Oto moja księga, księga Poilara Kuternogi, co był na dachu Świata i tam doznał objawienia. Widziałem dziwnych bogów, którzy mieszkają, zmierzyłem się z nimi i wróciłem bogaty w wiedzę o tajemnicach życia i śmierci. Wiele przeżyłem, dużo się dowiedziałem i muszę wam to przekazać dla waszego dobra. Posłuchajcie i zapamiętajcie. Jeśli urodziliście się w mojej wiosce, wiecie, kim jestem. Ponieważ jednak chcę, żeby historię mojego życia poznali także ci, którzy mieszkają dalej, powiem wam, że moim ojcem był Gabrian syn Droka, moim Domem jest Dom Ściany, a klanem Klan Ściany. Pochodzę więc ze szlachetnego rodu.
Nie znałem swojego ojca, ponieważ wyruszył na Pielgrzymkę, kiedy byłem małym chłopcem, i nie wrócił. Inni mieli ojców, którzy byli ich przewodnikami, a w mojej duszy powstała pustka. Na całe dzieciństwo i lata chłopięce zostało mi tylko wspomnienie wysokiego mężczyzny o jasnych oczach i silnych ramionach, który podrzucał mnie wysoko nad głowę i łapał, śmiejąc się donośnie. Nie jestem pewien tego wspomnienia. Może w taki sposób podrzucali mnie inni mężczyźni. A może coś takiego nigdy nie miało miejsca. Jednak przez wiele lat miałem w pamięci tylko jasne oczy, silne ramiona i salwy dźwięcznego śmiechu.
Ojciec mojego ojca również w swoim czasie wyruszył na Ścianę. To rodzinna tradycja. Mamy niespokojne dusze, jesteśmy Pielgrzymami z natury. Zawsze tacy byliśmy. Pielgrzymowanie należy do naszych uświęconych zwyczajów, jest wielkim wydarzeniem. Zostaje się Pielgrzymem albo nie i nadaje to piętno całemu życiu. Szczycimy się pochodzeniem od Pierwszego Wspinacza. Przyjmujemy za rzecz oczywistą, że po dojściu do odpowiedniego wieku wyruszymy na Pielgrzymkę, podczas której grozi nam transformacja ciała i duszy przez moce działające na tych zawrotnych wysokościach.
Podobnie jak mój ojciec, ojciec mojego ojca nie wrócił z poszukiwania bogów w podniebnych królestwach.
Jeśli chodzi o mnie, kiedy byłem młody, wcale nie myślałem o Pielgrzymce. Patrzyłem na nią jak na coś, co dotyczy starszych ludzi, ludzi w drugiej połowie drugiej dekady życia. Zawsze byłem pewien, że kiedy nadejdzie mój czas, zostanę kandydatem na Pielgrzymkę, że mnie wybiorą i że ją ukończę. Traktowanie Pielgrzymki w taki sposób pozwalało mi w ogóle o niej nie myśleć. Udało mi się uczynić z niej coś nierealnego.
Zapewne mógłbym przed wami udawać, że byłem wybrańcem, przeznaczonym od dzieciństwa do wielkich czynów, że otaczały mnie święte błyskawice i że ludzie wykonywali na mój widok święte znaki. Ale tak naprawdę byłem zwyczajnym chłopcem, tyle że kulawym. Wokół mnie nie latały żadne błyskawice. Moja twarz nie promieniowała świętym blaskiem. Coś podobnego przyszło później, znacznie później, po tym jak miałem sen o gwiazdach. Jako chłopiec niczym się nie wyróżniałem. Dorastając, nie miewałem głębokich myśli o Pielgrzymce, o Ścianie i jej Królestwach ani o bogach, którzy zamieszkiwali jej Wierzchołek, ani też o innych takich rzeczach. To Traibena, mojego najdroższego przyjaciela nurtowały doniosłe pytania o cel i przeznaczenie, o przyczyny i skutki, o istotę rzeczy i pozory, a nie mnie. To Traiben, Traiben Mędrzec, Traiben Myśliciel rozmyślał o takich sprawach i doprowadził w końcu do tego, że sam zacząłem nad nimi się zastanawiać.
