Pan Dee siedział sobie właśnie w wielkim, wygodnym fotelu, rozluźniwszy pasek od spodni. Na jego kolanach spoczywały porozrzucane popołudniówki. Palił w spokoju fajkę, rozmyślając jak wspaniały jest świat. Sprzedał dziś dwa amulety i wywar miłosny; jego żona krzątała się po kuchni, przygotowując jakiś znakomity posiłek, a fajka ciągnęła jak należy.
Z westchnieniem ukontentowania pan Dee ziewnął i przeciągnął się.
Morton, jego dziewięcioletni syn, przebiegł przez living-room obładowany książkami.
— Jak poszło dzisiaj w szkole? — zawołał za nim pan Dee.
— W porządku — odpowiedział chłopiec zwalniając, ale wciąż przemieszczając się w stronę swojego pokoju.
— Co tu masz? — spytał pan Dee, wskazując na niesiony przez syna stos książek.
— Tylko kilka tych cegieł o księgowości — odparł Morton, nie patrząc na ojca. Pognał do swojego pokoju, jakby go kto gonił.
Pan Dee potrząsnął głową z dezaprobatą. Chłopak wpadł na tyleż uporczywy co bezsensowny pomysł, że zostanie księgowym. Księgowym! Tak, to prawda, Morton był dobry w liczeniu; powinien jednak jak najszybciej zapomnieć o tych głupstwach. Z jego osobą wiązano ambitniejsze plany.
Zadzwonił dzwonek przy drzwiach.
Pan Dee zacisnął pasek, pospiesznie wepchnął koszulę w spodnie i otworzył frontowe drzwi. Stała w nich pani Greeb, nauczycielka jego syna z czwartej klasy podstawówki.
— Proszę, pani Greeb — powiedział Dee. — Czy mogę zaproponować pani coś do picia?
— Nie mam czasu — odpowiedziała pani Greeb. Stała w przedsionku, podpierając się pod boki. Ze swoimi siwymi rozczochranymi włosami, podługowatą wychudzoną twarzą, długim nosem i rozbieganymi oczami o czerwonych źrenicach wyglądała dokładnie jak wiedźma. Co gorsza w tym wypadku wszystko się zgadzało, ponieważ pani Greeb była wiedźmą.
— Przyszłam, żeby porozmawiać o pańskim synu — oznajmiła.
W tej samej chwili pani Dee przybiegła z kuchni, wycierając ręce w fartuszek.
— Mam nadzieję, że nie jest nieposłuszny — powiedziała z niepokojem.
Pani Greeb prychnęła złowróżbnie.
— Dzisiaj przeprowadziłam testy sprawdzające z całorocznego materiału. Syn państwa oblał je z kretesem.
— O mój Boże! — wykrzyknął pan Dee. — Jest wiosna. Być może…
— Wiosna nie ma tu nic do rzeczy — stwierdziła wiedźma. — W zeszłym tygodniu przerabiałam z nimi Wielkie Czary Cordusa, paragraf pierwszy. Zdajecie sobie państwo sprawę, jakie są łatwe. A on nie nauczył się nawet jednego z nich.
— Hmm — stwierdził treściwie pan Dee.
— Jeśli chodzi o biologię, on nie ma zielonego pojęcia, jakie są podstawowe zioła, używane do czarowania. Zielonego pojęcia — zżymała się nauczycielka.
— To nie do pomyślenia! — oznajmił pan Dee.
Pani Greeb zaśmiała się z goryczą.
— Do tego jeszcze kompletnie wyleciał mu z głowy cały Sekretny Alfabet, którego nauczył się w trzeciej klasie. Zapomniał także Formułę Ochronną, imiona dziewięćdziesięciu dziewięciu pomniejszych skrzatów Trzeciego Kręgu, a także całą tę skromną wiedzę na temat Geografii Większego Piekła, którą udało mu się opanować. Co więcej, on nie zamierza się tego nauczyć!
Pan i pani Dee spojrzeli na siebie bez słowa. Była to naprawdę poważna sprawa. Typowo chłopięce roztrzepanie wydawało się do pewnego stopnia dopuszczalne; chłopcy w tym wieku zwykle stają się niesforni. Jednak dzieciak musiał nauczyć się podstaw, jeśli miał kiedykolwiek zostać czarownikiem w pełni zdatnym do wykonywania zawodu.
