ROZDZIAŁ PIĄTY KTO ŻYWI SIĘ BOLOTAMI ORAZ JAK DALEKO MOŻNA ZAJECHAĆ MIMO WOLI

Ewa zatrzasnęła przejrzystą kopułkę i zacisnęła dłonie na sterze. Zaszumiał silnik, pojazd ruszył ostro, przetaczając się po sypkich wzgórkach i zapadając co chwila przodem w szerokie bruzdy. Reflektor wydobył z piasku iskrzące się ziarenka jakiegoś minerału, rozsiane gęsto jak kropelki rosy. Powierzchnia pustyni rysowała się wyraźnie, usypane wiatrem fałdy wyglądały jak ostre krawędzie skalne — lecz pod gąsienicami rozpływały się łagodnie. Pełzak, kołysząc się i podrywając co chwila przód swego dyskowato spłaszczonego cielska, pruł powierzchnię pustyni jak statek fale morza. Ewa prowadziła pojazd szybko i pewnie.

Słońce zaszło. Ewa ogarnęła spojrzeniem widnokrąg. Z tyłu, na tle nieba, rysowały się ostro kontury bazy. Horyzont przed pojazdem był pusty. Zwiększyła szybkość. To już niedaleko, gdzieś w pobliżu powinno żerować stado.

Przed pojazdem wyrósł nagle pagórek o kształcie ściętego stożka. Równocześnie nieco w prawo linia widnokręgu poszarpała się jakby, wyskoczyły na niej jeden po drugim ciemne punkciki. „To one” — pomyślała Ewa i skierowała się prosto w tamtą stronę. Unieruchomiła ster i sięgnęła po lornetę. Z trudem wymierzyła ją w kierunku stada. Podskakujący pojazd utrudniał obserwację, wśród gromady bolotów nie sposób było dostrzec żadnych szczegółów.

Gąsienice zachrzęściły na kępach twardych łodyg. Serce Ewy zabiło mocno, oddech stał się krótki i szybki. Odczuła duszność, oderwała więc oczy od lornety i odkręciła nieco zawór butli. Dopływ powietrza orzeźwił ją trochę.

Bolotów było około piętnastu. Ich płaskie grzbiety połyskiwały w świetle reflektora. Ewa zatoczyła krąg światłami, skrzętnie przeszukując okolicę w promieniu kilkuset metrów. Nigdzie ani śladu pojazdu Teda… Dookoła tylko naga pustynia, piasek, tu i ówdzie kępy badyli, wokół których wiatr usypał niskie kopczyki.

Ewa zahamowała gwałtownie w odległości pięćdziesięciu metrów przed stadem. Przypomniała sobie nagle, że kierując się wprost na boloty, przestała uważać na ślady gąsienic. Rozejrzała się dokoła. Oprócz kolein pozostawionych przez jej pełzak, żadnych innych nie było widać.

Wykonała skręt tak gwałtowny, że lewa gąsienica zaryła się w piasku. Cofnęła pojazd o kilka metrów i pomknęła z powrotem własnymi śladami. W miejscu, gdzie poprzednio zboczyła w prawo, odnalazła bez trudu dość wyraźny szlak kolein. Podążyła tym śladem. Urywał się u stóp stożkowego pagórka, który minęła poprzednio.

Natarła na ten pagórek. Gąsienice zaryły się w piachu, lecz pokonały opór i pojazd powoli, uparcie sunął ku wierzchołkowi. Przód pełzaka dotarł do górnej krawędzi zbocza. Szczyt pagórka nie był płaski, jak mogłoby się wydawać oglądającemu go z dołu, lecz dość głęboko zaklęśnięty. Ewa przejechała przez środek tego zaklęśnięcia na przeciwległą krawędź. Zatrzymała pojazd i wyskoczyła na piasek.

Spojrzała w dół. W kręgu światła reflektora widniały tylko ślady bolotów.

