Janusz Andrzej Zajdel
Limes Inferior

Na szukanie lepszego świata

nie jest jeszcze za późno.

Alfred Tennyson


Sponad wody wstawała subtelna mgiełka – delikatny woal dający miękkość zarysowi miasta, którego panorama wyglądała stąd jak wąska, szara wstążka, u góry postrzępiona w fantazyjne ząbki i rozpostarta wzdłuż granicy wody i nieba.

Łódź kołysała się lekko na małej fali uderzającej miarowo o burtę. Rytm kołysania i plusk wody działały rozleniwiająco.

Ludzie stanowczo zbyt wiele wymagają od życia – medytował Sneer, wyciągnięty na dziobie łodzi. – Prawie wszyscy, w pocie czoła i na ogół bezskutecznie, starają się osiągnąć to, co można zdobyć prościej i łatwiej. Szukają szczęścia i zadowolenia, nie próbując wcześniej dociec, co w istocie znaczą te pojęcia… Dla mnie, na przykład, zupełnie niezłą realizacją idei szczęścia jest taka chwila, kiedy się leży na wznak kołysany falami, ogrzewany promieniami słońca… Kiedy naprawdę czuje się płynący czas. Rytm fali daje złudzenie, że jedynym toczącym się wokół ciebie procesem jest bieg czasu; czystego, wyabstrahowanego czasu, nie wypełnionego niczym oprócz plusku fal o burtę. Jeśli możesz pozwolić sobie na to, by nie liczyć uderzeń fali i upływających chwil, jeśli upływ czasu nie wywołuje paniki w twoim umyśle – jesteś naprawdę szczęśliwy.

Uniósł powieki i nie poruszając głową powiódł spojrzeniem po jeziorze. Wyglądało na to, że tylko nieliczni spośród milionów mieszkańców Argolandu podzielali jego pogląd na zagadnienie szczęścia. W polu widzenia Sneera kołysało się tylko parę żagli i dwie motorówki, dryfujące leniwie bez napędu. Reszta łowców szczęścia kotłowała się w obszarze tamtego postrzępionego paska szarości, co oddziela ciemny błękit wód jeziora Tibigan od jasnego błękitu bezchmurnego nieba nad zachodnim horyzontem.

Szczęśliwi czasu nie liczą – przypomniał sobie stare porzekadło. – Coś w tym musi być, skoro już dawniej tak mówiono. Ale ja ująłbym to inaczej: szczęśliwi, którzy nie muszą liczyć czasu.

W sytuacji, gdy nie brak nikomu pożywienia, odzienia, mieszkania, a nawet rozrywek – czas staje się wartością samą w sobie i nie jest już tylko ruchomym tłem życia, pejzażem drugiego planu, umykającym bezpowrotnie za oknem pędzącego pociągu. Czas jest głównym elementem rzeczywistości, nieodzownym składnikiem istnienia, trwania… A jednak ludzie jak gdyby nie dostrzegają tego, nie doceniają znaczenia i wartości czasu. Żyje wciąż jeszcze starożytna maksyma: „czas to pieniądz". „Pieniądz" stał się pustym słowem, zmarł w procesie przemian społecznych, a owo bezmyślne, prymitywne podejście do zagadnienia czasu wciąż pokutuje w powszechnej świadomości.

Dlaczego? Dlatego zapewne – odpowiadał sobie Sneer w swych rozważaniach – że przytłaczająca większość ludzi, to w istocie rzeczy indywidua bezmyślne i prymitywne. Czyż bowiem tak trudno dociec oczywistej prawdy, którą on, Sneer, wykoncypował dawno temu, jeszcze jako student: przecież czas to po prostu życie. Życie jest skończonym kawałkiem czasu, który został ci podarowany jak czysta kartka do pokolorowania, zabazgrania albo zmięcia i wyrzucenia do kosza na śmieci. Czas to życie. A życie jest dla ludzkiej jednostki wartością tak cenną i unikalną, że głupotą byłoby przeliczanie go na jakiekolwiek inne dobra materialne…

Skoro zaś oba te pojęcia – czas i życie – sprzężone są tak nierozerwalnie, że w skali jednego ludzkiego bytu oznaczają wręcz to samo, wynika stąd, iż „wolny czas" oznacza „wolne życie".

Wolny czas to ten, którym możemy dysponować wedle własnego uznania. Największym bogactwem człowieka jest czas, który pozostaje z życia po odliczeniu wszystkich godzin wypełnionych obowiązkami wobec społeczeństwa i koniecznymi staraniami o zapewnienie sobie możliwości materialnego istnienia.

Ideałem wolności byłaby zatem sytuacja, w której człowiek rozporządza całym swym czasem. Sneer konsekwentnie zbliżał się do tego ideału: ze świadczeń na rzecz ogółu zwolniony był na mocy praw obowiązujących w Argolandzie. Jego klasa nie predysponowała go do otrzymania obowiązkowego zajęcia; osobista inwencja i talent natomiast pozwalały mu ograniczać do minimum krzątaninę przy zdobywaniu środków niezbędnych do przyjemnego spędzania czasu wolnego lub, inaczej mówiąc, wolnego życia.

Faktu, iż powodzi mu się w tym świecie lepiej i żyje znacznie wygodniej niż innym posiadaczom tejże klasy, Sneer nie uważał za rzecz zdrożną: wedle bowiem założeń systemu społecznego, w którym przyszło mu narodzić się i istnieć, idea „maksimum wygody i wolności przy minimum wysiłku i obowiązków" była perspektywicznym celem, stanem przewidywanym na przyszłość dla obywateli wszystkich klas.

Sneer uważał, że jedynie o krok… no, może o dwa wyprzedza rozwój sytuacji społecznej, dystansując nieco przeciętnego statystycznie czwartaka, zdążającego – aczkolwiek wolniej, lecz w tym samym kierunku. A przecież, jak wiadomo, historia szanuje prekursorów wyprzedzających własną epokę, choćby nawet nie cieszyli się oni uznaniem współczesnych.

Boczny podmuch silniej zakołysał łodzią. Sneer, leżąc na wznak, odruchowo rozpostarł ramiona, by nie znaleźć się w chłodnej wodzie jeziora. Dłoń natrafiła na rozgrzane słońcem ciało dziewczyny, o której prawie zapomniał, snując swoje rozważania.

W ogóle to dziewczyna była zbędnym rekwizytem na jachcie. Sneer nie zamierzał nikogo zabierać na dzisiejszą przejażdżkę. Upływu szczęśliwego czasu pragnie się niekiedy doświadczać w samotności.

Towarzystwa ludzi, a zwłaszcza dziewczyn, Sneer miał dosyć – tam, na lądzie, w kolorowo-krzykliwej dżungli Argolandu, w zatłoczonych barach, na ulicach, w kabinach hotelowych…

Tylko z nawyku skinął był dłonią, widząc łakome spojrzenia dziewczyny śledzącej jego ruchy, gdy dziś w południe odcumowywał łódź od boi w basenie jachtowym.

Już po chwili żałował tego gestu, lecz było za późno: dziewczyna w pośpiechu upchnęła swą plażową torbę w skrytce bagażowej, pięknym skokiem z nabrzeża szurnęła do wody i po kilku sekundach wynurzyła się przy burcie jachtu.

Była dość atrakcyjnym egzemplarzem – młoda, najwyżej dwudziestoletnia, o pięknie opalonej skórze i w miarę pełnych kształtach – ale Sneer znał zbyt wiele podobnych, by specjalnie zapalać się do tej właśnie, samotnie przechadzającej się po przystani. Na szczęście, nie okazała się uciążliwą pasażerką. Wprawdzie bez żadnej zachęty ze strony Sneera ściągnęła górną część kostiumu, gdy tylko łódź znalazła się za falochronem – traktując to zapewne jako minimum rewanżu należnego fundatorowi przejażdżki – ale potem, opalając się na dziobie jachtu, tuż Obok Sneera, niczym nie zakłócała toku jego myśli, może tylko interesującym kształtem swego dużego biustu, gdy wkraczał w pole jego widzenia przy większych przechyłach.

Z niewielu zdań, jakie zamienili w czasie kilku godzin leniwego kołysania się na wodzie, Sneer dowiedział się, że dziewczyna ma na imię Gracja, że studiuje nauki historyczne i specjalizuje się w historii myśli etycznej ery nowożytnej.

Prezentowanie własnych, dość oryginalnych i śmiałych poglądów etycznych dwakroć młodszej od niego studentce wydawało się Sneerowi rzeczą nieodpowiednią. Rozmowa na inne tematy nie kleiła się jakoś i wkrótce Sneer zatonął w swoich rozważaniach. Kontemplacja czystego, nie skażonego niczym czasu pochłonęła go tak dalece, że dopiero przypadkowe dotknięcie ramienia dziewczyny uświadomiło mu, iż nie jest sam na łodzi.

Dziewczyna potraktowała to dotkniecie jako rodzaj wstępu do dalszych poufałości i odpowiedziała uściskiem dłoni, jednakże Sneer nie podjął dalszej gry.

– Wracamy – powiedział chłodno. – Zgłodniałem trochę.

Już w następnej chwili pożałował tego wyznania, bo dziewczyna – zupełnie bez skrępowania – spytała, dokąd pójdą na kolację.

Sneer nie był skąpy, lubił nawet czasem słono płacić w dobrej restauracji za kolację z atrakcyjną młodą dziewczyną – to dodawało mu blasku w oczach kolegów z jego środowiska i należało do kosztów reklamy. Wiedział jednak, czym to się skończy: dziewczyna najwyraźniej zwykła stosować fair play i aż paliła się do rewanżu, przy czym – z uwagi na jej studenckie dochody – rewanż ów mógł wyrazić się tylko w jeden ściśle określony sposób. A właśnie dziś Sneer nie miał specjalnej ochoty na damskie towarzystwo w hotelowej kabinie.

– Cóż… – mruknął, obracając w dłoni Klucz, niby przypadkiem w taki sposób, by mogła dostrzec symbol klasy. – Wstąpimy gdzieś, na bulwarze…

Nie zraziła się jego czwórką. Wręcz przeciwnie.

– Myślałam, że jesteś co najmniej dwojakiem. W życiu nie widziałam czwartaka, który wynajmuje jacht na sześć godzin – powiedziała z uśmiechem, a Sneer teraz dopiero spostrzegł, że dziewczyna ma wspaniałe, szarozielone oczy. – Musisz być bardzo zaradnym czwartakiem, jeśli cię stać na takie wydatki!

Była widać przygotowana na wszelkie warianty rozwoju znajomości z przypadkowo poznanym mężczyzną, bo gdy na brzegu wyciągała ze swej plażowej torby wytarte dżinsy i skąpą trykotową bluzkę, z wnętrza wypadła szczoteczka do zębów.

– Dla mnie – mówiła, ubierając się na nabrzeżu – klasa nie ma znaczenia. Przy mojej specjalności, mogłabym zostać nauczycielką… No, może dziennikarką telewizyjną, ale to już wymagałoby bardzo wysokiej klasy… Więc najchętniej… chciałabym dostać czwórkę i mieć dużo czasu…

– Uhm… – mruknął Sneer kpiąco. – Kiedy się jest ładną i młodą dziewczyną, wystarczy czwórka i trochę tupetu.

– Nigdy nie miałam wielkich aspiracji – powiedziała ze wzruszeniem ramion, a potem, przyglądając się uważnie twarzy Sneera dodała: – Coś mi się zdaje, że nie bardzo ci się podobam? Wolisz pewnie intelektualistki.

Sneer wyczuł w jej głosie nutę zawodu, a ponieważ miał miękkie serce, objął dziewczynę i poszli razem w stronę centrum. Wiedział od początku, że tak się to skończy. Jako czwartak, nie mógłby nawet tłumaczyć się koniecznością wczesnego wstawania do pracy… Dziewczyna była w sumie zupełnie niezła i być może naprawdę nie miała punktów na kolację. Sneer dobrze pamiętał własne problemy finansowe z czasów studenckich, a do młodzieży – zwłaszcza płci żeńskiej – miał zawsze bardzo przychylny stosunek.


*

Filip zbudził się znacznie później niż zwykle, spojrzał odruchowo na zegarek i w jednej chwili oblał się chłodnym potem. Zawsze tak było, gdy stwierdzał, że nic nie uratuje go przed spóźnieniem się do pracy. Towarzyszyły temu lekkie mdłości na myśl o kolejnym tłumaczeniu się przed szefem personalnym. Pozycja Filipa nie była najlepsza, coraz częściej słyszało się o zwolnieniach, o trudnościach w uzyskaniu pracy przez takich jak on. Kiedy kończył studia, nie było z tym żadnych problemów: nawet niektórych czwartaków powoływano do pracy. Teraz trójka nie dawała żadnej pewności.

Jego wewnętrzne poczucie czasu mówiło mu, że dzisiejszy dzień nie jest dniem wolnym od pracy. Umysł pracował jakoś opornie, na zwolnionych obrotach, głowa ciążyła podejrzanie. Dopiero po dłuższej chwili, gdy w wyobraźni przeżył już swoje strachliwe skradanie się do pokoju personalnika, gdy już miał prawie obmyślone zupełnie oryginalne wytłumaczenie spóźnienia… przypomniał sobie nagle, że może spokojnie odwrócić się twarzą do ściany kabiny i zdrzemnąć się jeszcze kilka minut – tych kilka minut, które są najmilsze z całego spania, kiedy to można, zacisnąwszy powieki, utrwalić w pamięci najciekawsze epizody z prześnionego snu…

Filip był od kilku dni na urlopie. Spędzał go wprawdzie na miejscu, w Argolandzie, bo wyjazd dokądkolwiek przekraczał jego możliwości finansowe, ale i tak było przyjemnie: mógł wysypiać się do syta, a potem przez cały dzień włóczyć się po aglomeracji, odwiedzać dzielnice, w których nie był od lat, spacerować w południe wzdłuż brzegu jeziora Tibigan i z pewną zazdrością spoglądać na tych, co wynajmowali wspaniałe żaglówki i łodzie motorowe, by pływać na nich w towarzystwie ślicznie opalonych dziewczyn.

Świadomość, że nie czeka go dziś spotkanie z szefem, pozwoliła Filipowi na powrót zagłębić się spokojnie w półsennych marzeniach. Niemiłe odczucia fizyczne ustąpiły, mięśnie żołądka rozluźniły się i tylko lekki ucisk w skroniach zakłócał przyjemność tej chwili.

Co mógł oznaczać ten lekki ból głowy? Filip próbował przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszego wieczoru, lecz sen ogarnął go ponownie, wypełniając lukę w pamięci fantastycznymi wizjami.

Musiało być jakieś piwo. Dużo piwa – przebiegło mu przez myśl, nim zupełnie zatonął w drzemce.

Około dziewiątej obudził się.na dobre, przeskakując ze snu w jawę tak gwałtownie, jak zanurzona piłka wyskakuje na powierzchnię wody. Próbował jeszcze całą siłą woli czepiać się śnionego wątku, lecz sen wyrzucał go z siebie zdecydowanie i nieodwołalnie.

Oprzytomniał z dziwnym uczuciem żalu i zawodu, że nie dane mu było dośnić do końca pięknej historii, którą przeżywał niezwykle realistycznie jako jej główny bohater.

Zawsze tak jest! – pomyślał z pretensją do losu, leżąc z zamkniętymi oczami. – Sen ucieka w najciekawszym miejscu, a człowiek, choć wie, że to tylko sen, bezskutecznie próbuje przedłużyć go jeszcze choć o jedną chwilę… i nigdy się to nie udaje. A potem, choćbyś nawet zasnął, śnisz już coś zupełnie innego.

Sen Filipa był naprawdę piękny. Odtwarzał go teraz, upajając się jego treścią, tak że nawet nie czuł trwającego wciąż bólu głowy.

Nagle otworzył oczy i przytomnie rozejrzał się po pokoju. Jego ubranie było niezwykle porządnie ułożone na krześle, pantofle stały równiutko… Tak, musiało być sporo tego piwa. Tylko ono wyzwalało w Filipie taką pedanterię. Był to nawyk z czasów studenckich, kiedy ojciec miewał do niego pretensje o picie piwa z kolegami i późne powroty do domu. Równiutko ułożone ubranie miało świadczyć, że Filip jest idealnie trzeźwy…

Teraz ojciec nie zwracał już uwagi na owe, rzadkie zresztą, wieczorne powroty dorosłego syna z baru, lecz odruch pozostał, tym silniejszy, im więcej kufli Filip opróżnił.

Przecież to było… naprawdę! – Uniósł się na łokciu i pocierając czoło dłonią, mozolnie próbował oddzielić prawdę od sennych zwidów. – Ten człowiek, ten automat…

W jednej chwili przypomniał sobie wszystko. Nie było tego wiele, ale… jakże cudowna była jawa, której reminiscencje powróciły w snach!

Wczoraj… Wczoraj… Wracał więc do domu, po całym dniu spędzonym na plaży, gdzie ukradkiem, spod półzamkniętych powiek, oglądał zgrabne sylwetki przechodzących dziewczyn. Zaczęły się wakacje akademickie, plaża pełna była studentek – radosnych, odprężonych po napięciach letniej sesji egzaminacyjnej, wystawiających na słońce i wiatr wszystko, co dało się odkryć… a Filip, przesłaniając koszulą swoje jasne, piegowate ramiona, pokryte nieładną, różowawą opalenizną, marzył o tym, by być jednym z tych wysokich, śniadych, ciemnowłosych chłopaków, szalejących jachtami po zatoce. Albo… Żeby chociaż móc wynajmować łodzie, przynajmniej raz na parę dni, na godzinę, dwie…

Wiedział, że to zupełnie nierealne – przy jego zarobkach, na jego skromnym stanowisku… W wyobraźni tworzył sposoby osiągnięcia wyższych dochodów i lepszej pozycji w pracy, to znów wymyślał różnego rodzaju nadzwyczajne wydarzenia, przynoszące mu niespodziewane zyski…

Wiedział doskonale, że nic takiego nie może się zdarzyć. Po pierwsze dlatego, że nikt jeszcze nie zdobył fortuny leżąc na plaży i wymyślając najbardziej nierealne warianty swojej przyszłości… A po drugie – zdawał sobie z tego sprawę – zwykle brakowało mu odwagi, by wprowadzić w czyn którykolwiek ze swych pomysłów.

Filip bał się wszystkiego – nawet tego, co przynosiła codzienność. W tym bezpiecznym skądinąd świecie bał się odezwać głośniej, by nikt przypadkiem nie usłyszał jego głosu wybijającego się ponad średni poziom szumu zbiorowości, której był elementem. Bał się szefa personalnego i to było przyczyną porannych mdłości, gdy musiał w myślach układać przekonywającą historyjkę tłumaczącą przyczynę parominutowego spóźnienia do pracy; historyjkę absolutnie różną od wszystkich wymyślonych poprzednio…

Filip często nienawidził samego siebie za swój lęk. Nieraz postanawiał, iż któregoś dnia odważnie przyzna się, że po prostu zaspał… lecz bał się nadal, mimo tej świadomości i tych postanowień…

Tam, na plaży, też odczuwał dotkliwie ten brak odwagi. Nie umiałby przyłączyć się do studentów grających w piłkę, zagadnąć którąś z dziewczyn… Czuł się mały, nieważny, niegodny niczyjego zainteresowania.

Gdyby tak mieć jedynkę. No, niechby chociaż dwójkę! – myślał, widząc w marzeniach siebie za sterem motorówki, z Kluczem uwieszonym niedbale na tasiemce przy kąpielówkach, aby wszyscy mogli widzieć, z kim mają do czynienia…

Wierzył, że nawet dwójka robi wrażenie, jakiego ze swoją trójką nigdy nie byłby w stanie wywołać…

Kiedy słońce skryło się za ścianą wysokich budynków okalających łuk plaży nad zatoką, ubrał się i powlókł ulicami, bez celu, w nadziei, że wydarzy się jedna z tych niezwykłych przygód, które zmyślił – przygoda niosąca odmianę w jego życiu.

Piwo dawało namiastkę takiej odmiany. Użyte w większej ilości sprawiało, że na pewien czas potrafił zapomnieć o swoich lękach. Po paru kuflach czuł się jak wówczas, gdy był studentem. Z rozrzewnieniem wspominał swój studencki, ubożuchny Klucz zawierający tylko skromną kwotę stypendium, wypłacanego w samych czerwonych…

Ten Klucz, z pustym miejscem zamiast oznaczenia klasy, wydawał się kluczem do prawdziwego, szczęśliwego życia: dawał potencjalnie nieograniczone możliwości… Puste miejsce mogło – teoretycznie – zapełnić się symbolem najwyższej klasy, a puste rejestry kont – okrągłymi kwotami zielonych i żółtych punktów…

Wtedy, jako student, nie doceniał tej cudownej właściwości studenckiego Klucza. Marzył, by jak najprędzej ukończyć naukę, uzyskać klasę (oczywiście wysoką – to wówczas nie podlegało wątpliwościom), dysponować licznymi punktami w miłych barwach zieleni i żółci…

Ileż dałby teraz za tamto błogie poczucie pewności siebie…

Na testach dostał ledwie trzecią klasę i to było początkiem jego fobii… Reszty dokonywała powoli świadomość ciągłego pozostawania na granicy dzielącej zatrudnionych od rezerwowych. Dziś już trójka nie dawała żadnej pewności pracy, a za zielone punkty coraz mniej rzeczy można było dostać… Znikoma liczba żółtych, jaką otrzymywał co miesiąc, topniała błyskawicznie…

Powiedziałbym szefowi, co o nim myślę – usprawiedliwiał się sam przed sobą, mijając witrynę baru – ale wówczas on skorzystałby z pierwszej okazji, by mnie wylać… A wtedy…

Wiedział, co to znaczy. Bez pracy nie ma żółtych punktów. Niewiele można zdziałać z samymi zielonymi i czerwonymi. Ostatnio nawet automaty z przyzwoitym piwem przestawiono na żółte punkty. Za zielone można dostać tylko jakiś obrzydliwy, gorzkawy płyn, pewnie syntetyk…

Pominąwszy już nawet luksusy takie jak kanapka z polędwicą, czy wreszcie te cudowne żaglówki na jeziorze Tibigan, brak żółtych uniemożliwiał korzystanie z normalnych, ludzkich przyjemności, oferowanych przez Argoland jego zarabiającym żółte punkty mieszkańcom. Jakże tu zaprosić dziewczynę do baru na plaży, nie mając żółtych? Jeśli zechce coś zjeść, napić się, trudno przecież oferować jej sandwicze z serem czy miętową herbatę – jedyne, co było dostępne za zielone punkty w ekskluzywnych barach na przystani… Byłaby to pewnie pierwsza i ostatnia randka…

Tak, posiadanie drugiej klasy dawałoby Filipowi ten niezbędny dla dobrego samopoczucia margines bezpieczeństwa. Dwójka gwarantuje stabilizację i nieprędko jeszcze dojdzie do tego, by dwojacy mieli się obawiać braku zajęcia…

Snując tego rodzaju refleksje, Filip znalazł się we wnętrzu baru, na wprost automatu z importowanym piwem. Z determinacją podstawił kufel pod dozownik i wsunął Klucz do szczeliny.

Pal diabli tych kilka nędznych żółtych. I tak przez sto lat nie uzbieram ich tyle, by wystarczyło na najmniejszą z rzeczy, o jakich się maarzy – rozgrzeszył się patrząc, jak bursztynowy płyn wypełnia szklane naczynie.

Wypił łapczywie, dużymi łykami, a potem napełnił kufel jeszcze raz i usiadł, przy bufecie, obok automatu do gier.

Mały, okrągły na twarzy i mocno przyłysiały człowieczek stał przed automatem i przyglądał się migającym świetlnym napisom, które zapraszały do gry.

„Sprawdź swoje szczęście – pomnóż swoje punkty" – odczytał Filip.

Łysy zerkał z ukosa na Filipa i wyraźnie szukał sposobu rozpoczęcia rozmowy.

– Trzydzieści za jeden! – powiedział na wpół do siebie. – Gdybym miał parę żółtych… Widziałem dziś, jak facet postawił dychę i zarobił trzy setki…

– Żółtych? – zainteresował się Filip.

– Stawiał żółte, to i wygrał żółtymi. To się rzadko zdarza, ale też, bym postawił, gdybym miał.

– Niech pan zagra zielonymi – poradził Filip, popijając powoli piwo.

– E, tam! Po co kusić los? Zostawię sobie tę szansę do czasu, jak mi parę żółtych wpadnie.

Dziesięć żółtych! – skalkulował Filip – przecież to tyle, ile mi płacą za miesiąc pracy…

Niepewnie sięgnął po Klucz, obejrzał go uważnie, jakby widział go po raz pierwszy. Szare cyferki wskazujące czas przeskakiwały w leniwym rytmie mijających sekund.

Palcami prawej dłoni ujął główkę Klucza i wskazującym palcem lewej dotknął żółtej kropki na płytce. W okienku wskaźnika zajarzyły się żółte cyferki.

– No, no! Sporo pan uzbierał! – powiedział łysawy, patrząc przez ramię Filipa. – Pięćdziesiąt żółtych, to już jest coś. Przyjrzał się uważnie Kluczowi i dodał:

– Oszczędny pan jest. Mając trójkę, niełatwo uzbierać pół setki żółtych… Na pana miejscu zagrałbym kilkoma. Punkty idą do punktów!

– Spróbuję – bąknął Filip, chociaż żal mu było ryzykować. – Ale najwyżej jednym punktem!

Włożył Klucz do szczeliny automatu, wcisnął przycisk i pociągnął za dźwignię.

– No, proszę! – ucieszył się łysawy jegomość. – Wygrał pan trzy za jeden. Też nieźle. Warto postawić jeszcze raz.

– Niech tam! – mruknął Filip i zagrał za trzy punkty. Dalej było już jak w marzeniach. Automat rozdzwonił się, roziskrzył światełkami.

– Sto za jeden! – zapiał w zachwycie przygodny kibic, a pozostali goście baru odwrócili głowy w stronę automatu.

Filip wpatrywał się w żółte cyferki na liczniku, jakby chcąc się upewnić, czy nie znikną, jak to często bywało w snach o wielkiej wygranej.

Trzysta żółtych! – powtarzał gorączkowo w myślach. – Dwa i pół roku pracy!

W ciągu ostatnich pięciu lat udało mu się zaoszczędzić zaledwie pięćdziesiąt… Trzysta żółtych to była fortuna dla tak młodego człowieka Jednak Filip zdawał sobie doskonale sprawę, że największa fortuna znike bez śladu, jeśli nie jest poparta stałymi wpływami. Zdarzyło mu się ju? ze dwa razy wydać dziesiątkę w ciągu jednego popołudnia i wiedział że to nic trudnego…

Kilka osób obecnych w barze stało teraz wokół niego, patrząc z podziwem i zazdrością to na niego, to znów na automat, który wciąż jeszcze pobrzękiwał i błyskał napisem: „Odważnemu sprzyja szczęście – uwierz w to i próbuj częściej!"

– No, panie kolego… Myślę, że zasłużyłem sobie na co najmniej jeden kufelek! – przymówił się łysawy, gramoląc się na stołek przy barze.

