Jacek Dukaj


Lód


My nie marzniemy.



Wydawnictwo Literackie 2007


www.wydawnictwoliterackie.pl






I WARSZAWA..


ROZDZIA Ł PIERWSZY O synu tysiącrublowym..


O tym, czego nie można wypowiedzieć.


O prawach logiki i prawach polityki


O palcu pana Tadeusza Korzyńskiego.


O ciemności oślepiającej i innych niejasnościach.


O złudzeniach szronu.


II TRANSSYBERJA..


ROZDZIA Ł DRUGI O miazmatach luksusu.


O węgierskim hrabim, rosyjskiej władzy, angielskich papierosach i amerykańskim cieniu.


O potędze wstydu.


O piórach i rewolwerach.


ROZDZIA Ł TRZECI O , trójwartościowej i bezwartościowej, a także o logice kobiecej


O tym, czego nie można pomyśleć.


O bohaterach hazardu i prędkości Lodu.


O maszynie, która pożera logikę, i innych wynalazkach doktora Tesli


O kilku kluczowych różnicach między niebem Europy i niebem Azji


O mrozie jekaterynburskim..


ROZDZIA Ł CZWARTY O czterdziestu siedmiu półmordercach i dwojgu jeśli-śledczych.


O arsenale Lata.


O niektórych sposobach komunikacji Boga z człowiekiem..


O ukrytych talentach panny Muklanowiczówny i innych sprawach niejawnych.


O prawdzie i o tym, co prawdziwsze od prawdy.










I WARSZAWA



Jeżeli żołnierz daje strzał z karabinu, to w tej chwili zaczyna istnieć rana, jaką kula w nieprzyjacielu wywierci za jakiś czas; jeśli kto zażywa dawkę nieuleczalnej trucizny, to w tej chwili zaczyna istnieć ostateczny proces śmiertelny, choćby jego chwila nadeszła dopiero za parę dni. Słusznie mówili starożytni: umarliśmy już z chwilą narodzin. Władzy nad dalszą drogą kuli i trucizny (i po części przeżywania się) nie mamy.








ROZDZIA Ł PIERWSZY O synu tysiącrublowym


14 lipca 1924 roku, gdy przyszli po mnie czynownicy Ministerjum Zimy, wieczorem tego dnia, w wigilję syberjady, dopiero wtedy zacząłem podejrzewać, że nie istnieję. Pod pierzyną, pod trzema kocami i starym płaszczem gabardynowym, w barchanowych kalesonach i swetrze włóczkowym, w skarpetach naciągniętych na skarpety


— tylko stopy wystawały spod pierzyny i koców


— po kilkunastu godzinach snu nareszcie rozmrożony, zwinięty prawie w kulę, z głową wciśniętą pod poduchę w grubej obszewce, że i dźwięki docierały już miękkie, ogrzane, oblane w wosku, jak mrówki ugrzęzłe w żywicy, tak one przedzierały się w głąb powoli i z wielkim mozołem, przez sen i przez poduszkę, milimetr za milimetrem, słowo za słowem:


— Gaspadin Wieniedikt Jerosławski.


— On.


— Spit?


— Spit, Iwan Iwanowicz. Głos i głos, a pierwszy niski i ochrypły, a drugi niski i śpiewny; zanim uniosłem koc i powiekę, już ich widziałem, jak się nade mną pochylają, ten ochrypły od głowy, ten zaśpiewny od strony stóp, carscy aniołowie moi.


— Obudziliśmy panicza Wieniedikta


— stwierdził Iwan, gdy podźwignąłem powiekę drugą. Skinął na Biernatową; gospodyni potulnie opuściła izbę. Iwan przysunął sobie taburet i usiadł; kolana trzymał razem, a na kolanach czarny melonik o wąskiem rondzie. Wysoki vatermörder, biały jak śnieg w południowem słońcu, raził mnie w oczy, biały vatermörder i białe biurowe mankiety, oślepiające na tle jednolitej czerni ich ubiorów. Mrugałem.


— Pozwólcie, Wieniedikt Filipowicz. Pozwolili sobie. Drugi przysiadł w nogach łóżka, swoim ciężarem pierzynę ściągając, aż musiałem ją puścić; złapawszy z koleji za koce, uniosłem się na barłogu, i tak oto odkryłem także plecy, powietrze zimne wcisnęło się pod sweter i kalesony, zadrżałem, rozbudzony. Narzuciłem na ramiona płaszcz, kolana podsunąłem pod brodę. Spoglądali na mnie z rozbawieniem.


— Jak zdrowie? Odchrząknąłem. W gardle zebrała się flegma nocna, żrący kwas na wszystkich treściach żołądka, z kiełbasy czosnkowej, korniszonów, czego tam jeszcze wczoraj zażywaliśmy, z ciepłej dereniówki i papierosów, mnóstwa papierosów. Wychyliłem się ku ścianie i charknąłem do kraszarki. Aż mnie zgięło. Zgięty, przez długą chwilę kaszlałem ciężko. Otarłem usta rozdartym rękawem płaszcza.


— Końskie.


— A to dobrze, to dobrze, baliśmy się, że z łóżka nie wstaniecie. Wstałem. Pugilares leżał na parapecie, wciśnięty za doniczkę z martwą pelargonią. Wyjąłem bumagę, pod nos Iwanowi podetknąłem. Ani spojrzał.


— Ależ gaspadin Jerosławski! Czy my stójkowi jacy jesteśmy!


— Wyprostował się na tym taburecie jeszcze bardziej, myślałem, że to niemożliwe, ale jeszcze się wyprostował, teraz to ściany krzywemi się zdawały, szafa garbatą, futryna skoljotyczną; obrażony, unosił czynownik podbródek i pierś wypinał.


— Bardzo grzecznie prosimy pana do nas na Miodową, na herbatkę i słodkości, komisarz zawsze sprowadza sobie sorbety, babeczki, rożki śmietankowe, prosto od Semadeniego, prawdziwa rozpusta podniebienia, jeśli mogę się tak wyrazić, co, Kirył?


— Możecie, Iwan Iwanowicz, jak najbardziej


— zaśpiewał Kirył. Iwan Iwanowicz miał sumiaste wąsy, wypomadowane mocno i ku górze podwinięte; Kirył natomiast cały był gładziutko wygolony. Iwan wyjął z kieszonki kamizelki cebulę na dewizce splątanej i oznajmił, że jest pięć do piątej, komisarz Preiss wielce sobie ceni punktualność, a o której wychodzi na kolację? Umówili się z gienerałemmajorem we Francuskim. Kirył poczęstował Iwana tabaką, Iwan poczęstował Kiryła papirosem, przyglądali mi się, jak się ubieram. Chlusnąłem w miednicę wody lodowatej. Kafle pieca były zimne. Podkręciłem knot w lampie. Jedyne okno pokoju wychodziło na podwórko ciasne, szyby zaś tak brudem i szronem zarosły, że nawet w południe niewiele blasku słonecznego przez nie przecieka. Kiedy się goliłem


— kiedy jeszcze się goliłem


— musiałem byłem stawiać sobie przed lustrem lampę na pełny płomień odkręconą. Zyga rozstał się z brzytwą zaraz po przybyciu do Warszawy; wyhodował brodę godną popa. Zerknąłem na jego posłanie po drugiej stronie pieca. W poniedziałki ma wykłady, wstał pewnie o świcie. Na łóżku Zygmunta leżały czarne szuby czynowników, ich rękawice, laska i szal. Stół bowiem zastawiony był po brzegi brudnemi naczyniami, flaszkami (pustemi), książkami, czasopismami, zeszytami, Zyga suszył sobie skarpety i bieliznę, zwieszając je z krawędzi blatu, przyciśnięte atlasami anatomji i łacińskiemi dykcjonarzami. A na środku stołu, na rozczytanym, zatłuszczonym Über die Hypothesen welche der Geometrie zu Grunde liegen Riemanna i na stercie pożółkłych „Kuryerów Warszawskich”, trzymanych na podpałkę, do klajstrowania szczelin mrozem rozpartych i odwilgacania butów, a także na obwijkę butersznytów


— tam wznosił się podwójny rząd świec i ogarków, ruiny stearynowego Partenonu. Pod ścianą naprzeciwko pieca piętrzyły się natomiast równe stosy woluminów w twardej obwolucie, poukładanych według formatu i grubości, i według częstości lektury. Wiszący nad nimi na okopconej ścianie ryngraf z Matką Boską Ostrobramską


— jedyna pozostałość po poprzednich lokatorach, których Biernatowa wyrzuciła na bruk z powodu „nieprzystojnego prowadzenia”


— do reszty sczerniał i teraz wyglądał raczej jak element średniowiecznej zbroji dla liliputów. Iwan przypatrywał mu się długo, w natężeniu wielkiem, sztywno usadzon na stołku, z lewą ręką z papirosem odsuniętą w bok pod kątem czterdziestu pięciu stopni do ciała, prawą ułożoną na udzie obok melonika, marszcząc brwi i nos, strosząc wąsa


— wtedym zrozumiał, że on jest prawie ślepy, że to kancelaryjny krótkowidz, na nosie i pod oczodołami miał ślady po binoklach, bez binokli pozostało mu zdać się na Kiryła. Weszli prosto z mrozu i Iwan musiał był zdjąć okulary. Mnie samemu czasami łzawią tu oczy. Powietrze we wnętrzu kamienicy jest gęste, ciężkie, natarte wszystkiemi woniami ludzkich i zwierzęcych organizmów, okien nie otwiera nikt, drzwi zaraz się zatrzaskuje i zatyka szmatami szczeliny nad progami, iżby nie uciekło ciepło z budynku


— za opał trzeba przecie płacić, a kto by miał dosyć pieniędzy na węgiel, w ogóle nie gnieździłby się w takich ciemnych oficynach, gdzie powietrze jest gęste, ciężkie, oddychasz nim, jakbyś pił wodę wyplutą przez sąsiada i psa jego, każdy twój oddech miljon razy wcześniej przeszedł przez gruźlicze płuca chłopów, Żydów, wozaków, rzeźników i dziwek, wykrztuszony z czarnych krtani powraca do ciebie znowu i znowu, przesączony przez ich ślinę i śluz, przepuszczony przez zagrzybione, zawszone i zaropiałe ciała, oni wykaszleli, wysmarkali, wyrzygali go tobie prosto w usta, musisz połknąć, musisz oddychać, oddychaj!


— Przeprzepraszam. Wychodek na końcu korytarza szczęściem nie był akurat zajęty. Wymiotowałem w dziurę, z której wionęło mi w twarz smrodem lodowatym. Spod obsranej deski wyłaziły prusaki. Rozgniatałem je kciukiem, gdy podchodziły mi pod brodę. Wyszedłszy z powrotem na korytarz, zobaczyłem Kiryła stojącego w progu pokoju


— miał na mnie oko, trzymał straż, czy nie ucieknę im na mróz w kalesonach i swetrze. Uśmiechnąłem się porozumiewawczo. Podał mi chusteczkę i wskazał na policzek lewy. Wytarłem. Gdy chciałem mu ją oddać, odsunął się krok. Uśmiechnąłem się po raz drugi. Mam szerokie usta, bardzo łatwo się uśmiechają. Wdziałem jedyny mój strój wyjściowy, czyli czarny garnitur, w którym zdawałem egzaminy ostatnie; gdyby nie warstwy bielizny pod spodem, zwisałby teraz na mnie jak na szkielecie. Urzędnicy patrzyli, gdy sznurowałem buty, gdy zapinałem kamizelkę, gdy walczyłem ze sztywnym kołnierzykiem celuloidowym do ostatniej bawełnianej koszuli przypiętym. Zabrałem dokumenta i resztkę gotówki, trzy ruble i czterdzieści dwie kopiejki


— łapówka z tego będzie ledwo symboliczna, ale z pustemi kieszeniami w urzędzie człowiek czuje się nagim. Na stary kożuch barani nic natomiast nie mogłem poradzić, łaty, plamy, krzywe szwy, innego nie miałem. Przyglądali się w milczeniu, jak wciskam ramiona w niesymetryczne rękawy, lewy dłuższy. Uśmiechnąłem się przepraszająco. Kirył poślinił ołówek i skrupulatnie zanotował coś na mankiecie. Wyszliśmy. Biernatowa widać podglądała przez uchylone drzwi


— natychmiast pojawiła się przy czynownikach, zarumieniona i roztrajkotana, by poprowadzić ich z powrotem schodami z drugiego piętra i przez oba podwórkastudnie do bramy głównej, gdzie stróż Walenty, poprawiwszy czapkę z mosiężną blaszką i schowawszy fajkę do kieszeni, zamiótł pośpiesznie śnieg z chodnika i pomógł czynownikom wsiąść do sani, ujmując panów pod łokcie, aby nie poślizgnęli się na trotuarze zalodzonym, Biernatowa zaś już siedzących, gdy obwijali sobie nogi pledami, zasypała potokami skarg na lokatorów złośliwych, na bandy powiślańskich złodzieji, co włamują się do domów nawet za dnia, oraz na mrozy okrutne, przez które okna zwewnątrz nawilgotniałe się paczą, a rury pękają w ścianach, i żadna hydraulika ni kanalizacja nie przetrzyma długo w ziemi; na koniec zapewniła gorąco, że dawno podejrzewała mnie o rozmaite występki i bezeceństwa, i niechybnie doniosłaby stosownej własti, gdyby nie tysiąc i jeden innych frasunków na jej głowie spiętrzonych


— aż woźnica ze swego kozła za plecami Kiryła strzelił batem i konie szarpnęły sanie w lewo, zmuszając kobietę do odstąpienia, i tak ruszyliśmy w drogę do warszawskiej delegatury Ministerjum Zimy, do dawnego Pałacu Biskupów Krakowskich, Miodowa , róg Senatorskiej. Zanim skręciliśmy z Koszykowej na Marszałkowską, zaczął prószyć śnieg; naciągnąłem szapkę na uszy. Urzędnicy w swych futrach obszernych i melonikach podobnych łupinom orzecha, usadzeni na niskich ławach sań, Iwan obok mnie, Kirył tyłem do izwozczika, przypominali żuki, które widziałem w Zygmuntowym ucziebniku: grube, owalne tułowia, krótkie łapki, mała głowa, wszystko glancczarne, zamknięte w gieometrycznej symetrji elips i okręgów. Kształt tak bliski ideałowi kuli sam się ze świata wycina. Patrzyli przed się beznamiętnym wzrokiem, z zaciśniętemi ustami i podbródkami wysoko podniesionemi przez sztywne kołnierzyki, bezwładnie poddając się ruchowi sań. Myślałem, że czegoś się od nich dowiem po drodze. Myślałem, że zaczną się dopominać o datki za przychylność, za brak pośpiechu i pilności. Milczeli. Zapytam ich


— jak? o co? Udadzą, że nie słyszą. Płatki lepkiego śniegu wirowały między nami. Schowałem dłonie zimne w rękawach kożucha. W Cukierni Francuskiej paliły się światła, blask elektryczny bijący przez wielkie okna dziergał wokół sylwetek przechodniów aureole z wełny. Letnie słońce powinno było stać jeszcze hen na niebie, ale jak zwykle nad miastem wisiały ciężkie chmury, zapalono nawet latarnie


— bardzo wysokie, o zawiniętym spiralnie szczycie. Skręciliśmy na północ. Z cukierni Ostrowskiego, przy skrzyżowaniu z Piękną, wybiegały dziewczęta w czerwonych płaszczykach i białych pelerynach z kapturkami, ich śmiech przebił się na moment ponad gwar uliczny. Przypomniał mi się niedokończony list do panny Julji i jej ostatnie krzykpytanie. Obok Ostrowskiego, u Wedla, umawialiśmy się z Fredkiem i Kiwajsem na wieczory karciane. Tu zaraz, za kinem „Sokół”, u Kalki, Miły Książę wynajmował pokój na sesje nocne. Gdybym uniósł głowę i spojrzał w lewo, ponad melonikiem Iwana, dojrzałbym okno na drugim piętrze kamienicy pod numerem , okno, przez które wypadł Fredek. Przy skrzyżowaniu z Nowogrodzką wisiała przymarznięta do latarni tłusta krowa, ścięgno ciemnego lodu łączyło ją ze szczytem elewacji czterokondygnacyjnego budynku. Krowa musiała pochodzić z ostatniego spędu bydła do rzeźni na Ochocie, zimownicy jeszcze jej nie odrąbali. W perspektywie ulicy, nad dachem kamienicy „Sfinksa” majaczyło sinoczarne gniazdo lodu, skrzep wielki twardej jak djament zmarzliny, połączony siecią lodowych nici, sopli, przęseł i kolumn z kamienicami po obu stronach Marszałkowskiej i Złotej


— z kamienicami, z lampami, kikutami zamarzniętych drzew, balustradami balkonów, wykuszami, iglicami kopuł i wieżyczek, attykami i kominami. Kino „Sfinks” pozostawało oczywiście od dawna nieczynne; na najwyższych piętrach nie paliły się światła. Sanie zwolniły, gdy minęliśmy Nowogrodzką. Woźnica wskazał coś batem. Wóz przed nami zjeżdżał na trotuar. Kirył obejrzał się za siebie. Wychyliłem się w prawo. Na skrzyżowaniu z Alejami Jerozolimskimi stali dwaj policjanci, za pomocą gwizdków i krzyku spędzając ruch ze środka jezdni


— nad jezdnią przemarzał właśnie luty. Na kilka minut utknęliśmy w spowodowanym przezeń zatorze. Zazwyczaj lute przemieszczają się ponad dachami, w miastach rzadziej do ziemi schodząc. Nawet z takiej odległości zdawało mi się, że czuję płynące od niego fale zimna. Zadrżałem i odruchowo wcisnąłem brodę w kołnierz kożucha. Czynownicy Ministerjum Zimy wymienili spojrzenia. Iwan zerknął na zegarek. Po drugiej stronie ulicy, za słupem ogłoszeniowym oblepionym plakatami reklamującemi walkę zapaśniczą w cyrku na Okólniku, po angielsku ubrany mężczyzna rozstawiał archaiczny aparat fotograficzny, by zrobić zdjęcie lutego; zdjęcie najpewniej i tak nie ukaże się w gazecie, skonfiskowane przez ludzi z Miodowej. Iwan i Kirył nawet nie zwrócili na niego uwagi. Luty był wyjątkowo żwawy, przed zmrokiem powinien zdążyć przejść na drugą stronę Marszałkowskiej, przez noc wespnie się nad dachy, do piątku zdoła dotrzeć do gniazda nad kinoteatrem. Kiedy w zeszłym roku mroźnik przechodził z Pragi do Zamku Mostem Aleksandryjskim, Most zamknięto na blisko dwa miesiące. Tymczasem ten tutaj glacjusz


— poczekać kwadransik i pewnie mógłbym dostrzec jego ruch, jak przemarza z miejsca na miejsce, przesuwa się w lodzie, lodem, od lodu do lodu, jak pęka za nim jedna, potem druga nić krystaliczna i osypuje się powoli sinobiały rozkrusz, minuta, ksztr, dwie minuty, ksztr, wiatr porywał wraz ze śniegiem co lżejsze drobiny, lecz większość wmarzała w czarną taflę ścinającą za lutym uliczne błoto, lód lodu; i ta ścieżka chropowatej zmarzliny jak ślad ślimaczego śluzu, ciągnęła się kilkadziesiąt metrów na wschód Jerozolimskich, i po trotuarze, i po elewacji hotelu. Resztę skuli już zimownicy lub sama odmarzła; wczoraj po południu termometr u Szniccera pokazywał pięć stopni wyżej zera. Luty nie poruszał się po linji prostej ani też nie utrzymywał się na stałej wysokości nad brukiem (wmarzają także pod powierzchnię ziemi). Trzycztery godziny temu, szacując podług skruszonej architektury lodu, luty jął zmieniać trajektorję: dotąd przemieszczał się ledwie metr nad środkiem ulicy, lecz wtedy, przed trzema godzinami, ruszył po ostrej paraboli wzwyż, ponad szczyty lamp i wierzchołki drzew zamrożonych. Widziałem pozostawiony przez niego szereg smukłych stalagmitów, lśniły odbijanym blaskiem latarni, refleksami neonów kolorowych, świateł bijących przez okna i wystawy. Szereg urywał się nad szynami tramwajowemi


— luty zawisł całym ciężarem na gwiaździstej sieci mrozostrun, rozpiętych w poziomie oraz sięgających wzwyż, ku fasadom narożnych budynków. Można było pod niego wejść, gdyby znalazł się ktoś na tyle szalony. Iwan skinął na Kiryła i ten wygramolił się z sań z niechętnym grymasem na twarzy od szczypiącego mrozu obrumienionej. Może mi się poszczęści, pomyślałem, może się spóźnimy, komisarz Preiss wyjdzie już na kolację z gienerałemmajorem umówioną, odprawią mnie z Miodowej z kwitkiem. Dzięki Ci, Boże, za tę sopelpokrakę. Przesunąłem się na ławie, opierając bark o bok sań. Podbiegł gazeciarz


— „Hirohito pobito!”, „Express specyjalny, Mierzow tryjumfalny!”


— pokręciłem głową. Przy zatorach w centrum zaraz tworzą się zbiegowiska, pojawiają się handlarze uliczni, sprzedawcy papierosów i wody święconej, święconego ognia. Policjanci przeganiali przechodniów od lutego, przecież nie są w stanie upilnować wszystkich. Banda urwisów podkradła się od strony restauracji Briesemeistra. Najodważniejszy, z twarzą szalikiem przewiązaną i w grubych, nieforemnych rękawicach, podbiegł na kilkanaście kroków do lutego i rzucił w niego kotem. Kocisko leciało wysokim łukiem, rozłożywszy łapy, drąc się wniebogłosy… zaraz urwał się wrzask przeraźliwy. Spadło na lutego już chyba martwe, by powoli stoczyć się zeń w śnieg, zamarznięte na kość: lodowa rzeźba kota o kończynach rozcapierzonych i ogonie w drut wyprostowanym. Chłopcy odbiegli, z uciechy aż wyjąc. Pejsaty Żyd wygrażał za nimi z progu sklepu jubilerskiego Epsteina, klnąc siarczyście w jidysz. Kirył tymczasem dopadł starszego policjanta i, chwyciwszy go pod łokieć, by nie oddalił się w pościgu za ulicznikami, jął mu coś perswadować głosem przyciszonym, lecz z wydatną pomocą zamaszystych gestów drugiej ręki. Stójkowy odwracał głowę, wzruszał ramionami, w ciemię się drapał. Młodszy z policyjnej pary pokrzykiwał na towarzysza, rusz się, pomóż! Na Alejach sczepiło się płozami dwoje sań, jeszcze większy harmider powodując, wozy wjeżdżały na chodniki, piesi, klnąc po polsku, rosyjsku, niemiecku i żydowsku, uciekali spod kół i kopyt, przed składem win przewróciła się na zmarzniętem błocie matrona o gabarytach szafy gdańskiej, trzech gentlemanów podnieść ją usiłowało, pośpieszył z pomocą oficjer brzuchaty, i tak dźwigali ją wczwórsił, na raz


— upadła


— na dwa


— upadła


— na trzy


— już pół ulicy pękało ze śmiechu, a kobiecina, na wiśnię skraśniała, piszczała przeraźliwie, majtając grubemi nóżkami w trzewikach drobnych… Nic dziwnego, że dopiero na dźwięk dartej blachy i trzask pękającego drewna spojrzeliśmy nazad ku skrzyżowaniu. Automobil zderzył się z wozem węglarza; jeden koń się przewrócił, jedno koło odpadło. Policjant odepchnął Kiryła, rzucił się biegiem ku kraksie. Uwięziony we wnętrzu krytej maszyny automobilista począł cisnąć trąbkę alarmową; na dodatek coś strzeliło pod maską bolidu, jakby z dubeltówy palnął. Tego było już za wiele dla siwka zaprzęgnionego do sani obok. Spłoszony, szarpnął w przód, wprost ku lutemu. Woźnica złapał za lejce, ale sam koń też musiał poczuć, w jaką ścianę mrozu wpadł


— jeszcze energiczniej wierzgnął w bok, zakręcając saniami w miejscu. Czy płoza o krawężnik zahaczyła? Czy siwek poślizgnął się na czarnej tafli lodu? Już stałem w saniach ministerjalnych, razem z Iwanem przyglądając się wypadkowi ponad szeregiem pojazdów przed nami, ale to wszystko szło za szybko, zbyt niespodziewanie, zbyt wiele ruchu, krzyku, świateł i cieni. Przewrócił się siwek, przewróciły się ciągnione przezeń sanie, spadł z nich ładunek, kilkanaście pękatych butli w koszach z trocinami, kosze i butle potoczyły się na środek skrzyżowania, część z nich musiała się rozbić, po lodzie rozlała się bowiem lśniąca seledynowo ciecz


— nafta, pomyślałem


— i już buchnął ogień, od czego, od iskry elektrycznej z automobilu, upuszczonego papierosa, uderzenia kopyta podkutego o bruk, nie wiem. Błękitny płomień skakał po całej szerokości kałuży, wysoko, coraz wyżej, na metr, półtora wzwyż


— prawie sięgając wmrożonego w napowietrzną sieć lutego. Fotograf, zgarbiony nad aparatem, powoli, metodycznie wypalał zdjęcie za zdjęciem. I co na nich potem ujrzy, co się zachowa na szkle i odbije na papierze: śnieg


— śnieg


— blade aureole latarni


— ciemne błoto, ciemny bruk, niebo ciemne


— szare elewacje kamienic w perspektywie szerokiego wąwozu miasta


— na pierwszym planie chaos kanciastych kształtów pojazdów zablokowanych w zatorze


— spomiędzy nich i spomiędzy sylwetek ludzkich bucha blask ognia czystego, tak jasny, że karta wydaje się w tym miejscu zupełnie nienaświetlona


— a nad nim, nad płomieniem bieli bielszej od bieli, w sercu wiszącej arabeski lodu rozpościera się luty, luty, masywny piorun mrozu, rozgwiazda szronu, żywe ognisko chłodu, luty, luty, luty nad futrzanemi toczkami niewiast, luty nad czapami i melonikami mężczyzn, luty nad łbami końskiemi i budami powozów, luty nad neonami kawiarń i salonów, sklepów i hoteli, cukierni i owocarni, luty nad Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi, luty nad Warszawą, luty nad Cesarstwem Rosyjskim. Gdyśmy potem jechali do Saskiego, i Królewską, obok Ogrodu martwego pod wieloletnią zmarzliną i kolumnady soplami obwieszonej, obok przykrytych nawisami śnieżnemi wieży i soboru na Placu Saskim, ku Krakowskiemu Przedmieściu, tamten obraz


— powidok obrazu i wyobrażenia


— nawiedzał mnie raz za razem, natrętne wspomnienie o niejasnem znaczeniu, widok ujrzany a niezrozumiany. Urzędnicy wymieniali półgłosem uwagi burkliwe, woźnica krzyczał na nieuważnych przechodniów; śnieżyca zelżała, lecz robiło się coraz zimniej, oddech na wargach mi zamarzał, białym obłokiem przed twarzą zawisając, spocone konie poruszały się w chmurach lepkiej wilgoci


— Zamek Królewski był coraz bliżej. Przed skrętem w Miodową zobaczyłem go ponad kolumną Zygmunta: zamknięty w bryle cienistego lodu Zamek