„Koleiny nikną u stóp pagórka — pomyślała. — A powinny iść przecież dalej, chyba że…” Skierowała wylot metalowskazu w środek pagórka — strzałka nie drgnęła nawet. „Nie, nie mógł zostać zasypany… Więc gdzie się podział?” Powoli podeszła do pojazdu, wsiadła i uruchomiła silnik. Reflektory pełzaka oświetlały wciąż spokojnie pasące się w odległości dwustu metrów boloty.

Nagle wśród ospale poruszających się zwierząt dało się zauważyć zaniepokojenie. Z niebywałym jak na nie pośpiechem rozpełzły się w niezdarnej ucieczce. W samym środku stada strzelił nagle w górę strumień piasku sięgający kilkudziesięciu metrów wysokości. Piasek opadł osypując się w kształt stożkowej pryzmy. Z jej wierzchołka wystrzelił ku niebu wydłużony, ciemny kształt, niby ogromny rękaw sterczący pionowo nad pustynią. Poruszenie wśród bolotów przerodziło się w panikę — rozłaziły się we wszystkie strony, depcząc się nawzajem. Czarny rękaw zakołysał się jak słup dymu za podmuchem wiatru, górny jego koniec nagiął się gwałtownie ku ziemi, chwycił jakiegoś opóźnionego w ucieczce bolota, porwał w górę i prostując się, wessał do wnętrza. Przez kilka sekund kołysał się miarowo. Znów nagły skłon, drugi bolot poszybował w górę przyssany do końca czarnej macki i po chwili zniknął w jej wnętrzu.

Pchnięta pierwszym odruchem Ewa nacisnęła przyspiesznik i runęła w dół po pochyłości. Boloty rozlazły się tymczasem na tyle, że znajdowały się poza zasięgiem niebezpieczeństwa. Ewa wymierzyła z dziobowego miotacza, lecz nie zastopowała w porę i podrzucony na nierówności pojazd przechylił się trochę na bok. Trysnął strumień rozżarzonego gazu, minął czarne cielsko może o metr, ale to wystarczyło. „Potwór” niemile musiał odczuć bliskość ognistej smugi, bo czarna macka znieruchomiała na chwilę, a potem nagle, jak wciągnięta, zniknęła we wnętrzu ziemi. Na jej miejscu pozostał tylko piaszczysty kopiec.

Ewie, w chwili gdy strzelała do potwora, wydawało się, że to on porwał pojazd Teda, jak przed chwilą, na jej oczach, pochłonął dwa boloty. Teraz zwątpiła w realność takiej możliwości. Przecież pełzak — mimo podobieństwa kształtu i rozmiarów — był wykonany z metalu i musiał ważyć kilkakrotnie więcej niż bolot… Z drugiej strony jednak — kto wie, jaką siłą dysponuje ten stwór? Może to, co wystawia z piasku dla schwytania bolota, to tylko jeden jego „palec”, i to najmniejszy?

Trapiona takimi myślami Ewa objeżdżała szerokim łukiem miejsce zniknięcia pełzaka. Jeśli ślady nie wychodzą z tego rejonu, to…

Nie bardzo wiedziała, co wtedy. Nie musiała jednak zbyt długo się nad tym zastanawiać: nieco dalej na północ natrafiła na wyraźny, prosty ślad gąsienic, wiodący prawie dokładnie na północny wschód, a więc oddalający się od bazy.

Ewa wahała się przez chwilę, czy nie należy zawrócić tym śladem i sprawdzić, w którym miejscu się pojawił.

Zrezygnowała jednak z tego i pognała pełną mocą silnika w kierunku, w którym oddalił się pojazd Teda.

„Dokąd on popędził? — próbowała wytłumaczyć sobie to dziwne zachowanie chłopca. — Czyżby rzeczywiście kogoś ścigał? Ten… potwór piaskowy nie ucieka przecież, a zagrzebuje się. Musi to być dobrze bolotom znany wróg, jeśli tak szybko reagują na jego pojawienie się. Naszych pojazdów wcale się nie obawiały, przed tamtym niebezpieczeństwem ostrzega je widocznie jakiś specjalnie wyczulony zmysł. Tylko… gdzie i po co popędził ten szalony chłopak? I jaki to może mieć związek z bolotami i ich żarłocznym wrogiem?”

