Zaprawdę, nie masz nic wstrętniejszego nad monstra owe, naturze przeciwne, wiedźminami zwane, bo są to płody plugawego czarostwa i diabelstwa. Są to łotry bez cnoty, sumienia i skrupułu, istne stwory piekielne, do zabrania jeno zdatne. Nie masz dla takich jak oni miedzy ludźmi poczciwymi miejsca.
A owo Kaer Morhen, gdzie ci bezecni się gnieżdżą, gdzie ohydnych swych praktyk dokonują, starte być musi z powierzchni ziemi, a ślad po nim solą i saletrą posypany.
Nietolerancja i zabobon zawsze były własnością głupich między pospólstwem i nigdy, jak mniemam, z gruntu wykorzenione nie będą, bo równie wieczne są, jak sama głupota. Tam, gdzie dziś piętrzą się góry, będą kiedyś morza, tam, gdzie dziś wełnią się morza, będą kiedyś pustynie. A głupota pozostanie głupotą.
Triss Merigold chuchnęła w zmarznięte ręce, poruszyła palcami i wymruczała czarodziejską formułę. Jej koń, bułany wałach, natychmiast zareagował na zaklęcie, parsknął, prychnął i odwrócił łeb, patrząc na czarodziejkę okiem załzawionym od zimna i wiatru.
— Masz dwa wyjścia, stary — powiedziała Triss, naciągając rękawice. - Albo przyzwyczaisz się do magii, albo sprzedam cię chłopom do pługa.
Wałach zastrzygł uszami, buchnął parą z nozdrzy i posłusznie ruszył w dół po lesistym zboczu. Czarodziejka schyliła się w siodle, unikając smagnięć pokrytych szronem gałęzi.
Zaklęcie podziałało szybko, przestała czuć ukłucia zimna w łokciach i na karku, znikło przykre wrażenie chłodu, każące garbić się i wciągać głowę w ramiona. Czar, rozgrzewając ją, przyćmił również głód, od kilku godzin ssący żołądek. Triss poweselała, rozsiadła się wygodniej w kulbace i z większym niż dotychczas skupieniem zaczęła obserwować okolicę.
Od momentu, w którym porzuciła uczęszczany szlak, kierunek wskazywała jej szarobiaława ściana gór, ośnieżone szczyty, połyskujące złotem w tych rzadkich chwilach, gdy słońce przebijało się przez chmury, najczęściej rankiem i tuż przed zachodem. Teraz, gdy była już bliżej górskiego łańcucha, musiała bardziej uważać. Tereny wokół Kaer Morhen słynęły z dzikości i niedostępności, a szczerba w granitowej ścianie, którą należało się kierować, nie była łatwa do odnalezienia dla niewprawnego oka. Wystarczyło skręcić w jeden z licznych jarów lub wąwozów, by zgubić ją, stracić z oczu. Nawet ona, która znała teren, znała drogę i wiedziała, gdzie szukać przełęczy, nie mogła pozwolić sobie na chwilę dekoncentracji.
Las się skończył. Przed czarodziejką rozciągała się szeroka, wysłana otoczakami dolina, sięgająca urwistych zboczy po stronie przeciwnej. Środkiem doliny płynęła Gwenllech, Rzeka Białych Kamieni, burząc się pieniście wśród głazów i naniesionych prądem pni. Tu, w górnym biegu, Gwenllech była już tylko płytkim, choć szerokim strumieniem. Tu można było sforsować ją bez trudności. Niżej, w Kaedwen, w biegu środkowym, rzeka stanowiła przeszkodę nie do pokonania — była rwąca i łamała się dnem głębokich przepaści.
Wałach, wpędzony w wodę, przyspieszył kroku, najwyraźniej pragnąc jak najszybciej dotrzeć do przeciwległego brzegu. Triss wstrzymała go lekko — nurt był płytki, sięgał koniowi nieco ponad nadpęcia, ale zalegające dno kamienie były śliskie, a prąd ostry i wartki. Woda burzyła się i pieniła wokół nóg wierzchowca.
Czarodziejka spojrzała w niebo. Wzmagający się chłód i wiatr mogły tu, w górach, zwiastować zamieć, a perspektywa spędzenia kolejnej nocy w grocie lub skalnej rozpadlinie niezbyt ją pociągała. Mogła, gdyby musiała, kontynuować podróż nawet wśród zamieci, mogła rozpoznawać drogę telepatycznie, mogła magicznie uniewrażliwić się na zimno. Mogła, gdyby musiała. Ale wolała nie musieć.
Szczęściem Kaer Morhen było już blisko. Triss wpędziła wałacha na płaski piarg, na ogromną pryzmę kamieni, wymytą przez lodowce i strumyki, wjechała w wąski przesmyk wśród skalnych bloków. Ściany wąwozu wznosiły się pionowo, zdawały się stykać wysoko w górze, przedzielone wąską kreską nieba. Zrobiło się cieplej, bo wiatr wyjący nad skałami nie dosięgał jej już, nie smagał i nie kąsał.
Przesmyk rozszerzył się, wwiódł do parowu, a potem w dolinę, na wielką, okrągłą, wypełnioną lasem nieckę, rozciągającą się wśród zębatych głazów. Czarodziejka zlekceważyła łagodne, dostępne obrzeża, wjechała wprost w knieję, w gęsty matecznik. Zeschłe gałęzie zatrzeszczały pod kopytami. Wałach, zmuszony do przestępowania przez zwalone pnie, zachrapał, zatańczył, zatupał. Triss ściągnęła wodze, szarpnęła konia za kosmate ucho i rugnęła brzydko, złośliwie nawiązując do jego kalectwa. Rumak, w rzeczy samej sprawiając wrażenie zawstydzonego, poszedł równiej i raźniej, sam wybierając drogę wśród gęstwiny.
Wkrótce wydostali się na czystszy teren, wjechali w koryto strumienia, ledwie sączącego się dnem parowu. Czarodziejka rozglądała się bacznie. Wkrótce znalazła to, czego szukała. Nad jarem, wsparty na olbrzymich głazach, leżał poziomo potężny pień, ciemny, goły, pozieleniały od mchu. Triss podjechała bliżej, chcąc się upewnić, że to rzeczywiście Szlak, a nie przypadkowe drzewo, obalone przez wichurę. Dostrzegła jednak niewyraźną wąską ścieżkę, niknącą wśród lasu. Nie mogła się mylić — to, był z pewnością Szlak, otaczająca zamczysko Kaer Morhen najeżona przeszkodami dróżka, na której wiedźmini trenowali szybkość biegu i kontrolę oddechu. Dróżkę nazywano Szlakiem, ale Triss wiedziała, że młodzi wiedźmini mieli dla niej swą własną nazwę: "Mordownia".
Przylgnęła do szyi konia, wolno przejechała pod pniem. I wtedy usłyszała chrobot kamieni. I szybkie, lekkie kroki biegnącego człowieka.
Odwróciła się na kulbace, ściągnęła wodze. Czekała, aż wiedźmin wbiegnie na kłodę.
Wiedźmin wbiegł na kłodę, przemknął po niej jak strzała, nie zwalniając, nawet nie balansując ramionami, leciutko, zwinnie, płynnie, z niewiarygodną gracją. Mignął tylko, zamajaczył, zniknął wśród drzew, nie potrąciwszy ani jednej gałązki. Triss westchnęła głośno, z niedowierzaniem kręcąc głową.
Bo wiedźmin, sądząc z wzrostu i budowy, miał około dwunastu lat.
Czarodziejka uderzyła bułanka piętami, oddała wodze i kłusem ruszyła w górę strumienia. Wiedziała, że Szlak przecina parów jeszcze raz, w miejscu określanym jako «Gardziel». Chciała ponownie rzucić okiem na małego Wiedźmina. Wiedziała bowiem, że w Kaer Morhen nie trenowano dzieciaków od blisko ćwierć wieku.
Nie spieszyła się zbytnio. Ścieżynka Mordowni wiła się i pętliła wśród boru, na jej pokonanie wiedźminek musiał poświęcić znacznie więcej czasu niż ona, jadąca na skrót.
Zwlekać jednak też nie mogła. Za Gardzielą Szlak skręcał w lasy, wiódł prosto ku warowni. Gdyby nie zdybała chłopca przy przepaści, mogła go już w ogóle nie zobaczyć.
Bywała już w Kaer Morhen kilkakrotnie i była świadoma faktu, że widziała tam tylko to, co wiedźmini chcieli jej pokazać. Triss nie była aż tak naiwna, by nie wiedzieć, że chcieli jej pokazać znikomą część tego, co w Kaer Morhen można było zobaczyć.
Po kilku minutach jazdy kamienistym korytem strumienia spostrzegła Gardziel — uskok utworzony nad jarem przez dwie wielkie omszałe skały, porośnięte pokracznymi, skarłowaciałymi drzewkami. Puściła wodze. Bułanek prychnął i schylił łeb ku wodzie ciurkającej wśród otoczaków.
Nie czekała długo. Sylwetka Wiedźmina zamajaczyła na skale, chłopiec skoczył, nie zwalniając biegu. Czarodziejka usłyszała miękkie pacnięcie lądowania, a w chwilę później grzechot kamieni, głuchy odgłos upadku i cichy krzyk. A raczej pisk.