— Mogę państwu powiedzieć wprost — stwierdziła pani Greeb — gdyby to były dawne czasy, oblałabym go bez najmniejszych wątpliwości. Jednak teraz zostało nas już tak niewiele…
Pan Dee ze smutkiem skinął głową. Sztuka czarodziejska podupadała nieprzerwanie w ciągu ostatnich stuleci. Stare rody, które zajmowały się nią, wymarły, stały się łupem demonów lub wkroczyły na drogę nauki. Kapryśna publika nie przejawiała już żadnego zainteresowania urokami i sztuką magiczną z dawnych czasów.
Obecnie dawna wiedza znajdowała się w posiadaniu rozproszonej garstki ludzi, którzy chronili ją, a także nauczali jej w miejscach takich jak prywatna szkoła pani Greeb dla dzieci czarowników. To było jakby dziedzictwo, święty depozyt, którego zobowiązani byli strzec.
— Wszystko przez te bzdury związane z księgowością — stwierdziła pani Greeb. — Nie mam pojęcia, skąd mu to strzeliło do głowy… Zupełnie też nie rozumiem, dlaczego to nie zostało zduszone w zarodku — dodała, patrząc oskarżycielsko na państwa Dee.
Ojciec Mortona poczuł, że pieką go policzki.
— Wiem jedno — kontynuowała nauczycielka. — Dopóki Morton będzie myślał o tych bzdurach, nie zdoła zwrócić należytej uwagi na magię!
Pan Dee odwrócił wzrok od czerwonych źrenic wiedźmy. To była jego wina. Nie powinien był nigdy przynosić do domu tej zabawki — maszyny do liczenia dla dzieci. A gdy po raz pierwszy zobaczył Mortona, bawiącego się w podwójną księgowość, należało natychmiast spalić rejestr.
Ale skąd mógł przypuścić, że te zainteresowania jego syna przerodzą się w obsesję?
Jego żona wygładziła fartuszek i powiedziała:
— Pani Greeb, zdaje sobie pani sprawę, że ufamy pani bezgranicznie. Co mogłaby nam pani doradzić w tej sytuacji?
— Ze swej strony zrobiłam już co mogłam — odrzekła wiedźma. — Jedyne, co pozostało do zrobienia, to wezwać Boarbasa, Demona Dzieci. Ale to, oczywiście, zależy od państwa.
— Och, nie sądzę, żeby w tej chwili sprawy zaszły już aż tak daleko — oznajmił szybko pan Dee. — Wezwanie Boarbasa to poważny krok.
— Tak jak powiedziałam, zależy to od państwa — powtórzyła pani Greeb. — Wezwijcie Boarbasa lub nie, jeśli uważacie to za stosowne. Ale biorąc pod uwagę aktualny stan rzeczy, wasz syn nigdy nie zostanie czarownikiem.
Odwróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia.
— Nie zostanie pani na filiżankę herbaty? — spytała pospiesznie pani Dee.
— Nie, muszę wziąć udział w Sabacie Czarownic w Cincinnati — stwierdziła pani Greeb, po czym zniknęła, pozostawiając po sobie kłąb pomarańczowego dymu.
Pan Dee machnięciem dłoni rozwiał chmurę i zamknął drzwi.
— Phi! — odezwał się. — Można by pomyśleć, że ona używa jakiejś perfumowanej pochodni.
— Jest nieco staroświecka — wymamrotała pani Dee.
Przez chwilę stali w milczeniu w pobliżu drzwi. Pan Dee dopiero teraz zaczął odczuwać szok, związany z tym, czego się dowiedział. Trudno mu było uwierzyć, że jego własny syn, krew z krwi i kość z kości, nie chce kontynuować rodzinnej tradycji. To nie mogła być prawda!
— Po kolacji — oznajmił w końcu — przeprowadzę z nim rozmowę jak mężczyzna z mężczyzną. Jestem pewien, że obejdzie się bez interwencji jakiegokolwiek demona.
— To dobrze — odparła pani Dee. — Jestem przekonana, że potrafisz wytłumaczyć chłopcu niestosowność jego postępowania.
Uśmiechnęła się i Dee, jak za dawnych czasów, dostrzegł w jej źrenicach typowy dla czarownic błysk.
— Moja pieczeń! — wykrzyknęła nagle, łapiąc oddech, a ognik zgasł w jej oczach. Pobiegła z powrotem do kuchni.