Ewa z niepokojem spojrzała na zegarek. Od chwili wyjazdu Teda z bazy upłynęło półtorej godziny. Koleiny wiodły wciąż prosto na północny zachód. Ewa usiłowała sobie przypomnieć mapę tych okolic. Ta, którą sporządzono ostatnio, była jeszcze niezbyt dokładna.

„Tam, w tym kierunku, w odległości kilkuset kilometrów, znajduje się jakaś grupa wzniesień z dużym kraterem…” — zdołała sobie uprzytomnić.


Snop reflektora przepoławiał ciemność. Po obu jego stronach czaiła się czerń. Gdy Ewa przenosiła wzrok na deskę rozdzielczą, na wnętrze kabiny — czuła się o wiele lepiej. Światła kontrolne miały ciepły, kojący blask, dawały choć przez chwilę odpocząć oczom. A tam, przed pojazdem — niekończące się morze piasku. Niewielkie nawet wzgórki, podświetlone reflektorem, podkreślone atramentowym cieniem wyglądały jak straszliwe, ostre wyboje.

Przez boczne i tylne szyby Ewa nie miała odwagi patrzeć. Ciemność — rozcięta smugą światła — jak czarna galareta ocierała się niemal o pojazd i zamykała tuż za nim, jakby odcinając odwrót. Jednostajny szum gąsienic usypiał, Ewa co kilka minut zmieniała pozycję w fotelu, by nie dać się zmóc senności. Wytężała wzrok, patrząc wzdłuż smugi światła. Równoległe bruzdy kolein wiodły na przełaj przez wydmy i zagłębienia. Zdawało się, że nigdzie się nie kończą. Spojrzała na zegar. Już ponad godzinę jedzie, a ślady wiodą niezmiennie na północny wschód.

Reflektor zamrugał nagle i zgasł. Ciemność, jakby korzystając z tego, natychmiast przylgnęła do szyb pojazdu, oblepiła go zewsząd. Przykry dreszcz przebiegł po plecach Ewy. Zahamowała gwałtownie. „Pewnie lampa się przegrzała” — pomyślała. Sięgnęła pod fotel i wydobyła pudełko z nową lampą. Nacisnęła zawór, kopułka uniosła się. Wyskoczyła na piasek i obeszła przód pojazdu. Tu, na zewnątrz, ciemność nie wyglądała już tak groźnie. Na niebie widać było kilka jaśniejszych gwiazd. Inne ginęły w mglistych obłokach. Ewa starała się nie patrzeć na boki, choć wiedziała, że tylko pustynia rozściela się wokół niej. Szybko zmieniła lampę. Niebieskawy snop oślepił ją na chwilę, do kabiny dotarła po omacku, mając w oczach czerwone, pulsujące kręgi. Zamknęła na chwilę powieki, lecz otworzyła je natychmiast, czując w całym ciele kołysanie senności. Zacisnęła dłoń na sterze, drugą uruchomiła silnik i ruszyła.

W szum gąsienic wplótł się jakiś nowy, obcy dźwięk. To niesione wiatrem ziarna piasku sypnęły o pancerz pojazdu. Spojrzała przed siebie i rozpaczliwym ruchem zacisnęła dłoń na przesuniętej do oporu dźwigni przyspiesznika. Silny podmuch wiatru rozmiatał ślady!

„Szybciej, szybciej!” — powtarzała gorączkowo w myślach.

Niestety, to były granice możliwości pełzaka. Wiatr wzmagał się, koleiny znaczyły się coraz słabszą linią, dwoma płyciutkimi zaklęśnięciami.