Triss bez namysłu zeskoczyła z siodła, zrzuciła z ramion futro i pomknęła po zboczu, wciągając się w górę za korzenie i gałęzie drzew. Wdarła się na skałę z impetem, ale pośliznęła na igliwiu i padła na kolana obok skurczonej na kamieniach postaci. Wyrostek na jej widok poderwał się jak sprężyna, cofnął błyskawicznie i zwinnie chwycił za miecz przerzucony przez plecy, ale potknął się i klapnął między jałowce i sosenki. Czarodziejka nie wstała z klęczek, patrzyła na chłopca, otworzywszy usta ze zdumienia.
Bo to wcale nie był chłopiec.
Spod popielatej, nierówno i nieładnie obciętej grzywki patrzyły ogromne szmaragdowozielone oczy, dominujący akcent w małej twarzyczce o wąskim podbródku i lekko zadartym nosku. W oczach był przestrach.
— Nie bój się — powiedziała niepewnie Triss.
Dziewczynka otworzyła oczy jeszcze szerzej. Prawie nie dyszała i nie wyglądała na spoconą. Jasnym było, że przebiegała już na Mordowni niejeden dzień.
— Nic ci się nie stało?
Dziewczynka nie odpowiedziała, zamiast tego wstała sprężyście, syknęła z bólu, przenosząc ciężar ciała na lewą nogę, schyliła się, pomasowała kolano. Ubrana była w coś w rodzaju skórzanego kostiumu, zszytego — a raczej skleconego w sposób, na którego widok każdy szanujący swe rzemiosło krawiec zawyłby z rozpaczy i zgrozy. Jedynym, co w jej ekwipunku wyglądało na w miarę nowe i dopasowane, były wysokie do kolan buty, pasy i miecz. Dokładniej, mieczyk.
— Nie bój się — powtórzyła Triss, nadal nie podnosząc się z kolan. - Usłyszałam, jak upadłaś, wystraszyłam się, dlatego tak tu gnałam…
— Pośliznęłam się — mruknęła dziewczynka.
— Niczego sobie nie uszkodziłaś?
— Nie. A ty?
Czarodziejka roześmiała się, spróbowała wstać, skrzywiła się, zaklęła, przeszyta bólem, który odezwał się w kostce. Usiadła, ostrożnie wyprostowała stopę, zaklęła znowu.
— Chodź no tu, mała, pomóż mi się podnieść.
— Nie jestem mała.
— Przyjmijmy. W takim razie kim ty jesteś?
— Wiedźminką!
— Ha! Zbliż się więc i pomóż mi wstać, Wiedźminko.
Dziewczynka nie ruszyła się z miejsca. Przestąpiła z nogi na nogę, dłonią w wełnianej rękawiczce bez palców bawiła się pasem miecza, spoglądając na Triss podejrzliwie.
— Bez obaw — uśmiechnęła się czarodziejka. - Nie jestem rozbójniczką ani nikim obcym. Nazywam się Triss Merigold, jadę do Kaer Morhen. Wiedźmini znają mnie. Nie wytrzeszczaj na mnie oczu. Pochwalam twoją czujność, ale bądź rozsądna. Czy dotarłabym tu, nie znając drogi? Czy spotkałaś kiedykolwiek na Szlaku ludzką istotę?
Dziewczynka pokonała wahanie, podeszła bliżej, wyciągnęła rękę. Triss wstała, w niewielkim stopniu korzystając z pomocy. Bo nie o pomoc jej chodziło. Chciała przyjrzeć się dziewczynce z bliska. I dotknąć jej.
Zieloniutkie oczy małej wiedźminki nie zdradzały żadnych objawów mutacji, również dotyk małej rączki nie wywoływał lekkiego przyjemnego mrowienia, tak charakterystycznego u wiedźminów. Szarowłose dziecko, choć biegało ścieżką Mordowni z mieczem na plecach, nie było poddane Próbie Traw ani Zmianom, tego Triss była pewna.
— Pokaż mi kolano, mała.
— Nie jestem mała.
— Przepraszam. Ale jakieś imię zapewne masz?
— Mam. Jestem… Ciri.
— Miło mi. Pozwól bliżej, Ciri.
— Nic mi nie jest.
— Chcę zobaczyć, jak wygląda «nic». Ach, tak myślałam. «Nic» do złudzenia przypomina podarte portki i skórę zdartą do żywego mięsa. Stój spokojnie i nie bój się.
— Nie boję się… Auuu!
Czarodziejka zachichotała, potarła o biodro dłoń swędzącą od zaklęcia. Dziewczynka schyliła się, obejrzała kolano.
— Ooo — powiedziała. - Już nie boli! I dziury nie ma… Czy to są czary?
— Zgadłaś.
— Ty jesteś czarownicą?
— Znowu zgadłaś. Choć przyznam, wolę, by nazywano mnie czarodziejką. Żeby się nie mylić, możesz używać mojego imienia. Triss. Po prostu Triss. Chodź, Ciri. Na dole czeka mój koń, pojedziemy razem do Kaer Morhen.
— Powinnam biec — Ciri pokręciła głową. - Niedobrze jest przerwać bieg, bo wtedy w mięśniach robi się mleko. Geralt mówi…
— Geralt jest w warowni?
Ciri zasępiła się, zacisnęła usta, łypnęła na czarodziejkę spod popielatej grzywki. Triss zachichotała znowu.
— Dobrze — powiedziała. - Nie będę pytać. Tajemnica to tajemnica, słusznie czynisz, nie zdradzając jej osobie, której prawie nie znasz. Chodź. Na miejscu zobaczymy, kto jest w zamku, a kogo nie ma. A mięśniami się nie przejmuj, wiem, jak poradzić sobie z kwasem mlekowym. O, oto i mój wierzchowiec. Pomogę ci…
Wyciągnęła rękę, ale Ciri nie potrzebowała pomocy. Wskoczyła na siodło zwinnie, lekko, prawie bez odbicia. Wałach targnął się, zaskoczony, zatupał, ale dziewczynka szybko chwyciła wodze, uspokoiła go.
— Z końmi sobie radzisz, jak widzę.
— Ze wszystkim sobie radzę.
— Przesuń się bliżej łęku — Triss włożyła stopę w strzemię, uchwyciła się grzywy. - Zrób trochę miejsca dla mnie. I nie wybij mi oka tym mieczem.
Trącony piętą wałach poszedł stępa korytem strumienia. Przejechali kolejny jar, wdrapali się na obłe wzgórze. Stamtąd widać już było przytuloną do kamiennych obrywów ruinę Kaer Morhen — częściowo zburzony trapez muru obronnego, resztki barbakanu i bramy, pękaty, tępy słup donżonu.
Wałach prychnął i szarpnął łbem, przechodząc fosę po pozostałościach mostu. Triss ściągnęła wodze. Na niej samej zalegające dno rowu zmurszałe czaszki i kościotrupy nie robiły wrażenia. Widziała je już.
— Nie lubię tego — odezwała się nagle dziewczynka. - To nie jest tak, jak powinno być. Umarłych powinno się zakopywać w ziemi. Pod kurhanem. Prawda?
— Prawda — potwierdziła spokojnie czarodziejka. - Ja też tak uważam. Ale wiedźmini traktują to cmentarzysko jako… przypomnienie.
— Przypomnienie czego?
— Kaer Morhen — Triss skierowała konia ku potrzaskanym arkadom — zostało napadnięte. Doszło tu do krwawej bitwy, w której zginęli prawie wszyscy wiedźmini, ocaleli tylko ci, których podówczas nie było w warowni.
— Kto ich napadł? I dlaczego?
— Nie wiem — skłamała. - To było strasznie dawno temu, Ciri. Zapytaj o to wiedźminów.
— Pytałam — burknęła dziewczynka. - Ale nie chcieli mi powiedzieć.
Rozumiem ich, pomyślała czarodziejka. Dziecku szkolonemu na Wiedźmina, do tego dziewczynce nie poddanej mutacyjnym zmianom nie mówi się o takich sprawach. Nie opowiada się takiemu dziecku o masakrze. Nie przeraża się takiego dziecka perspektywą tego, że i ono może kiedyś usłyszeć o sobie słowa, które wywrzaskiwali wówczas maszerujący na Kaer Morhen fanatycy. Mutant. Potwór. Dziwoląg. Przeklęty przez bogów, przeciwny naturze twór. Nie, pomyślała, nie dziwię się wiedźminom, że nie opowiedzieli ci o tym, mała Ciri. I ja również ci o tym nie opowiem. Ja, mała Ciri, mam jeszcze więcej powodów, by milczeć. Bo jestem czarodziejką, a bez pomocy czarodziejów fanatycy nie zdobyliby wtedy zamku. A i ów "wstrętny paszkwil" owo szeroko kolportowane «Monstrum», które wzburzyło fanatyków i popchnęło ich do zbrodni, też podobno było anonimowym dziełem jakiegoś czarodzieja. Ale ja, mała Ciri, nie uznaję zbiorowej odpowiedzialności, nie czuję potrzeby ekspiacji z tytułu wydarzenia, które miało miejsce pół wieku przed moim urodzeniem. A szkielety, które mają być wiecznym przypomnieniem, wreszcie zmurszeją do cna, rozpadną się w pył i pójdą w niepamięć, ulecą z wiatrem, który nieustannie smaga zbocze…
— Oni nie chcą tak leżeć — powiedziała nagle Ciri. - Nie chcą być symbolem, wyrzutem sumienia ani ostrzeżeniem. Ale nie chcą też, by ich prochy rozwiewał wiatr.
Triss poderwała głowę, słysząc zmianę w głosie dziewczynki. Momentalnie wyczuła magiczną aurę, pulsowanie i szum krwi w skroniach. Wyprężyła się, ale nie odezwała ani słowem, bojąc się przerwać i zakłócić to, co się działo.