Do tego czasu jednak liczyły się dla mnie zwykłe chłopięce rozrywki: polowanie, pływanie, bieganie, bójki, zabawy i dziewczęta. Celowałem w tym wszystkim, z wyjątkiem biegania, a to z powodu mojej chromej nogi, której nic nie mogło wyleczyć. Poza tym jednak byłem silny i zdrowy i nie pozwalałem, by kalectwo w jakikolwiek sposób mi przeszkadzało. Zawsze żyłem tak, jakbym obie nogi miał proste i szybkie jak wasze. Jest to jedyny sposób postępowania przy takiej ułomności, jeśli nie chce się poddać żalowi nad sobą, który jest trucizną dla duszy. Tak więc kiedy odbywały się wyścigi, brałem w nich udział. Jeśli moi towarzysze zabaw biegali po dachach, wdrapywałem się tam razem z nimi. Gdy ktoś wyśmiewał się z tego, że kuleję — a wielu to czyniło, wołając „Kuternoga! Kuternoga!”, jakby to był świetny żart — biłem go do krwi, choćby był ode mnie większy i silniejszy. Z czasem, żeby pokazać, że nic sobie nie robię z głupich wyzwisk, wybrałem przydomek Kuternoga i noszę go z dumą jak honorową odznakę.
Gdyby ten świat był dobrze urządzony, to Traiben miałby krzywą nogę, a nie ja.
Może nie powinienem mówić tak okrutnej rzeczy o kimś, kogo kocham. Mam jednak na myśli to, że na świecie są myśliciele i ludzie czynu. Ludzie czynu muszą mieć zręczne i silne ciało, a myśliciele potrzebują zręczności i siły umysłu. Ja miałem pod dostatkiem zręczności i siły ciała, ale kaleka noga stanowiła upośledzenie. Jeśli chodzi o Traibena, myśliciela, i tak nie miał zbyt wiele sił w swoim kruchym ciele, dlaczego więc bogowie nie mogli dać jemu tej ułomności zamiast mnie? Jeszcze jedna fizyczna wada pośród wielu nie pogorszyłaby mu życia, a ja byłbym lepiej przystosowany do tego, by stać się takim człowiekiem, jakim chciałem. Jednak bogowie nigdy nie są tak skrupulatni w rozdziale darów.
Stanowiliśmy dziwną parę: on mały, kruchy i słaby jak pajęczyna, a ja mocny i niezmordowany. Traiben wyglądał na takiego, którego można powalić jednym ciosem i rzeczywiście można było to zrobić, ja natomiast zawsze dawałem do zrozumienia swoją postawą, że jeśli dojdzie do jakiegoś pojedynku, będę w nim zwycięzcą a nie pokonanym. Co więc nas łączyło? Chociaż należeliśmy do tego samego Domu i tego samego klanu, niekoniecznie musieliśmy zostać przyjaciółmi. Nie, myślę że tym, co pomimo kontrastów związało nas ze sobą tak mocno, był fakt, że wyróżnialiśmy się spośród innych członków klanu. W moim wypadku chodziło o nogę. U Traibena o umysł, tak błyskotliwy, że płonął w nim jak słońce.
Kiedy mieliśmy po dwanaście lat, to Traiben pierwszy skierował mnie na ścieżkę prowadzącą na wierzchołek Ściany.
Moja wioska nosi nazwę Jespodar. Słowo to według Skrybów i Uczonych pochodzi ze starego języka gotarza i oznacza „Tych Którzy Przywierają do Ściany”. Przypuszczam, że to chodzi o nas. Nasza wioska, która właściwie jest dużym skupiskiem osad z wieloma tysiącami mieszkańców, leży bliżej Ściany niż inne, właściwie u jej podnóża. Z centrum Jespodar można pójść drogą, która doprowadzi pod samą Ścianę. Jeśli chce się odbyć wielką podróż wzdłuż podnóża Ściany, trzeba przejść wiele — może setki — wiosek. Jednak żadna z nich, z wyjątkiem Jespodar, nie graniczy ze Ścianą. Tak przynajmniej twierdzą nasi Uczeni.