Kolację zjedli w milczeniu. Morton wiedział, że pani Greeb złożyła wizytę w ich domu i jadł swoją porcję w ciszy, z poczuciem winy, od czasu do czasu popatrując na ojca. Pan Dee kroił i serwował pieczeń, ponuro marszcząc brwi. Nawet pani Dee nie podjęła próby rozpoczęcia choćby błahej konwersacji.
Przełknąwszy deser, chłopiec popędził do swojego pokoju.
— Zaraz się przekonamy — powiedział pan Dee do swej żony. Dopił resztkę kawy, wytarł usta i wstał od stołu.
— Teraz zamierzam z nim porozmawiać — oznajmił. — Gdzie jest mój Amulet Perswazji?
Pani Dee przez chwilę zastanawiała się głęboko. Potem przemierzyła pokój i podeszła do biblioteczki.
— Jest tutaj — powiedziała, wyjmując talizman spomiędzy stron powieści w kolorowej okładce. — Używałam go jako zakładki.
Pan Dee wsunął amulet do kieszeni, wziął głęboki oddech i wkroczył do pokoju syna.
Morton siedział przy biurku. Przed nim znajdował się otwarty notatnik, zabazgrany cyframi i jakimiś uwagami, zapisanymi drobnym, pedantycznym charakterem pisma. Na blacie leżało również sześć doskonale zatemperowanych ołówków, gumka do wycierania, liczydło i dziecięca maszyna do liczenia. Stos książek balansował ryzykownie na krawędzi; były tu takie tytuły, jak: „Pieniądze” Rimraamera, „Praktyczna księgowość bankowa” Johnsona i Calhouna, „Studia Ellmana z księgowości porównawczej”, a także chyba z tuzin innych.
Pan Dee przesunął na bok stertę ubrań leżących na łóżku, robiąc sobie miejsce.
— Jak ci leci, synu? — spytał najłagodniejszym tonem, na jaki było go stać.
— Świetnie, tato — odpowiedział skwapliwie Morton. — W „Podstawach księgowości” dotarłem do rozdziału czwartego i odpowiedziałem na wszystkie pytania…
— Synu — pan Dee mówił nadal bardzo cicho — a co z twoją zwykłą pracą domową?
Wyglądało na to, że Morton poczuł się nieswojo; zaczął szurać nogami po podłodze.
— Wiesz, że w dzisiejszych czasach niewielu chłopców ma szansę zostać czarownikami?
— Tak, proszę taty, wiem o tym — odrzekł Morton, po czym nagle odwrócił wzrok. Łamiącym się ze zdenerwowania głosem powiedział:
— Ale, tato, ja chcę zostać księgowym. Naprawdę chcę tego, tato!
Pan Dee potrząsnął głową przecząco.
— Morton, w naszej rodzinie zawsze był czarownik. Od tysiąca ośmiuset lat rodzina Dee była sławna ze swoich nadprzyrodzonych zdolności.
Morton nadal patrzył gdzieś w bok, na krajobraz za oknem, i szurał nogami.
— Chyba nie chciałbyś mnie rozczarować, prawda, synu? — spytał pan Dee, uśmiechając się ze smutkiem. — Zdajesz sobie sprawę, że każdy może zostać księgowym, podczas gdy jedynie wybrani są w stanie rządzić siłami czarnej magii.
Morton odwrócił się od okna. Podniósł z biurka ołówek, obejrzał dokładnie zaostrzoną końcówkę grafitu, i zaczął powoli obracać go w palcach.
— No więc jak z tym będzie, chłopcze? Nie zechciałbyś pracować nieco rzetelniej u pani Greeb?
Morton potrząsnął głową.
— Chcę być księgowym — powtórzył z uporem.
Pan Dee z trudem zapanował nad nagłym odruchem wściekłości. Czyżby coś było nie tak z jego Amuletem Perswazji? Czyżby jego moc się wyczerpała? Pan Dee pomyślał, że powinien ponownie naładować go przed rozmową z synem.
Mimo to postanowił kontynuować.
— Morton — powiedział. — Wiesz, że jestem tylko Adeptem Trzeciego Stopnia, prawda? Moi rodzice byli bardzo biedni. Nie mogli posłać mnie na uniwersytet.
— Wiem — odpowiedział szeptem chłopiec.
— Chciałbym, żeby twoim udziałem stało się to wszystko, czego mnie nie udało się osiągnąć. Morton, możesz zostać Adeptem Pierwszego Stopnia! — potrząsnął głową z zadumą. — To będzie trudne. Jednak twoja matka i ja odłożyliśmy trochę funduszy, i na pewno jakoś zwiążemy koniec z końcem.