— Zwykły kurhan — głos Ciri stawał się coraz bardziej nienaturalny, metaliczny, zimny i zły. - Kupka ziemi, którą porośnie pokrzywa. Śmierć ma oczy błękitne i zimne, a wysokość obelisku nie ma znaczenia, nie mają też znaczenia napisy, jakie się na nim wykuje. Któż może wiedzieć o tym lepiej od ciebie, Triss Merigold, czternastej ze Wzgórza?
Czarodziejka zmartwiała. Widziała, jak dłonie dziewczynki zaciskają się na grzywie konia.
— Ty umarłaś na Wzgórzu, Triss Merigold — przemówił znowu zły, obcy głos. - Po co tu przyjechałaś? Zawróć, zawróć natychmiast, a to dziecko, Dziecko Starszej Krwi, zabierz ze sobą, by oddać je tym, do których należy. Zrób to, Czternasta. Bo jeśli tego nie zrobisz, umrzesz jeszcze raz. Przyjdzie dzień, w którym Wzgórze upomni się o ciebie. Upomni się o ciebie zbiorowa mogiła i obelisk, na którym wykuto twoje imię.
Wałach zarżał głośno, potrząsając łbem. Ciri szarpnęła się nagle, wzdrygnęła.
— Co się stało? — spytała Triss, starając się panować nad głosem.
Ciri odkaszlnęła, oburącz przeczesała włosy, potarła twarz.
— Nn… nic… — mruknęła niepewnie. - Zmęczona jestem, to dlatego… Dlatego usnęłam. Powinnam biec…
Magiczna aura znikła. Triss poczuła raptowną falę zimna ogarniającą całe ciało. Próbowała wmówić sobie, że to efekt gasnącego właśnie czaru ochronnego, ale wiedziała, że to nieprawda. Spojrzała w górę, na kamienny blok zamczyska, wytrzeszczający na nią czarne puste oczodoły zrujnowanych strzelnic. Przeszył ją dreszcz.
Koń zadzwonił podkowami po płytach podwórca. Czarodziejka szybko zeskoczyła z siodła, podała Ciri rękę. Korzystając z kontaktu dłoni, ostrożnie wysłała impuls magiczny. I zdumiała się. Bo nie poczuła nic. Żadnej reakcji, żadnej odpowiedzi. I żadnego oporu. W dziewczynce, która przed chwilą zmobilizowała niebywale silną aurę, nie było nawet śladu magii. Było to teraz zwykłe, nieudolnie ostrzyżone i źle ubrane dziecko.
Ale dziecko to przed chwilą nie było zwykłym dzieckiem.
Nie miała czasu zastanawiać się nad dziwnym zdarzeniem. Usłyszała zgrzyt okutych żelazem drzwi dobiegający z ciemnej czeluści korytarza, ziejącej za poobijanym portalem. Zsunęła z ramion futrzaną pelerynę, zdjęła lisią czapkę, szybkim ruchem głowy rozrzuciła włosy — swoją dumę i swój znak rozpoznawczy — długie, połyskujące złotem, puszyste pukle o kolorze świeżego kasztana.
Ciri westchnęła z podziwu. Triss uśmiechnęła się, rada z efektu. Piękne, długie i rozpuszczone włosy były rzadkością, wyznacznikiem pozycji, statusu, znakiem kobiety wolnej, pani samej siebie. Znakiem kobiety niezwykłej — bo "zwykłe" panny nosiły warkocze, "zwykłe" mężatki ukrywały włosy pod czepcami lub zawiciami. Panie wysokiego rodu, wliczając królowe, trefiły włosy i układały je. Wojowniczki strzygły się krótko. Tylko druidki i czarodziejki — i nierządnice — obnosiły się z naturalnymi grzywami, by podkreślić niezależność i swobodę.
Wiedźmini zjawili się jak zwykle niespodziewanie, jak zwykle bezszelestnie, jak zwykle nie wiadomo skąd. Stanęli przed nią, wysocy, smukli, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, z ciężarem ciała przełożonym na lewą nogę, w pozycji, z której, jak wiedziała, mogli zaatakować w ułamku sekundy. Ciri stanęła obok nich, w identycznej pozycji. W swym karykaturalnym ubranku wyglądała przezabawnie.
— Witamy w Kaer Morhen, Triss.
— Witaj, Geralt.
Zmienił się. Sprawiał wrażenie, jakby się postarzał. Triss wiedziała, że to biologicznie niemożliwe — wiedźmini starzeli się, owszem, ale w tempie zbyt wolnym, by zwykły śmiertelnik lub czarodziejka tak młoda jak ona mogli zauważyć zmiany. Ale wystarczyło jednego spojrzenia, by pojąć, że mutacja mogła powstrzymywać fizyczny proces starzenia. Psychicznego nie mogła. Posieczona zmarszczkami twarz Geralta była tego najlepszym dowodem. Triss z uczuciem głębokiej przykrości oderwała wzrok od oczu białowłosego Wiedźmina. Oczu, które ewidentnie widziały zbyt wiele. Poza tym nie dostrzegła w tych oczach nic z tego, na co liczyła.
— Witaj — powtórzył. - Cieszymy się, że zechciałaś przyjechać.
Obok Geralta stał Eskel, podobny do Wilka jak brat, jeśli nie liczyć koloru włosów i długiej blizny zniekształcającej policzek. I najmłodszy z wiedźminów z Kaer Morhen, Lambert, jak zwykle z nieładnym, kpiącym grymasem na twarzy. Vesemira nie było.
— Witamy i prosimy do środka — powiedział Eskel. - Zimno, a duje, jakby się ktoś powiesił. Ciri, a ty dokąd? Ciebie nie dotyczy to zaproszenie. Słońce jeszcze wysoko, chociaż go nie widać. Można jeszcze trenować.
— Ejże — potrząsnęła włosami czarodziejka. - Staniała, widzę, grzeczność w Wiedźmińskim Siedliszczu. Ciri powitała mnie tu jako pierwsza, przyprowadziła do warowni. Powinna mi towarzyszyć…
— Ona się tu szkoli, Merigold — skrzywił się Lambert w parodii uśmiechu. Zawsze ją tak nazywał: «Merigold», bez tytułu, bez imienia. Triss nienawidziła tego. - Jest uczniem, nie majordomusem. Witanie gości, nawet tak miłych jak ty, nie należy do jej obowiązków. Idziemy, Ciri.
Triss wzruszyła lekko ramionami, udając, że nie widzi zakłopotanych spojrzeń Geralta i Eskela. Zmilczała. Nie chciała wprowadzać ich w jeszcze większe zakłopotanie. A nade wszystko nie chciała, by zorientowali się, jak bardzo interesuje i fascynuje ją dziewczynka.
— Odprowadzę twojego konia — zaofiarował się Geralt, sięgając po wodze. Triss ukradkiem przesunęła rękę i dłonie ich złączyły się. Oczy też.
— Pójdę z tobą — powiedziała swobodnie. - Mam w jukach kilka drobiazgów, które będą mi potrzebne.
— Dostarczyłaś mi nie tak dawno trochę przykrych wrażeń — mruknął zaraz po tym, jak weszli do stajni. - Na własne oczy oglądałem twój imponujący nagrobek. Obelisk upamiętniający twą bohaterską śmierć w bitwie o Sodden. Dopiero niedawno doszły mnie wieści, że to była pomyłka. Nie mogę pojąć, jak można było cię z kimś pomylić, Triss.
— To długa historia — odpowiedziała. - Opowiem ci przy sposobności. A przykre wrażenia zechciej mi wybaczyć.
— Nie ma nic do wybaczania. Ostatnimi czasy mało miałem powodów do radości, a tą, której doznałem na wieść, że żyjesz, trudno porównać z jakąkolwiek inną. Chyba tylko z tą, jaką czuję w tej chwili, gdy patrzę na ciebie.
Triss poczuła, jak coś w niej pęka. Strach przed spotkaniem z białowłosym wiedźminem przez całą drogę walczył w niej z nadzieją na to spotkanie. A potem widok tej zmęczonej, steranej twarzy, te wszystkowidzące, chore oczy, słowa, zimne i wyważone, nienaturalnie spokojne, ale przecież tak tchnące emocją…
Rzuciła mu się na szyję, od razu, bez zastanowienia. Chwyciła jego dłoń, gwałtownie wpakowała ją sobie na kark, pod włosy. Mrowienie spłynęło jej po plecach, przeszyło taką rozkoszą, że o mało nie krzyknęła. By powstrzymać i stłumić krzyk, znalazła ustami jego usta, przywarła do nich. Drżała, przyciskając się do niego silnie, budowała i potęgowała w sobie podniecenie, zapominając się coraz bardziej.
Geralt się nie zapomniał.
— Triss… Proszę cię.
— Och, Geralt… Tak bardzo…
— Triss — odsunął ją delikatnie. - Nie jesteśmy sami… Idą tu.
Spojrzała na wejście. Cienie nadchodzących wiedźminów dostrzegła dopiero po chwili, ich kroki usłyszała jeszcze później. Cóż, jej słuch, który nawiasem mówiąc uważała za wyczulony, z Wiedźmińskim konkurować nie mógł.
— Triss, dziecinko!
— Vesemir!
Tak, Vesemir był naprawdę stary. Kto wie, czy nie starszy niż Kaer Morhen. Ale szedł ku niej szybkim, energicznym i sprężystym krokiem, jego uścisk był krzepki, a dłonie mocne.
