudno oderwać spojrzenie, trudno zapomnieć. Rozglądnęła się po przedziale, szukając ujścia dla energji niecierpliwej, pretekstu dla rozładowania sytuacji. Zatrzymała wzrok na papierach rozrzuconych na blacie.


— Co to za szyfry? Się poderwało się, przyskoczyło się do sekretarzyka.


— Aach, nie


— się zaśmiało się, zbierając maszynopisy i rękopisy do teczki


— żadne szyfry; ot, zabawa w logikę matematyczną.


— Tak? Spojrzało się podejrzliwie.


— Panna znajduje matematykę interesującą? Zrobiła obrażoną minę.


— Czy nie mogę się zainteresować tym, czego nie znam? Czyż każdy zdrowy umysł nie intrygują najmocniej właśnie te rzeczy, z któremi nie miał się okazji zetknąć, rzeczy jeszcze niepojęte, tajemnicze i egzotyczne


— w przeciwieństwie do tego, co znane i już nudne? Dlaczego pan się dziwi, panie Benedykcie?


— Sięgnęła po jedną z kartek.


— Proszę mi powiedzieć, to na przykład, o co w tym chodzi?


— Och. Tego raczej się nie da… No dobrze, niech panna tak nie patrzy. Mój Boże, czy istnieje bardziej banalny chwyt konwersacyjny? Należy pozwolić mężczyźnie rozgadać się o jego pracy, jego hobbies, pozwolić zaimponować salonowo, niech sądzi, że kobieta naprawdę jest tego ciekawą i słucha pilnie; niech paw rozpostrze swój ogon. Znało się przecież tę zasadę. A jednak:


— Logika, mhm, logika zajmuje się regułami rozumowania, poprawnością metod wyciągania wniosków, czy panna naprawdę chce o tym słuchać?


— Kiedy pytają, czym się pan para, to co pan mówi?


— Że jakoś wiążę koniec z końcem. Uniosła brew.


— No dobrze.


— Usiadło się naprzeciw panny Jeleny, położyło się teczkę na kolanach, wygładziło się papiery.


— Pracuję nad logiką zdań. Każde zdanie ma jakąś wartość logiczną. Wartość


— w odniesieniu do prawdy. Ale nie wszystko, co mówimy, jest zdaniem w sensie logicznym. Nie są nimi na przykład pytania, nie są rozkazy, wypowiedzi pozbawione podmiotu lub orzeczenia bądź w inny sposób upośledzone na znaczeniu. Bambarara bumbaruje bimbaryka. Czy jest to prawda, czy fałsz? Rozumie panna?


— Tak, tak.


— Od starożytności, od Arystotelesa przyjmowano za obowiązującą klasyczną logikę dwuwartościową. Nazywa się ją dwuwartościową, ponieważ operuje dwiema wartościami: prawdy i fałszu. Każde zdanie jest albo prawdziwe, albo fałszywe. Od Arystotelesa pochodzi też kilka podstawowych reguł logiki, o których mogła panna słyszeć. Reguła niesprzeczności, głosząca, że to samo zdanie nie może być zarazem prawdziwem i fałszywem. Rozmawiamy i nie rozmawiamy. Żyję i nie żyję. Jestem człowiekiem i nie jestem człowiekiem. Absurdy oczywiste. Reguła wyłączonego środka


— że dla dowolnego zdania są tylko dwie możliwości: albo prawdziwe jest to zdanie, albo jego zaprzeczenie. Pada albo nie pada. Jest dzień albo nie jest dzień. Jedziemy pociągiem albo nie jedziemy pociągiem. …Już jednak w starożytności polemizowano z zasadami logiki Arystotelesa.


— Się rozpędzało się.


— Znamy z Cycerona spór Chryzypa z Diodorem o prawomocność przepowiedni augurów i chaldejskich wróżbitów. Ze stoików byli zatwardziali determiniści i dwuwartościowcy, panno Jeleno, omnem enuntiationem aut veram, aut falsam esse. Ale sam Arystoteles miał takie chwile zwątpienia w Hermeneutyce, gdy rozważał na przykład bitwę morską, która może, ale nie musi się rozegrać dnia jutrzejszego. Potem to przemykało przez scholastykę średniowieczną, Paulus Venetus w Logica Magna wrzucił wszystkie owe przyszłe bitwy morskie do kategorji zdań „nierozstrzygalnych”, insolubilia. A kilkanaście lat temu problem podniósł na nowo doktor Kotarbiński, w miejsce logiki dwuwartościowej proponując logikę trójwartościową. …Otóż nie wszystkie sensowne zdania są prawdziwemi lub fałszywemi w momencie wypowiadania. „Wszelka prawda jest wieczna, ale nie wszelka prawda jest odwieczna”. Znaczy to, panno Jeleno


— się rozpędziło się już do słowotoku prawie


— że gdy zdarzenie jakieś zajdzie, prawda o nim zostaje ustalona i cokolwiek o nim stwierdzimy, będzie to już prawdą lub fałszem; dopóki jednak przebieg owego zdarzenia nie został przesądzonym, twierdzenia o nim nie są ani prawdziwe, ani fałszywe. Takie zdania posiadają inną wartość logiczną, są właśnie „niezdecydowane”. Czy dojedziemy na czas do Irkucka? Cokolwiek teraz o tym powiem, nijak się to będzie miało do prawdy i fałszu.


— Czy dobrze pojmuję: stara logika ma dotyczyć tylko przeszłości, tak?


— Mniej więcej. W tym punkcie różnię się bowiem z Kotarbińskim. Nie mam owej pewności. Trzeba odpowiedzieć sobie na trzy pytania: …Czy prawa logiki wszyte są w samą rzeczywistość


— jak osnowa w tkaninę, rytm w melodję, kolor w światło


— czy też tworzymy je sobie jako swoisty język służący do opowiadania o świecie? Czy zatem byłyby inne, gdybyśmy inaczej mówili, inaczej myśleli, pochodzili z innej kultury, innej Historji, innemi ciałami uczestniczyli w świecie, innemi zmysłami świat odbierali? Czy byłyby one dla nas inne, gdybyśmy nie byli ludźmi? Czy zatem są inne dla lutych? …Czy w ogóle istnieje ta prawda, do której odnosi się każda logika, prawda jako taka, to znaczy obiektywna, absolutna miara słuszności wszystkich sądów


— czy też mamy tylko niepełne przybliżenia, oparte na tym, co wiemy, co możemy poznać, tacy, jakimi się rodzimy? Jeśli jednak nie ma prawdy obiektywnej i absolutnej, to nie mamy także prawa mówić o żadnych przybliżeniach do niej: można być bliżej lub dalej konkretnego punktu, w odległości liczonej po konkretnej skali


— lecz nie można się przybliżać ani oddalać od miejsca, które nie istnieje, lub które pozostaje nieokreślone w przestrzeni. Albo więc dano nam prawdę obiektywną, niezależną od tego, kto ją poznaje, albo w ogóle nie ma prawdy i fałszu w takim sensie, w jakim wszyscy posługują się temi słowami. …I wreszcie: jaki argument stoi za przyznaniem specjalnego statusu zdarzeniom przeszłym, że do nich stosuje się logika dwuwartościowa, a do zdarzeń przyszłych już nie? One pozostają nieokreślone, im dalsze od naszego bezpośredniego doświadczenia, im mniej zdeterminowane, tem bardziej. Dlaczego analogicznej zasady trójwartościowości nie stosujemy do rzeczy minionych? Czy nie jest to zaledwie uprzedzeniem wynikłem z natury ludzkiej


— bo człowiek pamięta przeszłość, lecz przyszłość tylko sobie wyobraża, tylko przewiduje? Czy więc logika dwuwartościowa nie powinna obowiązywać jedynie w stosunku do najbardziej bezpośrednio nam danej teraźniejszości? Panna Jelena słuchała z wielką uwagą, pierś w przód podana, czółko do góry, oczka szeroko otwarte, to trzeba było jej przyznać, bardzo dobrze odgrywała zainteresowanie.


— Chyba jednak nie do końca pojmuję, proszę mi pomóc, panie Benedykcie. Czym by się to różniło od przyznania, że po prostu nie wiemy, co zaszło w przeszłości? Tak samo, jak nie wiemy, co zajdzie w przyszłości.


— Myli się panna. „Nie wiem, co się działo w tych lasach sto tysięcy lat temu”


— wiem albo nie wiem. Gdy zaś powiem: „Sto tysięcy lat temu szalały tu pożary”


— to niezależnie od tego, czy to wiem, czy zgaduję, czy miałem sen, czy wyczytałem rzecz z pokładów gieologicznych, czy wręcz jestem przekonany, że kłamię


— zgodnie z logiką Arystotelesa i Kotarbińskiego zdanie jest prawdziwe albo fałszywe, kropka.


— Ale zgodnie z pana logiką… Półprawda, półfałsz, jedna z możliwości, tak? Jaki więc jest ten


— panna Jelena zakreśliła w powietrzu okrąg


— ten obszar pewności, w którym logika



— Zamarza? Teraźniejszość. Tu i teraz. To, co odbieramy zmysłami.


— Zatem już nie dzień wczorajszy? Nie wierzy pan własnej pamięci?


— Cóż, różni ludzie pamiętają różne wersje tych samych wydarzeń… Naturalnie o tym, co działo się wczoraj, mogę wysnuć dosyć pewne wnioski. Kotarbiński pisał o przyszłości zdeterminowanej: połknę teraz truciznę zabijającą niechybnie po godzinie i mogę już w tej chwili rzec prawdziwie, iż jutro nie będę żył. Podobnie mogę rzec to i owo o zdeterminowanej przez teraźniejszość przeszłości. Że jeśli żyję dziś, to żyłem i wczoraj. Chociaż może trzeba by innego słowa użyć na determinizm pod prąd czasu skierowany. No ale tak właśnie dedukujemy o istnieniu rzeczy znajdujących się poza naszem bezpośredniem doświadczeniem.


— Objęło się szybkim gestem wnętrze przedziału, pociąg, deszczową równinę.


— O tym, co było kilka lat temu… znacznie mniej pewnie. Panna Jelena Muklanowiczówna przycisnęła paznokieć do czerwonych warg.


— To może mimo wszystko jest pan tym hrabią, co?


— O Boże!


— Tak w jednej dziesiątej, mhm? I roześmiała się. Schowało się teczkę z papierami do szuflady sekretarzyka. Jelena sięgnęła marmurowo białą dłonią; lekki dotyk panny spoczął na rękawie bonżurki, ześlignął się po materjale gładkim na nadgarstek, miała suchą, chłodną skórę.


— No, proszę się nie gniewać, bardzo proszę. To wszystko naprawdę jest interesujące. Słowo! Tylko że pan bierze siebie tak strasznie poważnie… Żeby pan widział własną minę… A jak się pan przejął tą historją z księciem Błuckim…! Czy pan się w ogóle uśmiecha? Proszę się uśmiechnąć. No! Ja pana tak ładnie proszę, panie Benedykcie! Wyszczerzyło się zęby.


— Jestem szczęśliwy jak pijany zając.


— O! Tak już lepiej! Jeszcze pana nawrócę, zobaczy pan. A gdyby pan myślał, że


— Zastukano w ścianę atdielienja.


— Jelenko, czas na twoje lekarstwa! Panna przewróciła oczyma.


— Już, ciociu! Przygryzło się kciuk.


— Podsłuchuje, co?


— spytało się szeptem. Jelena wzruszyła ramionami. Wstała, pociąg podskoczył na torach, chwyciła się złotych węży klamki od garderoby. Odruchowo wstało się również. Oparła palec wskazujący lewej ręki na kołnierzu bonżurki, na wysokości serca.


— A teraz


— zaczęła tonem surowym


— proszę mi obiecać, że pójdzie pan do restauracyjnego, zje śniadanie jak normalny człowiek, potem w palarni wypali pan spokojnie papierosa na dobre trawienie i



— Panno Jeleno!


— się żachnęło się.


— Co? No co? Nie wyjdę, dopóki mi pan nie obieca! Myśli pan, że żartuję? A dla większego efektu tupnęła, co prawda bezgłośnie, dywan stłumił uderzenie pantofelka.


— I z czego się pan teraz śmieje, a? Teraz się śmieje! Odjęło się jej dłoń od piersi, uniosło i musnęło się ją lekko wargami.


— Obiecuję, panno Jeleno, obiecuję. Na to oblały ją rumieńce


— wobec bladości jej cery czerwone jak plamy odmrożeniowe. Wyrwała rękę, cofnęła się. Nagła nieśmiałość nie pozwalała jej teraz podnieść oczu, panna krążyła spojrzeniem po ścianach zielonych, spętlonym wzorze dywanu, po złoceniach i ornamentach. Z każdym krokiem wstecz wracała jej jednak pewność siebie. Stojąc już na korytarzu, na chwilę przytrzymała drzwi i nachyliła się do wnętrza przedziału.


— I oczywiście widzimy się na obiedzie!


— zapowiedziała dziarsko.


— Musi mi pan przecież opowiedzieć, co właściwie się wydarzyło na seansie księżnej Błuckiej! Koniecznie! I poszła. Taak. Stryjenka Laurencja, która cierpiała na przewlekłą chorobę krwi i większość czasu spędzała w szpitalach i uzdrowiskach Italji i Szwajcarji, gdy się jej wtem poprawiało i na kilka tygodni podnosiła się z łoża, eksplodowała tą samą emocjonalną energją, zgoła narzucając się krewnym, znajomym i nieznajomym, z charakterystyczną dla dzieci naiwnością i otwartością, z niewinną ciekawością świata i ludzi. Choroba polaryzuje charaktery, im cięższa, tem bardziej; wychodzi się z niej albo przygaszonym, stłamszonym, wycieńczonym na ciele i duszy, albo właśnie z wielkim głodem życia, wiecznym wrażeń niedosytem. Włożyło się szary garnitur, zaczesało się włosy, jeszcze się przejrzało się w lustrze, jeszcze sprawdziło się zarost… Ale im dłużej to potrwa, tem większej siły będzie trzeba, by w końcu jednak przekroczyć próg; jedyny tu ratunek w odruchach i bezmyślnej bezczelności


— klamka, klucz, zamek, głowa do góry, naprzód! Byle bez uśmiechu. W restauracyjnym zastało się już tylko dwoje pasażerów; siadło się w przeciwległym kącie. Steward z nieprzeniknioną miną podał menu. Twarze służby zawsze mają podobny wyraz, są to maski wieloznacznej obojętności: czegokolwiek w nich szukasz, cokolwiek lękasz się lub masz nadzieję w nich ujrzeć


— to właśnie ujrzysz. Nie spoglądało się na kelnera, zamawiając posiłek. Tamtych dwoje wyszło. Gdzieś w wagonie uchylono okno i jadalnię wypełnił zapach deszczu, chłodna wilgoć zawisła w powietrzu. Naczynia i sztućce, porcelana i metal, szkło i srebro dźwięczały w ciszy (w ciszy, to znaczy na tle ciężkiego metronomu pociągu). W drzwiach do kuchni stał główny steward, wyprostowany, z serwetą przewieszoną przez rękę, wzrokiem w przestrzeń wbitym. Nie patrzył, ale widział. Jadło się w pośpiechu, przełykając nieprzeżute kęsy. Była niedziela, w menu widniały angielskie puddingi pod siedmioma postaciami, opisane w czterech językach. Można zjeść jeszcze szybciej. W przejściu do salonki przystanęło się na moment. Co za obłęd, świadomie iść na męki. I po co, po nic. Jedyne, co musi się zrobić, to dojechać do Irkucka. A obietnice na piękne oczy


— furda obietnice. Przecie to nie ma sensu. Jeden krok i wszyscy będą się gapić jak na cielę o dwóch łbach. Weszło się do środka. Mężczyźni unieśli głowy, przycichły rozmowy. Podeszło się do stewarda, poprosiło się o ogień. Patrzyło się przez okno, zaciągając się pierwszym dymem; patrzyło się przez świetlik sufitowy, wydmuchując pierwszy dym. Powoli wracali do przerwanych konwersacyj. Wiatr giął gałęzie świerków i sosen, przeganiał ciemne chmury po niebie, nad wzgórzami błyskało spomiędzy naniebnych zacieków słońce białe, elektryczny ogień bogów, Ekspres pędził ku tęczy. Czy można się już bezpiecznie odwrócić od okna? Się odwróciło się. Drzwi do sali bilardowej były rozsunięte. Do wielkiego stołu przysunięto krzesła, czterech mężczyzn grało tam w karty. Na nieskazitelnej zieleni rozrzucono banknoty, na krawędziach stołu stały filiżanki i kieliszki, pod stół wepchnięto popielniczki i spluwaczki. Doktor Konieszyn właśnie tasował; obok łysy południowiec przycinał grube cygaro z równie wielką starannością, wysuwając spoza krzywych zębów język ciemny. Kapitan Priwieżeński przygarnął do siebie stosik pieniędzy i uniósł wzrok. Odpowiedziało się spojrzeniem bez uśmiechu. Priwieżeński wyjął z ust fajkę, zmrużył kpiąco oczy, wydął wargi. Jedno z krzeseł było puste. Postukał cybuchem o łuzę. Wyciągnęło się pugilares i się przyłączyło się do gry.






