KSIĘGA DRUGA Azyl 2051

Rzec można, iż naród składa się ze swego terytorium, swoich ludzi i swoich praw. Zaś spośród tych trzech tylko terytorium odznacza się pewną trwałością.

ABRAHAM LINCOLN, PRZESŁANIE DO KONGRESU, l GRUDNIA 1862

8

JORDAN WATROUS STAŁ PRZY BRAMIE, PRZEZ KTÓRĄ wjeżdżało się na teren fabryki skuterów należącej do Ruchu Śpi-My. Twarz zwrócił w kierunku zakurzonej szosy biegnącej wzdłuż Missisipi. Po obu stronach bramy ciągnęło się wysokie na osiem stóp druciane ogrodzenie pod napięciem. Nie żadne tam pole Y, żadna wymyślna technologia, ale wystarczy. Przynajmniej na jakiś czas, bo napaści na fabrykę są na razie niezorganizowane i przeważnie tylko werbalne. Później będą potrzebować pola Y. Tak mówił Hawke.

Po drugiej stronie rzeki, w Arkansas, lśniły w blasku porannego słońca stożki odbioru energii Y zakładów Chryslera.

Jordan zezował ukradkiem na drogę. Pot skleił mu włosy i ściekał strużką po karku. Strażniczka — żylasta, niemal białowłosa kobieta w wyblakłych dżinsach — wysunęła głowę przez okno i zawołała:

— Ciepło ci, Jordan?

— Jak zawsze, Mayleen — rzucił przez ramię.

— Wy, chłopcy z Kalifornii — zaśmiała się — zwyczajnie więdniecie w naszym swojskim, bożym ciepełku.

— Chyba nie jesteśmy tacy twardzi jak wy, szczury rzeczne.

— Chłopcze, nie ma takich drugich twardzieli jak my. Przyjrzyj no się tylko panu Hawke.

Jak gdyby ktokolwiek tu, w fabryce Śpi-My, mógł tego nie zauważyć! Nie znaczy to, że Hawke nie zasłużył sobie na ten ton głębokiej rewerencji, jaki zabrzmiał teraz w głosie Mayleen. Kiedy zeszłej zimy Hawke chciał ją zatrudnić, Jordan, który sam dopiero od czterech tygodni piastował stanowisko jego osobistego sekretarza, towarzyszył mu, kiedy pojechał do jej chaty, żeby przeprowadzić rozmowę kwalifikacyjną. Choć dostatecznie ogrzana i wyposażona w sieć odbioru taniej energii Y, do której prawa gwarantowano każdemu obywatelowi na zasiłku, chata była bardzo skąpo umeblowana. Chude, białowłose dzieciaki, niemal pozbawione zabawek, wgapiały się w skórzaną kurtkę z małym mikrofonem w klapie, którą miał na sobie Jordan. A w zeszłym tygodniu Mayleen oznajmiła mu z dumą, że kazała zainstalować toaletę i kupiła koronkowe obrusy. Duma — Jordan już wiedział — miała to samo praktyczne znaczenie co toaleta. Wiedział o tym, bo tego nauczył go Calvin Hawke.

Jordan na powrót zajął się obserwacją szosy. Mayleen zagadnęła znowu:

— Czekasz na kogoś? Jordan odwrócił się powoli.

— Hawke nie zgłaszał?

— Czego nie zgłaszał? Nic mi nie mówił.

— Jezu Chryste! — zdenerwował się Jordan.

Terminal w budce strażniczki zaświergotał przeraźliwie, a głowa Mayleen wsunęła się do środka. Jordan obserwował ją przez szybę z plastiglasu. Kiedy słuchała, rysy jej twarzy stężały tak, jak to tylko potrafią twarze tubylców znad Missisipi. W samym środku upału błyskawicznie ścinały się lodem.

Było jasne, że Hawke nie tylko każe jej wpuścić gościa, ale i mówi jej, kim jest ów gość.

— Tak jest, proszę pana — burknęła do mikrofonu, a Jordan zamrugał ze zdumienia. W zakładzie nikt nigdy nie zwracał się do Hawke’a per „proszę pana”, chyba że był na niego wściekły. Ale nikt nigdy nie wściekał się na Hawke’a. Zawsze kierowali swoją wściekłość w inną stronę. Zawsze.

Mayleen wyszła z budki.

— To twoja robota, Jordan?

— Tak.