— Cieszę się, że cię znów widzę, dziadku.
— Pocałuj mnie. Nie, nie w rękę, mała czarownico. W rękę będziesz mnie całować, gdy spocznę na marach. Co pewnie nastąpi niebawem. Och, Triss, dobrze, że przyjechałaś… Kto mnie wyleczy, jeśli nie ty?
— Wyleczyć, ciebie? Z czego? Chyba ze szczeniackich gestów! Zabierz rękę z mego tyłka, staruchu, bo ci podpalę to siwe brodzisko!
— Wybacz. Ciągle zapominam, że wyrosłaś, że już nie mogę cię brać na kolana i poklepywać. Co do mego zdrowia… Och, Triss, starość nie radość. W kościach łamie mnie tak, że wyć się chce. Pomożesz staremu, dziecinko?
— Pomogę — czarodziejka wyswobodziła się z niedźwiedzich objęć, spojrzała na towarzyszącego Vesemirowi Wiedźmina. Ten był młody, wydawał się rówieśnikiem Lamberta. Nosił krótką czarną brodę, która nie kryła jednak silnych zeszpeceń po ospie. Było to dość niecodzienne, bo wiedźmini byli zwykle wysoce uodpornieni na choroby zakaźne.
— Triss Merigold, Coen — przedstawił ich Geralt. - Coen spędza z nami pierwszą zimę. Pochodzi z północy, z Poviss.
Młody wiedźmin ukłonił się. Miał niezwykle jasne, żółtozielone tęczówki, a pocięte czerwonymi niteczkami soczewki wskazywały na ciężki, kłopotliwy przebieg mutacji oczu.
— Chodźmy, dziecinko — rzekł Vesemir, biorąc ją pod ramię. - Stajnia to nie miejsce do witania gości. Ale nie mogłem się doczekać.
Na podwórcu, w osłoniętym od wiatru załomie murów, Ciri ćwiczyła pod kierunkiem Lamberta. Zręcznie balansując na zawieszonej na łańcuchach belce, atakowała mieczem skórzany worek, opleciony rzemieniami tak, by imitował korpus człowieka. Triss zatrzymała się.
- Źle! — wrzeszczał Lambert. - Zbyt blisko podchodzisz! I nie rąb na oślep! Mówiłem, samym końcem miecza, na tętnicę szyjną! Gdzie humanoid ma tętnicę szyjną? Na czubku głowy? Co się z tobą dzieje? Skup się, księżniczko!
Ha, pomyślała Triss. A więc to jednak prawda, nie legenda. To ona. Dobrze się domyślałam. Postanowiła zaatakować nie zwlekając, nie pozwolić wiedźminom na żadne wybiegi.
— Słynne Dziecko Niespodzianka? — powiedziała, wskazując Ciri. - Jak widzę, wzięliście się ostro za spełnianie żądań losu i przeznaczenia? Chyba się wam jednak bajki poplątały, chłopcy. W bajkach, które mnie opowiadano, pastereczki i sierotki zostawały księżniczkami. A tu, jak widzę, z księżniczki robi się wiedźminkę. Nie wydaje się wam, że to nieco śmiały plan?
Vesemir spojrzał na Geralta. Białowłosy wiedźmin milczał, twarz miał nieruchomą, nawet drgnięciem powieki nie zareagował na niemą prośbę o wsparcie.
— To nie tak, jak myślisz — odchrząknął starzec. - Geralt przywiózł ją tu zeszłej jesieni. Ona nie ma nikogo, oprócz… Triss, jak tu nie wierzyć w przeznaczenie, gdy…
— Co ma przeznaczenie do wymachiwania mieczem?
— Uczymy ją miecza — odezwał się cicho Geralt, odwracając się ku niej, patrząc prosto w oczy. - Bo czego mamy ją uczyć? Nie umiemy niczego więcej. Przeznaczenie czy nie, Kaer Morhen to teraz jej dom. Przynajmniej na jakiś czas. Trening i fechtunek bawią ją, utrzymują w zdrowiu i kondycji. Pozwalają zapomnieć o tragedii, którą przeżyła. To jest teraz jej dom, Triss. Ona nie ma innego.
— Mnóstwo Cintryjczyków — czarodziejka wytrzymała spojrzenie — zbiegło po klęsce do Verden, do Brugge, do Temerii, na Wyspy Skellige. Wśród nich są wielmoże, baronowie, rycerze. Przyjaciele, krewni… jak również formalni… poddani tej dziewczynki.
— Przyjaciele i krewni nie szukali jej po wojnie. Nie odnaleźli jej.
— Bo nie im była przeznaczona? — uśmiechnęła się do niego, niezbyt szczerze, ale bardzo ładnie. Najładniej, jak umiała. Nie chciała, by mówił takim tonem.
Wiedźmin wzruszył ramionami. Triss, która trochę go znała, natychmiast zmieniła taktykę, zrezygnowała z argumentów.
Spojrzała znowu na Ciri. Dziewczynka, zwinnie stąpając po równoważni, wykonała szybki półobrót, cięła lekko, odskakując natychmiast. Uderzony manekin zakołysał się na linie.
— No, nareszcie! — krzyknął Lambert. - Wreszcie pojęłaś! Cofnij się i jeszcze raz. Chcę się upewnić, że to nie był przypadek!
— Ten miecz — Triss odwróciła się do wiedźminów — wygląda na ostry. Belka wygląda na śliską i niestabilną. A nauczyciel wygląda na idiotę deprymującego dziewczynę wrzaskiem. Nie obawiacie się nieszczęśliwego wypadku? A może liczycie, że to przeznaczenie uchroni przed nim dziecko?
— Ciri blisko pół roku ćwiczyła bez miecza — rzekł Coen. - Umie się poruszać. A my uważamy, bo…
— Bo to jest jej dom — dokończył Geralt cicho, ale stanowczo. Bardzo stanowczo. Tonem kończącym dyskusję.
— No właśnie, w tym rzecz — odetchnął głęboko Vesemir. - Triss, musisz być zmęczona. Głodna?
— Nie zaprzeczę — westchnęła, rezygnując z łowienia wzrokiem oczu Geralta. - Szczerze mówiąc, lecę z nóg. Ostatnią noc na szlaku spędziłam w na wpół rozwalonym pasterskim szałasie, zagrzebana w słomie i wiórach. Uszczelniłam ruderę czarami, gdyby nie to, uświerkłabym chyba. Marzę o czystej pościeli.
— Zjesz z nami wieczerzę. Zaraz. A potem wyśpisz się porządnie i wypoczniesz. Przygotowaliśmy dla ciebie najlepszą komnatę, tę w wieży. I wstawiliśmy tam najlepsze łoże, jakie było w Kaer Morhen.
— Dziękuję — Triss uśmiechnęła się lekko. W wieży, pomyślała. Dobrze, Vesemir. Dziś może być w wieży, jeśli aż tak zależy ci na pozorach. Mogę spać w wieży, w najlepszym łóżku ze wszystkich łóżek w Kaer Morhen. Choć wolałabym z Geraltem w najgorszym.
— Chodźmy, Triss.
— Chodźmy.
Wiatr postukiwał okiennicą, poruszał uszczelniającymi okno resztkami zjedzonego przez mole arrasu. Triss leżała w najlepszym łóżku w całym Kaer Morhen, wśród zupełnych ciemności. Nie mogła zasnąć. I nie chodziło o to, że najlepsze łóżko z Kaer Morhen było rozlatującym się zabytkiem. Triss myślała intensywnie. A wszystkie płoszące sen myśli obracały się wokal jednego podstawowego pytania.
Po co wezwano ją do warowni? Kto to zrobił? Dlaczego? W jakim celu? Choroba Vesemira nie mogła być niczym innym, jak pretekstem. Vesemir był wiedźminem. To, że był zarazem wiekowym dziadem, nie zmieniało faktu, że zdrowia mogło mu pozazdrościć wielu młodych. Gdyby jeszcze okazało się, że starca dziabnęła żądłem mantikora lub pokąsał wilkołak, Triss uwierzyłaby, że wezwano ją do niego. Ale "łamanie w kościach"? Śmiechu warte. Łamanie w kościach, niezbyt oryginalną dolegliwość w przerażająco zimnych murach Kaer Morhen, Vesemir wykurowałby Wiedźmińskim eliksirem albo jeszcze prościej: mocną żytnią gorzałką, stosowaną w równych proporcjach zewnętrznie i wewnętrznie. Nie potrzebowałby czarodziejki, jej zaklęć, filtrów i amuletów.
Więc kto ją wezwał? Geralt?
Triss rzuciła się w pościeli, czując falę ogarniającego ją ciepła. I podniecenia, potęgowanego złością. Zaklęła cicho, kopnęła pierzynę, przewróciła się na bok. Starożytne łoże zaskrzypiało, zatrzeszczało w spojeniach. Nie panuję nad sobą, pomyślała. Zachowuję się jak głupia podfruwajka. Albo jeszcze gorzej — jak niedopieszczona stara panna. Nie potrafię nawet logicznie myśleć.
Zaklęła znowu.
Oczywiście, że to nie Geralt. Bez emocji, mała, bez emocji, przypomnij sobie jego minę, tam w stajni. Widziałaś już takie miny, mała, widziałaś, nie oszukuj się. Głupie, skruszone, zakłopotane miny mężczyzn, którzy chcą zapomnieć, którzy żałują, którzy nie chcą pamiętać tego, co się stało, nie chcą wracać do tego, co było. Na bogów, mała, nie oszukuj się, że tym razem jest inaczej. Nigdy nie bywa inaczej. I ty o tym wiesz. Bo masz przecież nielichą wprawę, mała.