W dniu, o którym chcę wam opowiedzieć, dniu, kiedy mój przyjaciel Traiben po raz pierwszy rozpalił w moim dwunastoletnim umyśle płomyk myśli o Pielgrzymce, jak co roku wyruszali Pielgrzymi. Wiecie, z jaką się to wiąże pompą i splendorem. Ceremonia Procesji i Wymarszu nie zmieniła się od czasów starożytnych. Zbierają się klany wszystkich Domów tworzących naszą wioskę. Przynoszą rodowe świętości, zwoje, buławy i talizmany. Recytuje się Księgę Ściany, wszystkie wersy, których nauczenie się wymaga tygodni nieustannego wysiłku. I wreszcie czterdziestu szczęśliwych kandydatów wyłania się z Chaty Pielgrzymów, żeby pokazać się całej wiosce. Jest to wzruszający moment, gdyż wszyscy wiedzą, że większości z nich nigdy już nie zobaczą, a ci, którzy wrócą, będą zmienieni nie do poznania. Zawsze tak się działo.
Dla mnie był to w tych niewinnych czasach tylko wielki festyn, nic więcej. Od wielu dni przybywali goście z odległych krańców wioski do naszego Domu, który leżał najbliżej Ściany. Byliśmy Domem Ściany, Domem Domów. Przybywały tysiące ludzi, tysiące tysięcy. Te nieprzebrane tłumy tłoczyły się przez cały czas ramię przy ramieniu, tak że często niechcący zmienialiśmy kształty od samego gorąca i ścisku i musieliśmy czynić wysiłki, żeby wrócić do własnych postaci.
Gdziekolwiek się spojrzało, tereny naszego Domu zapełniało mrowie przybyłych. Byli wszędzie i wchodzili wszędzie. Deptali naszą piękną winorośl, tratowali dorodne szablolistne paprocie, ogołacali gambelle z ciężkich niebieskich owoców. Tak się działo co roku od niezliczonych dziesiątków lat. Spodziewaliśmy się najazdu, ale przystawaliśmy na to. I długie, i okrągłe domy były przepełnione, podobnie jak łąki i święte gaje. Niektórzy spali nawet na drzewach. „Widziałeś kiedyś tylu ludzi?” pytaliśmy siebie nawzajem, chociaż oczywiście widzieliśmy zaledwie rok temu. Jednak tak należało mówić.
Na uroczystość przybyło nawet kilku ludzi Króla. Byli to pyszałkowaci, potężni mężczyźni w czerwonych i zielonych szatach, którzy maszerowali wśród tłumu, jakby nikt nie stał im na drodze. Ustępowano im z drogi. Zapytałem Urillina, brata mojej matki, który wychowywał mnie w zastępstwie ojca, kim oni są, a on odpowiedział: „To ludzie Króla, chłopcze. Czasami przybywają tutaj na Święto, żeby zabawić się na nasz koszt”. I rzucił pod nosem przekleństwo, co mnie zdumiało, ponieważ Urillin był łagodnym, spokojnym człowiekiem.