— Po co? — niemalże splunęła tym pytaniem, a Jordan wreszcie (wreszcie! Hawke twierdzi, że zbyt trudno wpada w gniew) poczuł jak jego własna twarz tężeje.

— Czy to powinno cię obchodzić, Mayleen?

— Wszystko, co się dzieje w tym zakładzie, powinno mnie obchodzić — odpowiedziała Mayleen i to była święta prawda. Hawke sprawił, że to była prawda dla wszystkich ośmiuset pracowników.

— Nie chcemy tu takich jak ona.

— Wygląda na to, że Hawke chce.

— Pytałam cię: po co?

— Dlaczego jego nie spytasz?

— Pytam ciebie. Po co, do jasnej cholery?

Drogą zbliżała się ku nim chmura pyłu. Samochód. Jordan poczuł nagły przypływ paniki: czy ktoś powiedział jej, żeby nie przyjeżdżała tu samsungiem-chryslerem? Ale śmiało można było założyć, że sama o tym dobrze wiedziała. Zawsze wiedziała takie rzeczy.

— Zadałam ci pytanie, Jordan! — warknęła Mayleen. — Dlaczego pan Hawke zamierza wpuścić do naszego zakładu jedną z tamtych?

— Nie zadałaś mi pytania, tylko zażądałaś odpowiedzi. — Gniew rozpalił się na dobre, przepłaszając resztkę nieśmiałości. — Ale odpowiem ci, Mayleen, tylko ze względu na ciebie. Leisha Camden jest tutaj, bo poprosiła o pozwolenie na przyjazd, a pan Hawke wyraził zgodę.

— Tyle to sama widzę! Nie wiem tylko po co?

Samochód zatrzymał się przy bramie. Był wyposażony w broń i pełen ochroniarzy. Kierowca wysiadł, żeby otworzyć tylne drzwi samochodu. Nie był to samsung-chrysler.

— Po co? — powtórzyła Mayleen z taką nienawiścią, że nawet Jordan się zdumiał. Odwrócił się do niej. Wąskie usta wykrzywione złością, ale w oczach ukryty strach, który Jordan nauczył się już — od Hawke’a — rozpoznawać. To nie był strach przed żywymi ludźmi, lecz przed uwłaczającymi wyborami, których trzeba dokonywać na co dzień: dwa dolary na pół paczki papierosów czy na parę ciepłych skarpet? Fryzjer czy dodatkowa porcja mleka dla dzieci, poza przydziałem z opieki społecznej? To nie był lęk przed głodem, bo taki nie istniał w kraju, który zbudował swą potęgę gospodarczą na taniej energii, ale przed niemożnością korzystania z owoców tej potęgi. Przed zepchnięciem do pośledniejszej klasy, która nie ma prawa do najważniejszej oznaki godności dorosłego człowieka — pracy. Przed własnym pasożytnictwem. Gniew opuścił Jordana; ze smutkiem obserwował, jak znika. Złość wiele ułatwia. Najłagodniej jak tylko potrafił odezwał się do Mayleen:

— Leisha Camden znalazła się tutaj, bo jest siostrą mojej matki. Moją ciotką.

Zastanawiał się, jak długo przyjdzie Hawke’owi za to pokutować.


* * *

— Zatem każdy skuter powstaje jako efekt szesnastu operacji na taśmie montażowej? — pytała Leisha.

— Tak — odparł Jordan.

Stali otoczeni ochroniarzami Leishy — każdy w kapeluszu i ciemnych okularach — przyglądając się stanowisku 8-E. Przy dwunastu skuterach kłębiło się trzech pracowników, którzy w swoim zapale zdawali się kompletnie ignorować gości. Zapał ten sam w sobie bardziej był godzien podziwu niż jego wyniki. Ale Leisha z pewnością doskonale o tym wie.

Pół roku temu w Kalifornii, podczas osiemnastych urodzin jego młodszej siostry, Leisha tak go wypytywała o fabrykę, że wiedział — czuł w kościach — iż w końcu spróbuje się wprosić. Natomiast zupełnie nie spodziewał się, że Hawke jej na to pozwoli.

— Myślałam, że pan Hawke się do nas przyłączy. W końcu to do niego przyjechałam — mówiła teraz.

— Kazał mi przyprowadzić cię później do swojego biura. Za grubym szkłem maski ochronnej na twarzy Leishy pojawił się uśmiech.

— Pokazuje mi, gdzie moje miejsce?

