– Źle trafiłaś – uśmiechnął się. – Dziś firma nieczynna.

– Wiem. Masz kłopoty – odpowiedziała ze zmrużeniem oczu.

– Skąd wiesz?

– Widziałam dziś po południu. Puścił cię ten… mechaniczny gliniarz?

– Aha, widziałaś – mruknął Sneer. – No, to już wiesz i rozumiesz, że…

– Dziś rano – przerwała mu szeptem – jeden taki, nieduży i trochę łysy, pytał o ciebie. A raczej, nie o ciebie konkretnie, tylko o speca z twojej branży. Powiedziałam, że był tu taki i spytałam, czy cię zna. Ucieszył się i poszedł cię szukać. Nie wiem, czy… nie zrobiłam czegoś niewłaściwego?

– Skąd wiesz, czym się zajmuję? – Sneer oprzytomniał już zupełnie. Patrzył na dziewczynę badawczo, raz jeszcze usiłując sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach mógł ją widywać.

– Nie denerwuj się. Jeśli to przeze mnie masz kłopoty, powiedz. Ja naprawdę niczego o tobie nie powiedziałam. On cię znał.

– W porządku. Widziałem się z nim. Może byłoby lepiej, gdybym go nie spotkał, ale to i tak nie ma większego znaczenia. Nie trap się.

Sneer uśmiechnął się blado i zamknął oczy. Czuł znów ogarniającą go falę senności, która przezwyciężała uczucie głodu i pragnienia.

– Źle wyglądasz. Powinieneś się przespać – powiedziała dziewczyna.

– Powinienem. Zjeść kolację, wyspać się… Ale nic z tego – odburknął niecierpliwie. – Nie mam Klucza.

Milczała przez chwilę, jakby nie rozumiejąc.

– Jak to? W ogóle nie masz? – powiedziała po chwili. – Zresztą, nieważne. Chodź, mam tu kabinę. Wprawdzie rano przyjdzie pewien facet, który…

Sneer spał. Potrząsnęła jego ramieniem, potem odeszła na chwilę w stronę baru. Wróciła z plastykową torbą i znów potrząsnęła śpiącym.

– Chodź! – powiedziała. – Wzięłam coś do zjedzenia. Nie mam zbyt wielu żółtych, ale nie mogę patrzeć, jak się męczysz.

Wstał i bezwolnie dał się zaciągnąć do windy, a potem do kabiny. Tutaj dopiero obudził się na dobre, zatapiając zęby w ćwiartce kurczaka z rożna. Szklanka wina przywróciła mu całkowicie przytomność.

Dziewczyna miała widocznie najprawdziwsze wyrzuty sumienia. Sądziła, że to z jej winy Sneer wpadł w tarapaty i chciała to jakoś odkręcić. Rozczuliła go ta troskliwość zupełnie obcej dziewczyny, której nie znał nawet z imienia.

– Przypadkiem wiedziałam, jak cię nazywają i co robisz – wyjaśniała skwapliwie, w pośpiechu i bezładnie. – Ten facet szukał dobrego liftera. Wiesz, tutaj dziewczyny wiedzą coś o każdym, kto pomieszka parę dni. Plotkują w barze. A ten łysy zafundował mi przekąskę, więc… chciałam się zrewanżować… Czy to był ktoś z policji?

– Nie. Sam ma jakieś kłopoty – powiedział Sneer między kęsami kurczaka – i przy okazji zaplątałem się w jego sprawę. Ale to ani twoja wina, ani jego.

Spostrzegł, że dziewczyna patrzy na jego prawy nadgarstek.

– O, widzisz? – uśmiechnął się. – Pozbyłem się tego drobnego problemu. Zostały inne, gorsze. Ale to już zupełnie osobna sprawa. Położył rękę na jej dłoni.

– Dziękuję ci, w każdym razie. Jak ci na imię?

– Alicja.

– Przeszkadzam ci w pracy, Alicjo. Zaraz sobie pójdę.

– Nie przeszkadzasz. Rano powinien tu przyjść facet, który przechowuje moje punkty. Wiesz, nie trzymam ich na własnym Kluczu. Nie muszę dziś pracować… za punkty. W ogóle, chętnie bym zajęła się czymś innym. Gdyby można było uczciwie zarobić chociaż ze dwie setki żółtych na miesiąc, nie marnowałabym zdrowia w tej cholernej knajpie.

– Dwie setki? – Sneer spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Tyle nie dostaje nawet zerowiec na kierowniczym stanowisku. Uśmiechnęła się zagadkowo.

– Są różni zerowcy. Nie masz pojęcia, do jakiego stopnia różnią się między sobą. Znam wielu z nich. Rozmawiają ze mną. Niektórym nie dałabym nawet dwójki. Zupełne dno!

– Wiem. Sam zrobiłem kilku takich.

– Masz zero?

– Coś koło tego.

– Dlaczego nie pracujesz?

– Za ile? Za sto żółtych miesięcznie? – skrzywił się Sneer. – Z liftingu mam cztery, pięć razy tyle. A jak się trafi kandydat na zero, to nawet wiecej.

Otarł usta serwetką i wyciągnął się na tapczanie. Alicja usiadła obok niego. Widział jej profil na tle ciemnego okna. Miała ładny, mały nos i apetyczny zarys warg. Sneer przyglądał się jej z przyjemnością.

Nażarłeś się – pomyślał z przyganą – i już zaczynasz łakomie zerkać na dziewczynę.

– Posuń się – powiedziała. – Zająłeś cały tapczan.

– Przypominam, że nie mam Klucza – mruknął, gdy kładła się obok.

– Lubię sobie porozmawiać z prawdziwym zerowcem. Ale najpierw musisz się przespać – powiedziała i przytuliła się do niego.

Sneer nie byłby sobą, gdyby potrafił zasnąć w takich okolicznościach. Bliskość Alicji rozbudziła go zupełnie.

– Mówiłaś o zerowcach. Że wielu wśród nich jest liftowanych. W jaki sposób możesz to rozpoznać? – spytał, patrząc z bliska w jej oczy. – Kiedy otwierałaś drzwi kabiny, dostrzegłem czwórkę na twoim Kluczu.

Zmieszała się trochę, ale po chwili uśmiechnęła się przepraszająco.

– Zełgałam trochę. To co robię tutaj, wśród dziewcząt z baru, nie jest moim jedynym zajęciem. To jest… a raczej był… parawan dla sporych sum wpływających na mój Klucz. Zaczęli się mną interesować inspektorzy z Kontroli Dochodów, więc musiałam udawać panienkę lekkich obyczajów. Ale wkrótce przekonałam się, że to zajęcie opłaca się jeszcze lepiej niż poprzednie i… zmieniłam zawód.

– Co robiłaś przedtem?

– Też mam zero. Robiłam to samo, co ty…

– Lifterka? – Sneer aż uniósł się na łokciu, by przyjrzeć się tak niezwykłemu zjawisku. – Coś podobnego!

Pierwszy raz w życiu miał przed sobą dziewczynę lifterkę na poziomie zerowym.

– Nie bujasz tym razem? – upewnił się jeszcze.

– Stąd właśnie znam ciebie i paru innych. Któryż z lifterów Argolandu nie znałby Sneera, artysty w swoim rzemiośle – powiedziała, przymykając swoje ogromne oczy o tęczówkach koloni nieba nad Tibigan w pogodny lipcowy dzień.

Sneer nie mógł oderwać wzroku od jej oczu, niewinnych na pozór, lecz dziwnie przyciągających i obezwładniających. Miał dziwne uczucie, jakiego nigdy przedtem nie doświadczył, że ta dziewczyna mogłaby zrobić z nim wszystko, co zechce. Jej spojrzenie rozmiękczało w jednej chwili ów chłodny pancerzyk, twardy acz niedostrzegalny z zewnątrz, którym się otaczał, zapobiegając zbyt głębokim penetracjom uczuć w obszar jego duszy. Duszy – jak uważał – w gruncie rzeczy zbyt wrażliwej, by bez dostatecznej osłony mogła funkcjonować w tym bezwględnym, zmechanizowanym świecie.

Powłoczka cynizmu, przywdziana przez duszę i sumienie chroniła Sneera przed nadmiarem współczucia dla innych ludzi, przed zakusami przedsiębiorczych dziewczyn, które – po uwieńczonym sukcesem ataku na zmysły, spodziewały się podobnie łatwych zdobyczy w dziedzinie uczuć.

Lecz ponadto – i to było już efektem ubocznym – powłoczka owa przesłaniała Sneerowi jego własne wnętrze przed nim samym, pozwalając mu nie zastanawiać się zbyt głęboko nad własnym postępowaniem, nie analizować własnych stanów uczuciowych i prawdziwego stosunku do otoczenia.

Teraz, twarz w twarz z Alicją, Sneer czuł się coraz bardziej obnażony ze swojej warstwy ochronnej, bezbronny, miękki jak ostryga wydobyta z muszli.

– Powiedz od razu, czym jeszcze się zajmujesz – powiedział ochrypłym półszeptem, próbując zbliżyć usta do jej policzka. – Hipnotyzujesz? Rzucasz uroki?

– Nie! – roześmiała się, uchylając twarz przed jego pocałunkiem. – Ale potrafię wróżyć. Daj mi lewą rękę!

Patrzyła przez chwilę na wewnętrzną stronę jego dłoni.

– Widzę wielkie zmiany! – powiedziała tajemniczym głosem chiromantki. – Widzę zero na twoim Kluczu!

– Mówisz o stanie konta? – roześmiał się. – Bywało tak już nieraz. To żadna sztuka wydać wszystko co do punktu!

– Mówię o twojej klasie. Zostaniesz zerowcem, bardzo ważnym zerowcem… Będziesz dźwigał na swych barkach wielki ciężar. Będziesz znał prawdę. A kiedy dostrzeżesz, że nie ma ratunku dla świata, kiedy nie będziesz wiedział, co czynić, kiedy uświadomisz sobie, że w całym wszechświecie nie ma istoty zdolnej ci dopomóc, pomyśl o Alicji. Nigdy nie zapominaj o Alicji! – zacisnęła jego dłoń i dodała, już swym zwykłym, żartobliwym tonem:

– Za wróżby się nie dziękuje, ale wolno pocałować wróżkę. Sneer skwapliwie skorzystał z przyzwolenia.

– Czy znasz piosenkę, którą śpiewała kiedyś Dony Bell? – spytała, gdy leżeli obok siebie w mroku kabiny, rozświetlanym co chwila barwnymi odblaskami neonowej reklamy zza okna. – Tę balladę o gwiazdach nad Tibigan?

– Nie przypominam sobie… Dony Bell? To ta, której zabroniono występować w telewizji?

– Tak. Koniecznie musisz posłuchać kiedyś tej ballady. Koniecznie, pamiętaj!

– Uhm! – mruknął sennie. – Zanotujesz mi tytuł…

– Pamiętam numer nagrania. Zapiszę ci. Pamiętaj, musisz tego posłuchać!

Za oknem było już zupełnie jasno, gdy Sneer otworzył oczy, rozbudzony lekkimi pociągnięciami za włosy.

– Wstawaj. Powinieneś już stąd iść – powiedziała Alicja łagodnie. – Lepiej będzie, jeśli nikt cię tutaj nie zobaczy.

– Dlaczego? – wymamrotał sennie.

– Wstań, proszę cię! – Alicja popchnęła go w kierunku łazienki.

Opłukał twarz, spojrzał w lustro na swoje nie ogolone policzki i zaczerwienione oczy. Ubrał się szybko. Alicja otworzyła przed nim drzwi i na pożegnanie dotknęła dłonią jego twarzy.

– Wrócę tu – powiedział, patrząc jej w oczy.

Skinęła ledwo dostrzegalnie głową, zamykając drzwi kabiny.

Ostrożnie zszedł po schodach. Spał zbyt krótko i czuł się fatalnie. W hallu na dole spojrzał na zegar. Była siódma trzydzieści cztery.

Barbarzyńska pora na wyrzucanie człowieka z łóżka – pomyślał i opadł na miękką kanapę pod ścianą, naprzeciw zamkniętych drzwi nocnej restauracji.

Ocknął się kwadrans przed dziewiątą.

Co za dziewczyna! – To była pierwsza myśl, jaka przebiegła mu przez głowę. – Zerówka, lifterka, a do tego jeszcze…

Nie umiał znaleźć odpowiednich określeń. Alicja zaimponowała mu jak nikt dotychczas. Pokonała jego chłodną obojętność i samo to już wystarczało, by nabrał przekonania, że jest wyjątkową dziewczyną.

We dwoje stanowilibyśmy niezły tandem! Oczywiście, musiałaby zaniechać tego nocnego… kamuflażu – myślał, wychodząc z hotelu. Zatrzymał się nagle.

Do licha! Jestem o nią zazdrosny! – stwierdził z niepokojem. – Co z tobą, stary?

Z pobliskiej kabiny telefonicznej zadzwonił na policję i dowiedział się, że jego Klucz znalazł się właśnie i jest do odebrania w Komendanturze Śródmieścia.

Pognał w stronę pobliskiego biura policji, lecz po drodze oprzytomniał z pierwszej radości i zaczął się zastanawiać nad sytuacją.

Może lepiej byłoby najpierw znaleźć downera i dowiedzieć się, jak rozegrał sprawę? – pomyślał, ale już po chwili odrzucił ten pomysł.

Downer mógł zostać zatrzymany w areszcie, a zresztą bez pomocy Prona, który go znał, Sneer nie miał szansy jego odnalezienia. Z kolei Pron też zapewne siedzi albo się ukrywa.

Sneer czuł się bardzo źle, z samego rana w brudnawej koszuli i z nie ogoloną gębą, w rejonie miasta, gdzie w każdej chwili można było spotkać znajomych z branży… Jedna doba życia bez Klucza, bez własnej kabiny, możliwości zjedzenia śniadania i wypicia porannej kawy – to było najzupełniej dość jak na jego cierpliwość.

Wszystko jedno – zdecydował. – Jeśli to pułapka, to i tak mnie przydybią, nie dziś, to jutro.

Zegar na gmachu Zarządu Automatyki Miejskiej wydzwonił dziewiątą. Argoland dopiero zaczynał żyć normalnym, dziennym życiem. Sneer rzadko bywał na ulicach o tej porze.

Między ósmą a dziesiątą ruch był niewielki. Obywatele żółtych klas już co najmniej od godziny tkwili na swych stanowiskach pracy – lub odsypiali jeszcze nocne rozrywki, jeśli mieli dziś akurat popołudniową zmianę. Obywatele klas nie zatrudnionych oraz tacy symulanci jak Sneer wygrzebywali się właśnie z łóżek i nie zdążyli jeszcze zapełnić barów i piwiarni.

Sneer ujrzał w wyobraźni siebie pośród tłumu ludzi pędzących do pracy przed godziną ósmą, przełykających w pośpiechu kanapki w automatycznych bufetach, ludzi spoconych na samą myśl o spóźnieniu do pracy. Teraz, przeżywszy niecałą dobę bez Klucza, nie dziwił się im, lecz tym bardziej wzdragał się na myśl o znalezieniu się w podobnej sytuacji.

Co za kretyński paradoks! – zastanawiał się. – Jeśli urodziłeś się za mądry albo chciało ci się doskonalić swój umysł, musisz tyrać jak głupi osioł, bo inaczej zablokują ci Klucz i figę z makiem dostaniesz. Ale wystarczy, żebyś był głupi albo udawał głupiego i już cię społeczeństwo bierze na utrzymanie. A jeśli jeszcze do tego kombinujesz coś nielegalnie, to żyjesz sobie wesoło i bez kłopotów, choćbyś był szóstakiem. Alicja ma rację: ten świat zmierza ku upadkowi, goni w piętkę, coś tutaj nie jest w porządku. A mimo wszystko ten upadek trwa tak długo, że ma cechy stanu ustalonego.

Jeśli my tutaj, od wewnątrz, dostrzegamy, że coś nie jest w porządku to niemożliwe, by nie widzieli tego jeszcze dokładniej zerowcy z najwyższego szczebla hierarchii, czuwający nad całym tym kramem! Oni chyba udają tylko, że wszystko tu przebiega wedle ustalonego planu i zmierza prosto do wytyczonego celu!

Ale dlaczego tak postępują, tolerując ten stan rzeczy? Może zabrnęli zbyt daleko, nie mają już odwrotu? Nie brak wszak dowodów na to, że idealny plan ustanowienia porządku społecznego i totalnego uszczęśliwienia ludzkości powoduje uboczne efekty, jakich nikt nie przewidywał. Czemuż więc autorzy i wykonawcy tego planu starają się za wszelką cenę utrzymać pozory, że wszystko realizuje się tutaj za ich aprobatą i dokładnie wedle pierwotnych założeń?

Sneer był przeświadczony o tym, że zna dobrze reguły funkcjonowania społeczności Argolandu. Znał je w istocie, aczkolwiek tylko w takim zakresie, by móc bezbłędnie posługiwać się prawami, jakie tu rządzą. Teraz – nie wiedział sam, dlaczego – czuł, że otwiera się przed nim otchłań niewiedzy, że rodzą się pytania, których nie zadawał sobie do tej pory i – siłą rzeczy – nie szukał na nie odpowiedzi. Miał dotąd w swej świadomości coś w rodzaju modelu tego społeczeństwa, fenomenologiczną teorię, pozwalającą wyjaśnić współzależności rzeczy i zjawisk, bez wnikania w ich istotę, przyczyny i cele. Brał ten świat takim, jaki był, badał go i czerpał stąd jedynie „wiedzę pozytywną", która była przydatna – bezpośrednio lub pośrednio – przy zdobywaniu punktów.

Dlaczego nagle umysł Sneera zaczynał domagać się głębszych rozstrzygnięć, skąd pojawiły się wątpliwości i problemy? Czyżby parę chwil rozmowy z przypadkowo spotkaną dziewczyną – rozmowy, której jego zmęczony umysł nie był nawet zdolny w całości zarejestrować – spowodowało ten dziwny niepokój intelektualny? A może to po prostu jednodniowe wykluczenie poza tę społeczność („wykluczenie" – co za trafny kalambur! – pomyślał Sneer) zmusiło go do rewizji utrwalonych poglądów? Nie umiał tego rozstrzygnąć. Z rękami w kieszeniach szedł brzegiem chodnika w kierunku Komendantury, odruchowo rozglądając się po ulicy, jakby w nadziei spotkania jednego z tych dwóch, którzy byli mu teraz potrzebni: downera lub Prona.

Bzdura! – zgromił sam siebie. – Nie wierzmy w cuda. Siedzą obaj, jak amen w pacierzu! Przed wejściem do gmachu policji w porę przypomniał sobie o bransolecie i obciągnął mankiet. Wszedł zdecydowanie, kierując się prosto do dyżurnego, ziewającego za pulpitem. Po chwili miał z powrotem swój Klucz. Przyjrzał mu się uważnie. Wszystko się zgadzało: numer, stan konta… no, i to najważniejsze: czwarta klasa!

Policjant nawet słowa nie powiedział, skinąwszy tylko głową na uprzejme podziękowanie Sneera.

To wprost niemożliwe! – pomyślał, już na ulicy, wkładając Klucz do automatu z papierosami. – Działa! Niech mnie wszyscy diabli, jeśli coś rozumiem…

Po tylu perypetiach, kombinacjach, szarpaniu nerwów niepewnością – oddają mu, jakby nigdy nic, czynny Klucz! Z dużej chmury mały deszcz. Wiele hałasu o nic. Góra urodziła mysz. Wyświechtane powiedzonka nasuwały się mimowolnie.

Albo ten świat komputerowego porządku jest de facto jednym nieopisanie wielkim burdelem, albo… to jeszcze nie koniec kłopotów – pomyślał, chowając Klucz i otwierając kupioną paczkę papierosów. Gdy zapalał papierosa, rozejrzał się ukradkiem. Nie zauważył nikogo podejrzanego w zasięgu wzroku, lecz na wszelki wypadek obszedł kilka bocznych uliczek, zatrzymując się przed automatami, wstępując do sklepów i bram. Nie. Nikt go chyba nie śledził.

Zawrócił w stronę hotelu. Mijając jeden z niewielkich pawilonów na bocznej ulicy, dostrzegł grupkę rozbawionych mężczyzn, którzy wychodzili ze sklepu. Zatrzymał się przed witryną pełną barwnych reklam, zapraszających do wnętrza.

Jakiś nowy sex shop – pomyślał i chciał pójść dalej, lecz zaintrygowały go salwy zbiorowego śmiechu dobiegające z wnętrza, więc wszedł do sklepu.

W środku panował półmrok, słychać było nastrojową muzykę. Tłumek obiboków, którzy zwykli wałęsać się o tej porze po okolicznych piwiarniach, otaczał stojące na środku niewielkie podium pokryte czerwonym pluszem. Ludzie popijali piwo z puszek i półgłosem wymieniali jakieś uwagi czy dowcipy. Sneer zbliżył się do podium i spojrzał pomiędzy głowami widzów.

Na podwyższeniu, w pozycji leżącej, poruszały się dwie ludzkie sylwetki. Czerwone światło nadawało nienaturalny odcień skórze nagich postaci. Sneer patrzył przez chwilę na dwa ciała, wykonujące jakieś wymyślne łamańce, bardziej przypominające ćwiczenia akrobatyczne, niż normalne, ludzkie czynności seksualne.

Czyżby uchylono już nawet ten paragraf Kodeksu Obyczajności? Dawniej nie wolno było pokazywać takich rzeczy w ogólnie dostępnych lokalach handlowych – pomyślał i cofnął się o krok w kierunku wyjścia.

Muzyka urwała się nagle, strumienie oślepiająco białego światła zalały podium. Dwie postacie zamarły w bezruchu, splecione w dziwacznej, nienaturalnej pozie. Sneer dostrzegł, że pod opadającymi, długimi włosami kobiety pochylonej nad leżącym mężczyzną, jest tylko gładka różowa wypukłość bez żadnych rysów, przecięta u dołu czerwoną szparą ust.

– Prosimy obejrzeć nasz najnowszy produkt – powiedział głośnik nad podium. – Przedstawiamy państwu nowy model uniwersalnego, doskonałego sexomatu, w dwóch wersjach, męskiej i żeńskiej, wedle zapotrzebowania. Nasza niezawodna, człekokształtna maszyna zaspokaja wszelkie potrzeby klienta. Jest doskonalsza niż najsprawniejszy żywy partner. Jest niewyczerpana w pomysłach, co gwarantuje bogata biblioteka programów, dołączona bezpłatnie do każdego egzemplarza. Za dodatkową opłatą można otrzymywać w abonamencie wymienne podobizny twarzy osób aktualnie popularnych i znanych powszechnie z filmów i telewizji. Automaty nasze zasilane są z własnych mikroakumulatorów o dużej pojemności i niskim napięciu, gwarantujących nieprzerwane działanie przez osiem godzin oraz pełne zabezpieczenie przed porażeniem elektrycznym. Ładowanie akumulatorów z sieci miejskiej, za pośrednictwem prostownika wkalkulowanego w cenę kompletu. Koszty eksploatacji minimalne, trwałość gwarantowana, cena rewelacyjnie niska. Satysfakcja pewna!

A teraz – ciągnął po chwili głośnik, a światło zmieniło barwę – prosimy naocznie przekonać się o zaletach naszych wyrobów. Prosimy ocenić niezwykłą sprawność działania oraz precyzję oprogramowania naszych nowych sexomatów. Zwracamy uwagę na bezprecedensowy fakt, iż oba egzemplarze – męski i żeński – idealnie synchronicznie wykonują wspólnie czynności, dla których są skonstruowane, zupełnie bez udziału żywych partnerów!

Z głośnika popłynęła znów nastrojowa muzyka, a dwie różowe, plastykowe kukły podjęły swe mechaniczne harce, wydając przy tym serie okolicznościowych dźwięków i posapywań.

Sneer stał jeszcze przez chwilę i czuł, jak w nim gwałtownie wzbiera, nie dający się opanować, histeryczny chichot, szyderczy chichot jakiejś rozpaczliwie radosnej satysfakcji. Wybiegł, krztusząc się tym wewnętrznym paroksyzmem śmiechu. Przez kilka minut stał, zgięty wpół, z czołem opartym o chłodny mur budynku, dłońmi trzymając się za brzuch. Ciałem jego wstrząsały konwulsyjne spazmy dzikiego rechotu, po policzkach płynęły łzy.

– To jest to! – wychlipał półgłosem, opanowując z trudem drgania przepony. – To jest właśnie pełna synteza, szczyt wszystkiego, pierwsza zapowiedź ostatecznego końca. Oto, do czego gnamy w tym naszym beznadziejnym, ślepym, baranim pędzie. Automaty do wszystkiego! Wszystko automatycznie! I oto nagle przytomniejemy w obliczu dylematu: jeśli jeden automat potrafi kopulować drugi tak sprawnie, zgrabnie i na tyle sposobów, to co jeszcze, u diabła, robią ludzie na tej planecie?!


*

Fred Banfi, pracownik Wydziału Kontroli Dochodów, siedział w bufecie nad drugą filiżanką kawy i wpatrywał się w miły dla oka zarys bioder Sally, pochylonej nad automatem z napojami gazowanymi.

Dziewczyna była nowym konserwatorem automatów spożywczych w stołówce Zarządu Aglomeracji. Pracowała tu dopiero dwa tygodnie i wszyscy szeptali, że jest dziewczyną jednego z Wysokich Szefów, lecz nie wiadomo którego. Zdania w tej sprawie były podzielone, ale sam fakt nie ulegał wątpliwości. Dziewczyna miała trzecią klasę, jednakże liczba niesprawnych automatów w stołówce nie najlepiej świadczyła o jej kwalifikacjach. Przypuszczano, że wcale nie jest elektronikiem ani mechanikiem precyzyjnym. Miała za to idealną figurę i była bardzo ładna.

Gdyby jej przyjaciel był Wysokim Szefem w Zarządzie Masowej Rozrywki, na pewno bez trudu umieściłby ją na etacie spikerki telewizyjnej – pomyślał Banfi sarkastycznie. – Nadawałaby się równie dobrze do takiej pracy, a otrzymywałaby najwyższą możliwą liczbę żółtych. Jej trzecia klasa wygląda na podliftowaną. Właściwie, można by ustalić, czyja to przyjaciółka. Wystarczyłoby sprawdzić, czy jeden spośród notowanych lifterów inkasował ostatnio sto żółtych od któregoś z wyższych szefów.

Taką rzecz Banfi mógłby sprawdzić bez trudu we własnym wydziale. Miał dostęp do kont wszystkich mieszkańców Argolandu osiągających prywatne dochody za bliżej nie określone usługi świadczone innym obywatelom. Mógłby to jednak zrobić jedynie dla zaspokojenia ciekawości, bo przecież samobójstwem byłoby zadzieranie z którymkolwiek z Wysokich Szefów, jakimś ważnym zerowcem z wyższego szczebla administracji.

Cóż zresztą mógłby takiemu zrobić, on, zwykły dwojak? Przecież nie pójdzie i nie spyta po prostu, dlaczego ta smarkata, prosto po studiach, dostaje prawie tyle samo żółtych co on, stary pracownik na odpowiedzialnym stanowisku, w dodatku o klasę od niej lepszy?

– Czym się martwisz? – usłyszał za plecami.

