18. Na Lodzie

Czasami, kiedy zasypiam w ciemnym, cichym pokoju, mam przez chwilę wspaniałe i drogie sercu złudzenie. Nad moją twarzą pochyla się ściana namiotu, niewidzialna, ale słyszalna, ukośna płaszczyzna cichego odgłosu: szelest niesionego wiatrem śniegu. Nie widać nic. Promieniowanie świetlne rozgrzanego powietrza, jako serce ciepła. Lekka wilgoć i ograniczająca ruchy bliskość śpiwora, odgłos śniegu, ledwo słyszalny oddech śpiącego Estravena, ciemność. Nic więcej. My dwaj jesteśmy wewnątrz, spoczywamy w arylu, w środku wszystkiego. Na zewnątrz, jak zwykle, rozpościera się wielki mrok, chłód, samotność śmierci.

Zasypiając w takich szczęśliwych chwilach wiem ponad wszelką wątpliwość, gdzie był najważniejszy moment mojego życia, tamten czas w przeszłości, miniony, a jednak trwały, ta wiecznotrwała chwila, serce ciepła.

Nie twierdzę, że byłem szczęśliwy podczas tych tygodni, kiedy wlekliśmy sanki przez lodowiec w samym środku zimy. Byłem głodny, wycieńczony i często poirytowany; a im dłużej to trwało, tym było gorzej. Na pewno nie byłem szczęśliwy. Szczęście wiąże się z rozumem i tylko rozumem można na nie zapracować, ja zaś otrzymałem coś, do czego nie można dojść pracą ani zatrzymać, czego często nawet nie rozpoznajemy, kiedy nam się przydarza. Mam na myśli radość.

Budziłem się zawsze pierwszy, zwykle przed świtem. Moja przemiana materii przekraczała nieco getheńską normę, podobnie jak mój wzrost i waga. Estraven uwzględnił te różnice przy obliczaniu racji żywnościowych ze skrupulatnością uczonego albo dobrej gospodyni, w zależności od tego, jak się na to spojrzało, i od początku dostawałem dziennie kilka deka żywności więcej niż on. Protesty, że to niesprawiedliwe, musiały ustąpić przed oczywistą sprawiedliwością tego nierównego podziału. Wszystko jedno jak dzielone, porcje były małe. Byłem głodny, stale głodny, z każdym dniem głodniejszy. Budził mnie głód.

Jeżeli było jeszcze ciemno, włączałem światło naszego piecyka i stawiałem na nim garnek z przyniesionym wieczorem śniegiem do stopienia. Estraven tymczasem swoim zwyczajem toczył cichą i zaciętą walkę ze snem, jakby walczył z aniołem. Zwyciężywszy siadał, patrzył na mnie nieprzytomnie, potrząsał głową i budził się. Zanim się ubraliśmy, włożyliśmy buty i zwinęliśmy śpiwory, śniadanie było gotowe: kubek wrzącego orszu i jedna kostka giry v-mirzy, która w gorącej wodzie puchła do rozmiarów małej bułki. Przeżuwaliśmy je powoli, z namaszczeniem, podnosząc każdą okruszynę. Piecyk tymczasem stygł. Pakowaliśmy go razem z garnkiem i kubkami, wkładaliśmy płaszcze z kapturami i rękawice, po czym wypełzaliśmy na zewnątrz. Za każdym razem trudno było uwierzyć, że może być tak zimno. Każdego ranka musiałem przekonywać się od nowa. Jeżeli było się już raz na dworze za potrzebą, drugie wyjście było jeszcze trudniejsze.

Czasami padał śnieg, czasami poziome światło poranka kładło się pięknie złotem i błękitem na bezmiar śniegu, najczęściej było szaro.

Braliśmy na noc termometr do namiotu i, kiedy wynosiliśmy go na zewnątrz, ciekawie było patrzeć, jak wskazówka obraca się w prawo (getheńskie tarcze odczytuje się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara) w mgnieniu oka rejestrując spadek o dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści stopni, póki nie zatrzymała się gdzieś między minus dwadzieścia a minus pięćdziesiąt stopni.

Jeden z nas składał namiot, podczas gdy drugi układał na saniach piecyk, śpiwory i resztę. Z wierzchu przywiązywaliśmy namiot, po czym mogliśmy zakładać narty i wprzęgać się do sanek. W naszym oporządzeniu prawie nie było części metalowych, ale uprząż miała sprzączki ze stopu aluminium, zbyt małe, żeby je można zapiąć w rękawicach, które w tej temperaturze parzyły, jak rozpalone do czerwoności. Musiałem bardzo uważać na palce, kiedy temperatura zbliżała się do minus trzydziestu, zwłaszcza jeżeli wiał wiatr, bo można było zadziwiająco szybko nabawić się odmrożenia. Nogi nigdy mi nie marzły, co jest ogromnie ważne w czasie zimowej wędrówki, kiedy godzina na mrozie może człowieka unieruchomić na tydzień albo i zrobić kaleką na całe życie. Estraven musiał kupować mi śnieżne buty na pamięć i kupił mi numer za duże, wypełniałem więc różnicę dodatkową parą skarpet. Przypinaliśmy narty, szybko wprzęgaliśmy się do sanek, szarpnięciem zrywaliśmy je z miejsca, jeżeli płozy przymarzły, i ruszaliśmy w drogę.

Po dużych opadach śniegu musieliśmy poświęcać rano trochę czasu na odkopywanie namiotu i sanek. Nie była to trudna praca, choć zwały odgarniętego świeżego śniegu wyglądały imponująco. Były przecież jedynymi wzniesieniami w promieniu setek kilometrów, jedynym, co wystawało ponad lód.