— Chyba tak — odparł ponuro Jordan. Nie znosił, kiedy Hawke, jak zawsze nieprzewidywalny, zniżał się do odgrywania ważniaka. Ku swojemu zaskoczeniu poczuł na ramieniu dłoń Leishy.

— Niech ci nie będzie przykro z mojego powodu, Jordanie. W końcu ma do tego prawo.

Cóż mógł na to odpowiedzieć? Koniec końców chodziło głównie o to, kto do czego ma prawo. Kto co ma, jak to otrzymał i dlaczego.

Jordan jakoś nie czuł, że ma prawo prezentować własną opinię w tej sprawie. Przecież sam nie był nawet pewien, kto ma jakie prawa w jego własnej rodzinie.

Związki między jego matką a ciotką były dość niezwykłe. A może bardziej pasowałoby tu określenie „nieco wymuszone”. Choć nie do końca. Leisha odwiedzała rodzinę Watrous w Kalifornii tylko przy różnych odświętnych okazjach; Alice nie jeździła do Chicago nigdy. A mimo to Alice, która była pasjonatką uprawiania ogródka, codziennie posyłała do mieszkania Leishy bukiet wyhodowanych przez siebie kwiatów, wydając na to nieprzytomne, według Jordana, sumy. A same kwiaty to były najzwyklejsze w świecie ogrodowe byliny: floksy, słoneczniki, liliowce i nagietki, jakie Leisha mogłaby równie dobrze kupić za kilka dolarów na ulicach Chicago.

— Czy ciocia Leisha nie woli przypadkiem egzotycznych szklarniowców? — zapytał kiedyś Jordan.

— Woli — odparła z uśmiechem jego matka.

Leisha zawsze przywoziła Jordanowi i jego siostrze, Moirze, fantastyczne prezenty: młodzieżowe zestawy elektroniczne, teleskopy, sieciowe gry giełdowe. Alice zawsze sprawiała wrażenie, że jest uszczęśliwiona prezentami na równi z dziećmi. Niemniej kiedy Leisha zaczynała pokazywać siostrzeńcom jak z nich korzystać — jak nastawiać azymut i ostrość w teleskopie, jak rysować japońskie literki na papierze ryżowym — Alice zawsze wychodziła z pokoju. Po jakimś czasie Jordan zaczynał niekiedy żałować, że nie wychodzi i Leisha, że nie zostawi ich w spokoju, żeby mogli przeczytać instrukcję obsługi. Leisha tłumaczyła zbyt szybko, zbyt długo, zbyt zawile i denerwowała się, kiedy Jordan z Moirą nie byli w stanie od razu wszystkiego zapamiętać. I nie miało przy tym znaczenia, że ciocia Leisha wyraźnie złościła się na samą siebie, nie na nich. Jordan i tak czuł się głupcem.

— Leisha robi wszystko po swojemu — mawiała wtedy Alice — a my po swojemu.

A już najdziwaczniejsze ze wszystkiego było to Stowarzyszenie Bliźniąt, do którego należała Alice. Kiedy dowiedziała się o nim Leisha, najpierw sprawiała wrażenie zgorszonej, potem smutnej, na końcu wściekłej. Alicja pracowała tam ochotniczo przez trzy dni w tygodniu. Stowarzyszenie prowadziło ewidencję bliźniąt, które potrafiły komunikować się ze sobą z wielkiej odległości, które wiedziały, o czym myśli to drugie, które cierpiały, kiedy to drugie miało jakieś problemy. Stowarzyszenie zajmowało się także badaniem par bliźniąt w przedszkolach, żeby śledzić różnicowanie się ich osobowości. Takie pomieszanie parapsychologii, postrzegania pozazmysłowego i metod naukowych zdumiewało nawet Jordana, wówczas siedemnastoletniego.

— Ciocia Leisha mówi, że większość twoich przypadków postrzegania pozazmysłowego da się wytłumaczyć za pomocą statystyki występowania zbiegów okoliczności. Poza tym wydawało mi się, że nie jesteście bliźniętami jednojajowymi!

— Bo nie jesteśmy — odrzekła Alice.

W ciągu ostatnich dwóch lat Jordan często widywał się z ciotką, nie wspominając o tym matce. Leisha była Bezsenną — ekonomicznym wrogiem. Była także prawa i hojna, z głową pełną idealistycznych wizji. A to wprawiało go w zakłopotanie.

Bardzo wiele spraw wprawiało go w zakłopotanie.