– Nawet na dwa! – uśmiechnął się Filip, a potem pomyślał, że wypadałoby jakoś uczcić to niezwykłe wydarzenie i podszedłszy do automatu z piwem napełnił od razu kilkanaście kufli.

– Proszę bardzo! – powiedział w stronę gapiów, otaczających automat do gier. – Piwo dla wszystkich.

Odpowiedział mu zbiorowy pomruk uznania, wszyscy pili za pomyślność szczęśliwego gracza, a Filipowi było bardzo przyjemnie, tym bardziej że cały poczęstunek kosztował go zaledwie jeden żółty punkt – akurat ten, który przeznaczył był na stracenie, rozpoczynając grę…

Przy trzecim kuflu byli już po imieniu z łysawym facetem, który powiedział, że nazywa się Karl, traktował Filipa bardzo serdecznie i wcale nie robił wrażenia naciągacza. To raczej Filip namawiał go na kolejne kufle, aż tamten zaczął go powstrzymywać przed zbytnią rozrzutnością.

To co było później, Filip przypominał sobie z pewnym trudem. Siedząc na tapczanie, usiłował uporządkować fakty. Potem sięgnął do kieszeni kurtki wiszącej na oparciu krzesła i wydobył Klucz.

Wszystko się zgadzało. Z trzystu pięćdziesięciu czterech żółtych punktów, które miał w chwili podjęcia wygranej, brakowało niecałych siedmiu. Prawie dwa wydał w barze, a pozostałe pięć…

Sięgnął jeszcze raz do kieszeni i namacał prostokątny kartonik.

„Karl Pron, hotel "Kosmos", Argoland, TI." – odczytał i odwrócił wizytówkę na drugą stronę, gdzie chwiejnym odręcznym pismem zanotowano: „wtorek godz. 14".

Odruchowo spojrzał na cyfry zegarka na Kluczu. Był wtorek, godzina dziewiąta dziesięć.

Więc to wszystko prawda – zastanawiał się. – Chyba że ten Karl jest zwykłym oszustem. Ale, jeśli nawet… to niewiele zainwestowałem. Cóż to jest: pięć żółtych!

Jeszcze wczoraj nie myślałby w ten sposób, przeliczając tę kwotę na przejażdżki motorówką albo wynajęcie samochodu.

Teraz wszystko się zmieni – myślał, przypominając sobie te urywki rozmowy z Karlem, które najbardziej utkwiły w jego pamięci.

Kim był ten niepozorny człowieczek, dość grzeczny i ogładzony, lecz wyglądający co najwyżej na czwartaka? Czy naprawdę mógłby pomóc Filipowi? Musiał być niezłym psychologiem, skoro tak celnie odgadł potrzeby młodego człowieka, spędzając z nim zaledwie trzy godziny przy piwie.

– Znam faceta – powiedział ni stąd, ni zowąd, gdy byli już jako tako zaprzyjaźnieni – który potrafi załatwić każdą klasę.

Filip zdziwił się trochę, choć słyszał, że są tacy faceci. Z drugiej jednakże strony, powszechnie było wiadomo, że klasyfikacja podlega ścisłej kontroli Syskomu i żaden człowiek nie ma na nią wpływu.

– Jak to się robi? – spytał, konfidencjonalnie schylając się do ucha Karla.

– Tajemnica zawodowa – uśmiechnął się tamten. – Ale gdybyś chciał, to… da się załatwić.

– Nie byłoby źle… – bąknął Filip, czerwieniejąc nieco na twarzy, i upił dwa łyki z kufla.

– Z trójką wysoko nie zajdziesz.

– Wiem, cholera.

– Zastanów się.

– Nad czym tu się zastanawiać?

– Słusznie. Nie ma nad czym. Tylko płacić trzeba sporo…

– Ile?

– No… bo ja wiem? Fachowiec wziąłby ze dwie setki…

– Żółtych?

– Dobry specjalista najchętniej pracuje za żółte. Chyba że… przeliczając po najwyższym kursie, to znaczy… no, z piętnaście za jeden… to by było… trzy tysiące czerwonych. Albo osiemset zielonych.

– Cholernie dużo… – zasmucił się Filip, ale zaraz sobie przypomniał o wygranej i poweselał. Napełnił następne dwa kufle.

– Dwie setki. Ale trudno o kontakt z dobrym fachowcem. Oni są ostrożni, nie ryzykują. Sam nie dotrzesz do takiego, nie będzie z tobą gadał, jeśli ktoś cię nie poleci. A z byle pętakiem nie warto w ogóle zaczynać. Pełno teraz takich pod Stacjami Testowymi: zachwala swoje usługi, a potem znika z zaliczką… Albo palcem nie kiwnie, tylko udaje, że coś załatwia, a jak się komuś przypadkiem uda przejść bez jego pomocy, to zgłasza się po honorarium… Ostrzegam cię przed tymi, co zaczepiają na ulicy.

– Mógłbyś mnie… skontaktować?

– Gdybyś chciał, mogę spróbować. Niczego nie obiecuję, bo ci najlepsi rzadko podejmują się mniejszej roboty. Czekają na trudniejsze operacje. Stać ich na to, zrobią jeden albo dwa lifty na miesiąc i wystarczy. Każdej robocie towarzyszy takie samo ryzyko wpadki, więc wolą te lepiej płatne…

– Zorganizuj mi… spotkanie z dobrym fachowcem – powiedział Filip, nieźle już podchmielony.

– Jeśli chcesz… Ale muszę mieć z tego prowizję.

– Jasne. Musisz i ty zarobić… – zgodził się Filip.

– Pewnie. Z czegoś trzeba żyć, kiedy się nie ma dobrej klasy. Zwykle biorę dwadzieścia procent za kontakt. Jeśli dasz piątkę na koszty, to postaram się jutro ci odpowiedzieć.

Wtedy właśnie Karl wręczył Filipowi wizytówkę. Wzbudzała zaufanie. Takie wizytówki można było dostać tylko wówczas, gdy miało się zapłacony hotel za miesiąc z góry. W „Kosmosie" musiało to kosztować z pięćdziesiąt żółtych. Karl nie wyglądał na takiego, którego stać na podobne luksusy, nie ukrywał braku punktów i wciąż napomykał, że ledwo wiąże koniec z końcem, ale widać chwilami miewał większe wpływy. Filip nie pytał go oczywiście, co robi poza pośredniczeniem pomiędzy lifterami a ich klientami.

Może Karl sam był lifterem – takim od mniejszych, łatwiejszych spraw?

Wszystko jedno – pomyślał Filip. – Nie posądzam go, by chciał tylko wyłudzić ode mnie tych pięć punktów.

Karl rzeczywiście nie był nachalny i robił niezłe wrażenie. Pięć punktów, które Filip przelał na jego Klucz, gdy wychodzili z baru, potraktował jako zaliczkę prowizji, resztę miał otrzymać po sfinalizowaniu całej sprawy.

Wszystko wyglądało dość klarownie, przynajmniej wczorajszego wieczora, kiedy piwo szumiało w głowie i świat wydawał się prostszy i weselszy. Teraz, rankiem, wracając myślą do wczorajszej rozmowy z Karlem, Filip zaczynał znów odczuwać swoje zwykłe, codzienne lęki, złagodzone nieco świadomością posiadania na Kluczu trzystu kilkudziesięciu żółtych punktów.

Dwieście, plus czterdzieści dla Karla – liczył, już w łazience pod natryskiem. – Straszna suma… Ale i tak rozeszłaby się bez śladu.

Jeszcze raz wspomniał sobie słowa ojca, powtarzane wielokrotnie, gdy Filip był uczniem, i później, gdy był studentem:

„Jedyne, co daje pewność bytu w dzisiejszym świecie, to wysoka klasa. Nie jest ważne, ile punktów masz na Kluczu. Najważniejsze, żebyś pracował, i to dobrze pracował, bo liczy się przede wszystkim to, co ci wpływa miesięcznie".

Filip niezupełnie zgadzał się z ojcem w ocenie tego zagadnienia. Rzeczywistość zaprzeczała często tym maksymom. Filip znał wielu młodych ludzi, którym niska klasa i brak pracy nie przeszkadzały w wydawaniu żółtych setkami. Zdawał sobie jednak sprawę, że dochody tych „żółtych młodzieńców", jak ich powszechnie nazywano, pochodzą z dotacji wysoko ustawionych tatusiów – zerowców, albo też z innych, niejasnych źródeł.

Rodzice Filipa mieli tylko trójki, a to nie pozwalało na zbyt wystawny tryb życia. Jako student Filip dostawał od nich co najwyżej po jednym, czasem po dwa żółte na miesiąc i to musiało mu wystarczyć na wszystkie przyjemności niedostępne za czerwone ze studenckiego stypendium i za tych parę zielonych, które udawało się czasem dorywczo zarobić…

Wizja wyższej klasy, lepszego stanowiska i co najmniej trzydziestu żółtych na miesiąc poprawiła mu humor i dodała odwagi. Wkrótce też przestał myśleć o kosztach, jakie pociągnie za sobą zamierzona operacja. Ostatecznie te punkty i tak spadły mu jak z nieba…

O to, czy poradzi sobie w pracy jako dwojak, wcale się nie martwił. Był przekonany, że w pełni zasługuje na drugą klasę inteligencji.


*

Karl wstał sporo po dziewiątej. Dziewczyny już nie było, widocznie wymknęła się po cichu, gdy jeszcze spał. Zapłacił jej wczoraj wieczorem, zanim poszła z nim do kabiny. Kosztowała dokładnie całe pięć punktów, które dostał od tego młodego szczęściarza z baru.

Wstał i rozejrzał się po kabinie hotelowej.

Jak to dobrze, że opłaciłem z góry tę kabinę – pomyślał i westchnął. Sprawdził Klucz. Było na nim trochę zielonych – wystarczająco, by przeżyć parę kolejnych dni. Czerwonych punktów nie miał w ogóle. Zwykle od razu wymieniał je u handlarzy na zielone według aktualnego czarnorynkowego kursu. W jego środowisku nie należało do dobrego tonu jadanie w podrzędnych knajpach i mieszkanie w tanich blokach.

Do diabła! – zaklął w duchu, chowając Klucz. – Kto mi kazał wikłać się w tę aferę?

Uprawiając do niedawna drobny lifting, nie miewał problemów materialnych. Odkąd jednakże dał się namówić do udziału w pewnym podejrzanym przedsięwzięciu, musiał zaniechać swych zwykłych zajęć.

Korciło go, by po cichu spróbować zarobić trochę liftem. Z przyjemnością wykreowałby jakiegoś czwartaka, piątaka choćby, za tych kilkanaście żółtych… Zawsze to lepsze niż nic… Wiedział jednak, że nie wolno mu teraz ryzykować. Musiał wyglądać na przyzwoitego obywatela i nie mógł pozwolić sobie na żadną podejrzaną działalność. Za to przecież wziął tych dwieście żółtych i spodziewał się dostać jeszcze o wiele więcej…

Punkty rozeszły się w ciągu niespełna tygodnia. Luksusowy hotel, porządne restauracje, dziewczyny biorące po pięć i więcej… Tego wymagali ludzie, których planów nie próbował nawet zgłębiać. Decydując się na współpracę z nimi wiedział, że sprawa jest wyjątkowo cuchnąca, lecz pocieszał się myślą o tym, że uprawiając dotychczasowy proceder też ocierał się codziennie o kryminał, choć ryzyko wiązało się ze znacznie mniejszym zyskiem. Obiecywano tysiące, więc zgodził się bez dłuższych wahań. Ze swoją rzeczywistą klasą nie mógł liczyć na duże zyski z liftingu. Piątacy i szóstacy nie są klientelą, na której można zbić majątek. Ciułają swoje żółte, skupując je po horrendalnym kursie, a potem trudno im rozstać się z każdym punktem…

Szczególnie teraz, gdy czwórka nie zapewniała realnej szansy zatrudnienia, mało kto inwestował w awans do tej klasy dla dodatkowych paru zielonych.

– Drobny lifting na niskim poziomie kończy się nieodwołalnie – powiedział do siebie, zaczesując przed lustrem rzadkie kosmyki na łysiejący czubek swej kulistej czaszki. – Na rynku pozostaną tylko wielkie rekiny, spece od wysokiej roboty… Zrobienie zerowca kosztuje pewnie z tysiąc żółtych, można za to pożyć beztrosko ładny kawał czasu… A konkurencja też niewielka… Ilu może być w Argolandzie lifterów z rzeczywistym zerem? Trzech, czterech?

Przypomniał sobie o Filipie, piątce wydanej na dziewczynę i możliwości zarobienia dalszych trzydziestu pięciu żółtych. Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta.

Najlepszy czas, żeby złapać któregoś na mieście – pomyślał kończąc toaletę.

Zadzwonił telefon. Karl podniósł słuchawkę i przez minutę słuchał pilnie instrukcji przekazywanej damskim głosem.

– Dobrze. Będę o pierwszej – powiedział i odłożył słuchawkę.

Poczuł dziwny dreszczyk emocji. Więc to już! Trzeba będzie zabrać się do dzieła, czyli, innymi słowy, zacząć nadstawiać karku za tych, którzy obiecali płacić tysiące…

Poczuł się niepewnie, usiadł w fotelu przy stoliku z telefonem i nie podnosząc słuchawki, nerwowo przebierał palcami po klawiszach aparatu. Miał ogromną ochotę zadzwonić pod numer kontaktowy, który mu podano, i powiedzieć, że rezygnuje z udziału w tej aferze. Czuł jednak, że to na nic. Zbyt wiele wiedział, a ponadto nie miał już ani punktu z tego, co mu z góry zapłacono.

Nie było odwrotu. Karl wydobył z kieszeni swój Klucz i przyjrzał mu się dokładnie, jakby po raz pierwszy widział tę cienką, prostokątną płytkę z plastyku, z okienkiem, w którym migały cyferki odmierzające czas, zakończoną płaskim kolistym uchwytem.

Do tej pory nie próbował nawet zrozumieć dokładnie, jak działa Klucz – podobnie, jak nigdy nie zastanawiał się nad działaniem telefonu czy kalkulatora. Przypuszczał, że nikt w tym kraju – z wyjątkiem paru jajogłowych zerowców – nie wie i nie rozumie, co dzieje się we wnętrzu teflonowej płytki, będącej równocześnie dowodem tożsamości, kartą kredytową, zegarkiem, kalkulatorem, dyplomem, certyfikatem klasy intelektu i licho wie, czym jeszcze…

Mimowolnie zaczął sobie przypominać, co słyszał kiedykolwiek o konstrukcji i właściwościach Klucza. Jakieś półprzewodniki, elementy zintegrowane, domeny cylindryczne, dipola, ciekłe kryształy… Nie, to było zbyt mądre dla Karla.

A jednak znaleźli się spryciarze – pewnie też zerowcy – którzy rozgryźli to skomplikowane urządzenie… Karl wiedział, że do wnętrza Klucza nie należy zaglądać. Zniszczony lub uszkodzony Klucz to zawsze kupa kłopotów i strata całego stanu konta… A czasem także ponowna weryfikacja klasy…

Strata punktów akurat mu nie groziła; swoją formalną, niewysoką klasę też by zapewne bez trudu obronił – parę lat praktyki w liftingu pozwalało mu zrobić bez trudu każdy test na czwartaka, ale Karl nie miał nigdy zamiaru ni ochoty zaglądać do wnętrza Klucza, bo wiedział, że nie zobaczy tam niczego ciekawego…

Patrzył na plastykową płytkę z okrągłą tarczką identyfikatora linii papilarnych, który czynił Klucz przedmiotem ściśle osobistym, z pewnym sentymentem i odrobiną żalu. Wiedział, że będzie musiał rozstać się dziś z tym poczciwym przedmiotem, otrzymując w zamian inny, spreparowany przez tajemniczych kombinatorów, którzy sami nie chcieli ryzykować prób swego produktu…

– To jest cudowna rzecz! – zachwycał się facet, który tydzień temu wciągnął Karla do tej roboty. – Pamiętasz bajkę Stoliczku, nakryj się!… albo tę drugą, o takiej sakiewce, co to tylko wystarczyło nią potrząsnąć i same rodziły się w niej dukaty? No, to właśnie ma być coś takiego!

Karl nie potrafił wyobrazić sobie, jak to możliwe. Fałszywy Klucz? Owszem, zdarzały się całkiem zręcznie zrobione wytryszki, lecz zwykle służyły one co najwyżej do uruchamiania jakichś prostych automatów z piwem albo bramki w wejściu do metra. Ale żeby normalny Klucz, ze wszystkim?

Pamiętał dobrze różne próby, które jeszcze jako student przeprowadzał z kolegami, gdy dostali swoje pierwsze studenckie Klucze. Cudzy Klucz, włożony do automatu, powodował od razu dzikie wycie urządzeń alarmowych, a o wyłudzeniu czegokolwiek, co przekraczało stan konta, nie mogło być nawet mowy: automat zawsze odpowiadał czerwonym napisem informującym, ilu i jakich punktów brakuje, żeby spełnić życzenie klienta…

Karl znał z grubsza zasady rozliczeń punktowych. Studiował nawet, choć niezbyt pilnie, ekonomikę handlu. Wiedział więc, że są różnego rodzaju automaty: handlowe, kasowe, rozliczeniowe. Wszystkie one działały na Klucze znajdujące się w rękach obywateli. Warunkiem uruchomienia automatów była zgodność linii papilarnych posiadacza Klucza z tymi, które były z nim zakodowane, i oczywiście odpowiednia suma punktów.

Nigdy nie zdarzyło mu się oszukać automatu i wierzył, że jest to niemożliwe. Niektórzy próbowali – udawało się czasem jakimiś wytrychami… Ale można było przy okazji brzydko wpaść za głupią paczkę papierosów…

Musi być jednak jakiś słaby punkt w systemie kontroli, jakaś achillesowa pięta, pozwalająca oszukać Bank – rozważał Karl, w zamyśleniu gapiąc się w migające cyferki zegarka. – A ci cwaniacy znaleźli widać sposób wpisania czegoś dodatkowo na konto i na Klucz…

Dobrze wiedział, że samo sfałszowanie zapisu w Kluczu – choćby nawet było możliwe – niczego nie rozwiązuje. Syskom jest za mądry, by tolerować takie naiwne oszustwa.

Któż by zresztą odważył się eksperymentować z własnym Kluczem. Przecież do tego potrzebna jest znajomość kodu wewnętrznego automatów, a ten zmienia się samoczynnie co pewien czas… Jeden niewłaściwy impuls magnetyczny może zupełnie zniekształcić zapis w pamięci Klucza, a wyjdą z tego jakieś bzdury i wpadka gotowa!

Karl przypomniał sobie swego dawnego kolegę majsterklepkę, który usiłując kombinować coś z podmagnesowaniem Klucza, napytał sobie kłopotów z policją. Westchnął ciężko i leniwie podniósł się z fotela.

– Pozostaje mieć nadzieję, że to fachowcy, nie jacyś amatorzy partacze – powiedział do siebie.

O wpół do jedenastej wyszedł z kabiny. Zatrzaskując za sobą drzwi zatrzymał się nagle.

Do licha! – zastanowił się – przecież zamek w drzwiach działa na Klucz, z którego opłacono należność za pokój! Kiedy dostanę od nich ten nowy Klucz, to… może nie pasować!

Zaraz jednak przypomniał sobie, że nowy Klucz będzie pełen żółtych, więc można przecież zrezygnować częściowo z rezerwacji i odebrać w automacie recepcyjnym pozostałe punkty po potrąceniu kosztów manipulacyjnych. Ucieszył się, bo w ten sposób odzyskiwał ponad trzydzieści żółtych, co oznaczało między innymi możliwość zjedzenia śniadania w luksusowym automatycznym barze hotelowym, gdzie szły tylko żółte!

Kiedy dostanę ten nowy Klucz, będę mógł od razu wypróbować go w automacie recepcyjnym – pomyślał, odbierając swoje punkty i kierując się w stronę baru. – Wezmę sobie jeszcze lepszą kabinę!

To całkiem dobry pomysł z tą sakiewką bez dna – zaczynał z uznaniem myśleć o swych zleceniodawcach. – Byle tylko nie wpędzić się w jakieś kłopoty…

Przed drzwiami baru dostrzegł zielony mundur. Odruchowo zwrócił twarz w drugą stronę i skręcił w kierunku foteli ustawionych w hallu. Usiadł tyłem do policjanta i przez chwilę obserwował go w lustrzanej wykładzinie ściany. Czuł, że tętno wali mu w skroniach, słyszał je w obu uszach, dłonie mu się spociły.

Nerwy, do diabła! – stwierdził zły na siebie.

Policjant patrzył w głąb baru, gdzie przed automatami kręciły się dziewczyny – te same, które zawsze tu łażą w poszukiwaniu hojnych gości. Policjant stał tu zapewne po to, by wprawnym okiem odcedzić znane sobie stałe bywalczynie hotelowego baru od tych, które przyszły przypadkiem w poszukiwaniu kogoś, kto zapłaci za śniadanie.

Karl dostrzegł, jak zniknął na chwilę we wnętrzu lokalu i wyprowadził dwie, młodziutkie, pewnie małolatki. Wyszły potulnie, policjant rozejrzał się jeszcze wokoło, a potem powoli ruszył ku wyjściu.

Pewnie dostaje punkty od tutejszych panienek za tępienie nieuczciwej konkurencji – pomyślał Karl, wchodząc do baru. – Każdy orze, jak może.

Był zły na siebie, że pozwolił się wytrącić z równowagi widokiem jednego spokojnego gliny, w dodatku dorabiającego na boku w godzinach służby.

Czego się boisz, stary durniu! – strofował sam siebie. – Jeszcze nie ma powodów. Masz w kieszeni własny, legalny, najuczciwszy Klucz. W dodatku, z minimalną sumą punktów, co w tym społeczeństwie jest najlepszym dowodem twojej uczciwości!

Wstał z fotela i leniwie wkroczył do wnętrza baru. Dziewczyny, ubrane kolorowo jak manekiny z magazynu najlepszej konfekcji sprzedawanej tylko za żółte punkty, obsiadły wysokie stołki wokół ścian. Kilka z nich odwróciło twarze omiatając Karla bystrymi, taksującymi spojrzeniami, lecz widocznie nie wydał im się wystarczająco nadziany żółtymi.

Trzeba będzie ubrać się jakoś… drożej – pomyślał mimochodem – jeśli mam tu dłużej mieszkać…

Rozumiał, o co chodziło facetom, którzy mieli mu dać do wypróbowania swój fałszywy Klucz… Tutaj, w przyzwoitym, dość drogim hotelu, ludzie wydający znaczne sumy żółtych punktów nie budzili podejrzeń. Trudno byłoby sprawdzać nieograniczone możliwości Klucza w podrzędnych hotelach i tanich knajpach, gdzie większość automatów działała na zielone.

Karl rozejrzał się po barze. Oprócz pstrych i hałaśliwych jak papugi dziewczyn, siedziało tu, jak zwykle o tej porze, sporo facetów, których zawody można było z góry i bez ryzyka pomyłki zaliczyć do nielegalnych. Zauważył dwóch lifterów, których znał ledwie z widzenia, ale to nie wystarczało, by z nimi rozmawiać o sprawie Filipa. W kącie dostrzegł znajomego, starego keymakera, ale pomyślał, że z ludźmi tego zawodu nie należało się teraz zadawać. Skierował się więc do przeciwległego kąta, wsunął Klucz do automatu, wziął z podajnika tackę z kanapkami, spojrzał na żółte cyferki, które ukazały się w okienku, i zaklął pod nosem. Cztery kanapki kosztowały prawie jeden żółty. Przyjrzał się im. Dwie były z czarnym kawiorem.

Muszę się przyzwyczaić – pomyślał. – Trzeba będzie bez drgnienia powiek przyjmować takie wydatki. A najlepiej w ogóle nie patrzeć na cenę…

Usłyszał, czy może poczuł, kogoś za swoimi plecami. Ostrożnie skręcił głowę, by kątem oka zbadać sytuację. To była tylko jedna z dziewczyn.

– Lubisz kawior? – zagadnęła.

Przyjrzał się jej i uśmiechnął się półgębkiem.

– Chcesz? – podsunął jej tackę. – Mnie się już przejadł. Usiadła obok niego i przez chwilę żuła w milczeniu.

– Słony – powiedziała.

Gdy wrócił po chwili z dwiema puszkami ninedownu, pochłaniała drugą kanapkę.

– Zostawisz coś dla mnie? – spytał cierpko.

– Uhm. Jedz! – wskazała na tackę. – Szukasz kogoś? Może ja ją zastąpię.

– Nie sądzę. Potrzebny mi dobry lifter.

– Nie znam – bąknęła ostrożnie i otworzyła puszkę z napojem.

– Przypuśćmy… Widzę tu ze dwóch, ale oni mnie nie znają…

– Co chcesz sobie załatwić? Piątkę? – spytała ironicznie, mrużąc oczy.

– Jesteś mi winna za dwie kanapki – powiedział chłodno.

– Przepraszam! To był głupi żart.

– Owszem. Czyżbym wyglądał na szóstaka?

– No… więc co chcesz załatwić?

– Dwójkę, ale nie dla siebie.

– Znasz Sneera?

– Znam – ożywił się Karl. – On by mi pasował!

– Był tu przed półgodziną, z jedną taką…

– Dokąd poszedł?

– Nie wiem. Płacił za nią, a potem wyszedł sam. Chyba tutaj mieszka. Pewnie poszedł się przejść do centrum. On zwykle o tej porze spaceruje po okolicy.

– Dziękuję. Poszukam go. Chcesz jeszcze coś?

– Napiłabym się czegoś. Co mu powiedzieć, gdyby tu przyszedł?

– Nic. Sam go znajdę.

Karl zeskoczył ze stołka i przyniósł dziewczynie kieliszek koniaku. Kosztowało go to pół żółtego, ale informacja była tego warta.

Żeby go tylko znaleźć… i żeby się zgodził – pomyślał, idąc ulicą i wypatrując wśród przechodniów.

Spojrzał na Klucz. Była jedenasta pięć. Przypomniał sobie o wyznaczonym spotkaniu i przyspieszył kroku, nie przestając rozglądać się za Sneerem. Chodziło mu już teraz nawet nie o te pozostałe trzydzieści pięć żółtych od Filipa. W najbliższym czasie nie będzie ich potrzebował, a potem… Potem już będzie miał tyle, ile zapragnie… Jeśli wszystko dobrze pójdzie. Chodziło mu wyłącznie o zwykłą uczciwość zawodową. A ponadto czuł trochę sympatii dla tego młodego, nieco zahukanego chłopaka.


*

Jak zwykle przed południem w barze był tłok i hałas, ale prawie nikt nie przesiadywał tu dłużej niż potrzeba na wypicie kawy albo szklanki Piwa. Sneer zaczekał kilka minut, aż zwolni się jego stałe miejsce w kącie, wreszcie usiadł na wysokim stołku i zanurzył wąsy w pianie. Przełykając ten pierwszy dzisiaj łyk dobrego pilznera, uspokajał się powoli. Przyspieszone tętno wracało do normy. Odrobina alkoholu przywracała klarowność jego myślom. Tutaj właśnie, pośród szmeru wielu nakładających się rozmów, brzęku szklanek i gulgotu dozowników nalewających napoje, czuł się znakomicie. Tu był bezpieczny, dobrze ukryty pośród dziesiątków zmieniających się co chwila twarzy, w samym środku miasta Jak mały, mądry wąż w tropikalnej dżungli, wykorzystujący zdolność mimikry, prześlizgiwał się, nie dostrzegany ani przez wrogów, ani przez tych, dzięki którym mógł egzystować.