Przyglądałem się im, jakby mieli po dwie głowy albo sześć rąk. Nigdy wcześniej nie widziałem ludzi Króla. Zresztą nigdy później też nie. Wszyscy wiedzą, że gdzieś w wielkim mieście po drugiej stronie Kosa Saag mieszka w ogromnym pałacu Król i panuje nad wieloma wioskami, miedzy innymi nad naszą. Król zna magie, dzięki której wszystko działa, i dlatego, jak przypuszczam, jesteśmy od niego zależni. Jest jednak tak daleko i jego dekrety mają tak niewielki wpływ na nasze codzienne życie, że równie dobrze mógłby mieszkać na innej planecie. Sumiennie płacimy daninę, ale poza tym nie mamy do czynienia z nim ani z rządem, na którego czele stoi. Jest dla nas niczym zjawa. W ogóle o nim nie myślę przez cały rok, ale widok jego sług, który przybyli z tak daleka na nasze Święto, przypomniał mi, jak ogromny jest świat i jak niewiele o nim wiem, oprócz tego, że nasza wioska leży w cieniu Ściany. Dlatego kroczący dumnie ludzie Króla budzili we mnie nabożny lęk.
Szaleństwo i podniecenie rosły z dnia na dzień. Zbliżał się moment Procesji i Wymarszu.
Wybrani Pielgrzymi pozostawali w zamknięciu. Nikt nie widział ich od miesięcy i oczywiście nie mógł ich zobaczyć teraz, w tej najważniejszej chwili. Przebywali w Chacie Pielgrzymów, dwudziestu mężczyzn w jednej izbie i dwadzieścia kobiet w drugiej, a jedzenie wsuwano im przez szpary w drzwiach.
Reszta z nas brała udział w nieustającej zabawie. Dzień i noc odbywały się tańce, śpiewy i pijaństwo. Oczywiście było również wiele pracy. Każdy Dom miał swoje zadania. Dom Cieślów budował platformy widokowe, Dom Muzyków od świtu do nocy przygrywał wesołe melodie, Dom Świętych stał na placu i pełną piersią wyśpiewywał modlitwy, Dom Śpiewaków recytował przed Domkiem Pielgrzymów niezliczone wersy z Księgi Ściany, a Dom Winiarzy ustawiał stragany i otwierał nowe beczki, gdy tylko wysuszyliśmy poprzednie, czyli bardzo szybko. Klowni w żółtych strojach przechadzali się wśród nas, przedrzeźniając, robiąc miny i strojąc żarty. Dom Tkaczy znosił ciężkie złote kobierce, które miały wyścielić drogę do Ściany. Dom Zamiataczy sprzątał straszliwy bałagan, jaki zostawiały po sobie tłumy gości. Tylko takie wyrostki jak Traiben i ja nie miały żadnych obowiązków. Wiedzieliśmy jednak, że dorośli z ochotą wykonują swoją pracę, gdyż był to w wiosce czas ogólnej radości.
Należący do Domu Ściany koordynowali działania innych Domów. Było to ogromne obciążenie, lecz zarazem źródło wielkie dumy. Meribail, syn brata ojca mojego ojca, był wtedy głową Domu i przypuszczam, że obywał się bez snu przez dwanaście nocy poprzedzających Procesję.
I wreszcie nadszedł Dzień Wymarszu, jak zwykłe dwunastego dnia elgamoira. Ranek był parny, padał deszcz. Wszystkie liście na drzewach lśniły jak ostrza noży. Ziemia pod naszymi stopami uginała się jak gąbka.
Nie można powiedzieć, żeby upał i ulewny deszcz były czymś niezwykłym w naszej nizinnej krainie. Wtedy, podobnie jak teraz, przez cały rok panowała duchota, a my to lubiliśmy. Jednak ten żar i te opady szczególnie dały się we znaki. Powietrze było jak w łaźni parowej. Tego ranka wydawało nam się, że oddychamy wodą. Wszyscy mieliśmy na sobie odświętne stroje — niebieskie skórzane rajtuzy, szkarłatne wstążki, żółte czapki z daszkami, które ludzie noszą przy takich okazjach, zarówno dzieci jak i dorośli. Od nieustającego deszczu i potu byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Pamiętam, jak bardzo musiałem się starać, żeby zachować swoją postać. Moje ramiona topiły się i wykręcały, plecy przesuwały się pod dziwnym kątem w stosunku do torsu i musiałem zaciskać zęby, żeby wszystko utrzymać na właściwym miejscu. Traiben stojący obok mnie również zmieniał kształt, chociaż przez cały czas pozostawał drobnym, wielkookim chłopcem z zapadniętą klatką piersiową, patykowatymi nogami i chudą szyją.