Zwiedzanie zakładu trwało ponad godzinę. Jordan starał się patrzeć na wszystko oczyma Leishy: ludzie zamiast obniżających koszty automatów, wykrzykiwane na linii sprzeczki, huczący z głośników rock. Części zamienne, odrzucone przez Inspekcję Kontroli Jakości, powpychane byle jak do brudnych kartonów. Czyjaś kopnięta w kąt, nadgryziona kanapka.

Kiedy w końcu Jordan zaprowadził Leishę do biura Hawke’a, tamten podniósł się ciężko zza swojego ogromnego, topornego biurka.

— Pani Camden. Co za zaszczyt.

— Witam, panie Hawke.

Wyciągnęła ku niemu dłoń. Hawke uścisnął ją, a Jordan zauważył, że ciotka lekko się wzdrygnęła. Ludzie, którzy spotykali Calvina Hawke’a po raz pierwszy, zwykle się lekko wzdrygali. Dopiero w tej chwili Jordan zdał sobie sprawę, że przez cały czas zastanawiał się, czy tak będzie i z Leisha. Chodziło nie tyle o potężną sylwetkę Hawke’a, co o pewną konfundującą ostrość jego rysów: zakrzywiony nos, kości policzkowe sterczące jak dłuta, świdrujące czarne oczka, a nawet naszyjnik z wyostrzonych wilczych kłów, odziedziczony po praprapradziadku — góralu, który poślubił trzy indiańskie kobiety i zabił trzy setki śmiałków. Tak przynajmniej twierdził Hawke. Czy dwustu-letnie zęby — zastanawiał się Jordan — mogą być nadal równie ostre co niegdyś?

Tylko jeśli należą do Hawke’a.

Leisha uśmiechnęła się, podnosząc wzrok na Hawke’a — o głowę wyższego, choć przecież sama była bardzo wysoka — i powiedziała:

— Dziękuję, że pozwolił mi pan przyjechać. — A kiedy Hawke się nie odezwał, dorzuciła bez owijania w bawełnę: — A właściwie dlaczego?

Udał, że zadała całkiem inne pytanie.

— Jest tu pani całkowicie bezpieczna, nawet bez tych pani goryli. W moich zakładach nie kultywujemy bezpodstawnej nienawiści.

Jordan przypomniał sobie Mayleen, ale nie odezwał się. Przy ludziach nie należało przeciwstawiać się Hawke’owi.

— Cóż za interesujące zastosowanie dla słowa „bezpodstawny”, panie Hawke. Prawo nazywa takie zastosowanie insynuacją. Ale skoro już tu jestem, chciałabym zadać panu kilka pytań, jeśli wolno.

— Naturalnie — odparł Hawke. Założywszy ręce, stanął wsparty o swe potężne biurko, na pozór gotów spełnić jej każde życzenie. Na biurku spoczywał wideotelefon, kubek z nadrukiem Harvardu i obrzędowa laleczka Indian z plemienia Irokezów. Jeszcze dziś rano nie było tu żadnego z tych przedmiotów. Hawke, jak zauważył Jordan, zgromadził do swego występu wszystkie niezbędne rekwizyty. Chłopak poczuł, że piecze go kark.

— Wasze skutery to modele bardzo uproszczone. Mają najprymitywniejsze stożki odbioru energii Y i najmniej wyposażenia dodatkowego ze wszystkich dostępnych na rynku.

— Zgadza się — odpowiedział uprzejmie Hawke.

— A są o wiele bardziej zawodne niż którykolwiek inny model. W czasie eksploatacji wymagają znacznie więcej części zamiennych i to znacznie wcześniej niż inne. W rzeczy samej tylko deflektory osłonowe przy stożkach Y oferują jakiekolwiek gwarancje bezpieczeństwa, a i to tylko dlatego, że są chronione patentem i nie mogą być produkowane na miejscu.

— Pilnie odrobiła pani lekcje — skwitował Hawke.

— Maksymalna prędkość waszych skuterów wynosi nie więcej niż trzydzieści mil na godzinę.

— To prawda.

— I sprzedaje sieje o dziesięć procent drożej niż porównywalne produkty Schwinna, Forda czy Sony.

— I to prawda.

— A mimo to opanowaliście trzydzieści dwa procent krajowego rynku, w zeszłym roku otworzyliście trzy nowe zakłady i zanotowaliście łączny przyrost aktywów rzędu dwudziestu ośmiu procent, podczas gdy przeciętna w tej gałęzi przemysłu wynosi zaledwie osiemnaście procent.

Hawke uśmiechnął się.