Zawsze wypijał tu swoje przedpołudniowe piwo, spokojny o to, że otrzymałby drugie i trzecie, a nawet czwarte, gdyby zechciał. Wypijał zresztą zwykle nie więcej niż dwa. Zbyt szanował swój jasny, bystry umysł (któremu zawdzięczał między innymi także to piwo), by mącić go sobie nadmierną dawką alkoholu. Jednak świadomość owej potencjalnej możliwości urżnięcia się w razie chęci, dawała mu szczególną satysfakcję. Świadomość ta była jednym z głównych elementów decydujących o poczuciu bezpieczeństwa w tym barze, w tym mieście i w ogóle na tej planecie.

Z doskonale odmierzoną powolnością odwracał czasem głowę na dźwięk brzęczyka oznajmiającego któremuś z klientów, że jego miesięczny limit – piwa czy czegoś tam innego – wyczerpał się na poprzedniej porcji. Czasem, gdy był w szczególnie dobrym nastroju, a gość podobał mu się na oko, Sneer zsuwał się powoli z wysokiego stołka w kącie (stałe miejsce w kącie też należało do elementów poczucia bezpieczeństwa: lubił mieć zabezpieczone tyły i jedną flankę); a więc złaził z tego stołka i odsuwał lekko na bok niedoszłego konsumenta, który zazwyczaj z głupawą miną gapił się w automat. Potem wkładał swój Klucz do otworu i dysponował dwa duże piwa. Otrzymywał je niezawodnie – w poniedziałek czy w sobotę, bez różnicy – i nonszalancko podsuwał jedno pod nos zaskoczonego gościa albo, trącając jednym kuflem o drugi, wznosił jakiś toast, ni w pięć, ni w dziewięć.

Dziś nie trzymały się go takie numery. Przy czwartym kuflu stwierdził, że nawet piwo mu nie smakuje. Czuł już w głowie lekki alkoholowy szmerek, a głosy wokół niego zaczynały zlewać się w jednorodny szum.

Odstawił nie dopitą szklankę i patrzył bezmyślnie poprzez witrynę na przelewający się potok przechodniów mijających bar. Był rozdrażniony, rozkojarzony i wściekły w najgorszy z możliwych sposobów, wściekły beznadziejnie, bo na siebie samego… O wiele łatwiej jest znieść największą nawet przykrość, gdy winą obciążyć można kogokolwiek oprócz siebie…

Jak ostatni kretyn! Jak skrajny szóstak! – myślał o sobie z obrzydzeniem. – Jak można było na to pozwolić, dać się podebrać w tak prymitywny sposób, złapać się na taki trick! Odkąd uprawiał swój zawód, a raczej proceder, wiedział dobrze, że od czasu do czasu ktoś tam, gdzieś tam wpada z tego czy innego powodu. Ale, jak dotychczas, były to przypadki sporadyczne. Wśród kolegów z branży krążyły o tym różne legendy i anegdoty. Taka wpadka to zawsze było coś, o czym opowiadało się długo potem. A tutaj – masz! Głupia, kretyńska sprawa…

Sneer jeszcze raz przebiegł pamięcią cały dzisiejszy ranek (jeśli tak można nazwać czas między dziesiątą, kiedy to wygrzebał się z łóżka, a dwunastą).

Dzień zaczął się normalnie. Obudził się w kabinie noclegowej średniej kategorii (przy jego zajęciu, posiadanie stałego mieszkania było niewskazane, a korzystanie z najlepszych hoteli mogło budzić podejrzenia); potem ruszył bez celu w kierunku śródmieścia, oglądając wystawy sklepów i nogi mijanych dziewczyn. Wstąpił do fryzjerni, ogolił się w automacie i wziął elektromasaż, by nadać swej czterdziestoletniej fizjonomii wygląd trzydziestolatka.

Nie miał dziś właściwie nic do roboty. Ostatni klient bardzo przyzwoicie wywiązał się ze swych płatności. Oznaczało to możliwość co najmniej miesięcznego nieróbstwa, ale Sneer nie lubił zbyt długo pauzować. Nie z chciwości bynajmniej, lecz z zamiłowania. Ten rodzaj zajęcia dawał mu – oprócz środków do wygodnego i w miarę dostatniego życia – pewien szczególny typ przeżyć emocjonalnych, autentyczny dreszczyk emocji, o który niełatwo w tym uporządkowanym i nieomal doskonale zorganizowanym świecie.

A więc, krótko mówiąc, wyszedł się przejść przed południem, wypić to swoje codzienne piwo na rogu Północnej i Ronda Saturna; potem miał jeszcze spotkać się z jednym, który był winien jakieś tam kilkadziesiąt punktów. Słowem, nic poważnego, żadnych niebezpiecznych operacji. Szedł rozluźniony, spokojny, czysty jak łza, i nagle, niespodziewanie, ten facet…

To była niewątpliwie wina Sneera. Po prostu, zbyt był rozluźniony, zbyt beztroski, zbyt przyjaźnie nastawiony do świata i ludzi – i na chwilę zapomniał, że wśród tych ludzi przyjaciół zawsze może się gdzieś tam wpasować jakaś menda, taki z cicha pęk kapuś, tajniaczek, inspektorek, tfu!

I w ogóle, nie wiadomo po co zatrzymał się przed witryną, w której wystawiono najnowsze modele mikrosystemów informatycznych…

Co jego, czwartaka, mogą obchodzić mikro… jakieś tam? Na tę jedną fatalną chwilę zamyślił się, zagapił, nie pilnował własnej podświadomości, pozwolił jej wypłynąć na wierzch, wybulgotać poprzez tę spokojną, gęstawą powłoczkę, którą się otoczył i z którą tak mu było dobrze!

W jaki sposób ten gnojek wyczuł ów moment roztargnienia? Czyżby tak doskonale wystudiowana, średnio tępawa mina, okazała się zbyt mądra? Mógł to być czysty przypadek, ale Sneer wiedział, że takie przypadki nie zdarzają się prawie nigdy. Ostatecznie, nie zaczepia się pierwszego z brzegu przechodnia, by z głupia frant zadać takie niby to niewinne pytanko…

To była niewątpliwie prowokacja, tylko dlaczego wymierzona właśnie w niego? Czyżby popełnił jakiś błąd? Może to skutek donosu któregoś z klientów? Nie! Sneer był zawsze bardzo ostrożny, klientów traktował poprawnie i nigdy nie brał się do wątpliwych spraw. Nigdy nie groził, nie szantażował, nie wymuszał… Co najwyżej, wycofywał się z interesów, czasem dopuszczał zwłokę w inkasowaniu honorarium albo nawet machał ręką na jakieś tam drobne wierzytelności.

Trudno przypuścić, by ktoś z klientów sypnął go z osobistych pobudek. Wszystkich miał w garści, a poza tym każdy z nich zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później może być zmuszony do ponownego skorzystania z raz nawiązanych kontaktów z fachowcem dużej klasy. Taka znajomość była bardzo cenna dla tych, co dzięki specom w rodzaju Sneera wspinali się wyżej czubka własnej głowy.

A jednak musiał być jakiś donos, anonim czy coś w tym rodzaju. Może ktoś z branży, konkurencja? To także mało prawdopodobne. Konkurencji praktycznie nie ma: klienteli pod dostatkiem, można przebierać. Sneer zaliczał siebie raczej do elity w zawodzie: brał tylko wysokie sprawy, stać go było na to. Niewielki przerób, wysokie honoraria, nigdy żadnej taniej masówki, partaniny dla ubogich. Nie podejmował się łatwizny, żadne tam „pięć na cztery", czy nawet „cztery na trzy". Operował zazwyczaj między trójką a jedynką. Jedna, dwie sprawy w miesiącu – i dosyć. Nie należało ryzykować zbyt często, wystawiać gęby na pokaz, popadać w rutynę. Sneer wolał opracowywać każdą sprawę indywidualnie, pomału, z rozwagą i inwencją. Był dumny z tego, że rzadko powtarza te same chwyty. Czuł się artystą, nie jakimś tam rzemieślnikiem.

Dzisiejszy przypadek rozstroił go zupełnie. Nie poszedł na spotkanie z dłużnikiem, nie dopił ostatniej szklanki piwa.

Cholera wie, co z tego wyniknie – myślał, wciąż rozpamiętując wydarzenie sprzed godziny. – Co on może z tym zrobić? Nie powiedział ani słowa, tylko obejrzał Klucz, coś zapisał, podziękował grzecznie – i poszedł… Może trzeba było pójść za nim, zaproponować coś…

Sneera stać było na kupienie całego pęczka takich małych szczyli – agenciaków, ale każda próba dania takiemu w Klucz byłaby równoznaczna z przyznaniem się do czegoś… A wówczas to już zupełnie nie wiadomo, co taki zrobi. Może lepszy oficjalny tok sprawy, niż szantaż…

Za dobrze mi było, za dobrze szło… – dumał, wychodząc z baru. – Coś podobnego zawsze spotyka człowieka w zupełnie nieoczekiwanym momencie i ze strony, z której najmniej się tego spodziewa.

Rozglądał się odruchowo, jakby z obawy, że już po niego idą, choć doskonale wiedział, że to niemożliwe.

Teraz na pewno wezwą mnie na weryfikację – rozmyślał, idąc skrajem ulicy i nie patrząc już nawet na nogi mijanych dziewczyn. – Żegnaj, słodkie życie! Wlepią trójkę, jak nic… Gdzie tam trójkę! – zreflektował się po chwili. – Dobrze będzie, jeśli nie wyniuchają całej prawdy…

Zbyt dokładnie znał metody badań, by spodziewać się, że zdoła ukryć swą tajemnicę. Co innego normalna sprawa, co innego taka podejrzana weryfikacja.

Ciekawe, co mi każą robić? – zastanawiał się rozpatrując już najgorszą z możliwych sytuacji. Wyobraził to sobie dość wyraźnie. Skrzywił się na samą myśl o codziennym wstawaniu o siódmej, o bieganiu na kilka godzin do jednego z tych paskudnych gmachów… albo gorzej jeszcze…

Tyrałbym jak osioł, nie zarabiając nawet połowy tego, co mam teraz. Nie, mowy nie ma, do diabła! Nie można do tego dopuścić!

Najbardziej ze wszystkiego drażniło go jednak to, że wpadł tak głupio – on, zerowiec, a nadto we własnym przekonaniu i zdaniem towarzyszy w sztuce, jeden z najlepszych lifterów w całej aglomeracji… Dać się nakryć, i to zupełnie na luzie, nie podczas pełnienia czynności zawodowych – to pachniało hańbą, rzucało cień na cały lifterski klan…

Przemierzał ulice, nie widząc i nie słysząc niczego wokoło. Szukał w pamięci tej jednej, fatalnej chwili, w której popełnił błąd; bo teraz nie wątpił już, że musiał ten błąd popełnić. Ten gliniarz po prostu tam czekał, na niego właśnie. Najwyraźniej zasadził się na normalnej, codziennej trasie Sneera, jak dawni myśliwi przy ścieżce, którą zwierzyna zwykła zdążać do wodopoju.

Sneer musiał przyznać, że chwyt był skuteczny, choć kretyńsko prosty. Czyżby policja postanowiła dobrać się wreszcie lifterom do skóry i Sneer padł ofiarą nowych metod?

Dlaczego właśnie ja? – pytał sam siebie zupełnie bez sensu, i żeby się pocieszyć odpowiadał sobie: – Dlatego, bo jestem kimś, kto się liczy, nie jakimś tam drobnym windziarzem. Gdyby zaczęli od tych z dołu, być może odnieśliby sukces ilościowy, ale nałowiliby płotek, a grubsze ryby zostałyby ostrzeżone. Chwytając takiego jak ja, liczą na zastraszenie pozostałych…

Ktoś trącił go w ramię. Obejrzał się, może trochę zbyt nerwowo, lecz nie zwalniając kroku.

– Mam coś dla ciebie – powiedział półgłosem tłusty, łysawy człowieczek, sunąc o krok za Sneerem.

Znał go. Tak, to ten, no, jak mu tam, Prom? Nie, Pron! Drobny lifciarz z dolnych klas, wyciągający jakichś tam szóstaków i piątaków. Zupełna miernota. Sneer w zasadzie nie zadawał się z takimi. Ale ten czasem dostarczał dobrych klientów.

– Mam robotę trzy na dwa. Sam bym zrobił, ale to dla mnie trochę za wysoko, a dla ciebie pestka. Obiecujący facet.

– Ile? – spytał Sneer machinalnie, lecz natychmiast przypomniał sobie, że go to nic a nic nie obchodzi, przynajmniej teraz.

– Dwie setki!

– W żółtych?

– W żółciusieńkich.

– Nieźle. Ale nie wezmę.

Dwie setki to rzeczywiście było sporo, a nawet bardzo dużo – szczególnie, że wszystko w żółtych. Sneer wyobraził sobie ten nie kończący się szereg kufli z bursztynową zawartością, który można by za to dostać.

– Jak to? – Pron aż się zatrzymał, a potem dodreptał do sunącego nieustannie naprzód Sneera i uczepił się jego łokcia. – Co ty?… Urlop wziąłeś?

– A dajże mi spokój, do cholery… – Sneer zawahał się. – Drapnęli mnie i pewnie zwiną lada moment – dodał po chwili.

– Ciebie?

Ton, jakim to było powiedziane, oraz okrągłość wywalonych gał Prona połechtały próżność Sneera. Przez chwilę odczuwał wdzięczność dla obleśnego typa za ten odruch zdumienia, świadczący, że wpadka Sneera była w jego pojęciu czymś najzupełniej nie wchodzącym w rachubę.

– Mnie! – przytaknął z gestem mówiącym: „no i co takiego? Nawet najlepszym się zdarza!"

– Przy pracy?

– Żeby to! Zupełnie głupio, na ulicy. Jedna zbyt mądra odpowiedź na głupie pytanie.

– I ty nazywasz to wpadką? – Pron lekceważąco wzruszył ramionami.

– Spisał mnie.

– No, to co takiego?

– Jak to „co?" Przecież to jasne: kiedy się zgłoszę do przekodowania Klucza, poślą mnie na weryfikację i tak przemaglują, że…

– Do końca miesiąca masz kupę czasu. Coś się poradzi.

– Nic nie poradzisz. Za późno – westchnął Sneer z rezygnacją.

– Późnawo, ale nie za późno. Bywało gorzej – powiedział Pron pogodnie. – Sam miewałem różne kłopoty, a prosperuję, Bogu dzięki, siódmy rok w zawodzie. Kto cię spisał?

– Jakiś młody. Tajniak.

– Najskuteczniejszy sposób już przepadł.

– Jaki?

– Stuknąć, od ręki. Pewnie nawet nie poszedłeś za nim?

Otóż to. Tu właśnie tkwiła różnica między gnojkami z niższych klas a elitą, do której należał Sneer. Dla tamtych „stuknąć" było wyjściem oczywistym, które Sneerowi nawet by na myśl nie przyszło. Tak było zresztą zawsze. Dawniej, w epoce banków i kas pancernych, żaden poważny, liczący się kasiarz też nie tykał mokrej roboty, a byle doliniarz bez skrupułów ciął mojką po oczach.

– Dwa tygodnie to kupa czasu. Coś ci wykombinuję, a ty mi za to zrób małą grzeczność: weź tego za dwie setki. Szczerze mówiąc odpalił mi parę punktów zaliczkowo, bo mu obiecałem umówić najlepszego fachowca. Liczyłem na ciebie. Przecież mnie znasz. Nigdy cię w maliny nie wpuściłem, nie? No, to jak będzie?

– A, niech tam. Dawaj go. Za godzinę będę w hallu hotelu „Kosmos" – zgodził się Sneer.

– Dzięki. On będzie tam o drugiej. A o twojej sprawie pomyślę. Trzeba sobie pomagać, jeśli zaczynają się nam kręcić koło tyłków.

Myśl, myśl, bracie. Swoją główką czwartej klasy niewiele wydumasz. A mnie nie zaszkodzi mieć trochę oszczędności na ciężkie czasy. Co na Kluczu, to moje. Nawet, jeśli zweryfikują i przeklasyfikują, to i tak muszą wszystko przelać, co do punktu. Chyba że udowodnią lifting… Wtedy gorzej, dużo gorzej. Ale dowodów nie mają. Co najwyżej, skarcą za świadome i umyślne zatajenie rzeczywistej klasy. Albo i to nie, bo chyba nie ma takiego paragrafu…

Pron skręcił w kolejną przecznicę. Patrząc za nim Sneer zastanawiał się, jaką klasę ma naprawdę ten drobny cwaniak. W lifterskim savoir-vivre pytanie o takie sprawy było dużym nietaktem. Sneer kierował się powoli w stronę hotelu „Kosmos". Z klientem miał się spotkać dopiero za godzinę. Należało to do zawodowego rytuału: klient nie powinien odnieść wrażenia, że lifter jest w każdej chwili gotów do usług. W rezultacie nie bardzo jeszcze wiedział, co zrobi z tą godziną czasu.

Snując się bocznymi ulicami śródmieścia spostrzegł nagle znajomą twarz. Kolega sprzed lat, chyba ze studiów. Nawet dobry kolega. Mimo oporów tamtego po chwili siedzieli już w małym bistro na rogu. Sneer czuł potrzebę pogadania z kimś, oderwania się od złych myśli dzisiejszego dnia. Tu dopiero kolega zdradził przyczynę swej powściągliwości.

– Nie mam żółtych – wyznał szczerze przed automatem z piwem.

– Drobiazg. To ja zapraszałem – uśmiechnął się Sneer. Usiedli z kuflami przy stoliku w kącie. Sneer patrzył przyjaźnie na kolegę. Przypomniały mu się te dobre czasy sprzed dwudziestu prawie lat.

– Co u ciebie, Matt? – zagadnął, ale już po chwili żałował tego zdawkowego pytania. Nie zadaje się takich pytań człowiekowi, który nie ma żółtych na piwo.

– Jak widzisz. Średnio! – Matt nie robił przy tym tragicznych min, co Sneera jeszcze lepiej do niego usposobiło. – Właśnie wracam z testu. Nie udało mi się.

– Co chciałeś dostać?

– Startowałem na trójkę, ale…

– Po cholerę ci trójka?

– Żeby dostać pracę. Chcę nareszcie coś robić!

Sneer pokręcił głową w milczeniu. Że też ludzie nie mają większych problemów!

– To znaczy, że nic nie robisz!

– Nic. A ty?

– Też mam czwórkę. Ale, jak widzisz, nie narzekam. – Matt patrzył w kufel.

– Rozumiesz coś z tego wszystkiego? – powiedział nagle, półgłosem, rozglądając się dokoła. – Bo ja już się zgubiłem.

Sneer nie lubił rozmawiać o polityce, szczególnie w publicznych lokalach. Jednak kolega najwyraźniej potrzebował wsparcia. Może bardziej niż on, Sneer, w dzisiejszym fatalnym dniu.

– Wszystko jest w porządku, Matt – powiedział. – Tak miało być i tak jest. Zgodnie z założeniami.

– To, że większość ludzi nic nie robi?

– Przecież zawsze o to chodziło! Od najdawniejszych czasów ludzie próbowali przerzucić wysiłek fizyczny na zwierzęta, na maszyny… Potem wysiłek umysłowy na komputery, systemy informatyczne… No, i prawie się udało! Jeśli ktoś jeszcze musi tym kierować, ulepszać, to przecież powinni to robić najlepsi. Dla innych nie pozostaje nic do roboty.

– Ta cholerna klasyfikacja… – mruknął Matt. – Czy to potrzebne?

– Posłuchaj. – Sneer usiadł wygodnie, zapalił. – Jeśli nie przemawiają do ciebie oficjalne artykuły prasowe, ja ci to wyjaśnię prościej. Jest kilka podstawowych cech, jakie winno posiadać idealne społeczeństwo. Jasne, że nigdy się nie osiągnie ideału. Ale należy zbliżać się do niego maksymalnie. Pierwsza rzecz to równe szansę. A więc powszechny dostęp do wykształcenia. Ten warunek spełniliśmy. Mamy powszechne wyższe wykształcenie. Dawniej się mówiło: trzeba mieć „papierek", reszta nieważna. Kto miał ten „papierek", miał większe szansę. Kto go nie miał, pozostawał z poczuciem, że ten brak decyduje o wszelkich niepowodzeniach. Usunięto to źródło społecznej frustracji. Wprowadzono powszechne wyższe studia. Obowiązkowe! A jeśli miały stać się obowiązkowe, trzeba było umożliwić każdemu ich ukończenie. Umożliwić to znaczy dostosować poziom wymagań do poziomu studentów. Teraz już nikt nie powie, że nie dano mu szansy. Cóż dalej? Druga drażliwa sprawa to zarobki. Próbowano różnie. Dawanie „według potrzeb" to nieosiągalny ideał. Potrzeby są nieograniczone, rosną w miarę ich zaspokajania. A środki na to są zawsze skończone i ograniczone. Dawanie „według pracy", owszem, to dobra zasada. Ale zastosować ją w całej rozciągłości można tylko wówczas, gdy wszyscy mają pracę. Można jeszcze dawać wszystkim po równo. Też nieźle, ale niezupełnie sprawiedliwie, a ponadto powoduje to powstawanie różnych niepożądanych antybodźców. W naszym społeczeństwie realizuje się pewien szczególny „cocktail" tych różnych zasad podziału, przy równoczesnym zróżnicowaniu wymagań. Wymagamy od obywateli tym więcej, im wyższy jest ich poziom możliwości umysłowych, zdolności, aktywności intelektualnej. Gdy wszyscy mają równe wykształcenie, jedyną metodą określenia owego poziomu przydatności intelektualnej jest powszechna klasyfikacja przy użyciu systemu testów. Stąd siedem klas przydatności, od zera do szóstki. Każdy może być powołany do pracy, aczkolwiek, jak wiemy, w praktyce potrzebni są tylko ci, którzy mieszczą się między zerem a trójką. Z podziałem dóbr sprawa jest bardziej-skomplikowana, lecz, przyznasz, rozwiązano ją niezwykle zmyślnie. Wedle zasady: „każdemu po równo", każdy, niezależnie od klasy, dostaje tyle samo czerwonych punktów miesięcznie. Obojętne, czy pracuje, czy nie, bo to nie od niego zależy. Według zasady „każdemu według jego możliwości" obywatele otrzymują dodatkowo punkty zielone. Tym więcej, im wyższą klasę intelektu reprezentują. Stwarza to bodziec do zwiększenia swych możliwości, do osiągania wyższych klas, a więc do zwiększania swej potencjalnej przydatności społecznej. Liczba zielonych nie zależy od tego, czy się pracuje czy nie. Premiowana jest gotowość i odpowiedni poziom przydatności do pracy. A w końcu ci, którzy pracują, wynagradzani są dodatkowo, wedle zasady: „każdemu według jego pracy", punktami żółtymi. Muszą przecież mieć jakiś bodziec do wydajnego działania. Ot, i masz w skrócie nasz doskonały system społeczno-ekonomiczny. Nikt nie zostaje bez środków do życia, jeśli nawet nie ma dla niego pracy i jeśli natura nie obdarzyła go najwyższego lotu intelektem…

– Ładnie to przedstawiłeś – powiedział Matt cierpko. – Należy jeszcze tylko dodać, że za czerwone punkty można dostać jedynie podstawowe środki do życia: niezbędną odzież, najprostsze pożywienie i skromne mieszkanie…

– Zgoda, i zupełnie słusznie – wtrącił Sneer ironicznie. – Ponadto każdy, w zależności od klasy, dostaje mniej lub więcej punktów zielonych, za które ma prawo nabyć nieco bardziej wyszukane artykuły: naturalne tworzywa, prawdziwą szynkę… A ci, którzy wydajnie pracują, mogą za swoje żółte punkty dostać różne luksusy, a wśród nich dobre piwo… Czy nie uważasz, że wszystko jest w porządku?

Matt patrzył na Sneera wciąż nie mogąc odgadnąć, czy ten broni z przekonaniem przedstawionego systemu społecznego, czy kpi sobie z niego.

– A ty, jak uważasz? – spytał wprost.

– Mnie jest z tym wygodnie – powiedział Sneer, dopijając piwo.

– Nie rozumiem, skąd masz żółte, jeśli nie pracujesz – stwierdził nagle Matt.

Takie pytanie było dopuszczalne jedynie między bardzo zażyłymi przyjaciółmi, ale Sneer nie zamierzał się obrażać.

– Przecież wiesz, że można prywatnie wymienić zielone na żółte…

– Po kursie czarnorynkowym?

– Jasne. Nawet czerwone na żółte też czasem się udaje, chociaż to bardzo drogo wypada.

– Ale… to nie jest dozwolone…

– …ani też nie zabronione. Przecież nikogo to nie obchodzi. Są legalne automaty rozliczeniowe, w których możesz przepisać dowolną liczbę dowolnych punktów z jednego Klucza na drugi.

– Ale… – Matt zawahał się chwilę, potem ściszył głos -…ty przecież nie kupujesz żółtych punktów na czarnym rynku?

– Zgadłeś! – zaśmiał się Sneer. – Trzeba mieć tutaj zero – wskazał swoją głowę. – A tutaj – dodał wydobywając swój Klucz – co najwyżej czwórkę. Tyle ci mogę powiedzieć, bo nie jesteś kapuś.

– Skąd wiesz? – uśmiechnął się Matt.

– Stąd, że nie masz na piwo.

– Masz rację. To dość przekonywające kryterium – zaśmiał się Matt gorzko. – Tylko donosiciele zawsze znajdują zajęcie, niezależnie od posiadanej klasy.

– Policja musi mieć informatorów we wszystkich środowiskach. Ale czasem taki tajniak udaje tylko szóstaka. Ma nawet Klucz z szóstką, a naprawdę jest dużo lepszy.

– Ty masz czwórkę – mruknął Matt.

– Nie, nie! – Sneer poklepał uspokajająco dłoń kolegi. – Bądź spokojny. Jestem dokładnie po drugiej stronie. Sam też mam właśnie kłopoty. Ale kiedy z nich wyjdę, zrobię coś dla ciebie.

– Co możesz zrobić? Z czwórką nie dostanę żadnego etatu.

– To już moje zmartwienie, Matt.

– W porządku. Jeśli to będzie czysta sprawa, będę ci wdzięczny. Byle nie jakieś tam konszachty z policją.

– Mówiłem ci, że jestem po drugiej stronie. Wierzę, że zasługujesz na lepszą klasę niż czwórka, a więc, wedle mojego sumienia, sprawa będzie czysta.

– Powiem ci coś… – Matt zawahał się i milczał przez chwilę, patrząc w blat stolika. – Ja naprawdę mam co najmniej dwójkę. Miałem ją nawet. Tylko że… była taka sprawa… Po prostu, proponowali mi coś, odmówiłem i teraz mam trudności.