Niespodziewanie w dali, u krańca zasięgu reflektora zamajaczyła ciemna kępa. Równocześnie pojazd przechylił się nieco do przodu, zjeżdżając łagodnie w dół. Kępy sypnęły się teraz jedna za drugą, jak wyskakujące z ciemności kosmate zwierzątka. Dojeżdżając do nich Ewa zwolniła. Były rozrzucone dość rzadko, porośnięte niską i drobną roślinnością. Grunt pomiędzy nimi był twardszy i lepiej zachowywał odciski gąsienic. Widać było, jak przejeżdżający tędy pojazd Teda zaczepiał o nierówności, zataczał łuki, ślizgał się na przemian to lewą, to prawą gąsienicą… Tak może zachowywać się tylko pojazd z luźno puszczonym sterem!

Teren wciąż łagodnie opadał, pojawiły się ubogie krzewy, oplecione długimi łodygami bezlistnych pnączy, wśród których pojazd Teda wygniótł szeroką ścieżkę. Niektóre popodnosiły się już, zabliźniając przesiekę. Ewa jechała coraz wolniej i ostrożniej, bo grunt stawał się twardy i kamienisty. Teren zaczął się podnosić, zarośla zrzedły, Ewa zrozumiała, że przebyła w poprzek jakąś dolinkę, wilgotniejszą widać od reszty terenu.

Pełzak piął się teraz coraz stromiej pod górę, lawirował między odłamkami skał. Niektóre z nich nosiły ślady świeżych otarć i zarysowań — widomy znak przejścia tędy ciężkiej maszyny.

Co chwila któraś z gąsienic ślizgała się, wyrzucając spod siebie strumień piasku, żwiru i drobnych okruchów skalnych, a pojazd obracał się i zataczał. Ewa czuła, jak ramiona ujarzmiające rozedrgany ster zaczynają jej omdlewać. Zmniejszyła prędkość. Z lewej strony piętrzyły się coraz potężniejsze bloki skalne, po prawej rozpościerało się ostro opadające osypisko. W pewnej chwili Ewa pomyślała, że zgubiła ślad. Zatrzymała maszynę i wysiadła. Na pochyłym zboczu odnalazła po chwili ślady otarć i kilka rozkruszonych brył. Gdy oddaliła się o kilkanaście kroków od pojazdu, jakiś odgłos dobiegł ją nagle poprzez hełm. Włączyła mikrofon i teraz usłyszała wyraźnie odgłos pracy silnika. „Jest tu, gdzieś niedaleko!” — pomyślała. Silnik wył na najwyższych obrotach. Odgłos ten wydał się Ewie jakiś nienaturalny — nie oddalał się ani przybliżał, trwał w niezmiennym natężeniu. Brzmiało to tak, jakby silnik pracował bez obciążenia, na jałowych obrotach.

„Stoczył się ze skały! — pomyślała z przerażeniem. — Zsunął się, przewrócił gąsienicami do góry!”

Dopadła swojego pełzaka i zatrzasnęła kopułkę. Wtedy dopiero zdała sobie sprawę, że to prawie niemożliwe: dyskowaty pojazd nie mógłby przewrócić się podczas osuwania po zboczu. Chyba… chyba że spadł w przepaść.

Szarpnęła dźwignię i gwałtownie ruszyła. Pojazd skoczył do przodu, prawa gąsienica zakopała się w żwir. Ewa poczuła, jak pełzak gwałtownie zwraca dziób w prawo i zaczyna się osuwać, zrazu powoli, bokiem, potem coraz szybciej. Próbowała jeszcze hamować, lecz dało to jedynie taki skutek, że pojazd obrócił się tyłem do kierunku osuwania.

Ewa wyrzuciła amortyzatory zderzeniowe i wtuliła się w fotel. Elastyczne uderzenie zatrzymało pełzak, kamienie bębniły jeszcze przez chwilę po pancerzu, potem ucichły. Uchyliła właz. W tej samej chwili jakiś spóźniony kamień trafił prosto w sterczący ku górze reflektor. Światło zgasło.