O tym, czego nie można pomyśleć


Z większości swych czynów potrafimy się wytłómaczyć w języku drugiego rodzaju: potrafimy wysłowić jasno i zrozumiale, dlaczego postąpiliśmy tak i tak. Nawet gdy rozmówca się z tłómaczeniem nie zgadza, przecież je r o z u m i e . Są jednak uczynki


— znacznie mniej


— z których nie jesteśmy w stanie opowiedzieć się innemu człowiekowi. Rozumiemy je tylko my sami, tylko język pierwszego rodzaju je ogarnia; a język pierwszego rodzaju nie składa się ze słów, nie organizuje go składnia odpowiadająca gramatyce mowy międzyludzkiej. Kiedy więc mimo wszystko podejmujemy próby takiej spowiedzi


— w konfesjonale, w objęciach kochanki, na łożu śmierci, przed sądem wysokim


— z naszych ust wydobywa się jeno nielogiczny bełkot, któremu sami przysłu


chujemy się w bezradnem zdumieniu. Są wreszcie i takie uczynki


— najrzadsze


— z których nie potrafimy się wytłómaczyć także w języku pierwszego rodzaju, przed nami samymi. Potrafimy je sobie wyobrazić (wyobrazić można sobie największe absurdy, zwłaszcza post factum), ale nijak nie możemy ich uzasadnić, jak pozostaje uzasadnionym logiką następstwa zdarzeń każdy czyn i każde słowo postaci w sztuce czy w książce: w danej scenie bohater robi to a to, z takiego a takiego powodu, ponieważ jest takim a takim człowiekiem. Lecz życie tym różni się od opowieści o życiu


— czyli od odbicia życia wypaczonego przez język drugiego rodzaju


— że najpierw jest prawdą, a dopiero potem bywa opowiedziane. Są więc takie uczynki, których motywów, przyczyn, emocyj i myśli za nimi stojących nie mamy sposobu opisać nawet sami sobie. Jeśli jednak w ogóle istnieje jedna reguła rządząca zachowaniem wszystkich ludzi, jest to Reguła Mniejszego Wstydu. Można świadomie działać ku swemu cierpieniu, można ku śmierci własnej nawet


— ale nikt nie działa ku większemu wstydowi. Jak woda spływająca po nierównościach powierzchni zawsze do stanów najniższych, jak ciepło uciekające z ciała, tak człowiek w każdej sytuacji kieruje się ku mniejszemu wstydowi. Niekiedy wstyd odległy w czasie jawi nam się wskutek tego oddalenia nie tak dotkliwym


— oto jak rodzi się lenistwo


— ale kto przy zdrowych zmysłach wybierze z dwóch bezpośrednio grożących mu wstydów ten większy? Nie znało się racji podobnego wyboru, nie potrafiło się nijak przedstawić myśli i uczuć stojących za podobnym wyborem. Była to niemożliwość równie fundamentalna, co Słońce na nocnem niebie albo żonaty kawaler. A przecież


— Siedziało się na poddaszu u Zbyszka, na stole dwadzieścia cztery ruble, po raz pierwszy gra szła o pieniądze, których utrata mogła realnie wpłynąć na bieg życia, karty złe, w kieszeni resztka oszczędności, należy spasować, wymówić się porą późną i wyjść, to jest tak oczywiste, tak niewątpliwie rozsądne i słuszne


— widzi się, jak się to robi, słyszy się, co się im mówi, słyszy się ich, jak w odpowiedzi mamroczą półprzytomnie pożegnania… Już wyciągnęło się ostatnie dieńgi i postawiło się wszystko na przegraną kartę. Albo: Julja gestykulująca histerycznie i czyniąca gniewne grymasy zza pleców swego ojca, który na moment powściągnął furję i stanął w drzwiach z rękoma rozłożonemi: proszę, mów zatem


— i otwiera się usta, żeby wypluć wstyd największy


— na kogo, na Julję, na niego, na wszystkich, spłynie jak gorąca plwocina, przylepi się do twarzy, ubrań, sklei włosy, sklei powieki


— niech ojciec słucha pilnie


— a Julja sylabizuje niemo: nie mów, nie mów, nie mów


— ale język już oderwał się od podniebienia, już się wypowiada klątwę, ojciec panny blednie, zatacza się, ogląda się na córkę, lecz córeczka zakręciła na pięcie i uciekła w głąb domu, trzaskając drzwiami, tyle się jej widziało. Ostatni obraz panny Julji: twarz pod rumieńcem jak blizną oparzeniową, oczy rozszerzone, w oczach zimna desperacja. Wstyd uderzył jak zatruta strzała. Albo: Miły Książę siada do stolika, w puli sto dwadzieścia rubli, Kiwajs i Modrzykowski wypisują weksle, w ręce znowu nawet parki, partja do spasowania, a dług przecie już tak wielki, że po raz kolejny trzeba będzie brać kredyt u Księcia i płaszczyć się przed Żydami


— jest więc zamiar, myśl i wola, by rzu cić karty i wstać od gry, lecz zamiast tego:


— Podbijam.


— I potem najmniejszego zdziwienia, gdy przepadają pieniądze na czynsz, pieniądze na lekarstwa, pieniądze na życie. Nawet serce szybciej nie zabiło. Tym razem nie było także nadzieji na zwycięstwo. Dlaczego więc się grało? Powiedzą: nałóg. Nałóg, czyli natrętna powtarzalność zachowań


— ale jak w języku drugiego rodzaju spytać o to, co stoi za temi zachowaniami? Tu załamuje się on do reszty; pozostają pytania, zdania oznajmujące nie mają już sensu. Język pierwszego rodzaju nie radzi sobie również: n i e w i e m y, dlaczego robimy, co robimy. Czyny nie są naszemi czynami. Słowa nie są naszemi słowami. Gra się, ale nie ma żadnego „ja”, które gra. Myśl: „Ja jestem”


— nie oznacza, że istnieje ktoś, kto myśli, że jest; oznacza jedynie, że pomyślana została myśl o istnieniu. Myśli się myśli, ciało się widzi, dotyka, słyszy się pracę jego mokrych mechanizmów; widzi się, słyszy, dotyka, wącha, smakuje świat zewnętrzny, przedmioty należące do tego świata, ożywione i nieożywione


— ale jakim zmysłem miałoby się odbierać istnienie owego rzekomego „ja”? Nie ma takiego zmysłu. Małe dzieci opowiadają się w trzeciej osobie, dopiero konwencje języka międzyludzkiego zmuszają je do wejścia w rolę „mnie”. I z czasem uchwycenie owej najpierwszej prawdy staje się coraz trudniejsze


— to już są bowiem rzeczy nie do pomyślenia.






O bohaterach hazardu i prędkości Lodu

— Cztery.


— Cztery.


— Takoż.


— To ja ósemkę.


— Stoję.


— Spokój.


— Podbija ktoś?


— Osiem.


— Pan Fessar?


— Nicziewo.


— Kapitan?


— Mhm.


— Pan Benedykt?


— Sprawdzamy, sprawdzamy.


— Spalony czwórką.


— Lód od piątki.


— No ja przepraszam! Z dwiema ognistemi damami na ręce, i to drugi raz z rzędu! Jak pan rozdawałeś te karty, na miły Bóg!


— He he, gaspadin Czuszyn roztrwoni cały kapitał, zanim kopalnie swoje zobaczy.


— Wy się nie martwcie o moje kopalnie, wy się martwcie o swoje bumażniki. Podnosimy stawkę do dziesięciu, zgoda? Wcześniej grano przez chwilę w wista i vingtetun, ale od kilku godzin szedł hazard podług reguł zimuchy. Dwie osoby przysiadły się na paręnaście rozdań; teraz znowu pozostała tylko piątka. Ludzie przechodzili, przystawali, przyglądali się. Wysokie pule przyciągały uwagę. Stewardzi uzupełniali trunki, opróżniali popielniczki, otwierano i zamykano okna. Bile grzechotały w łuzach, gdy Ekspres zakręcał, hamował i przyśpieszał.


— A cóż oni sobie myśleli, wkładając stół bilardowy do pociągu?


— dziwował się Ünal Tayyib Fessar.


— Kiedy już wydaje mi się, że przywykłem i zaczynam rozumieć ten kraj, natrafiam na coś podobnego i znowu zachodzę w głowę. Leży król.


— Leży as.


— Leży dziewiątka.


— Panowie…!


— Zdrów.


— Oho!


— Musieli chyba obudować cały wagon dookoła stołu.


— Albo opuścić go przez dach. Druga rundka.


— Monumentalna głupota oprawna w kosztowny luksus


— mruknęło się pod wąsem.


— Co pan powiedział?


— Grand seigneur raczył uczynić aluzję do naszej ojczyzny


— kapitan Priwieżeński wyjaśnił uprzejmie doktorowi. Nie potrafił powstrzymać się od sarkazmu. Na razie się udawało się nie odpowiadać mu lepkim uśmiechem i spojrzeniem błagalnem


— ponieważ nie spoglądało się na niego w ogóle.


— Leży as.


— Ależ pan masz rozdania. Leży siódemka.


— Heureux au jeu, malheureux en amour, jak by rzekł pan dziennikarz. No dobrze, ale po prawdzie


— jaki sens? Czy jest coś bardziej idjotycznego od stołu bilardowego w pociągu?


— Mhm, można założyć nowe reguły


— zauważyło się, sprzedając do puli waleta.


— Są szachy i jest zimucha.


— Co macie na myśli?


— Bilard z, mhm, dodatkowym elementem losowym.


— Człowiek uderza, Pan Bóg bile nosi. Leży piątka.


— Uch. Trzeba znać umiar w bluffach, panie doktorze!


— Kapitan powie to Aleksiejowi Fiodorowiczowi.


— Gaspadina Czuszyna stać na bluffy głupie. Aleksiej Czuszyn odziedziczył po wuju (stryju, teściu, dziadku, innym krewnym lub powinowatym) pakiet kontrolny w spółce wydobywającej zimnazo i jechał objąć w posiadanie niespodziewany majątek. Czy już przedtem zajmował się górnictwem? Czy miał jakiekolwiek doświadczenie w interesach? Teraz, w podróży, tak czy owak pozostawało to nie do sprawdzenia i w gruncie rzeczy nie miało znaczenia: był tym, kim się współpodróżnikom przedstawił. Ciemnogranatowy surdut opinał jego korpus baryłkowaty jak flak kiełbasę; w czarnym muszniku żorżetowym lśniła szpilka z brylantem. Najstarszy z grających, objawiał przy kartach chwiejność wielką i brak spójnej strategji; zdarzało mu się sprzedawać pięć, sześć kart w rozdaniu, by potem spasować w licytacji. Ocierał wysokie czoło chustą ogromną i wzdychał głęboko, kręcąc głową nad rozdaniem. Się zastanawiało się, na ile owa teatralność jest dla Czuszyna naturalna, a na ile wynika z jego przekonania, iż tak właśnie powinien się w grze zachowywać niefrasobliwy bogacz. Nie pił kawy, herbaty, nie pił wódki


— prosił o szampańskie. Przed rozdawaniem długo wycierał pulchne dłonie; karty kleiły mu się do palców. Sposób zachowania podczas gry hazardowej


— a właściwie nie ma tu znaczenia wysokość stawki, skoro naprawdę się w grę zaangażujemy


— zdradza o nas rzeczy, których inaczej nijak byśmy nie ujawnili. Nie jest to wyłącznie kwestja silnych nerwów; można mieć nerwy ze stali i grząść w bluffach beznadziejnych. Powiadają, że nie odróżnisz bohatera od tchórza, dopóki nie zostaną oni poddani próbie, to znaczy dopóki ktoś im nie przystawi ostrza do piersi, dopóki nie staną pod ogniem nieprzyjaciela. W codziennem życiu bowiem, ani zimnem, ani gorącem, w domowem cieple, w temperaturze ciała


— dusza gnije i rozkłada się jak mięso w słońcu czerwcowem. Otóż hazard oferuje jedno z najlepszych przybliżeń sytuacji prawdziwej próby. Bohaterowie wojenni, ci, co przeżyli, kiedy opowiadają potem swe bitewne dzieje, zawsze wspominają momenty, gdy, wzruszywszy ramionami, przeżegnawszy się i splunąwszy


— „Raz się żyje!”


— rzucali się w ryzyko śmiertelne, zdając się na los, nierzadko przekonani, że istotnie nie wyjdą z opresji cało. Kapitan Priwieżeński grał bardzo ostrożnie, gorących rąk nie sprzedając w ogóle i często pasując tuż po rozdaniu; trzy razy jednak konsekwentnie podbijał i licytował do samego końca. Ale ponieważ robił to z tak żołnierską regularnością, szybko się wszyscy na nim poznali i wycofywali się, gdy tylko on podejmował wyzwanie. Choć więc zachowuje podziwu godny spokój i nie zdradza się słowem, gestem ni miną, nasz kapitan nigdy sum wielkich nie wygra. Doktor Konieszyn z koleji był konsekwentnie nieprzewidywalny. Znało się takich graczy


— gdy mają szczęście, zgarniają fortuny, gdy mają pecha, fortuny tracą. Ünal Tayyib Fessar stanowił przypadek osobny. Nudził się. Nudził się, gdy przegrywał, i nudził się, gdy wygrywał. Wszystko przy stole robił od niechcenia, mimo woli i machinalnie. Czy rzeczywiście gra i pieniądze nie miały dla niego znaczenia i wobec tego nie była to żadna próba


— czy też Turek w ten właśnie sposób radził sobie w chwilach próby? Łysy chudzielec lewantyńskiej urody, z żyłami naciągniętemi pod spaloną przez słońce i mróz tkanką jak struny fortepianowe


— nie ma w nim kości i mięśni, są tylko ścięgna i stawy; kiedy się uśmiecha, krzywe zęby trzeszczą w dziąsłach, kiedy przełyka kawę gęstą, grdyka kłuje skórę szyji niczym wykluwający się z gardła jedwabnik. Długiemi paznokciami postukuje w koszulki kart, strzela palcami jak kastanietami. Gdyby uderzyć w jego czaszkę o kształcie jaja, rozległby się stukot suchy, jak od dębowego drewna. Pan Fessar wracał z rozmów w Konstantynopolu. Prowadził w Irkucku interesy kompanji handlowej sprzedającej w basenie Morza Śródziemnego bogactwa naturalne Syberji, głównie zimnazo, tungetyt i cynę. Twierdził, że w gubernatorstwie irkuckim spędził połowę życia. Opowiadając Aleksiejowi Fiodorowiczowi malownicze historje z Kraju Lutych, zdawał się nudzić trochę mniej.


— I nie wierz pan zachodnim gieologom, sprzedadzą wam mapy, z których można wyczytać dzieje gór, położenie prehistorycznych wiosek Jakutów i złoża najrzadszych minerałów, ale do lutych to nosa oni nie mają. Bierz pan Rosjan, Polaków, w ostateczności ludzi z Bałkanów po austryjackich uczelniach. Mieliśmy kiedyś specjalistę z Ameryki, no i czyja kolej teraz, panie doktorze, mieliśmy takiego cwaniaka z pól alaskańskich, cóż, kurtlu baklanin kor alicisi olur, dwadzieścia tysięcy poszło w ślepe odwierty i ciepłe odkrywki.


— Słyszałem, że istnieje kompletna mapa zimnych złóż…


— Ach, słynna Karta Grochowskiego! Możesz być pan pewien, w pierwszym tygodniu po przyjeździe dostaniesz pan tuzin propozycyj zakupu Grochowszczyka, ciemne typy, włóczędzy, bywsze katorżniki, marcynowcy, łowcy fortun, nie masz pan pojęcia, co to za miejsce; jeszcze niedawno Kraj Przylądkowy, przedtem Kalifornja


— a teraz awanturnicy i błękitne ptaki z całego świata walą tam właśnie: za Bajkał, w Zimę. Panie Benedykcie, sprzedaje pan czy nie? No nie międl pan tej karty bez końca


— kładziesz albo puszczasz. Ech, i kawa wystygła, psu dać takie pomyje.


— Leży dama w ogniu.


— Leży ósemka


— rzekł kapitan Priwieżeński.


— Zaraz, czy obszcziestwo pana Czuszyna nie posiada już koncesyj na eksploatację tych złóż? Przecież chyba wiedzą, co gdzie wydobywają?


— Zależy, w czym robią. Jeśli idzie na ten przykład o czeremchowski węgiel przemrożony, to błogosław im Bóg. Ale jeśli mowa o zimnazie… Co? Aleksiej Fiodorowicz? Czuszyn otarł czoło.


— Pan lubisz mnie straszyć, panie Fessar, pan jesteś zły człowiek.


— Ja go straszę! No patrzcie panowie! Zdrów i czekam, dziesięć i dziesięć. Panie doktorze?


— Spokój.


— Konieszyn odłożył skompletowaną rękę i zapalił nowego papierosa.


— Czyta się jednak tołstyje żurnały, „Abrazawanje” albo „Sawriemiennyj Mir” dał ostatnio spory artykuł. Tungetyt syberyjski… tak czy owak, ko p a l n i tungetytu nie ma, prawda?


— Od tego są soroki, miejscowi prospektorzy. Część to myśliwi, także z Jakutów i Tunguzów; za tungetyt płaci się wszak zdecydowanie lepiej niż za lisy, sobole, wydry i kuny, i po prawdzie łatwiej już na niego trafić. Część to chłopi stołypinowscy, część


— byli poszukiwacze złota. Wreszcie zwykła syberyjska hołota


— jak już przepiją kopiejkę ostatnią, a do uczciwej roboty w hutach i choładnicach w Zimnym Nikołajewsku czują wstręt nieodparty, to co robi jeden z drugim próżniak i biezdielnik? Ciągną na północ, soroczyć. Ünal sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął świeże cygaro, zdarł banderolę, następnie dobył kozik ciężki, bardziej zdatny chyba do skórowania tygrysa, poczem przymrużył lewe oko, coby ciąć równo i dokładnie


— była to bodaj jedyna czynność, która na tyle angażowała jego uwagę.


— Mhm. Oczywiście ci poszukiwacze sprzedają nam także wieści o złożach zimnaza


— to też jest branża cała naciągaczy i oszustów. Ale za informację o dobrem złożu płaci się kilkanaście tysięcy rubli. Potem naturalnie trzeba zabezpieczyć prawa wydobywcze, i to na tyle szybko, żeby konkurencja nas nie ubiegła. Wszystkie większe spółki nawzajem u siebie szpiegów trzymają. W końcu przekupić można każdego, trzeba się pilnować. Informatora się zamyka, żeby nie mógł komuś po raz drugi sprzedać tego samego miejsca.


— A jak się okaże, że to właśnie wy byliście drudzy, trzeci?


— Toż na to jest zamknięty, żeby mu wonczas kulasy połamać. Oni wiedzą. To jest interes dla ostrych noży. Taak. Obrócił kozik w palcach, raz, drugi, dopiero go schował i zapalił cygaro.


— A pan znowuż wstrzymujesz grę, panie Saski, sprzedajesz pan kartę, czekasz, na cud liczysz, no co w końcu?


— Nie może się zdecydować, czy tchórza teraz odegrać, czy ryzykanta


— mruknął kapitan Priwieżeński. Po raz kolejny zerknęło się w karty. Rozdanie fatalne, sam wysoki ogień: dama karo, dziesiątka kier, dziewiątka kier i siódemka karo. Sprzedało się damę, przyszedł na to miejsce zimny król. Sprzedać teraz dziesiątkę? Poznają się na gorącej ręce, równie dobrze można od razu spasować. Nie sprzedawać? To już lepiej darować sobie to rozdanie i odżałować wiano damy.