Poznał głos Bustona, inspektora z Wydziału Kontroli Klas.

– Wprost przeciwnie. Cieszę moje oczy – powiedział, nie odwracając głowy i wskazując podbródkiem wypięty tyłek dziewczyny.

– No, no! – uśmiechnął się Buston. – Nie rób sobie apetytu. Nie stać cię na taki kąsek.

– Wiem, i to właśnie przyprawia mnie o zgrzytanie zębów. Człowiekowi opadają ręce w obliczu pewnych… praktyk w naszym urzędzie – powiedział Banfi zniżonym głosem.

– Mój drogi! Nie myśl o tym, bo nabawisz się nadkwasoty – poradził kolega, sadowiąc się ze swoją kawą obok Banfiego, tak aby też mieć w polu widzenia okrągłości Sally. – Wiesz, że niczego tu nie zmienisz, nie naprawisz. Mnie też czasem diabli biorą. Człowiek jest bezsilny wobec zerowców z góry. Robisz, co do ciebie należy, naganiasz się jak idiota, żeby spełnić swój obowiązek, przepisy są po twojej stronie, a tu nagle, w ostatniej fazie sprawy, dzwonią do ciebie z Centrali i mówią: „zaniechać wszelkich działań, zostawić człowieka w spokoju, żadnych wyjaśnień". Ot, choćby przed chwilą. Miałem w garści Klucz faceta. Ewidentny usługowiec, może lifter albo gorzej jeszcze. Wyglądało na to, że ma zaniżoną klasę, robił jakieś manipulacje z downerem. Chciałem go przesłuchać, a tu nagle telefon: żadnych przesłuchań, oddać Klucz w normalnym trybie, tak jakby został zwyczajnie zgubiony.

– Co za facet?

– Jeden taki, ze śródmieścia. Sneer go nazywają, czy jakoś tak.

Banfi z trudem opanował drgnienie powiek.

– Nie przypominam sobie – powiedział z udaną obojętnością.

– Ma duże wpływy z różnych prywatnych Kluczy.

– Będziecie go rozpracowywać?

– Po co? Góra go chroni. Może ma kogoś wśród Wysokich Szefów?

– Myślisz, że niektórzy z nich wolą chłopców niż dziewczynki? – roześmiał się Banfi, już zupełnie odprężony.

Nie byłoby dobrze, gdyby zaczęli rozpracowywać tego Sneera. Bez trudu mogliby znaleźć na jego koncie w Banku zapis przelewu stu pięćdziesięciu żółtych z Klucza żony Banfiego. Żałował teraz, że nie poprosił o tę przysługę kogoś z dalszej rodziny. Trick z zapłatą poprzez Klucz żony był bardzo prymitywny i niczego właściwie nie ukrywał. Wtedy, dwa lata temu, wolał jednak, by sprawa została w rodzinie.

– Nasz system prawny zupełnie wiąże nam ręce – Bustonowi zebrało się właśnie na utyskiwania zawodowe. – Nawet, kiedy masz w garści faceta prawie przyłapanego na liftingu, niewiele możesz mu udowodnić. Wczoraj wywiadowca przyprowadził mi jednego. Nominalnie czwartak, lecz z rozmowy od razu wyczuwasz, że sprytna bestia. Udaje prymitywnego głupka, ale przepisy zna na pamięć. Do niczego się nie przyznaje, więc odtwarzam mu zapis jego dialogu z wywiadowcą. Pod stacją testów proponował mu „cztery na trzy" z gwarancją. A on mi na to: „Jak to? Nie wolno udzielać korepetycji? Przecież władze popierają podnoszenie poziomu intelektualnego obywateli". Więc go pytam, czy wie, że działalność usługowa wymaga zgody administracji miejskiej. Wie, oczywiście. „Ale – powiada – przepisy nie zabraniają działalności społecznej ani też świadczenia uprzejmości". Roześmiałem mu się w nos i mówię: „Przecież nie będziesz mi tu, bracie, opowiadał, że chcesz kogoś za darmo liftować na trójkę?". A on, uważasz, z gębą bezczelnie, na mnie: „Co mi tu, bracie przyszywany, będziesz imputował? Mówiłem o korepetycjach, nie o liftowaniu. A poza tym, nie ma przepisu zabraniającego komukolwiek wyrażania i przyjmowania wdzięczności w jakiejkolwiek formie. Czy, gdyby mi dziewczyna zaproponowała parę miłych chwil w zamian za podniesienie jej poziomu umysłowego, to też według was byłaby nielegalna działalność usługowa?". Widzę, że facet jest szczwany, więc zaczynam z innej beczki: „Ma pan tylko czwórkę – mówię. – Więc, jak pan sobie wyobraża pomoc w uzyskaniu trójki?" A on: „Według mnie, jestem trojakiem. Chyba to nie przestępstwo, mieć dobre mniemanie o sobie? A że wasze testy są do kitu, to nie moja wina. Możecie mi podwyższyć klasę, proszę bardzo. Parę zielonych więcej zawsze się przyda. Ale ostrzegam, że o pracę dla mnie niełatwo i Wydział Zatrudnienia będzie was klął w żywy kamień. Jestem z wykształcenia archeologiem. A w ogóle, to proszę się ode mnie uprzejmie odpieprzyć". Tak mi dosłownie powiedział i poszedł sobie, a ja nawet nie mogłem go zatrzymać.

– Co to znaczy "imputować"? – zainteresował się Banfi.

– Pojęcia nie mam – mruknął Buston i obaj pogrążyli się w kontemplacji zgrabnej figury dziewczyny bezradnie szamocącej się z zepsutym automatem.


*

Ani wizyta w gabinecie bioregeneracji, gdzie wziął kąpiel, masaż, ogolił się i przebrał w czystą bieliznę, ani nawet obfite śniadanie w „żółtym" barze przy alei Tibigan, nie wymazały z pamięci Sneera przykrych wspomnień ubiegłej doby. Usilnie starał się, by wszystko wróciło do normy; odbył nawet – jak każdego dnia – półgodzinną przechadzkę ulicami śródmieścia, lecz niełatwo było przejść do porządku dziennego nad wydarzeniami, które tak niespodziewanie spiętrzyły się i zagęściły wokół jego osoby. Niby wszystko zakończyło się pomyślnie, sytuacja obecna nie różniła się niczym od tej sprzed dwudziestu czterech godzin, sprzed momentu, gdy jakiś głupi tajniak czy kontroler posiał niepokój w jego umyśle, żądając pokazania Klucza i notując jego numer ewidencyjny. A jednak…

Zatrzymując się w tym samym miejscu, przed tą samą wystawą dużego sklepu ze sprzętem elektronicznym, usiłował odtworzyć tamtą wczorajszą sytuację. W oknie wystawowym stały dziś inne już nowości – drogie zabawki dla dorosłych: jakieś nowe urządzenia do rejestracji przestrzennego, barwnego i ruchomego obrazu holograficznego. Wczoraj prezentowano tu mikrosystem komputerowy, na którym Sneer znał się dużo lepiej, niż wypadało przyzwoitemu czwartakowi gardzącemu perwersyjnymi fanaberiami zerowców.

To wprost niemożliwe, by odczepili się ode mnie tak łatwo – pomyślał Sneer, rozglądając się wokoło, jakby spodziewał się ujrzeć znowu tego samego młodego człowieka, który wczoraj zagadnął go o jakiś niuans z zakresu teorii organizacji systemów komputerowych.

Instynkt mówił mu, że wciąż coś się tu nie zgadza, że brakuje jakiegoś dalszego ogniwa łańcucha zdarzeń, w które wplątał go… przypadek czy celowe działanie jakichś nieznanych sił.

Historia z Kluczem, aresztomatem i policją domagała się innego, logicznego finału. Ten, który nastąpił, musiał być tylko pozornym happy endem, jak w dobrym filmowym dreszczowcu czy kryminale, gdzie bohatera – pewnego już, że skończyły się mrożące w żyłach krew przeżycia – czeka jeszcze parę zaskoczeń, rujnujących rzekomy ład i spokój.

Do tego jeszcze dziewczyna. Sneer nie musiał nawet zamykać oczu, by ujrzeć twarz Alicji; jej głos brzmiał mu w uszach na tle ulicznego szumu, przebijał się nawet poprzez jazgot staroświeckiej kolejki miejskiej – zabytku z ubiegłego stulecia, kursującej po estakadzie nad ulicami centrum Argolandu.

Kim była Alicja? Czy tylko przypadek wplótł ją w bieg wydarzeń, w które zamieszany był Sneer? A może pojawiła się właśnie po to, by go w te wydarzenia wplątać? Nie, nonsens! Przecież zaczęło się od tajniaka. Niemniej jednak, Pron odnalazł Sneera dzięki wskazówce Alicji. Gdyby nie to, wydarzenia musiałyby potoczyć się inaczej. Chociaż, kto wie?

W tym zautomatyzowanym otoczeniu człowiek staje się także takim małym automacikiem, nie dostrzegającym nawet, do jakiego stopnia podlega sterowaniu przez nadrzędny system kontroli – westchnął Sneer, krocząc coraz śmielej główną ulicą Argolandu.

Próbował myśleć o swych zwykłych, codziennych sprawach, układać jakieś plany, obmyślać nowe, bardziej wyrafinowane lifterskie chwyty do zastosowania przy najbliższej okazji, ale nieposłuszna wyobraźnia podsuwała mu wciąż przed oczy obraz dziewczyny, która zjawiła się przy nim w momencie, gdy miał po uszy zmartwień i – jakby nie było tego dość – otumaniła go zupełnie tymi błękitnymi oczyma, których nie sposób zapomnieć.

Poczuł gwałtowną potrzebę zobaczenia się z Alicją. Przyspieszył kroku, lecz po chwili zatrzymał się i skręcił w przecznicę. Wszedł do magazynu damskiej konfekcji, gdzie napakował pełną torbę różnych drobiazgów, które – jak mu się wydawało – mogłyby ucieszyć każdą dziewczynę. Będąc nieraz obiektem mniej lub bardziej nachalnego naciągania na drogie prezenty przez różne przelotne znajome, miał w tych sprawach niezłe rozeznanie.

Czujnik kasowy przy wyjściu ze sklepu, po obwąchaniu torby, zainkasował z Klucza Sneera czterdzieści parę żółtych, co wydało mu się zbyt małym wydatkiem na prezenty dla tak wspaniałej dziewczyny, wstąpił więc jeszcze do sklepu z importowanymi kosmetykami oraz biżuterią i zaokrąglił wydaną sumę do setki. Teraz wyglądało to już zupełnie przyzwoicie. Dwie torby z zakupami za sto żółtych nie mogły nie przekonać najwybredniejszej nawet argolandki o szczerym zaangażowaniu ofiarodawcy.

Zgłupiałeś zupełnie – zgromił sam siebie. – W życiu nie wydałeś na żadną dziewczynę więcej niż dziesięć naraz…

Ale dziś był szczególny dzień, a Alicję uważał za kogoś zupełnie wyjątkowego. Poza tym Sneer wciąż nie był pewien, czy niespodziewanie odzyskany Klucz nie straci nagle swych normalnych właściwości. Może zwrócono go tylko przez niedopatrzenie zaspanego policjanta z nocnego dyżuru? Każdym kolejnym zakupem upewniał się, że Klucz wciąż funkcjonuje.

Alicja! Byle tylko zastać ją w hotelu! – Sneer poczuł nagły niepokój. Serce zaczęło mu bić dziwnie mocno, gdy wbiegał do hotelowego hallu.

Co się ze mną dzieje? – powtarzał, obłudnie próbując oddalić od siebie nasuwającą się odpowiedź. Nie chciał dopuścić do świadomości tej prostej prawdy, tego oczywistego faktu, że Alicja przełamała jego niezłomną dotąd zasadę nieangażowania się w damskie sprawy.

Położył na pulpicie recepcji obie torby z zakupami i w tejże chwili uświadomił sobie, że nie zna numeru kabiny, w której spędził noc. Nie znał także nazwiska Alicji, nie pamiętał nawet, na którym piętrze mieszka.

Na każdej z sześćdziesięciu kondygnacji gmachu znajdowało się co najmniej sto kabin mieszkalnych.

Drżącą ręką wystukał na klawiaturze informatora imię „Alicja". Ekran rozświetlił się paroma wierszami napisów. W hotelu mieszkało kilka kobiet noszących to imię.

„Klasa czwarta", dopisał Sneer.

Wszystkie nazwiska zniknęły z ekranu jak zdmuchnięte. W ich miejsce pojawił się napis informujący, że wśród mieszkanek hotelu nie ma – i od tygodnia nie było – żadnej czwartaczki o takim imieniu.

To wprost niemożliwe – myślał Sneer gorączkowo. – Przecież otwierała drzwi własnym kluczem, pokój musiał być wynajęty na jej nazwisko. Dopiero po chwili zrozumiał, że dziewczyna mogła posłużyć się pseudonimem albo zgoła zmyślonym imieniem.

Pytanie o młode kobiety z czwartą klasą, mieszkające w hotelu, spowodowało wyrzucenie na ekran ponad setki nazwisk i numerów. Komputer ewidencyjny był cierpliwy, lecz Sneer poddał się wobec perspektywy sprawdzania tylu kabin.

Jeśli tu mieszka… – pomyślał, zbierając paczki i wlokąc się w stronę windy – spotkam ją wreszcie, choćby w barze na śniadaniu. Chyba że…

Zatrzymał się gwałtownie w wejściu do windy, blokując mechanizm drzwi.

– Wchodzi pan, czy nie? – ofuknął go jakiś niecierpliwy współpasażer, więc Sneer wszedł w zamyśleniu do klatki windy i wcisnął przycisk siedemnastego piętra, gdzie miał swoją kabinę, w której nie był od wczorajszego popołudnia.

Czyżby to wszystko wcale się nie zdarzyło? – zastanawiał się, podczas gdy dźwig minął dawno jego siedemnaste piętro i zatrzymał się na sześćdziesiątym. – Przyśniło mi się, czy jak? Tam, w hallu, na kanapie?

Po chwili zastanowienia z niepokojem stwierdził, że nic nie przeczy tej hipotezie. Żaden materialny dowód nie potwierdzał realności spotkania z Alicją. Czyżby jego umysł, zmęczony tyloma wydarzeniami, wśród sennych marzeń wytworzył sobie postać czułej, troskliwej dziewczyny – jedynej osoby w tym mieście, którą szczerze obchodził los Sneera owej fatalnej nocy? Potrzebował kogoś takiego i… przyśnił sobie?

Jeśli to był sen, to chyba zaczynam wariować! – pomyślał Sneer i ze złością wcisnął ponownie przycisk windy, by znaleźć się na swoim piętrze. – Wydałem całą setkę z powodu sennych halucynacji!

Nie mógł uwierzyć, by Alicja naprawdę nie istniała. Zbyt dobrze pamiętał jej słowa, zbyt realnie widział w wyobraźni jej twarz. Dlaczego podała mu fałszywe imię, zatarła swe ślady? Przecież sama wbijała mu to imię do głowy, wielokrotnie nakazując, by o niej pamiętał.

Wszystko to było zbyt rzeczywiste jak na najbardziej nawet realistyczny sen.

– Znajdę ją! Jeśli istnieje, muszę ją znaleźć! – postanowił, rzucając torby z zakupami na tapczan.

Na kolejną pointę wczorajszej historii nie trzeba było długo czekać: w cocktail-barze na dole, gdzie wstąpił w poszukiwaniu Alicji, spotkała go następna niespodzianka.

Przy automacie z piwem siedzieli w najlepsze ci dwaj, których Sneer w swych przewidywaniach widział już co najmniej w policyjnym areszcie. Pron i downer w seledynowej wiatrówce rozprawiali wesoło z kuflami w dłoniach i wyglądali na zupełnie zadowolonych z życia. Gdy Sneer zatrzymał się w drzwiach, Pron pomachał mu dłonią, jakby właśnie tu i na teraz byli umówieni.

– Zdaje się, że jestem ci coś winien za wczoraj – zaczął Sneer, wydobywając Klucz, lecz Pron zamachał rękami.

– Broń Boże! – zaprotestował. – To była koleżeńska przysługa. Nie ma mowy o żadnych należnościach. Stawiam ci piwo za wczorajsze kłopoty w mojej kabinie.

Podał Sneerowi pełny kufel i podsunął mu stołek.

– Trzeba oblać to miłe spotkanie! – dodał jowialnie. – Niewiele brakowało, a spotkalibyśmy się w takim samym składzie, tylko że w miejscu, gdzie nie dają piwa.

– Taak… – wtrącił downer przeciągle. – Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Należy mi się dwieście.

– Jak to? – Sneer spojrzał na niego z ukosa.

– A zwyczajnie. Masz Klucz?

– Mam!

– Czynny?

– Czynny…

– Zrobiłem swoje, punkty się należą.

Sneer milczał przez chwilę, zaskoczony bezczelnością młodego człowieka. Trudno jednak było znaleźć lukę w jego prostym wywodzie.

– Dobra. Fakt jest faktem – powiedział wreszcie. – Sprawę załatwiłeś, aczkolwiek, niech mnie wszyscy diabli, jeśli cokolwiek rozumiem… Jakim cudem cię puścili?

– To proste! – zaśmiał się downer. – Nie można nikogo aresztować bez powodu. Byłem czysty jak kryształ.

– Wypłacę ci dwieście żółtych i dołożę jeszcze pięćdziesiąt, jeśli mi wyjaśnisz, jak to zrobiłeś.

– Tajemnic zawodowych nie sprzedaję, Mogę ci powiedzieć za darmo, bo i tak nie wykorzystasz tego tricku w lifterskiej praktyce, a na downing masz za dobrą klasę. Tylko nie puszczaj tego dalej.

– W porządku! – zgodził się Sneer. – Ale najpierw załatwimy rozliczenia.

Kolejne dwieście punktów opuściło Klucz Sneera.

To już trzysta w dniu dzisiejszym – zsumował w myślach. – Nie licząc drobnych wydatków. Jest dziesiąta trzydzieści rano. Jeśli dalej pójdzie w takim tempie, to do wieczora zostanę nędzarzem.

– Nie dopadli cię w końcu? – zagadnął Prona, gdy usiedli znów obok niego.

– Sam się zgłosiłem. To robi dobre wrażenie.

– Też, oczywiście, okazałeś się kryształowy? – uśmiechnął się Sneer.

– Ma się rozumieć.

– A tak naprawdę?

– Powiem ci kiedyś. – Pron zmrużył swoje nieco wyłupiaste oczy. – Jak się wszystko ładnie zakończy.

– Aha, jeszcze jedno! – przypomniał sobie Sneer. – Wczoraj rano rozmawiałeś o mnie z dziewczyną w barze.

– Zgadza się. Blondynka, duże niebieskie oczy.

– Nie spotkałeś jej tu dzisiaj?

Pron zastanawiał się przez chwilę.

– Nie. Dziś jej tu nie było. Przynajmniej po dziewiątej. Szukasz jej?

– Uhm. Gdybyś ją spotkał…

– To co?

– Powiedz jej, że proszę o telefon. Mieszkam tutaj, w „Kosmosie". Pron wiercił się na stołku, jakby miał coś jeszcze do powiedzenia i nie mógł się zdecydować.

– Słuchaj, Sneer… – wykrztusił wreszcie. – Muszę się uczciwie przyznać, że policja wie, kto załatwił aresztomat. Podeszli mnie, nie mogłem nic skręcić. Wierz mi, byłem przekonany, że to policjanci zastali cię w mojej kabinie… Dopiero Aber mi powiedział… o przygodzie z aresztomatem.

– Trudno, cholera – zafrasował się Sneer. – Wiedziałem, że to musi się źle skończyć. Trzeba szybko pozbyć się tej bransoletki.

– Wciąż ją masz?

– Nie daje się otworzyć. Będę musiał wybrać się zaraz do „Raju Majsterkowiczów" na Czwartą Przecznicę i spróbować rozciąć to piłką do metalu.

– Pokaż, jak to wygląda? – zainteresował się Pron.

– Tutaj ci nie będę pokazywał. – Sneer rozejrzał się po barze, w którym siedziało po kątach parę osób. – Podałeś moje nazwisko?

– Skądże! – obruszył się Pron. – Znam cię tylko jako Sneera.

– To pół biedy. Niczego mi nie udowodnią. Pseudonim nie jest zakodowany na Kluczu. A to głupie urządzenie nie umiało nawet stwierdzić, kim jestem. No, więc jak to było tam, w Stacji Testów?

Downer, nazwany przez Prona Aberem", odstawił pusty kufel na blat stolika.

– Wy, lifterzy – zaczął z kpiącym uśmieszkiem – wykorzystujecie w swojej pracy własną inteligencję i cudzą głupotę. My natomiast staramy się wykorzystać własną głupotę i cudze lenistwo. No, może trochę przesadzam z tą głupotą, ale czwartak nie jest oficjalnie uważany za umysłowego orła, i właśnie to pomaga nam podejść dumnych ze swej klasy dwojaków i trojaków obsługujących Stację Testów. Są różne metody downingu. Nie muszę ci tego tłumaczyć, sam też stosujesz indywidualne podejście do każdej sprawy. Opowiem ci, jak zrobiłem twoją czwórkę. To był dość prosty trick. Nie ma mowy o oszukaniu komputera, który testuje delikwenta pod elektrohipnozą. Pozostaje więc oszukać operatorów. Pierwsza rzecz to wybór odpowiedniej chwili. Wybrałem czas, kiedy telewizja transmitowała interesujący mecz: drużyna „Niedźwiedzi Argolandu" walczyła właśnie z „Zielonymi Kaskami". Zgodnie z moimi przewidywaniami, w chwili gdy wszedłem do Stacji, obaj dyżurni technicy siedzieli z patrzawkami na oczach i słuchawkami w uszach, śledząc kolejną akcję naszej czołowej drużyny. Jeden z techników łypnął okiem spod patrzawki i półgębkiem spytał, o co chodzi. Podałem mu twój Klucz, a on wsunął go do szczeliny kontrolnej, spojrzał na ekran i burknął: „Kontrola klasy w trybie zaostrzonym. Do kabiny!" Teraz już wiedziałem, o co chodzi. Po prostu, na twoim Kluczu było zakodowane zastrzeżenie Wydziału Kontroli Klas bez żadnych konkretnych dyspozycji, poza sprawdzeniem, czy rzeczywiście masz czwórkę. Technik oddał mi twój Klucz i przestał się mną interesować, wracając do oglądania meczu. Poszedłem do kabiny testowej, założyłem kask i wsunąłem do testera m ó j własny Klucz, nie zablokowany wprawdzie, ale to nie ma żadnego znaczenia dla automatu testującego, którego zadaniem jest, po pierwsze, stwierdzenie zgodności linii papilarnych z ich obrazem na Kluczu, a po drugie przetestowanie delikwenta i ocena jego klasy umysłowej.

Ponieważ technik wcisnął na swoim pulpicie przycisk „zaostrzonej kontroli", tester dał mi elektrohipnozę i zadał test, który wykazał moją rzeczywistą czwórkę. Gdy wyszedłem z kabiny, na pulpicie operatora świeciła cyfra „4", oznaczająca pozytywny wynik testu.

Podałem operatorowi znowu twój Klucz, on sprawdził tylko, czy jest na nim „czwórka", wsunął go do szczeliny transmitera i posłał do Centralnego Rejestru informację, że weryfikacji dokonano i Klucz można odblokować.

– Diablo proste! – mruknął Sneer.

– Owszem. Tylko trzeba to wymyślić… mając samemu czwórkę! – Downer poklepał się dumnie po piersi. – Kto by się spodziewał po czwartaku!

– Na czym polegało niedopatrzenie operatora?

– Na tym – zaśmiał się downer – że oglądał mecz. A poza tym, rzecz w lenistwie i rutynie. Zauważ, jak to wygląda od jego strony: przychodzi facet i pokazuje Klucz z czwórką; operator sprawdza na końcówce Syskomu, że Klucz jest zablokowany. W kolejności powinien upewnić się, czy Klucz należy do faceta, który go przyniósł. Ale po co, myśli operator, któremu spieszno do oglądania meczu, skoro i tak za chwilę automat testujący sprawdzi tożsamość klienta i nie przetestuje niewłaściwej osoby. Po teście, gdy facet oddaje Klucz, jest na nim „czwórka", podobnie jak na pulpicie kontrolnym. Zatem wszystko gra: test się odbył, wykazał czwórkę, Klucz można odblokować. Technik odblokowuje Klucz, chociaż właściwie powinien najpierw sprawdzić, czy to ten sam Klucz, który był przed chwilą weryfikowany w testerze. Ale, po pierwsze, skoro już raz zdecydował się pominąć kontrolę tożsamości, to nie ma powodu, by teraz nagle nabrać podejrzeń. A po drugie, ogląda wciąż jednym okiem telewizję. Siedzi wygodnie w fotelu, mając w zasięgu ręki tylko terminal Syskomu. By sięgnąć do konsoli kontrolnej, musiałby dźwignąć tyłek z fotela i przejść trzy kroki. Trzymam sto do jednego, że tego nie zrobi! Odblokuje Klucz i odda klientowi, klnąc w duchu, że go cholera przyniosła właśnie podczas trasmisji meczu!

– A gdyby jednak sprawdził?

– Zdarza się to niekiedy. Wówczas uruchamiam wariant ratunkowy: „ach, strasznie przepraszam! Oczywiście, że to nie ten Klucz! Człowiek jest tak zdenerwowany, gdy idzie na test. Na śmierć zapomniałem; to jest Klucz, który znalazłem właśnie tutaj, przed budynkiem. Pewnie drugi taki, roztargniony jak ja, zgubił i teraz się martwi, więc miałem oddać i trzymam cały czas w garści, żeby nie zapomnieć. A mój Klucz, proszę, mam tutaj, w drugiej ręce. Oczywiście, to ten właśnie był przed chwilą w automacie testującym!" Podaję mój autentyczny Klucz, a technik, zły już okropnie, bo uciekło mu parę ciekawych akcji podbramkowych, teraz jednak sprawdza wszystko dokładnie. No, i rzeczywiście: klient nie łże! Testował swój Klucz, a tamten pewnie naprawdę znalazł. Więc odblokowuje mój Klucz, choć nie jest on wcale zablokowany (ale tego nie widać gołym okiem). Zbędne „odblokowanie" po prostu niczego nie zmienia na czynnym Kluczu. Aby sprawdzić, czy mój Klucz istotnie był zablokowany, operator musiałby znów przesiadać się do innego pulpitu, który normalnie powinien obsługiwać trzeci technik, aktualnie nieobecny, bo poszedł po piwo. A w ogóle, to po cholerę przychodziłby klient odblokowywać niezablokowany Klucz? Poza tym, na początku, gdy operator sprawdzał Klucz przed testem, był on zablokowany (o tym rzekomo znalezionym operator zapomniał natychmiast, gdy odłożył go na bok, a zresztą „Niedźwiedzie" właśnie strzeliły bramkę).

Nie ma, poza tym, żadnego powodu, by fatygować się sprawdzaniem tego znalezionego Klucza. Gdybyś zgłosił się po godzinie i zapytał o zgubę, wydano by ci Klucz, nie sprawdzając niczego oprócz tożsamości linii papilarnych.

– Tylko że wówczas to ty byłbyś mi winien dwieście, a nie ja tobie – westchnął Sneer. – No, dobra. A teraz powiedz, dlaczego cię zgarnęli.