Przyświecając ręcznym reflektorem, wyszła z kabiny. Jazgot silnika brzmiał teraz głośniej. Ogarnęła światłem zbocze. Półka, z której stoczył się pojazd, widniała o kilkadziesiąt metrów wyżej. Niżej, w odległości kilkunastu kroków, widać było gładkie, równe dno kotliny. Nieco dalej po lewej stronie, między kilkoma sporymi odłamami skał, smuga reflektora trafiła na lśniącą metalicznie bryłę. Pojazd Teda tkwił w wąskim przesmyku między dwoma blokami skalnymi. Gąsienice obracały się. Wyryły dwie bruzdy, odrzucając piasek i kamienny gruz. Teraz bezradnie wierzgały w powietrzu.

Ewa pobiegła w tamtą stronę. Kopułka była pęknięta. Na fotelu kierowcy leżał Ted, zgięty w przód, z głową przewieszoną poniżej kolan. Ramieniem napierał na dźwignię przyspiesznika.

Ewa przez chwilę mocowała się z uszkodzonym zamkiem, wreszcie kopułka odskoczyła. Uniosła głowę leżącego. Twarz Teda była blada, oczy zamknięte. Drżącymi rękami odszukała zawór powietrzny i oświetliła skalę manometru. Świetlny punkcik stał nieruchomo na jedynce. Odetchnęła.

Powoli wywindowała Teda z kabiny i z trudem dowlokła do swego pojazdu. Odpoczęła chwilę, zanim spróbowała podsadzić go do kabiny. Udało się. Ewa zatrzasnęła kopułkę i włączyła pompy, które wyssały powietrze z kabiny. Napełniła ją powietrzem z butli, potem rozłożyła oparcie fotela i ułożyła na nim nieprzytomnego Teda. Pośpiesznie rozpięła mu skafander i zdjęła hełm. Nie poruszał się, był blady, wargi miał sinawe. Opanowała się całym wysiłkiem woli. Zwiększyła dopływ tlenu, aż sama odczuła mrowienie w końcach palców i poszarzało jej w oczach, a skronie rozpulsowały się gwałtownie. Otworzyła apteczkę. Zdjęła hełm i wcisnęła w ucho słuchawkę stetoskopu. Dotknęła sondą przegubu Teda i wsłuchiwała się przez chwilę. Tętno było słabiutkie, ledwo uchwytne — ale było. Rzuciła się do apteczki — iniektor odnalazła natychmiast, przez chwilę szukała właściwej fiolki — jest! Nabrała kilka mililitrów przejrzystego płynu, obnażyła po łokieć rękę chłopca.

Działała jak automat. Zupełnie niespodziewanie przypomniała sobie teraz czytane kiedyś zalecenia instrukcji pierwszej pomocy. Ściągnęła z nieprzytomnego ciągle Teda skafander i obmacała dokładnie wszystkie kości. Były całe, nie znalazła również śladu potłuczeń. Więc to tylko wstrząs i głębokie omdlenie. Ułożyła go równo na fotelu i przykryła kocem. Policzki Teda zaróżowiła się, wargi nabrały żywszej barwy.

Ewa uśmiechnęła się. Ujęła w obie dłonie twarz chłopca i patrzyła z radością, jak odzyskuje przytomność. Przygładziła mu włosy, pochyliła się i lekko dotknęła ustami jego policzka. Zawstydzona tym odruchem, odwróciła się i włączyła radiostację. Przez chwilę nasłuchiwała, potem wyłączyła aparaturę.

Baza wciąż jeszcze milczała.


Ted otworzył oczy, lecz światło oślepiło go i zamknął je natychmiast z powrotem. Chciał przewrócić się na bok, ostre kłucie przeszyło mu plecy. Poruszył ręką, napiął mięśnie karku. Czuł ból w całym ciele. Otrzeźwiał nieco, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje.

— Ted… — usłyszał nad sobą. Poznał głos Ewy.