Jeżeli chodziło o życie erotyczne, Triss Merigold miała prawo uważać się za typową czarodziejkę. Zaczęło się od kwaśnego smaku zakazanego owocu, podniecającego wobec surowych reguł akademii i zakazów mistrzyni, u której praktykowała. Potem przyszła samodzielność, swoboda i szalony promiskuityzm, zakończony, jak to zwykle bywa, goryczą, rozczarowaniem i rezygnacją. Nastąpił długi okres samotności i odkrycie, że do rozładowania stresów i napięć najzupełniej zbędny jest ktoś, kto chciałby uważać się za jej pana i władcę zaraz po tym, jak przewróci się na plecy i obetrze pot z czoła. Że na uspokojenie nerwów istnieją sposoby mniej kłopotliwe, które ponadto nie brudzą ręczników krwią, nie puszczają pod kołdrą wiatrów i nie domagają się śniadania. Potem przyszedł krótki i zabawny okres fascynacji własną płcią, zakończony wnioskiem, że brudzenie, wiatry i żarłoczność nie są bynajmniej wyłączną domeną mężczyzn. Wreszcie, jak wszystkie bez mała magiczki, Triss przestawiła się na przygody z innymi czarodziejami, sporadyczne i denerwujące swym zimnym, technicznym i nieledwie rytualnym przebiegiem.
I wtedy pojawił się Geralt z Rivii. Wiodący niespokojne życie wiedźmin, połączony dziwnym, niespokojnym i burzliwym związkiem z Yennefer, jej serdeczną przyjaciółką.
Triss obserwowała oboje i była zazdrosna, choć wydawało się, że nie ma czego zazdrościć. Związek w oczywisty sposób unieszczęśliwiał obydwoje, wiódł prosto ku wyniszczeniu, bolał i wbrew wszelkiej logice… trwał. Triss nie rozumiała tego. I fascynowało ją to. Fascynowało do tego stopnia, że…
Uwiodła Wiedźmina, w niewielkim stopniu pomagając sobie magią. Trafiła na sprzyjający czas. Na moment, gdy on i Yennefer po raz kolejny skoczyli sobie do oczu i rozstali się gwałtownie. Geralt potrzebował ciepła i chciał zapomnieć.
Nie, Triss nie pragnęła odebrać go Yennefer. W gruncie rzeczy bardziej zależało jej na przyjaciółce niż na nim. Ale krótki związek z wiedźminem nie rozczarował jej. Znalazła to, czego szukała — emocję w postaci poczucia winy, lęku i bólu. Jego bólu. Przeżyła tę emocję, podnieciła się nią i nie mogła o niej zapomnieć, gdy się rozstali. A czym jest ból, zrozumiała niedawno. W momencie, gdy przemożnie zapragnęła być z nim znowu. Na krótko, na chwilę — ale być.
A teraz była tak blisko…
Triss zwinęła dłoń w kułak i walnęła nim w poduszkę. Nie, pomyślała, nie. Nie bądź głupia, mała. Nie myśl o tym. Myśl o…
O Ciri? Czy to jest… Tak. To jest prawdziwy powód jej wizyty w Kaer Morhen. Popielatowłosa dziewczynka, z której w Kaer Morhen chcą zrobić Wiedźmina. Prawdziwą wiedźminkę. Mutantkę. Maszynę do zabrania, taką, jakimi są oni sami.
To jasne, pomyślała nagle, czując znowu gwałtowne podniecenie, tym razem jednak zupełnie innego rodzaju. To oczywiste. Chcą zmutować dzieciaka, poddać go Próbie Traw i Zmianom, ale nie wiedzą, jak to zrobić. Ze starych żyje wyłącznie Vesemir, a Vesemir był tylko nauczycielem szermierki. Ukryte w podziemiach Kaer Morhen Laboratorium, zakurzone butle legendarnych eliksirów, alembiki, piece i retorty… Żaden z nich nie wie, jak się tym posłużyć. Bo niewątpliwym faktem jest, że mutagenne eliksiry opracował w zamierzchłych czasach jakiś renegat czarodziej, a następcy czarodzieja przez lata doskonalili je, przez lata magicznie kontrolowali proces Zmian, którym poddawano dzieci. I w którymś momencie łańcuch pękł. Zabrakło magicznej wiedzy i zdolności. Wiedźmini mają zioła i Trawy, mają Laboratorium. Znają recepturę. Ale nie mają czarodzieja.
Kto wie, pomyślała, może próbowali? Podawali dzieciom dekokty sporządzone bez udziału magii?
Wzdrygnęła się na myśl o tym, co mogło się wówczas dziać z tymi dziećmi.
A teraz, pomyślała, chcą zmutować dziewczynę, ale nie umieją. A to może oznaczać… To może oznaczać, że ja mogę zostać poproszona o pomoc. A wówczas zobaczę to, czego żaden żyjący czarodziej nie oglądał, poznam to, czego żaden z żyjących czarodziejów nie poznał. Słynne Trawy i zioła, utrzymywane w najgłębszym sekrecie tajemnice wirusowych kultur, osławione zagadkowe receptury…
I to ja zaaplikuję szarowłosemu dziecku serię eliksirów, będę obserwować mutacyjne Zmiany, będę na własne oczy widziała, jak… Jak Szarowłose dziecko umiera.
O, nie, Triss wzdrygnęła się ponownie. Nigdy. Nie za taką cenę.
Zresztą, pomyślała, chyba znowu podniecam się za wcześnie. Chyba jednak nie o to chodzi. Przy wieczerzy rozmawialiśmy, plotkowaliśmy o tym i o owym. Kilka razy próbowałam naprowadzić dyskurs na Dziecko Niespodziankę, bez skutku. Zaraz zmieniali temat.
Obserwowała ich. Vesemir był spięty i zakłopotany, Geralt niespokojny, Lambert i Eskel sztucznie weseli i gadatliwi, Coen tak naturalny, że aż nienaturalny. Szczera i otwarta była wyłącznie Ciri, rumiana od chłodu, rozczochrana, szczęśliwa i diabelnie żarłoczna. Jedli piwną polewkę, gęstą od grzanek i sera, a Ciri zdziwiła się, że nie podano grzybków. Pili jabłecznik, ale dziewczynka dostała wodę, była tym wyraźnie zaskoczona i zdegustowana.
Gdzie sałata, wrzasnęła nagle, a Lambert skarcił ją ostro i nakazał zdjąć łokcie ze stołu.
Grzybki i sałata. W grudniu?
Jasne, pomyślała Triss. Karmią ją tymi legendarnymi jaskiniowymi saprofitami, nie znanym nauce górskim zielskiem, poją słynnymi naparami z tajemnych ziół. Dziewczyna rozwija się szybko, nabiera szatańskiej, wiedźmiskiej kondycji. W sposób naturalny, bez mutacji, bez ryzyka, bez rewolucji hormonalnej. Ale czarodziejka tego nie może wiedzieć. Dla czarodziejki to sekret. Niczego mi nie powiedzą, niczego mi nie pokażą.
Widziałam, jak ta dziewczyna biegła. Widziałam, jak tańczyła z mieczem na belce, zwinna i szybka, pełna tanecznej, iście kociej gracji, poruszająca się jak akrobatka.
Muszę, pomyślała, koniecznie muszę ją zobaczyć rozebraną, stwierdzić, jak się rozwinęła pod wpływem tego, czym ją tu karmią. A gdyby się tak udało zwędzić i wywieźć stąd próbki "grzybków" i "sałaty"? No, no…
A zaufanie? Kicham na wasze zaufanie, wiedźmini. Na świecie jest rak, jest czarna ospa, tężec i białaczka, są alergie, jest zespół nagłej śmierci niemowląt. A wy wasze «grzybki», z których być może dałoby się wydestylować ratujące życie leki, kryjecie przed światem. Trzymacie w sekrecie nawet przede mną, której deklarujecie przyjaźń, szacunek i ufność. Nawet ja nie mogę zobaczyć nie tylko Laboratorium, ale nawet pieprzonych grzybków!
Po co więc mnie tu ściągnęliście? Mnie, czarodziejkę?
Magia!
Triss zachichotała. Ha, pomyślała, wiedźmini, tu was mam! Ciri napędziła wam takiego samego stracha, jak mnie. "Odjechała" w sen na jawie, zaczęła wieszczyć, prorokować, roztaczać aurę, którą przecież wyczuwacie prawie tak dobrze jak ja. Odruchowo "sięgnęła" po coś psychokinetycznie albo siłą woli wygięła cynową łyżkę, wpatrując się w nią przy obiedzie. Odpowiadała na pytania, które zadawaliście w myśli, a może i na takie, których nawet w myśli baliście się zadawać. I obleciał was strach.
Zorientowaliście się, że wasza Niespodzianka jest bardziej niespodziewana, niż się wam wydawało. Zorientowaliście się, że macie w Kaer Morhen Źródło.
Że nie poradzicie sobie bez czarodziejki.
A nie macie ani jednej zaprzyjaźnionej czarodziejki, ani jednej, której moglibyście zaufać. Poza mną i…
I poza Yennefer.
Wiatr zawył, zastukał okiennicą, wzdął arras. Triss Merigold przewróciła się na wznak, zaczęła w zamyśleniu gryźć paznokieć kciuka.