— Zdrów. Turek uniósł brew.


— Charaszo. Kapitanie?


— Leży zimna dziewiątka. Czyli, powiada pan, wszystkie kopalnie zimnaza to kopalnie odkrywkowe. Skoro jednak lute dochodzą już do Odry… Wygładziło się na brzegu stołu serwetkę, skinęło się na stewarda.


— Mógłbym prosić o ołówek? Dziękuję.


— Odruchowo pośliniło się czu bek.


— Mhm, do Warszawy dotarły w tysiąc dziewięćset piętnastym, to jest sześć lat i jakieś osiem miesięcy, cztery tysiące dziewięćset kilometrów na pięćdziesiąt osiem tysięcy trzysta dwadzieścia godzin, mhm, osiemdziesiąt cztery metry na godzinę, coś tu nie pasuje, w mieście, jak będzie osiem metrów na godzinę, to góra, szybciej nie przemarzają.


— Widać ziemią ciągną dziesięć razy szybciej.


— Ziemia lepiej przewodzi Lód, to fakt.


— Ünal skinął cygarem.


— Pokaż pan ten rachunek. Podsunęło się mu serwetkę.


— Taak. Zabawna sprawa, swego czasu liczyliśmy to w firmie, wyszło nam coś blisko stu metrów na godzinę po Drogach Mamutów. Dobrze pamiętam, dziewięćdziesiąt sześć czy siedem.


— Zwalnia.


— To możliwe.


— Na samym początku w ogóle szło znacznie szybciej!


— Nie powinniśmy się jednak sugerować moimi rachubami. Być może Lód nie rozchodzi się równomiernie. Być może istnieją kierunki uprzywilejowane. Uprzywilejowane miejsca. Wtórne epicentra. To też da się obliczyć. Dlaczego Zima panuje w miastach? Następnym etapem byłaby celowa indukcja i… Przepraszam. Turek aż wyjął cygaro z ust, już mu się napięły ścięgna twarzy i karku


— ale zawahał się i zamarł tak, sekunda, dwie, trzy, walcząc sam z sobą; w końcu przegrał i nie rzekł nic.


— Jak fala oddalająca się od miejsca zaburzenia


— powiedział doktor Konieszyn.


— Aleksiej Fiodorowicz, rozumiem, spasował?


— No… chyba tak, tak.


— Pan kapitan.


— Dziesięć.


— I ja.


— I ja.


— Pażałsta.


— Otóż myślę ja sobie tak.


— Doktor rozparł się na krześle, wypuścił z ust dym, szarpnął się w zamyśleniu za lewy z bokobrodów.


— Wrzucić kamień do stawu, pójdą okręgi po wodzie. Ale są różne ośrodki, woda, nie woda, niech się zdarzy zaburzenie, jakie nie zdarzyło się nigdy wcześniej za naszej przytomności. Jak poznamy? Nie poznamy. Fenomen doświadczony sto razy to prawo natury, fenomen doświadczony raz


— cud. Więc to się tak rozchodzi, jak koła na wodzie…


— Lute, Lód.


— Tak.


— Tylko że, panie doktorze, to jest nieporównanie bardziej skomplikowane od prostej arytmetyki fal. Nie znamy praw, jakie tym rządzą, bo i skąd mielibyśmy znać?


— Dotknęło się językiem podniebienia, szukając słów możliwie bliskich myśli.


— Ale powiedzmy, że człowiek po raz pierwszy staje na brzegu morza, po raz pierwszy widzi bałwany morskie… Tak samo jak nieznajomość praw rządzących zachowaniem cieczy nie uczyni w naszych oczach z fal


— niepodległych, inteligientnych istot, tak samo nieznajomość fizyki Lodu nie czyni ich z lutych. Panie Fessar?


— Tak. Dziesięć i dwadzieścia i idę dalej. Pan kapitan?


— O, to ja podziękuję.


— A co powie nasz hrabia? Na stole leżało już blisko dwieście rubli. Konieszyn i Fessar zostali w grze, oni nie sprzedawali prawie niczego


— doktor tylko jedną czarną siódemkę; szli na zimnych kartach. Albo na twardych bluffach. Tak czy siak, byli poza zasięgiem: zdążyło się dzisiaj przegrać ponad osiemdziesiąt rubli, w portfelu zostały niecałe dwie setki, resztka z ministerjalnego tysiąca. Kredytu skompromitowanemu oszustowi oczywiście nikt tu nie da. Choćby się więc weszło za wszystko, Turek zawsze może przelicytować. I sprawdzić. A w ręce ogień. Czyż nie idealny sposób na spłukanie się do kopiejki ostatniej? Wiadomo zatem dokładnie, co należy zrobić, jest zamiar, myśl i wola, by rzucić karty i wstać od gry. Zamiast tego:


— Podbijam. Wyłożyło się wszystkie banknoty z bumażnika. Serce nawet mocniej nie zabiło. Przyglądali się z zaciekawieniem. Czuszyn poprosił jeszcze o szampańskie. Kapitan Priwieżeński z kpiącym uśmiechem stukał fajką o stół, pan Fessar gryzł swoje cygaro. Za plecami grających i po drugiej stronie stołu bilardowego przystanęło kilka osób, przyciągniętych widokiem wyłożonej gotówki. Zajrzała nawet kobieta z salonu, poznało się po szeleście sukni. Trzymało się wzrok na wysokości kart.


— Taak


— westchnął Ünal, odliczając i rzucając na sukno czterdzieści rubli i potem drugie czterdzieści.


— Muszę wyznać, że znajduję analogję pana doktora niezmiernie fascynującą. Ale czemu nie pójść dalej? Może życie w ogóle, może my


— rośliny, zwierzęta, ludzie


— też stanowimy jedynie takie „bardziej skomplikowane fale” rozchodzące się od czasu, od miejsca Pierwszego Uderzenia? Co? W jaki sposób odróżnić? Doktorze? Doktor Konieszyn policzył wzrokiem wyłożone stawki, poprawił na nosie pincenez, wydął wargi.


— Panowie wybaczą, popatrzę sobie z boku.


— Gaspadin Jerosławski?


— Pan sam nie wierzy w to, co mówi.


— Się wyprostowało się na krześle, oparło się nadgarstki o wypolerowaną krawędź stołu.


— Zdaje się panu nazbyt absurdalnem, by poświęcić temu uczciwą myśl. Rozumuje pan tak: „Ja na pewno nie jestem tylko jakąś falą”. Pan sądzi, że istnieje w inny, bardziej niepodległy sposób. Pan myśli, że skoro pan myśli, to pan jest. Pan się myli.


— O!


— Turek nachylił się nad stołem, nareszcie rozbudzony i zaintrygowany.


— A więc pan sobie nas śni, tak? Mam rację, młodzieńcze?


— Nic podobnego. Ja także nie istnieję. Czterdzieści i moje czterdzieści. Ünalowi zaświeciły się oczy. Opuszkami palców lewej dłoni pogłaskał czu le skórę opiętą na krągłej czaszce.


— Pan nie istnieje. Pan mi mówi, że nie istnieje. Kto mi to mówi? Machnęło się lekceważąco papierosem.


— Język, też mi argument. Nazwę sobie te promienie Słońca efektownem imieniem i stwierdzę, że oto istnieje taki anioł światła


— bo inaczej kto by nas tu ogrzewał?


— Ach, więc nie chodzi o to, że w ogóle pana nie ma, ale



— Dokładnie tak, jak powiedział doktor. Istniejemy o tyle, o ile istnieją lute, o ile istnieje kwiat szronu na szybie. Chwilowe zaburzenie materji, w którego kształcie zawiera się akurat zdolność do postrzegania myśli.


— Zarysowało się dłonią w powietrzu krzywą sinusoidalną.


— C h w i l ow e?


— Chwilowe, to znaczy dotyczące tylko teraźniejszości, tej nieskończenie cienkiej linji, na której nieistniejące graniczy z nieistniejącem. Nie potrafię tego dowieść, ale jestem przekonany, że w kategorjach prawdy i fałszu można mówić tylko o tym, co zamarza w Teraz. Przeszłości i przyszłości jest zaś wiele, równie prawdziwychnieprawdziwych. To stan naturalny. Natomiast lute…


— Tak?


— Zamrażają wszystko, czego się dotkną. Czyż nie takie są legendy o Królestwie Lodu? „A niechaj mowa wasza będzie: Jest, jest. Nie, nie. A co nadto więcej jest, od złego jest”. Grasz pan, czy nie, ile mam czekać? Pan Fessar założył ręce na piersi.


— Pas.


— Pas?


— podskoczył Czuszyn.


— Co pan robisz, na miły Bóg…!


— Pas. Zdumienie było zbyt wielkie, zmroziło twarz i krtań, żadna emocja nie uszła na zewnątrz. Grało się


— grało się


— grało się


— wygrało się. Zgarnęło się z zielonej gładzi stos rubli. Widzowie zgromadzeni wokół stołu wymieniali głośne uwagi. Stasowało się z talją karty z ręki. W drzwiach palarni stanął główny steward, ogłosił, że podano obiad. Ekspres zwalniał, dojeżdżając do jakiejś stacji, za oknami rozpościerało się szerokie torowisko, składy tartaczne. Czuszyn wstał, przeciągnął się; doktor Konieszyn poszedł w jego ślady. Wcisnęło się pieniądze do pugilaresu, zdusiło się niedopałek, dopiło się resztę czaju zimnego i splunęło się do spluwaczki. Nie odszedł, nadal stał pod ścianą sali, po drugiej stronie; widziało się go, nie unosząc wzroku, niespokojny taniec cieni wokół sylwetki wysokiej. W którym momencie zaczął się przyglądać grze? Chciało się go przepuścić w przejściu; uniósł dłoń w białej rękawiczce i pochylił się lekko.


— Proszę po obiedzie zajrzeć do mnie. Być może otrzyma pan swój dowód.


— Słucham?


— Zna pan tę pannę? Nie pozwoli jej pan czekać. Jelena Muklanowiczówna obrzuciła odchodzącego doktora Teslę podejrzliwem spojrzeniem.


— Kto to był?


— Nie jestem pewien. Wybaczą panie



— O, nigdzie mi pan nie ucieknie. Ciociu


— pan Benedykt Gierosławski.


— Mhm… Enchanté.






O maszynie, która pożera logikę, i innych wynalazkach doktora Tesli


— Kiedy studjowałem na Politechnice w Grazu, znudzony wykładami, z których niczego przydatnego nie mogłem już wynieść, coraz więcej czasu poświęcałem grom towarzyskim. Na trzecim roku, pamiętam, zdarzało mi się grywać w karty, w szachy, w bilard przez okrągłą dobę. Graliśmy na pieniądze, mniejsze i większe sumy. W tamtym czasie utrzymywałem się z tego, co przysyłała mi rodzina. Nie powiem, że cierpieli biedę, ale łatwiej spotkać z naszej krwi biskupa czy gienerała niż zamożnego człowieka interesu. Czy brakowało mi szczęścia lub sprytu? Nie sądzę. Jeśli już, należy winić serce nazbyt miękkie. Widząc, że przeciwnik nie zniesie tak poważnej straty, zwracałem co większe wygrane. A nikt się nie poczuwał do rewanżu względem mnie; wyznać muszę, że nie byłem lubiany przez innych studentów. Tak oto popadłem w ciężkie długi. Pisałem do domu. Przysyłali mi więcej i więcej; więcej, niż mogli. Na koniec przyjechała matka. Zjawiła się któregoś dnia z rulonem banknotów. Sądzę, że istotnie były to całe ich oszczędności. „Masz, idź, zabaw się”, powiedziała. „Im szybciej roztrwonisz wszystko, co posiadamy, tem lepiej. Wiem, że w końcu minie ci ta gorączka”. Wziąłem pieniądze, poszedłem do kawiarni, odegrałem z nawiązką wszystkie przegrane i zwróciłem je rodzicom. Powiadam panu, nigdy później nie kusił mnie już hazard; zostałem uleczony.


— Zawstydziła pana. Doktor Tesla spojrzał ponad złożonemi w pyramidkę dłońmi.


— Tak, można tak powiedzieć. Zadźwięczało szkło w barku, gdy Ekspres wszedł w wyjątkowo ciasny zakręt. Tory nie biegły już tu tak prosto, pociąg też częściej wspinał się na pochyłości, podczas obiadu doszło w jadalni do kilku wypadków z zupą, sosem i winem. Po postoju w Permi nie przewidywano dłuższych przystanków aż do Jekaterynburga, po azjatyckiej stronie Uralu. Magistrala Transsyberyjska biegła tu głównie przełęczami i zboczami niskich, rozczarowująco płaskich gór, trasą Bohdanowicza. Okno przedziału Tesli wychodziło na południową dolinę, zieloną, błękitną i żółtą w słońcu przedwieczornem, smoliście czarną za granicą cienia. Wysoko nad porosłym gęstemi lasami Uralem wisiały chmury barwy mydliny, był to jeden z nielicznych momentów w dotychczasowej podróży, gdy niebo nie jawiło się piękniejszem od ziemi. Doktor uchylił drzwiczki barku. W atdielienjach dwuosobowych przy oknach umieszczono owalne stoliki na nóżkach finezyjnie giętych, o blatach z masy perłowej. O białą gładź stuknęły małe kieliszki złotemi obmalunkami ozdobione.


— Zastanawiał się pan, dlaczego ten turecki kupiec na koniec spasował? Nie powinien był.


— Tak.


— Co: tak?


— Nie powinien był. Zastanawiałem się. Tesla przez chwilę studjował w milczeniu etykietę trunku.


— I?


— Dał mi wygrać, to oczywiste.


— A dlaczego?


— Wydaje mi się, że go przekonałem.


— Mhm?


— Że nie istnieje. Nalawszy, Tesla uniósł kieliszek pod światło, zmrużył oczy. Na wargach błąkał się mu charakterystyczny półuśmiech ironji, który zapamiętało się z wczorajszej rozmowy; ale ironji skierowanej raczej do niego samego, nie przeciwko interlokutorowi.


— To chyba niezbyt pewna metoda. Często ją pan stosuje?


— Ubawiłem go na chwilę.


— Ale pana to nie bawi, pan w to wierzy. Prawda?


— Tak.


— Że nie istnieje. Mhm.


— Doktor Tesla powąchał alkohol, posmakował.


— Gróf Keglevich, mhm.


— Znowu powąchał.


— Tak jak sądziłem, bardzo dziwny z pana młodzieniec. Się zaśmiało się.


— Czy pan się przeglądał w lustrze, doktorze? Po zmroku, przy świetle włączonem?


— Ach! Odchylił się, cofając barki do krzesła; broda prawie mu opadła na pierś, włosy zsunęły się na skronie, spoglądał teraz spod brwi kruczych, siwy kosmyk wskazywał kość ostro zarysowaną nad wklęsłym policzkiem. Znowu uwydatniło się podobieństwo Nikoli Tesli do cygańskiego patrjarchy. Gdy rzekł, iż pochodzi z rodu biskupów i gienerałów, tylko potwierdził pierwsze przeczucie.


— Mogłem się spodziewać, że pan zwróci uwagę. Tak. Są pewne skutki uboczne, których… Mhm. Przebywał pan niedawno przez dłuższy czas w ćmietle? Godziny. W ciągu ostatnich tygodni.


— Nie.


— Ludzkie oko



— Nie. Siedziało się po przeciwnej stronie stolika, plecy równo na oparciu, głowa odchylona, nadgarstki na blacie. Symetrja spojrzeń była zupełna


— ta sama wysokość, ta sama poza, ten sam po obu stronach układ pomieszczenia, zaścielone posłanie pod jedną ścianą, zaścielone posłanie pod drugą ścianą, smuga przyćmionego przez chmury słońca pomiędzy


— teraz mógł toczyć się dialog, w którym każde pytanie i każda odpowiedź będzie mieć równą wagę. Tesla zamoczył wargi w koniaku.


— W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym roku Mark Twain wybrał się w podróż po Europie. Stały przed nim otworem wszystkie salony kontynentu. Odwiedził między innemi dwór Jego Imperatorskiej Wysokości Mikołaja Drugiego. Wcześniej już pan Twain pisał do mnie, z własnej inicjatywy działając jako mój agient optima fide. Miałem zaszczyt zaliczać się do jego przyjaciół, poznaliśmy się kilka lat wcześniej przez nowojorską high society. Rozmawiał w moim imieniu także z ministrami Wielkiej Brytanji, Niemiec i Austrji. Wówczas chodziło przede wszystkiem o sprzedaż patentów na systemy wielofazowego prądu zmiennego; ministerja wojny były zainteresowane również moimi teleautomatami, pracowałem nad torpedami zdalnie sterowanemi. Większość owych starań pana Twaina nie przyniosła owoców. Niemniej z carem Mikołajem Aleksandrowiczem prowadziłem osobiście negocjacje jeszcze przez długi czas. Rosja wielokrotnie wyrażała zainteresowanie zakupem rozmaitych moich patentów o zastosowaniu militarnem, niektóre rzeczywiście nabyła. Dopiero jednak około dziesięciu lat temu, gdy ja zaznałem, mhm, poważnych kłopotów finansowych na skutek przeniewierstwa i nieuczciwości partnerów, a w Imperjum Rosyjskim zaczął się na dobre szerzyć Lód, car zaproponował mi długoterminowy kontrakt i środki do prowadzenia badań, pozostawiając mi przytem prawa do patentów na wszelkie wynalazki, jakie stworzę w okresie obowiązywania kontraktu. Imperator wydaje się żywić do mnie pewną, mhm, słabość, być może ze względu na moje pochodzenie. Rozumie pan, panie Benedykcie, w sumie były to zbyt dobre warunki, by ich nie przyjąć, zwłaszcza wobec mojej ówczesnej sytuacji w Ameryce. Uniosło się kieliszek do ust. Jasna powierzchnia cieczy marszczyła się w koncentrycznych wzorach w rytm drgań pociągu, tuktuktukTUK. Doktor Tesla machinalnie obracał złocone szkło między palcami w bawełnie białej. Przyglądał się, jak ostrożnie się pije. Kaszlnęło się.


— Ten carski kontrakt.


— Tak?