Nadeszła godzina Procesji i wtedy wydarzył się cud. W chwili, kiedy Śpiewacy doszli do ostatnich słów ostatniego wersu Księgi Ściany — wersu znanego jako Wierzchołek — deszcz raptownie ustał, gęsta szara mgła zrzedła i zniknęła, a ciężkie chmury rozeszły się. Z północy zaczął wiać chłodny porywisty wiatr. Wszystko zrobiło się cudownie czyste i lśniące. Jak ognisty klejnot na czole nieba pojawiło się jasne, gorące światło biało-niebieskiego Ekmeliosa i rzuciło na nas oślepiający blask. Był to dzień podwójnego słońca. Mogliśmy wtedy dojrzeć ogromny daleki krąg czerwonej Marilemmy, słońca, które nie daje ciepła. Widzieliśmy wszystko. Wszystko.
— Kosa Saag! — krzyknęliśmy jednym głosem, gestykulując w wielkim podnieceniu. — Kosa Saag!
Tak. Pojawiła się Ściana w całym ogromie. Ukryta wcześniej za zasłoną nieprzejrzystego porannego powietrza, pojawiła się nad nami, sięgając coraz wyżej i wyżej. Przewiercała niebo i niknęła na niezmierzonej wysokości. Ludzie z drżeniem opadli na kolana, zaczęli szlochać i modlić się, porażeni strachem i pokorą na widok nagle ukazującej się gigantycznej góry.
Kosa Saag zawsze stanowi imponujący widok, nawet kiedy zakrywają ją nisko wiszące chmury i można dojrzeć tylko przysadzistą czerwonawą podstawę. Jednak tego ranka wzbudzała nabożny lęk. Nigdy wcześniej nie wydawała mi się tak ogromna. Miałem wrażenie, że widzę całą drogę aż do siedziby bogów. Nie kończące się zbocze wznosiło się na niebotyczne wyżyny. Różowa góra o niewyobrażalnej wysokości, długości i szerokości spoczywała na ziemi jak jakaś olbrzymia drzemiąca bestia. Oniemiały wpatrywałem się w jej wielkie cielsko, pokrytą bliznami powierzchnię, miliony iglic i wieżyczek, niezliczone jaskinie i szczeliny, liczne boczne szczyty, miriady występów, setki poszarpanych grani i krętych szlaków prowadzących do nie znanych krain. I wydawało mi się, że w tym momencie objawienia czuję moc potężnych sił, niewidocznych ogni wydobywających się z każdej kamiennej twarzy góry, każdej grudki ziemi, sił przekształcających słabych i nieostrożnych, którzy zapuszczają się na te wysokości, w istoty niepodobne do ludzi.
Ponieważ należeliśmy do Klanu Ściany, spośród którego zawsze wybierano głowy naszego Domu, Traiben i ja mieliśmy uprzywilejowane miejsce w Procesji. Posadzono nas na głównej platformie widokowej naprzeciwko kamiennego okrągłego domu Tych, Którzy Wrócili, sąsiadującego z Chatą Pielgrzymów. Wkrótce miała się z niej wyłonić Czterdziestka wybrańców. Tak więc znajdowaliśmy się w samym centrum wydarzeń. Świadomość, że wokół centralnego punktu, czyli nas, gromadzą się tłumy rojące się aż do granic wioski, przyprawiała o zawrót głowy. Tysiące, tysiące ludzi ze wszystkich klanów wszystkich Domów naszej wioski, wysokiego rodu i niskiego, mądrzy i głupi, silni i słabi stali ramię przy ramieniu na trawiastych ulicach w cieniu wielkiej góry Kosa Saag.