– Krótko mówiąc, nie chciałeś kapować? Kiedy to było?

– Ze trzy lata temu. Skradziono mi Klucz. Zgłosiłem stratę, znalazł się • po jakimś czasie, ale rozbebeszony. Oskarżyli mnie o próbę rozpracowania Klucza i dali do zrozumienia, że zatuszują sprawę pod pewnymi warunkami. Obiecywali nawet zaszeregować mnie o klasę wyżej. Powiedziałem, ze nie chcę ani jedynki, ani tej roboty. Wtedy zrobili mi weryfikację i spadłem do czwórki.

– Ciekawe! – Sneer pokręcił głową z niedowierzaniem. – Nie spotkałem się z czymś podobnym. Testy są zwykle przeprowadzane przez maszynę. Obsługa nie ingeruje…

– W normalnych warunkach istotnie tak jest…

Sneer zamyślił się. Jeśli zdarzają się podobne historie, to sprawy zaczynają wyglądać niewesoło.

– Zawsze wydawało mi się, że w tym świecie panuje przyzwoity, komputerowo obiektywny porządek. Władza nie zajmuje się pojedynczym obywatelem. Sterowaniu podlegają procesy dotyczące zbiorowości, nie jednostki… Wszystko potwierdzało taki pogląd. Od lat korzystam z tej sytuacji. Ale widocznie czasem bywa tak, jak w twoim przypadku… To oznacza naruszenie wolności osobistej. Ustalony porządek społeczny, panujący w Argolandzie, gwarantował zawsze wolność jednostkom…

– Wolność? – parsknął Matt, krztusząc się piwem. – To jest wolność? Człowieku, w jakim świecie żyjesz? Żółte punkty przesłaniają ci wzrok, czy co? Nie wiem, czym się na co dzień zajmujesz, ale chyba powinieneś dostrzegać tę prostą relację pomiędzy porządkiem i wolnością: one nie mogą współistnieć! Jeśli wolność jest realnym faktem, to porządek jest tylko pozorny, i vice versa! Taka sama sytuacja jak w przypadku równości i sprawiedliwości, o których wspominałeś: równy podział nigdy nie będzie sprawiedliwy, i odwrotnie. Zastanów się nad tym.

– Coś w tym jest, Matt… Jak powiedziałem, mnie jest wygodnie w istniejącej sytuacji. Przynajmniej dotychczas tak było. Wierzę, że nie wszystkim jest z tym dobrze… To nawet oczywiste. Mam szczególne zajęcie. Można powiedzieć, że mój zawód jest chorobliwym wykwitem systemu społecznego Argolandu. Albo… może jest on logiczną koniecznością tego systemu…

Zamilkł, rozglądając się po niewielkim wnętrzu piwiarni. Przy sąsiednim stoliku trzech podpitych mężczyzn prowadziło ożywioną rozmowę. Nie trzeba było długo słuchać, by nabrać pewności, że to szóstacy. Po drugiej stronie, samotnie kiwał się nad kuflem jakiś młody człowiek. Sneer złowił jego bystre spojrzenie, zbyt przytomne jak na pijanego.

– Czym się zajmujesz? – spytał Matt półgłosem. – Jeśli możesz powiedzieć…

– Mogę. Ale nie tutaj – mruknął Sneer, nie spuszczając oka z faceta przy stoliku obok. – Jak tylko ureguluję swoje sprawy, zrobię coś dla ciebie! Trzy lata, to sporo czasu. Może już nie będą się czepiać.

– Próbowałem dziś zrobić trójkę. Wydawało mi się, że test był specjalnie spreparowany. Albo wyniki oceniono według zaostrzonych kryteriów.

– Pomyślimy, co da się zrobić. Mam tu i ówdzie paru ważnych facetów, którzy mi trochę mają do zawdzięczenia. Jeśli nie przekonamy maszyny, to spóbujemy przekonać jej operatorów… Zapisz mi swój telefon.


*

Drogeria mieściła się przy bocznej uliczce, pustej i ocienionej ścianami wysokich wieżowców.

Za szybą drzwi wejściowych wisiała tabliczka z napisem: „Przepraszamy, nieczynne. Awaria zasilania". Karl pchnął drzwi. Nie były zamknięte. W głębi sklepu dostrzegł dwie osoby: dziewczynę, manipulującą we wnętrzu automatu z otwartą płytą czołową oraz mężczyznę, stojącego przed innym automatem.

– Nieczynne, proszę pana! – burknęła dziewczyna, przelotnie spojrzawszy na Karla, nie przerywając dłubania w obwodach automatu.

– Bardzo mi potrzebne ostrza do golenia marki „Atra Super Double Edge" – powiedział Karl.

– W porządku! – Dziewczyna podeszła do drzwi wejściowych i zamknęła je na zasuwkę, opuściła żaluzje w oknie wystawowym, a następnie zniknęła na zapleczu sklepu.

Teraz dopiero mężczyzna stojący przed automatem z kosmetykami odwrócił się w stronę Karla. Górną połowę jego twarzy maskowały ogromne okulary słoneczne, dolną zaś – obfity, gęsty zarost.

– Cześć, Pron! – powiedział podnosząc dłoń gestem przyjaznego powitania. – Siadaj i posłuchaj.

Karl usiadł na wyściełanym taborecie, brodacz stał dalej, piecami wsparty o automat pełen kolorowych pudełeczek i flakonów, widocznych za szybkami podajników. Milczał z minutę, mierząc Karla spojrzeniem spoza okularów.

– Sprawa jest prosta, Pron – powiedział wreszcie, uśmiechając się samymi ustami, co było ledwie widoczne pomiędzy gęstą brodą i sumiastym wąsem. – Mam tutaj Klucz, personalizowany na ciebie. Jest na nim numer twojego konta i wszystkie dane osobowe, a czujnik linii papilarnych jest przystosowany do twoich palców. To duplikat twojego legalnego Klucza i możesz posługiwać się nim podobnie jak swoim. Z kilkoma jednakże zastrzeżeniami. Musisz słuchać uważnie i zapamiętać, a przede wszystkim zrozumieć zasadę tego… hm… eksperymentu.

Karl przełknął ślinę i dwukrotnie kiwnął głową na znak, że jest gotów słuchać z całą uwagą.

– Nie będę wyjaśniał ci szczegółów technicznych, bo i tak nie zrozumiesz, a zresztą… nie musisz ich znać. Jesteś z wykształcenia ekonomistą, więc będę operował terminami z zakresu bankowości i finansów, które nie powinny być ci obce. Jak wiesz, istnieją dwie grupy automatów przeznaczonych do dokonywania transakcji punktowych przy użyciu Kluczy: do pierwszej należą automaty do drobnych transakcji: sprzedające gazety, papierosy, a także bramki wejściowe do metra, do kina i tak dalej. Słowem te, w których wydatkuje się drobne sumy punktów, nie dające możliwości większych nadużyć. Do grupy tej należą również automaty rozliczeniowe, to znaczy te, w których punkty z Klucza jednego obywatela mogą być przepisane na Klucz innego. Tutaj też nie zachodzi możliwość nadużyć na szkodę społeczeństwa, bo żaden towar nie zostaje wydany w prywatne ręce. Wszystkie automaty tej grupy działają w sposób bardzo prosty. Przy zakupie, gdy wprowadzasz swój Klucz do otworu automatu, on czyta stan rejestrów punktowych zapisany w Kluczu, czyli, innymi słowy, sprawdza, czy masz pokrycie na dokonanie transakcji. Z chwilą, kiedy dotykasz właściwego sensora na płytce automatu, żądając wydania określonego towaru, automat odejmuje od sumy figurującej w odpowiednim, powiedzmy, żółtym rejestrze punktowym Klucza kwotę należności, zapisuje tę należność w innym pomocniczym rejestrze obrotów bieżących twojego Klucza i dopisuje do tej pozycji, wciąż tylko w twoim Kluczu, numer identyfikacyjny automatu, w którym dokonano zakupu. Zapamiętaj, bo to bardzo ważne: automat nie kontaktuje się z Bankiem, nie sprawdza zgodności stanu punktowego na Kluczu ze stanem twojego konta zapisanym w Banku. Przyjmuje niejako "na wiarę", że stan Klucza jest prawdziwy. Również, i to też bardzo ważne, automat nie zapisuje „ u siebie" numeru Klucza, z którym odbyła się transakcja. Jedyny więc ślad dokonanego zakupu zostaje na twoim Kluczu i polega na przerzuceniu części punktów z rejestru głównego do bieżących obrotów oraz na zapisaniu numeru automatu, w którym dokonałeś zakupu. Podobnie ma się sprawa przy osobistych rozliczeniach: na Kluczu dawcy zmniejsza się stan rejestru głównego, w rejestrze bieżących obrotów pojawia się jako rozchód przelana kwota, a także numer Klucza, na który dokonano przelewu. Klucz biorcy rejestruje odpowiednio przychód i numer dawcy. Czy jest to dla ciebie jasne?

– Oczywiście, znam to wszystko! – potwierdził Karl skwapliwie.

– Bardzo dobrze. Wobec tego powiedz, jak odbywa się podobna operacja w drugiej grupie automatów, tych z droższymi towarami? Wybacz, że cię egzaminuję, ale sprawa wymaga znajomości podstawowych rzeczy, więc… rozumiesz…

– Hm… – Karl odchrząknął. – Więc te drugie mają bezpośrednie połączenie z Bankiem. Kiedy wkładam Klucz do szczeliny, automat czyta stan rejestru głównego i sprawdza, czy jest on zgodny ze stanem zapisanym w Banku. Jeśli w okresie od ostatniego takiego sprawdzenia nastąpiła zmiana na Kluczu, bo na przykład dostałem od kogoś prywatnie parę punktów lub kupiłem papierosy, o czym Bank jeszcze nie wie, to wówczas komputer Banku sprawdza rejestr pomocniczy mojego Klucza, notuje transakcje na moim koncie i zapisuje u siebie nowy stan konta. Jeśli natomiast wpłynęła na moje konto w Banku jakaś kwota, której nie mam jeszcze zapisanej w Kluczu (na przykład miesięczna wypłata), to wówczas Bank przy okazji dopisuje ją w moim Kluczu, tkwiącym w automacie. W ten sposób stan Klucza i konta w Banku zostaje uzgodniony i potwierdzony. Dopiero teraz mogę wybrać i otrzymać towar z automatu.

– Świetnie! – pochwalił brodacz. – I ty jesteś tylko czwartakiem?

– Tak naprawdę, to… mam pewnie klasę gdzieś około trójki… – uśmiechnął się Karl.

– Aa! Rozumiem! – uśmiechnął się tamten. – Liftujesz?

– Trochę, tak… Ale ostatnio, zgodnie z instrukcją, nie robiłem niczego z tych rzeczy…

– W porządku. Więc, wracając do naszych operacji kluczowo-bankowych… Kiedy już dokonałeś zakupu, automat handlowy… zwróć uwagę na ten szczegół: sam automat, nie Bank, odpisuje z głównego rejestru twojego Klucza kwotę należności i wpisuje ją do rejestru obrotów bieżących Klucza razem ze swoim numerem identyfikacyjnym. Dzieje się tak dlatego, że operacja zakupu może zawierać kilka pozycji. Z tego samego automatu możesz czasem brać kilka różnych rzeczy albo tę samą rzecz w kilku egzemplarzach. Łącza są przeciążone, więc dopóki operacja zakupów nie jest zakończona, nie ma sensu przekazywanie do Banku osobno każdej pozycji. I teraz następuje ostatni krok operacji: wyciągasz Klucz z otworu automatu. Dopiero w tym momencie, podczas tego ruchu Klucza w otworze, nowy stan twojego konta, wydane kwoty oraz numer automatu, w którym dokonałeś zakupu, zostają przekazane do Banku! Po wyjęciu Klucza masz teraz pewną nową kwotę na głównym rejestrze Klucza i ten sam zapis figuruje w Banku, a rejestr obrotów bieżących na Kluczu zostaje pusty. Tak wygląda to wszystko w przypadku twojego legalnego Klucza. W tym natomiast, który zrobiliśmy dla ciebie – brodacz uśmiechnął się szeroko – wprowadzono pewną drobną modyfikację. Stan rejestru głównego ulega wprawdzie zmianie przy każdej operacji płatniczej, a kwota wydatkowana i numer automatu zostają zapisane w rejestrze bieżącym, lecz stan taki jest niestabilny! Po upływie kilku mikrosekund, i to jest właśnie nasz wynalazek, stan rejestru obrotów bieżących zostaje wyzerowany, a stan rejestru głównego wraca do pewnej stałej wartości, uprzednio zaprogramowanej. Znika też oczywiście z Klucza numer automatu, w którym dokonywano transakcji! Rozumiesz? Dodaliśmy do Klucza maleńki element scalony, mikrokalkulatorek, który sam wykonuje tę dodatkową operację w czasie między odpisaniem należności przez automat handlowy a wyjęciem Klucza z automatu! W ten sposób do Banku trafia informacja, że… klient rozmyślił się, niczego nie kupił i wyciągnął Klucz z otworu zdawczego! Jeśli prześledzisz wszystkie operacje po kolei z uwzględnieniem tej drobnej zmiany, to zauważysz, jakie cudowne, wręcz bajkowe właściwości ma nasz znakomity Klucz: nie dość, że sam zawiera zawsze tyle samo punktów, to jeszcze utrzymuje zapis bankowy w takim samym stanie, niezależnie od dokonywanych zakupów. Operacje rozchodowe i numery automatów, gdzie kupowałeś, nie są nigdzie notowane. Możesz czerpać, ile chcesz!

– To rzeczywiście jak w tej bajce z cudowną sakiewką! – potaknął Karl z podziwem.

– Właśnie. Analogia jest jeszcze właściwsza, niż myślisz. Czy pamiętasz, jak było w tej bajce? Ten, kto miał sakiewkę, mógł z niej czerpać, ile chciał, ale nie wolno mu było ani grosza dać drugiemu człowiekowi, bo wtedy sakiewka przestałaby obdarzać swojego właściciela! Tu jest podobnie! Gdybyś bowiem chciał, na przykład, dać komuś sto żółtych w prezencie, to wówczas…

– Rozumiem! – Karl pokiwał głową. – Wprawdzie automat rozliczeniowy zapisze to na Kluczu biorcy wraz z numerem mojego Klucza, ale… na moim Kluczu zapis darowizny i numer biorcy znikną, nim wyjmę Klucz z automatu! Przy najbliższych użyciach obu Kluczy w automacie handlowym Bank porówna oba konta i stwierdzi, że jednemu przybyło, a drugiemu… nie ubyło!

– Chyba naprawdę jesteś trojakiem! – zaśmiał się brodacz. – Bystry z ciebie facet. Oczywiście, że nie można nikomu podarować punktów, które… nie istnieją. Taka operacja pociągnęłaby za sobą natychmiastowe zamknięcie obu kont i konieczność przedstawienia obu Kluczy do kontroli. A do tego nie wolno dopuścić. Podobnie zresztą stałoby się w przypadku, gdybyś to ty brał punkty od kogoś innego. Wtedy jemu by ubyło, a tobie nie przybyło i Bank też wyłapałby wcześniej czy później tę niezgodność.

– A co… z wpłatami dokonywanymi bezpośrednio na konto bankowe?

– Nie może być żadnych wpłat! Dlatego właśnie potrzebowaliśmy kogoś, kto nie pracuje i nie dostaje żółtych. Nasza modyfikacja dotyczy tylko żółtych rejestrów Klucza. Stan żółtych w Banku i na Kluczu musi być wciąż, niezmiennie ten sam i taki sam.

– Jaki?

– To zależy wyłącznie od nas. Może to być na przykład tysiąc żółtych… Możesz operować tym Kluczem zupełnie dowolnie, jak legalnym, w zakresie czerwonych i zielonych punktów. Tylko żółtych dotyczy nasza modyfikacja i wynikające z niej zakazy niedozwolonych operacji.

– To znaczy: kupuj, co chcesz, bez ograniczeń, ale nikomu ani żółtego, i od nikogo żadnych żółtych. No, i Boże broń, nie wolno pracować i zarabiać żółtych punktów.

– Dokładnie tak. Z tym, że najdroższy jednorazowy sprawunek nie może przekraczać kwoty, na jaką nastawiony jest główny rejestr Klucza.

– A… ile to będzie? – spytał Karl nieśmiało.

W marzeniach już widział siebie za sterem własnego jachtu albo za kierownicą własnego, osobistego samochodu. Wprawdzie jedno i drugie można było – mając żółte – bez ograniczeń, codziennie wynająć na godziny, ale to już nie to, co mieć własne. Na własne jachty i motorówki stać było tylko nielicznych. Ceny celowo zawyżono, by uniknąć nadmiernego tłoku na szosach i jeziorze, a zwłaszcza – na parkingach i przystaniach.

– Na pewno ci wystarczy! – uśmiechnął się brodaty. – Zobaczysz, jak dostaniesz. A teraz weź swój Klucz i chodź tutaj.

Karl poszedł za brodaczem do małego automatu w kącie. Był to automat rozliczeniowy.

– Musimy najpierw opróżnić dokładnie twoje konto w Banku. Nasz nowy Klucz ma wszędzie same zera, z wyjątkiem oczywiście rejestru głównego żółtych, gdzie ma na stałe wpisaną pewną kwotę, która, jak ten wielokrotnie sprzedawany pies ze starego dowcipu, zawsze wraca do właściciela. Musimy spowodować, by taka sama kwota żółtych znalazła się na twoim koncie w Banku. Użyjemy w tym celu twojego legalnego Klucza. Włóż go najpierw tutaj, do otworu zdawczego. Najprościej będzie, jeśli oddasz mi wszystkie punkty, jakie masz na wszystkich rejestrach, zielone i czerwone także.

Brodacz włożył swój Klucz do otworu odbiorczego. Karl zawahał się na moment. To głupio oddawać tak do ostatniego punktu wszystko, co się ma. Opanował jednak ten odruch ostrożności. Przecież oni dali mu tyle żółtych do wydawania przez ubiegły tydzień, że trudno ich posądzać, by czyhali na parę nędznych punktów, które mu zostały. Szybko sprawdził stan rejestrów Klucza i wystukał odpowiednie kwoty na czerwonej, zielonej i żółtej klawiaturze automatu.

– No, i już. Jesteś golutki jak noworodek – powiedział brodacz dobrodusznie. – Teraz jeszcze sprawdź, czy ci czegoś tam nie dopisali w Banku, bo mogłyby być kłopoty. Ale najpierw ja potwierdzą to, co dostałem.

Wsunęli kolejno swe Klucze w pierwszy z brzegu automat handlowy, który na Klucz Karla zareagował trzema – czerwonym, zielonym i żółtym – rzędami zer w okienkach.

– Hej, Sandy! – zawołał brodacz w stronę zaplecza. – Pozwól no tutaj, z Kluczem.

Dziewczyna wynurzyła się zza automatów w głębi sklepu, podeszła do automatu rozliczeniowego, wsunęła Klucz do otworu i wystukała coś na żółtej klawiaturze. Karl spojrzał i wybałuszył oczy w osłupieniu. Zamarł w bezruchu z Kluczem w dłoni.

– No, dawaj ten Klucz! – zaśmiała się głośno. – Zatkało cię? Wsunął Klucz do automatu i po chwili mógł się przekonać, że mu się nie przywidziało: dziesięć tysięcy żółtych!

– A teraz jeszcze raz włóż do handlowego, żeby Bank zapisał to na twoje konto – powiedział brodaty. – A tutaj… jest twój nowy. Na nim też jest zapisane dziesięć tysięcy żółtych.

– Te punkty… były prawdziwe? – spytał szeptem, patrząc w ślad za Sandy wychodzącą ze sklepu.

– A jak myślisz? Pewnie, że prawdziwe. Tu nie ma miejsca na żadne kanty! – zaśmiał się brodacz. – Bank musi wiedzieć, skąd na twoim koncie znalazło się dziesięć tysięcy. Ta dziewczyna jest prostytutką. One miewają takie sumy i nikogo to nie dziwi. Tych dziesięć tysięcy wpłacaliśmy na jej konto małymi sumami przez ostatni rok. Pochodzą z kont wielu różnych mężczyzn, wszystko więc wygląda legalnie. A ty… możesz być na przykład jej przyjacielem, u którego zdeponowała swoje oszczędności. Ostatnio mnożą się przypadki wymuszania zakupów przez bandy młodocianych, szóstaków i studentów: łapią bogatą w punkty samotną kobietę i pod groźbą żyletki prowadzą do jakiegoś odludnego automatu z napojami alkoholowymi, gdzie zmuszają do zakupienia dla nich dużych ilości trunków. Prostytutki są ich częstymi ofiarami i dlatego zwykle starają się nie trzymać dużych sum na własnym Kluczu. Tak więc, wszystko, jak widzisz, wygląda bardzo prawdopodobnie.

– A ja zostałem przy okazji alfonsem! – skrzywił się Karl.

– Za dziesięć tysięcy.

– Jak to?

– Zwyczajnie. To jest twoje honorarium. Kiedy skończymy nasz eksperyment, dostaniesz z powrotem swój legalny Klucz, a te dziesięć tysięcy pozostanie na twoim koncie. Będziesz je mógł wykorzystać wedle chęci. Nie licząc tego, co wykorzystasz z naszego wiecznie pełnego Klucza w czasie trwania testu.

– To znaczy… – zastanowił się Karl – że mając taki Klucz, trzeba jednak mieć sporo żółtych na początek?

– A co? Nie wiesz, że punkty idą do punktów? Gdybyś podarował taki Klucz nędzarzowi, nic by z niego nie miał! Może uciułałby trochę czerwonych i zielonych, zamienił je na parę żółtych, i cóż z tego? Mógłby co najwyżej operować w granicach kilkunastu czy, powiedzmy, stu żółtych! Mógłby robić drobne zakupy, pić dobre trunki, ale nigdy nie zdołałby kupić sobie jachtu czy willi, bo na to potrzeba mieć tysiące na koncie.

– Punkty lubią punkty… – zgodził się Karl – ale, wobec tego, skoro macie tyle żółtych, to… po cholerę wam Klucze? Chcecie je sprzedawać?

– Nonsensy pleciesz! Nie musimy ich sprzedawać, mając je do dyspozycji. Rozpowszechnienie ich szybko doprowadziłoby do wykrycia afery. Robimy je wyłącznie dla naszych ludzi. Po prostu utworzyliśmy zespół, rodzaj spółdzielni, w celu zmajstrowania takich Kluczy. Potem rozstaniemy się, każdy pójdzie w swoją stronę i będzie sobie żył spokojnie i beztrosko.

– Aż do wpadki – mruknął Karl.

Brodacz skierował na niego ciemne krążki szkieł.

– Właśnie za to płacimy tobie. Tyle punktów nie daje się za nic. Będziesz naszym balonem próbnym. Jeśli gdzieś tkwi błąd, jeśli czegoś nie przewidzieliśmy do końca, ty wpadniesz, nie my. Sam musisz sobie radzić. Do nas nie dotrą, choćby nawet odkryli własności tego Klucza.

– Rozumiem – Karl skinął głową.

Wymienili Klucze. Brodacz schował do kieszeni Klucz Karla.

– A teraz wypróbuj – powiedział.

– Gdzie?

– Ot, choćby w tym automacie. Kup sobie ostrza „Atra Super". I ogól gębę. Posiadacz takiej fortuny musi wyglądać elegancko!

Karl kupił paczkę ostrzy, maszynkę i krem do golenia. Potem sprawdził stan żółtych punktów na swym nowym Kluczu.

Było wciąż dziesięć tysięcy żółtych.

Dziesięć lat luksusowego życia! – pomyślał. – Albo dziesięć lat kryminału za oszustwo Kluczowe. Paragraf 784.

– Co mam robić? – spytał, widząc że brodaty zdejmuje z drzwi wejściowych tabliczkę informującą o zamknięciu sklepu.

– Żyć. Normalnie, jak zamożny człowiek. Bez żadnych oszustw i kombinacji. Tylko pamiętaj, że nie wolno brać ani dawać żółtych. Dziwkom płać zielonymi albo dawaj prezenty.

– Jak długo ma to trwać?

– Zobaczymy. Skontaktujemy się z tobą.

Brodacz wyszedł pierwszy, pozostawiając Karla z nowym, czarodziejskim Kluczem w dłoni.

Mają mnie w garści. Zawsze mogą zrobić jakiś numer z moim prawdziwym Kluczem i policja będzie mnie szukała. Ale ja też mam ich w garści…

Nie, to nie było prawdą. Już po chwili zrozumiał, że nie ma w garści niczego oprócz trefnego Klucza. Jego zleceniodawcy rozpłynęli się jak we mgle, a on, nie chcąc zdechnąć w dżungli Argolandu, musiał tego Klucza używać. Trudno przeżyć jedną dobę bez Klucza, wiedział o tym.

Dżungla, psiakrew! – pomyślał o Argolandzie i jego mieszkańcach.

Przypomniał sobie – ni stąd, ni zowąd – znany z filmów przygodowych sposób polowania na tygrysy: do drzewa przywiązuje się beczące, bezbronne jagnię. A myśliwi czają się, ukryci w krzakach.

Może nie było z nim aż tak źle, ale czuł, że nim tamci upolują swego tygrysa, on, Karl Pron, może zostać pożarty zupełnie mimochodem i nikt się tym nawet nie wzruszy.


*

Jak to dobrze – myślał Sneer, gdy pożegnawszy Matta szedł na umówione spotkanie -- że są jeszcze tacy, którym chce się zaspokajać ambicje i niezdrową chęć do pracy.

Gdy został sam ze swymi myślami, tamta sprawa odżyła. Wrócił stan podenerwowania, niepewności… Dotychczas nie dopuścił w swych rozważaniach tej najgorszej ewentualności…

Życie liftera, mimo pozorów, nie jest tak słodkie i beztroskie, jakim Mogłoby się wydawać. Idealną sytuacją przy uprawianiu liftingu jest posiadanie czwartej klasy intelektu. Zapewnia to dość już przyzwoite dochody, a jeszcze nie zmusza do podjęcia pracy. Druga sprawa to rzeczywisty poziom umysłowy. Najlepiej, oczywiście, być zerowcem. Sneer osiągnął oba te ideały. Zerowcem był niewątpliwie, wiedział o tym. Czwartą klasę zabezpieczył sobie już dawno temu i przezornie nie wspinał się wyżej.

To, że miał zaniżoną klasę, nie było przestępstwem. Trudno udowodnić, że ktoś wykiwał komputer testujący. Co najwyżej można zarządzić weryfikację pod szczególnie zaostrzonym nadzorem. Zresztą ani władzom nie zależy specjalnie na tropieniu takich przypadków (ostatnio nawet z trójką nie każdy ma pracę), ani też nie ma wielu takich, którzy chcą ukrywać swój wyższy poziom. Raczej przeciwnie, każdy chce wypaść na testach jak najlepiej, bo to daje ewidentne korzyści.

W przypadku Sneera zaliczenie do właściwej klasy oznaczałoby konieczność pracy i ostateczny koniec z liftingiem. Nie to jednak było najgorsze.