— Co właściwie Mikołaj Aleksandrowicz u pana zakontraktował, doktorze? Tesla uśmiechnął się z sympatją szczerą.


— Proszę sprawić mi przyjemność i powiedzieć, że nie myliłem się co do pana, że to wszystko


— to nie ślepy przypadek.


— Ależ! Nie jestem pańskim asystentem, żeby urządzał mi pan wciąż egzaminy.


— To prawda. Nie jest pan. Nie mam obecnie żadnego asystenta. Koniak węgierski szczypał w język mało przyjemnie. Uderzyło się kieliszkiem o blat, zabrzmiało to jak klekot kości pustych, trzask mokrego bicza.


— Car zamówił u pana broń przeciw lutym.


— Tak?


— Grossmajster, Arcymistrz, to tylko pukaweczka na wróble. Ręczna robota, pewnie nie zmontowaliście jeszcze linji fabrycznej, dla każdego egzemplarza osobny projekt i nazwa. Rzemiosło. Ile sztuk wykonano, tuzin?


— Osiem. Dalej. Oblizało się wargi.


— To tylko pukaweczki, ale pan wywiązał się z kontraktu, doktorze, jedzie pan wypróbować swoje wynalazki w krainach Lodu, gdzieś w składzie tego pociągu znajduje się zapieczętowany wagon, w którym



— Tak.


— Uniósł dłoń białą, słowotok ustał. Tesla nachylił się nad stolikiem, nagle łamiąc symetrję. Nowa stereometrja spojrzeń narzuciła nowe konteksty.


— Pan rozumie, że rozmawiam teraz z panem mimo wszystko nie ze względu na dług życia. Obaj jesteśmy ludźmi rozumu. Podobieństwa lgną ku sobie, doświadczałem tego w życiu wielokrotnie, ludzie się znajdują nieświadomie, znają się, zanim się poznają, zanim o sobie usłyszeli.


— Złe do złego, dobre do dobrego, prawda do prawdy, kłamstwo do kłamstwa.


— Pokażę coś panu. Proszę siedzieć. Przeszedł na drugi koniec przedziału, w kąt przy drzwiach; po obu ich stronach znajdowały się bliźniacze szafy, otworzył tę lewą, sięgnął w dół i wyciągnął na dywan wielki skórzany sakwojaż. Musiał być ciężki bardzo, zwa żywszy, z jakim wysiłkiem Tesla obrócił go i przysunął ku stolikowi, pod okno. Cofnęło się stopy. Doktor Tesla wyłowił z kieszonki misternej roboty kluczyk, zgiął się wpół i otworzył zamek torby czarnej. Ledwo rozchyliwszy jej zanitowane w stal szczęki, sięgnął pewnym ruchem do przegródki wewnętrznej i wyjął czerwony, zamszowy futerał w kształcie walca. Wyprostowawszy się następnie na całą swą wysokość, wyrzucił z futerału na dłoń lekką metalową lunetę. Lunetę, kalejdoskop, jakiś przyrząd optyczny zakończony z obu stron soczewkami, nieco mniejszą i nieco większą. Uniósł go do oka


— spoglądał w tę większą. Mruknął coś pod nosem po serbsku.


— Proszę. Ujęło się aparat z przesadną ostrożnością. Pierścienie ciemnego metalu zachodziły na siebie, zbiegając się w białych obejmach z kości słoniowej; na pierścieniu środkowym znajdował się mały emblemat przedstawiający symboliczne zaćmienie Słońca. Słońce było z laki żółtej, Księżyc


— z matowoczarnej. Doktor Tesla patrzył wyczekująco. Wzruszyło się ramionami.


— Co to jest?


— Interferograf. Pan spojrzy. Spojrzało się. Odruchowo skierowało się tuleję na okno, ku Słońcu i uralskiemu krajobrazowi


— ale to nie była luneta, nie przybliżała widoków, nie pokazywała w ogóle niczego oprócz biegnącego po średnicy soczewki prostego ciągu kilkunastu koralików światła. Tło natomiast pozostawało jednolicie czarne.


— No i?


— Pamięta pan, co mówił o Królestwie Lodu? „Jest, jest. Nie, nie”.


— To raczej przeczucie… Lód… Lute żyją w świecie logiki dwuwartościowej. Znaczy


— jeśli żyją.


— Tym się pan zajmuje?


— Matematyka, logika, no, zajmowałem się.


— Sam pan mi więc powie, czy można to uznać za rodzaj dowodu.


— Co?


— Światło.


— Usiadł, przywracając symetrję.


— Zacząłem się tym interesować po pierwszych doświadczeniach ze spalaniem związków tungetytu. Czym właściwie jest ćmiatło? Ciemność to brak światła


— jak ciemność może w y p r z e ć światło? jak może rzucać cienie, które są światłem?


— Zabawka dla salonowych spirytystów.


— To też. A jednak… Położyło się tuleję na stoliku. Turlała się między kieliszkami.


— Wierzy pan w takie rzeczy, doktorze? Wróżby, jasnowidzenia, przywoływanie duchów? Tu w Europie nadal się tym pasjonują, teozofowie, różokrzy żowcy, gnostycy, okultyści od Rudolfa Steinera, zresztą widział pan, jak bawi się księżna


— widział pan? Potarł nos kościsty, po raz pierwszy okazując zmieszanie.


— Niech pan mnie nie myli z Edisonem, ja nie budowałem telefonu do rozmów ze zmarłymi. Nazywają mnie Czarodziejem, Wizard, ponieważ łatwo olśnić ignorantów, ale od dziecka jestem człowiekiem nauki. Człowiekiem nauki, który rozumie, jak wiele zjawisk nauka jeszcze nie ogarnia. Gdy byłem gościem Królewskiego Towarzystwa w Londynie, miałem okazję zapoznać się z dowodami na przesyłanie myśli. Lord Rayleigh pokazał mi fotografje materjalizującej się ektoplazmy. Żona sir Williama Crookesa zadziwiła mnie biegłością w sztuce lewitacji. A wiele przydatnych inspiracyj wyniosłem z rozmów ze swami Vivekanandą o kosmologji wedyjskiej. …Nie znam wszystkich właściwości ćmiatła. Tak czy owak, nie zajmuję się tym, czego nie mogę zobaczyć, zmierzyć, opisać. To


— wskazał na interferograf


— jest proste urządzenie, składające się ze szkła, dwóch przegród ze szczelinami oraz filtra. Interferencja światła stanowi dowód, że światło jest falą


— że jest falą, było oczywiste od czasów Maxwella, od doświadczeń Younga. Zarazem jest oczywiste, że światło składa się z pojedyńczych molekuł, pędzących przed się z określoną energją. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym, gdy furorę robiły cieniografy Wilhelma Roentgena, przeprowadzałem osobiście liczne eksperymenta, w których strumienie cząstek światła uderzały w cienką tarczę, przekazując jej swój impet. Kilka lat później ujął rzecz w teorji kwantów doktor Einstein. Nie ma zatem wątpliwości, że na tym najbardziej podstawowym poziomie rzeczywistości zachodzi sprzeczność: światło zarazem jest i nie jest falami, jest i nie jest molekułami. Gdyby było tylko molekułami, zobaczyłby pan w interferografie dwa jasne punkty


— miejsca, w których promienie przechodzą przez dwie szczeliny. Ponieważ światło jest także falami, interferuje i nakłada się na siebie; tam, gdzie amplitudy się dodają, jest jaśniejsze, a


— chociaż dla tego efektu nie ma całkiem dobrego wyjaśnienia


— tam, gdzie się niwelują, ma pan przerwy w linji. Lichtquant w tym samym miejscu jest i go nie ma; ten sam Lichtteilchen jest i tu, i tam. Czy to logika Arystotelesa? To zaprzeczenie logiki Arystotelesa! A przecież widzimy na własne oczy. Jeszcze raz uniosło się tuleję.


— Zgadza się.


— Proszę go zatrzymać.


— Skinął głową, gdy się zawahało się.


— Proszę, łatwo go sporządzić według schematu Billeta, tylko filtr stosowny dla światła słonecznego potrzebny i miara precyzyjna szczelin. Niech pan spojrzy w interferograf, gdy dojedziemy na miejsce. Doktor Tesla podał futerał zamszowy. Obróciwszy jeszcze aparat w dłoni, schowało się go do kieszeni.


— I co wtedy zobaczę? Uśmiechnął się. Sięgnąwszy do torby, tym razem rozwarł jej stalowe szczęki jak najszerzej. Energicznym szarpnięciem


— aż marynarka napięła mu się na plecach i zarysowały się pod materjałem łopatki kościste, aż biała chusta osunęła się z szyji i pokazały się nad sztywnym kołnierzykiem sińce czarne, negatywy grubych paluchów Jurijaduszytielia


— wydźwignął na stolik beczułkowate urządzenie z drewna i metalu. W ostatniej chwili uratowało się przed zmiażdżeniem kieliszki. Doktor Tesla doprawił z jednej strony beczułki korbę opatrzoną gumową rączką, z drugiej strony wpiął w mały otwór kabel zakończony pierścieniem zimnazowym. Masywna podstawa urządzenia wykonana została z ciemnego drewna, wśrubowano w nie obejmy żelazne i listwy, na których wspierał się korpus, a w nim, jak w zawieszonym poziomo koszyku o gęstym splocie, zamknięte były dyski, walce, pręty, zwoje drutu i pierścienie stali. Odstawiło się kieliszki. Spojrzawszy z bliska, dojrzało się pośrodku drewnianej platformy mosiężną tabliczkę z grawerunkiem eleganckim.


Teslectric Generator T


esla Tungetitum Co.


Prague — New York 1922


— Co to takiego?


— Dynamomaszyna teslektryczna. Konstrukcja jest podobna do konstrukcji gieneratora prądu stałego, ale zamiast magnesów zastosowałem czysty tungetyt, a uzwojenie jest z cynkowego zimnaza.


— Czysty tungetyt! Sądzi pan, że coś takiego może okazać się opłacalnem? Oczy mu zalśniły


— teraz radował się jak dziecko, miało się wrażenie, że ten kościsty starzec za moment zatrze dłonie i podskoczy na krześle.


— Nie prąd elektryczny tu powstaje, drogi panie, nie prąd!


— A co?


— Inna siła. Spływa swobodnie w drewno, w liczne chłody zimnaza, w rośliny i zwierzęta, w struktury krystaliczne. Istnieją wysokowęglowe odmiany zimnaza


— jak sam krjokarbon grafitowy


— które po podłączeniu do owej energji ciemnej emitują ćmiatło. Na tym opiera się mój patent mrokówki; już go wykupiła jedna i druga fabryka syberyjska. Natomiast niekontrolowane wyzwolenie teslektryczności skutkuje raptownem obniżeniem temperatury. Car dostarczył mi dosyć tungetytu, mogłem do woli eksperymentować. Wiem już, że nie da się tu bezpośrednio stosować prawideł starej fizyki, ów „pływ teslektryczny” nie zachowuje się jak prąd elektryczny


— ale też nie do końca przypomina przepływ cieczy. Wylewa się, wylewa, wylewa; są takie naczynia, przedmioty, materjały, których zdaje się, iż nigdy nie wypełni do reszty, spływa bez końca. …I w takim pomieszczeniu, pod upustem energji teslektrycznej


— jeśli następnie spojrzeć w takim pomieszczeniu w interferograf, nie zobaczy się rozciągniętego pasma jaśniejszych i ciemniejszych plam, ale dwa samotne punkty światła. Przez chwilę nie rozumiało się, co on właściwie powiedział. Potem złapało się za kieliszek, wychyliło się resztę koniaku. Sięgnęło się po drugi. Czy to ręka drżała, czy pociąg dygotał na zjeździe w przełęcz uralską? Nikola Tesla przyglądał się, uśmiechnięty. Czort wziął wszelkie symetrje.


— To…


— Odchrząknęło się.


— To jest mocna przesłanka. Westchnął.


— Ale nie dowód.


— Nie. Nie można wykluczyć, że owa tungetytowa siła wpływa tak jedynie na naturę światła. Bo ja wiem


— prostuje drogi Lichtquanten? Logika… to coś znacznie bardziej fundamentalnego, logiki nie sposób sprowadzić do jednego czy drugiego fizycznego fenomenu. Nawet jeśli istotnie pana „siła teslektryczna” odejmuje światłu falowość i zatrzaskuje kwant światła w jednym miejscu, do zupełnego istnienia lub zupełnego nieistnienia.


— Tak właśnie myślałem. Ba, przecież dotąd w ogóle mi nie postało, iż to jednoznaczne „zamrożenie” natury światła może stanowić zaledwie skutek uboczny innej zmiany, o tyle głębszej


— mimo wszystkie legendy syberyjskie, mimo opowieści z Kraju Lodu. Dopiero dzisiaj przed obiadem, gdy usłyszałem, co mówił pan o lutych…


— Tak.


— Nagłe olśnienie, jakbym zobaczył od razu schemat gotowego rozwiązania, teraz tylko go odczytać. Zwykłem wierzyć podobnym objawieniom, kiedyś jedno uratowało mi życie. Bo zobacz. Jeśli siła teslektryczna rzeczywiście narzuca dwuwartościowość logiki…


— Zgarbił się, jak widać zdarzało mu się w momentach większego zamyślenia, gdy odwracał uwagę od kontroli ciała.


— Jak pan sądzi, jaki to może mieć wpływ na organizmy żywe? Na człowieka?


— Nie mam pojęcia. To wszystko jest…


— Wykonało się chaotyczny ruch rękoma. Prawa ręka zahaczyła o obudowę dynama, metal był chłodny, nie zimnazo, ale zaskakująco chłodny; się wzdrygnęło się, opuściło się ramiona.


— Na takie rzeczy nie ma w ogóle słów, panie doktorze, łamiemy sobie języki, łamiemy sobie rozumy.


— O to właśnie pana pytam. Mówił pan przecież, że się tym zajmuje. Tak? Więc głowa, jaki to może mieć wpływ na głowę?


— Przytknął dwa palce białe do skroni, niczym lufę rewolweru.


— Czy człowiek powinien to jakoś… czuć?


— Ma pan na myśli mieszkańców Syberji? A może zimowników, marcynowców? Tesla machnął lekceważąco, nagle zirytowany, rozczarowany.


— Pan nie potrafi mi powiedzieć. Tak. Przepraszam. Się żachnęło się.


— Ale o co panu chodzi, doktorze! O wpływ na myśli


— czy też na to, z czego myśli się biorą? Myśli! Ha! Taki człowiek nie powinien w ogóle oddychać! Na litość boską!


— Im bardziej podnosiło się głos, tem szybciej się mówiło, z tem większem przekonaniem. Oblizało się wargi. Wracały obrazy z anatomicznych atlasów Zygi, jego słowa, słowa jego kolegów z medycyny, urywki rozmów.


— Zmieniłby pan jeden pierwiastek i nie miałby pan człowieka. A to


— to jest zmiana największa! Ciało odpadłoby od kości, krew rozłożyłaby się w żyłach, nie byłoby kości, nie byłoby ciała, żył, żadnej tkanki żywej, niczego, niczego, niczego


— Stał już. W lewej pięści ścisnął pierścień zimnazowy, jakim kończył się wychodzący z dynamomaszyny teslektrycznej kabel, prawą dłonią za korbę złapał. Zakręcił. Coś szczęknęło w maszynie i stalowe jelita zaczęły się obracać w brzuchu beczułkowatym, zawirowały jaśniejsze i ciemniejsze elementa, Tesla kręcił coraz szybciej, wirowanie przekroczyło tempo, po którem ludzkie oko przestaje rozróżniać podmioty ruchu i postrzega tylko ruch, jego kierunek i barwę. Gienerator świszczał i warczał. Doktor Tesla miarowo obracał korbą, długie ramię pracowało w spokojnym rytmie. Stał twarzą do okna, znowu wyprostowany, z ręką z kablem uniesioną przed się na wysokość piersi, kabel zwisał jak wąż zdechły, odsunęło się kolano, by przypadkiem oń nie zahaczyć. Zaschło w gardle, przełknęło się ślinę, mdłą po koniaku. Z gieneratora począł się dobywać szczypiący nos swąd. Pojawiły się maleńkie kropelki wilgoci na metalowym korpusie. Na skórze podnosiły się włoski, mrowiły palce, podniebienie, język. Roztarło się dłonie. Były zimne, w przedziale panował chłód. Chuchnęło się w garści. Przed twarzą Nikoli Tesli wykwitały siwe obłoczki pary. Kręcił nadal, dynamo wirowało, trrrrrrrrrr. …Lewe ramię, to nieruchome, ono pierwsze jęło się rozmywać. Jakby ktoś zacierał obraz na starej fotografji


— jakby za długo naświetlano fotograficzną błonę. Biała rękawiczka, mankiet koszuli, rękaw marynarki, potem cała marynarka, potem chusta na szyji i głowa doktora, i druga ręka, i nogi


— Tesla zapadał się w cień, za pionową zasłonę szarego półmroku, jak drżący powidok powietrzny, tylko że drżący nie z gorąca, lecz z zimna, i nie w blasku porażającym, lecz w ciemności, to znaczy w ćmietle


— widziało się jego czarne iskry, jak negatywy wyładowań elektrycznych, ale nieostre, powolne, wyrastające po łagodnych łukach i w pękach ciasnych, w wełnistych kłaczkach i językach czarnego ognia, na barkach i wzdłuż rękawów, na włosach i na czole, na kościach policzkowych doktora Tesli


— już cały stał w oparach ćmiatła, w łunie nocy. Trrrrrrrrrrrrrrrrrrrr. Ponieważ okno miał przed sobą, jasność błyskała za jego plecami


— jaskrawy świecień sylwetki wysokiej, dalece wyraźniejszy od każdego cienia, jaki normalnie rzuca się w świetle dziennem. Nikola Tesla rozpadał się na swój własny negatyw i negatyw negatywu, położony białą plamą na dywanie, drzwiach, ścianie przedziału. Paraboliczne smugi ciemności zaczęły przeskakiwać między ciałem doktora


— wyciągniętą ręką, gorsem prostym, czołem


— a pokrywającą się szronem masą żelazną gieneratora. Na mosiężnej tabliczce lśnił już lodowy nalot. Wcisnęło się dłonie pod pachy, się odsunęło się wraz z krzesłem, byle dalej od rozpędzonego dynama. Trrrrrrrrrrrrrrrrrrrr. …Tesla otworzył usta; chciał coś powiedzieć


— miast słów wydobył się spomiędzy jego suchych warg obłok czarnej jak smoła pary. Ekspres zaczął hamować i Tesla zatoczył się mimo szeroko rozstawionych nóg; musiał się oprzeć o stolik, puścił korbę, puścił kabel. Terkot powoli cichł. Na szybach, złoceniach, sukiennych obiciach, metalowych i drewnianych ekstrawagancjach Luksu, na kieliszkach


— skrzył się osad śnieżny jak ścięta przez wiosenny przymrozek rosa. Otworzyło się okno, by wpuścić do wnętrza przedziału ciepłe powietrze. Tesla wyprostował się, otarł chusteczką usta, czoło. Zdjąwszy rękawiczki, wytarł starannie dłonie, każdy długi, kościsty palec.