I wtedy usłyszałem słowa, które zmieniły moje życie. Traiben odezwał się do mnie w dziwny i trochę wojowniczy sposób, lekko uszczypliwym tonem:
— Powiedz mi, Poilarze, czy sądzisz, że mógłbyś zostać wybrany na Pielgrzyma?
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Jak już wspomniałem, nigdy sobie nie zadawałem trudu, żeby o tym myśleć. Przyjmowałem to za coś oczywistego, z góry wiadomego. W każdym pokoleniu od początku świata wybierano kogoś z mojej rodziny. Nie miałem braci ani sióstr, dlatego tylko ja mogłem wyruszyć, gdy przyjdzie mój czas. Kalectwo nie stanowiło przeszkody. Oczywiście, że zostanę wybrany. Oczywiście.
— W moich żyłach płynie krew Pierwszego Wspinacza. Mój ojciec był Pielgrzymem, podobnie jak jego ojciec. I ja również nim zostanę, kiedy przyjdzie na mnie pora. Myślisz, że nie? — zapytałem gniewnie.
— Oczywiście, że tak — odparł Traiben, wpatrując się we mnie bacznie. Jego ciemne oczy były jak wielkie spodki ze szparkami światła pośrodku. — Pójdziesz jak wielu innych przed tobą i będziesz się wspinał, wspinał i wspinał, cierpiał, cierpiał i cierpiał. I jest bardzo prawdopodobne, że zginiesz gdzieś tam w górze, jak większość, albo wrócisz obłąkany. Wiec co w tym takiego wspaniałego? Jaki to ma sens? Jaką wartość będzie miał twój trud, Poilarze? Skoro pójdziesz tam tylko po to, by umrzeć. Albo wrócisz jako szaleniec.
Tego było za wiele, nawet jak na Traibena. Jego słowa zabrzmiały dla mnie jak bluźnierstwo.
— Jak możesz o to pytać? Pielgrzymka to święte zadanie.
— Istotnie.
— Więc o co ci chodzi, Traibenie?
— Że nie ma nic wspaniałego w Pielgrzymce. To tylko wspinaczka, nic więcej. Dalej, dalej i dalej, wyżej i wyżej. Stawiasz jedną stopę, potem drugą i po chwili jesteś wyżej niż przed chwilą. Każde głupie zwierzę to potrafi. To tylko kwestia wytrzymałości. Rozumiesz mnie, Poilarze?
— Tak. Nie. Nie. Wcale cię nie rozumiem, Traibenie. Na jego twarzy pojawił się nieznaczny uśmieszek.
— Mówię, że wybór na Pielgrzyma to samo w sobie nic wielkiego. To tylko miły zaszczyt. Jednak na dłuższą metę zaszczyty nie są ważne.
— Skoro tak mówisz.
— Nie ma sensu zaciskać zębów i maszerować bez wytchnienia, jeśh się nie rozumie, po co wystawia się na taką ciężką próbę.
— Więc co się liczy? Myślę, że dotarcie na Wierzchołek.
— Między innymi.
— Między innymi? — Zamrugałem oczami. — Przecież o to właśnie chodzi, Traibenie. Po to wyruszamy. Celem Pielgrzymki jest dotarcie na sam Wierzchołek.
— Tak. Dokładnie. Ale kiedy już dotrzesz na Wierzchołek, co wtedy? Co wtedy, Poilarze? To zasadnicze pytanie. Rozumiesz?
Czasami trudno się rozmawiało z Traibenem. Potrafił być taki męczący!
— Cóż — powiedziałem — szuka się bogów, odprawia właściwe rytuały, a potem wyrusza w drogę powrotną.
— W twoich ustach to brzmi bardzo trywialnie. Spojrzałem na niego i nic nie odpowiedziałem.
— Jak sądzisz, Poilarze, jaki jest prawdziwy cel Pielgrzymki? — zapytał spokojnie.
— Cóż … — zawahałem się. — Wszyscy to wiedzą. Idziemy, żeby stanąć przed bogami, którzy żyją na szczycie Kosa Saag. Składamy im hołd i zanosimy prośby o błogosławieństwo. W ten sposób zapewniamy wiosce pomyślność.