Leisha postąpiła krok w jego stronę i powiedziała z naciskiem:

— Niech pan tak nie robi, panie Hawke. To wielki błąd. Nie ze względu na nas — ze względu na was.

Hawke rzucił dobrodusznym tonem:

— Czy to ma być groźba pod adresem moich zakładów, pani Camden?

Jordan poczuł skurcz w żołądku. Hawke z premedytacją przekręcał znaczenie jej słów — z prośby, jaką były, przeistoczyły się w pogróżkę. Więc to dlatego pozwolił jej przyjechać do zakładów Śpi-My: zapragnął płaskich podniet płynących z konfrontacji twarzą w twarz. Nędzarz-przywódca Ruchu Śpi-My kontra bogata i sławna Bezsenna prawniczka. Jordan poczuł falę głębokiego rozczarowania — przecież Hawke jest wielki, nie musi zniżać się do czegoś takiego.

Jordan potrzebował tej wiary.

— Oczywiście nie jest to żadna groźba, panie Hawke — odparła Leisha — jak pan zresztą doskonale wie. Próbuję jedynie wykazać, że pański Ruch Śpi-My jest niebezpieczny dla kraju i dla was samych. Chyba nie jest pan aż takim hipokrytą, żeby udawać, że tego nie rozumie.

Hawke nadal uśmiechał się dobrodusznie, ale Jordan dostrzegł, że drobny mięsień na jego karku, tuż nad pożółkłym wilczym kłem, zaczyna rytmicznie pulsować.

— Wprost nie byłbym w stanie nie zrozumieć, pani Camden. Od lat śpiewa pani ciągle na tę samą nutę we wszystkich możliwych gazetach.

— I nie przestanę śpiewać. Wszystko, co przyczynia się do pogłębiania podziałów między Bezsennymi i Śpiącymi, przynosi szkodę. Ludzie kupują wasze skutery nie dlatego, że są dobre, tanie albo ładne, a tylko i wyłącznie dlatego, że są produkowane przez Śpiących i cały zysk z produkcji przypada Śpiącym. Pan — i wszyscy pana naśladowcy w innych gałęziach przemysłu — pod względem ekonomicznym rozdzieracie kraj na dwoje. Tworzycie dualistyczną gospodarkę, opartą na nienawiści. W tym właśnie tkwi niebezpieczeństwo dla nas wszystkich.

— A szczególnie dla interesów ekonomicznych Bezsennych? — rzucił Hawke, na pozór od niechcenia.

Jordan dostrzegł, iż tamtemu wydaje się, że dzięki nagłemu wybuchowi emocji Leishy wygrał tę rundę.

— Nie — odparła Leisha znużonym głosem. — Proszę, panie Hawke, niech pan nie udaje. Ekonomiczne interesy Bezsennych oparte są głównie na ekonomii globalnej, szczególnie w sferze finansów i zaawansowanych technologii. Może pan produkować każdy pojazd, budynek czy gadżet w całych Stanach, a nie zdoła pan zaszkodzić ich interesom.

Ich — pomyślał Jordan. — Nie: naszym.

Ciekaw był, czy Hawke także zauważył tę różnicę. Ten zaś odparł jedwabistym głosem:

— No to po co pani tu w ogóle przyjeżdżała, pani Camden?

— Z tego samego powodu, dla którego jeżdżę do Azylu: żeby walczyć przeciwko głupocie.

Mięsień na karku Hawke’a zaczął drgać szybciej. Najwyraźniej nie spodziewał się, iż Leisha ośmieli się wspomnieć przy nim o Azylu, ekonomicznym wrogu numer jeden. Hawke pochylił się do przodu i przycisnął jakiś guzik. Ochroniarze Leishy stanęli w pogotowiu. Hawke rzucił im pełne pogardy spojrzenie — zdrajcy własnej biologicznej strony. Drzwi biura otworzyły się i stanęła w nich młoda czarna kobieta.

— Panie Hawke, Coltrane mówił, że chce się pan ze mną widzieć?

— Tak, Tino. Dziękuję. Ta pani interesuje się naszym zakładem. Czy nie zechciałabyś opowiedzieć jej trochę o swojej pracy tutaj?

Tina odwróciła się posłusznie ku Leishy, najwyraźniej jej nie rozpoznając.