— Ciało, drogi panie, ciało jest potęgą, nie zasłużyliśmy na władzę nad nią. Z trudem ukryło się zażenowanie.


— No tak, odrobina gimnastyki nikomu nie zaszkodziła. Dyszał lekko. Bynajmniej nie wyglądał na zmęczonego


— oddychał teraz głębiej, lica miał zaróżowione, rozszerzone źrenice.


— Od dawna pan to robi?


— Zauważyłem, że pomaga mi w pracy. Oczyszcza umysł, jeśli można tak powiedzieć.


— Wyjął portcygar.


— Są też inne efekty, trudniejsze do opisania.


— To, co się dzieje z pana cieniem



— Miałem na myśli stany umysłu. Ciało to potęga, ale umysł, mon ami, jest jedyną rzeczą, za jaką człowiek w pełni odpowiada na tym świecie.


— I nie boi się pan, że w ten sposób naraża go pan na szwank? Cóż pan w końcu wie o tej sile tungetytowej? Tesla zaśmiał się serdecznie.


— Mój drogi, onegdaj przepuszczałem sobie przez głowę prąd elektryczny o napięciu stu pięćdziesięciu tysięcy voltów. A sądzi pan, że o elektryczności wiemy już wszystko? Po to czyni się eksperymenta, by dowiedzieć się czegoś nowego; z tym, co znane, nie eksperymentuje się, bo nie ma po co.


— Zapalił papierosa; płomień zapałki na ułamek sekundy rozbłysł kleksem czarnym, gdy Tesla go zdmuchnął.


— Co teraz mnie frapuje… Niech pan mi powie, jakie mógłbym przeprowadzić eksperymenta dla sprawdzenia pańskiej hypotezy. Kopnęło się czubkiem buta leżący na dywanie kabel.


— A co my właściwie wiemy o związku teslektryki z lutymi? Skąd pan


— Otworzyły się drzwi przedziału. Weszła żona


— nie żona, towarzyszka Ni koli Tesli, młoda kobieta, którą widziało się z nim w jadalni. Weszła i zaraz za progiem stanęła jak przymrożona. Granatowa spódnica od kostjumu angiel skiego, wysoki stan, medaljon srebrny na żabocie z irlandzką gipiurą, jasne włosy ujęte w koronie warkoczy. Ile mogła mieć lat, siedemnaście? Bez wątpienia była młodsza od panny Muklanowiczówny. Spojrzała na Teslę, na dynamomaszynę, znowu na Teslę, zacisnęła wargi



— Christine!


— zawołał doktor. Odwróciła się na pięcie i wybiegła, trzaskając drzwiami. Wymieniło się z Teslą porozumiewawcze spojrzenia. Wyrzucił papierosa przez okno, wdział na powrót białe rękawiczki, przygładził włosy. Odmontował od gieneratora korbę i kabel, poczem zdjął maszynę ze stolika i spakował to wszystko do torby. Nie od razu trafił kluczykiem w zamek maleńki


— pociąg zwalniał gwałtownie, coraz bardziej trzęsło. Gdy doktor targał sakwojaż do szafy, wstało się i wystawiło się głowę za okno. Nie było tu żadnej stacji, żadnych zabudowań w zasięgu wzroku, przynajmniej nie po tej stronie torów; w ogóle żadnego śladu cywilizacji


— jeno góry i górska przyroda, Ural dziki. Słońce do reszty wyszło zza brudnych chmur i z rozpościerającego się na łagodnych zboczach lasu buchała soczysta zieleń. Zapiszczały hamulce, wagon szarpnął się jeszcze raz do przodu i pociąg stanął. Sapanie lokomotywy i syk pary słychać było nawet tutaj.


— Co się stało?


— Może jakaś awarja


— rzekło się.


— Może coś z torami. Trzeba zapytać prawadnika. Tesla zerknął na zegarek, złapał za laskę i otworzył drzwi.


— Sabotaż! Wyszło się za nim na korytarz. Z innych przedziałów też wysypali się pasażerowie, powstał tłok i zamieszanie, wszyscy pytali o to samo. Tymczasem prawadnika ani widu. Otwarto okna. Przeciąg zawijał firanki na głowy wyglądających.


— Czy pan aby nie przesadza doktorze, przecież



— Pomyśl pan, dammit! Skąd się bierze zimnazo? Bez najmniejszego wahania wysadziliby w powietrze cały ten Ekspres Transsyberyjski.


— I siebie razem z nim? A co z zięciem dyrektora Sibirchożeta? Tesla zamknął przedział.


— Dlatego w takich właśnie chwilach najbardziej się lękam o moje prototypy.


— Na stacjach, na postojach.


— Ujrzało się teraz lukę w rozumowaniu przeprowadzonem wczoraj przy śniadaniu. Podczas jazdy każdy potężniejszy atak bombowy spowoduje zagrożenie dla całego pociągu i wszystkich pasażerów


— ale gdy pociąg stoi, można bezpiecznie wysadzić w powietrze konkretny wagon. A co za tem idzie: jeśli zamachowcy zamierzyli się na jednego człowieka podróżującego w Luksie


— czy księcia Błuckiego, czy doktora Teslę


— rzeczywiście powinni byli umieścić zabójcę w tej samej klasie; jeśli nato miast chodzi im tylko o wagon ze sprzętem Tesli, bombowiec równie dobrze może jechać klasą drugą. Serb ze z trudem ukrywanem obrzydzeniem bronił się przed napierającemi ciałami i sam parł naprzód.


— Proszę mnie przepuścić, pani wybaczy, izwinitie, pażałsta, excusezmoi, entschuldingen Sie, let me through, please, czy mógłbym przejść, dziękuję. Nikt nie spostrzegł delikatnego rozmycia konturów sylwetki doktora Tesli, gdy pomagając sobie laską, przepychał się przez tę ciżbę, o pół głowy wyższy od prawie wszystkich pasażerów; nie zwrócili uwagi na migotliwą koronę cienia, jaki Nikola Tesla rzucał sam na siebie


— noktaureolę drżącą


— powidok ćmiatła.






O kilku kluczowych różnicach między niebem Europy i niebem Azji


Wilk stał na powalonym pniu, wysuwając łeb trójkątny zza gałęzi.


— A jak podejdę



— Nie podejdzie panna.


— Czy one nie boją się ludzi?


— Ten nie.


— …strzelby albo coś przepłoszenia panowie pociągu…


— Zwierzęta potrafią się oswoić, vous comprenez, najdziksza bestja przyzwyczai się w końcu, wschód czy zachód Słońca, przejazd parowozu, lato i zima, byle była w tym jakaś regularność. Przyroda to największy z zegarów.


— Pan inżynier oszczędzi nam tych poezyj industrjalnych. Ünal Fessar, który dotąd z obojętną miną grzebał laską w ziemi, wtem podniósł sporej wielkości kamień i cisnął nim w wilka. Inni pasażerowie krzyknęli głośno. Kamień minął zwierzę i pień o dobry metr. Wilk drgnął nerwowo, ale nie ruszył się z miejsca. Odsłonił kły i obserwował ludzi, przechyliwszy łeb na lewo. Panna Jelena podkasała spódnicę i pobiegła. Monsieur Verousse i inżynier WhiteGessling, stojący najbliżej, próbowali ją złapać, zatrzymać, ale wywinęła się im bez problemu. Od granicy lasu i leżącej na tej granicy obalonej olchy dzieliło ją dziesięćdwanaście metrów. Zanim kto zdobył się na akcję bardziej zdecydowaną, panna Muklanowiczówna podchodziła już do wilka. Wyciągnęła doń rękę.


— Oszalała, święci Pańscy, ona chce go pogłaskać!


— Odgryzie jej te paluszki


— mruknął pan Fessar.


— Gdzie doktor Konieszyn?


— Został chyba w pociągu.


— A kto to w ogóle jest?


— Panna Jelena Muklanowiczówna


— powiedziało się. Jeszcze przyklękła na pniu, pochylając głowę nad uniesionym ku niej łbem zwierzęcia. Na jego żółtych kłach błyszczała ślina, drżały odwinięte wargi drapieżnika. Panna sięgnęła z góry, ku jego grzbietowi. Wilk zawinął się w miejscu, zeskoczył z pnia i zniknął w lesie. Inżynier WhiteGessling złapał się za serce.


— Co ona sobie myśli! Małom zawału nie dostał. Gdzie jej opiekun? Się rozglądnęło się za ciotką Urszulą. Wysoka kobieta o ramionach szerokich


— po tej stronie torów nie było nikogo o tak charakterystycznej sylwetce. Pewnie leży w przedziale pod termoforem, podczas obiadu skarżyła się na krążenie. Podeszło się do panny Jeleny. Z niewinną miną otrzepywała spódnicę.


— Samobójstwo to grzech śmiertelny.


— No wie pan! A gdyby to kapitan Priwieżeński



— Wtedy byłaby to godna podziwu brawura. Proszę.


— Dziękuję. Ujęła podane ramię. Zeszło się spacerem z powrotem na łąkę. Mijany Ünal Fessar uchylił kapelusza. Panna Jelena udała, że go nie widzi. Gdy jednak spostrzegła, że od lokomotywy przygląda się jej książę Błucki w towarzystwie tajnego radcy Dusina i dwóch mężczyzn w mundurach książęcej służby


— przystanęła i dygnęła. Pociągnęło się pannę w przeciwną stronę.


— Książę pewnie nagadał im do słuchu. Myśli pan, że on rzeczywiście spodziewa się zamachu? Mówili, że przypadkowa awarja


— no ale co mieli mówić? Nie można tu stać za długo, jeszcze coś na nas wjedzie. Inna rzecz, że tych dwóch panów z ochrany, co plątali się po Luksie, oni już z nami nie jadą, wysiedli chyba wczoraj wieczorem. Czyli sprawa się wyjaśniła. Chociaż po księciu nie widać wielkiej ulgi… Panie Benedykcie! Doprawdy! Co takiego fascynującego znajduje pan w tutejszej trawie? Czy pan mnie w ogóle słucha?


— Słucham.


— Ma pan okazję


— szepnęła.


— Mhm?


— Oto i pański wilk. Czeka. Chodźmy.


— Co?


— Sądzi pan, że ugryzie? Założę się, że niewiele zębów mu zostało. Czuło się rumieniec gorący na policzkach.


— Wystarczy. Uniosła głowę.


— Pokazują się pierwsze gwiazdy. Pan spojrzy. Co to za konstelacja?


— Nie wiem.


— Uwolniło się ramię.


— Wybaczy mi panna. Wskoczyło się na podest i się skryło się we wnętrzu wagonu. Pomysł przeczekania do Irkucka za zamkniętemi drzwiami przedziału znowu zyskał na atrakcyjności. W perspektywie korytarza pojawiła się pani Blutfeldowa. Wyskoczyło się na drugą stronę składu. Tutaj znacznie mniej pasażerów wybrało się na przechadzkę, od północy nie było zielonego pola podchodzącego pod liściastoiglasty las, jak na południu; tu niemal od razu za nasypem zaczynał się nagi piarg, z zachodu łamany przez tarasy schodkowe i cięty przez głęboką rzekę skalnego rumoszu, ze wschodu ciągnący się prawie do samego szczytu, górującego nad przełęczą i doliną niczym baszta strażnicza. Się wspięło się kilkanaście metrów, przysiadło się na nagrzanym przez słońce piaskowcu. Ekspres zatrzymał się tuż przed zakrętem, za którym tory schodzą po wielomilowym łuku w dolinę jeszcze niższą. Pasażerowie rozeszli się po okolicy, stąd widziało się całą łąkę za pociągiem, zbocza przeciwległych gór, dziwnie spłaszczonych i zaokrąglonych; także przykryty wieczornym cieniem wąwóz, z którego tory się wyłaniają. Nawet w swych spacerach i wyborze miejsc, gdzie rozkładali na trawie koce i improwizowali małe pikniki, pasażerowie instynktownie zachowywali podział na pierwszą i drugą klasę: nikt z jadących w Luksie nie zawędrował na zachód, poza linję wagonu restauracyjnego, i również niewielu z kupiejnych wagonów ją przekraczało. Widziało się kapelusze i meloniki mężczyzn i białe parasolki kobiet na tle zieleni ciemnej, grupki spacerujących docierały do zarośli i drzew. Były też dzieci


— ścigały się, pokrzykując, między wagonami Ekspresu; dzieci, choć nieliczne, robiły najwięcej hałasu. Góry Uralu stały natomiast ciche, spokojne


— obraz sennej dziczy sprzed inwazji człowieka. Niskie Słońce kładło nań czerwień, żółć i sepię długiemi maźnięciami promieni. Kolory były ciepłe, lecz wiał tu wiatr chłodny


— zapięło się marynarkę, podciągnęło się kolana. Nikt nie patrzył. Książę ze świtą pozostał po drugiej stronie, za lokomotywą. Stalowy potwór nie dawał znaku życia, z komina nie unosił się oddech, nic się nie poruszało w okienkach maszynowni. Wyjęło się papierośnicę i zapalniczkę. Przemyślmy rzecz spokojnie. Się zaciągnęło się dymem. Czy rzeczywiście mogą chcieć wysadzić w powietrze cały Ekspres z powodu Nikoli Tesli? I czy rzeczywiście przyciągnęło się ich uwagę tą sceną na seansie księżnej Błuckiej? Tesla najwyraźniej ma skłonności do teatralnych gestów i megalomanji, mógł wszystko nieumyślnie przejaskrawić. Czy naprawdę jest się w niebezpieczeństwie? Już wcześniej ktoś włamał się do przedziału, zrewidował bagaże. Książę BłuckiOsiej, księżna, panna Muklanowiczówna, ich gierki


— to wszystko przecież nieważne. C z y j e s t s i ę w n i e b e z p i e c z e ń s t w i e? Prawda, gdyby Tesla jakimś cudem zdołał wypalić Lód z Rosji, zlikwidowałby tym samym cały przemysł zimnazowy. W normalnym kraju podobna decyzja byłaby kwestją rachunku korzyści i strat, bilansu nacisków politycznych i gospodarczych. Ale w Cesarstwie Rosyjskim


— kapitan Priwieżeński słusznie prawił


— przeważył zapewne sen Imperatora albo święta wizja Rasputina. Miecz samuraja! I Mikołaj złapał za pióro i zamówił u swego serb skiego imiennika ogień święcony na lute. Co więc pozostało ludziom Sibirchożeta i ich poplecznikom, skoro żadne racjonalne argumenty nie mają tu wpływu na proces decyzyjny? Należy wszelkiemi środkami uniemożliwić wykonanie carskiego zlecenia przez Teslę. Który to wagon zawiera jego bezcenne wynalazki? Spojrzało się ku końcowi składu. Za drugą klasą (trzecia klasa i wagony najtańsze chodzą według innego rozkładu Transsibu) znajdowało się kilka wozów towarowych, wszystkie głucho zamknięte. Nie było przy nich nikogo. Zmrużyło się oczy pod zachodzące Słońce. Od tamtej właśnie strony, od zachodu wspinała się na piarg


— jasny oblask nad głową, ciemna spódnica


— panna Christine, tak, to ona. Wstało się, podało się rękę.


— Merci.


— Zadyszała się lekko.


— Chciałam z panem porozmawiać bez Nikoli…


— Rozłożyło się na głazie chustkę, usiadła.


— Opowiadał mi, że uratował mu pan życie, może pana posłucha, pana musi posłuchać.


— Na jej niemieckim ciążył angielski akcent, niektóre słowa wymagały od Christine chwili namysłu, marszczyła wtedy czółko i wydymała wargi.


— Widział pan, co on ze sobą robi. Wyrzuciło się niedopałek.


— Benedykt Gierosławski.


— Ach. Ja


— przepraszam. Christine Filipov.


— Miło mi.


— Bardzo przepraszam, że tak… Ale pomyślałam, że okazja może się już nie nadarzyć. Czy mógłby pan… Nikola rzadko pozwala się oderwać od swojej pracy, nie poświęca wiele uwagi ludziom. Rozmawiał z panem, prawda?


— Chodzi pannie o to jego dynamo tungetytowe?


— Podłącza się co dzień. Nie mogę na to patrzeć. Proszę pana, on ma sześćdziesiąt osiem lat! Czasami trwa to kwadrans i dłużej, nie potrafi się oderwać. Mówi potem do siebie na głos, opisuje jakieś fantastyczne miasta; każe się prowadzić za rękę, bo nie potrafi już odróżnić wyobrażenia od rzeczywistości, gubi się w tych imaginacjach jak we mgle. Chciał nawet, żebym ja mu nakręcała maszynę. W Pradze ma gieneratory elektrycznotungetytowe, korzysta z elektrowni miejskiej. Myślałam, że teraz, jak wyjedziemy… Niechże mu pan przemówi do rozumu! Kim ona właściwie jest dla Tesli? Czy rzeczywiście skandalicznie młodą paramour, jak chcieliby plotkarze Luksu? Przecież nie można spytać ją wprost. Pytania nie wprost


— „Cóż za podobieństwo! Nie córka aby? Wnuczka?”


— byłyby nie mniej obraźliwe, zrozumiałaby intencję w lot. Nie ma żadnego podobieństwa.


— Stawia mnie panna w niezręcznej sytuacji…


— Uratował mu pan życie!


— Właściwie jakie argumenty miałbym wytoczyć? Czy ktoś lepiej od niego zna się na tej całej teslektryczności?


— Och, on zawsze uważa, że na wszystkim zna się najlepiej!