Szliśmy za kompasem na wschód. Wiatr wiał tu normalnie z północy na południe, od środka lodowca, dzień za dniem mieliśmy go więc z lewej. Kaptur nie wystarczał przeciwko takiemu wiatrowi i musiałem wkładać maskę dla ochrony nosa i lewego policzka. Mimo to któregoś dnia zamarzło mi lewe oko i myślałem, że straciłem je na zawsze. Nawet kiedy Estraven otworzył je za pomocą oddechu i języka, nie widziałem na nie przez pewien czas, prawdopodobnie więc zamarzło tam coś więcej niż tylko rzęsy. W słoneczne dni obaj nosiliśmy getheńskie okulary ochronne z wąskimi szparkami i żaden z nas nie cierpiał na ślepotę śnieżną. Niewiele mieliśmy po temu okazji. Jak tłumaczył Estraven, nad środkową częścią Lodu, gdzie tysiące kilometrów kwadratowych bieli odbijają promienie słońca, utrzymuje się zwykle strefa wysokiego ciśnienia. My jednak nie znajdowaliśmy się w tej środkowej strefie, ale co najwyżej na jej skraju, między nią a strefą gwałtownych, brzemiennych w opady burz, które Lód zsyła systematycznie na utrapienie przyległych krain. Wiatr z północy niósł suchą, słoneczną pogodę, ale już północno-wschodni albo północno-zachodni przynosił śnieg lub porywał suchy leżący śnieg w oślepiające, kłujące kłęby jak burza piaskowa. Kiedy indziej prawie ucichał snując się krętymi szlakami tuż nad gruntem, a wtedy niebo było białe, powietrze białe, słońce niewidoczne, znikały cienie i sam Lód znikał spod naszych stóp.

Koło południa stawaliśmy i, jeżeli wiatr był silny, wycinaliśmy kilka bloków śniegu na ścianę ochronną. Potem podgrzewaliśmy wodę, żeby rozmoczyć kostki giczy-miczy, wypijaliśmy gorącą wodę, czasami lekko osłodzoną, znów zakładaliśmy uprząż i szliśmy dalej.

Rzadko rozmawialiśmy w drodze albo podczas południowego posiłku, bo wargi nam popękały, a po drugie, kiedy się otwierało usta, zimno dostawało się do środka powodując ból zębów, tchawicy i płuc. Należało mieć usta zamknięte i oddychać przez nos, w każdym razie, kiedy temperatura powietrza spadała do dwudziestu — trzydziestu stopni poniżej zera. Jeżeli spadała niżej, cały proces oddychania komplikował się jeszcze bardziej przez szybkie zamarzanie wydychanego powietrza; nozdrza mogły zamarznąć całkowicie i wtedy, żeby się nie udusić, człowiek mógł przez usta wciągnąć pełne płuca żyletek.

W określonych warunkach nasze wydechy błyskawicznie zamarzając wydawały cichy trzask, jak odległy fajerwerk, i rozsypywały się w obłoczek kryształków. Każdy oddech był małą burzą śnieżną.

Szliśmy, dopóki starczało nam sił albo póki nie zaczynało się ściemniać, a wtedy rozbijaliśmy namiot, mocowaliśmy kołkami sanki, jeżeli groziła wichura, i szykowaliśmy się do snu. Przeciętnego dnia szliśmy przez jedenaście lub dwanaście godzin pokonując od kilkunastu do dwudziestu kilku kilometrów.

Nie wydaje się to dobrym tempem, ale warunki nie bardzo nam sprzyjały. Pokrywa śniegu rzadko była odpowiednia, zarówno dla nart, jak dla płóz sanek. Kiedy była świeża i puszysta, sanki jechały bardziej w śniegu niż po śniegu, kiedy lekko twardniała po wierzchu, my na nartach szliśmy bez przeszkód, a sanki zapadały się, co oznaczało, że nieustannie byliśmy szarpani do tyłu; kiedy zaś była twarda, często pokrywały ją wysokie zaspy, sastrugi, miejscami sięgające półtora metra. Musieliśmy wtedy przeciągać sanki przez każdy z ostrych jak nóż albo fantastycznie wyrzeźbionych grzbietów, sprowadzać je w dół i wyciągać na następną zaspę, bo zdawało się, że zawsze układają się w poprzek naszej drogi. Wyobrażałem sobie lodowy płaskowyż Gobrin jako jedną taflę, jak zamarznięte jezioro, ale na przestrzeni setek kilometrów przypominał on raczej nagle zamarznięte burzliwe morze.

Praca przy rozbijaniu obozu, zabezpieczaniu wszystkiego, otrzepywaniu odzieży ze śniegu i tak dalej, była nużąca. Czasami wydawało się to niewarte zachodu. Było tak późno, tak zimno i byliśmy tak zmęczeni, że dużo łatwiej byłoby położyć się w śpiworach pod osłoną sań i nie zawracać sobie głowy namiotem. Pamiętam, jak oczywiste wydawało mi się to w niektóre wieczory i jak ostrą niechęć budził we mnie pedantyczny, tyrański upór mojego towarzysza, żeby robić to wszystko, i robić to ściśle i dokładnie. W takich chwilach nienawidziłem go nienawiścią płynącą wprost ze śmierci, która przepełniała moje serce. Nienawidziłem surowych, wymyślnych, uporczywych nakazów, jakimi mnie dręczył w imię życia.

Kiedy wszystko było gotowe, mogliśmy wejść do namiotu, i wtedy prawie natychmiast ciepło piecyka tworzyło przytulny, swojski nastrój. Otaczało nas coś cudownego: ciepło. Śmierć i mróz zostawały na zewnątrz.