— i wielkie gniazdo lutych nad nim. Fioletowoczarna skrzeplica sięgała połowy dachów Starego Miasta. W pogodne dni można zobaczyć dookoła Wielkiej Wieży stojące w powietrzu fale mrozu. Brak skali na termometrach dla pomierzenia tego zimna. Przy ogniskach na granicy Placu Zamkowego trzymają straż żandarmi. Kiedy z gniazda wymraża się luty, zamykają ulice. Gienerałgubernator ustanowił był tu kordon z dragonów z Czternastego Pułku Małorosyjskiego, ale pułk wyekspedjowano tymczasem na front japoński. Dach Pałacu Biskupów Krakowskich pozostawał wszakże wolny od lodowego narostu. W oficynie od strony ulicy Senatorskiej nadal mieściły się wytworne sklepy


— elektryczne reflektory oświetlały reklamy Ekskluzywnych Delikatesów Mikołaja Szelechowa i herbat Moskiewskiego Domu Handlowego Siergieja Bazylowicza Perłowa


— lecz główne skrzydło od Miodowej, pod rokokowem zwieńczeniem i w pilastrach z korynckiemi głowicami, należało do Ministerjum Zimy. Nad oboma przejazdami bramnemi wisiały czarne, dwugłowe orły pod koronami Romanowów, inkrustowane onyksowym tungetytem. Wjechaliśmy na wewnętrzny dziedziniec, płozy sań zazgrzytały na bruku. Urzędnicy wysiedli pierwsi, Iwan od razu zniknął w drzwiach, nasadzając na nos cwikier; Kirył stanął na schodach, przed progiem, i obejrzał się na mnie. Otworzyłem usta. Uniósł brew. Opuściłem wzrok. Weszliśmy. Woźny zabrał mi kożuch i szapkę, a odźwierny podsunął księgę wielką, do której musiałem się wpisać w dwóch miejscach, pióro wypadało ze zgrabiałych palców, może wpisać za wielmożnego pana, nie, ja, ja sam. Niepiśmienne pospólstwo też odwiedza korytarze naczalstwa Zimy. Wszystko lśniło tu czystością: marmur, parkiety, szkła i kryształy i tęczowe zimnazo. Kirył poprowadził mnie główną klatką schodową, przez dwa sekretarjaty. Na ścianach, pod portretami Mikołaja II Aleksandrowicza i Piotra Rappackiego, wisiały słoneczne pejzaże stepu i lasu, wiosennego Sankt Peterburga i letniej Moskwy, z czasów, gdy wiosna i lato miały jeszcze do nich wstęp. Personel nie unosił głów znad biurek, ale widziałem, jak radcy, referen ci, biuraliści i pisarze ukradkiem odprowadzają mnie wzrokiem, a potem wymieniają między sobą spojrzenia krzywe. Kiedy kończy się czas urzędowania? Ministerjum Zimy nigdy nie zasypia. Komisarz nadzwyczajny Preiss W. W. zajmował obszerny gabinet z zabytkowym piecem i nieczynnym kominkiem, wysokie okna wychodziły na Miodową i Plac Zamkowy. Gdy wszedłem, mijając się w progu z Iwanem, który najwyraźniej już mnie zapowiedział, pan komisarz krzątał się przy samowarze, odwrócony plecami. Sam miał figurę samowara, korpus pękaty, gruszkowaty, i małą, łysą głowę. Poruszał się z frenetyczną energją, dłonie trzepotały nad stołem, stopy nie ustawały w tańcu, kroczek w lewo, kroczek w prawo


— byłem pewien, że nuci sobie pod nosem, że pod nosem się uśmiecha, z rumianej twarzy spoglądają na świat oczka wesołe, nie marszczy się gładkie czoło komisarza Zimy. Tymczasem, ponieważ się nie odwracał, stałem przy drzwiach z rękoma za plecami założonemi, i pozwalałem ciepłemu powietrzu wypełniać płuca, obmywać skórę, roztapiać krew w żyłach stężałą. W gabinecie było niemal gorąco, wielki, kolorowo malowany piec majolikowy nie stygł ani na moment, szyby w końcu tak zaparowały, że widziałem przez nie głównie rozmyte tęcze świateł ulicznych, dziwnie rozlewających się i zlewających na szkle. Jest kwestją wielkiej politycznej wagi, by w Ministerjum Zimy nigdy nie panowało zimno.


— No i czemuż nie siadacie, Wieniedikt Filipowicz? Usiądźcie, usiądźcie. Rumiana twarz, wesołe oczka. Usiadłem. Westchnąwszy donośnie, opadł po swojej stronie biurka, tuląc w dłoniach filiżankę z czajem parującym. (Mnie nie poczęstował). Niezbyt długo tu urzędował, biurko nie było jego, wyglądał za nim jak dziecko w ministry się bawiące, na pewno by mebel wymienił. Musieli go dopiero co przysłać, przysłali go, carskiego komisarza nadzwyczajnego


— skąd? z Peterburga, z Moskwy, z Jekaterynburga, z Syberji? Wziąłem głębszy oddech.


— Wasze Błagarodje pozwoli… Czy jestem aresztowany?


— Aresztowany? Aresztowany? Jakżesz myśl taka mogła postać w waszej głowie?


— Wasi urzędnicy



— Moi urzędnicy!


— Gdybym otrzymał wezwanie, na pewno bym sam



— Czy nie zaprosili pana uprzejmie, panie Gierosławski?


— On wreszcie wymówił nazwisko poprawnie.


— Sądziłem



— Boże mój! Aresztowany! Zasapał się. Splotłem dłonie na kolanie. Jest gorzej, niż myślałem. Nie wsadzą mnie do ciurmy. Wysoki urzędnik carski chce ze mną p o r o z m aw i a ć. Zaczął wyjmować z biurka papiery. Wyjął gruby plik rubli. Wyjął pieczęcie. Pot spływał po mnie pod bielizną.


— Taak.


— Preiss siorbnął głośno herbatę.


— Proszę przyjąć wyrazy współczucia.


— Słucham?


— W zeszłym roku zmarła wam matka, prawda?


— Tak, w kwietniu.


— Zostaliście sami. To przykre. Człowiek bez rodziny jest jak… no, sam jest. To źle, oj, źle.


— Przewrócił kartę, siorbnął, przewrócił następną.


— Mam brata


— mruknąłem.


— Tak, tak, brata na drugim końcu świata. Dokąd to wyjechał, do Brazylji?


— Peru.


— Peru! Co on tam robi?


— Kościoły buduje.


— Kościoły! Na pewno często pisze.


— No, częściej ode mnie.


— To ładnie. Tęskni.


— Ano.


— Wy nie tęsknicie?


— Za nim?


— Za rodziną. Kiedy ostatni raz słyszeliście od ojca?


— Kartka, kartka, siorbnięcie. Ojciec. Wiedziałem. O cóż innego mogło chodzić?


— Nie korespondujemy, jeśli o to pytacie.


— To fatalnie, fatalnie. Nie interesuje was, czy w ogóle żyje?


— A żyje?


— A! Czy Filip Filipowicz Gierosławski żyje! Czy żyje!


— Aż się poderwał zza swojego operowego biurka. Pod ścianą stał wielki globus na leciutkim stelażu z mokrego zimnaza, na ścianie wisiała mapa Azji i Europy; zakręcił tym globusem, trzepnął grzbietem dłoni w mapę. Gdy z powrotem na mnie spojrzał, na pucołowatem obliczu nie pozostał najmniejszy ślad niedawnej wesołości, ciemne głaza spoglądały z kliniczną uwagą.


— Czy żyje


— szepnął. Podniósł z biurka papiery pożółkłe.


— Filip Gierosławski, syn Filipa, urodzony w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym w Wilkówce, w Królestwie Pruskim, w Prusiech Wschodnich, powiat lidzbarski, od roku tysiąc dziewięćset piątego poddany rosyjski, mąż Eulagji, ojciec Bolesława, Benedykta i Emilji, skazany w roku tysiąc dziewięćset siódmym na śmierć za udział w spisku na życie Jewo Impieratorskawo Wielicziestwa oraz w buncie zbrojnym; nu, w drodze ułaskawienia karę zamieniono na piętnaście lat katorgi z pozbawieniem praw stanu i sekwestrem majątku. W roku tysiąc dziewięćset siedemnastym darowano mu resztę kary, nakładając prikaz na żytielstwo w granicach gienerałgubernatorstwa amurskiego i irkuckiego. Nie pisał? Nigdy?


— Do matki. Może. Z początku.


— Ale teraz? Ostatnio? Od siedemnastego. W ogóle? Wzruszyłem ramionami.


— Na pewno sami dobrze wiecie, kiedy i do kogo on pisze.


— Nie bądź bezczelny, młodzieńcze! Uśmiechnąłem się słabo.


— Przepraszam. Przypatrywał mi się chwilę długą. Na palcu lewej ręki miał pierścień z jakimś ciemnym kamieniem w obejmie drogocennego tungetytu, z wygrawerowanym emblematem Zimy; postukiwał pierścieniem o blat biurka, truk, trukk, parzyste uderzenia były silniejsze.


— Ukończyliście Uniwersytet Imperatorski. Czym się teraz zajmujecie?


— Szykowałem się do rygorozum



— Z czego się utrzymujecie?


— Daję korepetycje z matematyki.


— I wiele zarabiacie na tych korepetycjach? Jako że już się uśmiechałem, pozostało mi opuścić wzrok na zaciśnięte dłonie.


— Wiele, niewiele.


— Jesteście częstym gościem u lichwiarzy, wszyscy Żydzi na Nalewkach was znają. Samemu Abiezerowi Blumsteinowi winniście ponad trzysta rubli. Trzysta rubli! Prawda to?


— Jak już mi Wasze Błagarodje powie, w jakiej sprawie jestem przesłuchiwanym, łatwiej będzie mi się przyznać. Truk, trukk, truk, trukk.


— A może wy naprawdę popełniliście jakieś przestępstwo, że się tu tak ze strachu pocicie, a?


— Wasze Błagarodje raczy rozemknąć okna. Stanął nade mną; nawet nie musiał się specjalnie nachylać, żeby mi wprost do ucha mówić, wpierw szept, potem warkotliwy ton żołnierski, na końcu krzyk niemalże.


— Wy hazardzista jesteście, mój Benedykcie, kartownik nałogowy. Co wygracie, przegrywacie


— co zarobicie, przegrywacie


— co pożyczycie, przegrywacie


— co wyżebrzecie od przyjaciół, przegrywacie


— nie macie już przyjaciół


— niczego już nie macie, a i to przegrywacie, przegrywacie wszystko. Oczko, bakarat, zimucha, poker, każdy sposób dobry. Raz wygraliście pół tartaku


— przegraliście je tej samej nocy. Musicie przegrywać, nie potraficie wstać od stołu, póki nie przegracie się tak doszczętnie, że nikt już z wami nie chce grać. Nikt już z wami nie chce grać, Wieniedikt Filipowicz. Nikt już nie chce pożyczać. Zastawiliście się na dwa lata w przód. Bolesław do was nie pisuje, to wy piszecie do niego, błagacie o pieniądze, ale nie przysyła ich więcej. Do ojca nie piszecie, bo ojciec nie ma pieniędzy. Chcieliście się żenić, ale niedoszły teść was psami poszczuł, jak żeście zastawili i przegrali posag narzeczonej. Żebyście chociaż w łeb sobie palnęli, jak na szlachcica przystało, ale nie palniecie, tfu, i taki z was szlachcic, szumowina! Uśmiechałem się przepraszająco. Komisarz Preiss odsapnął, poczem poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu.


— No, nie bójcie się, my się znamy i z szumowinami. Nic to, że ojciec rodzony tyle was obchodzi, co podagra cesarza Japonji


— za to obchodzi was tysiąc rubli! Prawda? Tysiąc rubli was obchodzi jak… no, bardzo was obchodzi. My wam damy tysiąc, a potem może i drugi, jak się dobrze sprawicie. Pojedziecie odwiedzić ojca. Tu zamilkł, widać czekając mojej odpowiedzi. Ponieważ się jej nie doczekał, wrócił za biurko, do parującej herbaty (ostygła nieco, teraz więc dłużej i głośniej ją siorbał), do papierów i pieczęci. Masywnem piórem złożył podpis na dokumencie, uderzył pieczatią, poprawił drugą; usatysfakcjonowany, zatarł rączki i rozparł się w fotelu skórą obitym.


— Tu macie paszport i naprawlienije do naszej delegatury w Irkucku, oni się wami zajmą na miejscu. Kupili wam od razu bilet, jutro wyjeżdżacie do Moskwy, inaczej nie zdążycie na ten Ekspres Syberyjski


— dzisiaj jest pierwszy lipca, bilet macie na piątego, odjazd o dziesiątej wieczorem z Dworca Jarosławskiego, w Irkucku będziecie jedenastego, tam was wsadzą do Zimnej na Kieżmę. Tu macie tysiąc, pokwitujcie. Kupcie sobie jakieś ubranie, cobyście wyglądali jak człowiek! A jakby wam przyszło do głowy wziąć pieniądze i przegrać wszystko


— a zresztą, przegrywajcie, byleście dojechali nad Bajkał. No, podpisujcie! Tysiąc rubli. Co oni chcą, żebym tam zrobił? Wyciągnął od ojca nazwiska, których nie zdradził na procesie? Tylko dlaczego zwraca się z tym do mnie Ministerjum Zimy, a nie Spraw Wewnętrznych?


— Pojadę


— powiedziałem


— odwiedzę ojca. I co? I tyle?


— Porozmawiacie z nim.


— Porozmawiam.


— Jak porozmawiacie, no, to już będzie dobrze.


— Nie rozumiem, co Wasze Błagarodje



— Nie słał listów, a was to oczywiście nie dziwiło.


— Komisarz Preiss otworzył oprawną w sukno i szyldkret teczkę.


— Irkuck nam pisze… Był gieologiem, prawda?


— Proszę?


— Filip Filipowicz studjował gieologję. Nie przestał się nią interesować i na Syberji. Donoszą mi tu… Od początku był bardzo blisko, jego rotę wzięli do drugiej czy trzeciej ekspedycji, co poszła tam na wiosnę tysiąc dziewięćset dziesiątego. Większość zginęła od odmrożeń. Albo zamarźli na miejscu. On przeżył. Potem wrócił. Do nich. Ja w to nie wierzę, ale tak mi tu piszą. Dali rozkaz, dali pieniądze, no to wysyłam człowieka. Wasz ojciec rozmawia z lutymi.






O tym, czego nie można wypowiedzieć


Moim życiem rządzi zasada wstydu. Poznaje się świat, poznaje język opisu świata, ale nie poznaje się siebie. Większość ludzi


— prawie wszyscy, jak sądzę


— do śmierci nie nauczy się języka, w którym mogliby siebie opisać. Kiedy mówię o kimś, że jest tchórzem, to znaczy, że uważam, iż zachowuje się tchórzliwie


— nie znaczy to nic więcej, ponieważ oczywiście nie zajrzę mu w głąb duszy i nie dowiem się, czy jest tchórzem. Tego języka nie mogę jednak użyć do opisu samego siebie: w zakresie mojego doświadczenia pozostaję jedyną osobą, dla której jej słowa, czyny, zaniechania stanowią zaledwie blade i w gruncie rzeczy przypadkowie odbicie tego, co kryje się pod nimi, co stanowi ich przyczynę i źródło. Istnienia owego źródła doświadczam bezpośrednio, podczas gdy części mych zachowań nie jestem w ogóle świadom, a wszystkie odbieram w sposób niepełny, skrzywiony. Sami zawsze ostatni się dowiadujemy, jakiego idjotę zrobiliśmy z siebie w towarzystwie. Lepiej znamy intencje naszych czynów niż owe czyny. Lepiej wiemy, co chcieliśmy powiedzieć, niż co naprawdę powiedzieliśmy. Wiemy, kim chcemy być


— nie wiemy, kim jesteśmy. Język do opisu naszych zachowań istnieje, ponieważ tej rzeczywistości doświadcza wielu ludzi i mogą między sobą omówić czyjąś ostentacyjną uprzejmość lub czyjeś faux pas. Język do opisu mnie samego nie istnieje, ponieważ tej rzeczywistości nie doświadcza nikt poza mną. Byłby to język do jednoosobowego użytku, język niewypowiadalny, niezapisywalny. Każdy musi sam go stworzyć. Większość ludzi


— prawie wszyscy, jestem przekonany


— do śmierci się na to nie zdobywa. Co najwyżej powtarzają w duchu cudze opisy własnej osoby, wyrażone w owym języku pochodnym


— w języku drugiego rodzaju


— albo wyobrażają sobie, co by w nim o sobie powiedzieli, gdyby dane im było spojrzeć na się z zewnątrz. Żeby cokolwiek o sobie rzec, muszą sami dla siebie uczynić się obcymi. Moim życiem rządzi zasada wstydu. Nie mam lepszych słów, by opowiedzieć tę prawdę. Żebrak wyciąga dłoń w błagalnym geście, mam pieniądze, mogę mu dać, choćby pięć, choćby dwie, choćby jedną kopiejkę, nikt inny nie patrzy, jesteśmy tylko my dwaj, ja i żebrak


— nie daję nic, odwracam się i odchodzę szybko, chowając głowę w ramionach. Kto rozbił słój z konfiturami? Matka podnosi głos. Kto rozbił? Nie ja, i nie mam pojęcia, czy winien jest Bolek, czy Emilka, ale matka pyta raz jeszcze, i jeszcze, i wtedy wskazuję zdecydowanie na Bolka. On. Śmiech w towarzystwie, wyśmiewamy wszyscy wspólnego znajomego, którego teraz tu z nami oczywiście nie ma, jeden po drugim, przywołujemy wspomnienia jego kompromitacyj i słabości. Wstaję, nie śmieję się, zmarszczone brwi i zaciśnięte wargi, wstaję i


— jak wam nie wstyd! Krasawica klei się do mnie, przelewa przez ramiona, osuwa mi się na pierś, na podołek, gdy dorożka zwalnia i staje przed bramą kamienicy, gdzie wynajmuję pokój z Kiwajsem, Kiwajs jest u dalekiej rodziny na prowincji, pokój wolny, pijane dziewczę chichocze, gryząc mi guzik surduta


— dorożkarz obraca się, puszcza do mnie oko, pomóc jaśnie panu? Spoglądam przerażony. Wciskam mu w garść rubel zmięty. Odwieź bladź, dokąd chce! Zrzucam z siebie diewuszkę, wyskakuję z dorożki i uciekam w głąb ciemnej bramy. W lesie, za wsią dziadka, w wykrocie nad strumieniem leży truchło sarny. Nadjedzone przez drapieżniki i padlinożerców, pod czarnym baldachimem much. Nikomu nie mówię, przychodzę co rano i co wieczór, dźgam kijem, przewracam, przyglądam się, jak od nowa obłażą je owady, jak mięso zmienia kolor, a z ciała wypływają ciemne ciecze, wsiąkając powoli w ziemię. Gdzie spędzam tyle czasu, pyta dziadek. Kłamię. Widzi, że kłamię. Dokąd chodzę, pyta. Milczę. Łoi mnie pasem. Płaczę. Nie mówię prawdy, nie mówię nic. Przez całe lato chodzę po lesie, szukając martwych zwierząt. Noszę ze sobą gruby kij, jak maczugę. Biję padlinę tym kijem w tępem zapamiętaniu, aż zgnilizna odchodzi od kości. A masz! a masz! a masz! Osiemnaście i siedemdziesiąt cztery! Osiemnaście i siedemdziesiąt cztery! Krzykacz jarmarczny zdziera gardło, ogłaszając zwycięskie numery. Wszyscy kupiliśmy losy, wchodząc na jarmark. Roześmiani, czerwoni od mrozu i śliwowicy, szukamy teraz kartoników po kieszeniach. Znajduję, wyjmuję. Osiemnaście i siedemdziesiąt cztery. Odgrywając wielki zawód i wściekłość, ciskają losy w błoto, przeklinają pecha i nabijają się z głupca, który nie przychodzi po wygraną. Drę zwycięski los i robię to samo, co oni. Nocą, gdy nikt nie widzi, ćwiczę straszne miny, wytrzeszcz oczu i szczerz zębów, nazbyt dzikie, by znaczyły cokolwiek w mowie człowieczej fizjognomji; straszne miny, a także absolutną martwotę oblicza, bezruch najdrobniejszych mięśni czaszki, którego w świetle dnia i między ludźmi nigdy nie potrafię osiągnąć, nie mam wówczas władzy nad grymasami twarzy. Nocą, gdy śpię, widzę pod powiekami schemat, jak z pożółkłych rycin Zygi, anatomiczny schemat owej zdrady: dziesiątki twardych nici szpagatowych przewleczo nych pod skórą policzków, brwi, podbródka, warg; a drugie końce tych nici trzymają otaczający mnie ludzie, w dłoniach, między zębami, zawiązane wokół dewizek zegarków i mankietowych spinek, na obrączkach, na główkach lasek i cybuchach fajek, niektórzy sami mają je wszyte w mięśnie mimiczne, albo i w serca, wprost przez pierś i kość mostka. Potem rycina ożywa


— jest dzień


— jest ruch


— ludzie


— ja


— Uśmiecham się


— uśmiecham się


— uśmiecham się. … Wspominam zachowania, posługuję się drugim językiem… Muszę sam dla siebie stać się obcym. Benedykt Gierosławski był dobrem dzieckiem. Kto nie chciałby mieć takiego dziecka? Był grzeczny


— zawsze słuchał się rodziców, słuchał się starszych, nie odzywał się niepytany, nie broił, nie bił się z innemi dziećmi, mówił przed snem pacierz, w szkole miał najlepsze stopnie. Inni chłopcy włóczyli się po mieście, spędzali czas na ulicach


— on czytał książki. Inni chłopcy podglądali dziewczęta i droczyli się z siostrami


— on uczył siostrzyczkę liter. Mył uszy. Kłaniał się sąsiadom i znajomym. Nie dłubał w nosie, nie pokazywał palcem. Nie chorował. Nie sprawiał rodzicom kłopotów. Któż nie chciałby mieć takiego dziecka? Kiedy skończył siedemnaście lat i wstąpił na Uniwersytet Cesarski, spotkał innych, którzy byli dobremi dziećmi. Rozpoznali się po uśmiechach. Czy było już za późno? Czy mogłem się cofnąć


— cofnąć do czego, do kogo, do jakiego mnie? Nie ma żadnego momentu w przeszłości, który, cudownie zmieniony, odwróciłby bieg mego życia, żadnej katastrofy, która mi się p r z y d a r z y ł a, wskutek czego jestem inny, niż być powinienem; niczego takiego nie potrafię wskazać. Jest wręcz dokładnie na odwrót: dokiedykolwiek sięgnąłbym wspomnieniem, zawsze odnajdę pod cienkim naskórkiem mych słów i czynów tę samą zasadę, muskuł niepokoju, nadzieji i wstrętu napięty w tym samym kierunku, gdy miałem lat trzy, trzynaście i dwadzieścia trzy. Nie uczucie, coś innego, nie myśl


— ucieka, wymyka się, wyślizguje, niematerjalne, nieopisywalne


— stój! spójrz mi w oczy!


— ty, ty


— nazwę cię Wstydem, choć nim nie jesteś, nazwę cię Wstydem, bo nie ma lepszych słów w języku międzyludzkim.






O prawach logiki i prawach polityki

Alfred Tajtelbaum czekał na mnie w restauracji Herszfielda. Siedział samotnie przy wielkiem oknie wychodzącem na pasaż Simonsa, poczytując gazetę krzywo złożoną. Zamówił pejsachówkę z gęsiemi skwarkami i był już chyba przy drugiej porcji


— z Miodowej na Długą są trzy kroki, ale po tym, jak do niego przetelefonowałem z sieni Pałacu, zatrzymali mnie znowu Iwan z Kiryłem: trzeba było wypełnić formularze, wydobyć świadectwo błagonadiożnosti, wypisać pomniejsze dokumenty podróżne… Gdy wchodziłem do Herszfielda, zegary wskazywały siódmą.


— Masz. Alfred spojrzał na rzucone na blat stolika banknoty. Czy w ogóle jeszcze pamiętał o długu? Czy też przestał już mieć nadzieję, że kiedykolwiek go ureguluję? Powiesiłem kożuch i czapkę. Liczył ruble, powoli przekładając je między palcami. Usiadłem.


— Wyjeżdżam. Uniósł głowę.


— Na ile?


— Nie wiem.


— Dokąd?


— Na Syberję. Odchrząknął.


— Co się stało? Opowiedziałem mu o ojcu, pokazałem papiery.


— Bałeś się, że ci nie uwierzę


— mruknął.


— Od miesiąca straszysz, że przeniesiesz się do Lwowa. Zapalił papierosa. Zamówiłem wódkę dla rozgrzania. Za oknem naprzeciwko nas, przy drzwiach pod szyldem modystki, rozmawiały dwie młode kobiety w szykownych etolach. Mówiliśmy wpółobróceni ku szybie, przez siny dym i przez szum głosów innych gości, o tej porze lokal Herszfielda był wypełniony; mówiliśmy głośno i wyraźnie, jakbyśmy deklamowali teatralne kwestje, zeznawali przed wysokim trybunałem. Kobiety pod szyldem modystki śmiały się, zakrywając czerwone usta dłońmi w czarnych rękawiczkach. Mróz czynił ich twarze jeszcze piękniejszemi, wyiskrzał światło w oczach, różowił lica, rzeźbił nozdrza.


— Leśniewski i Sierpiński zapraszają mnie oficjalnie, w imieniu Uniwersytetu Lwowskiego.


— Akurat się pogniewali z Kotarbińskim.


— Zrobię tam doktorat w rok, dwa.


— Zaczniesz od nowa?


— Ba! Myślałem, czy nie zmienić sobie nazwiska.


— Żarty. Alfred wzruszył ramionami.


— Bieżkow słyszał, że będę się starał o docenturę i posadę na uczelni. A sam dobrze wiesz, co on wygaduje o Żydach.


— Od jesieni Łukasiewicz ma wykładać na Cesarskim. Może



— Polski język wykładowy to nie wszystko. Ten bojkot za długo się ciągnął. Uniwersytet Cesarski ma ponad pół wieku, trzeba się liczyć z tradycją.


— Więc za granicę, do Lwowa? Zdecydowałeś się?


— Sam mówisz, że nie wiesz, kiedy wrócisz. Zresztą przyznaj, utknęliśmy z tą pracą.


— Sięgnął do wsuniętej pod krzesło teczki, wyjął gruby plik papierów, dobre pół ryzy.


— Proszę, wszystko, łącznie z moimi ostatniemi wypocinami. Przekartkowałem w roztargnieniu. Rzeczywiście, był tam nawet artykuł Kotarbińskiego z „Przeglądu Filozoficznego” sprzed jedenastu lat i ostatnia, odrzucona wersja naszych Teoryi i zastosowań logik ponaddwuwartościowych.


— I co, teraz tylko teorja mnogości i Boole?


— burknąłem zgryźliwie.