— Zatrzęsła się w zimnym wietrze, mimo żakietu zapiętego. Zdjęło się marynarkę. Christine zawinęła się w nią, krzyżując ręce na piersiach.


— It’s just so frustrating, I cannot bear the sight, he’s really the sweetest man on Earth but…


— Pociągnęła noskiem.


— Wie pan, on to robi od lat, od dziesięcioleci. Przedtem podłączał się bezpośrednio do prądu elektrycznego. To jest nałóg! Powiada, że za młodu spojrzał przez mikroskop, zobaczył bakcylusy, jak one ohydnie wyglądają w powiększeniu, mnie też chciał pokazywać; a że człowiek wdycha, pije te szkaradzieństwa, styka się z nimi bez przerwy


— Nikola stara się chronić na wszelkie możliwe sposoby. Pojmuje pan, traktował prąd elektryczny jako środek bakterjobójczy. Ale od kiedy spaliło mu się laboratorjum na South Fifth Avenue


— matka mi opowiadała


— zaczął żywić się elektrycznością; niekiedy w ogóle nie jadał posiłków, jeno zaraz z rana podłączał się do aparatury. Mówi, że to utrzymuje go przy zdrowiu. Być może. Ale teraz


— to już nawet nie jest elektryczność. Boję się o niego.


— Nie wiem, ile on pannie powiedział o celu tej podróży…


— zawiesiło się głos. Spojrzała pytająco.


— Martwi się panna o jego zdrowie; powinna się raczej martwić o jego i swoje życie. Jak to się stało, że w ogóle wziął pannę ze sobą w tak niebezpieczną podróż? Od początku wiedział, co mu grozi.


— Jakby Nikola uważał się za człowieka śmiertelnego…!


— prychnęła.


— To ja go zmusiłam, żeby kupił bilet na fałszywe nazwisko. Ja wybrałam ten sam pociąg, którym jedzie Biełomyszow. Ja pisałam do Kancelarji Osobistej Cara i wydzwaniałam do Ministerjum Spraw Wewnętrznych.


— Ach. Anioł Stróż. Zmarszczyła brwi.


— Pardonnezmoi.


— Spróbowało się ująć ją za rękę, ale skryła dłoń pod marynarką.


— Mademoiselle Christine, czuję się zaszczyconym, że obdarza mnie panna takim zaufaniem.


— Niech pan sobie ze mnie kpi, proszę, znam pana reputację, może istotnie Nikola się co do pana myli



— Moja reputacja!


— Blagier salonowy!


— Ach! Panna Christine zreflektowała się, zamknęła już otwarte do następnej inwektywy usta. Wydęła wargi, teraz urażona.


— Dlaczego pan mnie zmusza, żebym pana obrażała? Panu to przyjemność sprawia? Się oparło się o kanciaste łoże ciepłego głazu, uniosło się twarz ku konstelacjom bladym.


— Rzeczywiście, wyszły już gwiazdy. Niebo się oczyściło, szybkie wiatry tu wieją. Jeszcze kilka godzin temu, kilkaset kilometrów na zachód


— od horyzontu po horyzont wisiała jedna, powolna burza. Obudziłem się w nocy, przejeżdżaliśmy po moście nad Kamą, padało już, szły pod nami jakieś barki, spław drewna, długie transporty, rzeka była wzburzona, chyba wylała, palili światła na brzegach, ogniska, lampy, jakby dawali sobie znaki, przez deszcz, w ciemnościach nocy, i odezwały się światła na rzece, nieba nie było widać, mokra czerń, tylko te migoczące gwiazdy na ziemi i na wodzie. Jechaliśmy? Płynęliśmy? Lecieliśmy? Potem myślałem, że to mi się śniło. Dawali sobie znaki.


— Kim pan właściwie jest, panie Yeroshaski?


— Mam reputację, czyż nie?


— Obróciło się głowę w lewo, w prawo, w lewo.


— Spojrzy panna za tę dolinę, między te szczyty. Tam już Azja. Powiadają, że nad Krajem Lutych inne gwiazdy świecą. Rzadkie są dni czystego nieba, Zima bardzo poszarpała pogodę. Proszę spojrzeć. Czy nie jest trochę niżej zawieszone? Widać krzywiznę.


— Zatoczyło się ręką łuk.


— Naciska, napiera na ziemię, dusi. Niebo Europy ucieka od ziemi, odpychają się wzajem. A tam, a tu, w Azji


— regarde!


— następuje odwrócenie biegunów


— one się przyciągają. Mamy dobre miejsca, centralna loża w teatrze kontynentów, wszystko widać jak na dłoni. Pod niebem Europy można stanąć wyprostowanym, wziąć głęboki oddech, skoczyć bez strachu w górę, budować w górę, patrzeć w górę. Niebo Azji nawet stąd wygląda na przytłaczające, trzeba się zgarbić, opuścić wzrok, przygiąć grzbiet do gruntu, poruszać się krokiem krótkim, ostrożnym, budować wszerz i w dół. Widzi panna, jak niewiele tam miejsca między gwiazdami i puszczą.


— Może to jeszcze są wyżyny, i dlatego.


— Może. Diewuszka uśmiechała się niepewnie. Uśmiech miała uroczy


— policzki jej się zaokrąglały, wypełniały, dwa ciepłe jabłuszka, wyniosła ten uśmiech z kołyski.


— Pan jest poeta, panie Yeroshaski.


— Au contraire, mademoiselle, au contraire. Rozglądnęła się rozpaczliwie za pretekstem dla odwrócenia konwersacji. Była zbyt młoda, o rok, może dwa


— nadal zbyt młoda.


— Wołają nas!


— ucieszyła się.


— Mhm?


— Widać już naprawili, jedziemy dalej. Zeszło się do torów, pomagając pannie na zboczu zdradliwem. Prawadniki biegali, licząc pasażerów, rodzice krzyczeli na dzieci, lokomotywa posapywała cicho. Panna Christine zwróciła marynarkę.


— Ja wiem, że to się panu wydaje dziecinnem…


— Opuściła wzrok. Się uderzyło się w pierś.


— Przemówię do doktora Tesli, obiecuję.


— Na co podziękowała skinieniem i skryła się w wagonie. Bardzo łatwo obiecuje się tu kobietom różne rzeczy. Co gorsza, potem się tych obietnic dotrzymuje. Może ona istotnie jest Aniołem Stróżem Tesli, usuwającym mu sprzed nóg kłody, których sam doktor w ogóle nie dostrzega


— a może tylko bawi się w Anioła Stróża, a Tesla folguje jej kaprysom, starcy mają słabość do naiwnej


— Nieogolony wyrostek przeskoczył ponad sprzęgiem międzywagonowym, zahaczając stopą o luźny łańcuch; łańcuch zagrzechotał głośno, niczym dzwon okrętowy. Chłopak zatrzymał się przy podstawionych pod wejściem do Luksu schodkach. Prawadnik z daleka bezbłędnie rozpoznał pasażera niższej klasy i ruszył ku niemu zdecydowanym krokiem. Malczik wszakże nie zwrócił nań uwagi.


— Gaspadin Gierosławski! Dopięło się marynarkę.


— Czego chcecie?


— warknęło się ostro, maskując odruchowo strach nagły.


— Nie wysiadajcie w Jekaterynburgu!


— Jadę dalej. Ale co wam do tego, gdzie



— Nie wychodźcie z pociągu! Zmówili się na was!


— Co? Kto?


— Że wy ottiepielnikom zaprzedani, taka pewność u nich. Malczik przyskoczył jeszcze bliżej, wytrzeszczył wyłupiaste ślepka, coś mu zaświeciło i zapulsowało w lewem oku, czarna tętnica w źrenicy czarnej; był przerażony, przerażał własnym strachem. Chciało się go odepchnąć


— chwycił za nadgarstek. Palce miał lodowate, ten dotyk prawie parzył.


— Nie możemy strzec Waszego Błagarodja, nie było czasu, nie przekonał ja ich, nie wychodźcie z pociągu. Przeżegnał się od prawej i odruchowo przycisnął do warg sinych zimnazowy medalik.


— Miej nas w opiece, Tobie się oddajemy, miej nas w opiece. Prawadnik złapał go za kołnierz, ale młodzik się wywinął i odbiegł, zaraz skręcając za wagon. Prawadnik wygrażał za nim kułakiem.


— Tfu, utrapienie, pcha się taki z łapami do lepszych od siebie i tylko wstyd przynosi


— ta młodzież dzisiaj


— za grosz szacunku



— Słuchajcieno


— wcisnęło mu się banknot do kieszeni mundira


— pogadajcie z obsługą kupiejnych i wywiedzcie się, kto on jest.


— Już ja go



— Ale po cichu, dobrodzieju, po cichu, na paluszkach, by mi się ptaszyna nie spłoszyła.


— Weszło się na schodki.


— Ile mamy opóźnienia?


— Trzy godziny, trzy i kwadrans, Wasze Wysokabłagarodje, ale staniemy jeszcze na dłużej w Jekaterynburgu, trza wymienić parowóz i sprawdzić podwozia.


— Na dłużej. Na ile?


— Ile będzie trzeba. Wasza Wielmożność zechce wyjść do miasta? Tam pewnikiem dalej zima trzyma, poprzednią razą mroźnik przeklęty usadził się w samym środku grodu. No. Wchodzić! Wchodzić, proszę! Odjeżdżamy!






O mrozie jekaterynburskim


Płatki śniegu, igiełki srebrzyste, kryształki cukru sypały się z nieba, migocząc filuternie w aureolach gazowych lamp. Zegary dworcowe pokazywały drugą w nocy


— w Jekaterynburgu była już czwarta, lecz wszystkie koleje Imperjum funkcjonują według czasu Sankt Peterburga i Moskwy. Niezadługo wzejdzie nad ośnieżonem miastem letnie Słońce


— noc jednak niepodzielnie należy do Zimy. Mimo to na jedynym wysokim peronie pasażerskiej stacji panował spory tłok, z wysypującymi się z wagonów podróżnymi mieszali się tubylcy: naganiacze tragarzy i wozaków, sprzedawcy futer, sprzedawcy amuletów przeciwko lutym i samorodków tungetytu, cziernarodkami zwanych (zapewne fałszywych), babuszki oferujące w głośnym zaśpiewie pirożki s kapustoj tudzież czieburieki s miasom, a najwięcej ruchu powodowały malcziki obrotne, odmierzające garnuszkami arieszki, bardzo tanie i bardzo smaczne. Prawadniki nie wkładali wiele serca ni wysiłku w symboliczne próby zapanowania nad tym chaosem


— podobne sceny powtarzały się na prawie wszystkich stacjach, gdzie stawał Ekspres Transsyberyjski. Późna pora ograniczyła natomiast energję pasażerów; większość jadących Luksem postanowiła przespać Jekaterynburg. Wysiadł monsieur Verousse, poważnie traktujący obowiązki reportera, wysiadł starszy pan ze sztucznem okiem i bracia utracjusze, a z wagonu numer jeden także francuska rodzina z dziećmi; ona zabrała się od razu na przejażdżkę po mieście. Zapowiedziano postój co najmniej dwugodzinny. Część pasażerów zapewne planowała była zajść do jekaterynburskiej cerkwi na późne nabożeństwo niedzielne; może nie wszyscy zrezygnowali, mimo opóźnienia. Śnieg, ani gęsty, ani ciężki, tańczył wesoło w żółtych światłach, kładąc się delikatnie na deski peronu, na świeżowzniesiony z uralskiego marmuru budynek dworca, na czapki, szuby i palta ludzi, na ciepły pancerz parowozu, co właśnie zamilkł i wstrzymał dech maszynowy. Zapiąwszy ciepły płaszcz z sobolim kołnierzem i naciągnąwszy rękawiczki, zeszło się na peron. Przyskoczył naganiacz. Odprawiło się go w zniecierpliwieniu.


— Rozprostować nogi? Się obejrzało się. Ünal Tayyib Fessar.


— Chce pan rzucić okiem na Jekaterynburg? Nic ciekawego tu nie ma, jeszcze jedna przemysłowa mieścina nadrzeczna; teraz podupada przez Trannsib i Zimny Nikołajewsk.


— Ująwszy laskę pod pachę, sięgnął za pazuchę i wy dobył z futerału dwa cygara.


— Poczęstuje się pan, panie Benedykcie? Partagas, prosto z Meksyku.


— A dziękuję, dziękuję. Wyjął kozik, przyciął zwoje tytuniowe. Zapalił. Zapaliło się.


— Wybaczy pan, że zapytam


— nie wygląda mi pan na łowcę posagów, un tricheur, nie wierzę w te historje. Mam siostrzeńca niewiele młodszego… Czy to był żart? Zakład może? Niech zgadnę: zakochany nieszczęśliwie w pannie wysokiego urodzenia. Się skrzywiło się bez słowa.


— Co?


— Kupiec uniósł brwi, rozbawiony.


— Kawaler nie wierzy w miłość?


— Kłóci się z innemi moimi nałogami. Fessar zaśmiał się.


— Dobre! Zapamiętam. A poważnie?


— To było poważnie. Spojrzał bystro, już bez uśmiechu.


— Aforyzmy nie służą do tego, żeby podług nich żyć; służą do zabawiania towarzystwa przy stole. Się ukłoniło się lekko.


— Też dobre. Westchnąwszy z rezygnacją, odwrócił wzrok i wskazał laską na południe, poza stację.


— Zapewne więc chciał pan zobaczyć na własne oczy lutego.


— Jestem z Warszawy.


— Ach, tak.


— Turek pogłaskał mahoniową gładź sklepienia czaszki.


— Są już chyba w Odessie, mhm. Ruszyło się wolnym krokiem za dworzec, ku bladem i rozproszonem światłom miasta. Fessar przyłączył się bez słowa. Poddreptała babuszka z szerokim koszykiem przykrytym białą szmatą, Ünal Tayyib kupił bułkę nadziewaną. Zawinął ją w chusteczkę i schował do kieszeni obszernego futra. Obróciwszy się na pięcie, przez chwilę szedł tyłem, przyglądając się pozostawianem w płytkim śniegu śladom; gdy deski i kostkę zastąpiła zmrożona glina, wbił w nią kilkakroć obcas kozackiego buta, jeszcze poprawił laską masywną.


— Mhm, mhm.


— Wypuścił dym po wysuniętym na dolną wargę języku, zlizując przytem lubieżnie kilka iskierek mrozu.


— Ciekawym, czy robił tu kto ostatnio odwierty. A jak u was? W Warszawie?


— Proszę?


— Ziemia, czy sprawdzaliście ziemię.


— Dziabnął laską w bruzdę twardego błota.


— Dała mi do myślenia nasza pogawędka przy kartach. Ten rachunek prędkości Lodu. I inne rzeczy.


— Uniósł wzrok ku chmurom. Jekaterynburg leżał w dolinie, w siodle Uralu, u wrót Wielkiego Kamienia, w pogodną noc cień na zachodnim gwiazdoskłonie powinien wyznaczać granicę łańcucha górskiego. Turek wskazał w lewo, na wschodni horyzont, ciemny, bezświetlny.


— Może przejedzie się pan nad Szartasz, latem to było bardzo przyjemne jezioro. No ale od paru lat nie schodzi zeń lód; tam mróz najtęższy. Taak, to idzie ziemią, wieczną zmarzliną, jak opowiadają dzikusy Pobiedonoscewa i panowie gieologowie hurtem przez Sibirchożeto najmowani, idzie czarnemi rzekami podziemnemi, Drogami Mamutów. Przecież jeden luty, nawet kilka silniejszych ognisk zimna


— nie zmieni aury.


— Ziemią, chyba tak, w Warszawie były jakieś kłopoty z wodociągami, roboty drogowe też bardzo się przeciągają… Minęło się samotną dorożkę oczekującą na kolejnych podróżnych ze spóźnionego Ekspresu; dorożkarz pociągał z flaszki ukrytej w rękawicy nieforemnej. Stróżujący pod okapem dworca żandarm popatrywał na chłopa z zawiścią.


— Tutaj przychodzi i odchodzi, miesiąc ciepły, miesiąc zimny


— a przecież bliżej Kraju Lodu niż wasza Warszawa. Co takiego przyciąga je do jednych miast, od innych odpędzając?


— Ba! Od szerokiej drogi biegnącej równolegle do torów odchodziły stąd pod kątem dwa trakty, ten z lewej prowadzący prosto ku nielicznym światłom w oknach drugiego i trzeciego piętra budynków centrum Jekaterynburga. Wszystkie domy widoczne z ulicy przydworcowej wzniesiono z drewna, na planie długiego prostokąta. Bardziej przypominały przerośnięte chałupy niż dworki szlacheckie, nie wspominając już o warszawskich kamienicach; niskie, pochyłe, wyglądały na wpółzakopane w płytkich przecież zaspach. Szerokie okiennice były zatrzaśnięte, śnieg lepił się do szczelin i załomów, układał na dachach pochyłych w schodkowe gładzie, słaby wiatr wciągał go w zaułki i przejścia między domami. Szło się w milczeniu.


— Panie Benedykcie? Za czym pan się tak rozgląda? Umówił się pan z kimś?


— Fessar uśmiechał się z dwuznaczną ironją.


— Narzucam się, niech pan powie, że się narzucam. Nagła myśl: to on! on, on, Turek przeklęty, no przecież! wyszedł, czekał, przylepił się bez pytania, pod tym futrem może mieć dwa sztucery, tuzin bagnetów, i jak się uśmiecha, on, on!


— Coś mi pan nietęgo wygląda.


— Fessar przystanął.


— Nie jest aż tak zimno.


— Spojrzał uważnie.


— Bardzo pan blady. Ręka się panu trzęsie. Natychmiast opuściło się dłoń z cygarem. Uciec z oczyma


— tam: grupka mężczyzn o topornych gębach, pewnie robotnicy z jakiejś huty, idą poboczem, wymieniając głośno uwagi, surowa scenka rodzajowa


— patrzeć na nich, nie patrzeć na Turka, nie dać po sobie niczego poznać. A on swoje:


— Tu nad Isetską jest w hotelu wcale przyzwoita restauracja i jeśli pozwoli się pan zaprosić na bardzo wczesne śniadanie, mielibyśmy okazję porozmawiać w cztery oczy i cztery uszy, co w pociągu po prawdzie nigdy nie jest możliwem.


— Ale o czym?