Również nienawiść zostawała na zewnątrz. Jedliśmy i piliśmy. Po posiłku rozmawialiśmy. Przy wielkim mrozie nawet znakomita izolacja namiotu nie wystarczała i przysuwaliśmy śpiwory jak najbliżej piecyka. Wewnętrzna ścianka namiotu porastała futrem szronu. Otwarcie śluzy oznaczało wpuszczenie lodowatego podmuchu, który natychmiast wypełniał namiot wirującą mgiełką kryształków lodu. Podczas zamieci igły mroźnego powietrza wdzierały się przez otwory wentylacyjne mimo ich przemyślnego zabezpieczenia i powietrze wypełniał niewidoczny śnieżny pył. W takie noce panował niewiarygodny hałas i, żeby się porozumieć, musieliśmy krzyczeć sobie do ucha. Inne znów noce były ciche taką ciszą, jaką można sobie wyobrazić, że istniała, zanim zaczęły tworzyć się gwiazdy, albo zapanuje wtedy, kiedy wszystko przestanie istnieć.

W jakąś godzinę po wieczornym posiłku Estraven przełączał piecyk na niższą temperaturę, jeżeli tylko było to możliwe, i gasił światło. Robiąc to mruczał krótką i piękną modlitwę, jedyne rytualne słowa, jakich nauczyłem się z handdary: "Niech będzie pochwalona ciemność i wciąż trwające dzieło Stworzenia", mówił i zapadała ciemność. Zasypialiśmy. Rano zaczynało się wszystko od początku. Tak przez pięćdziesiąt dni.

Estraven przez cały czas prowadził dziennik, choć w czasie podróży przez Lód rzadko zapisywał coś więcej niż stan pogody i ilość przebytych danego dnia kilometrów. Wśród tych zapisków zdarza się uwaga na temat jego myśli lub naszych rozmów, ale ani słowa o głębszych dyskusjach, na jakich spędzaliśmy czas między kolacją a snem w pierwszym miesiącu podróży przez Lód, kiedy jeszcze mieliśmy dość energii na rozmowy, a także w te dni, kiedy nie mogliśmy opuścić namiotu z powodu burzy. Powiedziałem mu, że używanie pozasłownego kontaktu na planetach nie stowarzyszonych nie było wprawdzie zakazane, ale nie było też przyjęte, i prosiłem go, żeby zachował w tajemnicy to, czego się nauczy, przynajmniej do czasu, aż zdołam omówić sprawę z kolegami ze statku. Zgodził się i słowa dotrzymał. Nigdy ani w mowie, ani w piśmie nie wspominał o naszych milczących rozmowach.

Myślomowa była jedyną rzeczą, jaką musiałem dać Estravenowi z całej mojej cywilizacji, z mojej obcej rzeczywistości, którą się tak głęboko zainteresował. Mogłem mówić i opisywać bez końca, ale to było wszystko, co musiałem dać. Może zresztą była to jedyna ważna rzecz, jaką mieliśmy do zaoferowania Zimie. Nie mogę powiedzieć, że naruszyłem prawo kulturalnego embarga powodowany wdzięcznością. To nie była sprawa długu. Takie długi pozostają nie spłacone. Po prostu Estraven i ja doszliśmy do tego, że dzieliliśmy wszystko, co mieliśmy i co było warte podziału.

Przewiduję, że stosunek płciowy między obupłciowymi Getheńczykami a jednopłciowymi istotami stanowiącymi hainską normę okaże się możliwy, choć niewątpliwie będzie bezpłodny. Rzecz wymaga udowodnienia. My z Estravenem nie dowiedliśmy niczego, poza może dość delikatną kwestią. Nasze instynkty seksualne były najbliższe ujawnienia się podczas naszej drugiej nocy spędzonej na Lodzie. Przez cały dzień walczyliśmy z pociętym, pełnym szczelin terenem na wschód od Ognistych Wzgórz, gdzie często musieliśmy się cofać. Byliśmy tego wieczoru zmęczeni, ale dobrej myśli, pewni, że wkrótce trafimy na równą drogę. Jednak po kolacji Estraven spochmurniał i zamilkł.

— Harth — zwróciłem się do niego po tak oczywistej oznace chłodu — jeżeli znów powiedziałem coś złego, to proszę, niech mi pan powie, o co chodzi.

Milczał.

— Popełniłem pewnie jakiś błąd co do szifgrethoru. Przepraszam, nie mogę się tego nauczyć. Właściwie dotąd nie udało mi się zrozumieć znaczenia tego słowa.

— Szifgrethor? Pochodzi od starego słowa na oznaczenie cienia.

Obaj zamilkliśmy na chwilę, a potem on łagodnym wzrokiem spojrzał wprost na mnie. Jego twarz w tym czerwonawym oświetleniu była miękka, bezbronna i odległa jak twarz kobiety, która patrzy z głębi zamyślenia i nic nie mówi.

I wtedy zobaczyłem jeszcze raz i tym razem bez cienia wątpliwości to, co zawsze bałem się zobaczyć i udawałem, że tego w nim nie widzę: że był kobietą równie jak mężczyzną. Jakakolwiek potrzeba. wyjaśniania źródeł tego strachu rozwiała się wraz z samym strachem. Pozostało mi przyjęcie go takim. jaki był. Do tego czasu odrzucałem go, odmawiałem mu prawa do bycia sobą. Miał całkowitą rację mówiąc, że jedyny człowiek na Gethen, który mi wierzył, był jedynym człowiekiem, do którego ja nie miałem zaufania. Bo on jeden w pełni zaakceptował mnie jako istotę ludzką, polubił mnie osobiście i zaofiarował mi całkowitą osobistą lojalność. 1 dlatego żądał ode mnie takiego samego uznania i akceptacji, a ja nie chciałem mu ich okazać. Bałem się tego. Nie chciałem dać zaufania i przyjaźni mężczyźnie, który był kobietą, kobiecie, która była mężczyzną.

Wyjaśnił mi sztywno i po prostu, że jest w kemmerze i że stara się mnie unikać, o ile jest to w naszej sytuacji możliwe. — Nie wolno mi pana dotykać — odezwał się z widocznym wysiłkiem nie patrząc na mnie.