– Dziwna sprawa. Kiedy już miałem twój Klucz z powrotem, bo wszystko poszło bez pudła, jak przewidywałem, wpadli policjanci i bez gadania zawieźli mnie do Komendantury. Miałem w kieszeni oba Klucze, ale to żadna tragedia. Powiedziałem, że ten drugi znalazłem, a weryfikowałem własny. Sprawdzili w zapisie testera, wszystko się zgadzało. Potrzymali mnie trochę, popytali, ale wreszcie cóż mogli zrobić? Wypuścili mnie, nie znajdując winy!

– A mój Klucz? Nie zdziwili się, że jest odblokowany?

– Może się i zdziwili, ale to przecież nie moja sprawa! Czy sądzisz, że technik, który mnie obsługiwał, przyznałby się, że odblokował ten Klucz bez sprawdzenia tożsamości właściciela? Bądź spokojny! Zaparłby się nawet tego, że miał go w ogóle w rękach!

Sneer kręcił głową z podziwu. Trudno było odmówić sprytu temu czwartakowi. Ale, z drugiej strony, wszystko to razem nie wyjaśniało jeszcze powodów, dla których policja tak łatwo przeszła do porządku dziennego nad sprawą Sneera. Blokada, aresztomat, afera z downerem – i nic, żadnych konsekwencji! To zbyt piękne, by mogło być zakończeniem serii kłopotów.

Jak to się dzieje, że w tak doskonale zorganizowanym świecie mogą swobodnie i bezkarnie działać takie pasożyty, jak Pron czy ten, jak mu tam, Aber? – rozmyślał w drodze do „Raju Majsterkowiczów".

Wielki magazyn narzędzi i materiałów, oprócz działów handlowych, stawiał do dyspozycji klientów liczne warsztaty i pracownie, gdzie zapaleni majsterkowicze mogli za parę punktów uprawiać swe hobby. Były tu pracownie mechaniczne, elektroniczne, chemiczne, studia nagrań, fotolaboratoria. Wśród użytkowników przeważała młodzież, lecz spotykało się tutaj także sporo osób dorosłych. Było tajemnicą publiczną, że tu właśnie powstaje większość narzędzi, którymi posługują się ludzie uprawiający nielegalne zawody. Tu konstruowano przemyślne wytrychy do automatów, przeróżne urządzenia i aparaty do oszukańczych machinacji punktowych, kompozycje chemiczne – symulatory, którymi posługiwali się podejrzani osobnicy w celu znalezienia się w szpitalu miejskim lub klinice psychiatrycznej.

Sneer także korzystał dość często z kabin warsztatowych „Raju". Ukryty przed niepowołanym okiem w zamknięciu wynajętej kabiny, realizował tu swoje pomysły: mikroskopijne urządzenia transmisyjne, owe barwne pigułki, tak pomocne przy liftingu, oryginalne, unikalne mikroukłady, montowane z superminiaturowych elementów krystalicznych. Pomysły i schematy kreślone na bibułkowych serwetkach w kawiarni podczas wielodniowych włóczęg Sneera po lokalach Argolandu, przeradzały się tutaj w gotowy, znakomicie funkcjonujący produkt jednorazowego użytku – za każdym razem inny, oparty na nowej idei, wyprzedzającej myśl techniczną konstruktorów starających się zabezpieczyć automaty testujące przed oszustwem.

Sneer był specjalistą od mikroelektroniki układowej. Studiował tę dziedzinę z prawdziwym zamiłowaniem, nie ograniczając się do wąskiej specjalizacji wymaganej na uczelni. Dzięki temu mógł teraz bez trudu rywalizować z profesjonalistami z kilku innych, pokrewnych dziedzin, nadzorującymi różne funkcje Ogólnego Systemu Komputerowego, zwanego w skrócie Syskomem.

Szlachetna idea rozwijania technicznych umiejętności młodzieży, przyświecająca istnieniu instytucji „Raj Majsterkowiczów", jak wiele szlachetnych idei, produkowała uboczne efekty społeczne, wymykające się kontroli władz aglomeracji.

Czy naprawdę? – zastanowił się Sneer, wchodząc do „Raju". – Czy rzeczywiście władze nie zdają sobie sprawy z tego, co się tu dzieje? A może tolerują taki stan rzeczy w ściśle określonych celach? Przecież każdy, kto korzysta z urządzeń warsztatowych, płaci za to ze swojego Klucza. Bank rejestruje na jego koncie wydatki na materiały, na wynajęcie pracowni. Jeśli trzeba, nietrudno odtworzyć z zapisu bankowego, czym zajmuje się właściciel Klucza.

Sneer od dawna zdawał sobie z tego sprawę i nie był tak naiwny, by potrzebne mu materiały kupować w automatach. Mikroelementy elektroniczne nabywał od pracowników zajmujących się naprawami i konserwacją automatów i nawet nie wnikał specjalnie w pochodzenie tych drobiazgów.

Tym razem nie zamierzał niczego konstruować. Potrzebna mu była tylko dobra piła do metalu. Poszukał wolnej kabiny mechanicznej, zapłacił Kluczem i zamknął się starannie od środka. Z zestawu narzędzi wybrał odpowiednią piłę, poszukał kawałka blachy dla zabezpieczenia przegubu przed skaleczeniem i odchylił mankiet bluzy.

– O, do diabła! – wyrwało mu się, gdy spojrzał na przegub swej prawej ręki.

Zamiast stalowej obręczy, stanowiącej fragment policyjnego automatu, rękę otaczała miedziana bransoleta o gładkiej, wypolerowanej powierzchni, zaopatrzona w zwykłe, łatwo dające się otworzyć zapięcie.

Sneer odłożył piłę i przez chwilę przyglądał się bransoletce. Odpiął zamek i zdjął ją z przegubu. Była torusem złożonym z dwóch łukowatych części, spojonych zawiasą.

Kiedy? – Myślał intensywnie, starając się zrozumieć, jak to się stało. – Pokazywałem downerowi, wczoraj wieczorem… A potem… Tak! Alicja!

Tylko Alicja mogła zamienić bransolety, gdy spał w jej kabinie. Lecz w jaki sposób otworzyła ten trickowy, policyjny zamek? Czyżby pracowała dla policji? I dlaczego to zrobiła? Co oznacza ta miedziana obręcz?

Sneer obejrzał dokładnie bransoletę. Na wewnętrznej jej stronie, przylepiony kawałkiem przejrzystej taśmy, widniał skrawek papieru z sześcio-cyfrowym numerem. Obok, na gładkiej powierzchni metalu, był wygrawerowany napis: „Pamiętaj o mnie".

W zamyśleniu zapiął bransoletę na przegubie. Więc jednak Alicja. O co właściwie chodziło tej dziewczynie, w tak dziwny sposób starającej się pozostać w jego pamięci?

Podświadomie czuł, że ma to jakiś związek z nocną rozmową. O czym rozmawiali? Po kolei przypominał sobie jej słowa.

Mam! – ucieszył się wreszcie. – Nagranie! Mówiła o jakiejś piosence, balladzie. Numer nagrania! Obiecała zanotować… Oryginalny sposób, ale trzeba to sprawdzić!

W drodze na drugie piętro, gdzie mieściły się studia nagrań dźwiękowych, kupił w automacie czysty krążek akustyczny – cienką tarczkę wielkości małego guzika, na której można było pomieścić zapis półgodzinnej audycji.

Włożył krążek do automatu i wybrał na klawiaturze numer. Po kilkunastu sekundach krążek wypadł do podstawionej dłoni. Sneer rozejrzał się za wolnym stanowiskiem odsłuchowym, lecz wszystkie były okupowane przez młodzież ze słuchawkami w uszach, podrygującą w rytmie modnych przebojów.

– Sneer! – usłyszał tuż obok znajomy głos. Obejrzał się. Przy urządzeniu do kopiowania nagrań stał Matt i ktoś jeszcze, młody chłopak, którego Sneer widział po raz pierwszy.

– Cześć, Matt! Co porabiasz? Obiecałem do ciebie zadzwonić, ale wybacz, miałem trochę kłopotów.

– Nie szkodzi – uśmiechnął się Matt. – Jakoś sobie radzę.

– Bawisz się nagraniami?

– Niezupełnie – Matt zmieszał się jakby.

Jego towarzysz zgarnął do pudełka stertę krążków akustycznych i spojrzał pytająco.

– Idź, spotkamy się wieczorem – powiedział Matt i sięgnął do pudełka, wyjmując jeden z krążków.

Chłopak zabrał pudełko z pozostałymi, a Matt ujął Sneera pod rękę i poprowadził do kąta sali, gdzie stało kilka stolików i szereg automatów z napojami.

– Dziś ja zapraszam na kufelek – powiedział, stawiając przed Sneerem plastykowe naczynie.

– Znalazłeś pracę?

– Mam do ciebie prośbę – bąknął Matt cicho, rozejrzawszy się czujnie dokoła. – Gdyby cię ktoś pytał o mnie, to nie widziałeś mnie tutaj.

– Jakaś trefna robótka? – domyślił się Sneer.

– Posłuchaj sobie w domu. – Matt wcisnął mu w dłoń krążek dźwiękowy.

– Co to jest?

– Parę pytań dla tych, którzy oduczyli się je zadawać. Przeciwwaga dla codziennej porcji papki informacyjnej, którą nas karmią.

– Bawisz się w konspirację, Matt? – raczej stwierdził, niż zapytał Sneer. – Dawniej to się nazywało „bibuła".

– Niestety – westchnął Matt. – Od czasu, gdy wynaleziono samorozpadający się papier, nie można robić ulotek. Prawdziwy, trwały papier jest zupełnie niedostępny. Drukuje się na nim tylko podręczniki i dzieła uznane za klasykę.

– Nietrwały papier to znakomity wynalazek. Nie trzeba sprzątać z ulic starych opakowań, nie gromadzą się stare gazety.

– Właśnie. To bardzo wygodne dla administracji: po tygodniu nie ma żadnego śladu oficjalnych wypowiedzi władz i można bez rumieńca wstydu głosić coś wręcz przeciwnego. Zapis akustyczny wypiera inne sposoby notowania informacji, ale ludzie tak przywykli do informacyjnego szumu, że natychmiast wypuszczają prawym uchem to, co wpada w lewe. O wiele skuteczniej można im coś przekazać na piśmie. Ale wobec braku papieru musimy nagrywać te krążki.

– Z kim wojujesz, Matt? – uśmiechnął się Sneer pobłażliwie.

– Jak to: „z kim?" Oczywiście z administracją, z tymi zerowcami z Rady, którzy robią z nas durniów, stwarzając dla nas ten obłędny cyrk.

– To tak, jakbyś wojował ze mną.

– Czyżbyś pracował dla Rady?

– Nie. Ale żyję dzięki temu, co nazywasz cyrkiem.

– Nie wiem, co robisz. Ale, jeśli żyjesz dzięki sytuacji, jaką stworzyli zerowcy z Rady Aglomeracji, to po prostu pasożytujesz na tych wszystkich, którym jest gorzej niż tobie w tym mieście.

– Jestem im potrzebny.

– Tak długo, dopóki istnieje ten wynaturzony system społeczny.

– Właśnie dlatego powiedziałem, że wojujesz ze mną – zaśmiał się Sneer. – Chcesz zdewastować moje tereny łowieckie i rozpędzić zwierzynę.

– Jesteś paskudnym cynikiem.

– Moi klienci są odmiennego zdania. Wszyscy, co do jednego, okazują mi wdzięczność.

– Co robisz? Klucze, rękawiczki, downing?

– Liftuję, i to nieźle. Mogę ci załatwić lepszą klasę, jeśli zechcesz.

– Mówiłeś, że jesteś „po drugiej stronie". Myślałem, że po tej samej, co ja.

– Więc może jestem po trzeciej stronie – Sneer wzruszył ramionami. – Nie mogę podcinać gałęzi, na której siedzę i z której zrywam zupełnie smaczne owoce.

– Niczego nie rozumiesz! – Matt zacisnął pięści i widać było, że traci cierpliwość. – Ten świat upadnie, zawali się! Siedząc na swojej gałęzi nie widzisz, że korzenie tego drzewa próchnieją w oczach. Mało kto rozumie sytuację, wszyscy oślepli, mają przed oczami tylko kolorowe punkty. Musimy jakoś przeciwstawić się tej piwno-telewizyjnej pseudokulturze, która się tu wytworzyła. Czy nie zastanowiłeś się, dlaczego oni poją nas piwem i karmią tanią masową rozrywką? Jedno i drugie zawiera ten sam podstawowy składnik: ogłupiacz! Popatrz na tych ludzi! Cóż widzą przed sobą? Życie wypełnione piwkiem i bezsensownymi programami rozrywkowymi! Uczą się, bo muszą. Majsterkują, bo się nudzą. Ale przez cały czas mają świadomość, że zarówno ich wiedza, jak nabyte zdolności manualne nie zostaną nigdy wykorzystane w jakimkolwiek pożytecznym celu. Człowiek przestał być potrzebny.

– Owszem – wtrącił Sneer. – Jest nadal potrzebny. Jako konsument. Bez niego wszystko traci sens.

– Straciło już dawno. To wszystko, co widzisz dookoła, jest jednym wielkim cyrkiem, komedią reżyserowaną przez grupę zerowców dla całej nieświadomej reszty. To wszystko jest jednym wielkim bluffem!

– Przesadzasz!

– Ani trochę. Przekonasz się wkrótce. Przekonają się wszyscy, nawet najgłupszy szóstak w tym mieście pojmie, że jest obiektem bezsensownej manipulacji.

– Posłuchaj, Matt! – zniecierpliwił się Sneer. – Nasza administracja jest tolerancyjna. Znosi różne rzeczy, czasem przymyka oko na spore kanty i niezbyt czyste interesy. Obawiam się jednak, że nie będzie wyrozumiała dla tych, co chcieliby wywołać jakieś ogólne zamieszanie lub powszechne niezadowolenie. Bo chyba, jak zrozumiałem, do tego zmierza wasza konspiracja.

– Mniejsza o to, Sneer. Zapomnijmy o tej rozmowie – westchnął Matt. – Czy znasz najnowszy dowcip o zerowcach?

– Nie słyszałem.

– Więc… mają ich przemianować na e l i p t y k ó w.

– Dlaczego?

– Bo się p ł a s z c z ą.

– Przed kim?

– No, nie! – Matt pokręcił głową z niedowierzaniem. – Czy ty naprawdę nie chwytasz pointy?

Sneer naprawdę nie rozumiał ani dowcipu, ani sensu tych wszystkich aluzji.

Matt wdał się w jakąś głupią, szczeniacką aferę – myślał, idąc z powrotem w stronę hotelu. – Nic dziwnego, że go przeklasyfikowali. Powinienem wyciągnąć go z tej kabały. To w gruncie rzeczy niegłupi facet. Załatwię mu choćby trójkę i jakąś sensowną pracę.

Wiedział, że może liczyć na kilku dość wpływowych urzędników, którzy dzięki niemu zajmowali teraz niezłe pozycje w administracji Argolandu. Załatwienie pracy dla trojaka nie byłoby dla nich żadnym problemem.

Pod warunkiem, że ten kretyn przestanie spiskować przeciwko porządkowi w aglomeracji! – pomyślał z irytacją o koledze.

W gruncie rzeczy Sneer nie był wcale taki pewny, jak to jest naprawdę z tą argolandzką rzeczywistością. Chyba jednak Matt ma trochę racji: albo wolność, albo porządek. A może i jedno, i drugie jest nieprawdziwe?

Sneer doznał olśnienia w momencie, gdy idąc w kierunku hotelu stał się przypadkowym świadkiem zajścia pod pawilonem Banku.

Wśród szwendających się tam, jak zwykle, handlarzy i kameleonów, krążył niepozorny, mały człowieczek. Sneer dostrzegł, że podobnie jak inni miejscowi kombinatorzy, on też dyskretnie zaczepiał przechodniów. Zbliżył się także do Sneera. W półotwartej dłoni trzymał mały, plastykowy krążek do nagrań akustycznych.

– Prawda po cenie kosztów! – powiedział cicho, schrypniętym szeptem. – Płacisz tylko tyle, ile za czysty krążek.

– Dziękuję – mruknął Sneer i nie zatrzymując się poszedł dalej.

Nim uszedł kilkanaście kroków, usłyszał za sobą tupot nóg i odgłosy szamotaniny. Obejrzał się. Dwóch cywilów wlokło małego handlarza w kierunku zaparkowanego w bocznej ulicy samochodu. Cała reszta punkciarzy – jakby nigdy nic – kontynuowała swą działalność.

Już wiem! – ucieszył się Sneer, obserwując to wydarzenie. – Wiem, jak to jest z tym porządkiem w Argolandzie. Mamy tutaj po prostu doskonale kontrolowany bałagan, stwarzający pozory zarówno porządku, jak wolności.

Sformułowanie tego – paradoksalnego na pozór – algorytmu działania Argolandu okazało się nadspodziewanie owocne dla wyjaśnienia wielu zjawisk – tych, z którymi zetknął się w tym mieście, oraz tych, które miał poznać w najbliższej przyszłości.

To jedyne logiczne wyjaśnienie wielu pozornych absurdów, na które napotyka człowiek w codziennym życiu – kontynuował Sneer swoje rozważania, znalazłszy się w kabinie mieszkalnej. – Wprost trudno uwierzyć, by administracja dysponująca tak precyzyjnym systemem kontroli i sterowania ludnością, nie mogła poradzić sobie z tymi wszystkimi ujemnymi zjawiskami, z nielegalną działalnością różnych kombinatorów i kanciarzy.

Scena pod bankiem świadczyła o tym, że służba porządkowa tylko pozornie nie zauważa jednych, by natychmiast reagować na pojawienie się innych podejrzanych facetów. Wniosek stąd jest zupełnie oczywisty: niektórzy są władzom po prostu potrzebni, ich działalność jest wkalkulowana w funkcjonowanie systemu, być może nawet jest administracji na rękę, pomaga w czymś, stwarza jakieś specyficzne sytuacje społeczne czy gospodarcze.

Wiele spraw wygląda zupełnie inaczej, gdy spojrzeć na nie przez pryzmat tej zasady. Choćby taki lifting: może nie jest tak bardzo istotną rzeczą, czy wysoki urzędnik administracji albo dyrektor instytucji, ma klasę zerową, czy – powiedzmy – drugą. Jeśli jednak stawia się wymagania co do klasy – to wówczas kandydat na dane stanowisko musi za wszelką cenę zdobyć to zero. Gdyby nie pomoc liftera, wielu takich kandydatów nigdy by nie sprostało wymaganiom. A przecież są wśród nich – na przykład – synowie czy kuzyni wysoko postawionych osób, protegowani ważnych zerowców! Formalnie nie można dla nikogo robić wyjątków, poprzeczka jest ustawiona równie wysoko dla każdego. Podliftowany zerowiec – de facto dwojak – radzi sobie lepiej lub gorzej na swej posadzie, ale nikt mu nie może czynić formalnych zarzutów z powodu klasy. Z drugiej zaś strony, gdyby odpowiednie czynniki kontrolujące zechciały pogrzebać w zapisach bankowych, można by wreszcie wykazać, kto i kiedy korzystał z usług liftera. Wobec tego, liftowany dygnitarz jest potulny i niekontrowersyjny w swym służbowym środowisku, łatwo nim sterować, wywierać na niego pewne naciski, bo zrobi wszystko, by nie grzebano w jego przeszłości i nie badano kwalifikacji.

Prawdziwy zerowiec, mający swój intelekt w głowie, a nie tylko na Kluczu, ma w nosie te wszystkie naciski i układy personalne. On poradzi sobie sam, nikt mu nie wykaże niedostatków umysłowych, a weryfikacja nie grozi mu przeklasyfikowaniem. Taki pracownik – choć faktycznie zdolny i samodzielny w pracy – nie jest pożądanym elementem w służbowej hierarchii instytucji publicznych czy placówek naukowych.

Podobnie jak lifterzy, także inni fachowcy muszą spełniać jakąś – pozytywną z punktu widzenia władz – rolę w Argolandzie. Weźmy takiego kameleona: gdyby nie on, skąd wziąłby niepracujący czwartak żółte punkty na honorarium dla liftera? I tak dalej, i tak dalej… Cała ta podskórna infrastruktura społeczna działa za cichym przyzwoleniem administracji – a więc na ten czy inny sposób – w interesie władzy. Kto wie, czy nie są również do czegoś potrzebni wyciskacze, wampiry, zdziercy? Może funkcjonowanie tego społeczeństwa wymaga, by ludziom, oprócz poczucia bezpieczeństwa – fizycznego i socjalnego – dostarczać także nieco poczucia zagrożenia? Pewna liczba bandziorów – liczba z góry zaplanowana i utrzymywana na określonym poziomie – może pełnić taką samą rolę jak szczupaki w stawie z karpiami. Taki szczupak eliminuje słabe, chore sztuki hodowlane, a pozostałe zmusza do czujności, do ruchu, do ucieczki, by rozwijały swe mięśnie zamiast obrastać w tłuszcz.

Zupełnie zgrabna analogia z tym stawem hodowlanym! – zakonkludował Sneer, leżąc wygodnie z rękami pod głową i mając w zasięgu dłoni puszkę doskonałego, chłodnego piwa. – Cały Argoland jest takim stawem karmionych karpi. Są w nim ryby większe i mniejsze, ważniejsze i mniej ważne. System klasyfikacji z jednej a owa nieformalna substruktura z drugiej strony, zmuszają wszystkich do ciągłego ruchu, byśmy się zanadto nie zapaśli na ciele i umyśle. Mnie też przygoniono trochę, dla zasady. Widocznie zanadto rozleniwiłem się ostatnimi czasy i ktoś uznał, że powinienem się rozruszać.

Przypomniał sobie o krążkach z nagraniami, które miał w kieszeni kurtki, więc sięgnął po odtwarzacz kupiony w drodze do hotelu. Włożył słuchawkę do ucha, umieścił jeden z krążków w aparacie i włączył urządzenie.

„Do ciebie mówimy, obywatelu Argolandu, niezależnie od tego, jaką posiadasz klasę i ile punktów zawiera twój Klucz! – mówił głos z krążka. – Chcemy postawić kilka pytań, których sam nie stawiasz sobie z lenistwa umysłowego lub z wrodzonej niechęci do myślenia. Chcemy zakłócić senny spokój twojego umysłu. Czy nie zauważyłeś dotychczas, że jesteś systematycznie ogłupiany? Czy nie czujesz, nie dostrzegasz, że z każdym dniem upodabniasz się coraz bardziej do automatów, które cię otaczają?

Dlaczego nie pytasz, komu zależy na tym, abyś był potulnym pionkiem, dającym się przestawiać na szachownicy życia? Dlaczego pozwalasz, by samozwańcze siły manipulowały twoim losem w imię celów, których nie dano ci poznać?

Czy nie zauważasz, że jesteś oszukiwany i zmuszany do oszustw, że bierzesz udział w tragicznej farsie, w niegodnej ludzkiej istoty parodii życia społecznego? Czy wystarcza ci to, że po prostu istniejesz, wegetujesz jak roślina, zdana na łaskę nieznanych ogrodników?

Dlaczego pozwalasz więzić się w pętach wynaturzonego modelu społecznego, nie znajdującego uzasadnienia w całej szczytnej historii naszej cywilizacji – modelu nieodpowiedniego dla istot ludzkich, stworzonych do życia w wolności? Dlaczego zrujnowano dorobek wieków kultury i cywilizacji? Ludzie, którzy kierują naszym miastem, kontynentem, całym światem powinni odpowiedzieć na te pytania. Dlaczego milczą? Dlaczego zamykają usta pytającym, zamiast udzielić odpowiedzi?

Pytajcie wszyscy, głośnym chórem! Wasze połączone głosy nie dadzą się zagłuszyć ani zignorować! Pytajcie i nie pozwalajcie zbyć się wykrętnymi ogólnikami! Pytajcie i żądajcie odpowiedzi".

– Uhm… – mruknął Sneer do siebie. – Jeśli już zaczną pytać, to raczej o przyczyny wzrostu ceny piwa.

Zmienił krążek w aparacie, lecz zamiast oczekiwanej ballady w wykonaniu Dony Bell, męski głos obwieścił:

„Jest nam bardzo przykro, lecz nagranie, którego żądasz, zostało zastrzeżone przez Wydział Masowej Rozrywki zarządzeniem z dnia trzeciego lipca bieżącego roku. Jego rozpowszechnianie wstrzymano ze względu na niski poziom artystyczny i brak walorów społeczno-wychowawczych. Prosimy wybrać inną pozycję z katalogu nagrań".

– Do licha! – Sneer wyłączył aparat. – Tego jeszcze nie było. Zakazana piosenka?

W zestawieniu z treścią pierwszego nagrania fakt ten wyglądał intrygująco. Sneer zastanowił się chwilę, a potem sięgnął po telefon.

– Benny? Mam sprawę – powiedział. – Czy mógłbyś mi wyszperać nagranie numer 378245?

– To ty, Sneer? – rozległo się w słuchawce. – A co to za nagranie?

– Dony Bell.

– Posłuchaj, stary! – głos Benny'ego przybrał oficjalny ton. – Jestem porządną firmą. Szukam różnych dziwnych rzeczy i nie obchodzi mnie, po co są klientowi potrzebne. Ale takich spraw nie tykam. Dony Bell jest zastrzeżona. Oficjalnie nigdzie nie występuje, nie nagrywa, w telewizji nie odtwarzają nawet jej dawnych przebojów. To coś oznacza. Nie wiem, co. Nie znam się na polityce. Chodzą plotki, że nie chciała ujawnić autora tekstu jednej ze swych piosenek. Uparcie twierdzi, że go nie zna, że tekst został jej podrzucony.

To wszystko, co wiem. Aha, niektórzy mówią, że ona występuje w jakimś lokalu, kabarecie. Taka marna knajpa, gdzie zbierają się różne wyrzutki. No, rozumiesz? Wyrzuceni z masowej rozrywki, tacy tam… tego… artyści. Trzecia ulica w lewo za magazynem obuwia na Siedemnastej Poprzecznej, idąc od jeziora. Strasznie ten telefon trzeszczy, jakby ktoś tam coś naprawiał na linii.

– Dziękuję, Benny! – Sneer odłożył słuchawkę, pojąwszy aluzję diggera. Telefon mógł być podłączony do policyjnych urządzeń rejestrujących, a Benny uznał widać rozmowę za niezbyt bezpieczną.

Na zdaniu Benny'ego można było polegać. Stary fachowiec od wynajdywania różnych potrzebnych przedmiotów i informacji nieraz już dopomógł Sneerowi w zdobyciu pewnych drobiazgów lub uzyskaniu poufnych adresów. Oficjalnie zajmował się pośrednictwem w handlu obiektami kolekcjonerskimi: starymi monetami z czasów obiegu pieniężnego, drobnymi antykami. Był z wykształcenia historykiem sztuki, klasę miał dość wysoką – Sneer nigdy nie pytał, jaką – lecz ze względu na brak odpowiedniej dla niego posady władze chętnie pozbyły się kłopotu wydając Benny'emu licencję na drobny handel starociami. Pod tym płaszczykiem Benny od lat uprawiał digging – jeden z najbardziej cenionych nielegalnych procederów.