— Pracuję na stanowisku dziewiątym — zaczęła. — Przedtem nie miałam nic. Moja rodzina nie miała nic. Szliśmy do opieki społecznej, braliśmy jedzenie, wracaliśmy do domu i je zjadaliśmy. Czekaliśmy na śmierć — ciągnęła historię, którą Jordan słyszał już dziesiątki razy, tylko teraz opowiadaną z większym melodramatycznym zacięciem niż zwykle. Niewątpliwie właśnie dlatego Hawke kazał jej czekać. Od opieki społecznej dostawała tanie pożywienie, odzież i schronienie — i absolutnie nie była w stanie wybić się ponad ten rudymentarny poziom ekonomiczny. Aż do chwili, kiedy Calvin Hawke i Ruch Śpi-My zapewnili jej pracę z regularną płacą, zdobywszy rynek dla swych produktów za pomocą sposobów, które niewiele miały wspólnego z ekonomią.

— Kupuję tylko produkty z fabryk Śpi-My i robię wszystko, żeby sprzedać produkt naszego zakładu — ciągnęła z gorączkowym, jednostajnym zaśpiewem. — To jedyny sposób na to, żeby nam też coś skapnęło!

— A kiedy ktoś — wtrącił Hawke — należący do waszej społeczności kupuje inny produkt, bo jest tańszy albo lepszy…

— To ten ktoś nie utrzyma się w naszej społeczności zbyt długo — dopowiedziała chmurnie Tina. — Sami o siebie zadbamy.

— Dziękuję, Tino — rzekł Hawke. Tina posłusznie wyszła, ale przedtem rzuciła Hawkowi takie samo spojrzenie jak wszyscy. Jordan miał nadzieję, że Leisha poznała już ten rodzaj spojrzeń u swoich klientów na sali sądowej. Ucisk w żołądku zelżał odrobinę.

— Niezłe przedstawienie — oświadczyła oschle Leisha.

— To nie tylko przedstawienie. To godność indywidualnego wysiłku; stary jagaistyczny dogmat, nieprawdaż? A może nie stać panią na uznanie pewnych ekonomicznych faktów?

— Zdaję sobie sprawę ze wszystkich ograniczeń, jakie niesie ze sobą wolny rynek, panie Hawke. Popyt i podaż stawiają robotników na równi z gadżetami, a przecież ludzie to nie gadżety. Ale nie może pan uzdrowić gospodarki tworząc związki konsumenckie na podobieństwo związków zawodowych.

— Ależ ja właśnie w ten sposób uzdrawiam gospodarkę, pani Camden.

— Tylko tymczasowo — odparła Leisha. Gwałtownie pochyliła się do przodu. — Czy pan się spodziewa, że utrzyma długo konsumentów z dala od lepszych produktów tylko na bazie nienawiści klasowej? Nienawiść klasowa powoduje upadek, podczas gdy prosperity pozwala ludziom piąć się w górę, ponad swoją klasę.

— My, ludzie, nigdy nie zdołamy wspiąć się tak wysoko, żeby dorównać Bezsennym. A pani o tym wie. Darwinowskie przetrwanie przypadnie wam. Tak więc my musimy czerpać zyski z tego, co mamy: z przewagi liczebnej.

— Ależ wcale nie musi być darwinowskiej walki o przetrwanie!

Hawke wstał. Mięsień na jego karku był teraz nieruchomy; Jordan widział wyraźnie, iż tamten jest pewien, że zwyciężył.

— Doprawdy, pani Camden? A kto do niej doprowadził? To Bezsenni kontrolują obecnie dwadzieścia osiem procent całej gospodarki — pomimo tego, że stanowicie bardzo nieliczną mniejszość. A ten procent stale wzrasta. Pani sama, poprzez Aurora Holding Company, jest udziałowcem zakładów Samsunga-Chryslera po drugiej stronie rzeki.

Jordan był wstrząśnięty. Nic o tym nie wiedział. Na moment ogarnęła go fala podejrzliwości. Jego ciotka prosiła, by pozwolono jej tu przyjechać, prosiła o rozmowę z Hawkiem… Obrócił wzrok na Leishę: uśmiechała się. Nie, z pewnością nie to nią kierowało. Co się z nim dzieje? Czy już przez resztę życia będzie mu towarzyszyć ten stały brak pewności?

— Posiadanie akcji nie jest sprzeczne z prawem — odpowiedziała Leisha. — Czynię to z powodów oczywistych: chcę osiągnąć zyski. Zyski, które ciągnę z pierwszorzędnej jakości towarów i usług, jakie powstały w wyniku uczciwej konkurencji i są oferowane każdemu, kto życzy sobie je nabyć. Każdemu bez wyjątku.