— Rozumiem — powiedziałem. — Zgadzam się w zupełności.

Czułem, a on, jak sądzę, też, że to z seksualnego napięcia między nami, teraz już nazwanego i rozumianego, zrodziła się wielka i nagła pewność przyjaźni, przyjaźni tak nam niezbędnej w naszym wygnańczym losie i tak dobrze sprawdzonej podczas dni i nocy strasznej podróży, że można ją nazwać, teraz czy później, miłością. Ale wynikała ona nie z podobieństwa między nami, lecz z różnicy i stanowiła most, jedyny most ponad tym wszystkim, co nas dzieliło. Spotkanie na gruncie seksu oznaczałoby dla nas znów spotkanie istot z obcych światów. Zetknęliśmy się w jedyny sposób, w jaki mogliśmy się zetknąć; i na tym poprzestaliśmy. Nie wiem, czy mieliśmy rację.

Rozmawialiśmy jeszcze trochę tego wieczoru i pamiętam, jak trudno mi było znaleźć sensowną odpowiedź na jego pytanie, jakie są kobiety. Obaj byliśmy dość spięci i ostrożni w stosunku do siebie przez kilka następnych dni. Wielka miłość, między dwojgiem ludzi łączy się przecież ze zdolnością i okazją do sprawiania wielkiego bólu. Do tego wieczoru nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mogę zadać ból Estravenowi.

Teraz, kiedy bariery zostały zerwane, ograniczenia, z mojego punktu widzenia, w naszych kontaktach i rozumieniu stały się dla mnie nie do zniesienia. Wkrótce, w dwa albo trzy wieczory później, kiedy kończyliśmy kolację ze słodzonego ziarna kaliko dla uczczenia trzydziestokilometrowego przemarszu, powiedziałem:

— Zeszłej wiosny, podczas tamtej kolacji w Czerwonym Narożnym Domu powiedział mi pan, że chciałby dowiedzieć się czegoś więcej na temat porozumiewania się bez słów.

— Tak, to prawda.

— Jeżeli pan chce, spróbuję nauczyć pana posługiwania się myślomową.

Roześmiał się.

— Widzę, że chce mnie pan przyłapać na kłamstwie.

— Jeżeli kiedyś mnie pan okłamał. to było to dawno temu i w innym kraju.

Był człowiekiem uczciwym, ale rzadko bezpośrednim i poczuł się mile połechtany.

— W innym kraju mogę mówić inne kłamstwa powiedział. — Ale myślałem, że nie wolno panu przekazywać tej wiedzy… krajowcom, póki nie przystąpimy do Ekumeny.

— To nie jest zabronione. Po prostu nie ma takiego zwyczaju. Ja to jednak zrobię, jeżeli pan chce. I jeżeli potrafię, bo nie jestem mentorem.

— Są więc specjalni nauczyciele tej umiejętności?

— Tak. Nie na Starej Ziemi, gdzie często występują naturalne zdolności i gdzie, jak się mówi, matki przemawiają do nie narodzonych dzieci. Nie wiem, co te dzieci im odpowiadają. Ale większość z nas musi się tego uczyć, tak jak języka obcego. Albo raczej tak, jakby to był nasz język ojczysty tak późno odnaleziony.

Myślę, że rozumiał moje pobudki, dla których proponowałem mu naukę myślomowy, i bardzo chciał się jej nauczyć. Spróbowaliśmy. Przypomniałem sobie najlepiej jak umiałem, jak mnie uczono w wieku lat dwunastu. Powiedziałem mu, żeby oczyścił umysł i pozostawił go w ciemności. Zrobił to niewątpliwie szybciej i dokładniej, niż mnie się to kiedykolwiek udało, był przecież adeptem handlary. Wtedy przemówiłem do niego myślomową najwyraźniej jak potrafiłem. Bez rezultatu. Spróbowaliśmy jeszcze raz. Ponieważ nie można nadać, póki się nie odebrało, póki zdolności telepatyczne nie zostaną obudzone przez jeden choćby czysty odbiór, musiałem najpierw do niego dotrzeć. Próbowałem przez pół godziny, póki mi umysł nie ochrypł.

Wyglądał na przygnębionego.

— Myślałem, że to będzie łatwe — wyznał. Obu nas to zmęczyło i zrezygnowaliśmy z dalszych prób tego wieczoru.

Nasze następne wysiłki też nie były bardziej udane. Próbowałem nadawać do Estravena, kiedy. spał, przypomniawszy sobie, co mój mentor mówił o przypadkach "komunikatów sennych" wśród ludów przedtelepatycznych, ale nic z tego nie wyszło.

— Może moja rasa jest pozbawiona tej zdolności powiedział. — Mieliśmy wystarczającą ilość pogłosek i poszlak, żeby stworzyć słowo na oznaczenie tego zjawiska, ale nie znam u nas ani jednego potwierdzonego przypadku telepatii.

— To samo było z nami przez tysiące lat. Garstka naturalnych talentów nie rozumiejących swojego daru i pozbawionych partnera do kontaktu. U całej reszty w najlepszym wypadku zdolności uśpione. Mówiłem przecież, że poza urodzonymi talentami zdolność ta, choć wynikająca z podstaw fizjologicznych, ma charakter psychologiczny, jest wytworem kultury, produktem ubocznym działalności umysłowej. Małe dzieci, osoby niedorozwinięte i członkowie społeczeństw prymitywnych nie mogą posługiwać się myślomową. Umysł musi najpierw działać w warunkach pewnej złożoności. Nie można budować aminokwasów z atomów wodoru, wcześniej musi dojść do dużo większego stopnia złożoności, ta sama sytuacja. Abstrakcyjne myślenie, zróżnicowane oddziaływanie społeczne, zawiłe przystosowania kulturalne, wrażliwość estetyczna i etyczna, wszystko to musi osiągnąć pewien poziom, zanim kontakt stanie się możliwy, zanim można będzie sięgnąć do ukrytego potencjału.