Gdyby mu udowodniono, że zajmował się tym procederem, sytuacja byłaby nie do pozazdroszczenia. Lifting był przestępstwem grubszego kalibru.

Nie, to niemożliwe. Tego nie można udowodnić. Na tym można tylko złapać – pocieszał się, wkraczając do hotelowego hallu.

Było tu chłodno i przyjemnie. Sneer rozsiadł się w fotelu blisko okna. Obserwował wchodzących i wychodzących. Sięgnął do kieszeni i wydobył Klucz. Obracał w dłoniach plastykową płytkę bezmyślnie wpatrując się w białą cyfrę „4" świecącą w okienku, gdy palec dotykał odpowiedniego sensora na jej powierzchni.

– Przepraszam – usłyszał nieśmiały głos nad sobą.

Podniósł głowę. Stał przed nim młody chłopak, blondyn o krótko przyciętych słomkowych włosach i różowej cerze. Błękitnymi oczami wpatrywał się ciekawie w Sneera. O kilka kroków za nim czekał Pron. Gdy Sneer spojrzał w jego stronę, tamten lekko skłonił głowę i oddalił się w stronę windy.

Czyżby ten lifciarzyna mieszkał w takim hotelu? – pomyślał Sneer, patrząc za nim z dezaprobatą. – Błąd. Ale to jego sprawa.

– No, dobra – mruknął do stojącego wciąż chłopaka i wskazał mu fotel obok. – Siadaj.

Odrobina lekceważenia w głosie, błyskawiczne przejście na formę „ty" wobec klienta – wszystko to należało do wypraktykowanego obrządku: miało od razu wytworzyć odpowiedni dystans i szacunek. Było poza tym pewną moralną rekompensatą dla liftera, dodatkowym honorarium za sprzedaż własnej osobowości.

– Próbowałem na dwójkę, ale… – zaczął chłopak, opuszczając wzrok.

Siedział w fotelu sztywno, z dłońmi zaciśniętymi na podłokietnikach.

– Co robisz? – spytał Sneer obojętnie.

– Jestem asystentem programisty. Z trójką nie mam szansy na nic więcej.

– Chcesz być programistą?

– No… może… – blondyn zarumienił się po końce uszu.

– Jednym słowem, jak najwyżej. Masz ambicję, chłopcze. Nie ma się czego wstydzić.

Sneer klepnął go dłonią po kolanie.

– Pomogę ci przeskoczyć ten próg. Dalej sam musisz sobie poradzić.

Blondyn podniósł oczy. Uśmiechnął się nieśmiało. Widać było, że jest wdzięczny już teraz, za samą obietnicę.

Czyż któryś z nich mógłby mnie sypnąć? – pomyślał Sneer. – Przecież oni mnie wprost kochają!

– Chodźmy na górę. W kabinie można porozmawiać spokojnie. Aha, jeszcze jeden drobiazg…

Zatrzymał się przed automatem rozliczeniowym i wsunął swój Klucz do otworu odbiorczego. Wystukał na klawiaturze liczbę „100" i wcisnął żółty przycisk, i

– Połowa z góry, reszta po robocie – powiedział.

Chłopak sięgnął po swój Klucz. Maleńki, ledwo dostrzegalny moment wahania… Sneer uśmiechnął się. Znał to dobrze. Wszyscy prawie klienci podobnie przeżywają tę chwilę. Chłopak wsunął Klucz do otworu zdawczego. Cyfry w okienku potwierdziły dokonanie przelewu stu żółtych punktów na Klucz Sneera.

– Chcesz o coś spytać? – Sneer pozwolił pytaniu zabrzmieć ironicznie.

– N… nie – zająknął się chłopak.

– Ale ja ci i tak odpowiem – roześmiał się Sneer. – Gramy uczciwie. W razie niepowodzenia zwracam wszystko, co do jednego punktu. Ale to się nie zdarza, przynajmniej u mnie!

Dwieście żółtych punktów wydaje się ceną dość wygórowaną, lecz trzeba wiedzieć, że przeprowadzenie dobrego liftu też kosztuje sporo wysiłku i ryzyka. Dla artysty, jakim niewątpliwie był Sneer, sprawa „trzy na dwa" nie była niczym niezwykłym. Robił parę razy nawet „jeden na zero". Unikał tak wysokich klas, ale czasem ponosiła go żyłka hazardzisty. Oszukiwanie testerów było bowiem czymś w rodzaju hazardu, było pojedynkiem zakonspirowanego zerowca z innymi, jawnie działającymi, którzy usilnie starali się nie dopuścić do zawyżenia czyjejkolwiek klasy. Ambitny lifter, ściskający w garści swój skromny (aczkolwiek nafaszerowany żółtymi punktami) Klucz z czwórką, pragnął sam dla siebie potwierdzić czasem swą prawdziwą klasę. Zrobienie zerowca było takim właśnie potwierdzeniem, testem dla liftera, który na co dzień zajmuje się „wypożyczaniem" swego najwyższej klasy intelektu mniej zdolnym klientom. Ale struny nie wolno przeciągać. Poza tym, operacje „jeden na zero" zdarzają się rzadko. Kosztują też niemało. Taka jedna sprawa „ustawia" liftera na pół roku pod względem finansowym. A klientom też się to opłaca: z zerem można sięgać po najlepsze posady. Jeśli ktoś lubi pracować, oczywiście. Albo – jeśli ma tak zwane „dobre układy".

Sneer wierzył, że te „układy" też są ważne. To nic, że o przydziale stanowisk decydują obiektywne komputery. Sneer miał już odnotowane na swym koncie niejedno zwycięstwo nad obiektywnym komputerem testującym…

Podobno dawniej – przypomniał sobie, wyciągnięty na tapczanie w hotelowej kabinie, po wyjściu klienta – takich, jak ja, nazywano „murzynami". Podstawiali się za ludzi na różnych egzaminach, pisali za nich rozprawy doktorskie i prace naukowe. Dlaczego sami nie mogli, czy nie chcieli robić tego na własny rachunek, lecz windowali w górę innych? Widocznie, per saldo, lepiej się to opłacało. Podobnie, jak mnie.

Wywiódłszy tak genealogię swego zawodu i osadziwszy jej korzenie w zamierzchłych wiekach, poczuł się jakby nieco pewniejszy: nie zginie lifterski fach, mając tak długie i bogate tradycje.

Doszedł do wniosku, że przed południem zbyt się przejął incydentem z tajniakiem. Prowokacja, której uległ, nie musiała być przecież wymierzona przeciwko niemu jako lifterowi. Równie dobrze mogło chodzić o zwykłą kontrolę Kluczy, ostatnio słyszało się o pojawieniu się fałszywych. Może była to po prostu wyrywkowa kontrola przypadkowych przechodniów. Tylko… to pytanie! Pytanie było na poziomie co najmniej dwójki, jak wyjęte z testu. A on, Sneer, bez zastanowienia, machinalnie, z zawodową biegłością odpowiedział na nie przypadkowemu rozmówcy! On, rzekomy czwartak!

Może jednak chodzi o Klucze? Sprawdzają ich autentyczność. Sneer miał Klucz najprawdziwszy w świecie, bez żadnych przeróbek, podmagnesowań, nic z tych rzeczy. To był przyzwoity, legalny Klucz obywatela czwartej klasy intelektualnej, co miesiąc przedstawiany do przekodowania i nigdy nie kwestionowany ani przez władze, ani przez automaty handlowe, kasowe czy rozliczeniowe. A że było na nim sporo żółtych punktów? Za to jeszcze nikomu głowy nie urwano. To sprawa osobista. Wolno, do cholery, dostać czasem coś w prezencie od życzliwych przyjaciół!

Przyłapał się na tym, że układa sobie w myślach mowę obrończą, więc szybko zajął się rozważaniami na inny temat. Trzeba było ułożyć jakiś plan dla tego chłopaka.

W sytuacji niezbyt jasnej, póki nie wiadomo, czego chce policja, Sneer postanowił nie ryzykować osobiście. Z chłopakiem umówił się na dzisiejszy wieczór w jednej ze stacji badań testowych z dala od śródmieścia. Wiedział, że najlepiej działa się w późnych godzinach, gdy personel techniczny jest zmęczony, ogląda telewizję i nie zwraca tak bacznej uwagi na petentów. Przebiegł pamięcią wszystkie znane sposoby liftingu, które wypróbował już w praktyce, i zdecydował, że najlepsza będzie w tym przypadku metoda „na pigułki". Sięgnął do kieszeni kurtki wiszącej na krześle, wydobył sprzęt i sprawdził jego działanie.

Była czwarta. Do spotkania z klientem pozostało sporo czasu. Sneer leżał z rękami pod głową. Brakowało mu jednak czegoś do pełni zadowolenia. Po dłuższej dopiero chwili skonstatował, że od śniadania przełkniętego rano w hotelowym barze przez cały dzień niczego oprócz piwa nie miał w ustach. Zwlókł się z tapczanu, narzucił na ramiona kurtkę i rozejrzał się po pokoiku. Nigdy nie zostawiał niczego w hotelowych kabinach, nawet gdy wychodził na chwilę. To też był zawodowy nawyk. Lifter nosi cały swój warsztat pracy w kieszeniach. Oprócz głowy, oczywiście, którą ma na karku.

Zjechał windą do baru, wsunął Klucz do automatu i zadysponował sandwicze z kawiorem i sok pomarańczowy. Stał przez chwilę, oczekując na realizację zamówienia. Spojrzał na płytę automatu i zmartwiał.

W okienku jarzył się napis: „Klucz nieważny".

Od dziesięciu lat nie zdarzyło mu się nic podobnego. Kiedyś wprawdzie przeoczył termin przekodowania Klucza, ale to była czysta formalność i w ciągu pół godziny sprawa się wyjaśniła. Wyjął Klucz z automatu i obracał go w dłoniach. Ten sam numer. Jego Klucz… Co się stało? Czyżby ten tajniak? Nie, on przecież tylko zapisał numer. A zresztą, później, przez cały dzień Klucz był dobry.

Mogło być tylko jedno wytłumaczenie: Klucz został zastrzeżony w centrali i od tej chwili Sneer nie dostanie kropli piwa ani kromki suchego chleba, dopóki nie zgłosi się do najbliższej stacji kontrolnej. W ten sposób zmuszają go, by się zgłosił niezwłocznie. Bo jak długo można wytrwać w takiej sytuacji w środku miasta?

Do cholery! Przecież nie mogę się tam zgłosić! – pomyślał, chowając trefny Klucz do kieszeni. Przypomniał sobie o Pronie. Podszedł do pulpitu recepcji i zapytał o niego. Tak, zajmuje tu kabinę, jest u siebie.

Sneer zadzwonił do Prona i poprosił go na dół.

– Zablokowali mi Klucz – powiedział. – Pożycz parę żółtych.

– W porządku. Dziękuję, że wziąłeś sprawę tego chłopaka. Co chcesz dostać?

Sneer ponowił zamówienie, zabrał wszystko na tacę i skierował się do windy. Był wściekły, że on, król lifterów, musi prosić o pożyczkę takiego szmaciarza, taką kreaturę. Ale robił dobrą minę. Już w windzie zorientował się, że z nieważnym Kluczem nie dostanie się do wynajętej uprzednio kabiny. Znów musiał prosić Prona, tym razem o gościnę.

– Dobra, chodź – zaprosił go mały kanciarz. – Postaram się zaraz dowiedzieć czegoś w twojej sprawie. Rozmawiałem już z jednym takim.

Sneer usiadł na brzegu tapczana i pochłaniał kanapki, a Pron telefonował.

– Załatwione – powiedział, odkładając słuchawkę. – Pójdziesz o ósmej wieczorem do tej stacji przy placu Astronautów. Będzie tam czekał odpowiedni… fachowiec. Pomoże ci. To będzie trochę kosztowało.

– Musi, jasne – zgodził się Sneer. – Kto to jest?

– Chłopak z branży. Młody, ale zdolny.

– Jak on to załatwi?

– Nie bój się, czysta sprawa. Będziesz miał zweryfikowaną czwartą klasę i przekodowany Klucz. Wystarczy?

– O niczym innym nie marzę.

– No, i dobrze. Będziesz miał spokój do następnej wpadki.

– Tfu, tfu, odpukać w nie laminowaną płytę paździerzową! – Sneer roześmiał się i postukał palcem w spód blatu stolika. – Myślisz, że gdybym sam się zgłosił, przetestowaliby mnie przed przedłużeniem ważności Klucza?

– To bardzo prawdopodobne w takiej sytuacji…

– Sądzisz, że nie mógłbym symulować? Udawać idioty?

– O nie, mój drogi! – Pron uśmiechnął się szeroko. – Teraz już nie. Wycwanili się. Już wiedzą, że niektórym bardzo zależy na zaniżeniu klasy. W przypadkach takich jak twój, poddają faceta testom w stanie elektrohipnozy, patroszą całą podświadomość. Wywloką twoje zero, choćbyś nie wiem jak je ukrył. Nie wolno ryzykować.

– Pójdę. Jak wygląda ten twój człowiek?

– Pozna cię, sam do ciebie podejdzie – zapewnił Pron. – Teraz muszę wyjść. Mam jedną dużą sprawę do załatwienia. Możesz tu zostać. Wychodząc zatrzaśnij drzwi.

Sneer podziękował. Miał wciąż sporo czasu do spotkania z klientem Chciał jeszcze chwilę odpocząć, odprężyć się przed oczekującą go robotą Gdy Pron wyszedł, Sneer wyciągnął się wygodnie na jego tapczanie.

Z drzemki wyrwało go miarowe stukanie do drzwi. Spojrzał na zegarek. Było wpół do szóstej. Za trzy kwadranse powinien spotkać się z klientem.

Kto to może być? – zastanawiał się otwierając. Za drzwiami nie zauważył nikogo. Chciał je zamknąć i wtedy usłyszał cienki głosik, dobiegający gdzieś z dołu. Nim się zorientował, co się dzieje, poczuł zimny dotyk metalu na przegubie dłoni i usłyszał metaliczny brzęk. Cofnął się, usiłując zatrzasnąć drzwi, lecz nim się zamknęły, do pokoju wlazło coś w kształcie i wielkości piłki futbolowej, poruszające się na cienkich, pajęczych nogach. To z tego c z e g o ś wydobywał się ów cienki głosik. Przegub Sneera ujęty był w metalową bransoletkę, połączoną cienkim łańcuszkiem z tym dziwacznym stworem. Teraz dopiero dotarła do świadomości Sneera treść tego, co mówiło kuliste monstrum.

– Jest – pan – zatrzymany. Proszę – się – podporządkować. Proszę – stosować – się – do – poleceń. Niesubordynacja – będzie – karana – elektrowstrząsami.

– Co za cholera! – warknął Sneer, usiłując pozbyć się bransoletki, ale zainkasował ostrzegawczy impuls elektryczny i natychmiast przestał manipulować przy swoim przegubie.

– Jestem – aresztomat – numer – służbowy – zero-zero – jeden – ciągnął robot piskliwym, urywanym głosikiem. – Jestem – nową – formą – realizacji – zabezpieczenia – podejrzanego – do – czasu – wydania – nakazu – aresztowania. Nie – ograniczam – swobody – zatrzymanego – a – jedynie – uniemożliwiam – ukrycie – się – przed – organami – ścigania.

– Więc mogę stąd wyjść? – Sneer patrzył na robota i intensywnie myślał, co robić dalej.

Jakiś cholerny prototyp. Co za dzień, do diabła. Czego oni chcą ode mnie?

– Oczywiście – proszę – bardzo – ale – razem – ze – mną – odparł robot na zadane pytanie.

Sneer wziął swoją kurtkę i ruszył ku drzwiom. Aresztomat, jak pies na smyczy, podążył za nim na swych ośmiu pajęczych nóżkach. Szedł nawet dość zgrabnie i nie utrudniał poruszania się zatrzymanemu.

Jakim cudem znaleźli mnie tutaj? – pomyślał Sneer, wychodząc z pokoju. – Czyżby… O, do diabła, zaraz!

– Hej, ty, glino na szczudłach czy jak ci tam! – Sneer nie liczył się ze słowami. Nikt nie może oskarżyć go przecież o obrazę funkcjonariusza w osobie tego potworka. – Kogo miałeś właściwie zatrzymać?

– Obywatela – Karla – Prona – wyrecytował aresztomat. Sneer odetchnął.

– Więc puść mnie, do cholery. Nie jestem Pron.

– Numer – pokoju – się – zgadza. Proszę – wsunąć – swój – Klucz – w mój – otwór – kontrolny. Sneer wydobył pospiesznie Klucz z kieszeni.

– Ten – Klucz – jest – nieważny – stwierdził robot.

– Ale przecież jest na nim zakodowany numer ewidencyjny. Mój, a nie twojego Prona.

– Nie – mam – instrukcji – na – taką – okoliczność. Proszę – udać – się – ze – mną – do – centrali.

Sneer czuł już, że nie wygra z tym bydlakiem. Zaczynało mu się spieszyć. Ocenił na oko długość łańcuszka. Miał ponad półtora metra.

Cokolwiek zrobię, nie udowodnią, że to ja. Prona też się nie będą czepiać, bo go tu nie było – pomyślał.

Zjechał windą na dół i ruszył bocznymi ulicami w stronę stacji testów, gdzie miał spotkać się z dzisiejszym klientem. Nieliczni o tej porze przechodnie oglądali się za nim z dziwnymi uśmieszkami. Aresztomat dreptał przy nodze. Jakiś dzieciak głośno poinformował matkę:

– Mamo, zobacz, wariat prowadzi robota na smyczy!

Sneer już wiedział, co zrobi. Zszedł powoli po schodach na peron kolejki podziemnej. Peron był pusty. Spojrzał na tablicę informacyjną. Najbliższy pociąg miał nadejść za trzy minuty. Sneer ze swą elektroniczną „kulą u nogi", a właściwie u ręki, ustawił się na brzegu niskiego peronu.

Po chwili już tylko metr łańcuszka zwisał mu u przegubu. Przebiegł, dla bezpieczeństwa, o kilka uliczek dalej, a potem wstąpił do stacji obsługi pojazdów i poprosił o pożyczenie obcęgów. Po minucie już tylko gustowna bransoletka zdobiła jego prawy przegub. Łańcuszek nie był zbyt solidny. Konstruktorzy liczyli na elektrowstrząsy. Natomiast lifterzy specjalizowali się w przechytrzaniu konstruktorów.


*

Chłopak był blady i stremowany. Sneer udzielał mu ostatnich wskazówek.

– Kiedy się już zarejestrujesz i będziesz przechodził przez korytarzyk do kabiny testowej, połknij białą kulkę, a zieloną wciśnij w lewe ucho. W korytarzyku nie ma żadnych kamer, nikt tego nie spostrzeże. Potem, już w kabinie, usiądziesz w fotelu, założysz hełm ze słuchawkami i uruchomisz tester. Tłumaczyłem ci już, jak to działa: kiedy pytanie dotrze do twojego ucha, zielona kulka odbierze je i przekaże do białej, którą będziesz miał w żołądku. Biała kulka jest czymś w rodzaju lasera krystalicznego, emitującego promieniowanie rentgenowskie, zmodulowane sygnałem zielonej. Kabina jest ekranowana, więc fale o częstotliwości radiowej nie mogą z niej wyjść. Częstotliwości rentgenowskie przechodzą bez przeszkód, bo konstrukcja jest dość lekka, ale musisz siedzieć tak, aby twój żołądek znajdował się na wprost wywietrznika w ścianie. Musisz odpowiednio ustawić fotel. Będę tu, po drugiej stronie ściany i natychmiast odbiorę sygnał. Moją odpowiedź usłyszysz w lewym uchu. Będę mówił powoli. Powtarzaj dokładnie każde słowo. Nie spiesz się, limit czasu jest wystarczający. Aha! Musisz pamiętać, że mogą cię obserwować w czasie testowania, więc zachowuj się zupełnie normalnie i swobodnie. To wszystko.

Klepnął chłopaka po ramieniu, przesunął w kieszeni przełącznik, włożył do ucha mikrosłuchawkę i oddalił się w stronę skweru z krzewami ligustru, ciągnącego się wzdłuż ściany pawilonu Stacji Badań Testowych.

Po dwudziestu paru minutach było po wszystkim.

Sneer usłyszał w słuchawce sakramentalne „proszę wyjść z kabiny" i wiedział już, że się udało. Pytania nie były trudne.

Nie czekając na klienta, z którym umówił się na następny dzień w celu zainkasowania reszty honorarium (nieczynny Klucz uniemożliwiał operację przelewu), Sneer ruszył w kierunku placu Astronautów. Nie znał tamtejszej Stacji, nigdy tam nie pracował, a aktualizację swego Klucza przeprowadzał zwykle w śródmieściu.

Przed budynkiem kręciło się – jak zwykle w takich miejscach – sporo dziwnych indywiduów. Tajniacy i kombinatorzy, mniej więcej w liczebnej równowadze, zgodnie koegzystujący i nie wchodzący sobie w drogę, dopóki nic się nie działo. Drobni lifciarze, color-changerzy, keymakerzy…

Sneer naciągnął rękaw na swoją nieszczęsną nową bransoletkę. Miała jakiś paskudny zatrzask, którego bez klucza nie zdołał otworzyć, a nie miał pod ręką piłki do metalu.

– Dwanaście czerwonych za jeden żółty! – rzucił schrypnięty drab, mijając Sneera.

– Sam bym kupił za tyle! – burknął, nie odwracając głowy. Wiedział, że ostatnio żółte dochodzą do piętnastu czerwonych.

– Zrobię „cztery na trzy'" za sto zielonych, z gwarancją! Nowoczesną metodą! – zapewniał jakiś lifter, nie odrywając wzroku od słupa ogłoszeniowego. Sam nie wyglądał lepiej niż na piątaka.

– Kluczyk dla szanownego pana? Czwóreczka, trójeczka? Dobra robota, pasowany, do każdego paluszka. Zupełnie tanio! – Jakiś keymaker nachalnie reklamował swój towar. – A może wytryszek do automatów alkoholowych?

– Sneer? – na pół pytająco mruknął młody chłopak w seledynowej wiatrówce.

– Tak – Sneer uniósł wzrok i zwolnił kroku.

– Od Prona. Chcesz utrzymać swoją czwórkę, tak? Ten sam protekcjonalny ton i poczucie wyższości, które Sneer tak często demonstrował w kontaktach z klientami.

– Załatwię ci to – ciągnął seledynowy. – Bez pudła! Sneer skrzywił się z niesmakiem.

Do cholery, na co mi przyszło: być klientem takiego śmierdziela – pomyślał, ale zaraz uśmiechnął się z przymusem.:

– Za ile? – spytał rzeczowo.

– Pięćset żółtych. Albo dwa patyki zielonych.

– Z byka spadłeś – warknął Sneer, ale zaraz dodał grzeczniej. – Panie kolego?

– Taka taryfa. A co, nie kalkuluje się?

– Jaką masz klasę?

– Uczciwą czwórkę. Ani pół klasy wyżej.

– Ja mam zero, rozumiesz? A za „trzy na dwa" biorę sto pięćdziesiąt!

– Ale ja robię „zero na cztery", to też trudna robota. Jak ktoś musi mieć formalną czwórkę, to nie da rady beze mnie. Twoje zero nic ci nie pomoże. A ja, nawet w hipnozie, nie będę lepszy niż na czwórkę!

– Ale, do cholery – zniecierpliwił się Sneer – przecież co innego lifting, a co innego takie tam…

– To się teraz nazywa „downing". Nowa specjalność. Odkąd zaczęli sprawdzać podejrzanych o lift, downerzy są w cenie. Jak cię, bracie, raz wyzerują, to amen. Pogonią do główkowania za parę żółtych i nie będzie czasu na lift ani na dolce vita.

Downer zamilkł, bo jakiś tajniak zainteresował się ich przydługim dialogiem. Odeszli na bok, w stronę parku.

– To jak? – zagadnął downer. – Decyduj się. Czas to punkty.

– Jak to zrobisz? Na podstawkę? Czy na wcisk?

– Nie twoje zmartwienie. Każdy fach ma swoje sekrety.

– Czterysta.

– Dla ciebie, niech będzie. Jesteś kumpel Prona, to niech tam.

Cholera jasna, też mi kumpel! – Sneer zagryzł wargi. – Wlazłem w lepsze towarzystwo.

Był wściekły. Tyle punktów! I żeby on, Sneer, musiał pokornie targować się z takim gówniarzem. On, zerowiec!

– Prona zwiną lada moment. O ile już nie siedzi – rzucił mimochodem.

– Skąd wiesz?

– Dopadli mnie w jego kabinie. Przez pomyłkę.

– Gliny?

– Nie, jakiś taki mały elektryczny bydlak.

Sneer odchylił mankiet i pokazał bransoletkę.

– Tyle z niego zostało.

– Widziałem już ten nowy wynalazek – powiedział downer. – Nie przyjmie się. Aha, jeszcze tylko mała zaliczka. Dwie setki z góry, reszta potem.

– Przecież mam trefny Klucz, Pron ci nie mówił? Żaden automat nie zrobi przelewu, wszystkie dostały zastrzeżenie po linii zasilającej.

– Nie ma sprawy. Znam tu jednego pasera, niedaleko. Ma na melinie własny automat rozliczeniowy, domowej roboty, zasilany z baterii. Za dychę załatwi. To jak? Idziemy?

Sneer w milczeniu skinął głową. Downer poszedł przodem.

– To tutaj – powiedział, zatrzymując się przed drzwiami wysokiego mieszkaniewca. – Zaczekaj chwilę.

Sneer rozejrzał się po uliczce, obstawionej ponurymi, betonowymi blokami o jednostajnych fasadach. Na skrawkach zdeptanych trawników między budynkami bawiły się dzieci, choć pora była dość późna. Widocznie rodzice ich zajęci byli jakimiś ważnymi sprawami.

Według statystyk – pomyślał Sneer – zatrudnionych jest tylko osiemnaście procent dorosłych obywateli. Cała reszta to czwartacy, piątacy i szóstacy, dla których nie ma odpowiednich zajęć. Teoretycznie, nikt nie ma poważniejszych problemów materialnych. Nawet ci, którzy mają wielodzietne rodziny. A jednak wszyscy ci rezerwowcy są nieustannie czymś zajęci. Najczęściej świadczeniem podejrzanych usług na rzecz wyższych klas, za żółte, oczywiście.

Po kilku minutach seledynowa wiatrówka downera ukazała się w ciemnym prostokącie drzwi. Sneer wszedł za nim do sieni o ścianach pokrytych nieudolnymi bazgrołami. W poprzek jednej z nich biegł wielki napis: „Nie trać żółtych na dupę. Gówno kupisz za czerwone!" Po drugiej stronie Sneer odczytał: „Choćbyś miał najwyższą klasę, bez punktów jesteś…". Ostatnie słowo było zamazane.

Paser mieszkał w podwójnej kabinie na parterze. Gdy weszli, załatwiał jakąś transakcję z dwoma przyzwoicie wyglądającymi młodzieńcami. Sneer dostrzegł, że każdy z nich miał po kilka Kluczy.