Morton przygryzał wargi i coraz szybciej obracał w palcach ołówek.
— No i co, synku? Wiesz, że jako Adept Pierwszego Stopnia nie będziesz musiał pracować w sklepie. Będziesz mógł zostać Bezpośrednim Agentem Księcia Mroków. Bezpośrednim Agentem! No i co ty na to, chłopcze?
Przez moment Dee odniósł wrażenie, że jego syn drgnął. Rozchylił wargi, a w jego oczach pojawiły się podejrzane ogniki. Po chwili jednak spojrzał na podręczniki do księgowości, na swoje maleńkie liczydła i na dziecięcą maszynę do liczenia.
— Zamierzam zostać księgowym — oznajmił niewzruszenie.
— To się jeszcze okaże! — wrzasnął pan Dee, w jednej chwili tracąc całą cierpliwość. — Właśnie, że nie zostaniesz księgowym, młody człowieku! Będziesz czarownikiem. Jeśli to było dobre dla całej reszty twojej rodziny, to, do ciężkiej cholery, będzie dobre także dla ciebie! I nie sądź, młodzieńcze, że tak się cała sprawa zakończy! — To mówiąc z hukiem wypadł z pokoju syna.
Morton natychmiast powrócił do lektury podręczników księgowości.
Pan i pani Dee siedzieli razem na kanapie, nie odzywając się do siebie. Pani Dee pracowicie robiła na drutach szalik, ale myślami była daleko. Pan Dee markotnie wpatrywał się w dziurę, wytartą na skutek zużycia w dywanie, leżącym na podłodze living-roomu.
W końcu Dee oznajmił:
— Najwyraźniej go rozpieściłem. Boarbas to jedyne rozwiązanie.
— Och, nie — powiedziała pospiesznie pani Dee. — To jeszcze taki dzieciak!
— Czy chcesz, żeby twój syn został księgowym? — spytał gorzko pan Dee. — Chcesz, żeby dorastał, bazgrząc jakieś liczby, zamiast wykonywać zadania dla Księcia Ciemności?
— Oczywiście, że nie — odparła. — Ale Boarbas…
— Wiem. Już teraz czuję się jak morderca.
Zastanawiali się przez jakiś czas. Potem pani Dee zaproponowała:
— Może jego dziadek mógłby coś zrobić. Zawsze przepadał za swoim wnusiem.
— Może mógłby — odparł pan Dee z namysłem. — Nie wiem jednak, czy powinniśmy go niepokoić. Mimo wszystko starszy pan jest przecież martwy od trzech lat.
— Wiem o tym — rzekła pani Dee, łapiąc zgubione oczko w szaliku. — Ale pozostaje nam wybór pomiędzy nim a Boarbasem.
Pan Dee zgodził się z tym. Boarbas był nieskończenie gorszy niż zakłócenie wiecznego spokoju dziadka Mortona. Zaczął natychmiast przygotowywać się do wezwania swego zmarłego ojca.
Zgromadził potrzebne rekwizyty: pęd lulka czarnego, róg jednorożca, cykutę, a także fragment zęba smoka, i położył to wszystko na dywanie.
— Gdzie jest moja różdżka? — zapytał żonę.
— Wsadziłam ją do worka razem z kijami golfowymi — poinformowała go.
Pan Dee odnalazł różdżkę i pomachał nią nad zebranymi ingrediencjami. Wymamrotał trzy słowa zaklęcia zwanego Uwolnieniem, a potem wezwał swego ojca po imieniu.
Z dywanu uniosła się natychmiast wstążka dymu.
— Witaj, dziadku! — odezwała się pani Dee.
— Tato, przykro mi, że ci przeszkadzam — stwierdził pan Dee. — Jednak mój syn, a twój wnuczek, odmawia zostania czarownikiem. Chce być… księgowym.
Wstęga dymu zadrżała, potem wyprostowała się i uformowała literę z Pradawnego Języka.
— Tak — odpowiedział pan Dee. — Próbowaliśmy mu to wyperswadować. Jednak chłopak jest nieugięty.
Kłąb zadrżał ponownie i nakreślił w powietrzu kolejną literę.
— Przypuszczam, że tak będzie najlepiej — stwierdził pan Dee. — Przestraszysz go do nieprzytomności i raz na zawsze zapomni o tej bzdurnej księgowości. To okrutne, ale lepsze niż Boarbas.