— Widocznie my, Getheńczycy, nie osiągnęliśmy tego poziomu.

— Znacznie go przekraczacie, ale potrzebny jest szczęśliwy przypadek, jak przy powstaniu aminokwasów… Albo żeby sięgnąć po porównanie ze sfery kultury — to tylko porównania, ale są one pomocne przy powstaniu metody naukowej i konkretnych, eksperymentalnych technik w nauce. Są w Ekumenie narody posiadające wysoką kulturę, złożoną organizację społeczną, filozofię, sztukę, etykę, styl wysoki i wielkie osiągnięcia we wszystkich tych dziedzinach, które jednak nigdy nie nauczyły się, jak dokładnie zważyć kamień. Teraz mogą się już oczywiście nauczyć, tyle że nie zrobiły tego przez pół miliona lat… Są narody, które nie mają wyższej matematyki, nic poza najprostszą praktyczną arytmetyką. Każdy z nich jest w stanie zrozumieć rachunek różniczkowy, ale żaden z nich go nie zna i nigdy nie znał. Nawiasem mówiąc, moja własna rasa, ziemianie, jeszcze trzy tysiące lat temu nie umiała posługiwać się zerem. — W tym miejscu Estraven zamrugał. — Co do Gethen, to interesuje mnie, czy reszta z nas odnajdzie w sobie zdolność do zaglądania w przyszłość, jeżeli nauczycie nas techniki, i czy to również jest częścią ewolucji umysłu.

— Czy uważa pan to za pożyteczną umiejętność?

— Sztukę dokładnej przepowiedni? Ależ oczywiście!

— Może, żeby móc ją ćwiczyć, będzie musiał pan uznać ją za bezużyteczną.

— Jestem zafascynowany waszą handdarą, ale nieraz zastanawiam się, czy to nie jest po prostu paradoks podniesiony do rangi stylu życia…

Spróbowaliśmy znów myślomowy. Nigdy dotąd nie nadawałem po wielekroć do kogoś całkowicie niewrażliwego. Doświadczenie nie było miłe. Zaczynałem się czuć jak modlący się ateista. Po jakimś czasie Estraven ziewnął.

— Jestem głuchy, głuchy jak pień powiedział. Lepiej chodźmy spać.

Zgodziłem się. Wyłączył światło mrucząc swoją krótką pochwałę ciemności. Zakopaliśmy się w śpiwory i po kilku minutach Estraven zagłębiał się już w sen jak pływak w ciemną wodę. Czułem ten jego sen jak swój własny, czułem też więź między nami i jeszcze raz przemówiłem do niego sennie po imieniu: "Therem".

Poderwał się gwałtownie, bo jego głos zabrzmiał w ciemności nad moją głową.

— Arek! Czy to ty?

"Nie, Genly Ai. Przemawiam do pana".

Wstrzymał oddech. Cisza. Manipulował przy piecyku, włączył światło i wpatrzył się we mnie pełnym lęku wzrokiem.

— Miałem sen. Myślałem, że jestem w domu…

— Usłyszał pan moją myślomowę.

— Zawołałeś mnie… To był mój brat. Usłyszałem jego głos. On nie żyje. Nazwał mnie pan… nazwałeś mnie Therem? Ja… To jest straszniejsze niż myślałem. — Potrząsnął głową jak człowiek, który chce uwolnić się od koszmarnego snu i ukrył twarz w dłoniach.

— Harth, bardzo pana przepraszam…

— Nie, zwracaj się do mnie po imienia Jeżeli potrafisz odzywać się wewnątrz mojej głowy głosem nieżyjącego człowieka, to możesz mi mówić po imieniu! Czy on powiedziałby do mnie "Harth"? Teraz rozumiem, dlaczego w myślomowie niemożliwe jest kłamstwo. To straszna rzecz… Dobrze, dobrze. Przemów do mnie znów.

— Zaczekaj.

— Nie. Mów.

Pod jego intensywnym, przestraszonym spojrzeniem przemówiłem: "Therem, przyjacielu, między nami nie ma miejsca na lęk".

Patrzył na mnie nadal, sądziłem więc, że do niego nie dotarłem, ale dotarłem.

— Niestety jest — powiedział.

Po chwili, opanowawszy się, dodał spokojnie:

— Mówiłeś moim językiem.

Przecież nie znasz mojego.

— Uprzedzałeś, że będą słowa, wiem… Ale wyobrażałem to sobie jako… zrozumienie.

— Empatia to inna gra, choć jest między nimi związek. Dzięki niej nawiązaliśmy dziś kontakt. Ale we właściwej myślomowie pobudzane są w mózgu ośrodki mowy oraz…

— Nie, nie. To mi wytłumaczysz później. Dlaczego odezwałeś się głosem mojego brata? — spytał z wyraźnym napięciem.

— Nie mogę ci na to odpowiedzieć, bo nie wiem. Opowiedz mi coś o nim.

— Nusuth… Mój pełny brat, Arek Harth rem ir Estraven był o rok starszy ode mnie. Byłby panem Estre. My… opuściłem dla niego dom. Nie żyje od czternastu lat.

Obaj umilkliśmy. Nie wiedziałem i nie mogłem pytać, co kryło się za jego słowami. Choć powiedział tak mało, kosztowało go to i tak zbyt wiele.

Po chwili odezwałem się.

— Przemów do mnie, Therem. Nazwij mnie po imieniu. — Wiedziałem, że może to zrobić, bo mieliśmy kontakt, albo, jak mówią specjaliści, nasze fazy współbrzmiały, a on oczywiście nie umiał świadomie zastosować blokady. Gdybym był Słuchaczem, mógłbym teraz usłyszeć jego myśli.