Otworzył powoli oczy — światło skierowane teraz w bok nie raziło go. Poznał wnętrze kabiny, wciągnął w nozdrza ostry zapach lekarstw. Obok siedziała Ewa. Trzymała go za rękę. Jej zmęczona, blada twarz pochylała się nad nim troskliwie.

— Co… się… stało? — powiedział szeptem, z wysiłkiem wydobywając każde słowo. Bolały go żebra przy każdym oddechu.

— Jak się czujesz? Co cię boli? — odpowiedziała pytaniem.

— Ciężko oddychać. Wszystko mnie boli… Gdzie jesteśmy?

— W pełzaku, którym wyruszyłam na pomoc. Twój pełzak tkwi unieruchomiony między skałami.

— A baza?

— O jakieś trzysta kilometrów stąd. Nie wiem zresztą, jechałam wciąż twoimi śladami… Niczego nie pamiętasz?

— Zaraz… przypomnę sobie. Boloty. Pojechałem… Potem… Potem coś mnie zaatakowało…

— Uniosło w górę?

— Chyba tak! A potem? Nie, nie pamiętam.

— Straciłeś przytomność od upadku.

— Możliwe… Ale to nie było aż tak daleko od bazy!

— Silnik widocznie pracował przez cały czas i pełzak pojechał dalej. A przy upadku zerwał się pewnie kabel zasilania radiostacji.

Teraz dopiero Ted zorientował się, że leży bez skafandra, rozebrany do spodenek i przykryty kocem.

— Musiałaś się okropnie namęczyć! Przecież ja ważę ponad sześćdziesiąt kilogramów!

— Na tej planecie tylko pięćdziesiąt — sprostowała skromnie.

Popatrzył na nią z uznaniem i ścisnął jej dłoń.

— Dziękuję ci. Byłem okropnie nieostrożny wyruszając na tę eskapadę. To mogło się znacznie gorzej skończyć.

Spuściła oczy, chciała cofnąć dłoń, ale przytrzymał ją mocno.

— To się jeszcze nie skończyło — powiedziała. — Nie mamy mapy. Na bazę też nie możemy liczyć…

— Dlaczego?

— Musiałam wyłączyć całe zasilanie, żeby się wydostać. Atros tak dowcipnie zaprogramował Centin.

— Ojej! — westchnął Ted. — To pachnie grubą awanturą, jeśli nie zdążymy wrócić w porę.

— Mam nadzieję, że nie będą próbowali się z nami łączyć wcześniej niż dziś po południu.

— Ile do świtu?

— Dwie godziny… Nie, nawet mniej; jesteśmy na wschód od bazy. Nie miałam odwagi ruszać nocą. Zupełnie nie wiem, gdzie się znajdujemy. — Ewa mówiła słabym głosem, oczy same się jej zamykały.

Ted uniósł się na łokciu, potem ostrożnie usiadł. Głowa Ewy opadała coraz niżej, wreszcie dziewczynka dotknęła czołem oparcia fotela. Ted powoli wstał i przezwyciężając ból pleców, odchylił oparcie fotela do tyłu. Ułożył jej głowę na gąbkowej poduszce. Włosy Ewy rozsypały się dokoła twarzy. Ted poczuł nieprzepartą chęć dotknięcia tych włosów. Nie pierwszy raz przyłapywał się na tym, ale nigdy nie starczało mu odwagi… Jeszcze trzy lata temu śmiało ciągnął ją za warkocze, ale to było zupełnie co innego.

Z bijącym sercem pochylił się nad śpiącą, wsłuchany w równy rytm jej oddechu. Poruszyła się i westchnęła, a on cofnął się gwałtownie. Potem, przerażony własną odwagą, pocałował ją w policzek.

Długo nie mógł zasnąć — serce waliło mu mocno, skronie pulsowały. Czyżby Ewa zaaplikowała mu zbyt dużą dawkę lekarstwa?

Загрузка...