— spytało się ostro. Turek skrzywił się, ścięgna twarzy wystąpiły mu pod skórą jak od wielkiego wysiłku, przesunął w ustach cygaro, pomasował potylicę.


— Oni mogą gadać o duchach i inszych mamidłach, ale ja siedzę w tym interesie od lat, żyję w Mieście Lodu, widziałem Cziornoje Sijanije i blaski Soboru Chrystusa Zbawiciela, miał pan przy sobie tungetyt, czysty lub chłód węglowy, tylko że kto wozi drewno do lasu, kto?


— Rozpędził się, gestykulując cygarem i laską z coraz większym zapałem, już nie był znudzony, o nie, już inny człowiek mówił:


— I po co te tajemnice, miano fałszywe, a książę BłuckiOsiej niby dlaczego jedzie do Japońców, to znany ottiepielnik, a skoro takie publiczne wstręty panu czyni, to znaczy, że pewnie trzymacie z liedniakami, żeby nie drażnić Sibirchożeta, bo oni pierwsi się wystraszą, no ale to jest okazja, grzech nie wykorzystać, uff, no i dokąd pan tak pędzi, że


— Krzyk przeciął mróz jekaterynburski


— urwane rzężenie konającego


— krzyk i rzężenie; człowiek umiera pośród nocy śnieżnej. Spojrzało się między domy. Tam ruch w cieniu


— postać ludzka


— nisko


— czarny kształt wznosi się i opada. Postąpiło się krok. Na moment wpłynęło w śnieżną jasność lico ciemnookiego młodzika


— Miej nas w opiece!


— z szeroko otwartemi ustami i smugą brudu na policzku, bardzo blade. A wznosiło się i opadało jego ramię z kamieniem w garści, którym to kamieniem rozbijał czaszkę rozciągniętego na ziemi człowieka. Rozległ się przenikliwy gwizd. Trzasnęło drewno. Się odwróciło się. Ünal Tayyib Fessar, naciągnięty jak cięciwa łuku, z zębami zaciśniętemi na cygarze i w futrze rozchełstanem, brał oburącz znad głowy zamach laską ciężką. Trafi, zgruchocze kości. Mróz pękł ponownie, od strzału karabinowego: pierwszy z robotników zwalił się na środek ulicy, twarzą w lód. Drugi uchylił się przed laską Turka. Mieli noże. Padł kolejny strzał. Się kręciło się w miejscu jak pajac na patyku, zawsze o jeden obrót w tyle. Nożownicy, potykając się, umykali w ciemność zaułka; ostatni obejrzał się ze strachem i wściekłością


— za siebie, na bramę domu po przeciwnej stronie ulicy. Stopy oderwały się od ziemi, pobiegło się ku tej bramie. Człowiek w żółtym płaszczu rzucił się do ucieczki. Ulica była szeroka, pusta, śnieg cicho opadał na śnieg, biegło się przez skryte w ciemności obce miasto, drzwi pozamykane, pozatrzaskiwane okiennice, ani żywej duszy, jedna latarnia na skrzyżowaniu, skrzyżowanie też puste, tylko szelest wiatru, trzeszczenie zmarzliny pod butami i oddech chrapliwy, goni się człowieka w żółtym płaszczu. Ulica była prosta jak strzelił, ale rozciągnięta na pagórkach, falowała nieprzerwanie, góra, dół, on pojawiał się i znikał za szczytem wzniesienia, się bało się, że skręci wówczas gdzieś w bok, skryje się w cieniu


— ale nie, gnał przed siebie, nawet nieczęsto się oglądając wstecz, miał konkretny cel, nie uciekał na oślep. Zrozumiało się, gdy temperatura powietrza spadła na tyle, że chrapliwy oddech zmienił się w duszący kaszel i mróz wkręcił się w gardło jak gwintowany sopel


— a człowiek w żółtym płaszczu biegł dalej, prosto w objęcia Lodu. Wzdłuż bulwaru nadrzecznego paliło się kilka latarni, z głębi przecznicy płynęła także żółta poświata; lśnienie lodu przebijało przez padający śnieg i półmrok letniozimowego przedświtu. Luty przemarzał ponad bulwarem od budynku do budynku, w trójrozkroku czarnych odnóży obmarzliny, zawieszony na poziomie drugiego piętra. Rosły tam z bruku iglice śnieżne, drżało powietrze katowane nieziemskiemi chłodami. Cudownie przeźroczyste sople zwieszały się pod glacjuszem niczym kryształowa broda, odwrócone pole szklanej pszenicy. Człowiek w żółtym płaszczu biegł prosto w ten lód. Zaraz przekroczy granicę ludzkiego mrozu, to śmierć nawet dla zimownika


— rozumiało się już doskonale


— marcynowiec, który zawiódł


— jedyne jego zbawienie


— już, zaraz


— ucieknie. Wyszarpnęło się spod płaszcza Arcymistrza, odkręciło się zwoje płótna pokostowego i aksamitu, szmaty i ceraty, uniosło się broń na wysokość oczu. Rozdwojone żądło skorpiona zrównało się z rogiem jaszczura. Ścisnęło się lodowate sploty wężowe; dłoń nie drżała, było zbyt zimno, została zamrożona z palcem na ogonie węża. Żółty płaszcz


— gadzi róg


— żądło


— źrenica. Czy należy cofnąć oddech? Czy przymknąć drugie oko? Czy odrzut nie strzaska nadgarstka? Gdzie strzelać


— w nogę, w ramię, byle go powstrzymać. Pociągnęło się za ogon żmiji. Grossmajster eksplodował mrozem. Całe prawe ramię, przez rękawiczkę, od palców do barku, poraziło zimno. Wrzasnęło się. Zimno, ogień, nie ma różnicy


— ten sam ból, przeciwny wektor. Włożyło się prawicę w piec mrozu. Czarny powidok nadal pulsował pod powiekami, obraz błysku ćmiatła, gdy huknął rewolwer i tungetytowa kula uderzyła w ziemię, w lód obok stopy biegnącego marcynowca. Chybiło się, oczywiście. Wrzask zgasł w zmrożonym gardle, się zgięło się wpół, kaszląc. Arcymistrz nie wypadł z dłoni, bo przymarzł do rękawiczki, która przymarzła do skóry. Nie czuło się prawej ręki, wisiała u boku jak kawał drewna, proteza ciężka. Teraz krzyczał człowiek w żółtym płaszczu. Uniosło się głowę. Tungetytowy pocisk wybuchł był jak szrapnel Lodu, ogarniając falą czarnego zimna wszystko w promieniu kilku metrów. Z wybitej w ziemi dziury sterczały długie jęzory brudnej zmarzliny, niczym gigantyczne płatki brzytewtulipana. Podniesiony z ulicy śnieg świeży, odłamki kamieni, błoto i glina i żwir


— zamarzły w ułamku sekundy, tworząc w powietrzu skomplikowaną rzeźbę, ekspresyjne dzieło sztuki zawieszone nad kielichem tulipana na gieometrycznie prostych strunach sopli; jakby zostały wypchnięte pod niebo z wnętrza gwałtownie otwartego kwiatu. Jeszcze migotał dookoła pył lodowy i opadały wolne skrzepy omrozu. Człowiek w żółtym płaszczu znalazł się na granicy rażonego obszaru, lód go nie pochłonął. Skuł mu nogi do kolan, przebił długim soplem biodro, przygniótł plecy wywiniętym spiralnie płatem obmarzliny, urwał rękę i pokrył twarz szronem czarnym


— ale nie pochłonął. Człowiek wrzeszczał. Z żółtego płaszcza zostały strzępy. Oddychało się w kołnierz soboli, żeby mróz nie wpływał bezpośrednio do płuc; już powoli, miarowo, jeden oddech na myśl jedną. Wrzeszczał, mógł więc mówić. Przyciskając do boku bezwładne ramię, podeszło się do zmrożeńca. Poruszał głową, szron schodził płatami z jego szyji; szarpnął się na palu lodowym i pękł szron na powiekach


— marcynowiec otworzył oczy. Spojrzał.


— Puścicie!


— zajęczał.


— Powiecie, a puszczę was. Potrząsnął głową.


— Z chłodu w chłód, człowiek się rodzi, w chłód odchodzi, zimny jest Bóg, z chłodu w chłód


— Podeszło się bliżej. Wybuch uderzył go z tyłu i z prawej, marcynowiec wisiał na tym krzywym soplu jak na pochyłym rożnie, pice średniowiecznej, stopy miał zamknięte w lodzie, ale pewnie i tak nie dotykałyby gruntu, płat ziemi wykręcał mu kręgosłup pod niemożliwym kątem, chłop wyglądał jakby już mu kark przetrącono. Urwanej ręki nie było nigdzie widać. Pod barkiem zamarzł krótki strzęp żółtego materjału. Lewą dłonią wskazało się wschodni horyzont, ponad dachami miasta.


— Zaraz słoneczko się pokaże. Luty też ciągnie w przeciwną stronę. Roztopisz się, brateńku. Chciał splunąć; ślina mu na wargach zamarzła.


— Tak?


— warknęło się.


— Tak będzie? No to bywajcie w pokoju! Się odwróciło się. Wybuchnął szlochem.


— Nie zostawicie mnie tak! Mówię, mówię! Co ja wiem


— khr


— ojciec nasz najzimniejszy w guberni permskiej kazał, coby bracia baczenie dawali, taki a taki pan polski, pod imieniem Wieniedikta


— khr


— Filipowicza Jerosławskiego jechać będzie Sybirskim Ekspresem, i dojechać nie może, puścicie mnie!


— A wy się słuchacie ojców swoich.


— Panie!


— A gdybym z pociągu nie wyszedł, to co?


— Aleście wyszli, wyszliście, chocia się my nie spodziewali


— o Matko Najniepokalańsza, żebyście nie wychodzili…!


— Prawdaż to, że patrjarchą waszym jedynym jest Grigorij Jefimowicz Rasputin?


— Panie! Puścicie!


— No tylko powiecie mi: w dalszych miastach też na mnie czekają? a w pociągu samym? jest kto? i z jakiej przyczyny nienawiść do mnie taka, a?


— A skąd mnie wiedzieć, co w inszych miastach, puścicie! Co w pociągu! Dla mnie takie słowo ojca, lód na sercu, najmiłościwszy, puścicie!


— Ale jaki powód, powód być musi!


— No taki, jaki!


— Marcynowiec łypnął spod zlepiającego rzęsy czarnego szronu. Wychudzony, z cerą poharataną i przebarwioną od odmrożeń starych, z zarostem kilkudniowym na policzkach zapadniętych, sprawiał wrażenie karykatury sybirakakatorżnika, tylko kajdan mu brakowało. Teraz skuwały go okowy od żelaza twardsze.


— Wy już tam wiecie sami najlepiej, khr. Ottiepielnicka zaraza, czy trockista, czy narodnik, czy anarchista, czy zapadnik peterburski, abo inszy rewolucyjonista, zawsze jedno w głowie: rozmrozić, rozmrozić, rozmrozić nam Rosję.


— Co?


— Puścicie!


— Że niby co ja chcę zrobić…?


— A po co jedziecie do ziemi świętej? Wszyscyście tacy sami! Ogień nam w oczy! Ale Bóg zesłał Rosji lute. To zabić lutych! Zabić Batiuszkę Caria! Zgubić kraj! Wszyscyście tacy sami!


— Jezu Chryste na krzyżu cierpiący, o czym wy gadacie?!


— Harmata lodem bijąca w garści i jeszcze się zapiera, rusobójca!


— Szarpnął się ponownie. Gdyby gniew istotnie palił ogniem żywym, marcynowiec przetopiłby się na wylot przez całą obmarzlinę.


— Już na was czekają! Cziort z wami! Rozejrzało się po ulicy. Ta rozmowa donikąd nie prowadzi. Lewą ręką wyjęło się ostrożnie Arcymistrza z ręki prawej. Wróciło się po płótno i aksamit.


— Puścicie!


— darł się zmrożeniec.


— Powiedzieliście, puścicie! Podniosło się szmaty, zawinęło w nie rewolwer.


— Kłamstwa poznać nie potraficie? Coraz więcej świateł paliło się w oknach


— dokąd zaniósł się huk wystrzału Grossmajstera i krzyki marcynowca. Ulice przecinają się w Jekaterynburgu pod kątem prostym, miasto pobudowano podług XVIIIwiecznego regularnika, nawet most przeskakujący Gorodskoj Prud Isetskiej stanowi proste przedłużenie ulicy. W tym kierunku


— most; w tamtym


— dworzec. Schowawszy Arcymistrza, ruszyło się szybkim krokiem na północ, masując ramię zlodowaciałe. Dzięki Bogu za ten mróz, inaczej na pewno już jakiś rozbudzony mieszczanin pofatygowałby się sprawdzić przyczynę nocnych hałasów. Marcynowiec wrzeszczał nadal. Na szczycie ulicznej pochyłości przystanęło się, spojrzało się przez ramię. Śnieg nie przestał sypać, pierwsze promienie wschodzącego Słońca rozszczepiały się na wirujących w powietrzu płatkach, igiełkach srebrzystych, cukrowych kryształkach. Wokół lutego i lodowego kielicha krateru, wokół otaczającej go korony sopli oraz zawieszonego na jednym z nich człowieka


— rozkwitały błękitne łuny, bił blask zimowoletniej jutrzenki. Przesunęły się chmury na niebie, zamykało się w nich okno słoneczne, i łuny gasły; potem zaraz rozwijały się od nowa


— na krócej


— dłużej


— krócej… Przypływy dnia na płytkim szelfie nocy. Cały Jekaterynburg przykryty był bielą, i to prawie wyłącznie płaskiemi powierzchniami bieli, jakby ktoś postawił tu wycinankę z czystego kartonu w kształcie miasta zamiast miasta; a pod tym słońcem kartony ożywały, biel rodziła kolory. Nawet luty promieniował cieplejszemi barwami, po rozgałęzieniach jego asymetrycznej zmarzliny spływały tęcze zimnazowe. Tylko człowiek w żółtym płaszczu, im cieplejsze światło dotykało jego twarzy, im wyżej podchodziły po jego szronie fale dnia


— tem większe wykrzykiwał przerażenie. Gdy lód w końcu zejdzie z jego barków i marcynowiec poczuje ranę po oderwanem ramieniu


— gdy lód puści i zawieszone nad marcynowcem masy spadną na jego kark


— Szybkim krokiem pomaszerowało się ku dworcowi. Ünal Tayyib Fessar stał nad zwłokami nożownika, oparty o koło pustej dorożki, i palił swoje cygaro.


— O!


— Wypluł dym.


— Nie pobiegli za panem?


— Kto?


— Książęcy. Dorożkarza ujrzało się w zaułku, przyświecał ręczną latarnią żandarmowi, który pochylał się nad ciałem o zgniecionej czaszce. Śnieg padał na krew w śniegu rozlaną.


— Myślę, że powinniśmy wrócić do pociągu. Miejscowa policja może chcieć nas zatrzymać.


— Mhm?


— Żebyśmy świadczyli w sprawie. Turek spojrzał z niezdrowem zaciekawieniem.


— Radca Dusin już się tym zajął. Co się panu stało w ramię, panie Benedykcie? Jest pan ranny?


— Radca Dusin?


— Przecież mówię panu, że to książęcy ludzie.


— Kto? Fessar zatroskał się.


— No, no, lepiej rzeczywiście wracajmy do pociągu. Proszę



— Nic mi nie jest!


— Odtrąciło się rękę kupca.


— Skąd Dusin?


— A kto ich ustrzelił? Znaczy, tego tu? Ludzie księcia Błuckiego przecież. Ponownie zajrzało się w głąb zaułka. Żandarm przeszukiwał kieszenie trupa.


— Nie, jego nie


— rzekł Turek.


— A jeśli nawet, to się nie przyznają, wyjątkowo nieprzyjemny widok. Chodźmy. Zadrżało się.


— Kto



— Przecież widzę, że ledwo się pan trzyma na nogach. Właściwie mógłby nas podwieźć, nasz tu jeniuszpolicmajster sam sobie poradzi, zaraz



— Nie!


— No to chodźmy, chodźmy. Szło się po własnych śladach. Za kim pobiegła służba księcia? Za chłopcem o czarnych oczach? Za pozostałymi nożownikami? Zapewne.


— Sibirchożeto zrobi wszystko, żeby zachować monopol


— mówił cicho Ünal Tayyib, patrząc przed siebie i pod nogi.


— Jak Thyssen próbował postawić choładnicę na gnieździe nad Dunajem, cztery pożary jeden po drugim im zakwitły, aż się w końcu lute nazad rozeszły. Potrzebujecie protektorów. Książę jedzie do Władywostoku, jakżeście się z nim umówili? Na kogo możecie liczyć tam na miejscu? Kto w to pieniądz wkłada? Kto udziały ma? Moglibyśmy wam pomóc. Powiedzmy, wyłączność z nowych złóż i choładnic na Indje, Azję Mniejszą i Afrykę, na dwadzieścia pięć lat. Co? Niech będzie piętnaście. Gwarancja na miejscu i otwieram akredytywę na sto tysięcy w godzinę po tym, jak staniemy w Irkucku, moje słowo wystarczy. Co? Je suis homme d’affaires. Panie Benedykcie.


— Nie mam pojęcia, o czym pan mówisz.


— Tak samo jak nie miał pan pojęcia, że tu na pana czekają, a? Przecieżem nie ślepy, mało pan ze skóry nie wyskoczył


— no i po co było pod nóż pędzić? Tak się dogadaliście z radcą Dusinem? Że będzie pan robił za przynętę, a ludzie księcia ich powystrzelają? Po to był ten teatr wczoraj przy obiedzie? Teraz nie na wiele się zda. Niech pan spojrzy: madame Blutfeld, nasz pan pisarz żurnalista, już gadają, stróż dworcowy wszystko wypaplał, niby ulica pusta, a jedna chwila i cała służba wie. Powiemy, że jakaś banda chciała nas okraść


— ale to się długo nie utrzyma


— dwa trupy… a może trzy?


— Dwa.


— Dwa. Nie trzeba było wychodzić z przedziału, po coś pan tam szedł? Przysiadło się na ławce dworcowej. Na szczęście ci pasażerowie dyskutujący w świetle lamp peronowych z prawadnikami i rosłym dorożkarzem nie patrzyli w tę stronę. Fala śniegu stała w powietrzu w poprzek torów, pomarszczona firana mrozu. Czy strzały słychać było i na dworcu? Czy ktoś z nich przejeżdżał tamtą ulicą? Żandarm sam przybiegł, czy też został wezwany przez Dusina? Fessar ma rację, to nie ma znaczenia, plotki nie sposób powstrzymać.