— Na Zasadę sprzeczności to ja nie mogę już patrzeć. Pewnie wgryzę się od nowa w wyrazy pierwotne dla logik Principia mathematica. Jeśli weźmiesz kwantyfikatory zmiennych zdaniowych i funktorowych… Zresztą mówiłem ci


— westchnął. Rozmowa zdechła. Miąłem w dłoniach Alfredową gazetę. Wojna prawie wygrana, Rosja bierze się za wrogów bliższych sercu Imperjum. W Peterburgu głośny proces polityczny. Oskarżenie zarzuca Wilinkowiczowi A. D. przynależność do stronnictwa dążącego do zaprowadzenia w Rosji demokratycznej republiki. W ogniu pytań prokuratora na koniec trzeciego dnia procesu oskarżony się przyznał. Na szpaltach gospodarczych kwestje taryf celnych i wystąpień w parlamencie brytyjskim przeciwko wolnemu handlowi, a także bankructw w przemyśle ciężkim. Miljarder amerykański, Morgan, pertraktuje z bankami niemieckiemi i francuskiemi o założenie wielkiego trustu antyzimnazowego i wspólnie z temi bankami przedłożył już rządom krajów przez Lód nietkniętych ofertę na wyłączny handel po cenach gwarantowanych, domagając się wszakże przeciwrosyjskich zapór celnych. Powiadamy: niech sobie mister Morgan własne państwo ufunduje! Pff, trudno o rzecz, która mniej by mnie obchodziła. Wychyliłem kieliszek wódki. Kolumnę dalej, pod reklamą Szkoły Dobrego Zachowania J. Joujou


— karykatura niewiast na automobilach szalejących. Nowe wybryki sufrażystek. Sufrażystki angielskie posługują się w agitacji wyborczej coraz gwałtowniejszemi środkami. Jedna z nich wpadła onegdaj do biura wyborczego ministra Carra, w chwilę po wyjściu ministra i oblała gorącą cieczą wszystkie dokumenty i odezwy leżące na stole. Kropla cieczy prysnęła w oko sekretarza ministra i sparzyła go boleśnie. Mimo dotkliwego bólu sekretarz zaczął ścigać napastniczkę, ta jednak wybiegłszy z lokalu, wsiadła na automobil i pomknęła pod prąd ulicą ciasną. Dzielny sekretarz kontynuował pościg na pożyczonym bicyklu, lecz zwarjowana niewiasta rozpędziła maszynę bez respektu dla zdrowia i życia ludzi i zwierząt, i tak uszła spod sprawiedliwości. Dzięki Bogu obce są nam w Królestwie i Imperjum Rosyjskim podobne obyczaje wulgarne. Miąłem gazetę, z myśli własnych pusty. Od modystki wychodziły ostatnie klijentki; kobiety odstąpiły od wejścia do sklepu, znikając nam z pola widzenia. Pasmanterję obok też zamykano, gasły światła wewnątrz. Zacisnąłem powieki, jakby mi nagle płatek śniegu wprost na źrenicę opadł.


— Nie potrafię zapomnieć tego widoku, gdy jechałem na Miodową… Wiesz, że na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Jerozolimskich stoi teraz luty.


— Aha.


— Był wypadek, rozlała się nafta, ogień buchnął na dobry metr, wyżej, dwa metry. Tylko że, uważasz, luty wisiał ponad tym, przymroził się już do budynków, latarni, słupów. Wcześniej ciągnął po ziemi


— nad skrzyżowaniem poszedł w powietrze. Musiał zacząć się podnosić dobre pół dnia wcześniej. Ale, Alfred, ten wypadek był kompletnie nie do przewidzenia! Przypadek spiętrzony na przypadku! Przyglądał mi się z miną na pół rozbawioną, na pół przestraszoną.


— Co to ma być, polowe testy logiki?


— Aa, czy logika jest nauką zbudowaną na empirji? Z pozoru cóż może być bardziej od empirji oderwanego? A jednak wszyscy opieramy się w tych rozważaniach na naszem doświadczeniu, na obserwacji zdarzeń zachodzących w świecie


— naszym świecie i naszej obserwacji. Prawda i fałsz nie istnieją na zewnątrz naszych głów. Bez języka, w którym je wypowiadamy, bez wrażeń zmysłowych, na których wszystkiego się uczyliśmy


— nie byłoby ani prawdy, ani fałszu. Rozgniótł niedopałek w popielniczce.


— Bez języka… Właśnie w tym języku! W tym języku, którym mówimy, nie ma prawdy ani fałszu.


— W języku, którym mówimy…


— zacząłem i urwałem, po raz tysięczny doświadczywszy tej jednej prawdy niełamliwej: że w języku, w którym mówimy, nie wypowie się wszystkich tych tragicznych kalectw i ograniczeń języka, którym mówimy. Nie da się nawet opowiedzieć, dlaczego pewnych rzeczy nie da się opowiedzieć.


— Nadal prześladuje cię antynomja kłamcy


— cmoknąłem z desgustu. Staje przed wami człowiek i mówi, że kłamie. Powiedział prawdę? Więc nie kłamie. Skłamał? Więc powiedział prawdę. Jaką wartość przypisać takim zdaniom? Skoro nie prawdy i nie kłamstwa.


— Pomóż mi!


— Alfred Tajtelbaum zastukał popielniczką w blat.


— Gdzie tu tkwi błąd?


— Zakładamy, że język ludzki w ogóle wiążą prawa logiki. Tymczasem jest na odwrót: to język krępuje logikę.


— Przykroić język do logiki


— ale to już nie będzie nasz język.


— Cóż z tego? Jeśli logika jest odbiciem obiektywnej rzeczywistości, a nie jedynie uświęconym przez tradycję przesądem żyjącym w naszych głowach


— to powinniśmy tu postępować tak samo jak fizycy, stopniowo przykrawający język matematycznego opisu świata do tego świata.


— Znaleźć taki język, w którym da się wypowiedzieć prawdę… To znaczy: w którym wszystko, co da się wypowiedzieć, będzie albo fałszem, albo prawdą. Mhm.


— Znowu zapatrzył się przez okno na pasaż śnieżny.


— Po pierwsze, w takim języku logicznym nie mógłbyś mówić o samym sobie. Ażeby ominąć antynomję kłamcy, musiałbyś wyrzucić poza język wszystkie stwierdzenia prawdy bądź fałszu o zdaniach tego języka. Parsknąłem.


— Więc znowu byłby to język nienadający się do wysłowienia prawdy.


— Nie! Powiedziałbyś, że śnieg pada


— machnął ku szybie


— lecz nie powiedziałbyś, iż rzekłeś prawdę, mówiąc, że śnieg pada. Nie w tym samym języku. Pojmujesz?


— Ale to z koleji nie bardzo przystaje do naszego świata. Czy rzeczywiście mamy w nim tylko prawdę lub fałsz?


— Aa, to inna para kaloszy! Kotarbiński ma rację: pewne twierdzenia mogą nie być ani prawdziwe, ani fałszywe, dopóki nie zaszły zdarzenia, o jakich mówią. Leśniewski jest ortodoks Laplace’a, tylko dlatego ma całą przyszłość za już ziszczoną. Ale zdanie „Car Mikołaj Drugi nie dożył swoich sześćdziesiątych urodzin” nie będzie ani prawdziwem, ani fałszywem jeszcze przez cztery lata. Lecz gdy już zdarzenia zajdą, i gdy owe twierdzenia staną się prawdziwemi lub fałszywemi, nie mogą z czasem przestać takiemi być.


— Bo ty patrzysz jak na proces, jak na jakąś logiczną maszynkę do mięsa, do której z jednej strony


— z przyszłości


— wpychasz nieforemne kawały mięcha zdarzeń, łupcup, przekręcamy je przez Teraźniejszość i z drugiej strony maszynki


— w przeszłość


— wychodzi mielonka logiczna w dwóch równo oddzielonych wstęgach: prawdy i fałszu.


— No, to się mniej więcej zgadza…


— A teraz zamróź to. Żachnął się.


— Co?


— Zamróź, zatrzymaj, zastopuj. Możesz być pewien tylko twojego Teraz. Cała reszta


— wszystko, co do Teraz przylega, lecz nie mieści się w jego granicach


— jest wątpliwa, istnieje tylko jako domysł zbudowany na Teraz, i tylko właśnie o tyle, o ile możesz się tego domyślić. Tajtelbaum patrzył na mnie już z politowaniem.


— Ty istotnie uważasz, że sądy o przeszłości czynimy prawdziwemi lub fałszywemi


— odkrywając ją? I że odbieramy im fałszywość i prawdziwość


— zapominając, tracąc wiedzę? Benek!


— Tak przecież się dzieje z sądami o przyszłości, co do tego się zgadzamy, nie? Bóg nie posługuje się logiką trójwartościową, bo On wie wszystko; Jego język jest językiem „taktak, nienie”. Jak powiada Pismo i doktor Einstein. A że ludzie mogą poznać tylko te zdarzenia, które dotykają ich Teraz… Co mam w takim razie powiedzieć o lutych? Ten na skrzyżowaniu dzisiaj… Powiedz mi: gdybyśmy postrzegali rzeczywistość zupełnie inaczej, gdybyśmy żyli w innej rzeczywistości, w innym nurcie czasu


— czy posługiwalibyśmy się tą samą logiką? Wiesz, że nie! Alfred zamówił kawę. Rozpiął kołnierzyk i nawet odchylił się na oparcie krzesła.


— Czyli bez kogoś, kto by tę prawdę wysłowił, nie można by stwierdzić, że świat istnieje, tak? Zdanie „Świat istnieje” nie będzie prawdziwe


— ani fałszywe


— dopóki ktoś go nie wypowie.


— Wcześniej w ogóle nie będzie takiego zdania, więc jak to się zatem dzieje, że we wszystkich kulturach, we wszystkich czasach wszystkie języki tworzą te same kategorje prawdy i fałszu, ba!, że wszystkie odwołują się do zasady niesprzeczności?


— Bo nadal są to kultury ludzkie, zbudowane na doświadczeniu wchodzącem przez dwoje oczu, dwoje uszu, w małpim mózgu obracanem… Studjowałeś przecież biologję. Pomyśl: ile jest gatunków ziemskich w inne aparaty czuciowe obrośniętych, w innych środowiskach zasadzonych.


— Jakże więc: masz jedną, obiektywną logikę, zakorzenioną w samej rzeczywistości


— czy setki różnych logik zależnych od aparatu myślowego i czuciowego gatunku?


— A każda w innym stopniu i od innej strony zbliża się do logicznych zasad wszechświata.


— Ach! I według ciebie lute



— Nie postrzegają świata jak my. W innym świecie żyją.


— Masz na myśli świat w pełni deterministyczny? Bezwolne zwierzęta znające całą swoją przyszłość?


— Nie, nie, gdyby znał przyszłość, w ogóle by tamtędy nie lazł!


— O co zatem



— Zagadka: świat, który najlepiej opisuje logika Kotarbińskiego


— i świat opisywany przez moją logikę, w której tylko sądy o teraźniejszości są zamrożone: albo fałszywe, albo prawdziwe. Po czym odróżniłbyś te światy?


— Mhm, po płynności prawdy o przeszłości?


— Co to znaczy? Porozmawiaj z kimkolwiek o tysiąc dziewięćset dwunastym albo o powstaniu styczniowem.


— Co innego fakt, a co innego pamięć, opinja o nim.


— Pamięć!


— parsknąłem gniewnie.


— Taka pamięć to nie dar, lecz przekleństwo: ponieważ pamiętamy tylko przeszłość, i pamiętamy jedną przeszłość, każdy swoją, ulegamy złudzeniu


— także doktor Kotarbiński mu uległ


— że zdarzenia minione pozostają na wieczność ustalone, zamrożone w prawdzie. I wszystkie logiki budujemy opierając się na tym złudzeniu. Alfred w zamyśleniu zwijał i rozwijał białą chusteczkę.


— Po czym odróżniłbym te światy… Czyżbyś sądził, że są nie do odróżnienia? Ależ w twoim świecie istniałoby jednocześnie wiele przeszłości równie prawdziwychnieprawdziwych, podobnie jak w tej chwili istnieje wiele przyszłości naszego tu rendezvous: w niektórych ty wychodzisz pierwszy, w niektórych ja, w niektórych spotykamy



— Pan Tajtelbaum! Pan Gierosławski! Kogo widzą piękne oczy moje! Otóż i objawił się nam Miczka Fidelberg ze Stowarzyszenia Wzajemnej Pomocy Subiektów Handlowych Wyznania Mojżeszowego Warszawy, sekretarz Koła Socjalistów Warszawskich i pociotek Abiezera Blumsteina. Dobrze już podpity i obficie spocony pod świeżo krochmaloną koszulą, z twarzą alkoholowym blaskiem rozświetloną, aż mu się kinkiety odbijały na gładkich jagodach, niczym słońce na kopułach Soboru Aleksandra Newskiego


— gdy się nade mną pochylił, z chuchem ognistym prosto w mój nos wymierzonym, to jakby się reflektor gorący zapalił mi przed oczyma, jakby roztworzył się przede mną piec huczący. Miczka ważył blisko dwieście kilo, słusznego był również wzrostu. Kiedy się oparł o blat stolika, usłyszeliśmy trzeszczenie i trzask drewna, zagrzechotało szkło; kiedy się na powrót wyprostował, zaćmiły się za jego plecami neony uliczne.


— Uszanowanie, uszanowanie, niechże uściskam jeniuszy moich, panie Benedykcie, morda ty, nu



— Miczka, co ci? Zionął na mnie czosnkiem i skondensowaną euforją.


— No jakże! Nie słyszeliście?


— Capnął gazetę zmiętoloną i załopotał nią nad głową niczym sztandarem.


— Mierzow pobił Japońców pod Yule!


— Być to bardzo może, gazeciarze coś tam wykrzykiwali


— ale czemuż to akurat u ciebie rozkosz taką budzi?


— Będzie rozejm zimowy! Amnestyja wielka! Pójdą nowe ukazy o ziemstwach! Podatki w dół, ottiepielnicy w górę! O!


— Wygarnął z kieszeni rulon cienkich broszur agitacyjnych i wcisnął nam po kilka.


— Macie! Macie!


— A dobry komunista się cieszy z trjumfu Imperatora, ponieważ?


— Iiitam, trjumf


— trjumf czy klęska, cokolwiek, byle nie trzynasty rok wojny bez końca, celu i sensu. A teraz się ruszy!


— Ucałował mnie zamaszyście z prawej i z lewej i z prawej.


— Teraz się ruszy! Odwilż! Wiosna! Alfred odepchnął od siebie propagandę, otarł chusteczką usta i czoło, wyjął drugiego papierosa.


— Rewolucję najłatwiej zapalić od ognia wojny, nieprawdaż? Lud nie wyjdzie na ulice umierać za słowa i ideje, ale za chleb, pracę i parę kopiejek dniówki więcej


— owszem. Zatem im lepiej stoi gospodarka, tem wątlejsze szanse na powstanie ogólnorosyjskie. Przewlekła wojna dwóch mocarstw za wsze daje nadzieję na krach ekonomiczny. Ale kto powstanie przeciwko zwycięskiemu Gasudariu Impieratoru w czas pokoju? Miczka przysunął sobie krzesło, poczem usiadł z przeciągłem westchnieniem, jakby z samowara parę spuszczono, pfffch!


— i już podwija rękawy koszuli, luzuje kołnierzyk, rozstawia szerzej nogi słoniowe, krzesło trzeszczy, Miczka Fidelberg nachyla się ku interlokutorowi, nadyma pierś, będzie własną tą piersią Rewolucji bronił.


— Tysiąc dziewięćset piąty!


— ryknął.


— Tysiąc dziewięćset dwunasty! Ile razy można, panowie! Ile razy te same błędy! Bolszewicy i eserowcy nigdy się nie nauczą, przynajmniej Bund poszedł już po rozum do głowy. Gdybyśmy mieli klasę robotniczą jak w Anglji czy Niemczech


— ale kto tu ma robić rewolucję, się zapytowywuję, chłopi ciemni? Jak narodnicy na tym wyszli, wiemy; łatwiej im zwerbować dla ideji agientów ochrany niż chłopstwo, lud przywiązany do ziemi sam jest klasą reakcyjną. Co z tego, że nawystrzelają carskich ministrów, zbombardują jenerałów? Jenerałów u cara mnogo!


— Znaczit, szto?


— przyłączacie się do struvowców i socjalistów dworskich?


— Plwam na nich!


— Plunął.


— Nie idzie o takie i owakie kamaryle, ale o Historję! Bo cała rzecz w tym, że w obecnym stanie kraju rewolucja nie ma szans powodzenia. Przekonaliśmy się na własnej skórze, dwakroć płacąc krwią robotniczą, w piątym i dwunastym właśnie, a też samodzierżca zdawał się wtenczas osłabionym wojnami japońskiemi i wszystko niby przemawiało na naszą korzyść. Ale tak samo nie zrobilibyście panowie rewolucji socjalnej w starożytnym Rzymie! Marks to dobrze wiedział: Historja toczy się podług żelaznych reguł logiki dziejów i nie można po prostu przeskoczyć jednego czy drugiego etapu


— toż nie od razu rodzi się motyl, trzeba wpierw larwy, trzeba kokonu.


— Lenin



— Lenin już tylko kąsa po łydkach szwajcarskie pielęgniarki.


— Miczka


— nachyliłem się ku zasapanemu Fidelbergowi


— czy ja cię dobrze rozumiem? Będziesz popierał burżuazję i kapitalistów, bo dopiero po nich może przyjść prawdziwa rewolucja proletarjatu?


— Musisz mieć proletarjat, żeby zrobić rewolucję proletarjatu! Chyba że uwierzysz w bagastraitielstwo albo mrzonki Bierdiajewa et consortes albo tych socjalistów narodnickich, co im Hercen i Czernyszewski na umie zakwitli i do dziś prawią o dziejowem posłannictwie Rosji i że nie trzeba wcale gonić Zachodu i powtarzać jego błędów, jeno bez burżuazji i mieszczaństwa, omijając meandry kapitalizmu, wyhodują tam sobie rdzennie rosyjski socjalizm z nieskażonego ludowego ducha wspólnoty, ech. Ruska mistyka! Co zaś mówi Trocki? Nawet gdy jakimś sposobem cudownym


— spisek Czterystu, szaleństwo władcy, katastrofa naturalna, nienaturalna


— nawet gdy jedno państwo wpadnie pod rząd ludu pracującego, zaraz wszystkie bliższe i dalsze państwa starego porządku rzucą się na nie i rozbiją w drebiezgi, nie dozwalając socjalizmowi wyjść na dojrzałość silną. Musiałaby Rewolucja wraz objąć sobą państwa wszystkie, a przynajmniej ich większość, tę większość po mocy gospodarczej, militarnej mierzoną. Nie dość bowiem obliczyć historję jednego kraju; liczyć skutecznie można tylko Historję, to znaczy system dziejów wszechobejmujący, wszechregulujący. Czy widzą to panowie matematycy? Widzicie przecie! …Co więc należy zrobić? Otworzyć tę konserwę! Wciągnąć Rosję w dwudziesty wiek, choćby wbrew jej samej! Tak, tak: przemocą rozmrozić Historję! Rozmrozić Historję, powiadam! Najpierw Ottiepiel, potem Rewolucja! Ale nie Ottiepiel z nadania boskiego, z cyklów metafizycznych zesłana, lecz


— zacisnął piąchy maczugowate


— naszemi, człowieczemi rękami zrobiona! Z pracy, z rozumu, z nauki, z pieniądza! Ot


— odsapnął, dech na koniec łapiąc


— taki ja ottiepielnik nowy…


— Przestałem już śledzić perturbacje w Dumie


— czy trockiści nie są teraz w jakimś sojuszu taktycznym ze struvowcami i trudowikami stołypinowskiemi? Zresztą, na dobrą sprawę, co to wszystko zmienia? Jaka różnica dla Polaka? Taka władza rosyjska, insza władza rosyjska.


— Odrodzona Polska musi być Polską socjalistyczną! Będzie!


— No, ale to i tak się nie kalkuluje.


— Tajtelbaum zaciągnął się dymem tytuniowym.


— Jeśli wejdziecie w alianse skutkujące rozmiękczeniem polityki reakcyjnej, to właśnie utrudnicie robotę rewolucyjną: o to przecież chodzi, żeby carstwo i burżuazja uciskały proletarjat, nie? Uniosłem palec.


— Djalektyka, Alfred, djalektyka!


— Dlaczego zatem nie możemy się doczekać rewolucji także w Niemczech, w Anglji, w Ameryce?


— Się nie znają na ucisku, zapadnyje kapitalisty. Tylko Rosjanin umie tak uciskać słabych i biednych, żeby im nawet na życiu zależeć przestało.


— Co za bzdury gadacie!


— Miczka aż walnął piąchą w blat.


— Tam burżuazja trzyma się jeszcze silniej, bo miała więcej czasu, żeby się wkorzenić i okopać! Za to w Rosji


— w Rosji, w Królestwie od początku jesteśmy gotowi! Niech tylko Historja ruszy z miejsca, niech osiągniemy konieczne warunki


— rewolucja jest nieunikniona!


— Bo ja wiem… Z Piotrem Struve u steru rządu i socjalistami od dwudziestu lat zasiadającymi w Dumie…


— Może jednak lepiej liczyć na jakąś masakrę na froncie i zamieszki uliczne… I głód na wsi. Chociaż do tej pory umierają z głodu dosyć pokornie, szlachty ani czynowników nie rzezają, Pugaczowa nie pomną.


— Alfred skrzywił się sceptycznie.


— No i wojsko, wojsko przede wszystkiem


— nie jeden czy drugi okręt zbuntowany, ale pułki, armje.


— Które właśnie zaczną wracać do kraju.


— Gospodarka powinna ruszyć, to na pewno


— przyznałem.


— Chociaż nie wiem, czy akurat dla lichwiarzy to taka dobra wiadomość. Fidelberg pacnął się w spocone czoło, co zabrzmiało jak soczysty klaps.


— Ach, panie Benedykcie, dziadek już



— O, właśnie, Miczka!


— rozpromieniłem się.


— Będziesz tak dobry i zapytasz starego, czy nie pożyczy mi w nagłej okoliczności życiowej choćby dziesiątaka? Czeka mnie długa podróż, wydatki



— Brońcie mnie, archanioły!


— Fidelberg podskoczył i, cofając się przez restaurację, machał przed czerwoną twarzą wielkiemi dłońmi, czyniąc znaki przeciw złemu.


— Mało to już mnie kosztowały takie pośrednictwa! A idźże! Alfred odprowadzał go wzrokiem.


— Naprawdę, Benek, nie musiałeś mi teraz oddawać, jeśli



— Atam! Zanim zdążą się upomnieć o zwrot, trzeba poprosić o następną pożyczkę


— cieszą się, że uszli z portfelem.


— No tak.


— Zdusił peta, zapiął marynarkę, podniósł teczkę.


— To kiedy wyjeżdżasz? Obracałem w dłoniach legalnąnielegalną bibułę Miczki, drukiem drobnym, niewyraźnym zapełnioną, z tuzinem artykułów wątpliwej ortografji, wykrzyknikami gęsto upstrzonych, z jedną karykaturą bohomazowatą i jednym wierszem Jesienina na dole ostatniej strony.


— Jutro.


— Na Syberję, powiadasz. Przez Tiumeń i Irkuck, tak?


— Co znowu?


— Nie, nic…


— Zawahał się, zamyślił.


— Kiedy dostałem tę nagrodę z Kasy Mianowskiego… Ich głównie finansują wschodnie fortuny, Polacy z Azji, z Kaukazu, z Dalekiego Wschodu. Czy ty byłeś wtedy na bankiecie…? Nie, chyba nie. Poznałem jednego z owych magnatów futer, złota, węgla i zimnaza, fundował kilka stypendjów dla młodych matematyków z Kongresówki, Bielecki czy Bielawski…


— No więc?


— Rozserdecznił się przy wódce, aż myślałem, że drzewo rodowe zacznie mi recytować; ledwom się go pozbył, taka natura, nieba ci przychyli i w gardło wepchnie. Przysyła mi na każde święta niewymownie brzydkie kartki z powinszowaniami i obiecuje, że jak znowu zawita do Warszawy… Taak, znajdę jego adres, napiszę ci list polecający. Może się na coś przyda. Pociąg odchodzi z Terespolskiego?


— Mhm.


— Głowa do góry! Nie daj się lutym, Benek! Nie daj się Lodowi! Przygryzłszy język, składałem broszurę w gieometryczne figury, Jesieninem do wierzchu.


Śnieżysta równina, biały krąg Księżyca,


Pod lodem zamknięta cała okolica,


I zachodzą nas wkrąg mroźniki nieludzkie.


Zasnąć tu? Zamarznąć? Śnię o Rewolucji.






O palcu pana Tadeusza Korzyńskiego

Nie wobec każdego wierzyciela można sobie pozwolić na taktykę, która się sprawdza wobec Abiezera Blumsteina; nie wobec każdego warto tak postępować. Prosto od Herszfielda poszedłem na Bielańską, do domu Korzyńskich. Zastałem pana, poproszono mnie do salonu. Długo czyściłem buty ze śniegu i błota pod okiem pokojowego, zanim wpuścił mnie na parkiety i dywany. Przeszliśmy z jasno oświetlonej sieni po szerokich, drewnianych schodach na pierwsze piętro. Pachniało cynamonem i wanilją. Z głębi korytarza słyszałem głosy kobiece i chyba głos Stasia. Tu paliły się lampy gazowe, ale w salonie nie zaciągnięto jeszcze na oknach rolet drelichowych ani stor z angielskiego kretonu. Pod ciemnem niebem zasnutem śniegowemi chmurami łatwo zapomnieć, że w istocie mamy lato, że Słońce wschodzi i zachodzi w porach letnich. Przez aurę zimową nie przedostaje się do ziemi tyle ciepła i światła, ile w lipcu powinno, niemniej to nadal jest słońce lipcowe


— wystarczy spojrzeć, pod jakim kątem uderza przez chmury, jak odbija się od śniegu, jakiemi kolorami szyby maluje. Okna salonu wychodziły na zachód i panował tu przedziwny półmrok zimowoletniego wieczora, szara jasność. Tadeusz Korzyński wyglądał na ulicę


— stąpałem cicho po grubym dywanie, ale musiał mnie usłyszeć


— odwrócił się, wskazał wyściełane czerwonym rypsem krzesła.


— Coś się stało, panie Benku? Zazwyczaj przychodzę do Staszka we wtorki, czwartki i soboty.


— Ja nie w sprawie lekcyj, proszę pana.


— Wyjąłem plik rubli; wcześniej już odliczyłem dokładną sumę.


— Muszę zwrócić zaliczkę.


— Nie poruszył się ani nie wyciągnął ręki, więc położyłem ruble na stole.


— Bardzo przepraszam, polecę panu innego tutora.