— Tak — potwierdził. — I co jeszcze?
— Co jeszcze? A co jeszcze może być? Wspinamy się, składamy hołd, schodzimy. To nie wystarczy?
— A Pierwszy Wspinacz? — przypomniał Traiben. — Twój przodek. Co On osiągnął?
Nie musiałem się zastanawiać. Zapamiętane z katechizmu słowa same popłynęły z moich ust.
— Został uczniem bogów, a oni pokazali Mu, jak używać ognia, jak wykonywać narzędzia potrzebne do polowania i budowania domów, jak uprawiać ziemię, jak wyprawiać skóry zwierząt i robić z nich ubrania oraz wiele innych cennych rzeczy. A potem zszedł z góry i przekazał zdobytą wiedzę ludziom, którzy żyli w barbarzyństwie i ciemnocie.
— Tak. Dlatego czcimy Jego pamięć. I ty, i ja, Poilarze, możemy zrobić to samo, co Ten, Który Wszedł Na Górę. Wspiął się na Ścianę, znalazł bogów, nauczył się od nich pożytecznych rzeczy. To jest prawdziwy powód, dla którego tam idziemy: żeby się uczyć. Uczyć, Poilarze.
— Ale my już wiemy wszystko, co powinniśmy wiedzieć.
— Głupiec! — prychnął. — Głupiec! Naprawdę tak uważasz? Nadal jesteśmy dzikusami, Poilarze! Nadal jesteśmy ignorantami! Żyjemy w tych wioskach jak zwierzęta. Jak zwierzęta.
Polujemy i uprawiamy ziemie i pielęgnujemy ogrody. Jemy, pijemy, śpimy. Jemy, pijemy, śpimy. Czas mija i nic się nie zmienia. Czy tak ma wyglądać życie?
Wytrzeszczyłem oczy. Naprawdę potrafił zamieszać w głowie.
— Coś ci powiem. Ja również zamierzam zostać Pielgrzymem.
Roześmiałem mu się w twarz.
— Ty, Traibenie?
— Ja. Tak. Nic nie może mnie powstrzymać. Dlaczego się śmiejesz, Poilarze? Myślisz, że nigdy nie wybiorą takiego słabeusza? Otóż nie. Wybiorą. Wybiorą ciebie pomimo kalekiej nogi i wybiorą mnie, chociaż nie jestem silny. Dopnę swego. Przysięgam na Tego, Który Wszedł Na Górę. I na Kreshe, i wszystkich świętych Niebios! — Oczy mu zapłonęły, zajaśniały tym jego niesamowitym blaskiem, który czynił go tak tajemniczym, a nawet przerażającym dla wszystkich, którzy się z nim stykali. To była Moc Traibena. Gdyby urodził się w Domu Czarowników, a nie w Domu Ściany, to jestem pewien, że zostałby potężnym santanillą. — Mamy zadanie do wykonania, Poilarze. Musimy tam na górze nauczyć się ważnych rzeczy i wrócić z tą wiedzą do wioski. Po to zapoczątkowano Pielgrzymki, żebyśmy mogli usiąść u stóp bogów i dowiedzieć się od nich wielu rzeczy, tak jak to zrobił Pierwszy Wspinacz. Jednak już od dawna nie przyniesiono z góry niczego pożytecznego. Nie robimy postępów. Żyjemy tak, jak zawsze żyliśmy, a kiedy tkwi się w tym samym miejscu, po jakimś czasie zaczyna się cofać. Pielgrzymki nadal się odbywają, to prawda, ale Pielgrzymi nie wracają albo wracają obłąkani. I nie przynoszą niczego użytecznego, więc stoimy w miejscu. Co za marnotrawstwo, Poilarze! Musimy to zmienić. Musimy się tam udać razem, ty i ja, ramię przy ramieniu, przejść Królestwo za Królestwem, tak jak Pierwszy Wspinacz. Spotkamy bogów, tak jak on. Otrzymamy ich błogosławieństwo. Zobaczymy wszystkie cuda i poznamy wszystkie tajemnice. Wrócimy z nową wiedzą, która zmieni świat. Nie potrafię powiedzieć, jaka to będzie wiedza. Wiem jednak, że czeka tam na nas. Wiem to na pewno. Musimy ją zdobyć. I dlatego postarajmy się obaj zostać Pielgrzymami. Nadążasz za mną? Musimy osiągnąć ten cel.