— Nie — powiedział. — Nigdy. Jeszcze nie teraz…

Ale żaden szok czy lęk nie mogły powstrzymać tego nienasyconego, postukującego umysłu na długo. Kiedy znów wyłączył światło, usłyszałem swoim wewnętrznym słuchem, jak niepewnie mówi: "Genry". Nawet w myślomowie nie potrafił wymówić "1".

Odpowiedziałem mu natychmiast. W ciemności wydał nieartykułowany dźwięk przestrachu, w którym zabrzmiała też nieśmiała nuta zadowolenia.

— Już więcej nie — powiedział na głos i po chwili wreszcie zasnęliśmy.

Nie szło mu łatwo. Nie dlatego, żeby mu brakło zdolności albo żeby nie potrafił zdobywać umiejętności, ale wprawiło go to w wielki niepokój i nie potrafił brać rzeczy takimi, jakie są. Szybko nauczył się budować bariery, ale nie jestem pewien, czy miał przekonanie, że może na nich polegać. Może my też byliśmy tacy, kiedy pierwsi mentorzy przybyli wieki temu ze Świata Rokanona, żeby nas nauczać "Ostatniej Umiejętności". Może Getheńczyk, będąc istotą wyjątkowo pełną, odbiera telepatyczny kontakt jako. naruszenie tej pełni, jako trudne do zniesienia naruszenie jego całości. A może to była sprawa charakteru Estravena, w którym szczerość i rezerwa były równie silne, a każde jego słowo wypływało z wewnętrznej ciszy. Słyszał mój głos przemawiający do niego jako głos człowieka nieżyjącego, jako głos brata. Nie wiem, co poza miłością i śmiercią leżało między nim a tym bratem, ale wiedziałem, że ilekroć do niego przemówiłem, coś się w nim wzdrygało, jakbym dotknął rany. Tak więc bliskość umysłów, jaka między nami zaistniała, była autentyczną więzią, ale jakąś ciemną i ubogą, nie tyle oświecającą (jak tego oczekiwałem), ile ukazującą bezmiar ciemności.

Tymczasem dzień za dniem pełzaliśmy na wschód po lodowej równinie. Planowany półmetek czasowy naszej podróży, trzydziesty piąty dzień, odorny anner, zastał nas daleko od połowy dystansu. Według licznika przy sankach przebyliśmy około sześciuset kilometrów, ale pewnie nie więcej niż trzy czwarte z tego zbliżyło nas do celu i tylko z wielkim przybliżeniem mogliśmy ustalić, ile nam jeszcze zostało do przejścia.

— Sanki są teraz lżejsze — powiedział. — Pod koniec będą jeszcze lżejsze, a jeżeli będzie trzeba, możemy zmniejszyć racje. Odżywiamy się bardzo dobrze.

Myślałem, że to ironia, ale myliłem się.

Czterdziestego dnia i przez dwa następne byliśmy unieruchomieni przez zawieję. W czasie tych długich godzin bezczynnego leżenia w namiocie Estraven spał prawie bez przerwy i nic nie jadł, pijąc tylko w godzinach posiłków orsz albo wodę z cukrem. Nalegał, żebym ja jadł, chociaż po pół racji. Twierdził, że nie mam praktyki w głodowaniu.

Poczułem się tym dotknięty.

— A ty masz, jako książę i pierwszy minister?

— Genry, my ćwiczymy obywanie się bez jedzenia, póki nie zostaniemy ekspertami. Mnie jako dziecko uczono głodować w domu, w Estre, a później w stanicy Rotherer u handdarata. To prawda, że w Erhenrangu wyszedłem z wprawy, ale zacząłem odrabiać to w Misznory… Proszę, przyjacielu, posłuchaj mnie, ja wiem, co robię.

Posłuchałem go i oczywiście wiedział, co robi.

Przez cztery następne dni wędrowaliśmy w wielkim mrozie, a potem przyszła następna burza śnieżna dmąca nam w twarz ze wschodu z siłą huraganu. Po dwóch minutach od pierwszych podmuchów powietrze było tak gęste od śniegu, że nie widziałem Estravena z odległości dwóch metrów. Odwróciłem się plecami do niego, do sanek i do oślepiającego, duszącego śniegu, żeby złapać oddech, i kiedy po minucie odwróciłem się z powrotem, nie było go. Nie było sanek. Nic nie było. Zrobiłem kilka kroków w kierunku, gdzie przed chwilą znajdował się Estraven, i macałem wokół siebie rękami. Krzyczałem i nie słyszałem własnego głosu. Byłem głuchy i całkiem sam we wszechświecie ciasno wypełnionym małymi, siekącymi smugami szarości. Wpadłem w panikę i zacząłem iść na oślep przed siebie wysyłając w myślomowie gorączkowe wołanie: "Therem!"

Klęcząc tuż pod moją ręką powiedział:

— Choć, pomóż mi przy namiocie.

Pomogłem mu nie wspominając o chwili paniki. Nie było potrzeby.

Ta burza trwała dwa dni. Pięć dni straconych, a będzie takich więcej. Nimmer i anner to miesiące wielkich burz.

— Zaczynamy kroić coraz cieniej, co? — powiedziałem któregoś wieczoru odmierzając porcje giczy-miczy i wkładając je do gorącej wody.

Spojrzał na mnie. Na jego mocnej, szerokiej twarzy widać było oznaki wychudzenia, oczy mu zapadły, pod kośćmi policzkowymi rysowały się głębokie cienie, wargi miał spierzchnięte i popękane. Bóg jeden wie, jak ja musiałem wyglądać, jeżeli on był w takim stanie. Uśmiechnął się.

— Jeżeli szczęście nam dopisze, to dojdziemy, a jak nie, to nie.