Geralt nie zaprosił Yennefer. Zaprosił mnie. Czyżby zatem…
Kto wie. Może. Ale jeżeli jest tak, jak myślę, to dlaczego…
Dlaczego…
— Dlaczego nie przyszedł tu do mnie? — krzyknęła cicho w ciemność, podniecona i zła.
Odpowiedział jej wiatr wyjący wśród ruin.
Ranek był słoneczny, ale diablo chłodny. Triss obudziła się zziębnięta, niewyspana, ale uspokojona i zdecydowana. Zeszła do halli jako ostatnia. Z satysfakcją odebrała hołdy spojrzeń nagradzające jej wysiłki — zmieniła podróżny strój na efektowną, acz prostą suknię, umiejętnie użyła magicznych pachnidełek i niemagicznych, ale bajecznie drogich kosmetyków. Zjadła owsiankę, konwersując z wiedźminami na mało ważne i banalne tematy.
— Znowu woda? — zaburczała nagle Ciri, zaglądając do kubka. - Zęby mi od wody cierpną! Soku bym się napiła! Tego niebieskiego!
— Nie garb się — powiedział Lambert, zerkając na Triss katem oka. - I nie wycieraj ust rękawem! Kończ jedzenie, czas na trening. Dni są coraz krótsze.
— Geralt — Triss dokończyła owsianki. - Ciri wczoraj upadła na Szlaku. Nic groźnego, ale zawinił ten błazeński strój. To wszystko jest źle dopasowane i utrudnia jej ruchy.
Vesemir chrząknął, odwrócił wzrok. Aha, pomyślała czarodziejka, a więc to twoje dzieło, mistrzu miecza. Fakt, kabacik Ciri wygląda tak, jakby skrojono go mieczem, a zszyto grotem strzały.
— Dni są, i owszem, coraz krótsze — podjęła, nie doczekawszy się komentarza. - Ale dzisiejszy skrócimy jeszcze bardziej. Ciri, skończyłaś? Pozwól ze mną. Dokonamy niezbędnych poprawek w twoim umundurowaniu.
— Ona biega w tym od roku, Merigold — rzekł gniewnie Lambert. I wszystko było w porządku, dopóki…
— … dopóki nie zjawiła się tu baba, która patrzeć nie może na niegustowną i niedopasowaną odzież? Masz rację, Lambert. Ale baba zjawiła się i porządek runął, nadszedł czas wielkich zmian. Chodź, Ciri.
Dziewczynka zawahała się, spojrzała na Geralta. Geralt przyzwalająco kiwnął głową, uśmiechnął się. Ładnie. Tak jak potrafił uśmiechać się dawniej, wtedy, gdy…
Triss odwróciła wzrok. Ten uśmiech nie był dla niej.
Komnatka Ciri była wierną kopią kwater wiedźminów. Była, tak jak i one, pozbawiona sprzętów i mebli. Nie było tu praktycznie nic poza zbitym z desek łóżkiem, stołkiem i kufrem. Ściany i drzwi swych kwater wiedźmini dekorowali skórami zwierza ubitego w czasie polowań — jeleni, rysi, wilków, nawet rosomaków. Na drzwiach komnatki Ciri wisiała natomiast skóra olbrzymiego szczura ze wstrętnym łuskowatym ogonem. Triss zwalczyła w sobie chęć, by zerwać śmierdzące paskudztwo i wyrzucić je przez okno.
Dziewczynka, stojąc przy łóżku, patrzyła na nią wyczekująco.
— Postaramy się — rzekła czarodziejka — trochę lepiej spasować ten twój… futerał. Zawsze miałam smykałkę do kroju i szycia, powinnam zatem poradzić sobie i z tą koźlą skórą. A ty, wiedźminko, miałaś kiedyś w ręku igłę? Nauczono cię czegokolwiek poza dziurawieniem mieczem worów z sianem?
— Jak byłam na Zarzeczu, w Kagen, to musiałam prząść — mruknęła niechętnie Ciri. - Szycia mi nie dawali, bo tylko psułam len i marnowałam nici, wszystko trzeba było pruć. Okropecznie nudne było to przędzenie, łeee!
— Fakt — zachichotała Triss. - Trudno o coś nudniejszego. Ja też nie cierpiałam prząść.
— A musiałaś? Ja musiałam, bo… Ale ty przecież jesteś czarowni… Czarodziejką. Przecież możesz wszystko wyczarować! Tę piękną sukienkę… wyczarowałaś sobie?
— Nie — uśmiechnęła się Triss. - Ale i nie uszyłam jej własnoręcznie. Aż tak zdolna nie jestem.
— A moje ubranie jak zrobisz? Wyczarujesz?
— Nie ma takiej konieczności. Wystarczy magiczna igiełka, której zaklęciem dodamy odrobinę wigoru. A jeśli będzie trzeba…
Triss wolno przesunęła dłonią po wyszarpanej dziurze na rękawie kurteczki, wymruczała zaklęcie, aktywizując jednocześnie amulet. Po dziurze nie zostało śladu. Ciri pisnęła z radości.
— To czary! Będę miała zaczarowaną kurtkę! Ha!
— Do czasu, gdy uszyję ci zwykłą, ale porządną. No, a teraz zdejmuj to wszystko, moja panno, przebierz się w coś innego. To chyba nie jest twoje jedyne ubranko?
Ciri pokręciła głową, uniosła wieko skrzyni, pokazała wypłowiałą luźną sukienkę, bury kaftanik, lnianą koszulkę i wełnianą bluzkę przypominającą pokutny wór.
— To moje — powiedziała. - W tym tu przyjechałam. Ale teraz tego nie noszę. To babskie rzeczy.
— Rozumiem — skrzywiła się drwiąco Triss. - Babskie czy nie, na razie musisz się w to przeodziać. No, żywiej, rozbieraj się. Pozwól, pomogę ci… Cholera! Co to jest? Ciri?
Ramiona dziewczynki pokrywały wielkie, podbiegłe krwią siniaki. Większość z nich już żółkła, część była świeża.
— Co to jest, u diabła? — powtórzyła gniewnie czarodziejka. - Kto cię tak poobijał?
— Ta? — Ciri spojrzała na ramiona, jak gdyby zaskoczona ilością sińców. - A, to… To wiatrak. Byłam za wolna.
— Jaki wiatrak, psiakrew?
— Wiatrak — powtórzyła Ciri, unosząc na czarodziejkę swe wielkie oczy. - To jest taki… No… Uczę się na tym uników w ataku. To ma takie łapy z kijów i kręci się, i macha tymi łapami. Trzeba bardzo szybko skakać i robić uniki. Lefreks trzeba mieć. Jak się nie ma lefreksu, to wiatrak walnie cię kijem. Na początku to mnie okropecznie ten wiatrak sprał. Ale teraz…
— Zdejmij legginsy i koszulkę. O, bogowie mili! Dziewczyno! Ty w ogóle możesz chodzić? Biegać?
Oba biodra i lewe udo były czarnogranatowe od krwiaków i opuchlizn. Ciri drgnęła i syknęła, cofając się przed dłonią czarodziejki. Triss zaklęła po krasnoludzku, nad wyraz szpetnie.
— To też wiatrak? — spytała, starając się zachować spokój.
— To? Nie. O, to był wiatrak — Ciri obojętnie zademonstrowała imponujący siniak na piszczeli, poniżej lewego kolana. - A te inne… To wahadło. Na wahadle ćwiczę kroki z mieczem. Geralt mówi, że jestem już dobra na wahadle. Mówi, że mam ten, no… Zmysł. Mam zmysł.
— A jeśli zabraknie zmysłu — zgrzytnęła zębami Triss — wtedy, jak przypuszczam, wahadło cię walnie?
— No pewnie — przytaknęła dziewczynka, patrząc na nią i wyraźnie dziwiąc się jej niewiedzy. - Walnie, i to jeszcze jak.
— A tu? Na boku? Co to było? Kowalski młot?
Ciri zasyczała z bólu i zaczerwieniła się.
— Spadłam z grzebienia…
— … a grzebień cię walnął — dokończyła Triss, z coraz większym trudem panując nad sobą. Ciri parsknęła.
— Jak grzebień może walnąć, kiedy jest wkopany w ziemię? Nie może! Zwyczajnie spadłam. Ćwiczyłam piruet w skoku i mi nie wyszło. Od tego ten siniak. Bo uderzyłam się o słupek.
— I leżałaś dwa dni? Mając kłopoty z oddychaniem? Bóle?
— Wcale nie. Coen rozmasował mnie i zaraz wsadził znowu na grzebień. Tak trzeba, wiesz? Inaczej złapiesz lęk.
— Co?
— Złapiesz lęk — powtórzyła dumnie Ciri i odgarnęła z czoła popielatą grzywkę. - Nie wiesz? Nawet gdy ci się coś stanie, to trzeba zaraz znowu na przyrząd, bo inaczej będziesz się bać, a jak się będziesz bać, to guzik ci wyjdzie ćwiczenie. Rezygnować nie wolno. Geralt tak powiedział.
— Muszę zapamiętać tę maksymę — wycedziła czarodziejka. - Jak również to, że pochodzi ona właśnie od Geralta. To niezła recepta na życie, tylko nie jestem pewna, czy skutkuje w każdych okolicznościach. Ale dość łatwo realizować ją cudzym kosztem. Tak więc rezygnować nie wolno? Choćby walono cię i tłuczono na tysiąc sposobów, ty masz wstać i ćwiczyć dalej?
— No pewnie. Wiedźmin nie boi się niczego.
— Doprawdy? A ty, Ciri? Niczego się nie boisz? Odpowiedz szczerze.