Chwycił mnie za ramię i ścisnął tak mocno, że aż syknąłem z bólu. Mały Traiben, który miał nie więcej siły niż komar! W tym momencie poczułem żar, jakby przeskoczył na mnie dziwny ogień, który w nim płonął, jakby udzieliła mi się gorączka jego duszy. I obudziło się we mnie głębokie pragnienie, żeby znaleźć bogów na górze, stanąć przed nimi i powiedzieć: „Jestem Poilar z Jespodar i przybyłem tutaj, żeby wam służyć. Ale i wy musicie służyć mnie. Chciałbym, żebyście w zamian nauczyli mnie wszystkiego, co wiecie”.
Trzymał mnie tak przez dłuższą chwilę, aż pomyślałem, że nigdy mnie nie puści. Odepchnąłem jego rękę łagodnie, jakbym strącał motyla, zbyt pięknego, żeby zrobić mu krzywdę. Traiben rozluźnił chwyt, ale słyszałem, że oddycha ciężko z podniecenia. Pasja, która ogarnęła Traibena i która mi się udzieliła, wywołała we mnie zakłopotanie.
— Spójrz — powiedziałem, chcąc złagodzić napięcie, gdyż tego rodzaju uczucie było dla mnie czymś nowym, wprawiało w drżenie — zaczyna się Procesja.
Wszyscy uciszali swoich sąsiadów, gdyż właśnie rozpoczęła się wielka parada. Zamiatacze w purpurowych przepaskach na biodrach szli tańcząc i małymi miotełkami usuwali z drogi niebezpieczne duchy. Następnie w drugim końcu wioski z ciężkiej porannej mgły wyłoniła się Procesja. Prowadził ją syn brata ojca mojego ojca, Meribail, wystrojony w błyszczącą wspaniałą szatę ze szkarłatnych ciasno związanych piór gambardy. Obok niego kroczył Thispar Długowieczny, najstarszy człowiek w wiosce, który przeżył siedem pełnych dziesiątków lat. Był ojcem ojca ojca Traibena. Po drugiej stronie Meribaila maszerował drugi z naszych starców, Gamilalar. Ostatnio obchodził początek siódmej dziesiątki lat. Za tymi trzema szli dostojnie dwójkami naczelnicy wszystkich Domów.
Nie mogłem jednak skupić się na Procesji. Myślałem o słowach Traibena, które wzbudziły we mnie nowe ambicje i pragnienia.
I złożyłem przysięgę. Dotrę na sam szczyt Ściany. Wejdę na Wierzchołek. Spojrzę w oczy bogom, z których spłynie na mnie mądrość, i wchłonę ją całą. Potem wrócę do wioski na nizinie, co udało się nielicznym, a i tak przypłacili to utratą władz umysłowych. I przekażę wszystkim wiedzę zdobytą na górze.
Tak będzie. Od tej pory miałem jasny cel w życiu.
I był to również cel Traibena. Dziwne! Ten wątły, niezgrabny chłopiec marzył o tym, by zostać Pielgrzymem? Wydawało się to niemal komiczne. Nigdy go nie wybiorą, nigdy, przenigdy. A jednak wiedziałem, że kiedy Traiben czegoś pragnie, potrafi dopiąć swego.
Razem ruszymy na Pielgrzymkę, Traiben i ja. Mieliśmy po dwanaście lat i nasze życie było od tego momentu wyraźnie określone.