Mówił to od początku. Przy wszystkich moich emocjach, przy poczuciu, że podejmujemy ostatnią, rozpaczliwą próbę, zabrakło mi realizmu, żeby mu uwierzyć. Nawet teraz myślałem sobie: "Przecież tyle wysiłku nie może pójść na marne…"

Ale Lód nie wiedział nic o naszym wysiłku. Po co miałby wiedzieć? Proporcja jest zachowana.

— A jak tam twoje szczęście, Therem? — spytałem. Nie uśmiechnął się. I nie odpowiedział. Dopiero po chwili odezwał się:

— Myślałem o nich wszystkich tam, w dole. — "Dół" oznaczał dla nas południe, świat poniżej pokrywy lodu, region ziemi, ludzi, dróg i miast, tego wszystkiego, co stawało się dla nas coraz mniej realne. — Wiesz, że wysłałem do króla wiadomość o tobie w dniu wyjazdu z Misznory. Przekazałem mu to, czego dowiedziałem się od Szusgisa, że będziesz zesłany do gospodarstwa Pulefen. Wtedy nie miałem jeszcze ścisłego planu, ale kierowałem się impulsem. Jednak od tamtego czasu przemyślałem ten impuls dokładnie. Może się zdarzyć coś takiego: król dostrzeże szansę gry w szifgrethor. Tibe będzie mu to odradzał, ale Argaven powinien mieć już trochę dość Tibe'a i może zignorować jego radę. Zacznie się pytać. Gdzie jest wysłannik, gość Karbidu? Misznory będzie kłamać. Zmarł jesienią na febrę horm, wyrazy współczucia. W takim razie dlaczego nasza własna ambasada informuje nas, że znajduje się w gospodarstwie Pulefen? Nie ma go tam, proszę sprawdzić. Nie, ależ skąd, wierzymy słowu Wspólnoty Orgoreynu… Tymczasem w kilka tygodni po tej wymianie zdań wysłannik pojawia się w północnym Karbidzie po ucieczce z gospodarstwa Pulefen. Konsternacja w Misznory, oburzenie w Erhenrangu. Utrata twarzy przez Wspólnotę przyłapaną na kłamstwie. Staniesz się skarbem, Genry, zaginionym bratem z ogniska króla Argavena. Na jakiś czas. Musisz natychmiast przy pierwszej nadarzającej się okazji wezwać statek. Sprowadź swoich ludzi do Karbidu i załatw swoją sprawę jak, najszybciej, zanim Argaven będzie miał czas dostrzec w tobie potencjalnego wroga, zanim Tibe albo jakiś inny członek rady nastraszy go jeszcze raz, grając na jego szaleństwie. Jeżeli zawrze z tobą umowę, dotrzyma jej, bo łamiąc ją złamałby swój własny szifgrethor. Królowie z dynastii Harge dotrzymują obietnic. Ale musisz działać szybko i jak najszybciej sprowadzić statek.

— Zrobię tak, jak tylko otrzymam najmniejszy znak zaproszenia.

— Nie. Wybacz, że ci daję rady, ale nie wolno ci czekać na zaproszenie. Myślę, że będziesz życzliwie przyjęty. Twój statek też. Karbid w ciągu ubiegłego półrocza przeżył duże upokorzenia. Dasz Argavenowi szansę odegrania się. Myślę, że on skorzysta z tej szansy.

— Bardzo dobrze, ale ty tymczasem…

— Ja jestem Estraven Zdrajca. Nie mam z tobą nic wspólnego.

— Początkowo.

— Początkowo — zgodził się.

— Czy będziesz mógł się ukryć, jeżeli w pierwszym okresie będzie jakieś niebezpieczeństwo?

— O tak, oczywiście.

Kolacja była gotowa i to pochłonęło naszą uwagę. Jedzenie stało się tak ważnym i absorbującym zajęciem, że nigdy nie rozmawialiśmy podczas posiłku; tabu działało teraz w pełnej i zapewne pierwotnej formie, ani słowa, póki nie zostanie zjedzona ostatnia okruszyna.

— Cóż, mam nadzieję, że przewidziałem to trafnie powiedział, kiedy zjedliśmy. — I… że mi przebaczysz.

— To, że mi udzieliłeś rady? — spytałem, bo pewne rzeczy zaczynałem wreszcie rozumieć. — Ależ oczywiście, Therem. Jak możesz w to wątpić. Wiesz przecież, że nie mam szifgrethoru, z którego musiałbym rezygnować. — To go rozbawiło na chwilę, ale zaraz znów się zasępił.

— Dlaczego — spytał po chwili — dlaczego przybyłeś sam, dlaczego wysłano cię samego? Wszystko teraz będzie zależało od tego, czy twój statek przyleci. Dlaczego tak wszystko utrudniono tobie i nam?

— Taki jest zwyczaj w Ekumenie i ma on swoje uzasadnienie. Chociaż, prawdę mówiąc, zaczynam się zastanawiać, czy kiedykolwiek rozumiałem to uzasadnienie. Myślałem, że to ze względu na was przybyłem sam, tak wyraźnie sam, tak bezbronny, że nie mogłem stanowić żadnego zagrożenia ani wpłynąć na równowagę sił: nie inwazja, ale po prostu posłaniec. Lecz jest w tym coś więcej. Będąc sam nie mogę zmienić waszego świata, ale za to ja mogę być przezeń zmieniony. Będąc sam muszę nie tylko mówić, ale i słuchać. Kontakt, jaki w końcu nawiążę, jeżeli mi się to uda, nie będzie czysto polityczny, bezosobowy. Będzie on indywidualny, osobisty, będzie czymś mniejszym i zarazem większym niż kontakt polityczny. Nie "my" i "oni", nie "ja" i "to", ale "ja" i "ty". Więź nie polityczna i pragmatyczna, ale mistyczna. W pewnym sensie Ekumena nie jest organizmem politycznym, lecz mistycznym. Uważa, że początki są ogromnie ważne. Początki i środki. Jej doktryna jest przeciwieństwem zasady, że cel uświęca środki. Dlatego działa sposobami subtelnymi i powolnymi, a także dziwnymi i ryzykownymi, podobnie jak ewolucja, która w pewnym sensie jest dla niej wzorem… Zostałem więc wysłany sam. Ze względu na was? Czy ze względu na mnie`.' Nie wiem. Tak, to niewątpliwie skomplikowało sprawy. Ale z równym pożytkiem mógłbym cię spytać, dlaczego nigdy nie przyszło wam na myśl, żeby zbudować pojazd latający'? Jeden mały przemycony samolot zaoszczędziłby tobie i mnie wielu trudności!