Sneer doskonale zrozumiał odpowiedź diggera. Oznaczała ona po prostu, że przyjął zamówienie, lecz równocześnie sygnalizował, iż nie należy więcej o tym rozmawiać przez telefon. Ostatnie zdania mogły być informacją, gdzie można usłyszeć trefną balladę, lecz równie dobrze mogły stanowić tylko maskujący bełkot dla ewentualnych podsłuchiwaczy rozmowy.

Spojrzał na Klucz. Była dopiero szósta po południu. Wcześnie rozpoczęty dzień wlókł się niemiłosiernie, a Sneer podświadomie jakoś unikał dziś pokazywania się w miejscach publicznych i najchętniej nie wychodziłby w ogóle z kabiny. Teraz jednak poczuł się nieco głodny i znudzony bezczynnością.

Trzeba ruszyć w miasto – pomyślał. – Muszę przełamać złą passę, zrobić coś, zarobić parę punktów. Życie musi toczyć się dalej!

Gdy zbliżył się do drzwi, ktoś w nie właśnie zapukał. Sneer cofnął się odruchowo. Pomny wczorajszego doświadczenia z aresztomatem, wahał się przez chwilę, a potem otworzył, cofając się szybko.

W progu stał mężczyzna ubrany w jasny garnitur z prawdziwej wełny, jaki można kupić tylko w najlepszych magazynach śródmieścia.

– Można? – spytał, uśmiechając się nieśmiało. To nie policjant – pomyślał Sneer. – Oni nie chodzą pojedynczo i nie są tacy grzeczni.

– Bardzo proszę! – powiedział w stronę nieznajomego.

Przyjrzał mu się dokładniej w świetle padającym z okna kabiny. Przybyły mógł być nieco starszy od Sneera, gdzieś koło pięćdziesiątki. Usiadł w fotelu nie rozglądając się po kabinie, co także zrobiło dobre wrażenie na gospodarzu.

– Jestem pracownikiem administracji – przedstawił się, pokazując Klucz, na którym Sneer zauważył symbol zerowej klasy – i chciałbym przede wszystkim przeprosić za pewne przykrości, jakie spotkały pana w ciągu ostatniej doby.

– To… chyba jakaś pomyłka? – zająknął się Sneer, siadając na skraju tapczanu naprzeciw przybysza.

– Pan Adi Cherryson, alias Sneer, nieprawdaż? – upewnił się przybysz i nie czekając na potwierdzenie, ciągnął dalej. – Aby uprościć naszą rozmowę, umówmy się, że ja będę mówił, pan zaś nie będzie niczego potwierdzał ani też niczemu zaprzeczał. Proszę przyjąć, że wiem o panu bardzo dużo, lecz nie mam żadnych wspólnych interesów z wydziałami, zajmującymi się sprawami klasyfikacji, dochodów, zatrudnienia, porządku publicznego i tych wszystkich organów administracyjnych, z którymi obywatel, a zwłaszcza obywatel pańskiej… hm… profesji, nie lubi mieć do czynienia. Otóż, przede wszystkim wyjaśnię, że zamierzamy zwrócić się do pana z pewną propozycją i prośbą zarazem, panie Sneer, jeśli pozwoli pan używać tego nieformalnego imienia, pod którym jest pan znany także u nas.

– To znaczy gdzie? – wtrącił Sneer czujnie.

– Powiedzmy ogólnie, że w Radzie Aglomeracji. Otóż, znając pewne pańskie walory, w szczególności zaś, pańską wysoką klasę…

– Jestem czwartakiem – powiedział Sneer chłodno.

– Proszę wysłuchać mnie do końca – uśmiechnął się cierpliwie urzędnik Rady. – Wiemy, że jest pan zerowcem, i to nie byle jakim. Znamy kilku zerowców, którzy tylko panu zawdzięczają swoją klasę i stanowisko. Mógłbym panu przedstawić ich listę, ale w końcu to nie ma nic do rzeczy. Co więcej, jest pan człowiekiem nie tylko wysoce inteligentnym, lecz także obdarzonym sprytem i pomysłowością. Trzeba być geniuszem w lifterskiej sztuce, by zrobić zerowca z takiego na przykład… hm… no, nie będę wymieniał nazwiska, bo to teraz dyrektor poważnej instytucji, ale mówiąc między nami, kompletny kretyn.

Jak pan zatem widzi, doceniamy w pełni pańskie kwalifikacje i walory. Odkryję nasze karty: jest nam potrzebny ktoś taki, jak pan. Ktoś posiadający formalnie czwartą klasę, nie zwracający na siebie uwagi, powiedziałbym nawet, proszę się nie gniewać, udający głupka. A równocześnie powinien to być ktoś błyskotliwy i bystry, a przy tym fachowiec w dziedzinie mikroelektroniki. Niewielu mamy takich w Argolandzie, więc niech się pan nie dziwi, że Syskom wskazał właśnie na pańską kandydaturę. Dziś każdy, kto może, pcha się na wysokie pozycje, lecz o prawdziwego zerowca coraz trudniej. Nasze poufne badania wykazują, że wśród obywateli z formalnym zerem, zajmujących czołowe stanowiska w zarządzaniu aglomeracją, niepokojąco rośnie odsetek takich, co z trudem udają zerowców. To oczywiście skutki działalności pana i pańskich kolegów. Ale nie naszą jest sprawą regulacja tych nieprawidłowości. Dla nas nie jest pan w tej chwili lifterem, lecz człowiekiem, o którego nam chodzi. A zadanie, które chcemy panu powierzyć, jest niezwykle ważne z punktu widzenia interesów całej aglomeracji.

Nieznajomy przerwał na chwilę, wpatrując się w Sneera, który z kamienną twarzą odwzajemniał mu badawcze spojrzenie.

– Jednym słowem, proponujemy panu pracę na stanowisku odpowiednim dla czwartaka, z przepisowym uposażeniem w żółtych punktach.

Ale, by zrekompensować straty, jakie poniesie pan w wyniku podjęcia się tej pracy, oferujemy ponadto dodatkowo przeciętną pańskich dotychczasowych przychodów z… hm… pańskiej dotychczasowej działalności.

– Czterysta żółtych na miesiąc – mruknął Sneer, niby do siebie.

– Powiedzmy, pięćset – uśmiechnął się przybysz. – A jeśli będzie panu odpowiadała współpraca z nami, może pan osiągnąć jeszcze większe korzyści.

– A inne zajęcia? Czy musiałbym ich zaniechać?

– Skądże znowu! Interesuje nas tylko ten czas, za który płacimy. Poza tym, może pan robić, co się panu podoba. Postaramy się nawet, by nikt pana nie niepokoił, oczywiście pod warunkiem, że będzie pan przestrzegał pewnych pozorów i reguł gry.

– Cóż miałbym robić?

– Zostanie pan kimś w rodzaju portiera czy dozorcy w pewnej placówce naukowej. Chcemy wiedzieć, co się tam dzieje. Musimy mieć u nich swojego człowieka.

– Nie zajmuję się donosicielstwem! – obruszył się Sneer.

– Pan mnie źle zrozumiał – urzędnik pokręcił głową i znów się uśmiechnął. Jego szczupłe, delikatne dłonie bawiły się złotą zapalniczką, którą wyjął z kieszeni. – Nie chodzi nam o donosy. Chcemy, aby ktoś rzetelnie i fachowo nadzorował działalność pewnej placówki naukowej. Rozumie pan, nie możemy posłać tam człowieka z formalnym zerem. Cała sprawa musi być załatwiona dyskretnie, z zachowaniem normalnej procedury. Wydział Zatrudnienia musi skierować tam „autentycznego" czwartaka. Zerowców wciąż nam brakuje, a co dopiero takich, jak pan, zakamuflowanych. A wśród tych… uczonych… zdarzają się różni. Czasem trudno stwierdzić, który prawdziwy, a który liftowany. Trzeba im patrzeć na ręce. Szczegółów dowie się pan oczywiście po wyrażeniu zgody, sprawa jest poufna. Nie możemy, rzecz jasna, wywierać na panu żadnych nacisków, ale proszę w imieniu Rady o pomoc w tej sprawie. Obiecujemy naszą głęboką wdzięczność i oferujemy dalszą współpracę, z interesującymi perspektywami, jeśli spodobamy się sobie nawzajem.

– Czy kłopoty, które mnie spotkały wczoraj, były wstępem do naszej | dzisiejszej rozmowy? – Sneer rzucił szybkie spojrzenie na twarz przybysza, lecz ten znowu się uśmiechnął.

– Zacząłem od przeprosin – przypomniał. – To był po części złośliwy przypadek, po części zaś, wynik nadgorliwości lub nieudolności niższego personelu administracyjnego. Musieliśmy oczywiście sprawdzić kilka rzeczy dotyczących pana osoby i nie dało się uniknąć korzystania z pomocy odpowiednich wydziałów Zarządu Aglomeracji. Wie pan, jaki element pracuje w niektórych urzędach. Im niższa klasa, tym ważniejszy chce się okazać taki funkcjonariusz. Stąd nieraz wynikają nie planowane efekty. Ale to się już na pewno nie powtórzy. Jest pan pod naszą specjalną ochroną i nie ukrywam, że zależy nam bardzo na pańskiej pomocy.

– Czy mogę się zastanowić?

– Oczywiście. Oto mój numer, proszę zatelefonować za dwa, trzy dni. Naszą rozmowę proszę jednakże traktować jako poufną.

– W porządku – Sneer schował podaną wizytówkę. – Jeszcze tylko jedno pytanie. Czy kobieta, przedstawiająca się jako Alicja, jest waszą pracownicą lub ma jakiś związek z moją sprawą?

– Alicja? – Urzędnik Rady zastanawiał się przez chwilą. – Nie. Na pewno nie. Jakieś kłopoty?

– Ech, chyba po prostu przypadek – uśmiechnął się Sneer. – W całym zamieszaniu ostatniej doby gotów byłem przypisywać znaczenie każdemu szczegółowi.

Odprowadził gościa do drzwi, a potem usiadł na chwilę, by się zastanowić.

Ładny mi przypadek! – pomyślał w związku z Alicją. – Jeśli ona nie jest od nich, to skąd, u licha, wiedziała o mającej nastąpić propozycji? Przecież ona wy wróżyła mi to z ręki!

Sneer był zatwardziałym racjonalistą i w żadne wróżby nie wierzył.

Po wyjściu delegata Rady przez dłuższą chwilę zbierał myśli, rozbiegane w poszukiwaniu odpowiedzi na kilka pytań nasuwających się w czasie rozmowy. Propozycja była niezwykle obiecująca finansowo, lecz Sneer doskonale zdawał sobie sprawę, że nigdy i nigdzie na tym świecie, a zwłaszcza w Argolandzie, nikt nikomu nie płaci tak dobrze za błahostki. Jeśli więc oferta nie kryła w sobie jakiejś pułapki, jeśli nie była próbą zniszczenia Sneera przez odpowiednie czynniki powołane do tępienia takich jak on – to musiało chodzić o sprawę wielkiej doniosłości.

Oferta była kontynuacją niecodziennych wydarzeń toczących się ostatnio wokół Sneera, lecz czy była ich naturalną kontynuacją? A może wszystkie poprzednie fakty należy interpretować jako psychologiczne przygotowanie go do tej wizyty nieznajomego zerowca?

To było nawet dość prawdopodobne. Najpierw pokazano Sneerowi, jak niemiło jest utracić, choćby na krótko, możliwość korzystania z Klucza. Potem – zademonstrowano mu, że przy dobrych chęciach ze strony władz, mogą one udaremnić wszelkie próby ratowania się znanymi powszechnie sposobami. Jednym słowem, dano mu do zrozumienia, że dotychczasowy brak kłopotów zawdzięcza tylko łaskawemu przymknięciu czyjegoś oka na jego działalność. A działalność ta – jak wynikało z rozmowy – była doskonale znana odpowiednim czynnikom.

W końcu, oddając mu Klucz, wykazano, że władze mogą machnąć ręką na wszystkie dotychczasowe sprawki Sneera – oczywiście pod pewnymi warunkami. Te warunki właśnie zostały przedstawione przez nieznanego osobnika, podającego się za przedstawiciela Rady Nadzorczej Aglomeracji.

Sneer był mimo wszystko przekonany, iż żaden uczciwy organ sprawiedliwości nie znalazłby dostatecznych dowodów, by go legalnie ukarać. Lecz równocześnie wiedział doskonale, jak dalece może utrudnić, obrzydzić, a nawet uniemożliwić życie nieustanna szarpanina z policją. W jego zawodzie zbytnie zainteresowanie władz byłoby katastrofą.

Propozycja, przedstawiona w formie prośby, mogła więc być w rzeczywistości zwykłym szantażem.

Czyżbym, u licha, był naprawdę tak genialnym zerowcem, że właśnie mnie musieli wyłuskać spośród wszystkich innych? – westchnął, wychodząc z kabiny. – Jeśli prawdziwego zerowca można dziś znaleźć jedynie pośród lifterów, to znaczy, że cały Argoland jest rzeczywiście jednym wielkim oszustwem i bluffem, jak twierdzi Matt. Tylko kto tu kogo oszukuje?

W zamyśleniu schodził po schodach z siedemnastego piętra. Lubił odbywać tę drogę pieszo, szczególnie wówczas, gdy chciał się nad czymś skupić i odizolować od otoczenia. Schody – w odróżnieniu od takich miejsc, jak kabina mieszkalna, klatka windy czy bar – miały tę cenną zaletę, że dawały możliwość wyboru dwóch kierunków ucieczki – w górę albo w dół. Sneer zdawał sobie sprawę ze smutnego faktu, że w Argolandzie nie sposób uciec przed czymś lub przed kimś tak w ogóle i naprawdę, bo wcześniej czy później, jak przysłowiowa koza do woza, człowiek musi przyjść do jakiegoś automatu i ujawnić swoją aktualną lokalizację przez wetknięcie Klucza w jego szczelinę. Niemniej jednak, klatka schodowa była dla niego miejscem, gdzie człowiek znajduje się pomiędzy dwoma kolejnymi kontrolowanymi punktami w przestrzeni, a więc jakby nigdzie. Dawało to, przynajmniej teoretycznie, poczucie pewnej niezależności. Dziwił się ludziom, którzy wolą tłoczyć się w windzie nawet wtedy, gdy potrzebują zjechać o parę pięter w dół.

Kto tu kogo oszukuje, jeśli wszyscy zdają sobie sprawę, że są oszukiwani? – kontynuował swoje rozmyślania, zeskakując ze schodów na jednej nodze po dwa stopnie naraz. – Zerowcy z Rady wiedzą doskonale, że na ważnych stanowiskach pracują ludzie ewidentnie podliftowani, ale udają, że wierzą w ich kwalifikacje. Jeśli więc cały Argoland jest farsą, w której uczestniczą wszyscy jego obywatele, to któż u diabła jest widzem tego przedstawienia?

Nim znalazł się na parterze, był już bliski decyzji przyjęcia oferty. Uznał, że byłaby to znakomita okazja do przyjrzenia się kulisom tej farsy. Podjęcie się proponowanej roli mogłoby się okazać bardzo pouczające. Sneer nie przepuszczał nigdy okazji nauczenia się czegoś nowego o świecie i życiu. Taka wiedza procentowała zazwyczaj w dalszej działalności, a w tym przypadku same „studia" miały przynieść niebagatelne wynagrodzenie w postaci okrągłej kwoty żółtych punktów.

Od czasu, gdy zaczął podświadomie rewidować swą fenomenologiczną teorię funkcjonowania świata, dostrzegł mnóstwo szczegółów, na które wcześniej nie zwracał uwagi. Od dawna wiedział dość dokładnie, jak funkcjonuje społeczeństwo, którego był składnikiem. Kolejne pytanie, narzucające mu się teraz z niepokojącą siłą, brzmiało: dlaczego? Dlaczego właśnie tak?

W ogólnym obrazie, w atmosferze tego miasta odnajdywał coś dziwnego – choć nienowego, a jakby od dawna znanego, lecz przyjmowanego bez zastrzeżeń jako normalny składnik rzeczywistości – co kazało spodziewać się zaskakującej odpowiedzi na to pytanie. Czuł instynktownie, że do pełnego obrazu świata brakuje jeszcze jakiegoś elementu, informacji, faktu, pozwalającego racjonalnie wyjaśnić sytuację, w której wszyscy przed wszystkimi udają, że wszystko jest w porządku. Taki paradoks nie tłumaczył się sam przez się, wymagał znalezienia jakiegoś klucza.

Może klucz ów leżał w zasięgu ręki, może znało go wielu spośród aktorów granej tu codziennie komedii, a może był on starannie ukryty? Sneer czuł coraz wyraźniej, że musi klucz ten odnaleźć, by uzupełnić swą wiedzę o otaczającej go rzeczywistości. Drażniły go nierozumiane aluzje, niejasne pointy dowcipów, które obijały się o jego uszy. Był zły na siebie, że dotychczas, wykorzystując swój spryt wyłącznie dla ciągnięcia korzyści z obiektywnie istniejącej sytuacji, nie pokusił się o uzyskanie głębszej wiedzy o świecie.

Licho wie, czy nie jestem takim samym zadufanym durniem, jak liftowani przeze mnie pseudozerowcy, którzy, osiągnąwszy wysoki szczebel służbowy, zapominają, kim są naprawdę – pomyślał i postanowił sprawdzić się, potwierdzić swoje możliwości, stawiając przed sobą zadanie poznania prawdy.

Wejście pomiędzy zerowców związanych z Radą mogło być wielce, pożyteczne, a może nawet nieodzowne dla osiągnięcia tego celu.

Za oszklonymi drzwiami hotelowej sali restauracyjnej, gdzie zajrzał w poszukiwaniu Alicji, dostrzegł znajomą łysinę Prona, otoczonego gromadką kolorowych dziewcząt.

Skąd on bierze punkty na takie życie? – pomyślał Sneer ogarniając spojrzeniem zastawiony stolik. – Siedzi tu od rana do nocy!

Pron dostrzegł go, zawołał i podnosząc się zapraszał szerokimi gestami. Widać było, że jest porządnie pijany, bo opadł z powrotem na krzesło, z trudem utrzymując równowagę. Sneer niechętnie zbliżył się do stolika.

– To mój serrrdeczny przyjaciel! – przedstawił go Pron dziewczętom, a wskazując z kolei na nie, powiedział żałośnie: – Pomóż mi, stary. Te dziewczyny zniszczą mnie doszczętnie!

– Wcale w to nie wątpię! – Sneer podniósł ze stolika pustą butelkę i przez chwilę ostentacyjnie studiował nalepkę. – Polegniesz finansowo. Zniszczą cię automaty kasowe.

– To mi akurat nie grozi – wybełkotał Pron, wywijając Kluczem. – To się nikomu nie uda, dopóki Klucz… Ech, Sneer! Żeby tak gdzieś był taki automat, żeby człowiek mógł… tego… no… ze dwadzieścia lat do tyłu… I jeszcze trochę zdrowia. Ale co tam! Czego się napijesz? Zamawiaj, na mój rachunek! „My, czwartacy, my, czwartacy! Nikt nie goooni nas do pracy!" – zaintonował fałszywie i spadł pod stolik przy akompaniamencie chóralnego śmiechu dziewczyn.

Sneer pochylił się nad nim i korzystając z tego, że Pron trzyma Klucz w zaciśniętych palcach, sprawdził stan jego rejestrów punktowych. Z trudem powstrzymał się od gwizdnięcia.

Dziesięć tysięcy! – pomyślał ze zdumieniem. – Skąd tyle żółtych u takiego nieroba? Za samo posiadanie tej sumy powinni go byli zamknąć. Chyba że pracuje dla policji.

– Zaopiekujcie się moim… kolegą! – rzucił w stronę rozbawionych dziewczyn i wyszedł.

Stanowczo należy zmienić hotel. Za długo tu siedzę i dorobiłem się niepotrzebnych znajomości – stwierdził, maszerując ulicą i rozglądając się za jakimś zacisznymi miejscem, gdzie można by coś zjeść.

Po chwili przypomniał sobie, że główną przyczyną jego pobytu w hotelu „Kosmos" jest teraz Alicja. Nie wiedzieć dlaczego, spodziewał się jej pojawienia czy choćby jakiejś wiadomości od niej.

Ściemniało się. Na ulicach zapłonęły latarnie i barwne reklamy. Przechodnie, wypełniający tłumnie ulice centrum, wybierali wśród setek możliwości jakiś atrakcyjny sposób spędzenia tego wieczoru. Reklamy zapraszały do sal widowiskowych, kin, kabaretów, lokali dansingowych.

Sneer nie miał dziś ochoty na gwarne towarzystwo rozochoconych ludzi. Chciał usiąść i spokojnie pomyśleć lub porozmawiać z kimś zaufanym. Wizyta zerowca z Rady splatała się w jego świadomości z osobą Alicji. Odrzuciwszy wiarę w jej wieszcze zdolności, musiał przyjąć, że znała zamiary Rady. Najprostszym wyjaśnieniem mógł być jej świadomy i planowany udział w łańcuchu zdarzeń, zaaranżowanych specjalnie dla Sneera. Jeśli jednak animatorzy tej sprawy znali dobrze cechy jego osobowości, nie mogli nie wiedzieć o jego sceptycznym stosunku do wróżb i przepowiedni. Sneer nigdy, na przykład, nie korzystał z tak popularnych w Argolandzie automatów stawiających horoskopy. Trudno zatem przypuszczać, by podstawili Alicję jako osobę mającą przekonać go, że to, co ma się zdarzyć, jest nieuchronnym fatum, z góry zapisanym w księgach przeznaczenia.

Pozostawała zatem druga możliwość: Alicja wiedziała o czekającej Sneera propozycji, nie mając nic wspólnego z Radą. Informowała go o przyszłości, przedstawiając ją jako fakt dokonany, sugerując przy tym pomoc czy wsparcie w jakichś bliżej nie określonych trudnościach. Cóż mogło to oznaczać? W czyim imieniu zwracała się do niego w żartobliwej formie wróżby, która oto zaczynała się spełniać? Jeśli nie była związana z Radą, nie działała w jej imieniu – to może… działała przeciw niej?

Tajemnicze zniknięcie dziewczyny, dziwny prezent w postaci miedzianej bransolety, numer nagrania piosenki, która została wycofana z rozpowszechniania – wszystko razem pasowało do tej hipotezy. Czyżby Alicja spodziewała się pozyskać Sneera dla jakiejś sprawy, jeszcze nim znajdzie się wśród zerowców związanych z najwyższą władzą aglomeracji? Może był jej – lub jakiejś grupie, którą reprezentowała – potrzebny zaprzyjaźniony człowiek na tak wysokim szczeblu.

Albo, po prostu, wszystko polega na nic nie znaczącym zbiegu okoliczności – próbował zbagatelizować sprawę, bo w ten sposób stwarzał sobie iluzję, że Alicja jest zwyczajną dziewczyną, która obdarzyła go swymi względami z czystej sympatii, nie podszytej żadnymi ukrytymi celami.

Na dnie świadomości czaiło się jednak podejrzenie, że wokół jego osoby toczy się jakaś dziwna gra ukrytych sił, której nie był w stanie zrozumieć. Pomyślał, że – być może – zarówno bransoleta, jak owa nie znana mu piosenka Dony Bell, zawierać mogą kolejne elementy łamigłówki, którą należało rozwiązać.

Przez chwilę stał przed witryną wielkiego magazynu spożywczego, wpatrując się bezmyślnie w półki pełne barwnych opakowań, kosze owoców, szeregi puszek i butelek. Widok ten wywoływał z pamięci dalekie wspomnienie dawno minionego czasu, jakąś nieokreśloną, dławiącą w gardle tęsknotę. Sneer wszedł do sklepu, wybrał ze sterty plastykowych toreb największą, jaką znalazł, i idąc wzdłuż regałów, napełnił ją po brzegi. Zatrzymał się dłużej przed małym automatem, kuszącym barwnymi torebkami słodyczy i paczuszkami gumy do żucia. Uśmiechnął się do swoich wspomnień, wybierając długo odpowiedni przycisk. Schował do kieszeni otrzymaną paczuszkę, położył torbę na pulpicie i wsunął Klucz do automatu kasowego.

Kwota wykazana przez kasę zdumiała go swą wysokością. Prawie cała należność opiewała na żółte. Stołując się w restauracjach, nie miał pojęcia, że ceny podstawowych artykułów spożywczych wzrosły tak znacznie od czasów, gdy na polecenie matki robił domowe zakupy.

Zapłacił, zabrał torbę i koleją podziemną pojechał w kierunku Dzielnicy Północnej.

Znał tu każdy zaułek, choć ostatnio nieczęsto odwiedzał ten rejon miasta. Stały tu stare domy, pamiętające czasy sprzed Wielkiej Reformy. Trwały dzielnie pośród nowej zabudowy, choć stan ich był już najwyraźniej beznadziejny. Nietypowe, budowane wedle dawnej technologii, nie dawały się remontować przy użyciu nowoczesnych maszyn i materiałów, pozostawiono je więc własnemu losowi i opiece mieszkańców – przeważnie ludzi starszych, emerytów, którzy nie chcieli przenosić się do nowych dzielnic, trwając uparcie w swych walących się siedzibach.

Sneer wszedł do jednego z tych domów. Klatka schodowa wstydliwie kryła w mroku swe odrapane ściany. Szedł po omacku, trafiając instynktownie na stopnie schodów, licząc je podświadomie i omijając odruchowo szczerby w ich krawędziach. Na podeście drugiego piętra zatrzymał się przed pomalowanymi na brązowo, drewnianymi drzwiami. Dotknął ich powierzchni, ujął w dłoń wypolerowaną mosiężną gałkę. Wahał się przez kilkanaście sekund, nim nacisnął dzwonek.

Ciężkie kroki za drzwiami zbliżały się powoli. Niski, cichy głos spytał: „Kto tam?", a potem drzwi otworzyły się szeroko.

– Oo! To ty! – twarz starego człowieka o białych, gęstych włosach rozjaśniła się uśmiechem.

Sneer przekroczył próg i znalazł się w ramionach starca.

– Chodź, synku! Mama leży, czuje się niezbyt dobrze, ale ucieszy się bardzo. Często mówimy o tobie. Dawno nie zaglądałeś!

– Praca, kłopoty – uśmiechnął się Sneer. – Wiesz, jak to jest, kiedy człowiek ma czwartą klasę.

– Ech, ty, ty! – ojciec pogroził mu palcem. – Powinieneś nareszcie przestać się bawić! Stać cię na inny tryb życia.

Weszli do niedużej kabiny, gdzie na łóżku leżała matka Sneera. Zmieniła się od czasu, gdy widział ją ostatni raz. Już wtedy chorowała, lecz teraz musiało być z nią gorzej.

– Zrobiłem zakupy, mamo! A za resztę punktów kupiłem sobie gumę do żucia! – powiedział, naśladując głos dziecka. – Witaj, mamo! Nic się nie zmieniasz, odkąd cię pamiętam!

– Ach, ty łgarzu! Chodź tu, pokaż się! – uśmiechnęła się wyciągając do niego ręce. – Za to ty się starzejesz.

– Ale nie poważnieję, mamo! – powiedział, schylając się nad nią.