– Opróżniają obce Klucze – wyjaśnił downer szeptem. – Ta maszynka ignoruje sygnał identyfikatora linii papilarnych. Możesz przelać wszystkie punkty z cudzego Klucza na własny.

– Jak to? – zdziwił się Sneer. – Przecież wiadomo, z czyjego Klucza pochodzą te punkty. Wystarczy, że właściciel zgłosi kradzież…

– Nie zgłosi. Leży w kostnicy. Ci chłopcy, to hieny szpitalne. Współpracują z personelem szpitala publicznego. Kiedy pacjent umiera, zgarniają punkty z jego Klucza, zanim szpital zgłosi zgon. Wiesz, jaka jest procedura: gdy facet umiera, Syskom blokuje jego konto i czeka na dyspozycje Wydziału Spadkowego. Po ustaleniu praw spadkowych, punkty zmarłego przechodzą na konta spadkobierców. Dopóki nie ma zgłoszenia, konto jest czynne, ale facet już nie żyje. Jeśli się w tym czasie przeleje punkty na czyjeś konto, to on już nie zakwestionuje tego przelewu i istnieje prawne domniemanie, że zadysponował przelew ciepłą ręką. Wiesz przecież, że czujnik linii papilarnych sprawdza także temperaturę skóry i tętno w kciuku.

Sneer wiedział o tym dobrze, bo sam niejednokrotnie w swej praktyce stosował metodę „na podstawkę". Polegała ona na użyciu cieniutkich, niewidocznych prawie, rękawiczek ze sztucznymi liniami papilarnymi, odpowiadającymi liniom klienta. Pozwalały one podszyć się pod inną osobę podczas sprawdzania tożsamości w automacie testującym. Ważne było wówczas, by temperatura zewnętrznej powierzchni rękawiczki mieściła się w granicach przeciętnej temperatury naskórka dłoni. Dlatego też przed wejściem do Stacji Testowej należało mieć dodatkowo na dłoni rękawiczkę z ogrzewaczem i termostatem, którą zdejmowało się na moment przed identyfikacją.

Sposób ten wymagał jednakże uprzedniego przygotowania rękawiczki, za zgodą i z udziałem klienta, który musiał udać się do fachowca zwanego rękarzem w celu zdjęcia miary. Kosztowało to sporo żółtych, zwykle koło pięćdziesięciu, i obciążało honorarium liftera, więc Sneer tylko w ostateczności imał się tej metody.

Hieny skończyły właśnie swe machinacje z Kluczami nieboszczyków, pozostających chwilowo między niebem a ziemią. Za Sneerem czekało już trzech następnych klientów.

– Dwie setki i dycha dla ciebie – powiedział downer, wtykając Klucz do prymitywnie wyglądającego aparatu.

Sneer włożył swój Klucz do drugiego otworu. Maszynka działała bezbłędnie. Przelew poszedł sprawnie, co Sneer natychmiast mógł sprawdzić na liczniku swego Klucza.

– To zdolny facet – powiedział downer, gdy wyszli. – Zerowiec chyba albo co najmniej jedynak. Ale oficjalnie jest na rencie. Ci ze szpitala podkręcili coś w komputerze medycznym i załatwili mu pełną niezdolność do pracy. Za to on robi im od czasu do czasu przelewy z nieboszczyków.

– A z żywych? Nie zdarza się?

– Owszem, ale to już inny proceder. Tym już nie zajmują się hieny, i w ogóle, personel szpitala nie macza w tym palców. Trudnią się tym tylko wampiry. To tacy, co potrafią dostać się na oddział szpitalny, symulując ciężki stan przez zażycie odpowiedniej kompozycji środków chemicznych i leków. Kradną Klucze innym pacjentom i przekazują wspólnikom, którzy je opróżniają, a potem zwracają niepostrzeżenie właścicielowi. Ale to duże ryzyko i niewielki zysk. W publicznym szpitalu leżą przeważnie piątacy i szóstacy. Ile można z takiego wyssać? Parę zielonych…

Sneer słuchał tych wyjaśnień z rosnącym obrzydzeniem. O ile do tej pory wykonywał swój zawód z pewnym starannie ukrywanym przed samym sobą poczuciem niesmaku, o tyle teraz zaczynał dochodzić do przekonania, że lifting jest czymś w rodzaju szlachetnej rozgrywki w porównaniu z machinacjami dziejącymi się w dolnej warstwie przestępczego światka Argolandu.

Downer zabrał Klucz Sneera i zniknął w drzwiach Stacji Testów. Sneer usiadł na ławce niedaleko wejścia do budynku i obserwował kręcących się w pobliżu osobników, bawiąc się w odgadywanie ich profesji.

Tajniaków rozpoznawało się najłatwiej. Poruszali się dość nerwowo, rozglądając się bacznie i unikając miejsc nie oświetlonych latarniami. Handlarze punktami snuli się powoli, jakby od niechcenia zbliżali się do przechodniów i głosem brzuchomówcy rzucali parę zwięzłych słów w rodzaju: „może żółte za zielone?" albo: „mamy coś do odstąpienia?". Lifterzy a raczej – jak pogardliwie nazywano nisko kwalifikowanych, pokątnych przedstawicieli tego zawodu – „windziarze" usiłowali skusić potencjalnych klientów kwiecistymi obietnicami zrobienia im piątej klasy w miejsce szóstej.

Downera nie było już od dobrych czterdziestu minut, gdy nagle – jak zdmuchnięci – ze skweru przed Stacją Testów zniknęli wszyscy spacerujący leniwie kombinatorzy, pozostawiając zdezorientowanych tajniaków, wyodrębnionych tym samym i zdekonspirowanych. Po chwili dopiero Sneer dostrzegł przyczynę paniki: niewielki, szary furgon z siatką w oknach, który wyłonił się z jednej z bocznych ulic i zmierzał w kierunku budynku stacji.

Samochód zatrzymał się przed wejściem. Dwóch cywilów i jeden mundurowy policjant weszli do Stacji. Wyszli dokładnie po dwóch minutach. Sneer zauważył między nimi seledynową kurtkę downera.

– A niech by to jasny szlag trafił! – zaklął, spluwając z wściekłością. – Co za dzień cholerny!

Sięgnął machinalnie do kieszeni, gdzie zazwyczaj nosił swój Klucz.

Trzeba natychmiast zgłosić kradzież Klucza! – pomyślał, wstając z ławki. – Mam nadzieję, że ten bałwan wie, co należy zeznawać w takich przypadkach!

Ruszył w stronę budki telefonicznej, by zadzwonić na posterunek policji. To była jedyna rzecz, którą mógł teraz zrobić – za darmo.


*

Brzęczyk nie wróżył niczego dobrego. Bann podnosił słuchawkę z ociąganiem.

– Invigil, słucham.

– To j a słucham! – To był sam szef.

– Więc, Szefie…

– Macie wreszcie jakiegoś?

– Mieliśmy… to znaczy… chwilowo… zniknął – jąkał się Bann, kręcą nerwowo sznur telefonu wolną dłonią.

– Jak to zniknął?

– Jeszcze nie wiem. Po szesnastej jeszcze był, i od tej pory żadnego śladu.

– Do mnie, z wyciągiem!

Bann westchnął ciężko i odłożył słuchawkę. Kiwnął na technika, który przysłuchiwał się rozmowie.

– Dawaj wydruki. Wszystkie, od wczoraj.

Technik zgarnął ze stołu cztery sterty szerokiej papierowej taśmy poskładanej w harmonijkę, włożył je wszystkie do kartonowego pudła, które Bann wziął pod pachę i powlókł się do szefa.

– Ja zupełnie nie rozumiem – zaczął już od drzwi.

– Dobrze, dobrze. Pokaż go!

– Którego?

– No, tego co zniknął.

Bann wybrał odpowiednią taśmę z pudła i rozpostarł ją przed szefem na biurku.

– Tutaj, o dziesiątej sześć, brał cztery bułki z szynką i dwie kawy w barze hotelu „Kosmos". Potem przelał osiem żółtych na czyjś Klucz. Taka jedna, studentka. Pierwszy raz miał z nią do czynienia. Też sprawdziliśmy, na jej koncie nie było innych przelewów z jego Klucza.

– Nieważne. Dalej! – ponaglał szef, przesuwając taśmę zapisu.

– Tutaj… o 10.50 kupował papierosy w automacie na rogu alei Tibigan i Czternastej Przecznicy – mamrotał Bann – potem… tak, wstępował do baru… dwa piwa… drugi bar… dwa piwa… Ale był sam, te piwa brał w parominutowych odstępach… Siedział chyba dość długo, bo następny zapis jest z bramki metro, ze stacji zaraz obok baru… Potem… Parę drobnych zakupów, ciągle w centrum, znów piwo, ale z kimś drugim, brane po dwa kufle naraz… Nie wiemy, kto to był. W każdym razie żaden z pozostałych śledzonych. Oni byli wtedy zupełnie gdzie indziej. No, i wreszcie, przelew… Nie potwierdzony na jego koncie, bo nie użył Klucza ani razu po tym, jak… ten młody przelał mu setkę.

– Pewnie zaliczka?

– Chyba tak. Bo potem, około siódmej wieczorem, Klucz tego młodego został zweryfikowany na dwójkę.

– Gdzie to było?

– W Stacji Testowej numer siedem. Ale, powtarzam, ten pierwszy przelew nie został potwierdzony. Nasz obiekt nie używał Klucza od czwartej po południu.

– To wprost niemożliwe. Jest dziewiąta! A co w hotelu?

– Nie wrócił. Pokój zapłacony z góry, ale nikogo tam nie ma. Zabili go zgubił Klucz, albo…

– Blokada! – szef ucieszył się własną przenikliwością. – Sprawdzałeś czy nie ma zablokowanego Klucza?

– Nie… W wydruku nie ma informacji.

– Nie chodzi o blokadę konta, tylko o blokadę Klucza! W takim przypadku sygnał blokujący idzie do wszystkich automatów siecią zasilającą. Powinieneś o tym wiedzieć! Bank nie ma tu nic do rzeczy. Blokadę Klucza nakłada Służba Kontroli Klas, a blokadę konta Służba Bankowa. To dwa odrębne wydziały. Sprawdź to natychmiast!

Po kilku minutach Bann wrócił z informacją. Szef triumfował.

– No, widzisz! Trzeba myśleć o wszystkim! Te barany z Kontroli Klas miały coś do niego! Założyli mu blokadę Klucza i spieprzyli całą Waszą pułapkę. Teraz szukaj wiatru w polu.

– Może się zgłosi do kontroli, żeby odblokować.

– No, więc na co czekasz? Zawiadom wszystkie Stacje Testów! Bann znowu wybiegł, by wrócić po kwadransie.

– No, mamy go! – zapiał radośnie, aż szef podskoczył na krześle. – Zgłosił się do weryfikacji. Kazałem przetrzymać go jak najdłużej, chociaż jest już po kontroli. Obiecali zwlekać z wydaniem mu Klucza, dopóki patrol policji nie będzie na miejscu. Oni po prostu czasem sprawdzają czy ktoś nie ma zaniżonej klasy. Trafili na niego zupełnie przypadkowo. Zwyczajny pech.

– Ale także nauka na przyszłość – powiedział szef sentencjonalnie. – Trzeba przewidywać i takie przypadki. Jak on się nazywa?

– Adi Cherryson. Znany też jako Sneer. Z informacji, które mamy o nim, niewiele wynika. Czwartak, nieokreślone zajęcie, duże przychody od prywatnych osób. Teraz nie ma wątpliwości, że to wysokiej klasy lifter. Dostawał duże przelewy od paru osób, które obecnie mają klasę zerową i zajmują wysokie kierownicze pozycje.

– To już nie nasz wydział! – przypomniał szef. – Potrzebuję po prostu dobrego zerowca. Żeby miał prawdziwe zero, a nie jakieś kółko graniaste.

– O takiego najłatwiej wśród lifterów. To cholernie inteligentne bestie. Na pewno będzie dobry, szefie.

– Na biurku zabrzęczał telefon. Szef podniósł słuchawkę. Bann widział, twarz mu powoli czerwienieje, co u Szefa było oznaką wściekłości.

Po chwili słuchawka spadła z hałasem na widełki, a pięść Szefa huknęła o biurko.

– Gówno! – ryknął. – Zidentyfikowali go. To nie żaden zerowiec i w ogóle, nie ten… Sneer. Ma tylko jego Klucz. Robił mu czwartą klasę To zwykły czwartak, downer.

– Downer? – zdziwił się Bann.

– Co? Nie wiesz, co to znaczy? To co ty w ogóle wiesz? Przeniosę do policji miejskiej, słowo daję!

Bann wlókł się z powrotem do swego pokoju pełen czarnych myśli.

Trzeba zaczynać od początku. Niech to wszyscy diabli – pomyślał z goryczą. – I kto narozrabiał? Koledzy z innego Wydziału. Ale to nic. Szefowi się czegoś spieszy z tym zerowcem, pewnie dostał polecenie z góry. Dostanie innego i będzie znów spokój.

Metoda łapania „na żywca" była opracowana dokładnie i zwykle działała bez pudła. Musiała działać, bo opierała się na statystyce. Chcąc zidentyfikować i dopaść dobrego liftera z utajoną klasą zerową, wystarczyło wytypować kilkuset młodych, ambitnych ludzi, z aspiracjami co najmniej na dwójkę. Potem typowało się kilkuset drobnych kombinatorów, operujących w tej samej dzielnicy. Potem – przekazywało się odpowiednie instrukcje do Syskomu: kontrola bankowa automatów z piwem we wszystkich barach dzielnicy, posiadających automaty do gry; jeśli w tym samym barze, w krótkim odstępie czasu, zamówił piwo jeden z młodych ambitnych i jeden z cwaniaczków, i jeśli do tego jeszcze ten ambitny zagrał na automacie – Syskom dawał mu wygrać. Cwaniaczek nie przegapia okazji zarobku, a młody, rozsądny człowiek nie przepija kilkuset żółtych, tylko stara się je wykorzystać z pożytkiem dla swojej przyszłości. W dziewięćdziesięciu procentach takich przypadkowych spotkań z zaaranżowaną wygraną, młody człowiek znajduje dojście do dobrego liftera za pośrednictwem przypadkowego cwaniaczka. Wystarczy śledzić kroki szczęśliwego gracza i – wcześniej czy później – jego żółte punkty trafią na konto tego, o kogo ostatecznie chodzi.

Społeczeństwo epoki automatyzacji samo staje się jednym wielkim automatem, działającym prawie bezbłędnie. Wrzucasz trzysta żółtych – wyskakuje lifter z klasą zerową. Nie trzeba bawić się w detaliczne inwigilacje, prowadzenie kartotek, śledzenie każdego z osobna. Każdy krok każdego obywatela znaczony jest kolorowymi punktami zostawionymi na jego drodze: w sklepie, w automacie barowym, w kinie, w bramce metra, na Kluczu dziwki. Zamiast śledzić obywatela, wystarczy przejrzeć zapis bankowy jego wydatków. Jeśli wydaje, to znaczy, że żyje. Jeśli żyje – musi wydawać, brocząc punktami jak ranny zwierz, dopóki wszystkie z niego nie wyciekną. Więc o to właśnie chodzi: by miał zawsze choć trochę, bodaj tych czerwonych, bo inaczej straci się go z oczu.

W tym właśnie kryła się odpowiedź na wątpliwości Sneera, posiane przez dawnego kolegę w jego wysoce inteligentnym, lecz leniwym umyśle: istnienie lifterów i downerów, robionych zerowców i zerowych czwartaków, inteligentnych dziwek i inteligentów sprzedających jak dziwki swoją uczciwość i honor, wszystko to było normalnymi składnikami tej rzeczywistości, a nawet – można by rzec – składnikami niezbędnymi dla jej funkcjonowania, dla owego ściśle kontrolowanego Porządku. Bo w świecie Argolandu realny był właśnie Porządek. To Wolność była pozorem.


*

Opuszczając gmach hotelu „Kosmos", Karl Pron odczuwał coś w rodzaju zachwytu nad swoim szlachetnym charakterem. Czuł się dobroczyńcą, samarytaninem, aniołem opiekuńczym i w ogóle świetlaną postacią w obrzydliwym bagnie powszechnej chciwości i bezwzględności, za jakie uważał teraz Argoland wraz z okolicami.

„Gdyby nie czysta toń jeziora Tibigan, nie znalazłbyś w całym Argolandzie jednego metra kwadratowego, na którym nie pleni się jakieś świństwo" – przypomniał sobie fragment przemówienia pewnego kaznodziei, którego słuchał czasem w niedzielne przedpołudnia.

Stosunek Karla Prona do religii był – można by rzec – ostrożny. Należał on do tych, których onże kaznodzieja nazywał „wierzącymi na wszelki wypadek". Oprócz takich jak Karl, duchowny ów wyróżniał jeszcze: szczerze wierzących, niewierzących, czyli ateistów, oraz „antyteistów". Charakterystyczną cechą tych ostatnich było – wedle pastora – to, że uważają za swój ideologiczny obowiązek jadać w każdy piątek wieprzowy kotlet (choćby nawet lekarz zalecał im dietę), by swym postępowaniem sprzeciwiać się Temu, w którego istnienie nie wierzą.

Z uwagi na swój asekurancki światopogląd, Karl nie unikał okazji spełniania dobrych uczynków, szczególnie wówczas, gdy nie kosztowało to ani punktów, ani zbytniej fatygi. Nie bez słuszności sądził, że zawsze lepiej mieć wokół siebie ludzi, którzy coś mu zawdzięczają. Był wprawdzie zbyt trzeźwy, by żywić złudzenia co do ludzkiej wdzięczności, niemniej jednak – jako ekonomista z wykształcenia – niezachwianie wierzył w statystykę. Świadcząc drobne grzeczności możliwie licznemu gronu osób, liczył na to, że znajdą się wśród nich – statystycznie rozsiani jak rodzynki w cieście – tacy, którzy przyjąwszy przysługę czują się moralnie zobowiązani do jej odwzajemnienia. Pozostałych z góry spisywał na straty, nie żałując poniesionego trudu świadczenia im uprzejmości ani też nie czując żalu do nich samych. Pewien procent mile potraktowanych sprawdzał mu się od czasu do czasu w potrzebie i tych wpisywał na listę bliższych znajomych.

Metoda nie była wynalazkiem Karla. Studiując historię handlu, czytywał stare podręczniki psychologii klienta, z czasów gdy jeszcze istniały sklepy z ludzką obsługą. Żelazna zasada głosząca, że każdy wchodzący do sklepu – choćby tylko chciał schronić się przed deszczem – jest potencjalnym klientem i musi być traktowany na równi z czyniącym duże zakupy, owocowała teraz w interesach Karla. Dzięki niej prosperował nieźle, imając się różnych zajęć.

Ostatnie siedem lat liftingu nadwątliło wprawdzie jego spore ongiś rezerwy finansowe, lecz wynikało to z obiektywnych okoliczności i specyfiki zawodu: lifting wymagał spektakularnej oprawy – drogich hoteli, porządnych restauracji, eleganckiego wyglądu. Kiedy miało się – jak Karl Pron – niską rzeczywistą klasę, koszty pochłaniały lwią część niezbyt wysokich honorariów. Ale profesja ta dawała w środowisku pozycję, jakiej nie mogła zapewnić żadna inna: liftera nikt nie pyta, dlaczego ma tylko czwartą klasę. Istnieje bowiem domniemanie, że – de facto – ma on klasę o wiele wyższą, którą ze względów zawodowych ukrywa. Dla ambitnego trojaka rzecz to nader cenna.

Karl nie wierzył w piekło. Jego zdaniem, istota tak pełna dobroci, jak Stwórca tego świata, nie może okazać się skrupulatnym, małostkowym buchalterem, rejestrującym każde ludzkie potknięcie – tak jak Syskom rejestruje każdy punkt wydatkowany przez obywatela. Wedle reguł etycznych, które Karl wykoncypował sobie na własny użytek, liczy się tylko ostateczny bilans złych i dobrych uczynków, który – jeśli jest w równowadze – daje człowiekowi całkiem niezłą notę „za ogólne wrażenie" w oczach Stwórcy.

Już od dawna (tak przynajmniej wydawało mu się teraz) czuł w sobie niewyżytą skłonność do wyświadczania dobrodziejstw innym ludziom. Tyle że dotychczas jakoś nigdy nie miał na to środków. Wszystkie punkty – te otrzymywane urzędowo i te zarobione, rozpływały się od razu, przeciekały przez palce, nim zdążył spotkać potrzebującego kumpla. W rezultacie to raczej on, Karl, potrzebował często wsparcia w formie paru punktów pożyczki.

Lecz od dzisiejszego ranka wszystko jakoś się zmieniło, odwróciło. Począwszy od zupełnie bezinteresownego (jeśli nie liczyć uzyskanej przy tym informacji) poczęstunku dla dziewczyny, poprzez załatwienie Filipowi najlepszego liftera, zupełnie za darmo (pominąwszy tych głupich pięć żółtych zaliczki), aż do nakarmienia głodnego Sneera – dzisiejsza działalność Karla układała się w jedno chwalebne pasmo dobrych uczynków.

Starał się zapomnieć, że nie mógłby – choćby nawet chciał – ani odebrać reszty prowizji od Filipa, ani też rozliczyć się ze Sneerem za kanapki, bo nie pozwala na to jego nowy Klucz. W świetle tego faktu, filantropia Karla okazałaby się w pewnym stopniu przymusowa, jednakże… czyż nie czynił tego wszystkiego jedynie z dobroci serca?

Zapragnął raz jeszcze przypieczętować poczucie własnej dobroci, które tak radykalnie łagodziło, ba, tuszowało wręcz w jego sumieniu świadomość uczestniczenia w łajdactwie, jakiego nie znały argolandzkie kroniki kryminalne. Okazja nadarzyła się od razu za rogiem Siódmej Przecznicy: dwoje malców – ciemnoskóry chłopczyk i drobna, jasnowłosa dziewczynka – łakomie przyglądało się automatowi ze słodyczami i gumą do żucia.

Karl wsunął do automatu swój Klucz i sypnął naręczem kolorowych opakowań pod nogi oszołomionych ż zachwytu dzieciaków.

Dobre uczynki dotyczą osób znanych lub nieznanych, ale zawsze konkretnych i określonych. Przestępcza machinacja z Kluczem, wymierzona przeciw anonimowej, szarej masie enigmatycznie zwanej „ogółem" – nie krzywdziła konkretnie nikogo. Ta różnica obiektu działań pozwalała Karlowi wywieść dodatnie saldo swych uczynków.

Zdawał sobie doskonale sprawę, że gdzieś tam, na poziomie górnych szczebli zarządzania gospodarką, wyjdzie jak szydło z worka ten drobny w ogólnej skali niedobór towaru w stosunku do punktów. Lecz nim do tego dojdzie, on, Karl Pron, będzie już normalnym, spokojnym obywatelem z czwartą klasą i mrowiem żółtych punktów na swym legalnym Kluczu.

Pełen tak optymistycznych przewidywań, dumny ze swej szczerej miłości do bliźnich, gotów nadal świadczyć swe usługi z czystej dla nich życzliwości, Karl zatrzymał się przed pawilonem bankowym przy alei Tibigan, tuż za skrzyżowaniem z Dziewiątą Przecznicą, dla dokonania operacji, jaką zdrowy na umyśle Argolandczyk przeprowadza tylko wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia: zamiany pewnej liczby żółtych punktów na zielone.

Zamiana taka była legalnie możliwa jedynie według nominalnej wartości: punkt za punkt. Można było dostać zielone i czerwone za żółte, oraz czerwone za zielone. W drugą stronę – automaty bankowe nie działały.

Wobec silnie zróżnicowanej czarnorynkowej wartości punktów o różnych kolorach, bankowa wymiana była oczywistym nonsensem i nikt z niej nigdy nie korzystał. Jednakże oficjalny kurs, równy dla wszystkich kolorów punktów, miał pewne znaczenie społeczno-ideologiczne: Przychody zerowca, wyrażone w punktach (bez specyfikacji ilościowej poszczególnych barw) były przeciętnie tylko cztery razy większe od Przychodów szóstaka. Znakomicie maskowało to rzeczywistą rozpiętość dochodów różnych klas intelektualnych, podtrzymując – w statystykach przynajmniej – mit o względnej równości materialnej obywateli.

W rzeczywistości, po uwzględnieniu rynkowej wartości żółtych i zielonych, zerowiec inkasował kilkanaście razy więcej niż szóstak. Wprawdzie ten ostatni otrzymywał dostatecznie dużo, by spokojnie egzystować na nie najgorszym poziomie, bez konieczności szukania dodatkowych zarobków – jednakże świadomość, że inni mają się jeszcze o wiele lepiej, niejednemu spędzała sen z powiek.

Zamiana żółtych na zielone lub czerwone – jeśli już ktoś zmuszony był do takiej operacji, na przykład z braku czerwonych na zapłacenie komornego w tanim bloku mieszkalnym – odbywała się zwykle nie w banku, lecz pod bankiem, u jednego z urzędujących tam stale handlarzy, zwanych color-changerami albo potocznie – kameleonami.

Wobec ograniczeń swego nowego Klucza, Karl nie mógł załatwić sprawy z zawodowym kameleonem spod banku. Nie mógł także dokonać zwykłej – jeden za jeden – zamiany żółtych na zielone w automacie bankowym, bo – jak wykoncypował – operacja taka spowodowałaby „urodzenie się" pewnej sumy zielonych na jego koncie bez uszczerbku stanu żółtych. Takie punkty niewiadomego pochodzenia demaskowałyby „lewy" Klucz.

Karl wymyślił sobie inny sposób. Pod bankiem – oprócz handlarzy – trafiali się także ludzie pragnący zdobyć trochę żółtych na konkretny zakup. Już po kilku minutach znalazł młodą kobietę usiłującą nabyć dwie setki żółtych. Karl porozmawiał z nią chwilę i poszli razem do pobliskiego magazynu, wyróżniającego się jaskrawożółtymi draperiami w oknach wystawowych.

Wyszli stamtąd zadowoleni oboje: Karl z ośmioma setkami zielonych na Kluczu, kobieta – z pięknym, prawdziwym futrem z norek. Osiemset nie wystarczało, więc Karl musiał dwukrotnie jeszcze przeprowadzić podobne transakcje, śledzony złymi spojrzeniami color-changerów, którym podkupywał klientów, dając korzystniejsze warunki wymiany.

Uzbierawszy półtora tysiąca zielonych, usunął się chyłkiem z oczu wyraźnie już wściekłych kameleonów.

Punktów potrzebował do uregulowania pewnego prywatnego długu. Sprawa była w ogóle paskudna i Karl pluł sobie w brodę żałując, że dał się w nią wciągnąć. Zataił tę historię przed ludźmi, z którymi obecnie współpracował, bo obawiał się, że mogliby zrezygnować z jego usług.

Na samo wspomnienie wątpliwego interesu, który zrobił, zmuszony gwałtowną potrzebą finansową, rumienił się teraz i dostawał gęsiej skórki.