— Czy Staś


— Nie, skądże, to nie ma nic do Staszka. Czekał, z rękoma założonemi za plecami, wyprostowany, w ciasno skrojonym surducie tout jour. Stał między dwoma wysokiemi oknami, na tle zwierciadła w złoconych ramach


— sylwetka mężczyzny lub ciemne odbicie sylwetki w lustrze, nie do odróżnienia. Światło zimowego lipca obkreślało go z lewa i z prawa, jak figurę świętego na witrażu. Czekał w milczeniu, potrafił tak czekać długie minuty. Czułem, jak wargi rozciągają mi się w przymilnym uśmiechu: kauczuk, legumina, smalec roztapiany na gorącej blasze. Opowiedziałem mu o ojcu, piłsudczykach, wyroku i Syberji. Milczał dalej. Opowiedziałem mu o wizycie na Miodowej i bilecie do Irkucka. Milczał. Opowiedziałem mu o ojcu i lutych. Milcząc, wyszedł z salonu bocznemi drzwiami. Siedziałem z dłońmi splecionemi na kolanach, przede mną na stole


— czerwone dieńgi, nade mną na ścianie


— huzar i panna z kwiatami, wkoło


— profuzja bibelotów delikatnych i rodzinnych memorabiljów państwa Korzyńskich. Wielki zegar stojący wybił ósmą. Pan Korzyński wrócił z księgą pod pachą i szkatułką w dłoni. Zawołał na służącą, żeby zapaliła lampę. Usiadłszy przy stole, przypatrywał mi się chwilę spod grubych brwi; lewą, zdrową ręką, ozdobioną masywnym sygnetem z okiem w trójkącie i Słońcu, gładził machinalnie wieko szkatułki, pokrywały je zawiłe symbole roślinne. Gdy służąca zamknęła za sobą drzwi, otworzył księgę. Był to album z fotografjami.


— Nie znałem twojego ojca, młodzieńcze, ale wiedz, że nie przez przypadek zostałeś mi polecony na nauczyciela Stasia. Staramy się pomagać rodzinom starych towarzyszy. Napisał o tobie znajomy znajomego; ja napisałem znajomym. Przerwał. Opuściłem wzrok.


— Chyba się już trochę domyślałem



— W tysiąc dziewięćset dwunastym


— podjął, wchodząc mi w słowo


— brałem udział w akcji odbicia towarzyszy z ZWC transportowanych na Jekaterynosław i Sewastopol, na Procesy Czarnomorskie. Jak pan zapewne wie, akcja się powiodła, ale z tym większym uporem nas potem ścigano. Rozdzieliliśmy się; miasta nie były bezpieczne; większość z nas próbowała się przedostać do Galicji, wielu wyłapano. Mój oddział wybrał kierunek na Rumunję, w końcu został przegnany przez Kresy i odcięty nad Dniestrem, uciekaliśmy trzeci tydzień, był już październik i wiedzieliśmy, że Piłsudskiego schwytano, rewolucja w Rosji padła, a Japończycy cofają się na całym froncie. Chodziło teraz o to tylko, żeby zgubić kozaków; na koniec sami prawie się zgubiliśmy. Jechaliśmy w step, z dala od ludzi. Wioski widać było z daleka po dymie na niebie. Na tamtą natknęliśmy się po zmierzchu i z zaskoczenia. Sądziliśmy, że i tak nas zobaczyli, a że potrzebowaliśmy prowiantu… Nędzny chutor, kilka chałup, po prawdzie ziemianki, lepianki. Nigdzie ognia, żadnego dymu, żadnych świateł, i cisza, taka cisza stepowa, że ciarki po człeku przechodzą, ani pies zawyje, ani bydło zaryczy, ani wóz zaskrzypi. Nic. Wjeżdżamy, kurki odwiedzione. Zaraz widać, że coś jest na rzeczy, bo ni jedna chałupa nie stoi prosto: ściany pochyłe, drzwi z futryn wypchnięte, obsunięte dachy. Ze sprzętami tak samo, jakby je kto wypaczył na imadle, deski krzywe, koła koślawe, słupy rozpękłe. Jedziemy do studni


— studnia zawalona. Patrzymy do zagród. Bydlęta martwe, tylko muchy się roją nad truchłami. Zaraza, ktoś szepcze. Dowódca każe sprawdzić, co z ludźmi. Patrzymy do chałup. Z ludźmi to samo, trupy. Odganiamy muchy. Twarze, jakby się wszyscy potopili, rozpuchłe, rozmiękłe. A przytem czerwone i czarne niczym od oparzeń. Objeżdżamy wioskę, patrzymy po ziemi. Idzie ślad z północy na południe, szeroki na cztery wozy: ziemia rozkopana, wywrócona, rozryta, ale nie od orki, jeno jakby się sama rozsypała, rozmyła, rozumiecie, nie ma śladu narzędzia. Nawet kamienie na tym trakcie są rozłupane, żwir pomiażdżony. Patrzymy po sobie. Na południe, mówi dowódca. Jedziemy


— ale noc, trzeba stanąć. Rano zaraz ślad się urywa. Jest, a potem nie ma


— pośrodku stepu, miejsce jak miejsce, ale tu ziemia wywrócona, a kilkanaście kroków dalej już trawa się zieleni. Północ, mówi dowódca, nazad. Jedziemy. Mijamy wioskę, ślad jest wyraźny, można iść kłusem. Po południu, jakieś trzydzieści mil dalej, widzimy to na horyzoncie. Zaraz robi się zimno. Jeszcze trochę i oddech zamarza na ustach. Luty, miarkujemy. Pamiętacie, w tysiąc dziewięćset dwunastym na zachód od Buga o lutych tylko się słyszało. Luty, mówimy sobie, i sznurujemy kurty, obwijamy się płaszczami, popędzamy konie. Potem dopiero, jak wróciłem do Królestwa i poczytałem gazety z Galicji, zrozumiałem, co to było. Królewiecka eskpedycja znalazła wtedy podobne w Wielkim Księstwie Finlandzkim, w guberni nylandzkiej. Pierwsze soplicowo. Obrócił album ze zdjęciami w moją stronę. Teraz, gdy paliła się na stole lampa, wszystko, co znajdowało się poza kręgiem jej blasku, kryło się w podwójnych cieniach; raz spojrzawszy w plamę światła, całe zewnętrze oddawało się we władanie nocy. Za to tu, w świetle, przedmioty były bliższe, cieplejsze, przyjazne człowiekowi, same podsuwały się pod dotyk, podnosiły ku oczom. Wyciągnąłem rękę po album. Ręka Tadeusza Korzyńskiego, prawa, ta zdeformowana, wskazywała fotografję na pierwszej karcie. Ośmiu mężczyzn pozuje do zdjęcia, stoją w polu z karabinami w dłoniach lub opierając się o lufy, w szeregu. Kurtki przypominają szare mundury Strzelców, ale reszta


— reszta przypomina łachmany. Zarośnięci, lecz o czystych twarzach. Nie uśmiechają się. Jest dzień, nad nimi jasne niebo. Za nimi


— masyw lśniącej bieli. Czarny kikut wskazuje kolejne fotografje. Tu już widać samo soplicowo. Rozciąga się na pięćdziesiąt metrów, może więcej. Fotografja nie jest najwyższej jakości, ktokolwiek z nich zabrał ze sobą aparat, nie zabrał z pewnością sprzętu najlepszego. Nie mógł też ująć soplicowa w panoramie z góry, to równina bez większych wzniesień. Są tylko ujęcia z wysokości człowieka, z siodła może, i tylko ujęcia warstw zewnętrznych. Nie jest to budynek ani rzeźba ani żywy organizm. Lute wchodzą w to i wychodzą, ale równie dobrze można powiedzieć, że soplicowo ich połyka i wypluwa. Tak samo nie sposób rzec, czy wiszące nad miastami Azji i Europy gniazda lutych to po prostu miejsca, gdzie kilka, kilkanaście lutych zmroziło się razem


— czy też coś więcej, coś zupełnie innego. Soplicowo jest tym w stosunku do gniazda, czym gniazdo w stosunku do pojedyńczego lutego. Lecz w przypadku soplicowa wiemy już z pewnością, że stanowi ono coś ponad proste złożenie lutych. Na zdjęciach uwieczniono uwięzione w lodzie fragmenty rolniczych sprzętów, przedmioty domowego użytku, pół stołu, garniec, ikonę, ułamek kowadła, i rzeczy mniej trwałe, placek zbożowy, wiązkę cebuli, pęto kiełbasy, i części ciał, zwierzęcych oraz ludzkich, i ich organy wewnętrzne, i obiekty, których zupełnie się nie da na tym czarnobiałym obrazie rozpoznać. Formacje lodu zdają się korespondować swym kształtem z zamkniętemi w nich rekwizytami. Wyrastający z ziemi pochyły sopel, w którym wisi nad równiną ćwiartka otyłej kobiety, zwieńczony jest dziwną karykaturą ludzkiej stopy. Odbijające się w lodzie stepowe słońce zamazuje jednak szczegóły soplicowa białemi refleksami.


— Bez szkła powiększającego nie zobaczysz, ale ten tu fragment


— szpon, który kiedyś był kością palca wskazującego, dotyka fotografji


— to coś jakby twarz, z drugiej strony ma nawet warkocz, tylko że całe jest rozciągnięte w pionie, zobacz, nos, usta. Tu, tu. Siedem metrów, co najmniej. Pokazuje następne zdjęcia. Nachylam się, prawie dotykając nosem albumu. Światło lampy ogrzewa mi twarz i kark.


— Więcej fotografij nie mamy, kamera nie wytrzymała mrozu. To miała być kronika wolności, nie panopticum lodu. Zamyka księgę. Na powrót siadam prosto; dłonie pozostają w kole drżącego blasku


— cofam je, gdy Korzyński obraca na nie oczy.


— Dalej, za tym fragmentem


— podejmuje, odchrząknąwszy


— była zatoka, to znaczy przerwa w lodu formacji zewnętrznej i wyłom prowadzący do jego wnętrza, niby korytarz między białemi ścianami. Chciałem spróbować tam wjechać, przynajmniej zobaczyć, co się kryje w soplicowie, jeśli kryje się cokolwiek więcej niż to, co już widzieliśmy. Dowódca zabronił. …Wtedy, za wlotem korytarza, w drugiej ścianie, ścianie wschodniej, zobaczyliśmy tego młodzieńca uwięzionego w lodzie. Nie ma fotografij, musisz zawierzyć mojej pamięci. Był pogrążony w soplicowie aż do żeber. Ale nie uwiązł w pozycji stojącej, raczej leżał


— jakieś trzy metry nad ziemią. Nad nim jeszcze zwieszał się czub zmarzliny z zamkniętą w nim połówką garncarskiego koła; cały ten masyw był z grubsza półkolisty. Na młodzieńca w lodzie od razu zwróciliśmy uwagę, ale dopiero jak ktoś krzyknął: „Oddech!”, zobaczyliśmy obłoczki pary przed sinem obliczem, pod zwieszoną na pierś głową zakrytą włosami w szronie. Żył. Oddychał. …Rozkuć soplicowo! Ledwo mogliśmy się na tyle doń zbliżyć, by dotknąć nieszczęśnika, mróz szedł ostremi falami; głębszy wdech i dusza w człowieku zamarza. Ktoś strzelił w ścianę, metr pod uwięzionym. Kula ugrzęzła w lodzie; nawet rysa się nie pokazała. Co robić? Dowódca kazał rozpalić ognisko pod chłopcem. Zwieźliśmy drewno i chrust. Dzięki temu można było stać tam przez dłuższą chwilę, podprowadzić do ściany konia. Miałem jeszcze odrobinę samogonu, chciałem z siodła napoić nieszczęśnika. Wciąż był nieprzytomny, zwisał tam bezwładnie. Nie mogłem otworzyć mu ust, a wlać do gardła trunku nie było jak, głowę miał opuszczoną w dół, na ile było to możliwe w zgodzie z anatomją; leżał w tym lodzie plecami do nieba, twarzą do ziemi, jak przytrzaśnięty przeźroczystemi taflami od dołu i od góry, zanim zdążył się był spomiędzy nich wyczołgać. Wówczas zmiarkowałem, że w najlepszym razie podarujemy mu kilka godzin życia więcej


— albo skrócimy męki, czy to byłoby wyjście gorsze? Jeśli istotnie miałby odzyskać przytomność przed śmiercią… Ginący od mrozu zazwyczaj po prostu zasypiają, ponoć nie są świadomi nadchodzącej śmierci, tak mi mówiono. Po cóż więc go budzić? Połowę organów wewnętrznych, jelita, wątrobę, trzustkę, nerki, ma już najpewniej zmienione w twarde grudy lodu. Co oddycha


— nie człowiek


— trupowi też jeszcze rosną paznokcie i włosy. …Przesunąłem dłonią po jego piersi (był w szorstkiej koszulinie konopnej), by sprawdzić, dokąd sięga życie. Dłoń


— tu Tadeusz Korzyński uniósł prawą rękę ku umbrze lampy i rozcapierzył przed nią czarne kikuty


— osunęła się ku lodowi, może koń poruszył się pode mną, może straciłem orjentację w ogłupiającem zimnie… dotknąłem lodu. Przymarzłem. Musiałem strasznie krzyczeć, mówili mi, że darłem się niczym obdzierany ze skóry. Prawda, skóra odchodziła od ciała jak darty papier. Koń się spłoszył, skoczył od lodu i od ogniska. Spadłem. Palce


— poruszył przed lampą tym, co z nich pozostało, jakby igrając rzucanemi cieniami


— pozostały w lodzie. Spadłem na sopel, wybiłem sobie kilka zębów, rozciąłem skórę. Ot, i blizna. Pochylił się ku mnie, uśmiechnięty. Blizna wykrzywiała się na jego obliczu symetrycznie do pozbawionego radości uśmiechu, gruba krecha jak ślad po pojedynkowej kuli.


— Odciągnęli mnie. Obwiązali rękę. Mróz spiekł rany. Napoili tą wódką, którą chciałem napoić chłopca w lodzie. Spałem. Rano młodzieniec już nie oddychał, ciemny szron zarósł mu powieki, nos, usta. Poszedłem tam z wysoką pochodnią, wypaliłem palce z lodu, odpadły po kilku minutach. Cały kciuk, kawałki trzech innych. Przez noc zdążyły głęboko wmarznąć w soplicowo. Czy odcisnęłyby się w nim także ich kształty? Przyjrzałem się kciukowi. Został odgryziony, ślady były wyraźne, rozszarpany mięsień u podstawy i jeszcze tkwiący w nim, wklinowany między kość i chrząstkę, ząb, mój ząb trzonowy, który straciłem przy upadku. Tadeusz Korzyński otworzył japońską szkatułkę lakową. W niej znajdowało się zamszowe zawiniątko o kształcie i rozmiarach cygara. Wyjął je, poczem delikatnie rozsupłał materjał. Kciuk wyglądał jak zmumifikowany, spetryfikowany


— jednolicie czarny, prosty, z paznokciem wtopionym w skórę, mocno i gładko naciągniętą. Pan Korzyński przeturlał go na zamszu, obracając ku woskowemu światłu lampy naftowej drugą stronę podstawy palucha, gdzie


— aż się nachyliłem nad stołem


— gdzie z ciemnej kości wystawał żółty korzeń zęba. Zegar domowy wybił pół do dziewiątej. Pan Tadeusz zaśmiał się cicho. Spojrzałem na niego pytająco


— czy objaśni teraz żart? Nie żartował, sam spoglądał na kciuk z ponurem zamyśleniem.


— Szukałem tych wybitych zębów w trawie i błocie i śniegu, ale nie znalazłem. Po powrocie zdałem o wszystkim relację mojemu mistrzowi, przekazałem zdjęcia. Bracia z Francji bardzo się już interesowali lutymi, zostałem poproszony o zbieranie dalszych informacyj. Z początku Rosjanie nie nakładali w guberniach frontowych Lodu takiej nań cenzury. Nie mogłem poświęcić temu zajęciu wiele czasu, ale odkąd lute dotarły do Warszawy…


— Podniósł wzrok na mnie.


— Co dokładnie powiedzieli ci o ojcu? Powtórzyłem mu. Pokręcił głową.


— Rozmawia… Zimownicy


— ci, co przeżyli bliskość lutego


— to zazwyczaj po prostu biedacy, którzy mieli szczęście w nieszczęściu po tym, jak zasnęli na ulicy pijani. Ministerjum Zimy wykorzystuje ich i opłaca, żeby utrzymywali w mieście porządek po lutych, skoro ten dotyk uodpornił ich na zimno.


— Może też być inaczej, może być na odwrót.


— Proszę?


— Nachylił się ku mnie sztywno, znowu zanurzając ściągnięte oblicze w obłoku żółtego blasku ponad ciemnym blatem.


— Mówię


— zająknąłem się


— mówię, że to jest fałszywe rozpoznanie. Wiemy tyle, że ci, co przeżywają, są wyjątkowo odporni na mróz


— no ale właśnie nie przeżyliby, gdyby odporni nie byli, prawda?


— Nie jestem pewien, do czego


— Czy katorga też czyni sybiraków nadzwyczaj odpornymi i wytrzymałymi? Czy też po prostu ci mniej silni nie wracają, więc nie bierzemy ich w ogóle w rachubę? Być może nie ma żadnej cudownej zmiany


— jeno selekcja. Wyprostował się, na powrót niknąc w cieniu.


— Tak, rozumiem, ma pan rację.


— Przyczyna i skutek to iluzje słabego umysłu


— mruknąłem pod nosem. Oddychał powoli w półmroku.


— Panie Benku


— podjął po chwili łagodnie


— nawet jeśli pana ojciec jest zimownikiem… Po prawdzie, nie wiem, co gorsze. Niech pan posłucha. Dlaczego to panu opowiadam. Wiosną dwudziestego pierwszego doszła mnie wieść, że ktoś poszukuje ochotników do ciśnięcia bomb w gniazdo lutych. Zamknęła go ochrana: ten eserowiec, który miał mu sporządzać bomby, okazał się ochrany agientem. Ale już się ponoć zgłosili chętni, utrzymujący, że są w stanie tak podejść do gniazda, ba, włożyć bombę do środka, i że zrobią to za stosowną opłatą, marcynowcyrenegaci. Wtedy to usłyszałem o sekcie świętego Marcyna. Idą w uścisk lutego z zamysłu. Umierają, oczywiście, zmrożeni na śmierć. Są stopnie, progi wtajemniczeń, progi szaleństwa raczej. Na ile się zbliży taki wyznawca. Dwa metry. Metr. Na sekundę; czy zdzierży dłużej. Można wstrzymywać oddech, to pomaga, jeśli powietrze od lutego nie wchodzi ci do płuc. Podejdziesz za blisko i weźmiesz wdech głęboki


— padasz trupem, serce staje. Oni się w tym ćwiczą. Biorą kąpiele w przeręblach. Śpią w śniegu. Spowalniają krew w żyłach, spowalniają tętno. Poruszają się powoli, nie mówią, nie jedzą, przyjmują tylko płyny, regularnie upuszczają sobie krew, regularnie lód łykają. Ponoć należy do nich także Rasputin


— dla umartwienia w Newie pod krą pływa. Ponoć marcynowcy najwyższego wtajemniczenia naprawdę dotykają


— nie soplicowa puste, ciepłe, ale samych lutych. Nikt takowych mistrzów Zimy nie spotkał. Może żyją tam, na Syberji. …Powiadasz, że Filip Gierosławski rozmawia z lutymi. Tak ci rzekli.


— Zawinął kciuk martwy w miękki materjał, schował do szkatułki.


— Jeśli nie musisz, jeśli masz wybór… być może rozsądniej by było, gdybyś sobie oszczędził tego spotkania. Wstał.


— A pieniądze zabierz.


— Dziękuję. Różne taktyki skutkują wobec różnych wierzycieli. Są i tacy, wobec których najlepiej sprawdza się szczerość.






O ciemności oślepiającej i innych niejasnościach

Luty nadal wisiał nad Marszałkowską. Zajrzałem do „mleczarni” na rogu, ale Zygi nie zastałem. Przełknąłem szybko ziemniaki z koperkiem, kefirem popijając. Wypełniające jadłodajnię gorące, wilgotne powietrze


— tłusta mgła


— wciskało się do płuc, nasączało ubranie zapachami taniej kuchni. Drapiąc się pod kożuchem, pomyślałem, że być może osiągnąłem już ów stopień abnegacji, gdy czując cudzy, nie czuję odoru własnego. Te spojrzenia i uśmieszki czynowników Zimy… Czy i Tadeusz Korzyński nie odsuwał się dyskretnie ode mnie, nie odchylał od stołu? Potrafię nie zauważać, czego zauważyć nie chcę; potrafię się uśmiechać przez smród. Poszedłem do łaźni pod Messalką. Niedawno odnowiono wychodzącą na kościół Świętego Krzyża elewację wysokiej kamienicy, w witryny frontowych biur wstawiono marostiekłowe witraże w mrożonem zimnazie, bliźniacze łaziebnym. Sylwetki przechodniów odbijały się w kolorowem szkle, przepływając falami, niby egzotyczne obrazy podmorskiego życia, dziwna flora i fauna pod przebarwioną taflą wody


— palta, szuby, kożuchy, etole, mufki, peleryny, kapelusze, meloniki, czapy, twarze jasne, twarze z zarostem czarnym, owinięte szalikami, w binoklach… Przystanąłem. Tam: melonik, błękitne oczy pod czarnem rondem, gładkie lica


— odwróciłem się


— zniknął między ludźmi. Przywidzenie, czy rzeczywiście był to Kirył z Miodowej? A jeśli nawet


— dlaczego od razu zakładać, że Kirył mnie śledzi? Po cóż miałby? I czemu on, a nie jakiś anonimowy szpicel ochrany? Nie chciało mi się w to wierzyć. Mocząc się w gorącej wodzie, powtarzałem w myślach słowa opowieści Korzyńskiego. Zdjęcia robiły mniejsze wrażenie niż słowa właśnie


— widziałem już niemało zdjęć lutych, ich gniazd i nawet soplicowów, w gazetach austryjackich i pruskich; zresztą jeszcze za Stołypina Gebethner & Wolff wydało poświęconą im monografję autorstwa peterburskich przyrodników, Ministerjum Zimy nie skonfiskowało całego nakładu, tam były fotografje znacznie lepszej jakości. Ale zmrożony na czarno paluch Korzyńskiego z wbitym weń zębem


— kciuk, którego nie odgryzł


— lecz który odgryzł


— Z drugiej strony, może być to zwykła przypadłość ludzi starych: połyka ich własna pamięć, coraz mniej żyją tym, co doświadczane na co dzień, coraz bardziej tym, co pamiętane. Szala przeszłości przeważa szalę teraźniejszości i przyszłości, i zdarza się, że w odpowiedzi na pytanie o pogodę za oknem człowiek opisuje burzę zapamiętaną z dzieciństwa


— po raz piąty, dziesiąty


— nie zdając sobie nawet sprawy z powtórzeń; bo że już rzecz opowiadał


— tego właśnie nie pamięta. Ile razy opowiadał swoją historję Tadeusz Korzyński? Zawsze zapewne w ciemnym pokoju, po zmroku, przy jednej zapalonej lampie, w ciszy. Ile razy wyjmował szkatułkę i pieczołowicie rozwijał miodowy zamsz? Nie ma fotografij, musisz zawierzyć mojej pamięci. Zwykła przypadłość ludzi starych. Na pewno ma ponad pięćdziesiąt lat. Przypomniała mi się matka Fredka Welca, niewiele przecież starsza. Od śmierci Fredka jej pamięć zatrzymała się jak widok w fotoplastikonie, nie przesuwa się do przodu, nie akumuluje nowych obrazów


— nie akceptuje świata, w którym Fredka nie ma pośród żywych. Jest to rodzaj dobrotliwego obłędu, który u schyłku życia często dotyka ludzi ufnych, pogodnych i łagodnego serca. Nigdy nie kładzie się spać przed północą, potem za to podrzemując przez większość dnia; wiedziałem, że mnie przyjmie. Zazwyczaj zachodzę do niej właśnie w drodze od Korzyńskich


— jak minął dzień, jak się pani czuje, pani Marjo, czy gospodarz nie zapomniał znowu przynieść węgla, a te parę rubli to od Fredka, sam nie mógł, niestety, jutro przyjdzie na pewno, był przecież wczoraj, prawda? Otworzyła mi, ledwo zapukałem, jakby czuwała przy drzwiach albo wypatrywała mnie przez okno. Gosposia wróciła już do Niemców, którzy wynajmowali sześciopokojowe mieszkanie na czwartem piętrze; do wdowy zachodziła tylko na dwietrzy godziny. Resztę dnia pani Welc spędzała w samotności. Nie opuszczała kamienicy. Czasami przychodzili do niej sąsiedzi lub sąsiadów znajomi


— wróżyła im z kart, z ręki, objaśniała sny. Cóż innego pozostaje na starość kobiecie z dobrego mieszczańskiego domu? Plotkować, na tamburku haftować, swatać młodych, wspominać młodość własną. Kie dyś wywróżyła mi, że poślubię kobiet pięć czy sześć, spłodzę czterech synów i zgromadzę fortunę światową, na dodatek młodo bardzo umierając.


— No niechże pan wejdzie, panie Benku, zaleję herbatkę, znowu mróz okrutny, widział pan te chmury na zachodzie, w nocy spadnie taki śnieg, że



— Ja tylko na chwilkę, jutro nie będę mógł, więc



— Rano wstąpił na śniadanko Fryderyk, zostawił coś dla pana, proszę, tam, na kredensie.


— Ach, Fryderyk… tak. Pani Welc wciągnęła mnie z przedpokoju do saloniku prawie przemocą, drobna, lekko przygarbiona kobieta w czarnej sukni, czarnym czepku, cała w czarnych koronkach


— od dziewięciu lat nosiła żałobę po inżynierze Welcu, który zszedł był na zapalenie płuc podczas pierwszej zimy lutych. Ucałowałem suchą, pomarszczoną skórę jej dłoni (pachniała rumiankiem i naftaliną). Zaraz wyrwała się z uśmiechem i podreptała do kuchenki. Paczuszka na kredensie była wielkości portcygara. Rozwinąłem papier. Wiener Spielkartenfabrik


— Ferd. Piatnik & Söhne. Talja kart, używana. Fredek przeważnie grywał Piatnikami, kupował po pół tuzina talij naraz, tych tańszych.


— Skąd pani to ma?


— spytałem, gdy wróciła z herbatą i ciasteczkami na tacy.


— Co, karty?


— spojrzała bystro.


— A mówiłam mu, żeby przestał się hazardować, nic dobrego z tego nie będzie, doprawdy, panie Benku kochany, nie mógłby mu pan jakoś do rozumu przemówić, z pana jest taki rozsądny młody człowiek, a Fryderyk, mój Boże, żeby on się w swojego świętej pamięci fatra wrodził, ale nie, to chyba po babce Horacji ma, dobre serce, ale lekkoduch i roztrzepaniec


— jak wie, że nikt go nie pilnuje, to zaraz słucha, co mu tam zły duch podszeptuje… Skąd ona wzięła tę talję? Pewnie znalazła w rzeczach po synu


— akurat dzisiaj? czy też czekała z nią


— na co? Schowałem karty do kieszeni kożucha. Sięgnąłem po pugilares, odliczyłem dwadzieścia rubli, po namyśle jeszcze pięć.


— Pani Marjo, muszę je zwrócić Fredkowi, byłaby pani tak dobra i przekazała mu je, jak zajdzie następnym razem? Wyjeżdżam na parę tygodni, proszę się nie niepokoić, że nie



— Ucieka pan do słońca, na wieś, co, panie Benku?


— Odmierzyła z dzbanuszka łyżeczkę miodu.


— Wcale się wam nie dziwię, doktor też mi mówił, że to niebezpieczne dla mojego zdrowia, i żebym się przeprowadziła z Warszawy, ale dokąd miałabym się przeprowadzić, i czy to warto, mnie i tak niewiele życia już zostało, ale wy, młodzi, rzeczywiście, skończył się już semestr na uniwersytecie?