Objęła go i ucałowała, a on, siedząc na skraju łóżka, poczuł się dziwnie daleki od wszystkiego, co zaprzątało jego myśli, nim przekroczył próg rodzinnego domu.

– Wciąż nie pracujesz? – spytała, trzymając jego dłoń.

– Jak to! Pracuję! Jestem artystą! – roześmiał się.

– Jesteś leniem bez ambicji. Zawsze byłeś zdolnym chłopcem, ale lenistwa nie udało się z ciebie wyplenić.

– Mamo! Ja naprawdę jestem artystą. Czy nie uważasz, że to prawdziwa sztuka: zrobić geniusza z osła? Zresztą, chyba wkrótce zacznę robić coś innego. Mam interesującą propozycję. Będę mógł zarobić tyle, że i dla mnie wystarczy, i wam będę mógł załatwić inne mieszkanie.

– Nam nie potrzeba niczego więcej – powiedział ojciec. – Mamy wszystko, co niezbędne.

– Ale mamie potrzebny jest dobry lekarz. Przyślę tutaj jednego znajomego. A poza tym chciałem z tobą porozmawiać, tato.

– Porozmawiajcie sobie w kuchni. Pewnie nie jadłeś kolacji, weź sobie coś – powiedziała matka.

Przeszli do małej kuchenki. Ojciec przyrządził herbatę, kroił chleb. Sneer miał uczucie, jakby czas cofnął się o trzydzieści lat. Był znów; małym chłopcem, nie rozumiejącym wielu rzeczy, potykającym się o dziwne, coraz to nowe, zaskakujące problemy, które wyrastały przed nim w tym skomplikowanym świecie.

Jeszcze kilka dni temu był przekonany, że już zna ten świat we wszystkich jego przejawach. Dziś czuł się znowu jak ten dziesięcioletni, mały Adi, wypytujący ojca o różnicę między żółtym a czerwonym punktem.

– Tato – powiedział, patrząc w szare oczy ojca, który mieszał herbatę staroświecką srebrną łyżeczką i uśmiechał się do niego spoza okularów. – Czy ty pamiętasz, jak wszystko wyglądało przed…

– Przed czym?

– No, zanim zaczęli wprowadzać powszechną automatyzację. To nastąpiło jakoś tak… nagle. Ucząc się historii w szkole, zawsze odnosiłem wrażenie, że strasznie dużo doniosłych zdarzeń nagromadziło się w dość małym przedziale czasu. Bo przecież – porozumienia międzynarodowe, odkrycie metody anihilacji materii, unifikacja poziomu ekonomicznego, klasyfikacja, urbanizacja, automatyzacja – wszystko to nastąpiło prawie równocześnie.

– Na tym właśnie opierał się kompleksowy program Wielkiej Reformy – uśmiechnął się ojciec. – Założenia były opracowane bardzo precyzyjnie.

– Kto je opracował?

– No, uczeni, oczywiście. Z całego świata.

– Właśnie! Jak to się stało, że wielkie mocarstwa, które przedtem były wobec siebie tak nieufne, które gron.udziły niesamowity potencjał militarny dla obrony przed sobą nawzajem, nagle przystąpiły do zgodnej, przykładnej współpracy? Jakim cudem politycy i dyplomaci, zwykle nieustępliwi wobec przeciwnej strony, pogodzili się tak łatwo?

– Zwyciężył rozsądek.

– Nie, tato. To niemożliwe. Owszem, w naszym Argolandzie i pewnie także w innych aglomeracjach bywa, że zakuty dwojak nagle mądrzeje i staje się jedynakiem. Ale za tym zawsze stoi lifter! Nie wierzę, by przywódcy polityczni nagle, wszyscy naraz, zmądrzeli!

– Nie wszyscy, nie wszyscy, synku! Tylko niewielu! Ci, którzy nie chcieli zmądrzeć, zniknęli z areny politycznej.

– O tym nie uczono mnie na lekcjach historii.

– Ale tak było. Prawdę mówiąc, w utworzonej wówczas Radzie Nadzorczej Świata zasiadło bardzo niewielu dawnych przywódców z poszczególnych krajów. Pojawili się nowi ludzie, inaczej myślący. Było nawet sporo tarć i konfliktów, ale w końcu… zwyciężył rozsądek, ludzie zmądrzeli.

– Nie potrafię jakoś wyobrazić sobie takiej metamorfozy. Politycy zmieniają czasem poglądy, ale bodźcem do tego rzadko bywa racjonalny argument czy wzgląd na interes ludzkości. Najczęściej bodźcem takim bywa po prostu strach o własną pozycję lub o własną skórę… Czegóż mogli bać się ci, którzy wówczas zmądrzeli tak nagle? Kto i czym ich postraszył, by zmusić do zgodnej współpracy w skłóconym świecie?

Ojciec uśmiechnął się znad szklanki. Patrzył przez chwilę w oczy Sneera, a potem powiedział z dziwną, ironiczną nutką w głosie:

#8212; Nie trudź się takimi dociekaniami. To było dawno, synku. Jeśli współczesność chce coś ukryć przed ludźmi, historia po dziesiątkach lat nie ma szans dogrzebania się prawdy. Zamiast niej znajduje się tylko artefakty, misternie utkane legendy modyfikujące prawdę, spreparowane na użytek ówczesnego społeczeństwa i tak głęboko zaszczepione w świadomości pokoleń, że stają się prawdą zastępczą, której obalenie po latach nie leży w niczyim interesie. Przeciwnie, mogłoby to wstrząsnąć podstawami od lat budowanej rzeczywistości.

– Więc jednak sądzisz, że historia nie dostarcza nam pełnej wiedzy o zdarzeniach poprzedzających Wielką Reformę?

– Urodziłem się przed Reformą, lecz od samego początku, jak sięgam pamięcią, nikt nie był pewien, co się właściwie stało, co było przyczyną nagłego zwrotu w światowej polityce i ekonomice. Oficjalnie, jak zresztą wiesz, wyjaśniano to odkryciem metody uzyskiwania taniej energii w nieograniczonych praktycznie ilościach. Lecz już wówczas krążyły różne plotki i domysły. Mówiono o jakiejś mafii, o grupie uczonych-terrorystów szantażujących przywódców politycznych i zmuszających ich do zgody pod groźbą totalnej zagłady. Ale do dziś nikt tego nie potwierdził oficjalnie. Faktem jest, że niektórzy znani politycy zniknęli wówczas nagle z firmamentu. Później też się to zdarzało, szczególnie tym, którzy krytykowali przyjęte kierunki i rozwiązania. Mnie także nie wszystko się podobało. Co więcej, teraz widzę, że ludzie myślący wówczas podobnie jak ja, mieli sporo racji. Lecz cóż mogli zrobić? Ja sam, będąc przez całe życie tylko trojakiem, pracowałem uczciwie na powierzonym mi skromnym odcinku, ufając, że myślą za nas bardziej do tego predysponowani zerowcy. Krytyka reform była źle widziana. Znikali bez śladu nie tylko znani politycy. Ich los podzieliło wielu zwykłych obywateli, zbyt śmiało wytykających błędy lub podających w wątpliwość skutki poczynionych przedsięwzięć społecznych czy technicznych. W najlepszym razie spadali nagle do szóstej klasy, tracąc wszelkie życiowe perspektywy. Teraz rzadko słyszy się o takich faktach. Zresztą, większość ludzi, zwłaszcza młode pokolenia urodzone po Reformie, zaakceptowały taki model świata, jaki zastały, plasując się w nim na lepszych czy gorszych pozycjach. Wszyscy zainteresowani są raczej urządzeniem się w nim w miarę wygodnie na swych kilkadziesiąt lat życia, niż drążeniem go w poszukiwaniu jakiejś abstrakcyjnej prawdy. Prawie nikt nie myśli o możliwości ulepszenia tego świata.

– Właśnie! Czyżby ten świat był najlepszym z możliwych? – wtrącił Sneer.

– Jest przede wszystkim homogeniczny, jednorodny pod względem warunków życia. A ponieważ jest przy tym jedynym możliwym światem, nie sposób ocenić, czy jest dobry czy zły. Jest, jaki jest. Brak skali porównawczej.

– Myślisz, że bardziej opłaca się spożytkować swe życie na zdobywanie punktów, niż na próby ulepszania świata?

– Trudno powiedzieć, co opłaca się lepiej. Ale z mojego doświadczenia wiem, że bezpieczniej jest akceptować tę rzeczywistość. A na pewno nie jest bezpiecznie, nawet teraz, po latach, grzebać w tamtych, starych historiach sprzed Reformy.

– Uważasz, że to nie jest bezpieczne?

– Tak, synu. To co mówiłeś o czynniku strachu, może obowiązywać nadal. Zerowcy, którzy kierują światem, z sobie wiadomych względów nie lubią tych, którzy chcieliby wniknąć we wszystkie mechanizmy i uwarunkowania ich władzy.


*

W dole rozpościerał się ocean światła – mrowiący się barwami, żyjący niespokojnym, pulsującym nieustannie życiem. Bliższe plamy światła, • uporządkowane w prostokąty, dające się podzielić wzrokiem na pojedyncze punkty, oraz te dalekie, zlane w mgliste, świecące obłoki – ciągnęły się aż do horyzontu, pokrywając cały widoczny obszar lądu. Przecinały je sznury jaskrawych koralików, kreślące szerokie pętle na tle regularnych prostokątów śródmiejskiej zabudowy i prostujące się w promieniste, proste linie, by wybiec w różne strony, poprzez zanurzone we mgle odległe obszary suburbiów.

Nocny widok na aglomerację Argolandu, oglądany z wysokości stu dwudziestu sześciu pięter, niezmiennie wywierał na Sneerze równie silne wrażenie, jak wówczas, gdy rodzice pokazali mu po raz pierwszy ten kawał świata, w którym miał przeżyć całe życie. To ograniczenie przestrzeni życia – podobnie zresztą, jak ograniczenie czasu jego trwania – przyjął wówczas jako rzecz naturalną. Myśl o wykroczeniu poza obszar aglomeracji była dla niego wtedy – a także jeszcze długo potem – wybrykiem fantazji o takim samym stopniu realności, jak idea „eliksiru życia", zapewniającego przekroczenie przypisanych człowiekowi granic trwania w czasie.

Dopiero później, gdy dziecięce poczucie czasu, wedle którego kilkadziesiąt lat wydaje się nieskończonością, ustąpiło wrażeniu, iż czas galopuje coraz prędzej – Sneer zaczął zastanawiać się nad proporcjami wymiarów tego „czasoprzestrzennego pudełka", w którym zamknięty jest każdy obywatel aglomeracji. Kilkadziesiąt lat życia w obszarze o promieniu czterdziestu kilometrów wydawało się jakimś smutnym nieporozumieniem. Wiedział oczywiście wszystko – a przynajmniej tak mu się zdawało – o przyczynach i celach, dla których stłoczono kilkadziesiąt milionów ludzi na obszarze pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych. Zresztą sytuacja, w której na każdego mieszkańca przypada sto metrów powierzchni – to jeszcze zupełnie niezłe warunki, jeśli weźmie się pod uwagę, że jest to cena płacona za oddalenie od tych milionów ludzi widma głodu. Tereny, otaczające aglomeracje podobne do Argolandu, są zbyt cenne, by zajmowane były pod rozproszoną zabudowę mieszkalną.

Sneer nieraz odczuwał, że obszar, w którym przyszło mu istnieć, robi wrażenie klatki, i to klatki nieco przepełnionej. Skoro jednakże od lat kilkudziesięciu trwająca sytuacja zapewniała znośne warunki bytu wszystkim obywatelom, trudno byłoby kwestionować takie rozwiązanie, nie mając w zanadrzu ewidentnie lepszego.

Stojąc teraz przed kryształową szybą galerii widokowej na szczycie „Baszty Argolandu", Sneer raz jeszcze pomyślał o aglomeracji jak o wielkiej klatce pełnej zwierząt, karmionych i chronionych przed nie sprzyjającymi okolicznościami, lecz, niestety, pozbawionych szerszego wybiegu.

Skojarzenie z klatką miało jeszcze jeden aspekt, który teraz, w świetle ostatnich doświadczeń Sneera, ujawniał się z całą ostrością.

Czy zwierzę w klatce jest w stanie zgłębić intencje tych, którzy go w niej zamknęli? Czy karmią nas jedynie z dobroci, czy też może służyć im mamy do jakichś bliżej nie znanych celów? A może… – Sneer poczuł na grzbiecie niemiły dreszcz. – Może jesteśmy tylko doświadczalnymi zwierzętami? Może Argoland jest czymś w rodzaju eksperymentalnej hodowli? Albo może rezerwatu stworzonego dla jakiegoś niezwykłego, wynaturzonego szczepu ludzkości, odizolowanego od reszty normalnego świata? Może to jakaś boczna, zdegenerowana gałąź ludzkości, której stworzono tu enklawę, niszę ekologiczną, humanitarnie pozwalając tym niby-ludziom wegetować w przeświadczeniu, że są tacy sami, jak wszyscy inni na całym świecie?

To były oczywiście nonsensy, fantastyczne pomysły rodem z science fiction, z horrorów wyświetlanych w kinach Argolandu, na które chadzał w młodości. Oczywiście, że to nie mogło być prawdą! Przecież Argoland, w gruncie rzeczy, nie jest zamknięty i odizolowany od świata! Mając dostatecznie dużo żółtych punktów, można – przy pewnej dozie cierpliwości i wytrwałości – uzyskać zezwolenie na wyjazd do innej aglomeracji, kupić bilet lotniczy i polecieć. Jeśli prawie nikt tego nie robi, to tylko dlatego i właśnie dlatego, że wszędzie jest tak samo! A więc, idiotyczne spekulacje o enklawie i izolacji, o szczególnej sytuacji Argolandu, są bzdurą wylęgłą w mózgu Sneera wskutek nagromadzenia niezrozumiałych zdarzeń i nasłuchania się informacji, plotek, domysłów.

Jeśli jednakże prawdą jest, jak powiedział człowiek z Rady – zastanawiał się Sneer, wpatrzony w kłębiące się u jego stóp nocne życie aglomeracji – że trzeba kontrolować nawet uczonych, że coraz trudniej o zerowca… czyż nie oznacza to przypadkiem, że podobny cyrk, że farsa tego samego rodzaju odgrywana jest wszędzie, we wszystkich aglomeracjach tego globu? Wynikałoby stąd także, że oni, ci zerowcy z Rad różnego szczebla, są poza tą grą, na zewnątrz tych klatek, gdzie pod ich bacznym okiem dzień po dniu tworzy się fikcyjną rzeczywistość i pozoruje normalność wszystkiego, co się tam dzieje.

Jedynym sposobem logicznego wyjaśnienia podobnej sytuacji byłoby założenie, że cała ludzkość z jakieś przyczyny uległa nagłej lub stopniowej degeneracji umysłowej, a jedynie ci, którzy pozostali jako tako normalni, starają się teraz utrzymać porządek, sterując biednymi, przygłupimi bliźnimi za pomocą wymyślnej kombinacji automatyki i pozorów, pozwalających nie dopuścić strasznej prawdy do powszechnej świadomości.

To też była jedna z apokaliptycznych wizji „odkrytych" już dawno przez autorów scenariuszy filmowej fantastyki. Umysł Sneera wzdragał się przed przyjęciem tak tragicznego wyjaśnienia losów ludzkości, aczkolwiek miało ono wszelkie pozory prawdopodobieństwa. Ileż bowiem niezbadanych czynników związanych z nowymi technologiami – agro-chemią, farmakologią, działaniem promieniowań i dziesiątkami innych dziedzin działalności człowieka na Ziemi – mogło podstępnie, w nieprzewidziany sposób wpłynąć na rozwój – nie tylko fizyczny, lecz i umysłowy – następujących po sobie pokoleń.

Idiota, z natury rzeczy, nie jest w stanie ocenić stopnia swojego własnego zidiocenia, nawet przez porównanie z innymi, normalnymi ludźmi.

A cóż dopiero, kiedy wszyscy nagle zaczynają idiocieć! – pomyślał Sneer z niepokojem. – Jeśli to właśnie stało się z ludzkością przez ostatnie dziesiątki lat, powinienem pocieszyć się chociaż tym, że należę do elity. Przecież zaproponowano mi współpracę z ludźmi, którzy, jak należy sądzić, czują się wśród tego wszystkiego najmądrzejsi. Przy czym cieszyć się powinienem z zachowaniem pewnego umiaru. Jak wśród ślepców królem jest jednooki, tak wśród idiotów mędrcem może być debil.

Roześmiał się z tego konceptu, a po trosze również ze swych hipotez, lecz był już teraz pewien, że nie może zignorować oferty Rady. To był jedyny sposób popatrzenia z zewnątrz na tę „klatkę", na Argoland i jego mieszkańców. To byłaby okazja spojrzenia na całość spraw aglomeracji, ogarnięcia wzrokiem dziejących się w niej procesów – tak, jak widzi się jej rozległość i strukturę urbanistyczną ze sto dwudziestego szóstego piętra Baszty.

Sneer obszedł galerię widokową, ogarniając wzrokiem mrowie świateł na południe, zachód i północ od centrum. Wschodnią część galerii pozostawił, jak zwykle, na koniec, bo było to zupełnie szczególne, osobne przeżycie po obejrzeniu nocnej panoramy aglomeracji. Spojrzawszy na wschód, doznawało się niezwykłego, oszałamiającego wrażenia: porażony jeszcze orgią światła, ściągany ku ziemi niepokojącym, fascynującym mrowieniem się świetlistego molocha rozpłaszczonego na trzech czwartych obszaru dostępnego oczom, wzrok natrafiał nagle na nieskończoną, czarną, milczącą pustkę, odciętą od realnego świata – jak ostrą, srebrzystą klingą – oświetloną jasno linią bulwaru. Oczy same biegły ku górze w poszukiwaniu jakiegoś oparcia w tej czarnej, milczącej otchłani. Czuło się prawie, jak stopy tracą kontakt z twardym betonem posadzki, a ciało lewituje w przestrzeń, nie ściągane ku ziemi żadnym śladem jej istnienia.

Dopiero po chwili wzrok przywykał do ciemności, a gwiazdy występowały z czarnego tła jak małe, srebrne ostrza, skierowane w patrzącego. Dołem – też czarna, lecz bez tych srebrzystych punkcików, szerokim pasem rozciągała się spokojna toń jeziora Tibigan. Tylko tam, na ciemnym niebie nad jeziorem, można było tak wyraźnie zobaczyć gwiazdy. Nad miastem głuszyła je łuna świateł, nad jeziorem królowały niepodzielnie, przedłużając w nieskończoność ten świat, z trzech pozostałych stron płaski i kończący się kręgiem horyzontu.

Świat liczy sobie czterdzieści kilometrów w każdą stronę, z wyjątkiem tej jednej – pomyślał Sneer, patrząc w niebo nad Tibigan.

Przypomniała mu się rozmowa z Alicją i piosenka, o której wspominała – właśnie o gwiazdach nad Tibigan. Bezwiednie końcami palców lewej dłoni dotknął miedzianej bransolety.

Gdzie jesteś, Alicjo? – westchnęło w nim coś, poza jego wolą.

Do „Baszty" zaniosły go same nogi, znalazł się tu siłą długoletniego nawyku. Teraz, około północy, w restauracji na sto dwudziestym piątym można było spotkać całą elitę argolandzkiego „podziemia zawodowego" – najznakomitszych lifterów, kluczników, paserów i innych „żółtych ptaków", którzy mogli pozwolić sobie na codzienne przesiadywanie do późnych godzin nocnych w tym drogim lokalu, dostępnym dla posiadaczy żółtych punktów. Gdyby policja zechciała naprawdę oczyścić miasto z grubego kalibru kanciarzy, wystarczyłoby zarzucić sieć w tym i paru podobnych nocnych lokalach. Połów byłby pewny i obfity. Być może, w sieć zaplątałby się jakiś uczciwie pracujący obywatel, lecz można by go było bez trudu odróżnić po klasie. Pozostali, należący do klas rezerwowych, nie wstawali przed siódmą rano, by udać się do zajęć, w większości polegających na markowaniu pożytecznej pracy.

Nielegalni fachowcy nie udawali, że pracują. Oni pracowali naprawdę – od południa do północy, przez cały czas myśląc i działając, ryzykując i czujnie omijając pułapki. Tylko bowiem oni – przez zawistnych współobywateli zwani pasożytami – byli w istocie jedynym bezspornie niezbędnym składnikiem społeczeństwa Argolandu, jego florą bakteryjną, ułatwiającą przebieg procesów społeczno-ekonomicznych, smarem umożliwiającym funkcjonowanie tego wymyślonego, sztucznego systemu, który bez nich zgrzytałby o wiele głośniej i zacinałby się katastrofalnie.

Właśnie ta ich zbawienna rola – nie przewidywana przy projektowaniu modelu społecznego, lecz stanowiąca jego wtórny wytwór – sprawiała, że władze przymykały oko na działalność podziemia zawodowego. Po prostu uzupełniali braki i tuszowali błędy modelu, który miał być w założeniach bezbłędny. Oczyszczenie Argolandu z fachowców w rodzaju Sneera obnażyłoby wszystkie te błędy, a tego na pewno nikt nie pragnął.

Każdy obywatel Argolandu intuicyjnie odróżniał fachowców od pospolitych przestępców. Wampir, wyciskacz, hiena czy zdzierca zyskiwali jednoznaczne potępienie. Natomiast takiego na przykład kameleona akceptował bez moralnego sprzeciwu każdy, najbardziej nawet praworządny obywatel, zwłaszcza wówczas, gdy był zmuszony zdobyć trochę żółtych punktów w zamian za swoje uczciwie uzyskane zielone. Podobnie akceptowano liftera, choć nikt z klientów raczej nie przyznawał się do korzystania z jego usług.

Do podobnych konkluzji Sneer dochodził już wielokrotnie, lecz dopiero teraz wszystko to zaczynało mu się układać w spójną całość.

Stojąc w wejściu do sali restauracyjnej, dokąd zszedł z galerii widokowej, patrzył z pewną wyższością na całą tę menażerię, wśród której odnajdywał twarze kolegów z branży, stałych bywalców, w towarzystwie zawsze kręcących się tutaj młodych dziewczyn nieokreślonej klasy i dość jednoznacznej profesji.

Jak mogłem przez tyle lat zadowalać się tak nędzną egzystencją! – mówił do siebie z pozycji człowieka, który osiągnął wyższy stopień świadomości niż ta cała zgraja, sprzedająca swoje umysły podobnie, jak kręcące się tu dziewczyny sprzedają swe wdzięki.

Propozycja otrzymana od Rady Aglomeracji nobilitowała go w jego własnych oczach. Uwierzył jeszcze bardziej w swoje możliwości, w wartość swego umysłu i poczuł coś w rodzaju szacunku dla samego siebie. Wprawdzie w swych rozważaniach nie ustalił ostatecznie, czy rolę Rady należy ocenić pozytywnie czy negatywnie, lecz o tym można było przekonać się dopiero po dopuszczeniu go do konfidencji przez tę najwyższą władzę aglomeracji.

Wśród zmieszanych odgłosów rozmów wybijał się czyjś znajomy głos, pokrzykujący w końcu sali. Sneer spojrzał w tamtą stronę.

– Cholera! – zaklął pod nosem. – Znowu ten Pron.

Mały lifciarz kroczył przez środek sali, rozprawiając z dwoma mężczyznami, którzy szli po jego obu stronach. Był lekko podpity, lecz dobrze trzymał się na nogach.

Ma zdrowie ten facet – pomyślał Sneer. – Od samego rana urzęduje po knajpach. Skąd u niego tyle żółtych? Musiał zrobić jakiś nieczysty interes.

Próbował zniknąć z pola widzenia Prona, lecz bystre, wyłupiaste oczka wyśledziły go od razu.

Pożegnał kolegów i przypiął się do Sneera, który – by się nie dać naciągnąć na dłuższe nocne eskapady – oświadczył, że właśnie wraca do hotelu.

– To znakomicie! – ucieszył się Pron. – Pójdziemy razem, jeśli nie masz nic przeciw temu.

Sneer nie zdołał wymyślić na poczekaniu żadnej obiekcji, zjechali więc na dół i ruszyli ulicą w stronę hotelu.

– Nie widziałeś tej dziewczyny? – zagadnął Sneer.

– Nie, ale pewnie pokaże się znowu w „Kosmosie". To jedna z tamtejszych.

Sneer milczał przez następne kilka minut. Skręcili właśnie w jedną z wąskich, bocznych uliczek, skracając sobie drogę do hotelu. Ulice były wyludnione, czasem tylko spotykało się jakiegoś spóźnionego przechodnia. Aż trudno uwierzyć, że w śródmieściu tak ludnej aglomeracji prawie nikt nie chodzi po ulicach po pnółnocy.

Z tyłu zadudniły czyjeś, ciężkie kroki. Sneer obejrzał się. Doganiało ich dwóch wysokich, barczystych mężczyzn. Poza tym ulica była pusta.

Kroki zbliżały się. Sneer dostrzegł długie cienie po dwóch stronach chodnika, jakby nadchodzący chcieli wyprzedzić ich z dwóch stron. Niejasne poczucie zagrożenia przyszło o moment za późno. Poczuł, że ciężka łapa obejmuje go od tyłu, grube przedramię unieruchomiło jego brodę.

– Spokój – powiedział napastnik. – Nie o ciebie chodzi, ale jak się ruszysz, skręcę kark!

Sneer znieruchomiał. Kątem oka widział, jak drugi drab, unieruchomiwszy jedną ręką szamocącego się Prona, drugą zakrywa mu usta, wlokąc go równocześnie w stronę pobliskiej bramy starej kamienicy. Sneer wiedział, że nie poradzi sobie z napastnikiem, trzymającym go w żelaznym uścisku silnego ramienia. Nie był wprawiony w walce wręcz, preferował raczej intelektualne niż bokserskie pojedynki, lecz – właśnie dlatego – starał się zawsze utrzymać swe nogi w stanie zapewniającym możliwość błyskawicznej ucieczki.

Gdyby się wyrwać – pomyślał, obserwując układ palców trzymającej go ręki.

Prawą dłoń miał wolną. Przeciwnik ufał sile swego przedramienia i precyzji chwytu, którym unieruchomił lewą rękę Sneera.

Drugiemu napastnikowi udało się bez większego trudu zawlec wierzgającego Prona w czeluść ciemnej bramy. Sneer czuł, że musi coś zrobić nie tyle ze specjalnej sympatii dla Prona, co z poczucia sprawiedliwości. Zawsze uważał, że użycie brutalnej siły wobec człowieka, którego jedyną bronią jest głowa na karku, stanowi świństwo, które powinno być karane co najmniej śmiercią, w miarę możności poprzedzoną torturami. Ilekroć ktokolwiek, wykorzystując fizyczną przewagę, pozwolił sobie użyć wobec niego siły, Sneer – nie dysponując innymi środkami – w wyobraźni dokonywał na winnym wymyślnej egzekucji. To pozwalało mu łatwiej przełknąć gorycz bezsilności wobec przemocy i przejść do porządku dziennego nad upokorzeniem. Wielokrotnie obiecywał sobie, że zamiast elektronicznych pigułek, wymyśli kiedyś cudowną, bezszmerową i niezawodną broń, która posłuży mu do ukarania wszystkich, którzy kiedykolwiek ośmielili się go tknąć. Niekiedy jednakże nie wytrzymywał napięcia i reagował irracjonalnie, bez samokontroli, szczególnie w przypadkach rażącego draństwa.