— Bardzo chwalebnie — rzucił kąśliwie Hawke. — Choć, rzecz jasna, nie każdego stać na kupno.

— No właśnie.

— To znaczy, że w jednej przynajmniej sprawie jesteśmy zgodni: przed niektórymi droga do profitów tej pani darwinowskiej ekonomii pozostaje zamknięta. Chce pani, żeby potulnie godzili się na taką sytuację?

— Chcę otworzyć przed nimi bramy i wpuścić ich do środka.

— W jaki sposób? Jak mamy konkurować na równej stopie z Bezsennymi lub z przodującymi przedsiębiorstwami, które częściowo lub w całości wzięły swój początek z finansowego geniuszu Bezsennych?

— Z pewnością nie za pomocą nienawiści, kreującej dwie odrębne gospodarki.

— W takim razie czym? Proszę mi powiedzieć.

Zanim Leisha zdołała odpowiedzieć, drzwi otwarły się gwałtownie i do pomieszczenia wpadło trzech mężczyzn.

Ochroniarze Leishy błyskawicznie ją zasłonili, wyciągając pistolety. Ale tamci uzbrojeni byli tylko w kamery. Zaraz też zaczęli kręcić. Ponieważ nie widzieli nic oprócz muru zbrojnych mężczyzn, to właśnie sfilmowali. Ochroniarze, zdumieni, zerkali jeden na drugiego. Jordan, który wycofał się w kąt, jako jedyny dojrzał w ścianie, tuż przy suficie, zdradziecki błysk soczewki — w pomieszczeniu, w którym, jak powszechnie twierdzono, nie mogło być mowy o inwigilacji.

— Wynocha — wycedził przez zęby szef ochroniarzy. Ekipa filmowa posłusznie się wyniosła. I nikt z wyjątkiem Jordana nie dostrzegł kamery Hawke’a.

Po co to? Do czego potrzebna mu potajemnie wykonana fotografia, o której będzie mógł twierdzić, iż została zrobiona przez uprawnioną do tego ekipę filmową? Czy powinien powiedzieć ciotce, że tamten coś takiego ma? Czy to mogłoby jej zaszkodzić?

Hawke przyglądał mu się. Skinął głową z tak pełnym ciepła spojrzeniem, z tak ojcowskim zrozumieniem dla jego dylematu, że Jordan natychmiast poczuł się uspokojony. Hawke nie mógł planować żadnej napaści na Leishę. On przecież nie korzystał z tego rodzaju środków. Miał przed sobą cele wielkie, porywające, prawe, ale zwracał przy tym uwagę na pojedyncze osoby, czego nie można było powiedzieć o Bezsennych — z wyjątkiem Leishy. Jordan odetchnął.

— Przepraszam, pani Camden — odezwał się Hawke. Leisha spojrzała na niego chłodno.

— Nikomu nie stała się żadna krzywda, panie Hawke — odparła, a po chwili dorzuciła z naciskiem: — Prawda?

— Prawda. Pozwoli pani, że dam jej coś na pamiątkę naszego dzisiejszego spotkania.

— Coś na…

— Pamiątkę.

Z małego kantorka — tu ochroniarze znów na moment zesztywnieli — wyprowadził skuter Śpi-My.

— Rzecz jasna, nie będzie jeździł tak szybko ani tak daleko jak ten, który już pani ma. Jeżeli w ogóle raczy pani kiedykolwiek używać skutera zamiast samochodu czy helikoptera, tak jak to czyni ponad pięćdziesiąt procent naszej populacji.

Jordan zobaczył, że Leisha w końcu straciła cierpliwość. Wypuściła oddech przez zaciśnięte zęby; powietrze zaświszczało nieprzyjemnie.

— Dziękuję, ale nie, panie Hawke. Jeżdżę kesslerem-eagle’em. Skuterem najwyższej jakości, produkowanym, o ile mi wiadomo, w fabryce, której właścicielami są Śpiący — rdzenni mieszkańcy Ameryki. Bardzo się starają sprzedawać swój znakomity produkt po uczciwej cenie, ale niestety reprezentują mniejszość, której interesów nikt nie chroni na sztucznie stworzonym rynku. Są to, o ile mi wiadomo, Indianie Hopi.

Jordan nie śmiał spojrzeć Hawke’owi w twarz.


* * *

Wsiadając do samochodu, Leisha powiedziała Jordanowi:

— Przepraszam za tę ostatnią szpilę.