— Cesarski przerwę wakacyjną ma w zimie. Pani Marjo



— To gdzie pan jedzie? Zacisnąłem zęby.


— Odwiedzić ojca. Zamrugała, speszona.


— A nie mówił pan, że ojciec pański nie żyje…?


— Jakże, nic podobnego. Żyje. Jeszcze. Chyba.


— Ach. Przyglądała mi się uważnie, przechyliwszy kościstą głowę w czarnym czepku, z łyżeczką z miodem wpółuniesioną do ściągniętych w zamyśleniu warg. Teraz powinienem był odwrócić się i wyjść


— uciec


— nie zważając na jej prośby i błagania. Tylko że ona właśnie milczała


— patrzyła na mnie szeroko otwartemi oczyma, jakby czekając znaku jakiegoś


— zawieszona w powietrzu dłoń drżała coraz wyraźniej. W końcu odłożyła łyżeczkę i cmoknęła głośno.


— Ale czego ty się tak boisz, synku? Uśmiechnąłem się niepewnie.


— Chodźno


— skinęła zachęcająco


— no chodź, nie zjem cię. Złapała mnie za rękę.


— Pokaż. Zdążyła tylko wyprostować mi palce i pokręcić głową nad obgryzionemi do krwi paznokciami; zanim obróciła mi dłoń wnętrzem do góry, wyrwałem się.


— Nie puszczę cię tak


— sarknęła, wstając.


— Chcesz, żebym się zamartwiła na śmierć? Fryderyk też mi nic nie mówi, nigdy mi nic nie mówicie. Gdyby Wincenty, świeć Panie nad jego duszą, mnie posłuchał i nie chodził wtedy na Pragę



— Nie mam czasu na te pasjanse!


— Ćśśś, dziecino, zaraz sobie szybciutko wszystko wyjaśnimy


— wyjaśnimy, objaśnimy, odciemnimy


— zaraz zobaczymy, lux in tenebris, już, już. Nucąc raźno pod nosem, pani Marja wyjęła z kredensu słoiczek z czarnym ogarkiem, uprzątnęła ze stołu tacę z filiżankami i spodeczkami, koszyczek z zasuszonemi kwiatkami, robótkę i włóczkę do robótki, a także zwitek rubli, poprawiła koronkowy obrus i przestawiła lampę na przysadzistą komódkę, która za ornamentowemi drzwiczkami kryła zepsuty orkiestron. Wyjąwszy ogarek, usadziła go pośrodku stołu na odwróconej przykrywce słoika. Poczem ujęła mnie za rękę, za rękaw kożucha i pociągnęła energicznie naprzeciw okna.


— Tu


— oznajmiła, ustawiwszy mnie jakiś metr od ściany pokrytej wyblakłą tapetą o wzorze z trzcin i żurawi.


— I proszę się nie ruszać, no, bardzo proszę.


— Mruknąłem coś na znak zgody. Stałem tam z dłońmi wciśniętemi w kieszenie kożucha rozpiętego, z nogą cofniętą do kroku ku drzwiom. Wróciła do stołu. Pośliniwszy opuszki palców, skręciła między nimi czarny knot ćmieczki, skręciła, wyprostowała i aż zamruczała z zadowolenia. Bawiła się doskonale, nie miałem wątpliwości, dla takich chwil żyła. Przysunęła pło nącą zapałkę do knota. Widziałem panią Marję z boku, pochyloną nad mahoniowym stołem, jak ostrożnie sięga ku ćmieczce od góry, płomień niemal dotykał jej palców. Rozległ się cichy trzask, niczym pęknięcie drobnej kości albo uderzenie rzemienia o drewno, i ogień przeskoczył na ćmieczkę, w ułamku sekundy odwracając barwę. Pokój wypełniła jaskrawa ciemność. Drżące ćmiatło rozlało się na świat, połykając w gęsty cień stół okrągły, przygarbioną nad nim Marję Welc, empirowe krzesła, orkiestron, złotooprawny obraz Maryji z Dzieciątkiem, stary kredens, fotografje zmarłego inżyniera, serwis porcelany berlińskiej, tuzin glinianych dzbanuszków na niskiej żardinierce, gramofon z pękniętą tubą, rolety, firany i paproć pod oknem. Ćmiatło zapewne wyciekło dalej, za okno


— nad ulicą Chłodną musiało zrobić się ciemniej i jeśli któryś z przechodniów uniósł głowę, ujrzał na drugim piętrze czynszowej kamienicy, między prostokątami rozświetlonych żółto szyb, jedno okno smoliście czarne. Natomiast tu, wewnątrz, granice mroku wyznaczały przedmioty znajdujące się na drodze ćmiatła


— rzucane przez nie świecienie kładły gieometryczne plamy światłości: pod stołem, w kącie za szafą, za panią Welc. Gdy się poruszyła, poruszył się jej jasny świecień. Ćmiatło nie stanowiło jednak prostego rewersu światła; nie opływało przeszkód po linjach prostych, a same granice mroku i świecienia nie pozostawały niezmienne. Szafa się nie poruszała, ćmieczka nie zmieniała położenia, a przecież prostokąt blasku na tapecie za boczną ścianką mebla to kurczył się, to rozdymał, linja światła i ciemności wyginała się elipsoidalnie, to na zewnątrz, to do wewnątrz, z górnego rogu świecienia wyrastało co chwila lejkowate przedłużenie blasku, rozszerzające się aż na sufit, by zaraz zwinąć się w siebie i wbić krzywym kłem ciemności w głąb świecienia… Gorączkowe łopotanie światła i ćmiatła nie zwalniało ani na sekundę.


— Stój.


— Stałem. Pani Marja, mamrocząc pośpiesznie litanję do Matki Boskiej, obeszła stół dookoła i skryła się w blasku w kącie za szafą. Stąd widziała dokładnie świecień tańczący na tapecie za moimi plecami. Odruchowo chciałem się obejrzeć przez ramię, odczytać kształt światła rzucanego na ścianę.


— Stój!


— Zamarłem. Zmuszony patrzeć teraz prosto przed siebie, nierozważnie spojrzałem w czarny płomień ćmieczki i na długą chwilę zostałem ociemniony, tłusta smoła oczy mi zalała. Zacisnąłem powieki. Pani Marja nadal mamrotała pod nosem, słowa zlewały się w melodyjne mruczenie. Jakie to obrazy wyświetlałem na wyblakłym papierze z trzcinami i żurawiami? W dzień świętego Andrzeja leją wosk przez klucze, te kształty również nie znaczą nic, dziecinna wieszczba, zabawa, przesąd.


— A teraz myśl o nim.


— Co?


— O ojcu. Myśl! Przywołaj przed oczy! Powtarzaj!


— Zdjęła mnie irytacja. Obróciłem się na pięcie, twarzą do swego świecienia, i otworzyłem oczy. Sylwetka zimnego ognia rozłożyła przede mną ramiona, w krzaczastej koronie iskier, na splątanych korzeniach piorunów, jak w wiktorjańskiej sukni z elektrycznych nici, z iglicą długą wskos pod się wbitą. Zatoczyłem się, porażony.


— Pani to zgasi!


— Marja popędziła do stołu, nakryła dłonią ćmiecz kę, dusząc węglowy płomień. Do pokoju wróciło światło lampy i szary blask zimowolipcowego wieczora zza okna. Tarłem oczy, dwakroć oślepione


— od ciemności i od jasności


— pewny, że pod powiekami źrenice jeszcze mi pulsują niczym błędne ogniki ćmiatła. Wdowa Welc napoiła mnie gorącą herbatą, podsunęła ciasteczka.


— Nikt sam nie może sobie wróżyć od ćmieczki, panie Benku, nie trzeba było. Co pan zobaczył?


— Oćlepiło mnie.


— Niedobrze, niedobrze. Pan jest pewien, że jego ojciec żyje?


— Bo co?


— Nic, nic, mam nadzieję, że jest cały i zdrowy, proszę mi wybaczyć, nie chciałam pana straszyć



— Straszyć?


— zaśmiałem się sucho.


— Czym? Po raz pierwszy uciekła ode mnie wzrokiem. Schowała ćmieczkę do słoika, zakręciła pokrywkę, słoik odstawiła na półkę do kredensu, zamknęła go na kluczyk. Poruszała się z charakterystyczną dla ludzi starych przesadną ostrożnością, jakby każdy ruch musiała wpierw przemyśleć, zaplanować i dopiero wykonać. Rzadkie były momenty


— jak ten, jak teraz


— gdy wyraz radości opuszczał jej twarz, wiotka skóra ujawniała wtedy wszystkie zmarszczki, ptasie fałdy rozciągały się pod brodą i gardłem, opadały powieki.


— Kiedy Fryderyk mnie odwiedza, też mu wróżę, jak tylko mogę. Staram się zapomnieć, a skoro nie mogę zapomnieć, staram się odwrócić los


— ostrzec go, żeby losu uniknął. Znam światło śmierci, ten świecień, który on rzuca, to jest jego przeznaczenie


— mówię mu, ale mnie nie słucha, może pana posłucha, proszę mieć na niego baczenie, panie Benku, błagam pana


— gdyby on jeszcze zginął, jak ćmiatło pokazuje, nagle, młodo, tragicznie, w gniewie, gdyby on zginął, nie wiem, co bym zrobiła. Przysiadła ostrożnie na krześle, zgarbiona prawie wpół; trzęsącą się ręką uniosła do twarzy batystową chustkę.


— A teraz pan wyjeżdża i też


— też


— znam to światło!


— kto na pana będzie baczył? Z każdem słowem coraz bardziej kurczyła się na tym krześle, coraz bardziej krucha, bezsilna, nieszczęśliwa, coraz bliższa małej, zagubionej dziewczynce


— pod miljonem zmarszczek, w czerni żałobnej.


— Będę się za pana codziennie modliła. Panie Benku. Niech pan już idzie.






O złudzeniach szronu

Na Żelaznej z rozbitego wozu wylała się gnojówka, płynny nawóz zamarzał na bruku, na trotuarze. Stąpałem uważnie wzdłuż muru. Zza rogu, z Ceglanej wypadła wtem grupa pijanych robotników, omal się nie przewróciłem. Obrzucili mnie rubasznemi wyzwiskami i pohalsowali w swoją stronę. Z szynków, knajp, melin i mordowni wtórowały im echa ochrypłych śpiewów, knajackie okrzyki, wydobywały się z oficyn i suteren dźwięki mandoliny i harmonji. W głębi Żelaznej, gdzie nad śniegiem płonęły ognie w koszach węglowych, bity metal huczał niczym dzwon pęknięty. Tramwaje przynajmniej w lecie powinny były normalnie kursować, tymczasem tory obmarzały twardym lodem, a wystarczało jedno przejście lutego, by najlepsza stal kruszyła się jak kreda. Prezydent Miller podjął więc decyzję o wymianie wszystkich szyn na zimnazowe, podpisano z Sibirchożetem miljonowy kontrakt i teraz w dzień i w noc uderzenia młotów niosły się ulicami Warszawy. Mijałem grupki pracujących mężczyzn, mimo mrozu rozebranych do koszul. Będą musieli wymienić także trakcje. Tramwaje konne wracały do łask. Odkąd lute przeszły Powiślem, by zagnieździć się na Leszczyńskiej opodal elektrowni, Compagnie d’Electricité de Varsovie przeżywała ciągłe kłopoty, raz była już bliska plajty; a warszawski oddział Towarzystwa Elektrycznego Schuckerta i Spółki regularnie płacił miastu kary licencyjne, gdy oświetlenie uliczne raz po raz odmawiało posłuszeństwa i całe kwartały pozostawały ciemne. Akurat zachodni cyrkuł nadal był słabo zelektryfikowany. Oparty o gazową latarnię stójkowy ćmił fajkę, zabijając smród przemysłowej spalenizny. Z kuchni, pralni, z głębokich rynsztoków i ciemnych podwórek również płynęły wonie ostre, niezduszone niską temperaturą. Tę okolicę starałem się przebyć możliwie szybko. Gdzieś za mną inny przechodzień spotkał się z wesołą kompaniją proletarjatu; rozległy się wołania po rosyjsku, wpierw pełne oburzenia, potem


— przerażenia. Nawet nie spojrzałem. Śnieg przestał prószyć; wszystkie płaszczyzny, poziome i pochyłe, pokrywała warstwa czystej bieli, skrzącej się krystalicznie w gazowych i elektrycznych światłach metropolji


— w takich chwilach Warszawa jest naprawdę piękna: gdy mniej przypomina Warszawę, a bardziej pocztówkę z Warszawy. Żyłem w tym mieście, ale miasto żyło poza mną. Nie łączyły się nasze krwiobiegi i nie przecinały myśli. Tak żyją obok siebie, na sobie


— ofiary i pasożyty. Lecz kto pasożytuje tu na kim? Pewną wskazówkę może stanowić zachowanie lutych: gnieżdżą się w największych skupiskach ludzkich. Pod Dworcem Kaliskim kupiłem chleb, kiełbasę, słoik żuru i suszone śliwki. Wczoraj żebrak kawiarniany


— dzisiaj niemal bogacz; wczoraj jeden z warszawskich wiecznych studentów, z prospektem kolejnego tysiąca wieczorów spędzonych nad wódką, papierosami i kartami, na drodze ku wczesnej starości zwieńczonej mniej lub bardziej romantycznem zejściem na gruźlicę lub syfilis


— dzisiaj… kto? A przecież już od ponad roku, od śmierci matki tylko czekałem na okazję, czekałem na pieniądze


— by uciec. Precz z tego miasta, precz od tych ludzi, precz ode mnie w tym mieście. Jakimż błogosławieństwem są dla nas nieznajomi: powiem im, że jestem niewinnym młodym na uczycielem matematyki gnębionym przez kongresowych rusyfikatorów, i tym dla nich będę, i zaraz tym stanę się też dla siebie samego, Benedykt Gierosławski zejdzie ze mnie jak zliniała skóra z węża


— albowiem tylko tak możemy się odrodzić jeszcze za tego życia, ponownie narodzić na tym świecie


— jakież błogosławieństwo


— nieznajomi, obcy. Więc Kraj Przylądkowy, Antypody, Indje Zachodnie, Konstantynopol może. Tysiąc rubli


— starczy. Wędlinę wywęszył zaraz bezpański kundel, obszczekiwał mnie od stacji filtrów do Koszar Artylerji. A pod samą bramą dopadł mnie jakiś suchotniczy kurdupel w kolejarskiej czapce; wyrwałem się, chowając zakupy za pazuchę. Suchotnik machał papierem, kaszląc chrapliwie. Już chciałem krzyknąć na Walentego, gdy nieznajomy uspokoił się; przyciskając dłoń do piersi, oddychał płytko, rytmicznie głową kiwając, jakby naprawdę łykał powietrze, para wydobywała mu się z ust w krótkich upustach. Spostrzegłem wtedy, że nie ma on lewego ucha, pod czapką pozostała czerwona blizna i opuchnięty strzęp ciała. Najpewniej odmrożone.


— Ppan Benedykt Gieerosssławski


— zaświszczał.


— Zaszczyconym


— mruknąłem, przesuwając się pod murem ku bramie.


— Sssyn Filipa. Mamy prośśbę do pana.


— Ostatniego kopiejansa właśnie przepiłem. Przepuść mnie pan, do licha, bo zawołam strupla! Wcisnął mi w kieszeń kożucha ten papier


— zaklejoną kopertę.


— Przekaże mu jją pan, on będzie wiedział.


— Co?


— Wyszarpnąłem kopertę na śnieg.


— Zabieraj się pan! Suchotnik spojrzał z wyrzutem. Podniósł ją, otrzepał, obtarł rękawem.


— Myśśślisz pan, że nie wiemy, co ssię dzieje na Miodowej? Czynowniki mówią.


— Znowu zakaszlał.


— Bierz! Krzyknąć? Uciec? Grzmotnąć go słoikiem w łeb? Ostrożnie ująłem kopertę w orękawicznioną dłoń.


— Jeśli to jakieś przeklęte piłsudczykowskie



— Nie sstrachaj ssię, ssynu. Kilka ssłów od przyjaciół ze Sstrzelców.


— Nie macie swoich ludzi na Syberji?


— Będzie pięć lat, jak naśśsi ludzie się z nim widzieli. Wzruszyłem ramionami.


— Cóż. Tak okrutnie wam zależy, kopnijcie tam z listem umyślnego. Jednouchy nic nie odparł


— spojrzałem, odwrócił wzrok


— i wtedy pojąłem, że pepeesowcom i piłsudczykom zależy na ojcu z dokładnie tych samych względów, co carskim. Rozglądnąłem się po ulicy; noc była młoda, chodnikami nadal przemykali piesi, ciągnęły po oblodzonym bruku sanie i wozy. Cofnąłem się ku cienistej bramie.


— Zima mnie śledzi.


— Już nie. Cofałem się, aż wszedłem na pierwsze podwórko kamienicy. Mały suchotnik pozostał przed bramą, chuda postać w półkolistej ramie ciemnej sieni. Patrzył na mnie spod krzywego daszku, z rękoma w kieszeniach długiego płaszcza.


— Przekaż mu. On będzie wiedział.


— A może ty agient ochrany jesteś!


— No, nie sstrachaj ssię. Nasunął czapkę na bezucho i odszedł. Zyga jeszcze nie wrócił. Przegryzłem kiełbasę z chlebem, popijąc żurem zimnym. Kopertę rzuciłem na stertę książek, prostokąt czystej bieli przyciągał wzrok. Zszedłem do Biernatowej, kupiłem wiadro węgla i napaliłem w piecu. Uprzątnąwszy ze stołu część bałaganu, otworzyłem teczkę Alfreda


— ale zaraz przypomniał mi się niedokończony list do panny Julji, znalazłem go włożony w ostatni numer „Mathesis”. Trzeba jej będzie teraz wperswadować coś zgoła przeciwnego… Chuchałem na pióro, maczałem stalówkę w ciepłej ślinie. Zapomnij panna, com wyżej tu napisał. Zaszły tymczasem zdarzenia, które czynią niemożliwem spełnienie naszych planów do końca, jak sobie to byliśmy zamyślili. Wyjeżdżam i nie będzie mnie w Królestwie przez miesiąc, zapewne dłużej. Ojciec mój, którego panna nie znasz, choć, jak teraz mi wraca w pamięci, spotkałaś go przecież raz i dwa, gdyśmy jeszcze dziećmi byli


— W Wilkówce, tysiąc dziewięćset piąty lub szósty, wczesna wiosna, zieleń świeżych traw i lodowata rosa poranna na jabłoniach w sadzie, białe obłoki na niebie i gładkie skiby ziemi na polach, ziemi tak czarnej, że niemal fioletowej, wiosna, i o świcie za oknami ptaki rozświergotane, młode pajączki w szparach drewnianych ścian, w powietrzu zapach świeżego masła, i świeżej gnojówki, kiedy krowy wychodzą z obory, i co jeszcze: zapach dzieciństwa, gdy budzę się z gorącem słońcem na wargach, pod lnem czystym, na gęsim pierzu, a dwór już trzeszczy i skrzypi i jęczy i strzelają stare deski pod stopami Grety, gdy wspina się ona do nas na piętro, by pobudzić dzieci i przypilnować porannego pacierza, a za oknem


— drdzyńdrdzyń, łańcuch studni, kłękłęgłyk, kaczki, gęsi i kury, i czasami krótkie szczeknięcie psa, pokrzykiwania parobków, stukot kopyt i terkot wozu, gdy zajeżdżają goście. …Przyjechało kuzynostwo Trzcińscy, i wuj Bogasz, i krewni matki z Prus Zachodnich, i mnóstwo ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkałem, aż dwór zmienił się w obcy dom wypełniony obcemi osobami, obcemi głosami, gdzie wszyscy byli po równo gospodarzami i gośćmi. Przewijały się przezeń i przez gajówkę całe rodziny, z dziećmi, służącymi, psami i dziećmi służących. Z początku bardzo to było ekscytujące


— trzeba jeździć na jarmarki, do miasta, żeby ujrzeć co nowego, a tu nowe przyjeżdżało do nas, ludzie, których nie znaliśmy, ubiory, jakich nie widzieliśmy, mowa, jakiej nie słyszeliśmy, ani polska, ani niemiecka, ani francuska, ani łacina; zajechał też pod dwór automo bil, w wielkim smrodzie i huku, to już było święto, głaskaliśmy lśniącą carrosserie z czcią nabożną, Andrucha przeganiał nas, krzycząc z ganku… Lecz po kilku dniach przeważyło dziecięce znużenie, zmęczenie tym ciągłym naporem atrakcyj, nie rozróżniałem krewnych, nie liczyłem gości, czy oni właśnie przyjechali, czy tylko wracali z przejażdżki nad jezioro


— leżałem na stryszku w stodole, spoglądając na podwórze przez pusty sęk, i tak zasypiając w sianie chłodnem; aż zjawiała się pod drabiną matka, która zawsze wiedziała, gdzie jesteśmy, i to był czas, ażeby umyć ręce i siąść do kolacji. …Na tydzień bądź dwa pojawiła się też z rodzicami Julka; nawet bawiliśmy się razem. Nie pamiętam, jak wyglądała


— mówi, że była niezgrabnem dzieckiem


— za to pamiętam, jak to panna Alicja zawsze spełniała jej najdrobniejsze zachcianki. Pamiętam, że pytałem matkę, czy Julka nie mogłaby z nami zostać na dłużej


— o ileż łatwiejsze byłyby lekcje, gdyby guwernantka przychylała się choćby do części naszych kaprysów. Widać matka zachowała to w pamięci jako dowód mojej do Julki sympatji. …Emilka jeszcze wtedy żyła, chodziła wszędzie za nami, a za nią chodził kulawy jamnik Michałka


— stawali z dala i przypatrywali się naszym zabawom wielkiemi, wilgotnemi oczyma. Sad w szczególności nadawał się na gry w chowanego, w Indjan i kowbojów, w podchody. Przeganiał nas tylko przygięty do ziemi Tatar Uczaj, który dnia każdego obchodził zagajniki, obejmując pnie i głaszcząc wiotkie gałązki, listki nowowyrosłe. Starsze dzieci, dzieci przyjezdnych, przedrzeźniały go okrutnie. Wygrażał im brzozową laską. Dla Emilki chował w kieszeni cukierki ślazowe; Julka to podpatrzyła i nuże przymilać się i łasić, obracać błękitne oczka i gryźć warkoczyki


— aż stary przepędził i ją. Dąsała się potem dzień cały. …Ojciec pojawił się dopiero, gdy rady rodowe miały się ku końcowi, gdy część wizytantów już wróciła do siebie. Nachyliwszy się nad łóżkiem, cień w księżycowej poświacie, Bolek szepnął mi któregoś wieczora:


— Przyjechał!


— i pamiętam, że całą noc nie mogłem potem spać, leżałem z szeroko otwartemi oczyma, wsłuchując się w przeciągły oddech domu i szept owadów nocnych. Ojciec przyjechał! Zobaczyłem go rano, krzyczącego w gniewie na zebranych w salonie krewnych; podpatrywaliśmy przez okno, dopóki matka nas nie przepędziła. Nie pamiętam, co pamiętałem uprzednio


— czy ojciec był inny od wyobrażenia o ojcu, czy też zlał się z nim w jedno w mojej pamięci, aż żadne cechy przygodne nie mogły go odmienić, w koszuli czy w surducie, z brodą czy bez brody, w krzyku czy w śmiechu, zdrowy czy wynędzniały, ten czy inny


— Ojciec. Ponieważ widywaliśmy go tak rzadko, raz na kilka miesięcy, o ileż silniej musiałem pamiętać wyobrażenie o nim. Gdyby się nie pojawiał w ogóle, pozbawiony ciała, twarzy, głosu i cech charakteru, czy byłby mniej prawdziwy? Istnienie nie jest koniecznym atrybutem dobrego ojca. …Przed obiadem wszyscy wyszli jeszcze do ogrodu, tam podzielili się na grupki, frakcje wewnątrzfamilijne, które stopniowo rozeszły się między drze wa. My, dzieci, nie mieliśmy oczywiście pojęcia, o czym dorośli tak zawzięcie dyskutują. Nie obywało się bez wygrażania pięściami, wznoszenia ramion ku niebu, wzywania imienia boskiego nadaremno i nawet rękoczynów, gdy ten i ów zamierzał się na oponenta, akurat na tyle wolno, by inni wąsaci i brodaci wujowie mogli złapać i zatrzymać w powietrzu zaciśniętą w kułak prawicę. Rozchodzili się i schodzili. Greta i Michałkowa przynosiły z dworu zimne mleko i limoniady, piwo w studni chłodzone i samą studzienną wodę. Oni spacerowali potem między drzewami z kuflami i szklanicami w dłoniach, z kubkami metalowemi i porcelanowemi filiżankami, gdy nie starczyło innych naczyń. …Kryłem się za jabłoniami, wyglądając zza pni i spod gałęzi


— tak ich teraz podglądałem, tak podsłuchiwałem, Indjanin w białych bucikach i słomkowym kapelusiku, kowboj z gładko przylizanym przedziałkiem. To też była zabawa; chichotałem bezgłośnie, przebiegając od jabłoni do jabłoni. Zapatrzony na gestykulującego fajką ojca, niemal wpadłem na Uczaja. Chciał mnie capnąć na kołnierz, umknąłem, gubiąc kapelusz


— umknąłem w złą stronę.


— Czyje to szczeniaki!


— wybuchął ojciec.


— Nawet tu człowiek nie ma spokoju! Muszą się plątać pod nogami!


— Syna własnego nie poznajesz?


— Bolek?


— Benedykt


— poprawił go chrapliwie stary Uczaj.


— A tak, tak


— mruknął ojciec, uśmiechnął się i zmierzwił mi dłonią włosy. Uniosłem głowę, uśmiechając się szeroko w odpowiedzi. Patrzył już ponade mną, na wuja Bogasza, który perorował coś o cenach ziemi i o czynszach w Warszawie, i że tak byłoby lepiej dla całej familji, i nie mogą wszyscy cierpieć za jednego aufbrausend Dummkopf.


— Nie przeszkadzaj tacie


— matka odciągnęła mnie na bok. Stanąłem potulnie przy Emilce.


— Bolek!


— chichotała mała Emilja, wskazując mnie palcem.


— Bolek!


— Jamnik, też rozbawiony, wywalił jęzor długi. Kopnąć tego psa! Wyrwać Emilji złote loki! Wepchnąć ją w gnojowicę! Zadusić! A jeśli nie można


— uciec stąd, zanim cały zrobię się czerwony, zanim się rozpłaczę. A jeśli nie można


— Bolek!


— śmiałem się razem z nią.


— Bolek!


— śmialiśmy się


— z czego? Nie potrafiłem się powstrzymać, zasada wstydu była silniejsza nawet od gniewu, nawet od



— Ale chleba na podłogę rzucać nie musiałeś! Podźwignąłem się ze stołu, rozespany. Ostatnia kartka listu przylepiła mi się do policzka; dmuchnąłem


— poszybowała na podłogę, gdzie Zyga, przyklęknąwszy, otrzepywał z brudu połówkę bochenka. Ziewnąłem głośno.


— Wychodzę


— ciebie nie ma; przychodzę


— ciebie nie ma; wczoraj urżnąłeś się z nami w trupa, a dzisiaj znowu ranny ptaszek, uuu, obrzydzenie bierze. Zygmunt położył chleb na świeżej gazecie, powąchał drugą laskę kiełbasy, uniósł brew.