Poczuł, że chwyt napastnika osłabł jakby, napięty dotąd mięsień gniotący szyję nieco zmiękł.

Jeśli zdołam dobiec do Trzeciej Alei… – pomyślał. – Tam często stoi wóz policyjny.

Gwałtownym wyrzutem prawej ręki chwycił mały palec trzymającego go draba i szarpnął ku górze. Skutek był zdumiewający. Napastnik ryknął rozdzierająco, odskoczył do tyłu i potykając się usiadł na chodniku. Sneer odbiegł trzy kroki, obejrzał się i stanął jak wryty.

Na chodniku siedział zwalisty drab, trzymając lewą dłonią przegub prawej i wpatrujący się w jej rozczapierzone palce. Trwało to zaledwie kilka sekund. Mężczyzna na chodniku wzniósł oczy ku niebu i padł na wznak, jakby stracił przytomność. Sneer zbliżył się ostrożnie. Prawa dłoń leżącego spoczywała na betonie chodnika, wokół niej tworzyła się w oczach ciemna plama krwi. Sneer pochylił się i dostrzegł, że w dłoni tej brakuje małego palca.

Teraz dopiero poczuł, że w zaciśniętej pięści trzyma coś miękkiego. Powoli rozwarł dłoń, a potem ze wstrętem odrzucił jej zawartość. Był to mały palec napastnika.

Nie rozumiejąc, co się stało, lecz pełen poczucia własnej siły, Sneer pobiegł w kierunku bramy, w której zniknął drugi napastnik. Zderzył się z nim w ciemnym przejściu. Widać, wywabiony krzykiem, porzucił ofiarę i biegł sprawdzić, co się stało. Sneer w ostatniej chwili uskoczył w bok, próbując wymierzyć na oślep cios w głowę biegnącego.

Czuł, że dłoń ledwo trąciła szczękę, lecz mimo to biegnący zachwiał się i uklęknął. Sneer ponowił cios. Usłyszał trzask jakby gruchotanych kości, przeciwnik runął na ziemię i legł bez ruchu.

Pobiegł w głąb bramy prowadzącej na małe podwórko między domami. Pod ścianą, zwinięty w kłębek, jęczał Pron. Musiał otrzymać cios w żołądek. Sneer pochylił się nad nim.

– Wstawaj, szybko! – powiedział, podnosząc go i tłukąc otwartą dłonią po policzkach.

Pron otworzył oczy, lecz dopiero po dłuższej chwili mógł stanąć na nogach. Sneer przerzucił przez ramię jego rękę i powlókł go do bramy wychodzącej na drugą ulicę.

– Co… z nimi? – wyjęczał Pron, trzymając się wolną ręką za brzuch. – Ale mi przyłożył. Chyba złamał mi żebro.

– Dostał za swoje. Chyba rozwaliłem mu czerep.

– A ten drugi?

– Urwałem mu palec.

Pron spojrzał na twarz Sneera. Jego oczy były jeszcze bardziej wyłupiaste, niż zwykle.

– Żartujesz?

– Właśnie, że nie – powiedział Sneer w zamyśleniu. – Sam nie wiem, jak to zrobiłem. Szczegóły poda jutrzejsza prasa! – dodał i roześmiał się niespodziewanie dla samego siebie.

Nie mogło być żadnych wątpliwości. Prawa dłoń Sneera przejawiała niewiarygodne cechy. Łatwość, z jaką spłaszczył w dwóch palcach metalową rurkę przy swym tapczanie, upewniła go o tym. Później przeprowadził jeszcze kilka eksperymentów na drobnych przedmiotach, lecz nie chcąc dewastować wyposażenia kabiny, poprzestał na tym.

Siła jego dłoni wiązała się z bransoletą. Gdy przełożył ją na lewy przegub, jego lewa dłoń nabrała podobnych właściwości, a prawa utraciła je całkowicie.

Zauważył, że efekt nie ograniczał się do dłoni, lecz obejmował wszystkie mięśnie ramienia i przedramienia. Co więcej, nie ujawniało się to, gdy operował ręką normalnie, z umiarkowaną siłą, dopiero znaczne napięcie mięśni i zamiar dużego wysiłku wyzwalały niezwykłą siłę.

Czym więc była bransoletka? Na oko zwykły kawałek metalu. Sneer próbował wyobrazić sobie mechanizm jej działania, lecz nie potrafił, i to napełniało go dziwnym lękiem. Nigdy nie słyszał o czymś podobnym.

Kim więc była dziewczyna, która podarowała mu ten dziwny upominek? Dlaczego wyposażyła go w instrument, dający niewiarygodną siłę jego ręce? Czyżby chciała dać mu próbkę możliwości tych, w których imieniu działa? Bo to, że Alicja musi reprezentować jakąś ukrytą organizację czy grupę, nie ulegało wątpliwości. Ale skąd owa grupa mogłaby wziąć przedmiot, który nie jest znany ludzkiej technice?

To właśnie było przerażające. Sneer czuł się wciągnięty w tryby jakiejś machiny, wzięty pomiędzy dwa potężne walce, które lada chwila mogłyby go zmiażdżyć.

Jak rozumieć to wszystko? To tak, jakby ktoś wręczył mu broń do ręki. Przeciw komu? Dlaczego – zamiast uzbrajać jego dłoń – nie wspomogli jego umysłu, by mógł zrozumieć, o co tu właściwie chodzi, kto i czego spodziewa się po nim?

Czyżby to miało znaczyć: „Czynimy silną twoją dłoń, a rozumu, który posiadasz, wystarczy ci, abyś zrobił z tego właściwy użytek"?

Czy może: „Będziesz musiał sam się bronić – więc uzupełniamy braki twoich fizycznych możliwości".

Ostatnią myślą Sneera było fantastyczne przypuszczenie, że jasnowidząca Alicja spełniła jego ukryte głęboko marzenie o niezawodnej broni, umożliwiającej natychmiastowe karanie łobuzów, którzy wykorzystując swą przewagę fizyczną, znęcają się bezkarnie nad słabszymi od siebie.

Z tą myślą i z obrazem Alicji przed oczyma, zasnął w swej kabinie na siedemnastym piętrze hotelu „Kosmos".


*

Notatka w porannej gazecie zupełnie uspokoiła Sneera: obaj nocni napastnicy byli notowani w policji. Wyjaśnienia złożone w szpitalu, gdzie umieścił ich nocny patrol, były mętne i sprzeczne, co kierowało śledztwo na zupełnie bezpieczne dla Sneera tory. Policja poczytywała zajście za wynik porachunków świata przestępczego, a jedynym nie dającym się wyjaśnić szczegółem był urwany palec jednego z poszkodowanych. Drugi napastnik, dostarczony do szpitala w stanie ciężkim, miał zmiażdżoną kość skroniową i pękniętą żuchwę. Ekspert policyjny orzekł, że ciosy zostały zadane pięścią, a ich skutki świadczą o niezwykłej sile. Winnego szukano więc wśród osiłków posługujących się karate i podobnymi technikami walki, co stawiało zarówno Sneera, jak Prona poza kręgiem podejrzeń.

Jeśli mieli jakieś pretensje do Prona lub ktoś ich na niego nasłał, to tym bardziej nie wspomną ani o niedoszłej ofierze, ani o zleceniodawcach – pomyślał Sneer, przeglądając gazetę przy porannej kawie w barze hotelu. Czytał tylko tytuły artykułów, które nie zapowiadały niczego rewelacyjnego. Były zwykłą, codzienną porcją informacyjnego kitu, mającą zaspokoić żądzę wiedzy przeciętnego argolandczyka i na cały dzień pozostawić go w przeświadczeniu, że został poinformowany absolutnie o wszystkich ważnych sprawach, jakie wydarzyły się w świecie i aglomeracji. Do tych niby-ważnych informacji dorzucano zwykle garść ciekawostek zupełnie drobnego kalibru, jakby dając tym do zrozumienia, że nic już więcej nie ma do zakomunikowania i trzeba czymś zapełnić pozostałe w numerze puste szpalty.

Przeciętny szóstak bez zastrzeżeń przyjmował do wiadomości obraz świata kreślony przez poranny dziennik „Zorza Argolandu"; piątak miewał niekiedy pewne wątpliwości co do tego, czy gazetowe wieści wyczerpują całokształt wydarzeń; natomiast czwartak czytał tylko tytuły, nie tracąc czasu na zagłębianie się w treść notatek, by następnie skoncentrować się na dziale ogłoszeń, które niosły najwięcej informacji o tym, czym żyje aktualnie aglomeracja.

Jak przystało na tytularnego czwartaka, Sneer także nie zaniedbywał lektury drobnych ogłoszeń. Można z nich było wydobyć wiele użytecznych i pouczających treści.

W rubryce „Kupno", na przykład, pojawiły się ostatnio dziesiątki anonsów o identycznym brzmieniu: „Kanarki kupię". Nie oznaczało to bynajmniej szczególnego zainteresowania hodowlą ptactwa śpiewającego. Każdy wiedział doskonale, że słowo „Kanarki" używane jest tutaj w znaczeniu powszechnie znanym jako żargonowe określenie żółtych punktów. Handel punktami nie był oficjalnie dozwolony, lecz wolno było regulować nimi prywatne zobowiązania czy wręcz dokonywać ich darowizny.

Toteż przeprowadzenie transakcji było rzeczą zupełnie prostą, ale przy korzystaniu z łamów gazety należało posłużyć się kryptonimem, znanym zresztą także odpowiednim władzom.

Wszyscy oszukują wszystkich i wszyscy wiedzą, że są oszukiwani – pomyślał Sneer, lecz równocześnie stwierdził, że ta konkluzja budzi w nim coraz mniej zdziwienia. Teraz już zrozumiał, że ta cicha umowa społeczna stanowi jeden z filarów trwania systemu, w którym żyje.

Rubryka „Nauka" przynosiła oferty o następującej treści: „Aby lepszą klasę uzyskać, dzwoń…" lub: „Inteligencję podnoszę metodą – przyspieszoną – rutynowany specjalista, telefon…" Tak ogłaszali się średniej klasy lifterzy, nastawieni na tanią masówkę „pięć na cztery".

W rubryce „Praca" przeważały ogłoszenia typu: „Dam zarobić szóstakowi, byli bokserzy mile widziani" albo coś w tym rodzaju. Chodziło oczywiście o doraźne skucie komuś mordy lub porachowanie kości. Nierzadko zleceniodawcą bywał szanowany i dobrze płacący zerowiec.

Najwięcej niespodzianek niosła zwykle rubryka „Usługi różne". Dziś także nie zawiodła ona oczekiwań Sneera, który, jak zawsze, zostawił ją sobie „na deser". Oprócz typowych ogłoszeń w rodzaju: „Co trzeba, zrobię za punkty" i „Dłoń pomocną podam, niedrogo", Sneer znalazł tu tajemniczą ofertę o treści: „Daltonista. Telefon…, wieczorem".

Zastanawiał się właśnie, co może oznaczać ten anons, gdy do jego stolika zbliżył się Pron. Wyglądał kiepsko, ale robił dobrą minę. W ręce trzymał gazetę.

– Czytałeś? – spytał, sadowiąc się naprzeciw Sneera ze szklanką piwa.

– Uhm. Zdaje się, że poszli w maliny. Możemy spać spokojnie.

– Ty tak. Dla mnie dopiero się zaczęło.

– W co ty się wpakowałeś, Karl?

– Chcą mnie wykończyć. – Twarz Prona zdradzała wewnętrzne napięcie, jego oczy biegały niespokojnie po wnętrzu baru. – Myślałem, że grają ze mną uczciwie, robiłem, co kazali. A teraz, zamiast płacić, chcą pozbyć się świadka.

– Jakaś duża sprawa?

– Dla nich cholernie duża.

– Dla ciebie chyba też. Dziesięć tysięcy, to nie w kij dmuchał.

– A… ty skąd wiesz? – spłoszył się Pron.

– Punkty głupich nie lubią. Pamiętaj o tym i trzymaj Klucz przy tyłku, zamiast wywijać nim przed oczyma całego Argolandu. Pron opuścił wzrok.

– Masz rację. W każdym razie dziękuję ci za pomoc. Nie miałem pojęcia, że masz taką ciężką łapę.

– Bo używam jej z umiarem, co i tobie radzę w odniesieniu do Klucza i punktów. Dwa razy już wdepnąłem niechcący w twoje zasrane sprawy i więcej nie mam zamiaru nadstawiać się za ciebie. Zresztą, będę teraz zajęty.

– Dostałeś robotę?

– W pełnym oficjalnym sensie tego słowa.

– Jak to? Ty?

– Wyobraź sobie! – Sneer bawił się zdumieniem Prona. – Płacą dobrze, czemu nie spróbować?

– Jako zerowiec?

– Nie. Jako czwartak.

– Nie rozumiem.

– Gdybyż tylko tego – mruknął Sneer.

– Więc wyjaśnij.

– Nie zwierzamy sobie naszych sekretów – zauważył Sneer cierpko, a Pron poczerwieniał.

– No, rozumiesz. Nie mogę ci teraz niczego wyjaśnić – bąknął. – Sam widziałeś. Boję się.

– Mniejsza o to. A co do tej dziewczyny, to sprawa nadal aktualna. Za parę dni podam ci mój nowy numer telefonu. – Sneer spojrzał na gazetę. – Aha… Nie wiesz, kto to jest „daltonista"?

– Taki facet, co nie rozróżnia kolorów.

– Tyle to i ja wiem. Ale tutaj, zobacz. Pron przeczytał wskazany anons.

– Ach, to… – uśmiechnął się. – Nie słyszałeś? To zupełnie nowy wynalazek. Generator pola elektromagnetycznego, który, przystawiony do automatu rozliczeniowego albo kasowego, powoduje zakłócenie jego funkcjonowania. Właściciel takiego urządzenia za odpowiednią opłatą udaje się z klientem po zakupy. Podczas płacenia przystawia swój generator w odpowiednim miejscu do obudowy automatu kasowego, który głupieje na chwilę i staje się „daltonistą": pobiera z Klucza czerwone punkty, chociaż należność opiewa na zielone. Rzecz jest nie do wykrycia, bo po wyłączeniu generatora automat wraca do normalnego stanu, a na konto klienta w Banku trafia informacja o obciążeniu rejestru czerwonych punktów.

– Dobre! – powiedział Sneer z uznaniem.

– Dla mnie bez znaczenia. Nie używam czerwonych! – skrzywił się Pron.

– Boś głupi! – Sneer pokiwał głową z politowaniem. – Kiedy ta metoda rozpowszechni się, cena zielonych spadnie na łeb!

– Jak to?

– Pomyśl! Jeśli za czerwone można kupić to samo, co za zielone, to różnica wartości spadnie do wysokości prowizji, jaką pobiera właściciel daltonizatora. Na twoim miejscu, poleciałbym zaraz pod bank i sprzedał wszystkie zielone po cztery czerwone, o ile już nie spadły niżej.

– Wiesz – powiedział Pron z podziwem – ty masz zerowy łeb! Nie wpadłem na to!

– Aż nas dwóch, to nie ja przecież jestem ekonomistą! – mruknął Sneer z przekąsem.

– Filip szuka cię od wczoraj. – Pron zręcznie zmienił temat. – Jest ci jeszcze winien punkty. Przyjdzie tu koło jedenastej.

– Jakieś tam parę kropek. Zapomniałem w tym zamieszaniu.

– Ładne mi parę kropek. Stówa żółtych – powiedział Pron melancholijnie.

– Ty, Karl, nigdy nie zrobisz wielkiego majątku! – Sneer pokręcił głową z politowaniem. – Jeśli chcesz mieć dużo punktów, musisz je lekceważyć. A ty szanujesz każdy punkt, choćbyś miał ich nie wiem ile.

– Więc, według ciebie, dziesięć tysięcy to jeszcze nie tak dużo?

– Miewałem więcej. Nim się obejrzysz, będą warte połowę. Punkty trzeba wydawać!

– Fakt. Jeszcze dwa lata temu za żółte kupowało się tylko delikatesy i luksusowe towary, a dziś już na samych zielonych nie przeżyjesz.

– Nasza wina! Coraz więcej durniów z zawyżoną klasą, co udają, że pracują i biorą żółte. A od tej ich „pracy" nie przybywa towarów w sklepie.

Pron zmarszczył czoło i zamyślił się głęboko.

– Kiedy dojdziemy do celu – powiedział po chwili patrząc w okno – kiedy osiągniemy ten nasz ideał powszechnego szczęścia, wówczas wszyscy, niezależnie od klasy, dostawać będziemy tyle żółtych, ile teraz ma dobrze zarabiający zerowiec. Lecz wówczas wystarczy nam tego dokładnie na to, co dziś ma szóstak za swoje czerwone.

– Rzekłeś! – roześmiał się Sneer. – Coś jeszcze ci jednak zostało w głowie z tej ekonomii.

– To ja pieprzę takie szczęście – mruknął Pron.

O jedenastej Sneer spotkał się z Filipem. Chłopak był wyraźnie uszczęśliwiony, zachwycony swą drugą klasą i pełen nadziei na przyszłe sukcesy. Na razie korzystał jeszcze z urlopu, okraszonego miłą perspektywą zaskoczenia przełożonego w pracy, który także był dwojakiem.

Niewiele ci to pomoże – myślał Sneer, inkasując resztę należności z Klucza Filipa. – Mimo wszystko, trapią cię wyrzuty sumienia z powodu tego liftu. Jesteś zbyt uczciwy, by coś osiągnąć w naszym świecie.

Około południa wybrał się do przychodni lekarskiej. O tej porze lekarze przyjmowali głównie niepracujących, więc duża liczba oczekujących pacjentów nie przeraziła Sneera. Stanął cierpliwie w kolejce do gabinetu znajomego lekarza. Po kilkunastu minutach był już przy drzwiach, a za nim zebrało się kilka następnych osób.

Poprzedni pacjent wyszedł, Sneer wkroczył do gabinetu. Nim zdążył zamknąć za sobą drzwi, usłyszał:

– Która klasa? Co dolega?

– Czwarta, jak zwykle – powiedział Sneer wesoło. – Jak się masz, Dan!

– Ach, to ty! – lekarz podniósł głowę znad biurka. – Jak się masz, stary oszuście!

– Nieźle, wydrwipunkcie. Mam sprawę za parę żółtych.

– O co chodzi? – lekarz sięgnął po bloczek. – Zaświadczenie? Świadectwo zgonu? Bo chyba nie chodzi o zwolnienie z pracy?

– Nic z tych rzeczy. Chciałbym, żebyś zajął się moją matką. Ma poważne kłopoty z żołądkiem.

– Kto dziś nie ma kłopotów z przewodem pokarmowym! – westchnął lekarz. – Wszystko przez te stupidatory.

– Przez co?

– To świństwo, które dodają do żarcia i piwa, sprzedawanych za czerwone. Daje niespodziewane efekty uboczne.

– Co to za domieszki? Nie słyszałem.

– Ogłupiacze. Nie mówi się o tym, ale to już przestało być tajemnicą. Będą musieli popracować nad czymś nowym. Szóstacy zaczynają protestować. Więc chodzi o twoją matkę?

– Tak. Mieszka w północnej dzielnicy, ale pokryję wszystkie twoje koszty, gdybyś zechciał zaopiekować się nią.

– Dobrze. Porozmawiamy za chwilę, tylko skończę z tym motłochem. To długo nie potrwa. Usiądź sobie tam, za parawanem, i zaczekaj.

Sneer wszedł za parawan, a lekarz zawołał następnego pacjenta. Spieszył się, by nie dać długo czekać koledze, a wyglądało to mniej więcej tak:

– Która klasa? Co dolega?

– Szósta. Mam ostre bóle głowy i…

– Pije pan?

– Nie.

– Pali.

– Tak.

– Dużo?

– Dwadzieścia dziennie.

– Za dużo. Jak pan przestanie palić, proszę się zgłosić. Pięć punktów. Następny.

– Klasa? Co dolega?

– Piąta. Bolą mnie stawy skokowe.

– Pije pan?

– Tak.

– Pali?

– Trochę.

– Musi pan przestać pić i palić. Pięć punktów. Następny.

– Klasa? Co dolega?

– Szósta. Boli mnie żołądek.

– Pije pan?

– Niewiele.

– Pali?

– Trochę.

– Bierze pan proszki nasenne?

– Czasami.

– Nie pić, nie palić, nie brać proszków, pięć punktów, następny. W ciągu kilku minut za drzwiami nie było już nikogo.

– To był wariant superekspresowy – usprawiedliwił się lekarz. – Zwykle rozmawiam z nimi trochę dłużej.

– Nie badasz ich? – zdziwił się Sneer. – Widzę tu pełny komplet najlepszej aparatury diagnostycznej!

– Szkoda czasu. Jak słyszałeś, każdy z nich pije albo pali. Czy sądzisz, że łatwo przestać pić i palić? Muszą wierzyć, że sami są winni swoim dolegliwościom. Nie mam czasu zajmować się zbyt długo pacjentem, płacącym według oficjalnego cennika pięć czerwonych za poradę. Moje uposażenie nie zależy od tego, ilu ich przyjmę. Klasy pracujące poczuwają się do dodatkowych honorariów w żółtych, a ci, tutaj, choćby chcieli, nie mają z czego.

– Ciekaw jestem, co byś zrobił, gdyby się okazało, że któryś z nich nie pali ani nie pije? – zaśmiał się Sneer.

– O, to drobnostka. Kazałbym mu wyleczyć albo wyrwać kilka zębów. To najprostszy sposób na pozbycie się pacjenta na dłużej. Oni boją się dentysty jak ognia. Zresztą słusznie. Pewnie nie korzystałeś z pomocy stomatologicznej za czerwone punkty? Oni tam dopiero mają metody pozbywania się pacjenta! Więc, kiedy wysyłam kogoś do dentysty, to wiem, że nie wróci do mnie, dopóki mu zęby same nie wypadną ze starości.

– A co wtedy?

– Mówię mu, że nie ma rady na jego dolegliwości. Starość, rzecz normalna, wszystko w człowieku się kończy.

Lekarz był wyraźnie ożywiony i w dobrym nastroju, który stał się jeszcze lepszy z chwilą, gdy Sneer wymienił kwotę zaliczki na poczet jego usług.

– Powiedz mi, Dan – spytał Sneer, nim pożegnał lekarza – czy możliwe jest takie działanie na ludzkie mięśnie, by zwielokrotniły swą siłę?

– Myślisz o treningu czy o środkach farmakologicznych?

– Nie. Chodzi mi o bodźce fizyczne, stymulację bioelektryczną czy coś w tym rodzaju.

– Wiem, że na przykład w hipnozie człowiek może przejawiać pewne cechy fizyczne, nie ujawniające się w normalnym stanie organizmu. Stymulacja. Bo ja wiem? Może, w pewnym stopniu. Wymagałoby to chyba dość skomplikowanej aparatury, włączonej w system nerwowy. Wiesz, organizm ludzki kryje w sobie tyle nieznanych możliwości. Kiedyś zajmowano się takimi badaniami, ale ostatnio jakoś nie słyszy się o nowych osiągnięciach w tej dziedzinie.

Po wyjściu od lekarza Sneer udał się na Dwunastą Przecznicę, gdzie miał swój antykwariat digger Benny. W sklepiku było kilka osób. Benny wyglądał na zdenerwowanego i Sneerowi wydało się, że daje dyskretne znaki. Zaczął więc przeglądać półki z drobiazgami, spod oka obserwując pozostałych klientów. Dwoje z nich – starsza kobieta i siwy mężczyzna, wyglądający co najmniej na dwojaków – interesowało się grafiką, rozwieszoną na jednej ze ścian. Trzeci, młody człowiek o tępawym wyrazie twarzy, skrupulatnie przeglądał stare książki stojące na regale w głębi sklepu. Ze sposobu, w jaki jego ciężkie dłonie trzymały i otwierały tom po tomie, można było wnioskować, że nieczęsto miewał w ręku tak niezwykły przedmiot jak książka.

To w jego właśnie stronę biegły niespokojne spojrzenia właściciela antykwariatu, szczupłego, ruchliwego staruszka o bladoniebieskich, świdrujących oczach, kręcącego się niespokojnie wokół stołu pełnego starych czasopism, ceramiki, antycznych zegarków i mnóstwa innych staroci.

Sneer powoli zbliżył się do stołu, Benny rzucił mu krótkie, wymowne spojrzenie, a potem, obserwując wciąż mężczyznę przy regale, odchylił nieco ku górze plik starych tygodników, ukazując ukryte tam papiery. Sneer zbliżył się powoli, a Benny podszedł do półek z książkami, zapewne dla odwrócenia uwagi stojącego przy nich klienta.

Wertując tygodniki, Sneer wygarnął spod nich kilka cienkich broszurek, powolnym ruchem wsunął je za bluzę i leniwie skierował się ku wyjściu. Manipulacje te nie uszły widocznie uwagi faceta szperającego w książkach.

– Panie! – usłyszał Sneer za sobą, gdy kładł dłoń na gałce drzwi. -

Chwileczkę!

Zatrzymał się i odwrócił twarzą do tamtego, stojącego teraz na środku sklepu. Benny, tuż za jego ramieniem, miał dość przerażoną minę i bezradnie opuszczone ręce. Pozostali klienci, rzuciwszy bystre spojrzenia za siebie, powrócili do oglądania obrazków na ścianie udając, że niczego nie zauważają.

– Proszę mi to pokazać! – zażądał młody człowiek, robiąc dwa kroki w stronę Sneera.

– Co?

– Papiery, które pan schował.

Wyciągnięta ręka ledwo zdążyła chwycić klapę bluzy Sneera, który objął ją dłonią w nadgarstku i ścisnął. Nie puszczał, dopóki nie usłyszał chrzęstu pękającej kości promieniowej. Zobaczył przed sobą twarz wykrzywioną bólem. Rozwarł dłoń, ręka przeciwnika opadła bezwładnie, a Sneer odwrócił się ku drzwiom i niezbyt szybko oddalił się w stronę zejścia do kolei podziemnej. Po chwili dogonił go skrzekliwy głos Benny'ego, wykrzykujący coś na temat łobuzów atakujących spokojnych klientów. Sneer uśmiechnął się do siebie, przyspieszył kroku i zniknął w podziemnym przejściu.

W hotelu obejrzał broszury. Było to kilka egzemplarzy tego samego tekstu, zatytułowanego „Brakujący rozdział", odbitego prymitywną metodą na trwałym papierze. Jedną schował do kieszeni, a pozostałe ukrył w tapczanie. Wiedział, że trzeba odłożyć na później kolejną wizytę u Benny'ego. Złamanie ręki funkcjonariuszowi administracji, którym niewątpliwie był młody „bibliofil", musiało pociągnąć za sobą śledztwo i inwigilację właściciela antykwariatu, i tak już podejrzanego o przechowywanie nielegalnych druków.

Wyjrzał przez okno. Było wczesne popołudnie. Argoland zaczynał wylęgać na ulice, tłumy kolorowych mrówek dreptały po chodnikach, zapełniały się sklepy i lokale rozrywkowe.