— Pan jednak jest ranny. Obudzę doktora Konieszyna.


— Nie!


— Wstało się.


— To nie rana. Zaraz się zbiorę. Turek kręcił głową.


— Po coś pan tam szedł, po co.


— Pan nie zrozumie… nikt tego nie zrozumie… nie można opowiedzieć…


— A mimo to oczywiście próbuje się:


— Nie powinienem był iść. Zostałem ostrzeżony. Nie miałem żadnych powodów. Wszystkie powody przeciw. Fessar pierwszy wszedł do wagonu i pomógł wspiąć się po schodkach. Się oparło się plecami o ścianę korytarza.


— Zastanawiałem się, skąd tłucze mi się po pamięci to nazwisko.


— Ünal Tayyib machinalnie sięgnął po zegarek, zerknął w roztargnieniu na cyferblat.


— Jeszcze godzina co najmniej. I teraz dopiero


— jak pomyślałem o mapach, jakie krążą po Kraju Lutych


— nie, nie Grochowskiego


— ale przecież wielu polskich zesłańców pracuje na tych ziemiach. Musiała mi wpaść w ręce


— mapa? raport? patent może? Gierosławski, tak? Gierosławski. Był taki gieolog


— Kruppa? Żylcewa? A ostatnio chyba także na listach gończych. Jakaś sprawa głośna, a religijna. To dlatego, prawda? Nie odpowiedziało się.


— Dlatego


— szepnął.


— Brat? Ojciec? Krewny. Odkrył metodę, nareszcie.


— Turek schował zgasłe cygaro, ściągnął rękawiczki.


— Nie musi pan nic mówić, już rozumiem, rozumiem. Co on rozumiał? Zaciskało się zęby, w tym bólu nie sposób było jasno myśleć. Zresztą Turek rzeczywiście nie czekał odpowiedzi.


— Ale że za pana bilet płaci carskie Ministerjum Zimy! To mnie zbiło z tropu. Polityka, myślałem sobie. A tu wyskakuje książę BłuckiOsiej. No jakże! Ministerjum Zimy od początku obsadzali ottiepielnicy. Von Zielke, Rappacki. A Pobiedonoscew z koleji musi opłacać liedniaków, choćby nie chciał. I tak to się kręci



— Pan wybaczy, trzeba mi już



— Hay hay, olur.


— Ukłonił się i odsunął, robiąc przejście w wąskim korytarzu. Stał tam jeszcze przez chwilę, wsparty na lasce, w futrze ciężkim podobny sylwetką staremu niedźwiedziowi. Długo walczyło się ze zgrabiałemi palcami lewej dłoni, zanim trafiło się kluczem w zamek. Drzwi atdielienja były jednak otwarte.


— Proszę wejść. Siedział na krześle pod oknem. Zaciągnął zasłony


— czarny garnitur i cień zamiast twarzy, a na kolanach melonik, tyle było widać. Wróciło wspomnienie czynowników Zimy, ich pierwszego obrazu rozlanego na źrenicach zaraz po przebudzeniu. Nigdy nie pytają o pozwolenie, zanim wejdą; ich jest władza.


— Zamknie pan drzwi. Zapaliło się światło. Paweł Władimirowicz Fogiel zamrugał, poprawił na nosie binokle.


— Zamknie pan drzwi, gaspadin Jerosławski, nie mam wiele czasu, proszę słuchać. Mówili mi, że lepiej pozostawić pana w nieświadomości, ale to nie byłoby uczciwe. Naszem


— Się osunęło się na posłanie, głowa uderzyła o boazerję. Siwowłosy ochrannik zmarszczył brwi.


— Naszem zadaniem jest ochrona doktora Tesli i jego aparatury. Otrzymaliśmy informację, że w ostatniej chwili liedniacy umieścili pośród pasażerów Luksu jeszcze jednego człowieka. Zwiedzieli się jakoś, że mamy Wazowa na widelcu. Zajęliśmy się Wazowem pierwszego dnia; nie poszło wedle planu i jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni za interwencję, niemniej w ten sposób pan się na niebezpieczeństwo wystawił.


— Fogiel nachylił się ku posłaniu.


— Czy wy mnie słuchacie? Nie wiemy, na coście potrzebni Zimie, i nie wiemy, co was łączy z Jego Wysokością. Ale wiemy, że teraz już liedniaki mają was za zagrożenie chyba nie mniejsze od doktora Tesli. A naszem zadaniem jest ochrona doktora Tesli i jego aparatury. Rozumiecie, co do was mówię?


— Jestem wysta… na odstrzał.


— Może i nie powinienem. Zrobicie, jak uważacie. Teraz wiecie. To może być każdy z nich.


— Każdy i żaden i wszyscy na



— Co?


— Tsssss. Powiedzcie mi, Fogiel. Dlaczego liedniacy? Co mnie do… Khr.


— A wasza sprawa z Zimą? Po co tam jedziecie?


— Ojciec mój, Zima tak mi rzekła, on gada z lutymi.


— Ach! I wy się dziwicie? Na dworze też się czytuje Bierdiajewa. Ja jestem urzędnik porządku państwowego, mnie nie postawiono do prostowania Historji, nie modlę się do Lodu. Ale są tacy, są, i tu, i tu.


— To nie ma



— Co z panem? Dobrze się pan czuje? Wstał, nachylił się z troską, elektryczne światło ozłociło włosy siwe. W szkłach jego binokli odbiła się wykrzywiona w wielkiem cierpieniu twarz o krogulczym nosie i czarnych wąsach


— czyja twarz


— znajoma. Wyciągnął rękę. Się zawinęło się w pled.


— Gaspadin Jerosławski? Dreszcze uniemożliwiały wyraźną mowę.


— Sięrozroztapiasię. Nie spostrzegło się jego wyjścia; nie zauważyło się, kiedy Ekspres ruszył ze stacji w Jekaterynburgu. Gdy wkrótce potem pociąg mijał na dwa tysiące siedemdziesiątym ósmym kilometrze czworokątny słup wyznaczający zachodnią granicę Syberji


— ów totem własti carskiej nad Europą i Azją, pokryty wielojęzycznemi inskrypcjami pożegnalnemi, modlitewnemi i złorzecznemi, setkami nazwisk rosyjskich, polskich, żydowskich, niemieckich, arabskich, przy którym ongi zatrzymywały się kibitki, a rodziny opuszczały zesłańców


— gdy pociąg mijał granicę, leżało się nieprzytomnym w gorączce pozmrożeniowej. Ottiepiel przemogła w organiźmie liod, krew napływała z powrotem do zimnej prawicy. Się śniło o krze pękającej, o rwących strumieniach odwilży i Słońcu wschodzącem nad kontynentami, śniło się


— aż Słońce naprawdę wzeszło, i to było lato.








ROZDZIA Ł CZWARTY O czterdziestu siedmiu półmordercach i dwojgu jeśli-śledczych



Zwyciężyła, obracając łyżeczkę na obrusie o dziewięćdziesiąt stopni. Kombinacja trzech porcelanowych kubeczków paraliżowała maselniczkę. Pod chlebnikiem padły szklanki i kieliszki; śmiała szarża flakonika z bukiecikiem świeżych kwiatów unieruchomiła pancerniki talerzy metalowych. Nóż zatonął w bagnistej konfiturze. Słońce padało na serwetki; cień solniczki wskazywał lewy róg stołu. Odwody półmisków z wędlinami nie przybywały. Chleb był biały, drobnoziarnisty. Pozostało poddać sałatkę. Poszło się na śniadanie, zanim jeszcze prawadnik prosił na posiłek, coby wyprzedzić i rozminąć się z pozostałymi pasażerami. Teraz, gdy chwilowo obróciło się wstyd na własną korzyść, inny imperatyw nakazywał te same zachowania: skryć się, schować głowę, przeczekać. Bo


— to może być każdy z nich. Nie wiedząc, czego lękać się bardziej, wybierało się rozwiązania pośrednie. Rozwiązania pośrednie, działania po ścieżce niższego oporu, wybory kompromisowe


— tem bardziej nie czynimy wówczas tego, co chcemy czynić; czyni się samo. Usiadło się przy pustym stole, skinęło się na stewarda. Wskazał zegar. Się oparło się ramieniem o futrynę okna, poranne słońce płynęło zza pleców ciepłemi falami wprost znad równin zielonych, rozleglejszych od przestworu niebieskiego, Bogdanowicz został już w tyle, do Tiumieni Ekspres powinien dotrzeć przed południem, maszynista starał się nadrobić opóźnienie. Zadzwoniły okucia drzwi jadalni. Spojrzało się. Panna Muklanowiczówna. Uśmiechnęła się porozumiewawczo. Musiała słyszeć ze swojego przedziału kroki i szczęk zamka, przed nią się nie skryje się. Ziewając dyskretnie, mrugała w słońcu zalewającem pusty wagon restauracyjny. Naturalnie przysiadła się. Ucałowało się jej dłoń.


— Gdzież panny ciocia szanowna?


— Ciocia źle się czuje.


— O, mam nadzieję, że nic poważnego. Nadal się uśmiechała, pamiętało się ten uśmiech: chochliki w oczach, chochlik w kąciku ust. Wygładziła starannie serwetę. Złe przeczucie rosło wewnątrz jak bąbel gazów gnilnych. Splotła dłonie w koszyczek.


— Spotkałam o świcie panią Blutfeldową.


— Nawet nie spytam.


— Pan się nie docenia, panie Benedykcie. Alibaba potrzebował czterdziestu rozbójników.


— Litości.


— A ja panu chciałam pomóc, coby się pan w samotności nie spalił, biedaczysko. I przed księciem odwagi dodać. Aleście nas wszystkich nabrali!


— Dobrze więc, spytam. Cóż ta straszna kobieta znowu rozpowiada?


— Był pan już hrabią


— panna Jelena liczyła na chudych paluszkach


— hra bią, szelmą salonowym, teraz okazuje się nocnym awanturnikiem, brutalem krwawym. To kim pan jest naprawdę? Zamknęło się oczy.


— Tak jak panna mówiła.


— Mhm?


— Każdym w jednej dziesiątej. Wszystkimi naraz.


— Akurat.


— A niby skąd można takie rzeczy wiedzieć? Słucha się innych ludzi, powtarza, co o tobie mówią. Albo słucha się własnych marzeń i snów. Hrabia, awanturnik, bałamut, proszę bardzo. Cokolwiek panna wybierze. Jesteśmy w podróży, nie znamy się, któż broni zawierzyć plotkom?


— Plotkom


— zanuciła.


— Plotkom. Plotkom. Uniosło się lewą powiekę.


— Co?


— Plotki Frau Blutfeld ani dorównują prawdzie.


— Pokiwała karcąco palcem wskazującym.


— Ja wiem, ja wiem, nie wyprze się pan Benedykt. Uknuliście z księciem Błuckim całą intrygę, w Jekaterynburgu krew się polała, to wszystko są peterburskie igry, tak, tak. Się przeżegnało się zamaszyście.


— Jak mi Bóg miły, panno Jeleno, przedwczoraj, w sobotę, księcia Błuckiego pierwszy raz na oczy widziałem, na polityce rosyjskiej nie znam się w ogóle, a do awantur ulicznych nadaję się jak Frau Blutfeld do baletu! O, jeszcze mi się ręce trzęsą. Jacyś podpici rabusie nas opadli, pan Fessar może poświadczyć, żulia miejscowa, cud, że ludzie księcia byli w pobliżu, inaczej w trumnie bym dziś podróżował, no i czemu panna robi takie oczy!


— Ależ pan łże, panie Benedykcie!


— zachwyciła się Jelena Muklanowiczówna i w tym uniesieniu aż złożyła dłonie jak do modlitwy.


— Ależ pan łże! Zazgrzytało się zębami.


— A żeby cię, naczytała się durnych romansideł i



— Pociąg nie jechał.


— Co?


— Pociąg nie jechał.


— Pochyliła się nad blatem, dłonią marmurowo białą przyciskając żabocik do piersi.


— Staliśmy na stacji. Środek nocy, cisza jak makiem zasiał.


— Obniżyła głos do szeptu.


— Nie spałam. Słyszałam każde słowo.


— O czym panna



— „Naszem zadaniem jest ochrona doktora Tesli i jego aparatury”.


— O Boże.


— „To może być każdy z nich”. Skryło się twarz w dłoniach. Panna Muklanowiczówna zachichotała. Jęknęło się cicho.


— Ratunku.


— Czy podać śniadanie klubowe, czy wybiorą państwo z menu



— Prosimy, prosimy.


— Jelena uśmiechnęła się do stewarda. Pojawiła się na stole zastawa, wypolerowany samowarek, dzbanuszki z mlekiem, misa z owocami. Panna Jelena, z główką lekko pochyloną, spoglądając spod rzęs czarnych, zaczęła bawić się rajskiem jabłuszkiem. Obserwowało się ją przez palce lewej ręki, na której wspierał się teraz ciężar głowy bezwładnej. Panna śpiewała coś pod nosem, chochlikiskiernik przeskakiwał z jej oczu w rubin na szyji i z powrotem. Wysunąwszy w wielkim namyśle koniuszek języka, położyła różowe jabłuszko pomiędzy samowarem a cukierniczką, na linji dzielącej w poprzek ośmioosobowy stół. Spojrzało się na jabłuszko, na pannę, na stół, na jabłuszko. Czekała. Wybrało się z koszyczka maślaną bułeczkę i umieściło się ją w takiej samej odległości po przeciwnej stronie samowara. Panna Jelena przycisnęła grzbiet dłoni do warg czerwonych. Po chwili zastanowienia przesunęła sąsiednią zastawę, otwierając białą równinę obrusu na swojej lewej flance. Odpowiedziało się gieneralną reanżacją sztućców. Panna Jelena, nądąwszy uroczo policzek, ustawiła karafkę z wodą w środku strugi promieni słonecznych, kładąc na swoją część stołu błękitnozielone tęcze. Się szarpnęło się za wąs, przygryzło się paznokieć. Solniczka, cała nadzieja w solniczce. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Spoglądało się na pannę Jelenę z nieskrywaną podejrzliwością. Czy był to jedynie kolejny odruch nadenergicznego dziewczęcia, czy też ona dobrze wiedziała, co czyni? Być może nie tylko ów wyjęty z życia epizod, kilkudniową podróż Transsibem, czas poza czasem


— ale całe życie swoje rozgrywa podobnie. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Tak osiągnie się mądrość, której nie osiągnie się w żaden inny sposób. Rodzimy się


— nie wiemy po co. Dorastamy


— nie wiemy do czego. Żyjemy


— nie wiemy dla czego. Umieramy


— nie wiemy w co. Szachy mają reguły, zimucha ma reguły, nawet dworskie intrygi rządzą się swoimi zasadami


— a jakie są prawidła życia? Kto w nim wygrywa, kto przegrywa, jakie są kryterja zwycięstwa i klęski? Nóż służy do krojenia, zegar


— do odmierzania czasu, pociąg


— do przewożenia towarów i pasażerów; do czego służy człowiek? Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Wszystkie inne gry stanowią wobec niej dziecinne uproszczenia na granicy oszustwa, ogłupiające ćwiczenia w mechanicznej sprawności rozumu. A to jest gra prawdziwa. Jej reguły i cel pozostają nieznane


— można o nich wnioskować jedynie z samego gry przebiegu, tylko tak się przejawiają, w naszych własnych posunięciach. Nie ma sędziego. Przegrywasz, wygrywasz


— ale dlaczego i skąd ta pewność, nie potrafisz wyrazić w żadnym języku międzyludzkim. Solniczka szachuje musztardę. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Zwyciężyła, obracając łyżeczkę na obrusie o dziewięćdziesiąt stopni. Kombinacja trzech porcelanowych kubeczków paraliżowała maselniczkę. Pod chlebnikiem padły szklanki i kieliszki; śmiała szarża flakonika z bukiecikiem świeżych kwiatów unieruchomiła pancerniki talerzy metalowych. Nóż zatonął w bagnistej konfiturze. Słońce padało na serwetki; cień solniczki wskazywał lewy róg stołu. Odwody półmisków z wędlinami nie przybywały. Chleb był biały, drobnoziarnisty. Pozostało poddać sałatkę. Panna Jelena przyjęła trjumf w milczeniu. Nie odezwała się, jedząc. Spokojnie dopiła herbatę ziołową, osuszyła wargi serwetką. Ani razu nie odwróciła wzroku, jej uśmiech karmił się oświetlającem ją słońcem, było to istne perpetuum mobile, radość w odpowiedzi na zgryzotę, radość w odpowiedzi na irytację, radość w odpowiedzi na obojętność


— nie można było pozostać obojętnym. Mały palec unosiła i opuszczała do muzyki pociągu, tuktuktukTUK, aż zaczęło się podświadomie postukiwać kłykciami o blat w kontrapunkcie do jej rytmu. Tylko uśmiechnęła się szerzej, był to dalszy ciąg tej samej gry, teraz się to rozumiało


— od pierwszego przelotnego spotkania, wcześniej, od krótkiego spojrzenia owej nocy, gdy ochranniki sprawdzali na korytarzu dokumenty pasażerów


— czy w ogóle zdawała sobie sprawę, wątpliwe. Nie zna się zasad gry, a jednak.


— Dziękuję. Wstało się. Steward odsunął jej krzesło. Otworzyło się drzwi. W przejściu nagle przystanęła.


— Zatem zaczynamy.


— Zaczynamy…?


— Śledztwo.


— Śledztwo


— powtórzyło się głucho.


— Sporządziłam listę. Odliczając dzieci i pasażerów, którzy dosiedli się za Moskwą, mamy czterdziestu pięciu podejrzanych.


— Sporządziła panna listę.


— To oczywiste. Wiemy, że jedna z osób podróżujących Luksem jest mordercą. Pytanie: która?


— Jeszcze nikogo nie zamordowała.


— A! Tem trudniejsza zagadka! Musi mi pan wszystko dokładnie opowiedzieć. Doktor Tesla to ten wysoki starzec, z którym rozmawiał pan wczoraj po grze, prawda? A ta blondyneczka, z którą widziałam pana na wieczornym postoju?

Загрузка...