— Wypuścili cię, ha.


— Już się zdążyłeś nasłuchać.


— Ano. Uważasz, pół Cytadeli przyjechało tu po ciebie, wywlekli cię w kajdanach prosto do Dziesiątego. Znalazłem czystą kartkę, podstrugałem kozikiem ołówek.


— Zapiszę ci nazwiska i sumy. Tylko im dasz, nikomu innemu, choćby się krzyżem tu zaprzysięgali; i tylko tyle, ni kopiejki więcej. Niech wypisują pokwitowania, koniecznie. Aha, i nie wiesz, kiedy wracam.


— Kiedy wracasz? Wyjąłem pugilares, przeliczyłem banknoty. Zyga zrzucił kożuch wierzchni, przewiązał mocniej bekieszę fuksowską i już miał iść do kuchni Biernatowej wodę zagotować


— ale na ten widok spoczął, zapalił papierosa, podkręcił wąsa.


— Nie myślałem, że ty takich szczodrych znajomych masz.


— Nie pytasz o procenty?


— Takich miękkodusznych szajloków. No dobra, gadaj. Opowiedziałem mu o wyroku ojca i o propozycji Ministerjum Zimy. Szarpał się za brodę, aż mu w oczach łzy stanęły.


— I ty tam jedziesz? Wzruszyłem ramionami.


— Tysiąc rubelków, no i ojczulkowi kochanemu do nóg upaść…


— Jakbym cię nie znał, tobym może dał wiarę.


— Strzepnął popiół z papierosa między stare świeczki.


— To dieńgi dla Żydów


— ale zostawiasz coś na komorne? Czy mam zacząć szukać na uczelni współlokatora? Ty w ogóle zamierzasz wrócić z tego Sybiru?


— Bo co?


— Oj, niewyraźnie ci z oczu patrzy.


— Nie kombinuj.


— Odliczyłem jeszcze szesnaście rubli.


— Masz, zapłać z góry. Jakby co, zatelegrafuję. Przysunął się do mnie.


— Szantażują cię czymś?


— szepnął.


— Co, Benek? Uśmiechnąłem się.


— Powiedzmy, że mam złe przeczucia. Pokiwał głową.


— Złe przeczucia! Sam się przed sobą nie przyznajesz do oczywistości, więc co zostaje? Przeczucia. Bardzo dobrze wiesz, o co tu idzie. Zamiarują cię użyć przeciwko niemu, nie mają widać innego sposobu. Ludziom po procesach z czternastego i piętnastego zaraz będą się kończyć wyroki, a wygodniej by ich tam przetrzymać na zesłaniu. Jakaś prowokacja, podrzucony list z planem zamachu albo bomba w bagażu… Pamiętasz sprawę kapuścianych eserowców? W co ty się pchasz, Benek, na rany Chrystusa!


— Miodowa mówi, że idzie o lute.


— I ty w to wierzysz!


— Chcesz śliwkę? Po raz ostatni szarpnął za brodę i poszedł zagotować wody. Wyciągnąłem spod łóżka sakwojaż stary. Delegatura Zimy z Irkucka kupiła mi miejsce w wagonie pierwszej klasy, taki bilet kosztuje prawie trzysta rubli, myślałem, czyby nie wymienić go na tańszy i nie zarobić na różnicy. Trzeba się będzie rozpytać w Moskwie. Tak czy owak, komisarz Preiss miał rację: muszę sobie obstalować jakieś ubranie porządne, w tej chwili nie bardzo mam co pakować. Wyciągnąłem spod łóżka skórzane półbuty. Kiedy ostatnio w nich chodziłem? Brązowa skóra zawilgotniała i porosła jakąś pleśnią czy mchem… No i trzeba kupić też coś nadającego się na prawdziwą zimę. Niby jest lato, ale z drugiej strony


— Syberja, i z trzeciej strony


— Lód. Jak to właściwie wygląda? Świat lutych. Powinienem był dopytać się na Miodowej… Trzasnęły drzwi.


— Zyga, ty na pewno słyszałeś coś na wydziale…


— A?


— O lutych. Co mówią profesorowie?


— Na jaki temat?


— Noo, jak to żyje.


— Nie żyje.


— Co?


— Nie może żyć, to jest taki mróz, że nic tam żyć nie może, zatrzymuje w żywych organizmach wszelki ruch.


— Ale przecież poruszają się



— No i co z tego? Ruch, zmiana


— o czym to miałoby przesądzać?


— Zalał wrzątkiem fusy, ujął garnuszek gorący w dłonie, zasyczał.


— Popatrz, jak szron zarasta okna.


— Mhm?


— Popatrz na szron.


— Skinął głową.


— Nawet kształtem przypomina żywą roślinę.


— To właśnie mówią przyrodnicy o lutych? Wzruszył ramionami.


— Nie wiem. Miały być gościnne wykłady Bondarczuka z Sankt Peterburga, ale odwołali. Różne są domysły. Czasami słyszę jedno, czasami drugie. Spółki syberyjskie i car sypią pieniędzmi na badania, Sibirskoje ChoładŻeliezapramyszliennoje Tawariszcziestwo ufundowało w Peterburskim Instytucie Technologicznym katedrę Lodu, z Cesarskiego i Lwowskiego też tam jeżdżą ludzie, prędzej czy później się wyjaśni.


— Jeśli to w ogóle można wyjaśnić badaniami.


— Co? Oderwałem wzrok od szyby okiennej.


— Kwestję istnienia. Zygmunt tylko prychnął.


— A idź! Ja jestem prosty felczer. Złożyć złamaną nogę


— złożę, ale czy ta noga istnieje


— eta prabliema triebujet drugich daktarow. Wiedziałem, że naciągnie taką maskę. Ja jestem prosty felczer. Zaraz zacznie zawodzić jak chłop niegramotny i drapać się po tyłku. Wstyd rządzi nami na różne sposoby; teraz już widzę go, gdzie nie spojrzę. Odwróciłem się od Zygi, ostentacyjnie go ignorując, pochyliłem się nad sakwojażem. Nie patrzę, nie słucham, nie pamiętam. To jedyny sposób. Ojciec Zygmunta urodził się w chacie węglarzy, dziadek Zygmunta giął się w pas przed moim dziadkiem, całował pańskie dłonie i czapkował u dworu. Gdybym Zygę spytał, czy nazwałby to wstydem? Zapewne także nie


— w języku drugiego rodzaju inaczej musimy opowiedzieć objawy: to gniew, zazdrość, nienawiść, pogarda, to współczucie, to jest przyjaźń. Nikt nie nazwałby tego wstydem. Ale ja wiem, ja widzę. Jego troska o mnie, jak się zaniepokoił i zaczął wypytywać, czy aby nie szantażują, czy nie prowokacja, ta szorstka kordjalność, jakbyśmy od dziecka w zażyłości wielkiej byli, a przecież ledwo drugi rok pod tym dachem żyjemy, wcale nieczęsto się widując; jak się zawsze zamartwia moimi kłopotami i zaraz chce pomóc… Czy nie szczerze? Ależ szczerze jak najbardziej! I komu mógłbym powierzyć tyle pieniędzy, pewien, że dla siebie nie zatrzyma ni kopiejki? Tylko jemu, tylko Zydze


— nigdy nie miałem i nie mógłbym mieć lepszego przyjaciela. Owa przyjaźń jest z jego strony niezaprzeczalnie prawdziwa


— wzniesiona na kamiennych fundamentach zasady wstydu. Poszedł spać, przeniosłem lampę na stół, zmiotłem na podłogę okruszyny i wyciągnąłem spod zwału gazet i zatłuszczonych papierzysk dwie grube teczki szpagatem przewiązane. Pomagając sobie krzywozębym widelcem, rozsupłałem węzły. Nie otwierałem tych teczek od Wielkiejnocy. Może lepiej od razu wrzucić je do pieca? Uniosłem do oczu pierwszą stronę. W niniejszej pracy staramy się pokazać, że nie są słuszne nietylko logiczne ujęcia prawdy i fałszu wychodzące z myśli starożytnych, ale zarówno słuszne nie są ich formułowania nowe. Pokazaliśmy, że nasze również niewiele wartają. Uchyliłem pogrzebaczem drzwiczki pieca i cisnąłem zeszyt w żar. Drugi


— poznałem po kleksie na okładce


— był brudnopisem mojej nieukończonej polemiki z Kotarbińskim; w myślach zwałem go „Księgą Zmarłych”. Czy prawdziwie „pozycja umarłego jest tak silna, że wyrugować go z przeszłości ludzie nie mogą, chociażby wszyscy o nim umyślnie zapomnieli”? W jakim więc sensie „istnieje” to, co już nie istnieje? Czy wszystkie twierdzenia o przeszłości są w sposób konieczny albo prawdziwe, albo fałszywe? Gdzieś tu powinny być też notatki Alfreda do jego wersji. Być może coś z tego nadaje się jeszcze do publikacji. Rozwiązałem teczkę. Przynajmniej miałbym się czym zająć w podróży. Alfred jednak ma rację: straciliśmy do tego serce, ja straciłem. Czuję, że nadal coś tu szwankuje


— wszystkie te logiki są ułomne, a my, a ja widzę to tym wyraźniej, że już wyzwoliłem się ze starych schematów. Nie potrafię wszakże wskazać lepszego rozwiązania, które obroniłoby się w rygorach matematyki. Co więc mi pozostaje: przeczucia, ulotne skojarzenia, obrazowe impresje


— jak owo powracające wspomnienie lutego zawieszonego ponad ogniem w centrum miasta. A także intuicje, których nawet w ten sposób


— obrazem, słowem


— nie mogę opisać: wiedza budowana w języku pierwszego rodzaju, na zawsze zamknięta w moim sercu. Zyga mamrotał coś do siebie przez sen (czasami prowadził z marami sennemi konwersacje długie), poszczególnych słów nie szło zrozumieć, lecz intonacja była wyraźna: zdumienie, lęk, irytacja. Zamknąłem drzwiczki pieca. Kominiarz dopiero co przetykał ciąg, mimo to powietrze gryzło w oczy, drapało w gardle, rano ściana i sufit nad lufcikiem znowu będą szaroczarne od dymu. Sąsiad z dołu wrócił ze zmiany w stacji pomp i filtrów miejskich, poznałem jego chrapliwy zaśpiew, z jakim klął teściową i jej rodzinę; zaraz do robotniczej opery przyłączy się żona. Wyciągnąłem zza pieca szmaty, któremi pogardził handełes, i zatkałem nimi szparę między drzwiami i progiem


— przynajmniej tędy nie wejdzie nocą mróz. Za oknem rozbuchała się już sroga śnieżyca, na pewno było dziesięć stopni poniżej zera. Mimo woli zadrżałem, wspomniawszy kota zamrożonego na twardo. Na początku próbowano mierzyć temperaturę lutych termometrami rtęciowemi


— ale brakowało skali. Zimownicy tak naprawdę przecież nie dotykają lutych. Marcynowcy mogą utrzymywać, co chcą


— jeśli to prawda, co mówił Korzyński


— ale człowiek jest człowiek, musi oddychać, krew musi krążyć w żyłach, mięśnie muszą pracować. Podniosłem rurę lampy naftowej, zapaliłem papierosa od błękitnego płomienia. Jak, u licha, można r o z m aw i a ć z lutymi? Równie dobrze mógłby prowadzić dialogi z formacją gieologiczną. Równie dobrze mógłby konwersować z równaniem matematycznym. Zaciągnąłem się, odkaszlnąłem. Ruch, zmiana


— o czym to miałoby przesądzać? Spojrzeć na szron na szybie, na te nibykwiaty zarastające ją od okiennicy ku środkowi… Jest tylko mróz, presja zewnętrznych warunków; pod nią wilgoć objawia się w tej i innej postaci. Gdyby szron przyjmował jeszcze bardziej skomplikowane formy, gdyby szybciej reagował na zmiany warunków zewnętrznych, gdyby w jego zawiłościach ukazywały się sensy głębsze


— czy wówczas uznalibyśmy go za niepodległą, świadomą istotę? Dlaczego więc o lutych mówimy „oni”? Dlaczego o sobie mówię „ja”? O ile bardziej, o ile prawdziwiej istnieję niż wymalowana na szybie paproć szronu? Że potrafię sam siebie objąć myślą? Cóż z tego? Zdolność do samooszustwa to tylko jeden więcej zakrętas w kształcie lodu, wymrożony na wiwat barokowy ozdobnik. Tak powstaje iluzja bytu: narzucony przez nieznane prawa wzór organizuje przypadkowe elementy, domarzają do niego kolejne, w obu kierunkach, w przyszłość i w przeszłość, coraz dłuższe gałęzie szronu, powielające tę samą złudną regularność: że był, że jest, że będzie, że żył, że żyje, że żyć będzie


— kwiat lodu


— luty


— ja. Trzeba w końcu spróbować wyzwolić się z języka drugiego rodzaju, wypowiedzieć prawdę tak, jak można ją wypowiedzieć. N i e i s t n i e j ę. Nie istnieje się. Ja tego nie myślę. Ja tu nie stoję, nie patrzę przez omrożone okno na zawieję śnieżną nad dachami Warszawy, na wiry białej kurzawy wsysane w pułapkę podwórkowej studni, na światła brudne błyskające przez zamieć z okien naprzeciw


— nie wrzucam peta do pieca


— nie naciągam na grzbiet włóczkowego swetra, nie wdziewam drugiej pary skarpet, barchanowych kalesonów, przetartego płaszcza


— nie zbieram ze stołu pożółkłych notatek, listu niedokończonego, Tajtelbaumowych papierów, nie kartkuję zapisków i maszynopisów. Każda ta czynność zachodzi i dzieje się, co się dzieje


— ale przecież to nie kwiat lodu poruszył się na szybie, jeno mróz stężał. Oziębia się. Oziębia się, trzeba dorzucić do pieca. Dorzuca się. Przykręca się knot lampy. Za oknem wyje wiatr, klekoczą dachówki. Sika się do nocnika. Się przykrywa się pierzyną, trzema kocami. Chucha się w grabiejące dłonie. Zyga chrapie głośno, słyszy się, jak on się przewraca z boku na bok i przez sen mlaska. Zamyka się oczy i wtedy powracają obrazy, słowa i myśli. Czerstwe oblicza czynowników Zimy nad sztywnemi kołnierzykami. Luty ponad naftowym ogniem na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Jerozolimskich. Komisarz Preiss z ręką na globusie starym, rumiana twarz, wesołe oczka. Grzmiący prawdy nieubłaganej rewolucji Miczka Fidelberg. Pan Korzyński wypływający z mroku w obłok żółtego światła, czarny kikut dłoni na albumie lodu. Wściekły świecień na tapecie salonu Marji Welc. Zarys sylwetki bezuchego piłsudczyka


— i koperta biała jak sybirski śnieg. Nie sstrachaj ssię. Ojciec z rewolwerem w dłoni, podwójna plamka krwi na czystym gorsie jego koszuli niczym czerwony cudzysłów domykający krzyk, strzał i masakrę. Wiatr huczy i gwiżdże. Robactwo biega po ciemnej izbie. Jechać? nie jechać? Jeżeli nie wszystkie drogi prowadzą do absurdu, to jednak niema może takiej udeptanej, któraby nie prowadziła tam, jeżeli wiedzie po niej ktoś dziwaczny. Ktoś, kto tam, gdzie go nie potrzeba, jest,


— w chwilach zmęczenia rękę nam podaje,


— gdy go szukamy, w nas samych się chowa i wzrokiem naszym badawczym kieruje,


— idzie przed nami niepostrzeżony i ciemnym światłem drogę nam oświeca,


— dziwny przewodnik, wróg, przyjaciel?








II TRANSSYBERJA


Naprawdę jest jeszcze poza istnieniem i nieistnieniem trzecia ewentualność, podobnie, jak poza tym, że lampa jest zwierzęciem żywym, i tym, że lampa jest zwierzęciem nieżywym, leży jeszcze trzecia ewentualność, że lampa wcale nie jest zwierzęciem. Oczywiście, jeśli lampa jest zwierzęciem, to musi być albo żywa albo nieżywa w sensie umarłości. Zarówno wtedy, gdy mówimy o czymś, że żyje, jak że jest umarłym, suponujemy, że jest wogóle organizmem. Podobnie wtedy, gdy mówimy o czymś, że istnieje, to coś stwierdzając, oraz gdy mówimy, że „nie istnieje”, gdy negujemy, wydając sąd przeczący, — suponujemy pewien warunek wspólny istnieniu i t. zw. nieistnieniu. Ale można i ten warunek zanegować; powiedzieć, że lampa nie jest ani zwierzęciem żywym, ani zwierzęciem nieżywym, tylko że nie jest żadnym zwierzęciem, powiedzieć, że przedmiot dany wogóle ani jest, ani „nie jest”, tylko że „nie jest” w innym, szerszym sensie, że nie istnieje nawet to, co jest warunkiem, aby można było słusznie orzec, że dany przedmiot „nie jest” w pierwszym sensie. Język tych rzeczy nie odróżnia.








ROZDZIA Ł DRUGI O miazmatach luksusu



17 marca 1891 roku według rachuby juljańskiej ukazał się reskrypt cara Aleksandra III nakazujący budowę linji kolejowej prowadzącej od stacji Miasy przez Czelabińsk, Pietropawłowsk, Omsk, Tomsk, Krasnojarsk, Irkuck, Czytę, Błagowieszczeńsk i Chabarowsk do Władywostoku. maja we Władywostoku następca tronu, przyszły Impierator Wsjerassijskij Mikołaj II, położył kamień węgielny pod drogę żelazną znaną potem jako Wielikij Sibirskij Put’, Transsibirskaja Żelieznadarożnaja Magistral, Transsib. Oddawano ją do użytku etapami


— tak jak postępowała budowa prowadzona jednocześnie od różnych stacyj


— ostatecznie przyłączając do linji także Moskwę i Sankt Peterburg; w październiku linja sięgnęła od brzegu Oceanu Spokojnego do Bałtyku. Transsib liczy sobie blisko dziesięć tysięcy kilometrów długości. Położenie tej magistrali uszczupliło Skarb cesarstwa o ponad półtora miljarda rubli. W broszurze historji i szczegółom budowy Koleji Transsyberyjskiej poświęcono kilkanaście stron, a o kwestji mandżurskiej i wojnach rosyjskojapońskich ledwie wspomniano. Najkrótsza droga do Władywostoku prowadzi nie przez Błagowieszczeńsk i Chabarowsk, lecz przez Mandżurję, przez Zabajkalsk, Charbin i Ussurijsk. Mandżurja po zdobyciu przez Japończyków Port Artura i klęsce floty rosyjskiej pod Wyspami Czuszimskimi została w sierpniu roku, w traktacie pokojowym zamykającym pierwszą wojnę, oddana „w wyłączne władanie Chin”. Jednak na początku drugiej wojny Rosja ją odzyskała, koncentrując następnie zmagania wokół kontroli niezamarzających portów amurskich i Sachalinu oraz problemu zabezpieczenia Kamczatki i północnych tras syberyjskich; sprawa Koreji, Półwyspu Liaotuńskiego i Port Artura zapadła w plan dalszy. W traktacie rosyjskochińskim z roku Mandżurja przeszła oficjalnie pod władztwo cara; kosztowało to rosyjską dyplomację dwa miljony rubli łapówki dla ministrów Państwa Środka. Czymże jednak były owe miljony w porównaniu z budżetem budowy Transsibu? A nareszcie cała trasa Magistrali znalazła się na terytorjum Rosji. Ostatnie strony broszury, jaką znajdował w swym przedziale każdy pasażer w klasie Luks, zajmował opis projektu Koleji Dookołaświatowej, w którą miał się przeobrazić Transsib po zapewnieniu połączenia z linją biegnącą z Półwyspu Czukockiego przez Cieśninę Beringa na Alaskę; Transsib stanie się wówczas Trójkontynentalną Koleją Paryż Nowy Jork. Koncesję na tę linję otrzymało konsorcjum Edwarda Harrimana, finansowane w większości przez inwestorów z Wall Street, i w roku rozpoczęło budowę tunelu pod Cieśniną, od wschodu i od zachodu. Budowa, sama w sobie niezwykle trudne przedsięwzięcie inżynieryjne, była ciągle opóźniana i wstrzymywana przez rozmaite czynniki zewnętrzne: a to wojnę z Japonją, a to intrygi dworskie kilku Wielkich Książąt, którzy


— jako udziałowcy Lenzota


— byli bezpośrednio zainteresowani w utrzymaniu Amerykanów z dala od syberyjskich bogactw, a to przez petycje Dumy, gdzie co chwila odzywały się resentymenty po sprzedaży Stanom Zjednoczonym Alaski, a to wreszcie mniej lub bardziej jawne akcje sabotażowe konkurencyjnych wobec Harrimana Societes Anonymes, Aktiengesellschaften i Companies Limited, których pod rządami Stołypina i Struva rozmnożyło się w carskiej Azji co niemiara


— które wszakże coraz mocniej i głębiej zrastały się z organizmem gospodarczym Rosji i w dużej mierze to im zawdzięczała ona poprawiającą się sytuację ekonomiczną, mimo krachów na światowych rynkach. Jedno, co w czas kryzysu nie traci na wartości, to właśnie kamienie i metale szlachetne, a dobywanie bogactw naturalnych ziemi to najpewniejszy interes ze wszystkich. Tylko podczas budowy Transsibu znaleziono kilkadziesiąt pokładów rud metali i węgla. Cudzoziemscy gieologowie spekulowali zresztą także na temat ukrytych w zachodniej Syberji złóż ropy. Eksport zimnaza rósł co roku o kilkadziesiąt procent; irkucka wieża Sibirchożeta była ponoć najwyższym budynkiem w Azji. W grudniu roku na giełdzie w Nowym Jorku za uncję tungetytu płacono dolarów i centów, więcej niż dwudziestokrotność ceny uncji złota. Bez wątpienia sporo było w tym carskiej propagandy


— ale że z Syberji płyną wielkie bogactwa, o tym świadczył chociażby wystrój wagonów pierwszej klasy w Ekspresie Transsyberyjskim, „najbardziej luksusowym pociągu świata”. Z broszury się dowiedziało się, że obecny tabor


— trzecia gieneracja po imponującym przepychem składzie prezentowanym na Wystawie Światowej w Paryżu w roku


— był dziełem Sanockiej Fabryki Wagonów L. Zieleniewskiego oraz Lwowskiej Fabryki Maszyn, Kotłów i Pomp. Przynajmniej więc podwozia i stalowy szkielet wyszły spod ręki polskiego inżyniera; wnętrza projektowali Rosjanie, po części wzorując się na wypełnionej lustrami empirowej salonce Mikołaja I, zresztą też zbudowanej przez Polaków. Ściany ponad boazerją i sufit atdielienja obito ciemnozieloną croisą, ozdobioną złotemi i szaremi motywami roślinnemi. Mosiężne wykończenia


— guzy, klamki, zamki, zatrzaski, ramy, okucia, kraty, uchwyty i haki


— wypolerowano, aż lśniły w świetle elektrycznem, przypominając raczej zawieszone w powietrzu krople i kleksy metalicznej cieczy. Wszystkim nadano finezyjne, cokolwiek niepraktyczne kształty, niekiedy tak skomplikowane, że zupełnie maskujące ich rzeczywiste funkcje. Dobrą minutę studjowało się symetryczne rączki okna, odlane w formie ryczących lwów z uniesionemi ogonami. Otóż aby otworzyć okno w przedziale, należało szarpnąć lwy za ogony; aby zamknąć


— wcisnąć metalowe języki w paszcze zwierząt. Żarówki skryte za kolorowemi kloszami włączał naścienny pokrętnik: złote Słońce z grubemi, spiralnemi promieniami. Potem pomyślało się, że pokrętnik najpewniej rzeczywiście wykonany jest ze złota. Pościel uszyto wyłącznie z najlżejszej bawełny i jedwabiu. Podłogę pokrywał gruby dywan koloru rdzy. Zzuło się buty i stanęło się na nim w samych skarpetach, potem boso


— pieszczota nagich stóp. Czuło się, jak dotyk, zapach i barwy luksusu przenikają przez skórę, w powietrzu i w świetle, fala za falą, osadzając się w mięśniach, we krwi, w kościach


— maleńkiemi molekułami rozkoszy. Ekspres Transsyberyjski opuścił Dworzec Jarosławski w Moskwie lipca, w piątek, o godzinie dziesiątej wieczorem, co się zgadzało z rozkładem jazdy wydrukowanym w Putiewaditielu. W ścianie, obok minisekretarzyka i szafki na ubrania, naprzeciwko ukrytej za lustrem umywalki, znajdował się niewielki barek. Ledwo pociąg się rozpędził, nalało się z butelczyny powitalnej ładnie przechłodzone szampanskoje. Do dna! Za Benedykta Gierosławskiego, jakim się będzie pośród tych, co nie znają Benedykta Gierosławskiego! Za oknami przemykały cienie zabudowań przedmieść, potem wsie i drzewa


— pociąg wyjechał z moskiewskiej zimy, nagle szybę zalał czereśniowy karmin letniego słońca, zorzy posłonecznej, bo samo Słońce schowało się już pod horyzontem, ale i tak zalśniły płomiennie w przedziale wszystkie glancwypolerowane stalunki, zajaśniała boazerja i obicia sukienne. Szarpnęło się lwie ogony, otwierając okno, i lato wlało się do środka, ciepły wiatr nadął haftowane zazdrostki i firanki aksamitne. Stało się z głową wsuniętą w strumień tego wiatru, pod kataraktą słonecznego różu, z półprzymkniętemi oczyma i wpółotwartemi ustami. Minuta, dwie, i więcej, aż się utraciło poczucie czasu


— pozostała tylko jedna miara: tuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Nie rozpakowało się bagaży. Miało się trzy walizy i torbę podręczną


— sfatygowany sakwojaż sprzedało się w moskiewskim lombardzie, podobnie jak kożuch i resztę starej odzieży, to jest tę niewielką jej część, jaką chcieli tam wziąć. W tym samym lombardzie, w którym kupiło się gustowną laskę z główką z kości słoniowej w kształcie delfina, pióro Watermana (złocony Eyedropper), a także zegarek markowany przez Uhrenfabrik von J. Rauschenbacha, z posrebrzaną dewizką


— oraz sygnet z Korabiem w heliotropie. Skąd w arbackim zastawie sygnet z polskim herbem? Skoro się go znalazło w takim zbiegu okoliczności, nie kupić go, to jak odwrócić się plecami do miłości od pierwszego wejrzenia. Gierosławscy pieczętują się Lubiczem, ale jaka to różnica pośród tych, co Gierosławskich nie znają? Szlachcic a szlachcic, jeden pies, byle sygnet dobrze na palcu leżał. Wsunęło się walizy do schowków, wyjąwszy tylko pyjamę, schlafrock i łaziebne utensylja. (W klasie Luks znajdowały się obszerne, w pełni wyposażone łazienki). Zanim zmierzchło na dobre, do drzwi zapukał prawadnik wagonu, grubas o chłopskiej twarzy, w przypominającym kozacki mundurze z szamerunkami złotemi i lśniącemi galonami. Witał wszystkich nowych pasażerów, wypytując, czy czego im nie trzeba, czy znajdują przedziały wygodnemi, a gdyby jednak coś


— do usług, do usług, Wasze Wielmożności. Wsunęło się mu w paluchy trzyrublówkę. W dzień i w nocy, Wasze Błagarodje! Przyniósł potem dzbanek gorącego czaju; jednym z głównych zadań prawadnika jest pilnowanie ognia w wagonowym samowarze. Czaj się przydał: natrafiwszy w papierach na kopertę bezuchego piłsudczyka, pogwizdując i bijąc obcasem do rytmu, otwarło się ją nad parą. Benedykt Gierosławski spaliłby kopertę bez otwierania


— ale tamten Benedykt Gierosławski oddalał się z każdym obrotem kół Ekspresu, tuktuktukTUK, trzeba zapomnieć o Benku biedaczynie. W kopercie znajdowała się pojedyńcza kartka papieru, wtrójzłożona, na której grubą, tłustą czcionką maszynową wybito w dwunastu rzędach bezsensowne ciągi liter.