Wstęga dymu kiwnęła twierdząco i popłynęła w stronę pokoju Mortona. Pan i pani Dee usiedli na kanapie.
Drzwi pokoju chłopca otworzyły się z hukiem, jakby wypchnięte przez poryw jakiejś gigantycznej wichury. Morton podniósł wzrok, zmarszczył brwi, po czym wrócił do lektury swoich książek.
Pasmo dymu zmieniło się w skrzydlatego lwa z ogonem rekina, który ryknął szkaradnie, przycupnął, warknął, po czym przygotował się do skoku.
Morton spojrzał, uniósł brwi i dalej zapisywał kolumny cyfr w notesie.
Lew zmienił się w trzygłową jaszczurkę o straszliwych bokach, dymiących świeżą krwią ofiar. Wydmuchując jęzory ognia, jaszczurka ruszyła na chłopca.
Morton skończył dodawanie kolumny cyfr, sprawdził rezultat na liczydłach i popatrzył na jaszczurkę.
Wtedy jaszczurka ze skrzekiem zamieniła się w olbrzymiego, mamroczącego coś nietoperza. Zaczął on fruwać wokół głowy chłopca, zawodząc i wyjąc paskudnie.
Morton uśmiechnął się i wrócił do lektury swoich książek.
Pan Dee nie był w stanie tego dłużej wytrzymać.
— Do cholery! — krzyknął. — Czy nie jesteś ani trochę wystraszony?!
— A dlaczego miałbym być wystraszony? — odpowiedział pytaniem chłopiec. — Przecież to tylko dziadek…
W tej samej chwili nietoperz rozpłynął się, tworząc ponownie pióropusz dymu. Szara smuga skłoniła się ze smutkiem panu Dee, skinęła ku jego żonie, po czym zniknęła.
— Do widzenia, dziadku! — zawołał Morton. Wstał zza biurka i zamknął drzwi pokoju.
— To dlatego — oznajmił pan Dee — że chłopak jest zbyt zarozumiały. Musimy wezwać Boarbasa.
— Nie! — wykrzyknęła jego żona.
— A co innego możemy zrobić?
— Sama już nie wiem… — powiedziała pani Dee ze łzami w oczach. — Ale wiesz przecież, co Boarbas robi z dziećmi. Nigdy nie są już sobą po spotkaniu z nim.
Jednak wyraz twarzy pana Dee świadczył o tym, że jest twardy jak skała.
— Wiem. Ale nic nie można na to poradzić.
— On jest jeszcze taki mały! — lamentowała pani Dee. — To… to będzie dla niego szokujące przeżycie!
— Jeśli tak, użyjemy wszystkich środków, jakie ma do dyspozycji współczesna psychologia, by go uleczyć — odparł uspokajająco pan Dee. — Będzie miał najlepszych psychoanalityków, jakich można wynająć za pieniądze; ale chłopak musi zostać czarownikiem!
— Więc bierz się do roboty — stwierdziła pani Dee, płacząc już zupełnie otwarcie. — Ale proszę, nie wymagaj ode mnie, żebym ci przy tym asystowała!
Typowa kobieta, pomyślał pan Dee. Zawsze zamienia się w galaretę akurat wtedy, kiedy konieczna jest stanowczość i zdecydowanie. Z ciężkim sercem zaczął czynić przygotowania, by wezwać Boarbasa, Demona Dzieci.
Zaczął od naszkicowania skomplikowanych figur na planie pięciokąta, potem wpisał w nie dwunastoramienną gwiazdę, w której wnętrzu znajdowała się nieskończona spirala.
Następnie przyszła kolej na zioła i wywary; były to drogie składniki, lecz absolutnie konieczne, aby zaklęcie się udało.
Dalej należało napisać inskrypcję z Czaru Ochronnego, by Boarbas nie uwolnił się i nie zgładził całej rodziny. Wreszcie przyszedł czas na trzy krople krwi hipogryfa…
— Gdzie jest moja krew hipogryfa? — dopytywał się pan Dee, przetrząsając sekretarzyk w living-roomie.
— W kuchni, w buteleczce po aspirynie — odparła pani Dee, ocierając łzy chusteczką.
Dee znalazł ją i wszystko było gotowe. Zapalił świece z czarnego wosku i zaintonował Czar Otwierający.
W pokoju zrobiło się nagle bardzo ciepło; pozostało jedynie Wypowiedzenie Imienia.