Z wysokości siedemnastego piętra patrzył na ten beztroski i szczęśliwy świat popołudniowo-wieczornego miasta, przypominający jakiś festyn czy lunapark, gdzie wszyscy, pod koniec każdego dnia, zapominają o codziennych kłopotach i bawią się jak dzieci.

Czuł się właśnie jak dziecko, które ktoś wywleka za rękę ze świata barwnych karuzeli, wspaniałych zabaw, niezwykłych atrakcji. Miał wrażenie, że wkrótce opuści ten świat na zawsze, bo jeśli nawet wróci tu kiedykolwiek, nie będzie już w stanie całkowicie poddać się jego umowności.

A jednak – myślał, wpatrzony w gęstniejące potoki przechodniów – mimo całej umowności, ten właśnie świat jest najprawdziwszy, realny; w nim przecież żyją miliony składające się na ludzkość. Jeśli nawet istnieją inne miejsca, ekskluzywne enklawy rozumu, to czymże są wobec tych tłocznych lunaparków, gdzie toczy się prawdziwe życie całej prawie ludzkości?

Człowiek dorosły, wracający do krainy dzieciństwa, nie potrafi już bawić się beztrosko zabawkami, które niegdyś były tak wspaniałe. Nie umie już nie dostrzegać, że piękne ongiś pałace zbudowane są z kiepsko pomalowanej dykty, a ze starej lalki sypią się trociny.

Sneer zdawał sobie z tego sprawę i było mu smutno, gdy sięgał do kieszeni po wizytówkę i kładł palce na klawiaturze telefonu.

Dlaczego się zgadzam? Co mnie do tego zmusza? – zastanawiał się, i w tej samej chwili wzrok jego padł na miedzianą bransoletę.

W jego podświadomości błysnęła na ułamek sekundy nieuchwytna sekwencja skojarzeń, której nie umiałby świadomie, krok po kroku odtworzyć, lecz po chwili znał już odpowiedź:

Ona tego chciała. Spodziewa się tego po mnie. Tego, i czegoś jeszcze, niewiadomego, czego dowiem się we właściwym czasie.

Szybkimi ruchami palców wybrał numer wydrukowany na wizytówce.


*

Dyżur, rozpoczynający się o trzeciej po południu, był stosunkowo najmniej nieprzyjemny. Oczywiście, rola portiera w Instytucie Kluczowym nie była niczym zabawnym. Sneer odczuwał to coraz dotkliwiej. Teraz, po kilku tygodniach pracy, zaczynało go to nużyć.

Na popołudniowej zmianie można było wytrzymać. Dumni z siebie naukowcy, patrzący z lekceważeniem i źle ukrywaną pogardą na przygłupiego w ich mniemaniu czwartaka, opuszczali gmach o trzeciej. Można było spokojnie zabrać się do wypełniania zwykłych obowiązków.

Sneer wiedział z praktyki, że nie wolno dopuszczać do powstawania zaległości, bo później trzeba by mozolnie przekopywać złoża nagromadzonych bzdur, produkowanych nieustannie przez tych nadętych, pewnych siebie półgłówków.

Instrukcje, jakie otrzymał przed objęciem stanowiska, zdumiały Sneera niezmiernie. Oswojony już z myślą o fikcyjności działań większości pracujących w Argolandzie, wciąż jeszcze tkwił w przekonaniu o autentycznie doniosłej roli uczonych, zwłaszcza zerowej klasy, na których – jak mniemał – opiera się cała cywilizacja współczesnego świata.

Ze swego lifterskiego doświadczenia wiedział, że wielu z nich nie dorasta intelektualnie do posiadanej klasy, lecz sądził, iż przynajmniej ci najwyżej postawieni w naukowej hierarchii – to ludzie autentycznie mądrzy i pożyteczni.

Wystarczyło kilka tygodni obserwacji, prowadzonej jak gdyby z ukrycia – bo z pozycji czwartaka, na którego nie zwracano uwagi – by przekonanie to ustąpiło miejsca pewności czegoś wręcz przeciwnego: zdolności, wiedza i wyniki pracy zdawały się być w odwrotnej proporcji do wysokości piastowanych funkcji. Tak więc, cały bez wyjątków Argoland, od góry do dołu, wyglądał na jakąś purnonsensową komedię, opartą na dziwnych regułach umowności: wszyscy udają wiarę w doniosłość własnej roli społecznej, skrzętnie przy tym ukrywając przed otoczeniem fakt niedorastania do tej roli. Równocześnie zaś wszyscy zdają sobie sprawę z udawania innych.

Przed kim więc, u licha, grana jest ta komedia? – dumał Sneer, tkwiąc godzinami za swym stolikiem portiera podczas nudnych dziennych dyżurów. – Przecież ci „prawdziwi" zerowcy, którzy mnie tu posadzili, najlepiej orientują się w ogólnej sytuacji. Nie oni więc są widzami tego przedstawienia.

Na polecenie swych mocodawców, podczas popołudniowych dyżurów Sneer krążył po pustym gmachu, zaopatrzony w uniwersalny Klucz, otwierający wszystkie drzwi i przeglądał materiały stanowiące wyniki prac naukowych Instytutu. Bez większego trudu mógł zauważyć ich żałosną nieporadność, wtórność, fikcyjność nawet. „Naukowe" opracowania były rozdęte wodnistym wielosłowiem, pseudonaukowym bełkotem, fabrykowanym jakby w nadziei, że nikt kompetentny nie zajrzy nigdy do opasłych tomów dokumentacji, zalegających regały. Podobnie było z pracami eksperymentalnymi. Fałszowanie i naciąganie wyników stało się normalną praktyką, a wszystko razem było na ogół pozbawione wartości naukowej i poznawczego znaczenia.

Węzłowym problemem, wokół którego obracały się wszystkie prace badawcze, było zagadnienie Klucza – tego precyzyjnego urządzenia, które miał każdy obywatel Argolandu i innych aglomeracji na całym świecie. Klucz jest przyrządem niezmiernie skomplikowanym. W gruncie rzeczy jest to miniaturowy komputer, współpracujący z wszelkiego typu automatami, mającymi zastosowanie we wszystkich dziedzinach życia współczesnego człowieka. Jest jego portfelem, paszportem i certyfikatem osobistym, zastępuje wszystkie dawne zaświadczenia, dokumenty, czeki i inne papierki. Jest pośrednim elementem, włączającym każdego człowieka w Centralny System Komputerowy, regulujący życie społeczne. Współpraca tych tak odmiennych w swej naturze układów wymaga pewnej standaryzacji jednego z nich. Klucz jest jak gdyby „transformatorem", dopasowującym naturalny – a więc niedoskonały i zindywidualizowany – wytwór ewolucji biologicznej, jakim jest ludzka istota, do precyzyjnego tworu cybernetyki.

Ta doniosła rola Klucza w życiu nowoczesnego społeczeństwa wymaga – tak wydawało się dotąd Sneerowi – nieustannego doskonalenia tego urządzenia, w celu rozszerzenia jego możliwości, zapobiegania nadużyciom, wzbogacania jego funkcji. Rozpoczynając pracę w Instytucie Kluczowym, Sneer był przekonany, że tymi właśnie zagadnieniami zajmują się uczeni pracownicy tej placówki. Sądził, że udoskonalają oni mikroukłady, konstruują wymyślne czujniki i blokady, wymyślają nowe zastosowania dla Klucza.

Ku swemu zdumieniu, bardzo prędko przekonał się, że nawet najwyżej postawieni w instytutowej hierarchii zerowcy, firmujący swymi nazwiskami większość naukowych prac Instytutu, mają zaledwie znikome pojęcie o całości zagadnienia. Sprawiali wrażenie, że nie znają nawet ideowego schematu połączeń poszczególnych elementów Klucza!

Praca uczonych polegała właśnie na rozszyfrowywaniu poszczególnych elementów składających się na Klucz, na badaniu i wykrywaniu zasad jego działania, na wynajdywaniu tkwiących w nim, a nie wykorzystanych jeszcze możliwości!

To było zdumiewające. Klucz był obiektem badań, tak jak ongiś była nim dla biologów struktura komórki, a potem cząsteczki białka; jak dla neurologów – budowa i działanie ludzkiego mózgu. Klucz był – jak gdyby – tworem danym obiektywnie, skonstruowanym przez kogoś innego, bliżej nie określonego, kto w dodatku zapomniał dostarczyć odpowiedniej kompletnej dokumentacji swego wyrobu.

Badania prowadzone w Instytucie przypominały przy tym badawczą działalność dziecka, które przy użyciu młotka i obcęgów zgłębia tajniki zegara kwarcowego. Wyniki tych badań były adekwatne do metod i możliwości badaczy.

Gdy po paru dniach pracy Sneer podzielił się swymi spostrzeżeniami z Barnem, funkcjonariuszem Rady Nadzorczej, który zwerbował go do tej roboty, ów uśmiechnął się z zadowoleniem i powiedział:

– Trafiłeś w sedno sprawy, Sneer. Oni powinni badać Klucz z całym przekonaniem, że to, co robią, jest niezmiernie ważne i doniosłe. Przekonanie takie winni podzielać również inni uczeni, zatrudnieni w innych dziedzinach i zajmujący się innymi, lecz równie pozornymi problemami. Ogół zaś powinien święcie wierzyć, że od wyników prac uczonych zależy cała gospodarka aglomeracji i osobisty dobrobyt każdego obywatela. Twoja rola polega na tym, by, po pierwsze, nasi uczeni ani na chwilę nie zwątpili we własną genialność oraz w sens i doniosłość tego, co robią; po drugie, by przypadkiem nie udało im się zbadać wszystkiego do końca, bo wówczas mogliby sprawiać nam kłopoty i zmusiliby nas do wymyślania im nowych zabaw.

Osobiście wątpię, by udało im się choćby we fragmentach rozpracować Klucz, jeśli nie będziesz im zbyt wydatnie pomagał. W razie czego, musisz im także trochę przeszkadzać, mylić tropy, kierować na fałszywe tory. Słowem, będziesz w naszym imieniu nieoficjalnie sterował ich działalnością. Dobieraliśmy ich starannie. Nie powinno być wśród nich rzeczywistych zerowców, więc chyba nie sprawią ci kłopotów. Ale musisz na nich wciąż uważać!

– Jaki to ma sens? – dopytywał się wówczas Sneer, nie pojmując celu takich mistyfikacji. – Czyżby chodziło o stworzenie pozorów, w które wierzą sami uczestnicy pozoracji? Czy może o to, by zajęci nonsensowną, niepotrzebną nikomu działalnością, nie mieli czasu na zajmowanie się prawdziwymi, rzeczywistymi problemami?

– Po cóż mam ci wyjaśniać nasze motywy, skoro sam je stopniowo odkryjesz swoją zerową mózgownicą! – roześmiał się Barn.

Tak więc, Sneer trzymać musiał się instrukcji: w dzień udawał niezbyt rozgarniętego czwartaka, podsłuchując rozmowy, których – teoretycznie – nie powinien rozumieć. Gdy natomiast miał popołudniowy lub nocny dyżur i pozostawał sam w gmachu, obchodził laboratoria i pracownie uczonych i kontrolował wyniki ich pracy. Na szczęście, nie miał z tym zbyt wiele roboty, bo w szufladach większości biurek znajdował tylko arkusze papieru pobazgrane bezsensownymi zawijasami – owoc całodniowej symulowanej działalności naukowej.

Jeśli tak wygląda działalność uczonych, to można sobie wyobrazić, jak wygląda praca na niższych szczeblach, gdzie przeważają dwojacy i trojacy – konkludował ze zgrozą, lecz natychmiast nasuwały się pocieszające wnioski. – Ale jeśli jest to zjawiskiem powszechnym, i mimo wszystko cały mechanizm społeczno-gospodarczy jakoś działa, należy sądzić, iż praca wszystkich zatrudnionych obywateli Argolandu jest psu na budę potrzebna, stanowiąc tylko kamuflaż. Ale… dla kogo? Czemu ma służyć ta komedia? Przed kim jest odgrywana? Czy wszyscy udają przed wszystkimi, że wszystko tu dzieje się na serio, że jest niezbędne i konieczne? Dla kogo ci prawdziwi zerowcy, ta bliżej nie określona grupa, zwana Radą Nadzorczą, utrzymuje w ruchu tę fikcję, to społeczne „perpetuum mobile" absurdu?

Sneer przypomniał sobie reklamowy pokaz sprawności sexomatów. Tak, już wtedy nasunęło mu się podejrzenie, że automatyzacja wszystkich dziedzin życia czyni zbędną obecność człowieka na tym globie. Czyżby chodziło o to, by za wszelką cenę utrzymać w społeczeństwie przekonanie, że tak nie jest? Przecież, jeśli się dobrze zastanowić, to – biorąc pod uwagę tę pozorność i umowność czynności osób „pracujących" – można by wyeliminować potrzebę pracy dalszych kilkunastu procent ludności, pozostawiając na stanowiskach tylko tych, którzy są niezbędni do nadzorowania automatów! W gruncie rzeczy stanowiłoby to osiągnięcie celu, jakim jest społeczeństwo dobrobytu, zajęte tylko konsumowaniem dóbr, już nawet bez konieczności stwarzania pozorów jakiejkolwiek produktywnej działalności.

A jednak Rada Nadzorcza – z jakichś jej tylko znanych powodów – odwleka ten moment. Wygląda na to, że nawet usiłuje utrzymać istniejący stan rzeczy! Toleruje dobrze znane i łatwe do zlikwidowania, ujemne zjawiska społeczne, przestępczość nawet, by nie trzeba było ograniczać liczebności aparatu administracyjno-porządkowego! Utrzymuje instytuty, które niczego nie odkrywają, urzędy, które niczemu nie służą.

Zakładając, że w Radzie zasiadają ludzie rzeczywiście mądrzy, którzy wiedzą, co robią, należy wyciągnąć stąd wniosek, iż taki stan jest z jakichś względów optymalny. Ta cała społeczna fikcja musi czemuś służyć, jeśli popierają ją Rady wszystkich aglomeracji. Niemożliwe, by tym światem kierowali sami obłąkańcy! – rozumował Sneer, krążąc po pustych korytarzach instytutu. – A ci, którzy chcą ogółowi uświadomić umowność i sztuczność obecnej sytuacji, działają przeciw zamiarom Rady, przeciw temu optymalnemu stanowi rzeczy i dlatego nie są tolerowani. Widocznie odkłamanie sytuacji, jakiego domagają się w swych proklamacjach, spowodowałoby jakieś poważne kłopoty.

• Sneer przypomniał sobie o nagraniu, o które prosił Benny'ego parę tygodni temu. Zajęty nowymi obowiązkami, nie zgłosił się dotychczas do sklepiku diggera. Poszukiwania Alicji też – jak dotąd – pozostały bez rezultatu. Mając dość żółtych – bo jego mocodawcy rzetelnie wywiązywali się z finansowych obietnic – Sneer zawiesił działalność w swym zawodzie, rzadziej teraz obracał się wśród kolegów po fachu. Kilka godzin dziennej pracy w instytucie – mimo iż nie była ona zbyt wyczerpująca – rozbijały mu kompletnie dzień, zmuszając do modyfikacji trybu życia i obyczajów.

Dzisiejszy dzień pracy – rozpoczęty o trzeciej po południu, gdy pracownicy opuszczali właśnie instytut – Sneer zaczął od normalnej kontroli stanu prac poszczególnych zespołów. Jego podopieczni nie wysilali się specjalnie. Środek lata nie nastrajał ich widocznie do wytężonej, twórczej pracy. Myśleli raczej o urlopach, o wypoczynku nad jeziorem niż o zgłębianiu tajników mikroobwodów Klucza. Nie było więc nawet niczego, co mógłby skorygować ani też zamącić.

Kończąc obchód pracowni i gabinetów, zajrzał, jak zwykle, do sekretariatu dyrektora. Od dawna już zamierzał dobrać się do kasy pancernej stojącej w dyrektorskim gabinecie, gdzie – wedle informacji szefa personalnego, który wprowadzał Sneera w jego obowiązki – znajdować się miały najdonioślejsze, tajne dokumenty i opracowania naukowe. Sejf powierzono szczególnej uwadze portiera. Był on zabezpieczony dodatkowymi, specjalnymi czujnikami alarmowymi, połączonymi z instalacją blokującą wyjścia z gmachu, na wypadek włamania.

Cóż takiego mogą trzymać w tym sejfie? – zastanawiał się Sneer. – Sądząc po treści prac, które tu powstają, nie byłoby dziury w niebie, gdyby ktoś nagle opróżnił to pudło.

Z racji swej roli „tajnego zerowca", wprowadzonego tutaj przez Radę Nadzorczą, Sneer czuł się upoważniony także do przetrząśnięcia sejfu. Specjalny Klucz, dostarczony przez Barna, umożliwiał otwarcie każdego zamka w gmachu instytutu.

Jednak dobranie się do sejfu wymagało wyłączenia sygnalizacji alarmowej, której centrala znajdowała się na parterze gmachu. Ilekroć Sneer znalazł się w sekretariacie na drugim piętrze, odkładał przejrzenie zawartości sejfu na później, bo nie chciało mu się schodzić na dół w celu wyłączenia alarmu.

Dziś jednakże postanowił przejrzeć wreszcie ten sejf, traktując to jako zwykłą formalność. Zadał sobie trud zejścia na parter, a potem otworzył stalowe drzwi kasy i wydobył na biurko grubą czerwoną teczkę z odręcznymi notatkami.

Papiery były na tyle interesujące, że Sneer poświęcił dwie godziny na ich przeglądanie.

– A to dranie! – powiedział do siebie na głos, doszedłszy do ostatniego arkusza. – Tego bym się po nich nie spodziewał!

Z papierów wymkało, że naukowcy, produkujący na co dzień sterty bezużytecznej bzdury, potrafią poza tym wymyślać zupełnie niegłupie rzeczy. Wprawdzie trudno byłoby nazwać to osiągnięciami naukowymi, lecz z praktycznego punktu widzenia to, co zrobili, dawało im niebagatelne prywatne korzyści!

– A spryciarze! – mruczał Sneer z pewną dozą podziwu, przeglądając raz jeszcze rękopis i zawarte w nim schematy.

Jego lifterska dusza nie mogła nie oddać sprawiedliwości kolegom oszustom. Jako fachowiec zarówno w elektronice, jak w oszukaństwie, potrafił sprawiedliwie ocenić finezyjny kant, artystycznie przeprowadzone oszustwo.

Bardzo ładna robota! – zachwycał się z coraz większym podziwem, w miarę zgłębiania tajemnicy znalezionej w sejfie. – Więc jednak paru spośród nich to prawdziwi zerowcy! Może nie genialni, ale z głową na karku. Nie znając schematu Klucza, rozgryźli niełatwy problem! A do tego jeszcze przez cały czas udając głupszych niż są naprawdę! Uśpili czujność Rady, bo gdyby znała ich prawdziwe możliwości, nie pozwoliłaby im działać w tej dziedzinie!

Sneer zajrzał raz jeszcze do wnętrza sejfu i wydobył z niego Klucz. Obejrzał go i zanotował numer ewidencyjny. Potem sięgnął do telefonu i wywołał Biuro Ewidencji. Podał numer i czekał ze słuchawką przy uchu.

– Kto? – wykrzyknął nagle i podskoczył na krześle. – Proszę powtórzyć?

Odłożył słuchawkę i stał przez chwilę bez ruchu, ksztusząc się wewnętrznym śmiechem. Raz jeszcze podniósł słuchawkę, wybrał numer centrali hotelu „Kosmos" i numer pokoju.

– Hej, ty, stary oszuście! – powiedział ze śmiechem. – Jak to „kto mówi"? Sneer. Posłuchaj, to bardzo ważne, dla ciebie przede wszystkim: Czekaj na mnie w hotelu. Ani kroku z kabiny, rozumiesz?

Rozłączył się, odczekał kilka minut i zadzwonił do Barna z Rady.

– Mam coś ciekawego. Ci chłopcy, tutaj, zrobili piękną rzecz: uniwersalny wytrych do krainy szczęścia. Ale widocznie, żeby osiągnąć szczęście, trzeba mieć trochę szczęścia. Oni, niestety, mieli pecha. Przyślesz kogoś, czy mam streścić sprawę przez telefon? Tak, tak… Lepiej, jeśli ktoś przyjedzie. Sprawa nie może czekać do jutra, trzeba ich od razu wszystkich… Tak, mam tu wykaz numerów Kluczy całej szajki. Przygotowali jeden próbny egzemplarz. Mieli go wypróbować, ale tu nie ma informacji, komu go przekazali. Dobrze. Czekam.

Sneer rozejrzał się po pokoju, sięgnął po popielniczkę, a potem wydarł ostatnią kartę z teczki i spalił. Przez chwilę obracał w dłoni Klucz Prona, wreszcie schował go do kieszeni i powoli zszedł po schodach na dół.

– No, popatrz tylko! – Młodszy z przybyłych zerowców przerzucał arkusze z czerwonej teczki. – Zawsze mówiłem, że ktoś to kiedyś wykombinuje!

– To bardzo cenna zdobycz, kolego! – Starszy uśmiechnął się do Sneera. – Nasi uczeni okazali się mądrzejsi, niż myśleliśmy. Zrobili Wieczny Klucz. Proszę o niczym nie mówić zmiennikowi. Na pańskim dyżurze nic się nie wydarzyło. Drzwi sejfu zostawiamy przymknięte; niech myślą, że któryś zapomniał je zatrzasnąć.

– Nie każecie ich aresztować? – zdumiał się Sneer.

– Aresztować? My nie możemy nikogo aresztować, kolego. Musiałaby to zrobić policja. A przecież wśród tej grupy jest paru zerowców! Policjanci zaś to przeważnie trojacy.

– To przecież przestępcy! Udawali liftowanych zerowców, by nikt nie podejrzewał ich o zdolności, które posiadali.

– Ale to zerowcy, de nomine i de facto! – powiedział młodszy z naciskiem. – Nie możemy publicznie podważać autorytetu zerowców, a do tego jeszcze uczonych z poważnego instytutu. Jak by to wyglądało w oczach obywateli innych klas? Oni muszą wierzyć nie tylko w intelekt, lecz także w nieskazitelną uczciwość zerowców. To podstawowy warunek zaufania do nas, wiary w nasze predyspozycje do kierowania aglomeracją.

– Więc ujdzie im to bezkarnie? Pozostaną tutaj?

– Na razie tak. – Starszy zerowiec skinął głową, chowając papiery do teczki. – Pozostaną tu, i to będzie dla nich karą.

Widząc zdumioną minę nic nie rozumiejącego Sneera, obaj zerowcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a starszy wyjaśnił:

– Jest pan nowym pracownikiem. Później zrozumie pan dokładniej, o co tutaj chodzi. Na razie możemy powiedzieć tylko tyle, że cała grupa pozostanie na swoich stanowiskach, natomiast pana stąd wycofamy. Kiedy odkryją brak dokumentów, poczują się zagrożeni i zdemaskowani, ale nie będą wiedzieli, kto aktualnie posiada ich tajemnicę. Będą najpierw podejrzewali, że zdrajca jest wśród nich. Będą nieufni względem siebie. Będą czekali, dręczyli się oczekiwaniem na skutki utraty tych papierów. Będą ostrożni, lojalni wobec władz, palcem nie kiwną przeciwko nam, będą do przesady skrupulatnie respektowali nasze zalecenia. Słowem, będziemy mieli ich całkowicie w rękach. Rozumie pan teraz?

– A… jeśli pomyślą, że ten, kto ukradł dokumenty, nie poznał się na ich znaczeniu?

– Posiejemy w ich umysłach niepewność, wydamy policji dyspozycje w sprawie zatrzymania tych najmniej znaczących płotek, których nazwiska znamy. Każemy zacząć aresztowania po kolei, od d o ł u, od ostatnich pośredników i agentów, działających na zlecenie głównych szefów szajki. Będą drżeć z niepewności nie wiedząc, jak wysoko sięgnie policja.

– Ale zerowców nie każecie aresztować?

– Już wyjaśniałem, że mogłoby to zaszkodzić reputacji naszej klasy.

– Więc główni aferzyści zostaną na swoich stanowiskach?

– Nie na długo. Dyrektora poślemy wkrótce na emeryturę. On zresztą zawinił tylko tym, że przymknął oko na aferę w zamian za obietnicę otrzymania Wiecznego Klucza. Pozostałych stopniowo przeniesiemy na inne, wyższe stanowiska.

– Wyższe?

– Tak. Po to, by mieć ich na oku i lepiej wykorzystać ich rzeczywiste możliwości. Na pewnych stanowiskach trzeba pracować, nie ma czasu na zajmowanie się kombinowaniem. Nie muszę chyba tego wyjaśniać, był pan przecież lifterem. U nas, w obszarze continuum, jest podobnie.

– Przepraszam… – wtrącił Sneer. – Co to jest „obszar continuum"?

– Za długo musiałbym wyjaśniać. – Starszy zerowiec wziął teczkę pod pachę i ruszył ku wyjściu. – Proszę zgłosić się normalnie do pracy, pojutrze, o dziewiątej rano. Przyślemy łącznika Rady. Reszty dowie się pan po tamtej stronie.

– Po tamtej stronie czego?

– Po tamtej stronie zera – uśmiechnął się uprzejmie zerowiec, skinął na towarzysza i obaj ruszyli ku wyjściu. Sneer poszedł za nimi, by ich wypuścić z gmachu. W głowie miał lekki zamęt. Czuł, że znów wyjęto mu kilka cegiełek z mozolnie budowanego modelu tej skomplikowanej rzeczywistości, w którą był uwikłany wraz z całym otaczającym go światem.

O dziewiątej Sneer mógł opuścić instytut, pozostawiając na służbie nocnego zmiennika. Wziął z postoju samochód i w ciągu kilku minut był już w „Kosmosie". Pron czekał w swoim pokoju. Widać było, że trzęsie się ze strachu.

– Dawaj ten Klucz! – powiedział Sneer bez wstępów, wyciągając rękę w jego kierunku.

Pron cofnął się o krok, patrząc na niego wybałuszonymi oczyma z takim zaskoczeniem, że Sneer roześmiał się głośno.

– Daj! – powtórzył. – Znam sprawę. Jeśli mi go oddasz, masz szansę uratować skórę i te dziesięć tysięcy.

Pron podał mu Wieczny Klucz, a Sneer wydobył z kieszeni jego oryginalny.

– Masz, cwaniaku! – powiedział sarkastycznie. – Nic mi się za to nie należy, chociaż wydobyłem cię z ciężkich tarapatów. Masz swoje punkty i martw się dalej sam. Musisz zniknąć na pewien czas. A najlepiej zrobisz, jeśli zatelefonujesz jutro do faceta, od którego dostałeś to cudo, i powiesz mu, że to policja oddała ci twój własny Klucz, zabierając tamten. Nie ręczę, czy to wystarczy, by się od ciebie odczepili. Będą chcieli odzyskać swoje punkty. Ale, być może, wkrótce ich zamkną. Przynajmniej tych, z którymi miałeś bezpośrednio do czynienia.

– A ja? Co zrobią ze mną?

– Pojęcia nie mam. Wydaje mi się, że mogliby dotrzeć do ciebie tylko na podstawie zeznań członków tamtej szajki. Ale jedynym dowodem mógłby być przelew, który ci dali.