Dziewczynka odwróciła głowę, przygryzła wargę.
— A nie powiesz nikomu?
— Nie powiem.
— Najbardziej to się boję dwóch wahadeł. Dwóch na raz. I wiatraka, ale tylko wtedy, gdy jest puszczony na szybko. I jeszcze jest długa waga, na nią to ja ciągle jeszcze muszę z tą, no… z aseku… Asekurancją. Lambert mówi, że jestem ciućmok i oferma, ale to wcale nieprawda. Geralt mi powiedział, że mam trochę inaczej ciężkość, bo jestem dziewczyną. Muszę po prostu więcej ćwiczyć, chyba że… Chciałam cię o coś spytać. Mogę?
— Możesz.
— Jeśli się znasz na magii i na zaklęciach… Jeśli umiesz czarować… Czy mogłabyś zrobić tak, żebym była chłopakiem?
— Nie — odrzekła Triss lodowatym tonem. - Nie mogłabym.
— Hmm… — zatroskała się wyraźnie mała Wiedźminka.
— A czy mogłabyś prznajmniej…
— Przynajmniej, co?
— Czy mogłabyś zrobić tak, żebym, nie musiała… — Ciri oblała się rumieńcem. - Powiem ci na ucho.
— Mów — Triss pochyliła się. - Słucham.
Ciri, czerwieniejąc jeszcze bardziej, zbliżyła twarz do kasztanowych włosów czarodziejki.
Triss wyprostowała się gwałtownie, a oczy jej zapłonęły.
— Dziś? Teraz?
— Mhm.
— Jasna i pieprzona cholera! — wrzasnęła czarodziejka i kopnęła stołek tak, że z impetem wyrżnął o drzwi, strącając szczurzą skórę. - Zaraza, mór, franca i trąd! Ja chyba pozabijam tych przeklętych durniów!
— Uspokój się, Merigold — powiedział Lambert. - Podniecasz się niezdrowo i zupełnie bez powodu.
— Nie pouczaj mnie! I przestań zwracać się do mnie per «Merigold»! A najlepiej będzie, jeżeli w ogóle zamilkniesz. Nie mówię do ciebie. Vesemir, Geralt, czy któryś z was widział, jak potwornie skatowane jest to dziecko? Ona nie ma na ciele jednego zdrowego miejsca!
— Dziecinko — powiedział poważnie Vesemir. - Nie daj się ponosić emocjom. Ty wychowałaś się inaczej, przyglądałaś się innemu wychowaniu dzieci. Ciri pochodzi z Południa, tam dziewczynki i chłopców wychowuje się zupełnie jednakowo, bez żadnej różnicy, tak jak wśród elfów. Na kucyka wsadzano ją, gdy miała pięć lat, gdy miała osiem, jeździła już na polowania. Ćwiczono ją w użyciu łuku, oszczepu i miecza. Siniak to dla Ciri nie nowina…
— Nie opowiadajcie mi bzdur — uniosła się Triss. - Nie udawajcie głupich. To nie kucyk, to nie przejażdżka ani kulig. To Kaer Morhen! Na tych waszych wiatrakach i wahadłach, na waszej Mordowni połamało kości i poskręcało karki dziesiątki chłopców, twardych i zaprawionych włóczęgów, podobnych wam, zbieranych po drogach i wyciąganych z rynsztoków. Żylastych, nieźle doświadczonych krótkim życiem urwipołciów i hultajów. Jakie szansę ma Ciri? Nawet wychowana na Południu, nawet po elfiemu, nawet pod ręką takiej herod-baby, jak Lwica Calanthe, ta mała była i ciągle jest księżniczką. Delikatna skóra, drobna budowa, lekki kościec… To dziewczynka! Co wy chcecie z niej zrobić? Wiedźmina?
— Ta dziewczynka — odezwał się cicho i spokojnie Geralt — ta delikatna i drobna księżniczka przeżyła rzeź Cintry. Zdana tylko na siebie przekradała się przez kohorty Nilfgaardu. Zdołała umknąć przed grasującymi po wsiach maruderami, którzy grabili i mordowali wszystko, co żyło. Przetrwała dwa tygodnie w lasach Zarzecza, całkiem sama. Wędrowała przez miesiąc z grupą uciekinierów, harując ciężko na równi ze wszystkimi i na równi ze wszystkimi głodując. Prawie pół roku pracowała na roli i przy inwentarzu, przygarnięta przez chłopską rodzinę.
Wierz mi, Triss, życie doświadczyło ją, zaprawiło i zahartowało nie gorzej niż podobnych nam hultajów, ściąganych do Kaer Morhen z gościńców. Ciri nie jest słabsza od podobnych nam, nie chcianych bękartów, podrzucanych wiedźminom w karczmach jak kocięta, w wiklinowych koszykach. A jej płeć? Jakie to ma znaczenie?
— Jeszcze pytasz? Jeszcze śmiesz o to pytać? - krzyknęła czarodziejka. - Jakie to ma znaczenie? A takie, że dziewczyna, nie będąc podobna wam, ma właśnie swoje dni! I wyjątkowo źle to znosi! A wy chcecie, by wypluwała płuca na Mordowni i na jakichś cholernych wiatrakach!
Choć rozzłoszczona, Triss doznała rozkosznej satysfakcji na widok zbaraniałych min młodych wiedźminów i obwisłej nagle żuchwy Vesemira.
— Nawet nie wiedzieliście — pokiwała głową ze spokojnym już, zatroskanym, łagodnym wyrzutem. - Opiekunowie od siedmiu boleści. Ona wstydzi się mówić wam o tym, bo nauczono ją, że o takiej przypadłości nie mówi się mężczyznom. I wstydzi się słabości, bólu, tego, że jest mniej sprawna. Czy którykolwiek z was o tym pomyślał? Zainteresował się tym? Czy spróbował domyślić się, co jej dolega? A może ona po raz pierwszy w życiu krwawiła tu u was, w Kaer Morhen? I płakała po nocach, nie znajdując u nikogo współczucia, pocieszenia, nawet zrozumienia? Czy któryś z was w ogóle o tym pomyślał?
— Przestań, Triss — jęknął cicho Geralt. - Wystarczy. Osiągnęłaś to, co chciałaś osiągnąć. A może i więcej, niż chciałaś.
— Cholera by to wzięła — zaklął Coen. - Na ładnych durniów wyszliśmy, nie ma co. Ech, Vesemir, że ty…
— Zamilcz — warknął stary wiedźmin. - Nic nie mów.
W sposób najmniej oczekiwany zachował się Eskel, który wstał, podszedł do czarodziejki, pochylając się nisko ujął jej dłoń i pocałował z szacunkiem. Szybko cofnęła rękę. Nie dlatego, by demonstrować złość i rozdrażnienie, ale by przerwać przyjemną, przenikającą na wskroś wibrację, wywołaną przez dotknięcie Wiedźmina. Eskel emanował silnie. Silniej niż Geralt.
— Triss — powiedział, z zakłopotaniem trąc paskudną szramę na policzku. - Pomóż nam. Prosimy cię o to. Pomóż nam, Triss.
Czarodziejka spojrzała mu w oczy, zacisnęła usta.
— W czym? W czym mam wam pomóc, Eskel?
Eskel znowu potarł bliznę, spojrzał na Geralta. Białowłosy wiedźmin pochylił głowę, przysłonił oczy dłonią. Vesemir chrząknął głośno.
W tym momencie skrzypnęły drzwi, do halli weszła Ciri. Chrząkanie Vesemira zmieniło się w coś w rodzaju rzężącego, głośnego wdechu. Lambert otworzył usta. Triss stłumiła chichot.
Ciri, przystrzyżona i uczesana, szła ku nim drobniutkimi kroczkami, ostrożnie podtrzymując ciemnoniebieską sukienkę, skróconą i dopasowaną, ale noszącą jeszcze ślady wożenia w jukach. Na szyi dziewczynki lśnił drugi prezent od czarodziejki — czarna żmijka z lakierowanej skóry, z rubinowym oczkiem i złotą klamerką.
Ciri zatrzymała się przed Vesemirem. Nie bardzo wiedząc, co począć z rękami, zasadziła kciuki za pasek.
— Nie mogę dzisiaj trenować — wyrecytowała wolno i dobitnie, w zupełnej ciszy — albowiem jestem… Jestem…
Spojrzała na czarodziejkę. Triss mrugnęła do niej, krzywiąc się jak zadowolony z psoty urwis, poruszyła ustami, podpowiadając wyuczoną kwestię.
— Niedysponowana! — dokończyła Ciri głośno i dumnie, zadzierając nos niemal po powałę.
Vesemir zachrząkał znowu. Ale Eskel, kochany Eskel, nie stracił głowy, jeszcze raz zachował się tak, jak należało.
— Oczywiście — powiedział swobodnie, uśmiechając się. - To zrozumiałe i oczywiste, że zawiesimy ćwiczenia do czasu ustania niedyspozycji. Lekcje teoretyczne również skrócimy, a gdybyś czuła się źle, to i te odłożymy. Gdybyś potrzebowała medykamentów lub…
— Ja się tym zajmę — wtrąciła Trias, równie swobodnie.
— Aha… — Ciri dopiero teraz zarumieniła się lekko, spojrzała na starego Wiedźmina. - Wuju Vesemirze, poprosiłam Triss… To znaczy panią Merigold, aby… Albowiem… No, żeby tu z nami została. Dłużej. Długo. Ale Triss powiedziała, że ty musisz na to wyrazić zgodę albowiem. Wuju Vesemirze! Zgódź się!