On, Karl Pron, przyzwoity lifter, dwa tygodnie temu zadał się – wstyd przyznać – z wampirem. Zdarzyło mu się to po raz pierwszy i – jak sobie właśnie obiecał – ostatni…

Ten nędzny szóstak zaczepił go przy piwie i skołował zupełnie, obiecując pięćset zielonych za drobną przysługę. Pron znał faceta z widzenia, lecz broń Boże! – pojęcia nie miał, czym się ta kreatura zajmuje! Ze swej wrodzonej przychylności wobec ludzi, Karl przyrzekł swą pomoc, a poza tym… kiedy nie ma się punktów, każdy interes jest dobry. Karl uwierzył, że sprawa jest łatwa, a jego rola – bezpieczna. W umówionym dniu poszedł do szpitala, obejrzał sobie żywego jeszcze umarlaka, pogadał z leżącym w tej samej sali wampirem, a potem wyszedł z ukradzionym przez wampira Kluczem, przelał u pasera dwa tysiące zielonych na swoje konto, zwrócił Klucz.

Wampir miał poleżeć jeszcze z tydzień, by dopilnować sprawy. Potem mieli się spotkać i rozliczyć. Szóstak nie dawał znaku życia przez następne dziesięć dni, punkty się Karłowi rozlazły.

A jeśli facet nie umarł? – gryzł się Karl od tygodnia.

Dziś właśnie wampir zadzwonił. Domagał się spotkania, mówił półsłówkami i był czegoś podenerwowany. Karl wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby ograbiony pacjent ozdrowiał nagle i zorientował się w stanie swego Klucza.

Pierwsze, co policja robi w takich razach, to ustalenie osoby, na której korzyść przelano punkty…

Mam nadzieję, że ten cymbał wybrał odpowiedniego pacjenta! – pocieszał się Karl, idąc w stronę stacji metra, by spotkać się z wampirem.


Dwaj cywilni wywiadowcy stali przed komisarzem w pozie pełnej skruchy. Szef się wściekał i trudno byłoby nie przyznać mu racji.

– Nie nasza wina, komisarzu… – bąknął jeden z tajniaków. – To Wydział Techniki Śledczej wmusił nam ten cholerny aparat do wypróbowania.

– Trzeba było mieć go na oku! – warknął komisarz.

– Oni zapewniali, że zatrzymany nie może się wymknąć. Aresztomat emituje ciągły sygnał kontrolny.

– Niech to szlag trafi! – Komisarz skierował złe spojrzenie na leżący na podłodze wrak aresztomatu. – Żeby nie przewidzieć takiego prostego tricku!

– Próba pozbycia się aresztomatu jest wykroczeniem zagrożonym karą wysokiej grzywny z zamianą na areszt – powiedział drugi tajniak. – Ale w tym przypadku nie mamy nawet dowodu. Musiała zajść pomyłka. Automat nie zidentyfikował tego faceta. Najprawdopodobniej to nie był Karl Pron.

– Jak to? – nastroszy} się komisarz. – Więc kto to był?

– Ktoś z nieważnym Kluczem. Aresztomat nie był zaprogramowany na taką okoliczność, nie zapisał numeru.

– No, proszę! Jeszcze jeden błąd konstruktorów. Napiszcie o tym w raporcie! A ten Pron, jak zrozumiałem, zniknął wam z oczu?

– Niestety. Ale, powtarzam, to nie nasza wina. Posłaliśmy aresztomat do hotelu, a sami udaliśmy się do szpitala. Nie wolno nam było osobiście zatrzymać podejrzanego, nie mając żadnych dowodów. Aresztomat jest wybiegiem prawniczym, pozwalającym mieć faceta w ręku bez ograniczenia jego wolności.

– Ale wampira nie złapaliście.

– Mamy paru podejrzanych.

– Bez żadnych dowodów! Wiadomo tylko, że ktoś otruł pacjenta, któremu wyciągnięto przedtem wszystkie punkty z Klucza. Jedynym konkretnym śladem jest ten Pron. Trzeba go teraz znaleźć i zamknąć! – sierdził się komisarz.

– Wciąż nie ma podstaw, szefie. Właściciel Klucza nie żyje. Przelew był zrobiony na dziesięć dni przed jego śmiercią. W szpitalu stoi ogólnie dostępny automat rozliczeniowy. Każdy adwokat bez trudu wykaże, że Pron mógł załatwić transakcję legalnie, z udziałem Brisky'ego. Często bywa, że pacjent, leżący w szpitalu, przelewa swoje punkty na konto znajomego lub członka rodziny, z prośbą o załatwienie jakichś interesów. W tym przypadku pacjent nie miał bliższych krewnych, więc…

– No, tak… – komisarz podrapał się w głowę. – Co wiadomo o tym Pronie?

– Mamy tu wyciągi z jego konta za ostatnie dwa tygodnie. – Jeden z inspektorów rozłożył na biurku papierowe taśmy. – Tydzień temu dostał dwie setki żółtych od jakiegoś trzeciaka, wydał je prawie co do punktu. Mieszkał w „Kosmosie", nie ukrywał się, a nawet, można powiedzieć, afiszował się ze swoimi żółtymi. Dziś rano, na przykład, zamawiał kanapki z kawiorem i drogi koniak. Koło południa natomiast… o, tutaj, oddał resztę posiadanych punktów temu, od którego dostał tych dwieście. A potem zainkasował dziesięć tysięcy z Klucza pewnej dobrze prosperującej dziewczynki.

– To przypuszczalnie depozyt. One często tak robią – dodał drugi inspektor.

– A potem, koło siedemnastej, dostał jeszcze kilkaset zielonych od pewnej kobiety.

– Słowem, żadnego punktu zaczepienia! – zirytował się komisarz.

– No… może tylko to jeszcze, że od chwili otrzymania dużego przelewu nie wydał ani punktu przez cały dzień. To musi być rzeczywiście depozyt tej dziewczyny. Hotel ma opłacony z góry, ale sam zniknął.

– Jeszcze jeden wampir wyślizguje się nam z rąk. Trudno, chłopcy. Załóżcie stałą kontrolę konta tego Prona. Musi się wreszcie odezwać, wydać parę punktów, wrócić do hotelu.

– Chyba że… – zaczął jeden z tajniaków.

– Że co? Sądzisz, że ten wampir, z którym współpracował, postarał się zatrzeć ślady? – domyślił się komisarz.

– To zupełnie prawdopodobne. Tylko Pron, o ile jest rzeczywiście wspólnikiem, przyciśnięty do muru, mógłby sypnąć wampira. A sprawa jest gardłowa, więc…

– Masz rację. Jeśli nie będzie żadnych obrotów na koncie Prona przez najbliższy tydzień, możemy go skreślić i zacząć szukać zwłok – zgodził się komisarz.

– Myślę, że będą, mimo wszystko. On miał dziesięć tysięcy na Kluczu! Nie wierzę, by morderca nie próbował tego odzyskać.

– W jaki sposób?

– Oni znają metody, o których nawet my jeszcze nie mamy pojęcia. Przy takiej sumie warto pokombinować. Na przykład, można zdjąć skórę z palców nieboszczyka albo sporządzić rękawiczkę papilarną. A potem przelać te punkty na dziesięć Kluczy, należących do różnych facetów ze znakomitym alibi. A jeszcze lepiej na Klucze różnych prostytutek albo nieskazitelnych, na pierwszy rzut oka, obywateli. Siad się rozmyje, rozgałęzi i… szukaj wiatru w polu.

– Tak czy owak – zadecydował komisarz – nie traćcie czasu. Mamy do schwytania jeszcze paru innych drani grasujących w publicznych szpitalach. A z tym Pronem zaczekamy. Jeśli się nie ujawni w ciągu paru dni, przekażemy jego sprawę do Sekcji Zaginięć.

Na biurku zadzwonił telefon. Komisarz słuchał przez dłuższy czas, a potem powiedział bezradnie:

– A co ja mogę mu zrobić? Jeśli nawet łże, to nigdy tego nie wykryjemy. Chyba że znajdziemy wampira i wydusimy z niego zeznania, ale to jeszcze trudniejsza sprawa. Otruć mógł każdy, kto tam był: pacjent, pielęgniarz, ktoś z odwiedzających. Aha, jeszcze jedno: kogo w takim razie próbował zatrzymać ten cholerny aresztomat? Tak, rozumiem… Z tym Pronem? Niech idzie do diabła.

Komisarz odłożył słuchawkę i spojrzał na agentów.

– No, i macie swojego „nieboszczyka". Zgłosił się. Stary lis! Jeśli nawet maczał łapy w tej szpitalnej aferze, to teraz niczego mu nie udowodnimy. Oczywiście znał Brisky'ego i oczywiście wziął jego oszczędności na przechowanie. Denat bał się, że go okradną.

– To ostatnie jest niepodważalnie prawdopodobne. Źle się dzieje ostatnio w miejskich szpitalach – powiedział jeden z tajniaków.

– A faceta, który w parę dni wydaje dwie setki żółtych i ma dziesięć tysięcy na koncie, trudno byłoby oskarżyć o chęć ograbienia staruszka z paru zielonych – dodał drugi. – Inna rzecz, że warto by zbadać, skąd czwartak bierze na takie wydatki.

– To już sprawa Wydziału Kontroli Dochodów. Nie będziemy ich wyręczać, mamy dość własnych kłopotów – uciął komisarz. – Przy okazji dowiedzieliśmy się, kto rozpracował aresztomat. Nazywa się Sneer. O ile Pron nie zmyślił tego pseudonimu. Ale nie sądzę, by łgał wiedząc, że jest podejrzany. Sprawdźcie tego Sneera.


*

Cienie wysokich budynków stojących wzdłuż alei Tibigan sięgały już brzegu jeziora. Od strony wody wiał słaby, lecz chłodny wietrzyk, kołyszący barwne żagle na spokojnej tafli zatoki. Karl patrzył na jezioro, dłońmi wsparty o barierkę, oddzielającą promenadę bulwaru od plaży.

Stał tak już od pół godziny, bojąc się odwrócić ku miastu. Wydawało mu się, że stamtąd właśnie grozi niebezpieczeństwo rozpoznania jego twarzy, zdemaskowania, pojmania… Jezioro było czymś neutralnym, nie zaangażowanym w ciemne machinacje. Było czyste, spokojne, radosne.

Inna sprawa, że znajdowano w nim niekiedy ofiary porachunków przestępczego podziemia. Ale w większości przypadków jezioro wyrzucało zwłoki na wybrzeże lub na mielizny nie opodal plaży, jakby chciało odżegnać się od udziału w brudnych interesach, rozgrywających się na lądzie.

Karl pierwszy raz w życiu naprawdę bał się miasta. Idąc tutaj, nad jezioro, gdzie o tej porze nie było już tłumu plażowiczów, przemykał się pod ścianami domów, ukrywając twarz przed przypadkowymi spojrzeniami przechodniów. Nigdy dotąd nie odczuwał podobnego lęku. Tłum był dla niego bezimienną, przelewającą się masą. Nie rozróżniał w nim pojedynczych osób – z wyjątkiem dobrych znajomych, i to tylko wówczas, gdy chciał ich zauważyć. Teraz widział z osobna każdą gębę; każdą parę oczu, prześlizgującą się po jego twarzy. Taksował szybkimi spojrzeniami mijane osoby i wydawało mu się, że przynajmniej co trzeci przechodzień ma bystre oczy inspektora w cywilu.

Nie mógł darować sobie własnej głupoty. Jak można było wchodzić w konszachty z takim typem! Co za beznadziejnie głupi szczeniak! Nie mógł wytrzymać jeszcze kilku dni na szpitalnym żarciu? Śpieszyło mu się do paru nędznych zielonych! Od razu widać, że partacz i nowicjusz. Stary fachowiec poczekałby cierpliwie, co najwyżej pomagając dyskretnie przeznaczeniu. A ten – sypnął jakiegoś paskudztwa, dającego charakterystyczne objawy.

Nie, tego się Karl nie spodziewał! Przyjął spółkę w najlepszej wierze. Sprawa była jasna i czysta jak łza niewinnej dziewicy: pacjent był człowiekiem samotnym i beznadziejnie chorym. Jego punkty poszłyby i tak do publicznej kasy.

Ale żeby zaraz mordować? Karl wzdrygnął się na samą myśl o śledztwie, w którym on będzie pierwszym podejrzanym, choć nawet palcem nie tknął denata!

Mając w garści niewyczerpane źródło punktów, Karl mógł w każdej chwili wpaść w ciężkie tarapaty przez głupie pięćset zielonych, na które połaszczył się w chwili słabości. Perspektywa wpadki właśnie teraz, w obliczu otwierającego się przed nim raju, wtrącała Karla na dno czarnej rozpaczy.

Siedem lat liftingu, i żadnych poważniejszych kłopotów z władzą. Czysta kartoteka w policji, a tu masz diable kaftan! – myślał z żalem, wtulając odruchowo głowę w ramiona, ilekroć za jego plecami zastukały kroki przechodnia spacerującego po bulwarze. – Ciekawe, co grozi za współudział? Ba… ale, żeby potraktowali mnie tylko jako pomocnika, musi najpierw znaleźć się główny winowajca!

Karl bał się przesłuchania. Wiedział, co grozi kapownikowi w Argolandzie. Sypnięcie wampira mogło się zupełnie nie opłacać: wcześniej czy później znaleziono by zwłoki Karla w jakimś kanale albo na skraju plaży.

Z drugiej strony, przeczuwał także, co zrobią faceci od fałszywych Kluczy, gdy zorientują się, że ich cudowny prototyp może wpaść wraz z Karlem w ręce władz. Karl wiedział, że wówczas także może liczyć na cichy pogrzeb w jeziorze Tibigan, i to zanim zostanie zatrzymany.

Bądź co bądź, jestem w sytuacji nieco lepszej niż Sneer. Mam czynny Klucz, i to taki, który nie pozostawia śladów na moim koncie. Policja nie ma żadnych dowodów. Przelew na moje konto z Klucza denata to tylko poszlaka. Zaraz, zaraz… Przecież znam nazwisko tego pacjenta, widziałem go, wiem o nim to i owo… Dlaczegóż by nie zabluffować? Albo… Lepsze to niż czekanie i ukrywanie się, niepewność trwająca przez następne kilka dni. Choćbym się ukrywał, znajdą mnie i zwiną wkrótce, a wtedy rozmowa będzie zupełnie inna.

Poczuł się całkowicie wolny od zobowiązań wobec tej świni, co bez skrupułów wpakowała go w kabałę.

Jeśli ktoś z nas musi mieć kłopoty, to ja w mniejszym stopniu na nie zasłużyłem! – zdecydował i odwrócił się twarzą ku miastu.

Wymijając przechodniów, ruszył wzdłuż bulwaru, potem skręcił w Szóstą Przecznicę i doszedł do alei Tibigan dokładnie o dziewiętnastej, kiedy wielki zegar na ścianie gmachu Zarządu Automatyki wygrywał swą śpiewną melodyjkę. O tej porze ruch uliczny był już słabszy, ludzie zapełniali lokale rozrywkowe, bary, sale widowiskowe. Tutaj, w centrum, spotykało się wieczorem całe lepsze towarzystwo Argolandu: „żółte klasy" – od zerowców do trojaków, a takżi! obywatele innych klas, mający do stracenia trochę żółtych.

Karl zatrzymał się na chwilę przed wejściem do budynku zwanego „Basztą Argolandu". Gmach ten – jedna z najwyższych budowli świata – mieścił, oprócz licznych biur, wielki wielobranżowy dom handlowy oraz – na samym prawie szczycie – ekskluzywną restaurację. Mijając „Basztę", Karl przypomniał sobie, że nie jadł jeszcze obiadu.

Zawsze sobie obiecywałem drogi obiad w „Baszcie", gdy tylko uda mi się zebrać tysiąc żółtych – przypomniał sobie i westchnął. – Nigdy nie pomyślałem, że można mieć jeszcze jakieś kłopoty, gdy się posiada nieograniczony kredyt!

Minął „Basztę" z postanowieniem, że wróci tu zaraz, jeśli powiedzie się jego desperacki plan.

Gdy wchodził do poczekalni Komendantury Policji, siedziało tam kilka osób. Karl zlustrował ich twarze jednym szybkim spojrzeniem. Na szczęście, nie było tu nikogo znajomego. Podszedł do dyżurnego policjanta i zgłosił chęć złożenia zeznania. Po chwili poproszono go do małej kabiny w głębi biura.

– Proszę siadać – uśmiechnął się gruby policjant w niedbale rozpiętym mundurze, siedzący za konsolą.

– Nazywam się Karl Pron. Czwarta klasa – powiedział Karl kładąc na pulpicie swój Klucz.

Inspektor machinalnie wsunął Klucz do identyfikatora i spojrzał na ekran komputerowego terminalu, ukryty przed wzrokiem petenta. Potem przeniósł spojrzenie na twarz Karla.

– Koledzy z Brygady Śledczej szukają pana – powiedział, nie przestając się uprzejmie uśmiechać.

– Domyślam się, o co chodzi. Chyba to ta sama sprawa. – Karl starał się nie tracić dobrej miny, ale wewnętrznie zdenerwował się trochę. – Właśnie dziś dowiedziałem się, że zmarł w szpitalu pewien starszy człowiek nazwiskiem Brisky.

Prawa dłoń inspektora wystukiwała coś na klawiaturze komputerowego terminalu.

– Tak, tak, proszę mówić, słucham pana – powiedział zachęcająco, spoglądając na ekran. – Ben Brisky, zgadza się.

– Znałem go trochę. To znaczy, spotkaliśmy się parę razy na północnym pirsie, za półwyspem. Pan wie, tam jest dobre miejsce do wędkowania, a ja czasem lubię sobie posiedzieć nad wodą. Taka to była znajomość, pan rozumie.

Inspektor pokiwał głową i uśmiechnął się ze zrozumieniem. Być może sam był wędkarzem.

– Więc jakieś dwa tygodnie temu, kiedy byłem na rybach, ktoś mi wspomniał, że Brisky leży w Trzecim Szpitalu. Pomyślałem wtedy, że można by go było odwiedzić. Licho wie, czy ma jakąś rodzinę. Facet był, • wie pan, dość sympatyczny. Ale jakoś nie mogłem wybrać się do tego szpitala. Wreszcie wstąpiłem tam po paru dniach, przy okazji. Brisky był w kiepskim stanie. W dodatku uroił sobie, że ktoś ze szpitalnych współtowarzyszy dybie na jego oszczędności. Prosił, żebym od niego wziął wszystkie zielone. Zgodziłem się, by go uspokoić. No, więc teraz chciałbym oddać te punkty. Tylko nie wiem, komu?

– Hm… – inspektor zastanawiał się przez chwilę, patrząc w ekran. – Można je zdeponować na koncie policji. Dyżurny wskaże panu odpowiedni automat inkasujący. A poza tym proszę podać miejsce zamieszkania. Możemy pana potrzebować jako świadka.

– Świadka? – Karl zręcznie udał zdziwienie.

– Tak. To Wydział Zabójstw szukał pana dziś po południu. Pańskie zgłoszenie częściowo wyjaśnia wątpliwości, ale…

– Co się stało?

– Brisky'ego otruto.

– W szpitalu? Coś podobnego! Do czego to dochodzi! – oburzył się Karl. – Przedawkowali leki!

– Ee, nie… – uśmiechnął się policjant. – Zresztą, śledztwo jest w toku, wkrótce wyjaśnimy sprawę. Więc gdzie pan mieszka?

– Na razie w hotelu „Kosmos". Gdybym zmienił adres, zawiadomię.

– W porządku. Dziękujemy, że się pan zgłosił.

Możecie mnie teraz pocałować w tyłek – pomyślał Karl, wstając. – Zeznałem wszystko, więcej nie wiem. Punkty oddałem i nikt mi niczego nie udowodni. Mogę spać spokojnie.

– Aha, jeszcze jedno – zatrzymał go gruby inspektor. – Kiedy próbowano… hm… znaleźć pana w hotelu, ktoś inny był w pańskim pokoju. Któż to taki?

– W moim pokoju? – Karl udał głęboki namysł, co dało mu chwilę czasu na błyskawiczną analizę sytuacji. Jeśli policja zastała tam kogoś, to przecież wiadomo, kogo. – Parę osób było u mnie dzisiaj. Może ta dziewczyna, co ją zostawiłem w pokoju, wychodząc rano do miasta?

– To było po południu – podpowiedział policjant.

– Aha. To mógł być tylko…

Zamiast mnie zwinęli Sneera. Co za cholerny pech! Chyba nie pomyślał, że to ja napuściłem na niego gliny? – zafrasował się Karl.

– …taki jeden kolega. Był zmęczony i zdrzemnął się u mnie.

– Nazwisko?

– Ba! Czy ja wiem? Nazywają go Sneer.

– No, dobrze. – Policjant znów wystukał coś na klawiaturze terminalu i popatrzył w ekran. – Tak. To wszystko. Dziękuję panu.

– Mogę prosić o mój Klucz?

– A, oczywiście. Proszę. – Policjant podał Karlowi Klucz, wyłączył magnetofon i uśmiechnął się sympatycznie na pożegnanie.

Dopiero na ulicy Karl odetchnął pełną piersią.

Jeśli tamten kretyn nie sypnie, mogę być spokojny – pomyślał. – Gdyby mieli choć cień dowodu, nie wypuściliby mnie tak łatwo.

Pomacał w kieszeni Klucz i ruszył w stronę „Baszty".


*

Było dobrze po jedenastej, gdy Sneer wstał z ławki i ruszył w stronę śródmieścia. Wieczorny chłód przenikał jego wytworną bluzę i najmodniejszą białą koszulę, nieco już przybrudzoną po całodniowym włóczeniu się w upale ulic zakurzonego miasta.

Bramka kolei podziemnej była nieubłagana, choć Sneer próbował wszystkich tricków znanych i wypraktykowanych jeszcze w czasach studenckich. Widocznie ulepszono od tego czasu mechanizmy kontrolujące tak, aby nikt nie mógł nadużywać miejskiej komunikacji bez stosownej opłaty. Musiał dotrzeć pieszo do tych rejonów, gdzie miał szansę spotkania kogoś znajomego.

– Panie kochany! – przekonywał go bezradny policjant, dyżurujący przy telefonie w Komendanturze, któremu Sneer zgłosił utratę Klucza. – Cóż ja mogę dla pana zrobić? Mam tu już z dziesięć podobnych zgłoszeń. Jutro dostanę wykaz wszystkich Kluczy, odzyskanych lub znalezionych tej nocy. Niech pan zadzwoni rano.

Do jutra jakoś wytrzymam, ale co będzie, jeśli nie zechcą oddać? – rozważał Sneer, mijając otwarte przez całą dobę sklepy z automatami żywnościowymi i automatyczne jadłodajnie. – Czort wie, co zeznał ten młody idiota?

Pocieszał się, że wpadka downera mogła być spowodowana tylko przyłapaniem go na posługiwaniu się cudzym Kluczem. Taka sytuacja byłaby najkorzystniejsza. Etyka zawodowa nakazywała – przynajmniej w przypadku liftingu – by niefortunny fachowiec chronił klienta, biorąc całą winę na siebie. Powinien przyznać się, że znalazł cudzy Klucz i próbował z własnej inicjatywy uruchomić go dla własnych celów. Trudno wówczas udowodnić cokolwiek klientowi, szczególnie gdy dopełnił obowiązku zgłoszenia zguby. Ale jeśli downer został zatrzymany zamiast Sneera, podobnie jak ten – zamiast Prona?

Co za cholerny splot przypadków! – myślał Sneer ze złością, dotykając dłonią metalowej bransolety, która wciąż obejmowała jego przegub. – Jednak chcieli czegoś ode mnie. Stacje Testowe dostały polecenie zatrzymania mnie, gdy zgłoszę się do kontroli. Co gorsza, wcale nie chodzi im o ten diabelski aresztomat. On chyba nawet nie zarejestrował mojego numeru. Widocznie zablokowany Klucz nie pozwala na odczytanie danych przez zwykły automat. Dopiero identyfikator w Stacji Testowej może dobrać się do danych z takiego Klucza. No, i dobrał się, porównał z rejestrem zastrzeżeń i wyszło, że trzeba zawiadomić policję. Chłopak wpadł przeze mnie, nie na odwrót. Trudno, jego zawodowe ryzyko. Za to bierze swoje cztery setki. Najgorsze, że wciąż nie wiadomo, czego chcą ode mnie. Jakkolwiek by było, doliczą w ostatecznym rozrachunku także próbę posłużenia się downerem, a licho wie, czy nie skojarzą tego z moim zajęciem. Musieliby być durniami, gdyby nie wiedzieli, komu przede wszystkim potrzebni są downerzy. A jeśli nie pozbędę się tej cholernej obręczy, to dostanie mi się także za tamtego policyjnego diabła.

Sneer zdawał sobie sprawę z tego, co oznacza utrata Klucza. Nie będąc jednakże dotychczas nigdy w podobnych tarapatach, nie przypuszczał, jak przykre może to być w bliższym zetknięciu.

Co za perfidny system przymusu! – zżymał się, klucząc bocznymi ulicami w kierunku centrum miasta. – Jak łatwo przywołać do porządku każdego, kto choć o cal wyłamie się z przypisanych mu ramek. Dopóki jesteś w porządku, respektujesz wszystkie, głupie i mądre, zarządzenia administracyjne, nie buntujesz się, pracujesz, kiedy ci każą, a kiedy cię zwolnią, nie protestujesz, dopóki jesteś potulnym barankiem w tej owczarni, dostajesz co najmniej minimum tego, co niezbędne do egzystencji. Ale spróbuj tylko wystawić rogi! Bez Klucza zdechniesz, samotny pośród milionów ludzi, goniących za własnym interesem.

Świat Argolandu objawiał mu teraz swoje drugie oblicze, a raczej swój „spód", o którym wiedział, lecz którego nie oglądał nigdy z takiego punktu widzenia, będąc zawsze „na wierzchu" tego społeczeństwa.

Odczuwając coraz dotkliwszy głód i zmęczenie, zatęsknił do dawnych, znanych z historii, dobrych czasów, kiedy można było wyciągnąć komuś z kieszeni portfel wypchany banknotami albo urżnąć dyndający u pasa mieszek pełen dukatów. Albo chociaż ściągnąć kilka jabłek ze straganu!

Dziś wszystkiego strzeże nieomylna, czujna elektronika i automatyka.

Możesz ukraść bliźniemu jego Klucz, ale niewiele ci z tego przyjdzie. Gdy spróbujesz go użyć, każdy automat okrzyknie cię złodziejem.

Poza śródmieściem ulice były o tej porze dość puste. Sneer słabo znał dzielnicę, kluczył więc nieco na oślep pomiędzy podobnymi do siebie blokami mieszkalnymi, kierując się – jak na latarnię morską – na jasno oświetlony szczyt „Baszty Argolandu", ukazujący się w prześwitach ulic wiodących w stronę centrum.

Tam, na sto dwudziestym piątym piętrze, siedzą sobie różne nicponie i żrą soczyste befsztyki… – westchnął, wspominając świetną kuchnię restauracji na szczycie wieżowca.