– To były punkty z Klucza jakiejś dziwki – mruknął Pron. Może… lepiej będzie znaleźć ją i oddać… Albo… pół na pół…

– To już twoja sprawa. Być może jej nie zidentyfikują. Na liście uczestników afery nie było ani ciebie, ani tej kobiety.

– Skąd ty wiesz o tym wszystkim?

– Nieważne. Na przyszłość uważaj.

– Niech mnie szlag trafi, jeśli dam się jeszcze w coś uwikłać! – zaklął się Pron. – Niech diabli wezmą te tysiące! Czort mnie podkusił włazić w nie swoje branże. Od jutra zajmuję się tylko uczciwym liftingiem!

– Masz rację. Tym bardziej że ja znikam stąd na dobre i nikt cię już nie będzie wyciągał z bagna.

– A… ta dziewczyna? Gdyby się pokazała?

– Powiedz jej ode mnie, że wróżby się spełniły. I jeszcze, że dziękuję za praktyczny upominek.

– Nic więcej?

– Spytaj, czy chciałaby coś dla mnie przekazać. Jeśli to będzie możliwe, spróbuję skontaktować się z tobą za jakiś czas. Na razie i tak musisz się dobrze schować. – Sneer wstał z krzesła.

Pron uścisnął jego wyciągniętą rękę.

– Dziękuję ci jeszcze raz! – powiedział wylewnie.

Sneer uśmiechnął się w milczeniu. W gruncie rzeczy, ten łysawy, wyłupiasty czwartak – czy może nawet trojak – był sympatyczniejszy niż się na początku wydawało. Poczuł, że tam, „po drugiej stronie zera" – cokolwiek miałoby to oznaczać – będzie mu brakowało pechowca Karla Prona, tak jak całego tego światka, z którego przeciwnościami borykał się mały lifciarz.


*

Telefon u Benny'ego nie odpowiadał. Sneer wybrał jeszcze raz numer antykwariatu, odczekał minutę i odłożył słuchawkę. Przez chwilę zastanawiał się, zwijając w dłoniach plik broszur.

Trzeba tam zajrzeć – zdecydował, wsuwając papiery do kieszeni.

Zbiegł po schodach i rozejrzał się za wolnym samochodem. Postój był pusty, więc ruszył w kierunku najbliższej stacji kolei podziemnej.

Od czasu, gdy zaczął pracować, zamieszkał w jednym ze starych budynków w zeszłowiecznej części śródmieścia.- Nie było to wygodne, ale jako uczciwy czwartak musiał zachowywać pozory. Tego wymagali pracodawcy, obiecując zresztą, że to długo nie potrwa. Sneer bez żalu opuszczał teraz ciasną kabinę w przeludnionym domu. Ostatnią noc postanowił spędzić, jak dawniej, w hotelu „Kosmos". Nie próbował ustalać, czy ciągnie go tam bardziej przyzwyczajenie do wygód, czy też nadzieja spotkania Alicji. Prawdopodobnie oba motywy odgrywały tu rolę, bo standard mieszkaniowy czwartaka dał mu się już dobrze we znaki, a wspomnienie Alicji nie osłabło, mimo iż od jedynego z nią spotkania upływał szósty tydzień.

Przy stacji metra dostrzegł na postoju wolny samochód, więc przyspieszył kroku i dopadł go przed mężczyzną, nadchodzącym z drugiej strony ulicy. Zatrzasnął drzwiczki, wsunął Klucz do stacyjki i chuchnął w probierz trzeźwości. Silnik zaszumiał cicho, Sneer ruszył ostro i pomknął pustą uliczką, śmignąwszy przed nosem niedoszłego pasażera.

Sklepik Benny'ego był zamknięty. Tabliczka wywieszona w oknie informowała, że właściciel korzysta z urlopu, lecz brakowało informacji o terminie otwarcia.

Sneer domyślał się, co to może oznaczać. Na wszelki wypadek nie próbował nawet zaglądać do mieszkania diggera.

Spojrzał na Klucz. Dochodziła druga po południu.

Do licha! – pomyślał. – Mam wciąż uczucie, jakbym żegnał się z tym miastem.

Od rana było mu dziwnie smutno. Miał dziś wolny dzień po wczorajszej popołudniowej służbie, uwieńczonej odkryciem w instytutowym sejfie. Jutro rano powinien zjawić się w pracy, lecz zgodnie z zapowiedzią zerowców z Rady, miał to być ostatni dzień jego „kariery" na etacie portiera Instytutu Kluczowego.

Bezwiednie skręcił na podjazd przed hotelem „Kosmos". Wysiadł i zatrzasnął drzwiczki samochodu, który potoczył się powoli w stronę postoju.

W hotelowej knajpie siedział w najlepsze Pron w towarzystwie dwóch dziewczyn. Sneer podszedł do stolika.

– Jeszcze tu jesteś! – powiedział z dezaprobatą.

Pron wstał chwiejnie i biorąc Sneera pod ramię odprowadził go o kilka kroków od stolika.

– Przyszedł mi do głowy lepszy pomysł! – powiedział szeptem. – Widzisz tych dwóch chłopców koło automatu z piwem?

Sneer obejrzał się dyskretnie. Obaj „chłopcy" mieli po dwa metry wzrostu i twarze skrajnych szóstaków.

– To lepsze, niż ukrywanie się – wyjaśnił Pron. – Gdzież zresztą mógłbym się schować? Teraz, kiedy mam normalny Klucz, mogę płacić im żółtymi.

– Ile cię to kosztuje?

– Po żółtym dziennie plus żarcie.

– Drogo – zauważył Sneer, obrzucając krytycznym spojrzeniem obu goryli.

– Mam nadzieję, że niedługo będę mógł ich zwolnić.

– Zawołaj tu któregoś z twoich obrońców. – Sneer uśmiechnął się chytrze.

Pron zrobił gest w stronę osiłków. Podeszli obaj.

– Spróbujemy, czy jesteście warci trzydziestu punktów na miesiąc! – Sneer oparł łokieć o blat pobliskiego stolika.

Położył ich obu „na rękę". Wszyscy trzej włącznie z Pronem mieli zupełnie baranie miny.

– Musicie jeszcze poćwiczyć, chłopcy! – rzucił Sneer lekceważąco.

– Jak ty to robisz, Sneer? – Pron nie mógł wyjść z podziwu, a goryle, zawstydzeni porażką, usunęli się w kąt sali.

Sneer pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. Spytał o Alicję, ale Pron nie widział jej ani razu w ciągu ostatnich tygodni. Za to w automacie recepcyjnym dowiedział się, że w skrytce czeka na niego jakiś list. Wsunął Klucz do szczeliny kontrolnej, i po chwili trzymał w dłoniach kopertę. Nie było na niej nazwiska nadawcy.

Na małym kawałku trwałego papieru znalazł kilka skreślonych pospiesznie słów.

To co zabrałeś, dobrze schowaj. Oddasz mi później. Na odwrocie jest to, o co prosiłeś.

B.


Na drugiej stronie kartki widniał napisany na maszynie tekst piosenki. Sneer schował papier do koperty i wsunął do kieszeni, bo od strony restauracji zbliżał się Pron.

– Mam prośbę – powiedział Sneer, wydobywając plik broszur. – Schowaj to do swojej skrytki. Zgłoszę się po to kiedyś.

– Trefne?

– Raczej tak.

– W porządku! – Pron wsunął broszury za pazuchę. – Na jak długo znikasz tym razem?

– Pojęcia nie mam. Ale będę tu jeszcze do jutra. A gdyby ta dziewczyna…

– Pamiętam, co mam powtórzyć – uśmiechnął się Pron. – Powodzenia, stary!

Sneer szedł brzegiem plaży, rozglądając się po jeziorze. Wiało mocno, żagle jachtów śmigały po zatoce, jakaś damska załoga z piskiem taplała się tuż przy brzegu, usiłując postawić przewróconą łódź.

Przed chwilą, idąc tutaj, Sneer dostrzegł w ulicznym tłumie dziewczynę, która z daleka wydała mu się Alicją. Pogonił za nią, klucząc wśród przechodniów, by po chwili przekonać się, że to pomyłka.

Teraz nie mógł pozbyć się myśli o niej. Czuł, że zostaje za nim to miasto i ta dziewczyna. Miał wrażenie, że zamyka się pewien rozdział w jego życiu, że coś zmienia się radykalnie, odcinając mu możliwość powrotu do leniwej, beztroskiej egzystencji człowieka wykorzystującego nieznaczną jedynie cząstkę swych możliwości. Przeczuwał, że teraz zacznie się jakieś „życie naprawdę" – w odróżnieniu od tego umownego przedstawienia, w którym dotąd uczestniczył jako jeden ze statystów. Czuł to, lecz wiedział również, że nie może się już cofnąć.

Podniecająca tajemnica, której rąbka ledwie uchylił, kusiła go samym swym istnieniem, pociągała go tak samo, jak owa nie poznana do końca niebieskooka dziewczyna, co przemknęła przez jego życie w jedną z krótkich letnich nocy.

– Proszę pana! – usłyszał nagle za plecami nieśmiały głos. Odwrócił się. Jasnowłosy chłopak zatrzymał się w odległości dwóch kroków. Sneer poznał Filipa.

– Jak się masz! – wyciągnął dłoń w jego stronę.

– Pron powiedział, że tutaj najprędzej pana znajdę. Chciałbym zapytać… – jąkał się Filip.

– Usiądźmy! – Sneer zbliżył się do betonowej balustrady oddzielającej plażę od nabrzeża basenu jachtowego. – Jak ci się powodzi z dwójką?

– Otóż właśnie! – Filip zrobił żałosną minę. – Chciałbym spytać, ile kosztuje zrobienie pierwszej klasy?

– Ho, ho! – zaśmiał się Sneer. – Już? Co się stało?

– Bo… widzi pan… Kiedy przyszedłem do pracy z moją dwójką, to wprawdzie dali mi piętnaście żółtych podwyżki, ale… mój szef, który też miał dwójkę, w ciągu tygodnia podliftował się na jedynkę… Więc właściwie… wszystko zostało po staremu. Te piętnaście punktów więcej to też nie tak dużo. Ostatnio ceny poszły w górę, za wszystko trzeba płacić żółtymi, a zielone spadły katastrofalnie.

– No, ale za to pewnie dziewczyny bardziej cię lubią? – uśmiechnął się Sneer. – Dwojak, to już jest ktoś!

– Ee, tam! – Filip zaczerwienił się po końce uszu. – Jak ktoś nie umie gadać z dziewczynami, to nawet zero nie wystarczy. Pan, to potrafi! Karl mi opowiadał.

– Nie wierz mu. To porządny chłop, ale straszny łgarz! Więc chcesz kupić sobie jedynkę. Myślisz, że ci to pomoże, że będziesz zadowolony?

– Nie wiem. Trzeba chyba próbować?

– To kosztuje pięćset żółtych.

– Dużo. Ale może uda mi się zaoszczędzić. Za półtora roku, za dwa lata.

– Pron znajdzie ci dobrego liftera.

– A pan?

– Ja nie działam już w tej branży. Przynajmniej w najbliższym czasie. Ale jest paru innych. Życzę powodzenia.

Patrzył za odchodzącym Filipem. Korciło go, by zawołać za nim:

„Daj temu spokój, to bzdura, oszustwo, farsa! To nic nie warte, szkoda punktów! Nie wspinaj się, nie rozbudzaj w sobie pragnień i ambicji, których nigdy nie zaspokoisz. Żyj, po prostu żyj, bo nie obejrzysz się nawet, a skończy się życie, i nie zdążysz go posmakować!"

Milczał jednak, bo wiedział, że nic by to nie pomogło. On sam też przecież pchał się gdzieś tam, w górę, na tonący w chmurach szczyt piramidy, w nieznaną dziedzinę tajemnych sił, które dla niewiadomych celów pociągały za niewidzialne sznurki, animujące te bezwolne rzesze ludzkich marionetek, takich jak Filip właśnie i jemu podobni, podejmujących bezsensowną grę, której celu sami nie pojmują, znając tylko reguły kolejnych posunięć.

Tragifarsa – podsumował, rozglądając się za wolną łodzią. – W dodatku grana w teatrze marionetek!

Wsunął Klucz w automat cumowniczy i zeskoczył do małej motorówki. Nabrzeżem zbliżały się jakieś dwie długonogie amatorki bezpłatnej przejażdżki, jedna pomachała nawet dłonią w kierunku Sneera.

Nie daj Boże, znajome – pomyślał i pełnym gazem ruszył wzdłuż falochronu w kierunku otwartej tafli jeziora. Dopiero gdy Argoland przeistoczył się w wąską, szarą smugę na horyzoncie, wyłączył silnik i sięgnął po kopertę. Raz i drugi odczytał cztery zwrotki tekstu piosenki.

Kiedy dokoła gęsty mrok,

gdy gnębi cię koszmarny sen,

ponad wodami Tibigan

na gwiezdne niebo podnieś wzrok

Z otchłani setek świetlnych lat

Tysiące gwiazd na niebie lśni,

Co mówią, że już bliskie dni,

gdy zbudzi się ten senny świat!

Nieświadom, co mu niesie czas,

w kosmicznych pętach drzemie lud,

lecz jak niewola przyszła wprzód,

tak i nadzieja zstąpi z gwiazd.

Więc nie trać wiary w gwiezdny cud,

w dalekich gwiazd pomocną dłoń,

póki jeziora czysta toń

odbija wszechświat w lustrze wód.

Wzruszył ramionami i schował kartkę do kieszeni.

– Alegorie, przenośnie – mruknął do siebie.

Zamiast spodziewanych wyjaśnień czy wskazówek znajdował jakieś mgliste, mistyczne brednie. O cóż mogło chodzić Alicji, która tak usilnie kierowała jego uwagę na tę piosenkę? Czyżby nie tekst, lecz melodia zawierać miała jakieś szczególne znaczenia? To jeszcze mniej prawdopodobne.

Sięgnął do drugiej kieszeni i opróżnił ją dokładnie. Był tam Wieczny Klucz, który zabrał Pronowi, paczka papierosów, zapalniczka i jeden egzemplarz broszury od Benny'ego. Sneer przeczytał kilka początkowych zdań i doszedł do wniosku, że musi to być opowiadanie fantastyczno – naukowe.

Dlaczego jednak wydane było w formie powielanej broszury? Stary digger uznał je widocznie za niebezpieczny materiał, skoro najwyraźniej chciał ukryć je przed wścibskim okiem władzy.

Sneer zapalił papierosa, obejrzał Wieczny Klucz i wyrzucił go za burtę. Potem ułożył się wygodnie na dnie łodzi i sięgnął po broszurę.

Brakujący rozdział – przeczytał tytuł, a potem, wsparty na łokciu, czytał dalej:


*

„Redaktor porannego wydania "Washington Post" skrzywił się na widok fotografii, które fotoreporter rozłożył na jego biurku.

– W ostatnim tygodniu mieliśmy chyba ze cztery zdjęcia UFO – powiedział, patrząc z niechęcią na reportera. – Czy nie mógłbyś skierować wreszcie swojego obiektywu nieco niżej? Na Ziemi też dzieją się ostatnio różne interesujące rzeczy!

– Zgoda, szefie! – bronił się fotograf. – To prawda, że dużo się o tym pisze ostatnio, ale tym razem, proszę popatrzeć! Przecież to jest wspaniałe zdjęcie! Latający spodek nad Białym Domem!

– Uhm… Dwa dni temu. było zdjęcie UFO nad Pentagonem, a we czwartek nad Kapitelem – zauważył redaktor sceptycznie. – Przyznaj się, Bili, jak ty to robisz?

– To są najuczciwsze zdjęcia, bez żadnych tricków! – obruszył się reporter. – Jeśli pan nie chce, sprzedam gdzie indziej. Redaktor z wyobraźnią zrobiłby z tego świetny materiał! Mam nawet tytuł: "UFO – czy komunistyczna penetracja?"

– Nie jesteś w kursie, Bili. Mówiłem już, że powinieneś zmienić kierunek patrzenia. Od paru dni zarysowuje się wyraźny postęp w rokowaniach w sprawie militarnego odprężenia. No, dobrze… Dam to zdjęcie z Białym Domem na drugiej stronie.

Na biurku zadzwonił telefon. Redaktor podniósł słuchawkę i przez chwilę słuchał, a twarz jego zmieniała się z każdą sekundą.

– Znakomite! Dawać mi to zaraz! – wykrzyknął z entuzjazmem i odłożył słuchawkę. – Masz pecha, Bili. Twoje zdjęcie nie pójdzie w porannym wydaniu. Mamy kupę sensacji na pierwsze dwie strony. Możesz się pocieszyć, że oprócz ciebie muszę wyrzucić z numeru co najmniej jednego senatora i trzech kongresmanów.

– Co się stało?

– Wszystko naraz! Sensacyjne oświadczenie Departamentu Stanu! Poważne decyzje rozbrojeniowe, parafowanie paktu o nieagresji między najważniejszymi ugrupowaniami wojskowymi, realna perspektywa integracji światowej gospodarki! Niebywała sprawa! Po tylu bezowocnych na pozór, wlokących się w nieskończoność konferencjach! Podobno prezydent rozmawiał osobiście z Moskwą, Pekinem, Paryżem i zanosi się na jakieś przełomowe, wspólne oświadczenie mocarstw nuklearnych. A do tego jeszcze Reuter podał sensacyjne doniesienie o odkryciu metody uzyskiwania energii praktycznie z każdego dostępnego surowca! Przepraszam cię, Bili! Będę strasznie zajęty, muszę przemakietować cały numer!

Fotoreporter zgarnął swoje zdjęcia i wyszedł trzaskając drzwiami.

– Nie ma mowy! – Redaktor odpowiedzialny stanowczo pokręcił głową. – Zabieraj to, Kola! Nigdy nie dawaliśmy żadnych tego rodzaju sensacji, władze krzywią się na podobne bzdury. Latające spodki nad Kremlem! To by dopiero były telefony! Z Komitetu, z Ministerstwa.

– Można by to opatrzyć stosownym komentarzem, na przykład: "Czyżby nowa próba imperialistycznej akcji szpiegowskiej?"

– Oj, Kola, Kola! Na szkolenia nie chodzisz?! Nie wiesz, że ostatnio ograniczamy tego rodzaju epitety? Toczą się ważne rozmowy na najwyższym szczeblu, nie można zakłócać atmosfery.

– To może… zatytułować inaczej? "Goście z kosmosu czy dowcip fotoreportera?", na przykład.

– Nie zawracaj głowy. I tak nie mam miejsca w numerze. Przecież nie wyrzucę tej notatki o sukcesach sowchozu "Nowe Życie". Ani doniesienia o zamieszkach na tle rasowym w…

Do gabinetu redaktora wpadła sekretarka, powiewając taśmą papieru z dalekopisu.

– Towarzyszu redaktorze! TASS podał to przed chwilą! Redaktor przebiegł wzrokiem po tekście depesz.

– Zmiataj, Kola, ze swoim UFO! Tu, na Ziemi, dzieją się takie rzeczy, że nie tylko dla ciebie, ale nawet dla towarzyszy z Politbiura i akademika Kołoczkina miejsca nie będzie w jutrzejszym numerze! – powiedział z entuzjazmem w głosie, niedwuznacznym gestem wskazując drzwi fotoreporterowi.

Tego dnia gazety całego świata doniosły na pierwszych stronach o podpisaniu porozumień międzynarodowych, dających podstawy do wielu dalszych posunięć integracyjnych i niezwykle szybkich przemian w polityce i gospodarce światowej. Opinia publiczna, zaskoczona tak nagłym i pomyślnym zwrotem w stosunkach międzynarodowych, zwróciła oczy na te doniosłe sprawy, żywo interesujące każdego człowieka na Ziemi.

W ogólnej euforii i w gęstym potoku informacji zabrakło miejsca na doniesienia o zaobserwowanych licznie nad stolicami wielu krajów nie zindentyfikowanych obiektach latających. Zresztą, w owym czasie sensacje tego rodzaju przejadły się już czytelnikom gazet i widzom telewizji".


Sneera obudziły ostre promienie słońca, świecącego prosto w twarz. Przesłonił oczy i podniósł się z dna łodzi. Wiało silnie od północy, motorówka dryfowała po sporej fali. Na wodzie bielało kilka arkuszy namokłego papieru.

Chyba usnąłem czytając – pomyślał. – Nie była to widać specjalnie frapująca lektura.

Popatrzył na pływające kartki. Broszura była źle zszyta i wiatr rozniósł ją po wodzie. Usiadł za sterem i uruchomiwszy silnik, skierował łódź w stronę brzegu.


*

Dzień w instytucie przebiegł normalnie. Gdyby Sneer nie wiedział, co się stało, to nawet nieco zaaferowane miny kilku spośród ważniejszych person, przemykających korytarzami gmachu, uszłyby jego uwagi.

Nikt nie pytał go o przebieg ostatniego dyżuru, nie było żadnych odwiedzin policji. Najwyraźniej ci, którzy orientowali się w powadze swej sytuacji, starali się za wszelką cenę zachować spokój i pozory, że nic się nie stało.

Kilka minut przed trzecią do stolika portiera podszedł młody człowiek i powiedział, że czeka na Sneera w samochodzie na parkingu za gmachem instytutu. Sneer bez trudu zauważył długi, smukły wóz połyskujący czerwienią wypolerowanego lakieru. Takie pojazdy widywało się rzadko, przemykające estakadą ponad ulicami śródmieścia, zamkniętą dla publicznego ruchu i zarezerwowaną w zasadzie dla automatycznych wozów ciężarowych zaopatrujących aglomerację.

Mówiło się, że tymi ogromnymi samochodami jeżdżą tylko bardzo ważni zerowcy z najwyższego szczebla władz, ale tak naprawdę, to nikt dobrze nie wiedział, komu służą. W każdym razie, samochód był wyraźnie większy i okazalszy od małych, miejskich pojazdów, którymi jeździło się za zielone punkty po obszarze dzielnic centralnych, a za żółte można było wyjechać nawet poza rejon zwartej zabudowy, do suburbiów, zabudowanych indywidualnymi willami i domkami, gdzie zamieszkiwali obywatele zamożniejszych klas pracujących, z reguły jedynacy i zerowcy. Dla szóstaka czy piątaka wycieczka w tamte rejony byłaby zbędną stratą cennych żółtych punktów, które z większym pożytkiem można było wydać wewnątrz miasta. O zamieszkaniu w tych drogich dzielnicach żaden z nich nie mógł marzyć. Nawet, gdy się ma dostatecznie dużo żółtych, uzyskanych w wyniku różnych nielegalnych operacji, nie wolno wychylać się ponad standard swej klasy, by nie zwrócić na siebie zbyt bacznej uwagi inspektorów policji i kontroli dochodów.

W ten sposób brak żółtych oraz pewne względy bezpieczeństwa osobistego stanowiły skuteczną zaporę przeciwko napływowi niepracujących klas na tereny podmiejskie.

Sneer bywał czasem w tych rejonach, kiedyś nawet zastanawiał się nad wynajęciem lub kupnem własnego domu w jednym z tych przestronnych, zielonych osiedli. Jednakże charakter pracy i konieczność działania w różnych obszarach centrum miasta zmuszały go do częstej zmiany miejsca pobytu.

Gdybym odnalazł Alicję – przemknęło mu przez myśl, gdy przypomniał sobie o swym dawnym pomyśle kupienia domku.

Wspomnienie dziewczyny, wywołane myślą o własnym domu, przekonało go, że nie powinien pozwolić sobie na kontynuowanie podobnych myśli, by nie popaść w melancholię nie spełnionych marzeń.

– Proszę – powiedział mężczyzna, który po niego przyjechał, otwierając drzwiczki wozu. – Musimy się spieszyć.

– Dokąd pojedziemy? – Sneer ociągał się z wsiadaniem.

– Za miasto, na południe. Zresztą, zobaczysz sam – uśmiechnął się tamten, obchodząc samochód i sadowiąc się na miejscu kierowcy. – Będzie to raczej przyjemna niespodzianka.

Sneer zajął miejsce obok niego, wóz wymanewrował z parkingu na ulicę, potem wślizgnął się stromym podjazdem na estakadę. Bariera, zagradzająca przejazd zwykłym, miejskim samochodom, uniosła się samoczynnie i po chwili czerwona limuzyna sunęła lewą stroną, wyprzedzając wlokące się ciężarówki, automatycznie prowadzone przez prawy pas autostrady.

Sneer nigdy jeszcze nie jechał z taką prędkością. Wynajmowane samochody poruszały się znacznie wolniej. Widział je teraz z wyżyn estakady – małe, nieporadne żuczki, gramolące się ulicami o dawno nie naprawianej nawierzchni.

Czerwona limuzyna w ciągu dziesięciu minut wyniosła ich poza zwartą zabudowę centralnych dzielnic Argolandu. Przez następne kilkanaście minut mknęli autostradą, obwiedzioną z obu stron wysokimi siatkowymi ogrodzeniami. Obok autostrady biegły drogi dojazdowe, od czasu do czasu krzyżowały się z nią poprzeczne wiadukty. Cały teren pokryty był luźną zabudową, szeregami domów różnej wielkości, otoczonych zielenią krzewów i trawników. Przed wieloma domami stały mniejsze lub większe, kolorowe samochody. Sneer znał te obszary z poprzednich wycieczek, lecz dojeżdżał tu zawsze ogólnie dostępnymi drogami lokalnymi lub płatną szosą szybkiego ruchu.

– Tutaj nic prawie nie zmieniło się od stu lat – odezwał się kierowca. – Takie same domy, ogródki… Tylko samochody są teraz napędzane silnikami innego typu i nie ma problemów z paliwem.

Autostrada wybiegła poza obszar niskiej zabudowy, zniknęły siatki po jej obu stronach. W tej okolicy Sneer nie był nigdy. Samochody miejskie mogły dojeżdżać tylko do pewnej granicy, gdzie kończyły się dzielnice podmiejskie. Dalej przestawały po prostu działać silniki. Sneer przypomniał sobie, jak pewnego razu zapędził się zbyt daleko wylotową drogą i musiał pchać samochód z powrotem, kilkadziesiąt metrów, aż do strefy działania silników.

Przez następny kwadrans jechali wśród zielonych pól, po których kursowały wielkie automatyczne maszyny do zbioru warzyw. Sneer zdziwił się, że samochód wyjeżdża poza obszar aglomeracji. Wiedział, że do innych miast podróżuje się wyłącznie drogą powietrzną, co zresztą słono kosztuje. Dokąd zatem wiózł go ten małomówny młody człowiek, który przedstawił się jako łącznik Rady Nadzorczej i doręczył mu wezwanie do szefa wydziału „S"?

Samochód zwolnił i zjechał na prawą stronę autostrady, a potem skręcił w boczną drogę, wiodącą w kierunku grupy białych budynków, wyrastających wśród pola kukurydzy i otoczonych gęstym żywopłotem. Droga prowadziła do bramy wjazdowej, którą kierowca otworzył swoim Kluczem.

Zatrzymali się przed jednym z niskich budynków w głębi ogrodzonego terenu. Tuż za nim rozpościerała się sporych rozmiarów betonowa płyta lądowiska śmigłowców. Kilka maszyn różnej wielkości stało przed dużym blaszanym hangarem, wokół nich krzątało się parę osób w lotniczych kombinezonach.

Загрузка...