— Zgadzam się… - wycharczał Vesemir. - Oczywiście, że się zgadzam…
— Bardzo się cieszymy — Geralt dopiero teraz odjął dłoń od czoła. - Jest nam ogromnie miło, Triss.
Czarodziejka leciutko kiwnęła głową w jego stronę i niewinnie strzepnęła rzęsami, nawijając na palec kasztanowy lok. Geralt miał twarz jak z kamienia.
— Bardzo ładnie i uprzejmie postąpiłaś, Ciri — powiedział — proponując pani Merigold dłuższą gościnę w Kaer Morhen. Jestem z ciebie dumny.
Ciri pokraśniała, uśmiechnęła się szeroko. Czarodziejka dała jej kolejny umówiony znak.
— A teraz — powiedziała dziewczynka, jeszcze wyżej zadzierając nos — zostawiam was samych, bo pewnie chcecie omówić z Triss różne ważne sprawy. Pani Merigold, wuju Vesemirze, panowie… Żegnam. Na razie.
Dygnęła wdzięcznie, po czym wyszła z halli, wolno i dostojnie stąpając po schodach.
— Cholera — przerwał ciszę Lambert. - Pomyśleć, że nie wierzyłem, że to naprawdę księżniczka.
— Pojęliście, gamonie? — Vesemir rozejrzał się dookoła. - Jeżeli rano założy sukienkę… To żeby mi żadnych ćwiczeń… Rozumiecie?
Eskel i Coen obdarzyli starca spojrzeniami całkowicie wypranymi z szacunku. Lambert parsknął otwarcie. Geralt patrzył na czarodziejkę, a czarodziejka uśmiechała się — Dziękuję ci — powiedział. - Dziękuję ci, Triss.
— Warunki? — zaniepokoił się wyraźnie Eskel. - Triss, przecież przyrzekliśmy już, że złagodzimy trening Ciri. Jakie jeszcze warunki chcesz nam stawiać?
— No, może warunki to niezbyt ładne określenie. Nazwijmy to więc radami. Udzielę wam trzech rad, a wy się do tych rad zastosujecie. Jeśli, oczywista, zależy wam na tym, bym tu pozostała i pomogła wam w wychowaniu małej.
— Słuchamy — rzekł Geralt. - Mów, Triss.
— Przede wszystkim — zaczęła, uśmiechając się złośliwie — należy urozmaicić jadłospis Ciri. A zwłaszcza ograniczyć w nim sekretne grzybki i tajemną zieleninę.
Geralt i Coen panowali nad twarzami znakomicie. Lambert i Eskel trochę gorzej. Vesemir w ogóle nie panował. Cóż, pomyślała, patrząc na jego śmiesznie zakłopotaną minę, za jego czasów świat był lepszy. To obłuda była przywarą, której należało się wstydzić. Szczerość wstydu nie przynosiła.
— Mniej wywarów z objętych tajemnicą ziół — ciągnęła, starając się nie chichotać — a więcej mleka. Macie tu kozy. Dojenie to żadna sztuka, zobaczysz, Lambert, nauczysz się w mig.
— Triss — zaczął Geralt — posłuchaj…
— Nie, to ty posłuchaj. Nie poddawaliście Ciri gwałtownej mutacji, nie dotykaliście hormonów, nie próbowaliście eliksirów i Traw. I to się wam chwali. To było rozsądne, odpowiedzialne, ludzkie. Nie skrzywdziliście jej truciznami, więc tym bardziej nie wolno wam jej teraz okaleczać.
— O czym ty mówisz?
— Grzybki, których sekretu tak strzeżecie — wyjaśniła — faktycznie utrzymują dziewczynę w świetnej kondycji i wzmacniają mięśnie. Zioła zapewniają idealną przemianę materii i przyspieszają rozwój. Wszystko razem, wspomagane morderczym treningiem, powoduje jednak pewne zmiany w budowie ciała. W tkance tłuszczowej. To jest kobieta. Jeśli nie kaleczyliście jej hormonalnie, nie kaleczcie fizycznie. Może mieć kiedyś żal do was, że tak bezwzględnie pozbawiliście ją kobiecych… atrybutów. Pojmujecie, o czym mówię?
— A jakże — mruknął Lambert, bezczelnie wpatrując się w biust Triss, napinający materiał sukni. Eskel chrząknął i spiorunował młodego Wiedźmina oczami.
— W tej chwili — spytał wolno Geralt, również prześlizgując się wzrokiem po tym i owym — nie stwierdziłaś w niej niczego nieodwracalnego, mam nadzieję?
— Nie — uśmiechnęła się. - Na szczęście nie. Rozwija się zdrowo i normalnie, zbudowana jest jak młoda driada, przyjemnie popatrzeć. Ale zachowajcie umiar w stosowaniu przyspieszaczy, proszę was o to.
— Zachowamy — przyrzekł Vesemir. - Dziękujemy za przestrogę, dziecinko. Co jeszcze? Mówiłaś o trzech… radach.
— Owszem. Oto druga: nie wolno dopuścić, aby Ciri tu zdziczała. Musi mieć kontakt ze światem. Z rówieśnikami. Musi otrzymać przyzwoite wykształcenie i przygotowanie do normalnego życia. Na razie niech sobie macha mieczem. Wiedźminki bez mutacji i tak z niej nie zrobicie, ale wiedźmiński trening jej nie zaszkodzi. Czasy są trudne i niebezpieczne, będzie umiała się bronić, gdyby musiała. Jak elfka. Ale nie możecie pogrzebać jej tu żywcem, na tym odludziu. Musi wejść w normalne życie.
— Jej normalne życie spłonęło razem z Cintrą — mruknął Geralt. - Ale cóż, Triss, jak zwykle masz rację. Już pomyśleliśmy o tym. Gdy nadejdzie wiosna, zawiozę ją do szkoły świątynnej. Do Nenneke, do Ellander.
— To bardzo dobry pomysł i mądra decyzja. Nenneke to wyjątkowa kobieta, a chram bogini Melitele to wyjątkowe miejsce. Bezpieczne, pewne, gwarantujące właściwą dla dziewczynki edukację. Ciri już wie?
— Wie. Awanturowała się przez kilka dni, ale wreszcie przyjęła do wiadomości. W tej chwili nawet niecierpliwie wygląda wiosny, podniecają perspektywa wyprawy do Temerii. Jest ciekawa świata.
— Jak ja w jej wieku — uśmiechnęła się Triss. - A to porównanie niebezpiecznie zbliża nas do trzeciej rady. Najważniejszej. I wy wiecie jakiej. Nie róbcie głupich min. Jestem czarodziejką, zapomnieliście? Nie wiem, ile czasu wam zabrało rozpoznanie magicznych zdolności Ciri. Ja potrzebowałam na to mniej niż pół godziny. Po tym czasie wiedziałam już, kim, raczej czym, ta dziewczyna jest.
— A czym jest?
- Źródłem.
— Niemożliwe!
— Możliwe. Nawet pewne. Ciri jest Źródłem, ma zdolności medialne. Co więcej, są to zdolności bardzo, bardzo niepokojące. I wy, kochani wiedźmini, dobrze o tym wiecie. Wy te zdolności zauważyliście, was one też zaniepokoiły. Tylko i wyłącznie dlatego ściągnęliście mnie do Kaer Morhen, prawda? Mam rację? Tylko i wyłącznie dlatego?
— Tak — potwierdził po chwili milczenia Vesemir. Triss dyskretnie odetchnęła z ulgą. Przez moment obawiała się, że tym, który potwierdzi, będzie Geralt.
Nazajutrz spadł pierwszy śnieg, z początku drobny, ale wkrótce przeszedł w zamieć. Padał całą noc, a rankiem mury Kaer Morhen utonęły w zaspach. O bieganiu na Mordowni nie mogło być mowy, tym bardziej że Ciri wciąż nie czuła się najlepiej. Triss podejrzewała, że wiedźmińskie «przyspieszacze» mogły być przyczyną zaburzeń menstruacji. Pewności jednak mieć nie mogła, o specyfikach tych nie wiedziała praktycznie nic, a Ciri była ponad wszelką wątpliwość jedyną dziewczynką na świecie, której takowe dawano. Wiedźminom nie powiedziała o swych podejrzeniach. Nie chciała ich martwić ani denerwować, wolała zastosować własne sposoby. Napoiła Ciri eliksirami, zawiązała jej na talii pod sukienką sznureczek aktywnych jaspisów i zabroniła wysiłków, w szczególności zaś dzikiego uganiania się z mieczem za szczurami.
Ciri nudziła się, szwendała sennie po zamczysku, wreszcie, z braku innej rozrywki, dołączyła do Coena sprzątającego w stajni, oporządzającego konie i reperującego uprząż.
Geralt, ku wściekłości czarodziejki, przepadł gdzieś i pojawił się dopiero pod wieczór, dźwigając ustrzelonego koziołka. Triss pomogła mu oprawić zdobycz. Choć potwornie brzydziła się zapachem mięsa i krwi, chciała być blisko Wiedźmina. Blisko. Jak najbliżej. Rosło w niej zimne, zawzięte zdecydowanie. Nie miała ochoty dłużej spać sama.
— Triss! — wrzasnęła nagle Ciri, zbiegając z tupotem po schodach. - Czy mogę dzisiaj u ciebie spać? Triss, tak cię proszę, zgódź się! Proszę cię, Triss!
Śnieg padał i padał. Rozjaśniło się, dopiero gdy nastał Midinvaerne, Dzień Zimowego Przesilenia…