XROZOJLBEXWABTXVEFIS


AMOKOREWSDXWFCEYTKUY


HVOZLFARJSODLAYTOREE


KJPVORAABTXWBATFBAOG


LJZBKNCGBBKVNYEUTJCF


JCARSXSFBYOKMXDLNGWZ


AHSALREZSXDRJCARYDWH


HJMSPMZPJXCPFYILMWIR


JYRGFLIDARMPFGBYPWLB


UNXUJNWPFAZZUJRLNDXR


VAYLSYRGZKEKAREEAHJL TI


Ha, wiedzieli, że nie mogą zawierzyć posłańcowi! Każdy by otworzył kopertę


— cud, że wytrzymało się tak długo. A jednak zaraz pojawia się zażenowanie i coś jakby złość


— na kogo? Spodziewali się nieuczciwości i, proszę, mieli rację! Przepisawszy zakodowany list, przygryzło się skuwkę pióra. Jak złamać ten szyfr? Czy w ogóle jest do złamania? Matematycy nie zajmują się szyframi, to domena lingwistów, specjalistów od struktury języka, zwłaszcza klasycy z upodobaniem się w to bawią, łacinnicy, helleniści. Na czym taki szyfr się zasadza? Na podstawianiu jednych liter za inne, zamienianiu ich kolejności, dopisywaniu liter zaciemniających treść? Może znaczenie ma układ znaków na stronie, te jedenaście wierszy po


— policzyło się


— po dwadzieścia liter, i dwunasty z dwiema. Spróbowało się czytać co którąś kolejną literę. Spróbowało się wykreślać słowa w poziomie, i w pionie, i na ukos, i nawet ruchem konika szachowego. Bez skutku, bezsens tłómaczył się na bezsens, xvzafy robllr ozkrig zlnedz… Bfuchch! Się obudziło się dopiero po nagłem szarpnięciu pociągu, Ekspres hamował gwałtownie, piszczały na szynach zablokowane koła; list, pióro i błaknot wypełniony zdaniami niewymawialnego bełkotu zsunęły się z wąskiego blatu sekretarzyka. Spojrzało się na zegarek. Dziesięć do drugiej czasu moskiewskiego. Według broszury pociąg powinien był już minąć Włodzimierz nad Klaźmą i wyjeżdżać z Załatowo Kalca, nie były tu przewidziane żadne przystanki. Otworzyło się okno, wyjrzało się w noc. Skład stał w szczerem polu, jedyne światła dobywały się z okien wagonów. Z okna obok, po prawej, wychylała się okrągła głowa starszego pana, w okularach drucianych, z niedorozwiniętą łysiną, imponującemi wąsami. Wymieniło się uśmiechy i grzecznościowe powitania. W łamanym rosyjskim pytał, skąd ten alarmowy postój, czy zdarzył się jakiś wypadek. Przedstawił się jako inżynier WhiteGessling, Anglik zatrudniony w jednej ze spółek Sibirchożeta. Przeszło się na niemiecki.


— Tam dalej widzę chyba szosę, są jakieś zabudowania. Pewnie maszynista po wódkę wyskoczył.


— Pan żartuje, panie Gerosasky.


— Tak, oczywiście. Ekspres ruszył, powoli przyśpieszając. W tyle zostały światła zakręcającego na owej drodze automobilu.


— Zdaje mi się, że ktoś się do nas dosiadł, panie inżynierze.


— Że aż specjalnie dla niego zatrzymali Ekspres? Kto to, cesarzewicz?


— Albo ulubiona baletnica Rasputina. Się musiało się cofnąć do przedziału, zasunąć okno, nocny wiatr bił po oczach. Ktoś zapukał


— inżynier przyszedł pogadać. Podniosło się zasuwkę i otworzyło. Przez korytarz szedł prawadnik, w tyle za nim zostało trzech panów w ciemnych garniturach, najstarszy


— siwy, o obliczu dostojnem


— nasadzał właśnie na nos binokle i rozwijał wyjęte zza pazuchy papiery. Inżynier nie przyszedł pogadać


— teraz dopiero wystąpił ze swojego przedziału, też wywołany pukaniem. Sponad ramienia wyglądała mu rozespana małżonka.


— Sprawdzają dokumenty


— rzekło się.


— Co, policja?


— Jeśli nie gorzej. Wszyscy pasażerowie trzeciego wagonu Luksu wyszli już na korytarz. Zaprojektowano naprzemiennie atdielienja jedno


— i dwuosobowe: po drugiej stronie, spod numeru czwartego, wyłoniły się dwie niewiasty, grubokoścista matrona z chuderlawem i chorobliwie bladem dziewczęciem pod skrzydłem, dalej, za nimi, legitymował się szpakowaty gentleman ze szklanem okiem.


— Pozwolisz, moja droga


— inżynier WhiteGessling, nie bacząc na noc, pyjamy, dezabile i niezwyczajne okoliczności, wziął się do formalnych prezentacyj


— Benedykt hrabia GeroSasky. Zawinięta w biały schlafrock, sięgnęła ręką zza pleców korpulentnego męża.


— Miło mi pana poznać, panie hrabio. Skąd, do stu djabłów, wyskoczył mu ten hrabia?! Nie padło w ogóle takie słowo w rozmowie przezokiennej. Co też durnemu Anglikowi do łba strzeliło? Zanim miało się możliwość zaprzeczyć fałszowi, ledwo się uniosło głowę znad szponiastej dłoni pani inżynierowej


— przystąpili policjanci, opowiedzieli się grzecznie jako funkcjonariusze specjalnego poruczenia z Atdielienja pa achranienju abszcziestwiennoj biezapasnosti i pariadka, siwy nawet się przedstawił: Paweł Władimirowicz Fogiel


— i poprosili o dokumenty podróżne. Fogiel mówił po niemiecku; na pytanie Anglika o powód nocnej kontroli, rzekł coś wymijająco o terrorystach


— ale nie ma powodu do obaw, proszę spać spokojnie, na wszystko mamy baczenie, za kłopot bardzo przepraszamy. Wróciło się z bumagami i ten drugi pan za Fogielem, skoro tylko rzucił okiem na nadruki i pieczęcie i zamaszyste podpisy na dokumentach Ministerjum Zimy, prawie że stanął na baczność; zwróciwszy je z przymilnym uśmiechem i ukłonem, życzył wylewnie dobrej nocy. Inżynier, nie rozumiejąc do końca rosyjskiego słowotoku, tem pilniej obserwował zachowania. No i cóż teraz, już na pewno nie wyperswaduje się w dwóch zdaniach tego hrabiego, trzeba będzie naprostować rzecz rano. Się zamknęło się w przedziale. Na podklejonej aksamitną ciemnością szybie okiennej migotał portret młodego mężczyzny. Bordowa bonżurka z zielonemi obszyciami, z białym sznurem plecionym z chwostkami, nad szerokiemi wyłogami lica blade, wąski nos, czarne włosy przycięte do pół karku i zaczesane do tyłu od wysokiego czoła, przyklejone do czaszki pod lśniącą pomadą nałożoną przez moskiewskiego parikmachiera, czarny wąs schodzący ku podbródkowi wzdłuż ust szerokich


— a gdy uniosło się dłoń do gładko wygolonego policzka, błysnął jeszcze w odbiciu masywny sygnet herbowy. Patrzyło się w zdumieniu. Cóż za przekleństwo


— nieznajomi.






O węgierskim hrabim, rosyjskiej władzy, angielskich papierosach i amerykańskim cieniu

— Hrabia GyeroSaski, pan pozwoli, panie hrabio: państwo Blutfeld, pan doktor Konieszyn, pan Verousse, kapitan Priwieżeński. Się ukłoniło się.


— Je suis enchanté.


— Ach, co za towarzystwo, pan hrabia to spod Franciszka Ferdynanda, tak? Kelner podsunął krzesło. Usiadło się.


— Droga pani



— Tylko akcent coś mi nie brzmi, ja mam ucho, prawda, panie Adamie? Małżonek Frau Blutfeld mruknął potakująco z pełnemi ustami.


— Niech zgadnę


— ciągnęła Blutfeldowa na tym samym wydechu


— krew węgierska po mieczu i przez przodków z Prus koligacja z polską szlachtą, prawda? O, panie hrabio, proszę nie robić zdumionej miny, ja się nie mylę w takich sprawach


— w zeszłym roku w Marienbadzie po linji ust rozpoznałam hrabiankę von Meran, a jak mnie błagała, żebym nie skompromitowała jej incognito, powiadam panu


— Nie jestem hrabią.


— A nie mówiłam! Kobieca intuicja!


— Rozglądała się z dumą, jakby cały wagon restauracyjny Luksu podziwiał właśnie w niemym zachwycie jej biegłość gienealogiczną.


— Proszę się nie obawiać


— szepnęła teatralnie, pochyliwszy się nad stołem, koronkowa kokarda zawisła nad śmietaną, potężny gors ozdobiony ciężką broszą groził zmiażdżeniem porcelany


— nikomu nie zdradzimy pana sekretu, panie hrabio. Prawda?


— Powiodła wzrokiem wokół stołu.


— Prawda? Czy można było żywić jakąś wątpliwość, że do południa nawet młodszy pomocnik maszynisty usłyszy o węgierskim grafie GyeroSaskim? Zawinęło się serwetę pod brodą.


— Załóżmy


— powiedziało się z namysłem


— ale tylko załóżmy, że naprawdę nie jestem żadnym hrabią, a nazywam się tak, jak stoi w papierach, Gierosławski, Gierosławski, ot, szlachciura zubożały


— cóż mógłbym rzec lub uczynić, by przekonać panią, że pozostaje w błędzie?


— Nic!


— zawołała trjumfalnie.


— Nic! Poza tym śniadanie upłynęło przy mniej i bardziej ożywionej konwersacji na aktualne tematy polityczne, na błahych plotkach towarzyskich. (W których celowała niezawodna pani Blutfeldowa). Za oknami rozpędzonego Ekspresu migały zagajniki bieriozowe, gorąca zieleń nad białoczarnemi kreskami szczupłych pni, wszystko rozmazane w tym pędzie, niczym na płótnach francuskich impresjonistów, kolory, światła, cienie, kształty: las brzozowy w lipcowem słońcu


— wyobrażenie lasu. Daniłow i Buj dawno zostały w tyle, pociąg odpoczywał tam zaledwie po kwadransie; gdy opuścił Buj, prawadniki przeszli korytarzami Luksu, stukając do drzwi przedziałów i przypominając pasażerom o śniadaniu. Myślało się, czyby nie wcisnąć obsłudze jeszcze paru rubli i nie poprosić o przynoszenie posiłków do atdielienja, choćby zimnych. W ten sposób się nie musiałoby się stykać z innemi pasażerami; tyle, co na korytarzu w drodze do łazienki i z powrotem. Już przeczuwało się tę spiralę wstydu: każdy dzień w zamknięciu tem bardziej utrudniałby wyjście, narastałyby lęki i wstręty chorobliwe


— hrabia GyeroSaski zwinięty za drzwiami w drżący kłąb, zaszczute zwierzę, gryzie palce i przyciska ucho do ściany, by dosłyszeć przez stukot kół kroki nadchodzących


— po tygodniu podróży istotnie mogło się osiągnąć podobny stan, nie było to nie do pomyślenia. Należało zatem już pierwszego ranka wyjść na świat z uśmiechem na ustach, w białym angielskim garniturze i z zawadiacko przekrzywionym goździkiem w butonierce, swobodnym krokiem podążyć do wagonu restauracyjnego, który zresztą przylegał bezpośrednio do trzeciego wagonu pasażerskiego Luksu, i bez mrugnięcia przyjąć zaproszenie do stołu inżyniera WhiteGesslinga, ukłoniwszy się szarmancko, a jakże


— panie, panowie, enchanté. Konwersacja toczyła się po niemiecku, z dłuższemi lub krótszemi wtrętami we francuskim, gdy na germańskiej składni potykał się Jules Verousse. Monsieur Verousse na dodatek jąkał się i w ogóle mówił bardzo niewyraźnie: zaczynał zdania, mamrocząc cicho pod nosem, lub też tak je kończył, czasami słychać było ponad stołem tylko środkową część wypowiedzi, czasami kilka wyrazów pozbawionych orzeczenia. Się dowiedziało się, że Verousse jest słynnym i majętnym żurnalistą, wykupionym przez Maurice’a BunauVarillę z „Le Petit Parisien” za jakąś horrendalną sumę. Jedzie na Syberję, by napisać do „Le Matin” serję reportaży z Kraju Lutych. Z pochodzenia był Flamandczykiem, miał w głębokiem niepoważaniu wszystkie rody panujące i gabinety rządzące, podobnie zresztą jak samego BunauVarillę z jego fortuną ostentacyjną i głośną pasją antykomunistyczną. Owe kilkuwyrazowe dogadki Verousse’a to zazwyczaj były polityczne szyderstwa lub francuskie aforyzmy. Chudy jak szczapa i bardzo wysoki, służył wszystkim przy stole zasięgiem swych patykowatych ramion, podając ten i ów półmisek, salaterkę, dzbanek, łabądki do soli i pieprzu. Stół był ośmioosobowy, na cztery i cztery miejsca, a monsieur Verousse zajmował krzesło drugie od przejścia


— miało się go wprost naprzeciw: końską szczękę, garbaty nos i druciane okularki na tym nosie. Ponieważ kapitan Priwieżeński nie odzywał się w ogóle, a pan Blutfeld ani na sekundę nie przestawał jeść


— jadł, jadł i jadł, zgoła jakby jedzenie zastępowało mu oddychanie, przestanie napychać sobie otwór gębowy i zaraz padnie martwy z obliczem purpurowo obrzękłem od bezjadła


— ponieważ więc oni się nie odzywali, a pani inżynierowa ograniczała się do przytakiwania małżonkowi, dialog krążył między inżynierem WhiteGesslingiem, Gertrudą Blutfeld, hrabią GyeroSaskim oraz doktorem Konieszynem. Doktor Konieszyn


— mieszczanin o surowej twarzy obramowanej ogniście rudemi faworytami


— jechał do Władywostoku, by przeprowadzić badania Białej Zarazy nawiedzającej kolonialne społeczności wschodniej Syberji i portów nadpacyficznych.


— Boją się, żeby resztka Floty Pacyfiku im nie pomarła


— pośpieszyła z szeptanem objaśnieniem pani Blutfeld, ledwo wymieniło się spojrzenie z krępym doktorem.


— Ministerjum Wojny pewnie nie zamierzało dawać im przepustek na powrót do domu, ale teraz, po wiktorji Marzowa, medycyna musi przyjść Ministerjum z pomocą. Żeby się znowu marynarzyki nie pobuntowały. Rozerwą tam biednego doktora na strzępy.


— Szept Gertrudy Blutfeld był bardziej przenikliwy od najgłośniejszego zwischenrufa monsieur Verousse’a, Konieszyn musiał go słyszeć. Ale tylko przetarł pincenez i wrócił do metodycznego krojenia jajka na ćwierć, osiem i szesnaście (potem te płatki białka i żółtka układał na białem pieczywie w symetryczne wzory). Pani Blutfeldowa szeptała informacje ze swojego plotkarskiego Who is who, czy kto chciał słuchać, czy nie; węgierski hrabia był tak samo dobrą ofiarą


— no, bądźmy szczerzy, jednak trochę atrakcyjniejszą. Blutfeldowie jechali od Sankt Peterburga, niektórych pasażerów zdążyli już poznać, historyj innych pani Gertruda dowiedziała się swoimi tajemnemi sposobami (frenologja, gienealogja, kieliszek wina i sen o świcie, jak się przypuszczało). Tak więc słuchało się opowieści najpierw o towarzyszach stołu, potem o innych pasażerach klasy Luks właśnie śniadających, potem o tych nieobecnych. Bankier z siostrzeńcem


— matka z dzieckiem, żona potentata futrzarskiego


— prokurator z amurskiej obłasti, wracający z ministerjalnej odprawy


— pannagruźliczka z ciotką, w drodze do sanatorjum Lodu (były to owe sąsiadki ujrzane nocą), ale bez obaw, panna już nieprątkująca


— oficer carskiej marynarki z przydziałem na okręt w Nikołajewsku


— bracia utracjusze z piwowarskiego rodu z Moraw, w trakcie podróży dookoła świata


— emerytowany rotmistrz huzarów kajzera


— stary amerykański inżynier chemik czy elektryk, wraz z żoną, także zakontraktowany przez Sibirchożeto


— podróżująca samotnie młoda wdowa o zbyt wyzywającej urodzie, by mogła być w oczach pani Blutfeld przyzwoitą kobietą


— starzec jadący na Sachalin na groby synówzesłańców


— pastor z Lotaryngji z rodziną, wysiadający jeszcze przed Uralem


— A dwa stoły dalej


— tylko niech pan teraz nie patrzy!


— popijał poranną kawę książę BłuckiOsiej, ponoć udający się do Władywostoku z osobistego poruczenia Mikołaja II.


— I niech mnie tu apopleksyja ściśnie, jeśli to nie z jego powodu te nocne alarmy cierpieliśmy!


— Policja tajna, Korpus Żandarmów, Trzeci Oddział, albo i ochrana


— na pewno przydzielili mu kogoś


— mruknął doktor.


— Przecież wiedzieli, gdzie i kiedy jedzie, nie musieli nocą ścigać pociągu. Na pewno też ma swoich ludzi.


— Może informacje o zamysłach terrorystów zdobyli w ostatniej chwili


— zasugerował inżynier.


— …przecieki w ostatniej chwili wygodne bardzo zawsze…


— Wczoraj wieczorem objaśniono nam tu rzecz z detalami. Oficjalnie książę udaje się do Ameryki, by odwiedzić swoją młodszą córkę, Agafję, co wyszła za wiceprezesa Kompanji RosyjskoAmerykańskiej, ale tak naprawdę książę jedzie negocjować traktat pokojowy z Japończykami. Wyobrażacie so bie państwo, gdyby negocjacje nie doszły do skutku, ile osób by się ucieszyło, w Rosji i w Europie.


— Ile?


— spytało się w naiwnem zdumieniu.


— Komu tak naprawdę zależy na tej wojnie? Komu spośród tych, co rzucają bomby i strzelają do dygnitarzy?


— Wszystkim


— rzekł doktor.


— Przecie te anarchisty i socjalisty wszelkiej maści tylko na nieszczęściu i chaosie żerują. Jaką mieliby szansę, gdyby nie wojna? Pomnijcie piąty i dwunasty.


— Otóż ponieśli wtedy krwawe porażki, czyż nie?


— Ba, wtedy byli powodzenia rewolucji najbliżsi. Wielka wojna, niezadowolenie ludu, krwawe masakry właśnie


— tego im trzeba. Takoż rozmaitym narodnikambuntowszczikam, Polaczkom cholernym, excusezmoi, mon comte, Czerkiesom i Gruzinom, wszyscy tylko czekają chwili słabości Imperatora, zaraz skoczą Rosji do gardła.


— Pan doktor był na Krieszczatiku w Kijowie w Czerwoną Sobotę


— poinformowała wszystkich swoim scenicznym szeptem Gertruda Blutfeld.


— Ano, byłem, wybiegłem z domu, jak tylko huknęło. Do wieczora przewoziliśmy rannych, zbierali zabitych. Korpusy osobno, członki osobno, jelita, galony krwi.


— …przez przypadek się im chemikalja


— jak to żacy niedouczeni za bomby się biorą…


— Żeby nie Lód, jeszcze byśmy w środku lata epidemję w mieście mieli, wystarczy jeden masowy grób nie dość szybko zalany wapnem, widywałem takie rzeczy na froncie. Anglik wymienił z żoną spojrzenia pełne niesmaku i zażenowania.


— Panie doktorze, doprawdy…!


— Proszę o wybaczenie


— mruknął doktor Konieszyn i wrócił do metodycznego smarowania grzanki marmeladą. Frau Blutfeld zachichotała, zakrywając usta chustką.


— Pan doktor już tu mało awantury nie wywołał. Osobnik, który siedział tam przy oknie


— już go nie ma, poszedł


— taki zarośnięty, czarny, ubrany bardzo niemodnie, widział go pan, panie hrabio, otóż wczoraj się zeszli z doktorem, i co, i zaraz się pokazuje, kto zacz, Filimon Romanowicz Ziejcow, nie słyszał hrabia?


— noo, ja też nie, ale widać figura to jakaś znaczna między czerwonymi, ach, ja się na polityce nie znam


— czy dobrze mówię, panie doktorze?


— Ziejcow, podżegacz gazetowy, po dwunastym go posadzili, widać na zbyt krótko.


— No i dobremu doktorowi od razu krew do głowy uderzyła!


— Pani Blutfeld delektowała się wspomnieniem smakowitego skandaliku.


— …komunistów w pierwszej klasie, rewolucje się z nadmiaru wygód…


— Nie sądzi pani chyba, że ten Ziejcow zamierzył się na księcia?


— Się skrzywiło się powątpiewająco.


— Skorzy do przelewania atramentu zazwyczaj mdleją na widok krwi. Blutfeldowa spojrzała za siebie z ostentacyjną dyskrecją, teatralna konspiratorka.


— O! Ten tam w rogu! Co się tak garbi nad sałatką. Ten z nosem łamanym. Zerknęło się. Człek miał posturę emerytowanego zapaśnika, bary rozsadzały rękawy źle skrojonej marynarki, ogolony na łyso łeb przecinała sina blizna, długie wypiętrzenie brzydko zrośniętej tkanki. Rzeczywiście, do pierwszej klasy Transsibu pasował jak kastet do porcelany. Inżynier WhiteGessling popatrywał na złamonosa to przez szkła okularków, to ponad, z zachłanną ciekawością.


— Co? Kolejny rewolucjonista?


— Ależ! Rozmawiał z naczalnikiem Ekspresu, widzieliśmy go, podpisywali jakieś druki, prawda? panie mężu? Herr Blutfeld zabulgotał potwierdzająco.


— A potem, jak szliśmy na kolację


— ciągnęła, znowu nachyliwszy się nad stołem ku interlokutorowi, znak nadciągającej sensacji


— przez uchylone drzwi przedziału


— co? rewolwer ładował! Ot!


— Policjant, jak rozumiem.


— Musieli przydzielić go księciu


— skwitował doktor Konieszyn.


— Przecież mówiłem.


— Tylko jednego?


— Gdyby mnie tak bardzo zależało na jego śmierci


— rzekło się, ocierając usta serwetką i odsuwając się od stołu


— rozkręciłbym po prostu szyny.


— …nie grozi, skoro jeszcze więcej tu policjantów w nocy


— wtrącił się ponownie Verousse.


— Dostali o terrorystach w pociągu, a kto jedzie pociągiem, który sam chce z torów?


— Ci, co i tak zwykli ginąć od rzucanych przez siebie bomb. Mhm. Tak. Panie. Panowie. Mężczyźni przeszli potem do palarni, na kawę, fajkę, cygaro, papierosa; jedynie pan Blutfeld wymówił się lekarskiem zaleceniem półgodzinnej drzemki po posiłku. Szerokie, rozsuwane drzwi pod zimnazowemi archiwoltami (z których spoglądały ślepe oczy Królowej Zimy o śnieżnobiałych piersiach, wspartej na soploskrzydłych puttach) oddzielały palarnię od głównego pomieszczenia salonki. W nim znajdował się stół bilardowy


— najbardziej absurdalny zbytek


— i mała biblioteka, zaopatrywana na stacjach postoju w aktualne wydania gazet lokalnych. Stał tam także wysoki odbiornik radjowy o podświetlanej tarczy. Co jakiś czas wypadał z częstotliwości, zapewne z powodu drgań i wstrząsów pędzącego pociągu; wkrótce zresztą znajdzie się poza zasięgiem europejskich radjostacyj


— im dalej na wschód i ku Zimie, tem mniej licznych i słabszych. Za kolejnemi drzwiami znajdował się właściwy salon; tam udały się panie. Skład pierwszej klasy Ekspresu Transsyberyjskiego z pierwotnego projektu zawierał wagonkaplicę (z niewielką dzwonnicą wypuszczoną ponad dach), wagonsalę gimnastyczną… Obecnie inne ekstrawagancje były w modzie. Wagon wieczorny, umieszczony tuż przed salonką, mógł służyć choćby za salę taneczną; wbudowano mu kominek, wyposażono w pianino. Otwierał się na przeszkloną galerję, z której podróżni mogli podziwiać krajobrazy, jakie przecina na dwu kontynentach Magistrala Transsyberyjska. Za galerją był jeszcze podest widokowy otoczony fantazyjną balustradą żelazną, pod ekranem przeciwdymnym. Palarnia, urządzona według rosyjskiej odmiany art nouveau, to znaczy z nadmiernym przepychem orjentalnym (znowu złocenia i ciężkie ornamenta), sprawiała jednak wrażenie jasnej i przestronnej. Odsunięto rolety z wysokich okien i pokrywę z owalnego świetlika, uchylono nawietrzniki


— słońce wpadało do tonącego w brązach i czerniach wnętrza w snopach żywego błękitu oraz zieleni, z nieba i z głębi lasu wystrzeliwanych. Strumienie blasku wbijały się w armeński dywan z impetem, obłoczki lśniącego kurzu podnosząc. Usiadło się w narożnym fotelu, pod lustrem. Anglik częstował wszystkich papierosami Wild Woodbine. Steward podał ogień. Zapaliło się. Flamandczyk i doktor również sięgnęli do srebrnej papierośnicy inżyniera; natomiast kapitan Priwieżeński wyjął z kieszeni fajkę z jasnego drewna i skórzany kapciuch. Dym tytuniowy układał się w świetle w fantasmagoryjne kształty, mienił i migotał. Ruch pociągu, szarpnięcia i podskoki


— nijak nie wpływały na powolną, hypnotyczną pantomimę siwych obłoków.


— Tam stoi następny.


— Konieszyn ruchem głowy wskazał mocno zbudowanego mężczyznę o azjatyckich rysach twarzy i karku jak baleron. Mężczyzna, oparty o okno, zdawał się pogrążony w lekturze gazety.


— A tych trzech z nocy? Jadą w drugiej klasie?