— Jakiemu zdrowemu na umyśle człowiekowi przyszłoby do głowy. że można latać? powiedział Estraven surowo. Była to sensowna odpowiedź na planecie, gdzie nie ma żadnych istot skrzydlatych i nawet anioły Świętej Hierarchii Jomesz nie latają, tylko opadają bezskrzydłe na ziemię jak płatki śniegu albo jak niesione wiatrem nasiona w tym świecie bez kwiatów.

W połowie miesiąca nimmer, po okresie wiatrów i ostrych mrozów, mieliśmy przez wiele dni dobrą pogodę. Jeżeli były burze, to daleko na południe od nas, tam w dole, a my, w środku zamieci, mieliśmy zachmurzenie przy prawie bezwietrznej pogodzie. Początkowo pokrywa chmur nie była gruba i powietrze przesycało równe. rozproszone światło słoneczne odbite od chmur i od śniegu, z dołu i od góry. Przez noc pogoda się pogorszyła. Wszelkie światło znikło, nie zostało nic. Wyszliśmy z namiotu w nicość. Sanki i namiot były, Estraven stał obok mnie, ale ani on, ani ja nie rzucaliśmy cienia. Przyćmione, matowe światło wypełniało wszystko. Kiedy stąpaliśmy po skrzypiącym śniegu, z braku cienia nie widać było odbicia stopy. Nie zostawialiśmy śladów. Sanki, namiot, on, ja i absolutnie nic więcej. Nie było słońca, nieba, horyzontu, świata. Białawoszara pustka, w której byliśmy jakby zawieszeni. Złudzenie było tak doskonałe, że miałem kłopot z utrzymaniem równowagi. Moje ucho wewnętrzne przywykło do potwierdzania informacji o moim położeniu ze strony wzroku, teraz go nie dostawało, jakbym oślepł. Było to do zniesienia, póki się pakowaliśmy, ale marsz, kiedy ma się przed sobą pustkę, nic, na co można patrzeć, nic, na czym można by oko zatrzymać, był początkowo tylko denerwujący, a potem stał się wyczerpujący. Poruszaliśmy się na nartach po dobrym, firnowym śniegu bez zasp, twardym,, tego byliśmy pewni przez pierwsze dwa kilometry. Powinniśmy mieć dobre tempo. Mimo to posuwaliśmy się coraz wolniej szukając po omacku drogi, mimo że nic jej nie zasłaniało, i trzeba było największego wysiłku woli, żeby iść normalnym tempem. Każda najmniejsza nierówność powierzchni stanowiła szok, jak przy wchodzeniu na schody niespodziewany stopień albo brak spodziewanego stopnia, nie byliśmy na nią przygotowani, bo brakowało cienia, który by ją ujawniał. Z otwartymi oczami poruszaliśmy się jak ślepcy. Trwało to dzień za dniem i zaczęliśmy skracać dzienne przemarsze, ho już wczesnym popołudniem ociekaliśmy potem i drżeliśmy z napięcia i wyczerpania. Zacząłem tęsknić za padającym śniegiem, za zawieją, za czymkolwiek, ale co rano wychodziliśmy z namiotu w pustkę, białą pogodę, w to, co Estraven nazywał "bezcienieni".

W dniu odorny nimmer, sześćdziesiątego pierwszego dnia naszej podróży, koło południa, ta pozbawiona wszelkich cech ślepa pustka wokół nas popłynęła i zafalowała. Uznałem, że zwodzą mnie oczy, jak się to często zdarzało, i nie zwracałem uwagi na niejasne i niezrozumiałe ruchy powietrza, aż nagle dostrzegłem przebłysk małego, bladego, martwego słońca nad głową. A poniżej, wprost przed nami ujrzałem olbrzymi czarny kształt wypiętrzający się naprzeciw nas z pustki. Czarne macki wiły się i wyciągały w górę. Zatrzymałem się jak wryty obracając przy tym Estravena na jego nartach, bo byliśmy razem wprzęgnięci do sanek.

— Co to jest? — spytałem.

Estraven przyjrzał się czarnym, potwornym kształtom ukrytym we mgle i po chwili powiedział:

— Turnie… To muszą być Turnie Eszerhoth. — I ruszył dalej. Byliśmy oddaleni o całe kilometry od tego, co wydało mi się wznosić tuż-tuż przed nami. Stopniowo biała pogoda zmieniła się w gęstą, nisko ścielącą się mgłę, a potem przejaśniło się i przed zachodem słońca ujrzeliśmy je w całej okazałości: nunataki, wielkie, spękane i zerodowane wierzchołki skał sterczące z lodu, ukazujące nie większą część niż pływające góry lodowe, zatopione w lodzie góry, śpiące od eonów.

Wskazywały one. że znaleźliśmy się nieco na północ od naszej najkrótszej trasy, jeżeli mogliśmy wierzyć po amatorsku sporządzonej mapie, jedynej, jaką mieliśmy. Następnego dnia po raz pierwszy zboczyliśmy nieco na południowy wschód.

Загрузка...