Na skrzyżowaniu ulic, przed wejściem do pustego o tej porze małego baru, prawie wpadł na jakąś wychudzoną, rozczochraną dziewczynę. Usunęła się szybko pod mur budynku, kryjąc się w cieniu pomiędzy dwoma oświetlonymi oknami bistro. Sneer wszedł do środka.

Za grubymi szybkami gablot bufetu widać było apetyczne, zimne i gorące przekąski. Automaty z napojami zapraszały barwnymi, sugestywnymi reklamami. Przełknął ślinę i odruchowo sięgnął do kieszeni, ale dobrze wiedział, że nie ma sposobu na automaty gastronomiczne. Chyba że…

Powiódł końcami palców wzdłuż krawędzi drzwiczek jednego z podajników. Szczelina była zbyt wąska, by udało się podważyć czymkolwiek drzwiczki, odgradzające zgłodniałego człowieka od smakowitych dań. Najsłabszym punktem była szyba, lecz Sneer nie miał ochoty wybierać okruchów szkła z talerza. Ze złością uderzył pięścią w szkło.

– Uważaj! – usłyszał za sobą lekko schrypnięty głos.

Obejrzał się. Chuda dziewczyna stała w drzwiach baru. W jasnym świetle mógł widzieć jej brzydką, wyblakłą twarz i błyszczące gorączkowo oczy.

– Nie próbuj nawet – powiedziała, wskazując na automaty. – Założyli zabezpieczenia. Popatrz!

Wyciągnęła w kierunku Sneera wąskie, kościste dłonie, pokryte bliznami po niedawnych zadrapaniach. Patrzył na nią pytająco.

– Wmontowali pojemniki z aerozolem. Kiedy stłuczesz szybę, automat opryska cię takim gryzącym paskudztwem, że będziesz się drapał przez trzy godziny do krwi. To przesiąka nawet przez rękawiczki i odzież. Miałam szczęście, że tylko dłonie…

Stali naprzeciw siebie, milcząc przez chwilę.

– Myślałam, że masz punkty. Taki elegancki facet, tutaj… To jest tania knajpka, za czerwone i zielone. Żółtacy tu nie przychodzą. Ale… ty też nie masz?

– Straciłem Klucz.

– Przykro. Myślałam, że coś zarobię. Nie mogę dostać się do mojej kabiny. Nie zapłaciłam za poprzedni miesiąc i zablokowali mi drzwi. Teraz płacę z dnia na dzień, po trochu, ile uda mi się zdobyć. Kiedy zadłużenie się zmniejsza, czasem udaje się otworzyć drzwi i przespać w domu. Ale kiedyś wreszcie trzeba wyjść, zdobyć coś do jedzenia. A przy powrocie znów trzeba płacić, żeby drzwi się otworzyły. I tak z dnia na dzień. A Klucz mam pusty.

– Do końca miesiąca jeszcze sporo czasu – zauważył Sneer.

Nie spodziewał się, by ktokolwiek mógł w tym mieście znajdować się w tak krytycznej sytuacji. Miesięczny przydział punktów zapewniał podstawy egzystencji nawet szóstakom.

– Zaraz na początku miesiąca przychodzi ten łajdak i zabiera mi wszystko, do ostatniego czerwonego – westchnęła dziewczyna.

– Mąż?

– Niezupełnie. Ale mimo to bije, kiedy nie chcę zrobić przelewu.

– Próbowałaś złożyć skargę w policji?

– W policji? On dla nich pracuje. Jest na ich usługach, potrzebują go i nie zrobią mu krzywdy. Przez całe noce nie ma go w domu, prawie nie mieszka ze mną, nic go nie obchodzi, że komorne nie zapłacone.

– Nie mogę ci pomóc – Sneer rozłożył ręce. – Sam nie wiem, gdzie będę spał tej nocy.

– Dam sobie radę – uśmiechnęła się dziewczyna. – Nie dziś, to jutro znajdzie się ktoś z paroma punktami. Póki Klucz w garści, w sercu nadzieja, jak mówią. Gorzej, jak nawet Klucza nie ma. Wtedy dopiero zaczyna się gehenna. Znam to, ukradli mi kiedyś Klucz. Ostatnio podobno coraz częściej kradną. Zanim człowiek dostanie nowy, zdechnąć można przez tę biurokrację.

Pogrążony jeszcze głębiej utyskiwaniami dziewczyny, Sneer przyspieszył kroku, by prędzej znaleźć się w znanych, przyjaznych, pełnych znajomych osób, rejonach śródmieścia. By skrócić sobie drogę, skręcił z głównej ulicy, zataczającej obszerny łuk estakadą nad niskimi, starymi domami. Zabrnął w wąskie uliczki starej dzielnicy i po chwili już żałował, że nie trzymał się dobrze oświetlonej arterii.

– Ej, panie! – usłyszał za sobą cienki, dziecięcy głos. Spojrzał przez ramię. Mały, najwyżej dziesięcioletni chłopczyk szedł za nim w odległości paru kroków.

– Czego chcesz? – Sneer rozejrzał się ukradkiem na boki.

– Kup mi czekoladę. Tu, za rogiem, jest automat.

– Kiedy, widzisz – Sneer uśmiechnął się przyjaźnie do malca – tak się nieszczęśliwie złożyło, że mi właśnie ukradli Klucz! Chłopiec stał przed nim, milcząc z zakłopotaną miną. Widać nie miał instrukcji na taką okoliczność.

– No, dlaczego nie chcesz kupić dziecku czekolady? – powiedział ktoś skryty w mrocznej sieni budynku. – Mam cię nauczyć uprzejmości?

Z ciemnego otworu drzwi wyionił się wysoki, barczysty młodzieniec. Za nim wyszło jeszcze dwóch, niższych i mniej okazałych. Byli za to uzbrojeni w cienkie metalowe drążki.

– Powiedziałem, że nie mam Klucza – burknął Sneer, robiąc krok w ich stronę. – Nie wierzysz? Masz, szukaj! Dryblas zbliżył się niezdecydowanie.

– Tylko bez sztuczek! – ostrzegł niepewnie.

Czuło się, że brak mu rutyny. Obmacał stojącego spokojnie Sneera, sprawdził wszystkie kieszenie.

– Nie ma – powiedział w stronę kumpli.

– Zostaw. Może być glina – poradził jeden z nich.

– Ja tu znam wszystkich tajniaków – mruknął wysoki. – Kto ty jesteś?

– Nie powiem ci, synku – wycedził Sneer – bo umarłbyś ze strachu.

Chłopak wahał się chwilę, ale cofnął się o dwa kroki.

– No, dobra, dobra! – powiedział pojednawczo. – Sprawy nie było.

Sneer zrobił zwrot na pięcie i nie oglądając się, niezbyt szybko oddalił się w stronę najbliższej przecznicy. Dopiero za rogiem, widząc z daleka zaparkowany przy krawężniku wóz policyjny, odetchnął swobodniej.

Udało się. Początkujący wyciskacze dobrze wiedzieli, kto – oprócz niektórych tajnych funkcjonariuszy policji – chadzać może nocą bez Klucza po ulicach Argolandu. Gdyby Sneer miał Klucz przy sobie, przygoda niechybnie zakończyłaby się przymusowymi zakupami.

Wyciskacze nie czynili zazwyczaj krzywdy cielesnej przechodniowi, płacącemu w automatach sklepowych za zamówione przez nich towary. Zwykle poprzestawali na kilku butelkach alkoholu, paru puszkach piwa, jakiejś niewielkiej zakąsce. Uwzględniając stan punktowy konta ofiary, nie nadużywali go zbytnio. Na umiarkowaniu wymagań opierali własne bezpieczeństwo i bezkarność. Klient, obrobiony w miarę łagodnie, rezygnował przeważnie ze składania doniesień na policji, zdając sobie sprawę z bezskuteczności skargi. Wyciskacz nigdy oczywiście nie wymuszał żadnych przelewów na swoje konto i wszelki ślad ginął wraz z nim za rogiem ulicy.

Tylko odmowa obdarowania wyciskaczy kończyła się zwykle mniej lub bardziej dotkliwym pobiciem – ku przestrodze potencjalnym klientom. Także w tym przypadku identyfikacja napastników była bardzo utrudniona, gdyż działali z dala od stałych siedzib, gdzie zwykle cieszyli się niezłą opinią wśród sąsiadów i miejscowych policjantów.

Wolałbym już nawet stracić parę punktów, byle mieć Klucz! – pomyślał Sneer. – Dobrze, że się odczepili. Mogliby mi dołożyć ze złości, że nic nie dostali!

Zagrał ryzykownie, ale z dobrym skutkiem. Sugestia podziałała, w ich szóstackich mózgownicach zakiełkował strach. Elegancko ubrany facet spacerujący bez Klucza po bocznych ulicach, mógł być zdziercą. Sneer sam czuł niemiły dreszcz na plecach, gdy myślał o spotkaniu prawdziwego zdziercy. Nie znał nikogo, kto wyszedł cało z takiego spotkania. O zdziercach słyszało się niekiedy w komunikatach policyjnych i stąd ich wyczyny znane były szerokiemu ogółowi.

Zdzierstwo jest procederem nie znajdującym akceptacji nawet w kręgach najbardziej zdegenerowanych przestępców Argolandu. Zdzierca to zwyrodniały bandzior, który potrafi zabić człowieka jednym uderzeniem pięści, by potem, posługując się specjalną, sobie tylko znaną techniką, precyzyjnie zedrzeć skórę z dłoni denata – jak zdejmuje się rękawiczkę.

Zdzierca nie nosi własnego Klucza. Do akcji wyrusza ubrany w porządny strój wieczorowy. Ma zwykle jedną noc na opróżnienie Klucza ofiary, zanim policja dowie się o zabójstwie i zablokuje konto. Nie ma zatem czasu na sporządzenie rękawiczki papilarnej. Zresztą, żaden szanujący własny spokój i wolność rękarz nie sporządza rękawiczki z martwej dłoni, a zdzierca też nie lubi wciągać nikogo do spółki. Używając skóry ofiary jako rękawiczki, prowadzi do rana intensywne nocne życie po najlepszych lokalach, nie wzbudzając niczyich podejrzeń – chyba że popełni jakąś nieostrożność.

Możliwość używania cudzego Klucza kończy się zwykle następnego dnia, lecz zdzierca śpi już wówczas w najlepsze w swej melinie, nabierając sił do kolejnej nocnej wyprawy na następną ofiarę. Przestępca jest tak doskonale anonimowy, że nie udało się jeszcze w Argolandzie schwytać żadnego zdziercy.

Sneer słyszał o przypadkach, gdy ofiarą zdzierstwa padali ludzie ze znikomym stanem konta. Przestępca nie sprawdza przecież Klucza przed atakiem na przechodnia, ofiarę wybiera zapewne na oko, według zewnętrznego wyglądu. Zatem brak Klucza nie chroni przed tego rodzaju opryszkiem.

Docierając do południowej części śródmieścia, gdzie patrole policyjne skrzętniej wymiatały z ulic podejrzanych nocnych włóczęgów, Sneer poczuł się bezpieczniej. Policjanci byli teraz jego sprzymierzeńcami i opiekunami. Przepisowo zgłosił utratę Klucza, mogli to w każdej chwili sprawdzić w Komendanturze. A dowód własnej tożsamości – linie papilarne dłoni – miał, jak każdy obywatel, zarejestrowane w centralnej kartotece Syskomu. Oddychał z ulgą, wkraczając na znany teren, gdzie nie powinno go spotkać nic złego dniem ani nocą. Tutaj przeżył prawie całe swoje dorosłe życie, tu czuł się pewnie i bezpiecznie.

Wlokąc się na obolałych nogach, przeklinał rozległość aglomeracji. Argoland, rozprzestrzeniając się wzdłuż zachodniego i południowo-zachodniego brzegu jeziora, stopniowo wchłonął dawne suburbia i kilka starych, podupadłych miasteczek w promieniu dziesiątek kilometrów. Teraz był monstrualnym zlepkiem dawnych wielkomiejskich dzielnic, podmiejskich obszarów niskiej zabudowy i otaczających pierścieniem śródmieście licznych osiedli ponurych, monotonnie jednakowych bloków mieszkalnych.

Dalej, poza granicami aglomeracji, nie było już nic… To znaczy, nic z punktu widzenia bezpośrednich zainteresowań mieszkańców miasta. Setkami kilometrów rozpościerały się tam obszary upraw rolnych i fermy hodowlane, obsługiwane przez urządzenia wymagające nadzoru zaledwie nielicznych specjalistów. Gdzieniegdzie wśród pól uprawnych spotkać było można jakieś dziwne budowle – w pełni zautomatyzowane przetwórnie, fabryki prawie całkowicie ukryte we wnętrzu ziemi, by nie zajmowały cennej powierzchni uprawnej. Ludzie zamieszkujący miasto nie myśleli na co dzień o tych terenach, nie traktowali ich jak źródła tego wszystkiego, co konsumowali każdego dnia w mieście. Dla przeciętnego argolandczyka tereny pozamiejskie jak gdyby nie istniały. Mało kto wybiegał myślą poza aglomerację, choć każdy przecież – w ramach odbytych wyższych studiów – uczył się o tym wszystkim. Nauka ta, dla większości, nieprzydatna w dalszym życiu, prędko wietrzała z głów i niejeden, spytany o pochodzenie pewnych artykułów spożywczych lub wyrobów codziennego użytku, nie potrafiłby powiedzieć nic ponad to, że pochodzą z odpowiedniego automatu czy magazynu.

W sytuacji, gdy każdy prawie obywatel całe swe życie spędzał w obszarze aglomeracji, pochłonięty legalnym lub nielegalnym pomnażaniem punktów, trudno było dziwić się takiemu podejściu. Sprawy produkcji dóbr mogły interesować co najwyżej jakichś przemądrzałych zerowców – tych samych, co wymyślali wszystkie te dowcipne maszyny, eliminujące potrzebę ludzkiej pracy na roli czy w fabrykach. Najważniejsze, że za swoje punkty każdy mógł dostać to, co było mu potrzebne, i że zostawało jeszcze na eksport do innych aglomeracji, skąd za to dostawało się różne importowane delikatesy i artykuły luksusowe dostępne za żółte dla tych, co umieli je zdobywać.

Sieć dróg i linii kolejowych, zbiegających się w obszarze aglomeracji, służyła wyłącznie dowozowi towarów do miasta i wywozowi produkowanych przez nie odpadów do przerobu lub unicestwienia w zakładach produkujących energię. Aglomeracja była ogromną, żywą istotą, monstrualnym polipem rozsiadłym pośrodku rozległego obszaru i wysysającym z niego wszystko, co się dało. Gdzieś daleko, rozsiane po wielkim kontynencie, istniały podobne. Tak podobne, że nikt właściwie nie miał dostatecznie ważnych powodów, by je odwiedzać. Tym bardziej że kosztowałoby to zawrotną liczbę punktów.

Dawne, historyczne przyczyny migracji ludności – chęć łatwiejszego życia, lepszych zarobków – przestały działać od chwili ogólnoświatowej unifikacji zasad gospodarczych i wprowadzenia jednolitej klasyfikacji intelektualnej. Teoretycznie można było zarejestrować się w dowolnej aglomeracji, lecz związane z tym formalności i opłaty stanowiły skuteczną zaporę przeciwko przemieszczaniu się ludności. Światowy system gospodarczy wyrównywał poziom życia mieszkańców globu tak dokładnie i skutecznie, że obywatele określonej klasy mieli się jednakowo w każdym miejscu globu.

Od czasu, gdy produkcja przemysłowa i rolna uległy całkowitej mechanizacji, zniknęły mniejsze ośrodki – miasta, wsie, osiedla przy dużych zakładach przemysłowych. Ludność na terenach poza wielkimi aglomeracjami okazała się zupełnie zbędna, tereny były potrzebne pod uprawy. Dawni mieszkańcy mniejszych miejscowości wchłonięci zostali przez wielkie aglomeracje, powiększając tłum „rezerwowych", dla których nie było zajęcia także w miastach. Lecz tutaj można było żyć, nawet nie pracując. Tu znajdowały się automaty, magazyny, instytucje kulturalno-rozrywkowe, mieszkania.

Dla niektórych nie zatrudnionych – takich jak Sneer – aglomeracja była wdzięcznym terenem do rozwijania pozalegalnej, lecz intratnej działalności usługowej, pomnażającej skromne stosunkowo dochody z dotacji urzędowych. Lecz, by takie dodatkowe dochody osiągnąć, trzeba było mieć klasę. Nie na Kluczu, lecz w głowie, jak mawiał Sneer. Większość niepracujących, z klasą od czwartej do szóstej, a także niektórzy trojacy posiadający niezbyt przydatne specjalności zawodowe, przyjmowali bez protestu status materialny wynikający z zaszeregowania intelektualnego. Jednakowy dla wszystkich klas, przydział czerwonych punktów zapewniał niezłe pokrycie codziennych potrzeb, a pewna kwota zielonych (otrzymywanych przez wszystkich, proporcjonalnie do zaszeregowania – z wyjątkiem studiującej młodzieży, która dostawała tylko czerwone) dawała możliwość korzystania z dodatkowych uciech oferowanych przez miasto.

Tak więc każdy był nie tylko zabezpieczony materialnie, lecz także miał wciąż szansę polepszania swej sytuacji drogą kształcenia własnego intelektu. Dawało to każdemu tak potrzebną w życiu nadzieję na „coś więcej".

Nadzieja ta była – mówiąc szczerze – dość iluzoryczna, jednak zdawali sobie z tego sprawę tylko ci, którzy wspięli się nieco wyżej od innych, osiągając średnią klasę. Granica wymagań stawiana przed kandydatami do pracy dosłownie uciekała przed ludźmi szybciej, niż byli oni zdolni podnosić swą klasę umysłową. Niektórzy pozostawali na zawsze w pokonanym polu, zderzając się z nieprzekraczalnym pułapem własnych możliwości. Inni – dla których nawet mur oficjalnej etyki nie był żadną przeszkodą, forsowali barierę możliwości przy pomocy fachowców podobnych do Sneera.

W sumie, nie bardzo było wiadomo, czy to stopień komplikacji urządzeń technicznych i problemów społecznych wzrastał tak gwałtownie, że coraz mniej ludzi potrafiło sprostać obowiązkom wynikającym z kierowania i nadzoru – czy może poziom umysłowy społeczeństwa obniżał się w ogólnej skali tak szybko i władze dla utrzymania dobrego nastroju musiały cichcem zaniżać kryteria klasyfikacyjne, wskutek czego dzisiejszy trojak czy dwojak nie był już tak inteligentny, jak niegdysiejszy.

Ogólnie biorąc, wszystko w tym systemie działo się zgodnie z pierwotnymi założeniami: automatyzacja procesów wytwórczych i operacji handlowych po to właśnie została wprowadzona, by uwolniwszy ludzi od wysiłku fizycznego i umysłowego, zapewnić im dobrobyt i wygodę. Ostateczną granicą tego procesu byłby zatem stan, w którym nikt nie pracuje, lecz wszyscy korzystają z wytworów automatycznych urządzeń. Pierwotnie sądzono, że granica ta osiągnięta zostanie w jakiejś niewyobrażalnie odległej przyszłości. Urbanizację przyjęto jako nieodzowny produkt uboczny wdrażanego programu. Problem zatrudnienia spodziewano się rozwiązać drogą skracania dziennego czasu pracy i zwiększania zmianowości.

Szybko okazało się to utopią. W teoretycznych rozważaniach pomylono rzeczywistość z pobożnymi życzeniami idealistycznych demagogów: zbyt serio potraktowano nieprecyzyjnie rozumiany aksjomat o równości wszystkich ludzi. Bo cóż to znaczy, że jeden człowiek jest równy drugiemu? Człowiek – rzec można – jest istotą wielowymiarową; któreż z jego cech uznać mamy za reprezentatywne dla porównań? Ani możliwości, fizyczne czy umysłowe, ani potrzeby, materialne czy duchowe, zunifikowane nie są i ujednolicić się nie dają.

Wprowadzenie powszechnie obowiązującego wyższego wykształcenia, mającego zrównać możliwości i szansę, obnażyło jedynie niezaprzeczalne różnice poziomów umysłowych i zdolności. System klasyfikacyjny stał się niezbędny dla określenia, kto i w jakim stopniu zdolny jest sprostać wymogom złożonego układu. Upychanie na stanowiskach pracy ludzi z miernymi zdolnościami byłoby absurdem. O wiele prościej i taniej zapewnić im byt bez zatrudnienia, niż tworzyć fikcyjne stanowiska pracy!

W trakcie wdrażania nowego systemu ekonomicznego padły kolejne, z dawna pokutujące w ludzkim kanonie poglądów społecznych, nieścisłe lub zgoła błędne pewniki. Okazało się na przykład, że wbrew przekonaniu panującemu od czasów wczesnego kapitalizmu, ludzie wcale nie żądają pracy dla mei samei „Praca" była zawsze pewnym hasłem, umownym symbolem, znaczącym tyle, co inny umowny symbol – „pieniądz". Jedno i drugie pojęcie oznacza to samo: sumę dóbr, jakie pracownik spodziewa się otrzymać na własność. Żądając pracy, robotnik spodziewa się otrzymania – w naturalnym następstwie rzeczy – płacy. W czasach, gdy nie było innego sposobu zdobycia pieniędzy przez liczne rzesze ludzi pracujących, w swej podstawowej masie uczciwych i uczciwie traktujących swoją społeczną rolę, oderwani od życia teoretycy ukuli doktrynę, iż lud pracujący potrzebuje tylko pracy, bo żyć bez niej nie potrafi.

Ale w gruncie rzeczy, każdy człowiek jest w pewnej mierze leniwy, mniej lub bardziej – tak jak bywa lepszy lub gorszy, głupszy lub mądrzejszy; jest to jego naturalne, ludzkie prawo, świadczące o człowieczeństwie. Można nawet – jak chcą niektórzy – lenistwu przypisać rolę twórczą w kształtowaniu ludzkiej cywilizacji. Gdyby bowiem nie lenistwo naszych przodków, chcących osiągnąć to samo mniejszym wysiłkiem, nie mielibyśmy dziś nawet maszyn prostych.

W długiej historii ludzkich społeczeństw znaleźć można eksperymenty różnych reformatorów, zmierzające do tego, by zapewnić ludziom pracę z pominięciem płacy. Jednak próby takie na ogół kończyły się fiaskiem, przy czym wychodziło zazwyczaj na jaw, iż człowiek pracujący nie uważa jeszcze za wynagrodzenie tego, co zużywa na prostą reprodukcję własnych sił fizycznych, na mieszkanie, ubranie i inne koszty własne swego jednoosobowego „przedsiębiorstwa".

Natomiast odwrotny eksperyment nie prowadzi do katastrofy: dając człowiekowi samą płacę, powodujemy, że pracę znajduje on sobie we własnym zakresie, odpowiednio do stopnia własnego lenistwa. Przy czym regułą jest, iż aktywność okazuje się proporcjonalna do poziomu umysłowego osobnika. W skrajnym przypadku – człekokształtna małpa, karmiona do syta, nie przejawi żadnych skłonności do organizowania sobie pracy, wyżywając się wyłącznie w zajęciach czysto ludycznych.

Należy zwrócić uwagę, że historia wykazała także powierzchowność innego sądu, wywodzącego się ze starożytności, a głoszącego, iż lud potrzebuje jakoby tylko chleba i igrzysk. Nieraz mogli się przekonać różni późniejsi władcy, że otrzymawszy sam chleb, lud niechybnie zapyta zaraz o masło i wędlinę, bojkotując najatrakcyjniejsze nawet igrzyska.

System panujący w społeczności Argolandu nie był sprzeczny z naturalnymi prawami: pracą zajmowali się najinteligentniejsi – z konieczności lub z wyboru działając w legalnych i nielegalnych dziedzinach życia społecznego i gospodarczego – i na ogół nie czuli się pokrzywdzeni; ci o niższym poziomie umysłowym, pobierający dotacje – także nie domagali się bynajmniej umożliwienia im odpracowania otrzymanych dóbr. Jednym słowem, wszystko przedstawiało się jako układ dość stabilny i w miarę sprawiedliwy.

Tak przynajmniej interpretował sytuację Sneer, stojący nieco z boku głównego nurtu życia podstawowej masy obywateli Argolandu. Do dzisiejszego, fatalnego dnia – dysponując zwykle dość pokaźną sumą punktów na Kluczu – nieczęsto wdawał się w dywagacje nad oceną rzeczywistości pozwalającej mu zupełnie przyzwoicie egzystować pośród dobrze poznanych zjawisk i procesów.

Po zastanowieniu, obecną sytuację Sneer ocenił jako przypadłość, z której trzeba się będzie mniejszym lub większym kosztem wydobyć. To jeszcze nie katastrofa. Ostatecznie, innym ludziom też giną od czasu do czasu Klucze.

Gorzej było z najbliższą przyszłością. Sneer od razu skreślił Prona z listy osób, u których można by poszukać schronienia na dzisiejszą noc. Jeśli nawet policja nie zatrzymała go do tej pory, to pewnie postarał się zniknąć bez śladu, przynajmniej na pewien czas.

Znalazłszy się przed gmachem hotelu „Kosmos", Sneer wstąpił jednak do hallu i na wszelki wypadek sprawdził listę gości. Owszem. Kabina Prona była nadal zarezerwowana i opłacona, lecz lokatora w niej nie było. Tak przynajmniej informował monitor informacyjny hotelowego komputera.

Pokój Sneera był także opłacony na dalsze trzy doby, co w obecnej sytuacji zakrawało na kpinę. Bez Klucza nie było sposobu, by dostać się do własnej kabiny noclegowej. Na domiar złego, z hotelowej restauracji dochodziły dźwięki muzyki tanecznej i zapachy gorących dań.

Sneer usiadł na kanapie w hallu i łakomie patrzył na szklane drzwi knajpy, za którymi rozbawieni mężczyźni obżerali się i pili przy akompaniamencie radosnego szczebiotu kobiet, wśród których przeważały miejscowe „panienki". Sneer widywał je tutaj każdej nocy. Niektóre – te lepiej prosperujące – miały wynajęte na stałe kabiny w hotelu, inne przychodziły z miasta.

Jeszcze jeden zawód, przy którym wysoka klasa tylko przeszkadza – pomyślał, obserwując tańczących na parkiecie. – Trudno przecież pracować w dzień i w nocy; a zresztą, nadmiar intelektu też chyba zawadza w tej profesji. Mężczyźni wolą górować umysłowo nawet w łóżku.

Myśl o łóżku wywołała w nim raczej dosłowne skojarzenia, ciepło hotelowego hallu otuliło go łagodnie. Z głową odchyloną do tyłu na zagłówek kanapy, przymknął powieki.

– Samotny? – usłyszał nagle stłumiony głos za plecami, czując równocześnie na ramieniu czyjaś lekką dłoń.

Obejrzał się ostrożnie. Za oparciem kanapy stała dziewczyna. Pochylona nieco, w lekkiej sukience zapiętej prawie pod szyją, nie wyglądała na nocną rezydentkę hotelowej knajpy. Wydało mu się jednak, że musiał widzieć ją już kiedyś: te duże, okrągłe, niebieskie oczy, jasną twarz w aureoli złotawych, dość krótko obciętych, lecz wijących się włosów.

Загрузка...