— Albo w wagonie służby. Nie wyrzucą przecież pasażerów, żeby zrobić dla siebie miejsce w Luksie. Siedziało się z nogą założoną na nogę, z poluzowanym fularowym krawatem, w rozpiętej marynarce; paliło się papierosa, obserwowało się kalejdoskopy światła i dymu. W przeciwległym kącie, pod palmą, siedział ów amerykański inżynier, którego wskazała w restauracyjnym pani Blutfeld. Czytał książkę, co chwila czyniąc na założonej pod okładkę kartce pośpieszne notatki; ani razu nie uniósł głowy. Miało się go dokładnie na linji wzroku, na przedłużeniu spojrzenia, które przebijało się przez dym, nie napotykając oporu, by skupić się dopiero po drugiej stronie wagonu. Słońce nie sięgało do wszystkich kątów i zakamarków palarni, za Amerykaninem stał już tylko cień. Jankes był wysoki, miał ostre rysy i ciemną cerę, włosy (czarne, z jednym siwem pasmem po prawej) czesał prosto na boki od przedziałka pośrodku. Z półprofilu przy pominał cygańskich patrjarchów. Kościsty podbródek, podany do przodu, opierał się na sztywnym kołnierzyku. W zamyśleniu nad książką marszczył krzaczaste brwi. Ręka w rękawiczce białej unosiła się, by przewrócić kartkę


— cień oczywiście także unosił rękę. Obserwowało się ten cień. Ruch, bezruch, ruch, bezruch, światło drżące


— jak to możliwe, to niemożliwe


— bo gdy on właśnie nie porusza się w tym fotelu pod palmą, i nie poruszają się strumienie światła, nie zmieniają położenia okna w wagonie, ani Słońce na nieboskłonie, ani pociąg nie zakręca na torach, to jednak cień za Amerykaninem tańczy na ścianie niczym dym papierosowy w powietrzu, ciecz rozpuszczająca się w cieczy, przepływa od figury do figury, wygina się i kurczy, wygina się i puchnie, igra sam z sobą i pełga jak refleks na płynącej wodzie. Cień, nie światło


— cień jak świecień, żywy negatyw negatywu


— obraz niemożliwy ujrzany na dębowej boazerji w palarni Ekspresu Transsyberyjskiego. W wagonie wieczornym ktoś grał na pianinie mazurka Chopina, okrutnie fałszując.


— Ja jednak sądzę


— mówiło się, otrzepując papieros nad kielichem szklanego tulipana


— że pod względem politycznym zakończenie tej wojny będzie na rękę wszystkim. Wojny zazwyczaj prowadzą do przełomów, przenoszą narody z jednej epoki w drugą


— ale ta wojna donikąd nie prowadzi i niczego nie zmienia. Nawet liedniacy niespecjalnie gardłują za nią w Dumie; a ottiepielnikom jak najbardziej zależy na wyjściu z impasu w Azji. Można się spodziewać nieracjonalnych aktów desperacji ze strony tych czy innych terrorystów, tego spodziewać się można zawsze


— nie widzę jednak żadnego konkretnego planu, w którym ktoś w Rosji zyskiwałby na śmierci księcia Błuckiego przed podpisaniem ugody z Japonją.


— …nadzieję że wojnę zwyciężą a nie znowu jak przegrali Japonją to teraz rewanżu rewanżu…


— Ba, ale w tym rzecz cała, że tak naprawdę Rosja wojen prowadzić ani zwyciężać nie umie!


— się zaśmiało się.


— Nigdy nie umiała! No nie potrafi, i już. Jest to przedziwny fenomen Historji.


— Uniosło się papierosa nad głowę.


— Spójrzcie panowie na ostatnie dwa wieki, kiedy to Rosja stała się potęgą europejską. Daleko więcej wówczas ran wojennych ścierpiała, aniżeli sama zadała. Gdzież jej piorunujące sukcesy bitewne, gdzie gienjalni wodzowie, kampanje wyśmienite, z których uczą się strategji i taktyki kadeci L’école militaire de SaintCyr i West Point? Nie ma. A ileż razy nieledwie cudem ratowała się od klęsk prawdziwie druzgoczących? Pomnijcie Piotra Pierwszego w tureckiem oblężeniu nad Prutem, jużjuż kapitulującego. Pomnijcie Aleksandra Pierwszego po Austerlitz i Friedlandzie, Dybicza po Wawrze i Iganiach. A i choćby ostatnią wojnę turecką: uchodziliby Moskale w sromocie spod Plewny Osmanabaszy, gdyby nie Rumuni. Którym potem, oczywiście, w podzięce południową Besarabję zagarnęli. …Rosja ma za to wyśmienitą dyplomację, biegłą w sztuce dzielenia i skłócania, co rozbija w porę wszelkie przeciwrosyjskie sojusze; ma chytrych i elokwentnych agitatorów, gotowych we wszystkich stolicach Europy z nieskończoną bezczelnością głosić jej trjumfy i wyższość jej racyj w chwilach największego Rosji poniżenia i klęski. I dzięki tej prowadzonej od pokoleń polityce zdołała zaszczepić kulturę nierozumnego moskalofilstwa nie tylko na salonach Paryża, Berlina, Wiednia, ale także pośród narodów własną jej ręką rzuconych w błoto i pod jej butem upodlonych: Czechów, Litwinów, Polaków. Oto jest zwycięstwo nad zwycięstwami: nie dość, że pobić, to zmusić pobitych


— nie, nie zmusić


— sprawić, że z własnej swej woli przyjdą całować knut gnębiciela.


— …nie u Anglosasów po Kiszyniowie i masakrach prasa nie da Rosji, nie dadzą Żydzi i socjaliści zachodni, nieprawdaż, n’est ce pas? Co właściwie dzieje się z cieniem tego człowieka? Się przypatrywało się Jankesowi spod zmrużonych powiek, przez dym i słońce. Może to nie o człowieka chodzi, lecz o miejsce, ów kąt półmroku, dokąd nie sięgają promienie lata. Ale nie: Jankes wstał, skinął na stewarda, przeszedł na moment do salonu po szklankę wody


— obracało się w ślad za nim głowę, śledziło się go wzrokiem zza tiulowej zasłony dymu


— a migoczący i drżący cień, cieńniecień, arabeska światła oślepiającego i światła nieco słabszego, ten żywy fenomen optyki podążał w ślad za Amerykaninem, otaczał go jak wędrowny słup gorąca, wypaczający obrazy, mącący widoki. Ale wszystko to delikatnie, subtelnie, leciutko, na granicach sylwetki, na szwach oćmy. Spojrzało się po siedzących w palarni. Nie zwracali uwagi na skrytego w kącie pod palmą chudego Jankesa.


— Może my jednak w złą stronę spoglądamy


— rzekł WhiteGessling.


— Zapomnieli panowie, dlaczego w ogóle wybuchła ta wojna? Pierwszy konflikt z Japonją był o Mandżurję, w Chinach starły się ambicje Japonji i Rosji, o Koreę i strefy wpływów


— ale za drugim razem wszystko zaczęło się od gospodarki, od złóż tunguskich. I, proszę ja was, na tym też się skończy. Na terytorjum Rosji znajduje się sto procent światowych złóż tungetytu i zimnaza; Rosja kontroluje wszystkie prowadzące do nich szlaki handlowe. Czy można się dziwić, że Japończycy zaryzykowali wojnę dla przesunięcia granic traktatowych o kilkaset mil? Zwłaszcza że, Lód, nie Lód, to i tak wisiało w powietrzu: w tysiąc dziewięćset jedenastym odbudowali się już militarnie po pierwszej wojnie, upływały im akurat terminy rozmaitych umów międzynarodowych, no i, przede wszystkiem, musieli zdążyć, zanim Stany Zjednoczone Ameryki otworzą Kanał Panamski, żeby nie zostać wziętym w ogień z dwu stron. Ale przecież tu i tu na decyzje mają wpływ ludzie interesu. Wiecie panowie, ile wyniósł zeszłoroczny zysk Sibirchożeta?


— Anglik parsknął głośno i dmuchnął dymem pod sufit.


— Więc kto miałby korzyść w zabójstwie księcia Błuckiego? Oto kto: konkurenci spółek Sibirchożeta. Przegrani w boju o koncesje. Oni. To jest korzyść liczona na dziesiątki, setki miljonów rubli. Albo: cudzoziemskie firmy, którym załamałby się rynek po połączeniu Azji z Ameryką Linją Alaskańską. Póki trwa wojna z Japonją, budowa się wlecze, toteż są w miarę bezpieczni. Albo



— Więc mówi pan: nie anarchiści i socjaliści, lecz chciwi burżuje?


— uśmiechnął się Konieszyn.


— Jedno drugiego nie wyklucza


— zauważyło się półgłosem.


— Cóż prostszego, jak podrzucić gorącogłowym eserom precyzyjną informację o czasie i miejscu? I kto potem będzie szukał tajemniczych donosicieli? Terroryści sami się przyznają, nie wyprą się ideji. Jak już mordować, to cudzemi rękoma, panowie, cudzemi rękoma. Doktor skrzywił się z niesmakiem, potarł nos, poprawił binokle.


— Rozumując w ten sposób, za każdą bombą ciśniętą w sanowników przez naiwnego anarchistę winniśmy się domyślać pałacowej walki ottiepielników z liedniakami, spisku jednego syndykatu choładpramyszlienników przeciwko innemu, ambicji jakiegoś ministra czy Wielkiego Księcia…


— Żeby już nie wspomnieć o kłótniach w Dumie: niedługo wybory, a Struve może stracić większość, jeśli wyłoży się na negocjacjach pokojowych.


— Minister Wojny


— Kapitan Priwieżeński wybuchnął gromkim śmiechem. Umilkły wszystkie rozmowy, nawet z pokoju bilardowego wyjrzało kilka osób. Kapitan zasłonił usta dłonią. Doktor Konieszyn spoglądał nań z brwiami pytająco uniesionemi, inżynier WhiteGessling


— zmieszany. Priwieżeński odłożył fajkę, skrzyżował ramiona na mundurze.


— O czym panowie mówią?


— spytał cicho, wciąż ze śmiechem w chrapliwym głosie.


— Proszę o wybaczenie, ale dłużej nie mogłem zstrzymać. Panie inżynierze


— zwrócił się do WhiteGesslinga


— te pana kalkulacje gospodarcze, analizy walki interesów…


— Co?


— zaperzył się Brytyjczyk.


— Co pan się



— Nie, nie


— kapitan z wysiłkiem tłumił wesołość, chyba nie do końca szczerą.


— Ma pan rację, oczywiście. To znaczy


— miałby pan rację, gdyby to była Wielka Brytanja. Widzi pan, tak się złożyło, że w swojej krótkiej przecież jeszcze karjerze zdążyłem się otrzeć o ludzi z wewnętrznych kręgów władzy, zajrzeć, że tak powiem, pod pałacowe dywany… O czym panowie mówią, na rany Zbawiciela!


— Kręcił głową z szyderczem niedowierzaniem.


— To jest Rosja!


— …uwagi temu faktowi nie omieszkamy dziękujemy serdecznie…


— Proszę się nie gniewać, panie inżynierze, ale nie ma pan pojęcia o zasadach, któremi rządzi się nasz kraj.


— Doprawdy?


— sarknął WhiteGessling, tocząc między palcami drugiego papierosa.


— To nawet nie jest kwestja władzy i rządzenia państwem, tak, jak pan to ujmuje rozumem swoim. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu cała Rosja n a l e ż a ł a do Gasudaria Impieratora, Impierator ją posiadał


— ziemie, bogactwa w nich ukryte, i to, co na ziemi rośnie, i góry, rzeki, jeziora, ćwierć kontynentu.


— Kapitan Priwieżeński objął gestem słoneczne przestrzenie migające za oknami Ekspresu.


— P o s i a d a ł, tak jak panowie posiadają swoje zegarki czy buty. Dopiero niedawno zgodził się łaskawie przeprowadzić podział na to, co należy do Jewo Impieratorskawo Wielicziestwa i Rodziny, i to, co należy do Rosji. Zachował dla siebie połowę. Więc nie mówię już o Stanach Zjednoczonych Ameryki, nie mówię o Francji czy Wielkiej Brytanji z jej Magna Charta i parlamentami


— ale jest to zupełnie inny rodzaj władztwa niż ten, jaki znacie z nawet najbardziej reakcyjnych monarchij europejskich. Niech pan zrozumie, inżynierze: Habsburgowie r z ą d z ą


— Imperatorzy Wszechrosyjscy p o s i a d a j ą. …Panowie domyślają się wielkich sporów politycznych i konfliktów finansjery za decyzjami samodzierżcy. Mój Boże. Gdybyż tak było! Gdybyż te hypotezy spisków i piętrowych knowań mogły być słuszne! Choćby ten pociąg, którym jedziemy, Kolej Transsyberyjska. Jak panowie sądzą, jak doszło do powstania Linji Mandżurskiej i wybuchu pierwszej wojny z Japonją? Polityka? Kalkulacje gospodarcze, co, panie inżynierze? Rachunek korzyści inwestycyj? A może stoi za tym cała rosyjska strategja kolonizacji dalekiej Azji…? Ha! …Prawda zaczyna się od tego, że Imperator nasz, Mikołaj Drugi Aleksandrowicz, w dzieciństwie i za lat młodzieńczych oddawał się bez umiaru grzechowi Onana. Kiedy ogólna apatja, zmęczenie i dzienna słabość umysłu następcy tronu stały się aż nadto widocznemi, wezwano inastrannych profesorów. Ich diagnoza dotarła w końcu do uszu Jewo Impieratorskawo Wielicziestwa, który nakazał czem prędzej rozwiązać wstydliwy problem wychowawczy. Tak więc starzy jenerałowie, tajni radcy i ministrowie dworscy po długich konsultacjach wybrali metodę wielekroć sprawdzoną: należy dać ujście siłom męskim młodzieńca w naturalny sposób. Zaczęto zatem prowadzać przy rozmaitych okazjach przed oczy cesarzewicza Mikołaja Aleksandrowicza najgładsze krasawice, zazwyczaj córki rodzin dworowi bliskich. Zrazu cesarscy doradcy gratulowali sobie powodzenia planu, bo istotnie cesarzewicz szybko poznał, który grzech smakuje lepiej, i całkiem porzucił jeden na rzecz drugiego


— rychło wszakże pokazało się, że i w tym umiaru nie zna, obróciwszy go w nałóg jawny. A przecie rzecz to jest wielkiej politycznej wagi, aby nic nie stało na przeszkodzie przyszłego aliansu z inną potęgą przez mądre małżeństwo Imperatora. Nowy więc powstał ból głowy u radców tajnych i emerytowanych jenerałów: by w porę rozbijać wszystkie romanse Mikołaja Aleksandrowicza, zanim nazbyt się przywiąże do wybranki i w afekcie wzrośnie. Póki się bowiem cesarzewicz puszczał z Wielkim Księciem Sergiu szem Aleksandrowiczem w nocne wyprawy po peterburskich spelunach i domach wysokodostojnych prostytutek, groźby wielkiej nie było. Ale wkrótce koszta poczęły rosnąć: oto już za zerwanie mademoiselle Miatlewej z następcą tronu cesarzowa zapłaciła rodzinie Miatlewów trzysta tysięcy rubli, wykupując z wielokrotną przepłatą ich majątek przy Peterhofskim Trakcie. I szło ku gorszemu. Cesarzewicz z koleji ogłupiał bez reszty na punkcie baletnicy Krzesińskiej. Gasudar’ Impierator, zwiedziawszy się o tym, a i o tym, że owa Krzesińska jest Polką i gotowa przyszłego Impieratora przez alkowę przeprowadzić z prawosławia do obrządku rzymskiego, popadł w rozpacz ostateczną. Wyszykowano najwyższy rozkaz wydalający urodziwą baletnicę z Peterburga w drodze administracyjnej i wyprawiono z nim do Krzesińskiej oberpolicmajstra peterburskiego, jenerała Gressera. Krzesińska przyjęła Gressera uprzejmie, przeczytała rozkaz i poprosiła jenerała do buduaru


— a w buduarze kto? Cesarzewicz Mikołaj Aleksandrowicz. On, wiele nie myśląc, papier podarł i drzwi Gresserowi wskazał. Tu już jasno zobaczyli wszyscy radcy dworscy, że przyszłość Imperjum jest zagrożoną. Nie można odsunąć od Mikołaja Aleksandrowicza pokus sercowych


— należy odsunąć od nich samego Mikołaja Aleksandrowicza. Jak to uczynić? Ano, wsadzono go na okręt i wyprawiono w podróż dookoła świata. Ale okręt nie monastyr, cesarzewicz nie mnich. O bezeceństwach i rozpustach dziejących się na pokładzie krążownika „Pamiat’ Azowa” podczas rejsu cesarzewicza pisały ponoć światowe gazety; do Jewo Impieratorskawo Wielicziestwa docierały tylko te informacje, które musiały dotrzeć. W okolicy Indyj z rejsu wyłączył się podróżujący z Mikołajem Aleksandrowiczem Wielki Książę Jerzy; wrócił do kraju połamany, z rozbitą piersią i ledwie żyw. Co się pokazało: podczas jednej z hulanek na okręcie tak się wysokourodzeni spili, że najdziksze ideje im do głów przychodziły i założył się książę Jerzy z księciem greckim, kto wyżej wejdzie na maszt. Grek wygrał; Jewo Wysocziestwo książę Jerzy spadł zaś z wysokości, tylko dzięki boskiej interwencji lub pijackiemu szczęściu nie skręcając sobie karku. Następnym przystankiem w podróży młodego następcy tronu, przed Władywostokiem, gdzie miał wziąć udział w uroczystości otwarcia budowy Koleji Transsyberyjskiej, była Japonja. Ma się rozumieć, każdorazowemu zejściu na brzeg dziedzica Imperjum towarzyszyły wielkie manewry sił porządku; wiecie panowie, w jakim strachu przed zamachowcami żyje rodzina panująca. Nie inaczej było wtedy, a kordon miał przytem służyć ograniczeniu samodzielnych ruchów cesarzewicza. Na nic wszakże wszystkie ostrożności i armje japońskich konstablów na ulicach wystawione. W drodze powrotnej znad jeziora Biwa do Kioto rzucił się na niego


— nie jakiś przypadkowy przechodzień, bo takowych w zasięgu wzroku zapewne w ogóle nie było, ale jeden z wystawionych w kordonie policyjnym dla ochrony znamienitego gościa agientów, fanatyk wychowany w idejach nacjonalnych. Zaatakowałby cesarzewicza już przy pierwszej sposobności, no nie potrafił go odróżnić od innych cudzoziemców. Pomógł mu dopiero tatuaż, jaki Jewo Wysocziestwo Mikołaj Aleksandrowicz kazał sobie sporządzić w Nagasaki, gdy wraz z księciem greckim w tamecznych domach rozpusty się bawił. Prasa japońska opisała ów malunek na skórze prawej ręki cesarzewicza w detalach: smok z żółtemi rogami, czerwonym brzuchem. Tak i rozpoznał następcę tronu Rosji samuraj obłąkany. Zanim go obezwładniono, zdążył dwakroć siec Mikołaja Aleksandrowicza swoim mieczem; cesarzewicz rzucił się do ucieczki, lecz gdyby nie bambusowa laska greckiego księcia, nie żyłby, to pewne. Oba cięcia sięgnęły głowy. Zrazu wszakże rany zdawały się powierzchownemi: już po paru dniach był przyszły Imperator na nogach, pozostała blizna, nie bardzo szpetna. Lecz od tego czasu Jego Wysokość Mikołaj Aleksandrowicz cierpi na rozmaite przypadłości psychiczne. Które z czasem się nasilają. Na ten przykład Imperator nasz widzi wszędzie pajęczyny i rzuca się do ich zrywania, nakazuje służbie czyścić z nich pokoje i korytarze. Miecz japoński naznaczył Najjaśniejszego Pana na całe życie


— straszliwe migreny, halucynacje, depresje, apatje i słabości umysłu wystawiają go na żer szarlatanów, spirytystów, mesmerystów, mistyków i świętych szaleńców. Od pére Philippe’a, który miał sprawić, że cesarzowa urodzi następcę tronu, i wywoływał na żądanie duchy przodków Mikołaja Aleksandrowicza, by dyktowały mu politykę państwową, a który na koniec okazał się marsylskim fryzjerem


— przez Dziewicę Gałacką, co przepowiadała Imperatorowi wyniki wojen


— skończywszy na nieśmiertelnym Rasputinie. A w swoim czasie taką mesmeryczną władzę nad wolą samodzierżcy posiadał niejaki Biezobrazow, ongiś radca rządu i członek Świętej Ligi. Biezobrazow uważał się za znawcę polityki wschodniej i zwłaszcza w jej sprawach narzucał swoje zdanie. Gdy sprzeciwił się mu Witte


— „Komu Wasza Wysokość ufa bardziej: człowiekowi prywatnemu, czy swemu sztatssekretarzowi i ministrowi?”


— Imperator mianował Biezobrazowa sztatssekretarzem. Biezobrazow powchodził w liczne spółki z urzędnikami kancelarji Gasudaria Impieratora, konsulem w Koreji, Wielkimi Książętami, inwestując nawet miljony rubli z majątku samego Imperatora. Utworzyli oni mianowicie towarzystwo akcyjne, które otrzymało od rządu korejańskiego koncesję na eksploatację lasów i minerałów w Koreji. Aby realizować te i dalsze fantasmagorje finansowe, Biezobrazow zahypnotyzował Impieratora Wsjerassijskawo do decyzji o ustanowieniu namiestnictwa Aleksiejewa, o Linji Mandżurskiej Transsibu, urządzeniu Port Artura i Dalnego, w rezultacie


— do samej wojny z Japonją. Koncesja eksploatacyjna Biezobrazowa była w istocie główną przyczyną pierwszej wojny: żądania terytorjalne Rosji odpowiadały ziemiom przyznanem jego towarzystwu akcyjnemu. Pan inżynier mówił o kalkulacjach ludzi interesu? Zyski Imperatora z udziałów w przedsięwzięciu Biezobrazowa mogły wynieść co najwyżej kilka, kilkanaście miljonów


— podczas gdy samo namiestnictwo pożerało sto dwadzieścia miljonów rubli rocznie. Nie powiem już nic o kosztach wojny. Pan inżynier mówił o przyczynach i skutkach, następstwie rozumowych wyborów i pla nach politycznych. Otóż takie są przyczyny i taki rozum w państwie rosyjskim: miecz samuraja, omam duszny i głos szarlatana szepczący do imperatorskiego ucha. …Zasada obowiązuje tak samo na dworze jedynowładcy, jak w najmarniejszej wsi, w stepie pustym, tajdze zimnej


— nie ma żadnej linji, żadnej granicy, poza którą mógłbyś pan tu bezpiecznie stosować swoje narzędzia umysłu. Jedna jest Rosja. Znalazł się pan, inżynierze, w krainie, gdzie ludzie


— nie ludzie, ludzieprzedmioty poddane są istocie nieskończenie wyższej, a ona dowolnie kształtuje ich rzeczywistość podług swoich zmiennych kaprysów i zachcianek, nijak niczego nie tłómacząc, bo też nie są to rzeczy do wytłómaczenia. Zrozumieć


— zrozumieć można prawa natury. Ale czy człowiek zrozumiałby prawa natury, gdyby Bóg zmieniał je bez widocznej przyczyny, między sekundą a sekundą? Milczało się. Kto opowiada publicznie o obyczajach buduaru, kto mówi w towarzystwie przystojnem o sprawach tak wstydliwych jak nałogi zrodzone z popędów zwierzęcych ciała? I żeby jeszcze o sprawach byle kogo dotyczących


— ale monarchy panującego? Oficjer! Nie może to być! Wstyd, wstyd, wstyd! Że nie spalił się tu na miejscu


— cóż to za demon wewnętrzny rozsadza Priwieżeńskiego? Spoglądało się za okno, na pola i lasy, rozlewisko rzeczne i głaz biały, tuktuktukTUK, już pozostawione w tyle. Konieszyn, WhiteGessling i Verousse wymieniali luźne uwagi, z niepewnemi minami trawiąc słowa młodego kapitana.


— …no, szczerze, Yoshihito też normalny nie jest…


— Ze spirytyzmem rzeczywiście musi być coś na rzeczy, znowu bardzo modny na salonach peterburskich, księżna Błucka zapowiadała tu na dzisiaj prawdziwy seans, czujcie się panowie ostrzeżeni…


— Kapitan podobne historje przypadkowym towarzyszom podróży opowiada


— nie może być z wolnością obywatelską w Rosji aż tak źle. Priwieżeński uśmiechnął się gorzko.


— A pan inżynier myśli, że niby dlaczego wyprawiono mnie z Peterburga na drugi koniec świata? Zapaliło się drugiego papierosa. Dym szczypał w oczy, rozmyte obrazy wyłaniały się ze słonecznej jasności i w słońcu rozpływały. Jankes zamknął książkę, wstał, naciągnął mankiety, rozejrzał się po palarni, poczem wyszedł do sąsiedniego wagonu. Silnoręki Azjata, gdy przechodził chwilę potem mimo palmy, rzucał na zwieńczoną bluszczowemi rzeźbieniami boazerję cień jak najbardziej zwyczajny, o ostrych, stałych krawędziach. Na czymkolwiek więc polegał ów fenomen, wiązał się bezpośrednio z osobą Amerykanina.


— …hrabia, posiadając polskie korzenie, powinien zdawać sobie z tego sprawę.


— Proszę? Się obróciło się do kapitana. Priwieżeński pozostał skupiony na czyszczonym cybuchu fajki, nie podniósł wzroku.


— Brytyjczykowi się nie dziwię, ale że pan hrabia



— Nie ma między naszemi nacjami żadnego pokrewieństwa


— rzekło się sucho.


— Słuchałem, co hrabia mówił o rosyjskich żołnierzach i dyplomatach. Wszystkie narody podbite tak potem



— P o d b i t e? Wyście nas podbili? W jakiej to bitwie, można wiedzieć? W jakiej wojnie?


— …no no spokojnie w pociągu gdzie ubitej ziemi spokojnie nie ma o co taka quarelle d’Allemand… Zapaliło się. Priwieżeński stukał fajką o poręcz krzesła. Założyło się wygodniej nogę na nogę, szarpnęło się kant nogawki.


— Rosja nie podbija


— powiedziało się łagodnie i cicho, tuż ponad rytmicznym stukotem stali.


— Rosja zagarnia. Niemcy podbijają. Francja podbija. Turcy podbijają. …Pan kapitan ma żal do swojego kamandawanja, więc łatwo mu teraz wylewać gorycz


— czy to nie jakiś pomniejszy Biezobrazow stoi za waszem przeniesieniem?


— ale przecież nie zaprze się ojczyzny. Czy chciałby, żeby Rosja była inna? Wtedy nie byłaby Rosją. A to jest przecie największe zaprzaństwo wszystkich rewolucjonistów: wypierają się Rosji. Pozwoli kapitan, że go zapytam… Priwieżeński zmarszczył brwi. Czekało się. Wykonał zachęcający gest fajką.


— Gdyby to leżało w jego mocy, gdyby miał taką władzę boską


— rzekło się


— czy kazałby zlikwidować w Rosji samodzierżawie?


— Co to znaczy: zlikwidować? A rządy zostawić


— komu? Dumie?


— Na przykład. W każdym razie w rękach przedstawicieli systemu rady kalnie odmiennego od samodzierżawia. Kazałby pan? Ale szczerze. Uważa się pan za ottiepielnika, prawda? Priwieżeński przygryzł ustnik zimnej fajki. Złożywszy głowę na oparciu krzesła, błądził wzrokiem po suficie i niebie nad świetlikiem. Jeszcze kilka sekund i samo jego milczenie dało jasną odpowiedź. Się zaśmiało się cicho.

Загрузка...