— Morton! — zawołał pan Dee. — Chodź tutaj!
Jego syn otworzył drzwi i wyszedł ze swojego pokoju, ściskając kurczowo jeden z podręczników księgowości; wyglądał jak bezbronny mały chłopczyk.
— Morton, zamierzam właśnie wezwać Demona Dzieci. Proszę, nie zmuszaj mnie, żebym to zrobił — ostrzegł po raz ostatni pan Dee.
Chłopiec zbladł, cofnął się i oparł plecami o drzwi. Jednak z uporem potrząsnął przecząco głową.
— Świetnie — skonstatował pan Dee. — BOARBAS! — zawołał.
Rozległ się rozdzierający uszy trzask gromu, przez pokój przetoczyła się fala żaru, po czym, chichocząc diabelskim chichotem, zjawił się Boarbas, który sięgał aż do sufitu.
— Ach! — wykrzyknął głosem, od którego zatrząsł się cały pokój. — Kogo my tu mamy?! Widzę małego chłopca!
Morton, z wybałuszonymi ze strachu oczami i z otwartą buzią, wpatrywał się w demona.
— Nieposłuszny mały chłopczyk! — stwierdził Boarbas i zaśmiał się. Ruszył naprzód, każdym swym potężnym krokiem wstrząsając całym domem aż po fundamenty.
— Odeślij go! — wrzasnęła pani Dee.
— Nie mogę — odpowiedział pan Dee łamiącym się głosem. — Nie mogę zrobić nic, dopóki on nie skończy.
Wielkie, rogowe łapy demona sięgnęły po Mortona; jednak chłopiec otworzył szybko swój podręcznik księgowości.
— Ratuj mnie! — krzyknął rozdzierająco.
W tej samej chwili pojawił się wysoki, straszliwie chudy człowieczek, obwieszony zużytymi stalówkami i kartami z kartoteki, o oczach w kształcie dwóch pustych w środku zer.
— Zico Pico Reel! — zaintonował Boarbas, ruszając w stronę przybysza z zamiarem stoczenia z nim walki. Jednak chudy stary człowiek zaśmiał się tylko i powiedział:
— Kontrakt, zawarty z osobą prawną, a będący ultra vires, jest nie tylko możliwy do zakwestionowania, ale całkowicie nieważny.
Słowa te spowodowały, że Boarbas runął do tyłu, łamiąc krzesło w trakcie upadku. Wstał niepewnie; jego skóra poczerwieniała z furii. Zaintonował Mistrzowski Czar Demonów:
— Vrat, Hat, Ho!
Jednak chudy starzec zasłonił Mortona własnym ciałem i wykrzyknął śmiercionośne słowa Rozpadu:
— Termin Końcowy, Wypadek Losowy, Unieważnienie, Odstąpienie, Porzucenie i Zgon!
Boarbas kwiczał w agonii. Pospiesznie wycofał się, gwałtownie gmerając w powietrzu w poszukiwaniu wyjścia. Gdy je znalazł, skoczył przez nie i zniknął.
Wysoki, chudy starzec odwrócił się w stronę państwa Dee, którzy przez cały czas kulili się w kącie living-roomu, i oznajmił:
— Wiedzcie, iż jestem Księgowym. Wiedzcie też ponadto, że dziecko to podpisało ze mną ugodę, by rozpocząć u mnie praktykę i zostać mym sługą. W zamian zaś za wyżej wymienione usługi, ja, Księgowy, zobowiązałem się do nauczenia go Potępienia Dusz przez usidlanie ich w przeklętej sieci Liczb, Formularzy, Szkód i Represaliów. A oto mój znak, który na nim uczyniłem!
To mówiąc, Księgowy podniósł prawą rękę Mortona i pokazał im kleks z atramentu na trzecim palcu.
Potem zwrócił się do chłopca i powiedział łagodniejszym tonem:
— Jutro, mój młodzieńcze, poświęcimy czas rozważaniu niektórych aspektów Uchylania się od Podatku Dochodowego jako Ścieżki ku Potępieniu.
— Tak, proszę pana! — odpowiedział Morton skwapliwie.
Rzuciwszy państwu Dee ostatnie groźne spojrzenie, Księgowy zniknął.
Przez dłuższy czas panowała cisza. Potem pan Dee zwrócił się do żony:
— Cóż — stwierdził. — Jeśli chłopak aż do tego stopnia chce zostać księgowym, jestem pewien, że nie będę rzucać mu kłód pod nogi.