— Nie przepraszaj.

— Przykro mi ze względu na ciebie. Wiem, że wierzysz w to, co tutaj robicie, Jordanie…

— Tak — odpowiedział. — Wierzę. Mimo wszystko.

— Kiedy tak mówisz, wyglądasz jak twoja matka.

Czego nie dałoby się powiedzieć o Leishy — pomyślał Jordan i od razu poczuł, że jest nielojalny. Ale to była prawda. Alice wyglądała na więcej niż swoje czterdzieści trzy lata, Leisha zaś o wiele młodziej. Wiek nieco nadwerężył delikatne rysy jej twarzy, lecz zupełnie nie dało się na niej dostrzec starzenia się komórek. Wyglądała na osobę dobiegającą trzydziestki i najwyraźniej tak już miało pozostać. Piękna i pełna napięcia trzydziestolatka; ledwie widoczne linie wokół jej oczu bardziej przypominały mikroobwody niż zmarszczki.

— Jak twoja matka? — zapytała Leisha.

Jordan wyczuł doskonale całą złożoność tego pytania, ale nie czuł się na siłach, żeby się z nim zmagać.

— W porządku — odpowiedział, po czym dodał: — Jedziesz prosto do Azylu?

Leisha podniosła na niego wzrok.

— Skąd wiesz?

— Masz ten sam wyraz twarzy co zawsze, kiedy tam jedziesz albo stamtąd wracasz.

Spuściła oczy, nie powinien był wspominać o Azylu. Powiedziała:

— Przekaż Hawke’owi, że nie będę robiła szumu o tę kamerę w ścianie. I nie dręcz się, że mi o niej nie powiedziałeś. I tak masz już sporo sprzeczności do pogodzenia, Jordy. Ale wiesz, mam już dosyć osób o przytłaczającej powierzchowności, jak ten twój pan Hawke. Jedna wielka charyzma i rozbuchane ego, żarem swoich przekonań walą w człowieka jak pięścią. To nużące.

Jordan wybuchnął śmiechem. Leisha spojrzała na niego pytająco, lecz on tylko potrząsnął głową i ucałował ją na pożegnanie, po czym zatrzasnął drzwi samochodu. Kiedy odjeżdżała, wyprostował się, lecz już bez uśmiechu.

Charyzma. Rozbuchane ego. Osoby o przytłaczającej powierzchowności.

Czy to możliwe, aby Leisha nie zdawała sobie sprawy, że sama do nich należy?


* * *

Leisha oparła głowę o skórzane oparcie fotela w służbowym samolocie Baker Enterprises. Była jedynym pasażerem. Daleko w dole Missisipi wspinała się na pierwsze wzniesienia u stóp Appalachów. Dłoń Leishy musnęła grzbiet książki leżącej na sąsiednim siedzeniu; uniosła ją do oczu. Dali zbyt krzykliwą okładkę. Abraham Lincoln, bez brody, stoi w czarnym surducie i cylindrze na tle płonącego miasta (Atalanty? A może Richmond?), z twarzą wykrzywioną w straszliwym grymasie. Karmazynowozłotawe płomienie liżą wrzosowe niebo. W telewizji taki zestaw kolorów wyglądałby jeszcze bardziej niesamowicie. W trójwymiarowym hologramie zaczęłyby pewnie fluoryzować.

Leisha westchnęła. Lincoln nigdy nie stał na tle płonącego miasta. W tym okresie życia, który opisała w swej książce, nosił brodę. A sama książka była starannym studium przemówień Lincolna w świetle Konstytucji, nie w świecie pól bitewnych. Nic w niej nie płonęło. Nic nie wywoływało grymasów.

Przesunęła palcami po wytłoczonym na okładce nazwisku: ELIZABETH KAMINSKY.

— Po co to? — spytała Alice w swój zwykły bezpośredni sposób, kiedy zobaczyła książkę.

— Czy to nie jest oczywiste? — odpowiedziała wtedy Leisha. — Już moje sprawy sądowe przyczyniają mi dosyć niepotrzebnego rozgłosu. Chcę, żeby książka zyskała oddźwięk czysto naukowy, jeżeli jest go warta, a nie…

— Tyle to sama rozumiem — wypaliła Alice. — Ale dlaczego akurat taki pseudonim?

Wtedy Leisha nie znalazła odpowiedzi. Tydzień później przyszło jej coś do głowy, ale było już po jej krótkiej, sztywnej wizycie w Kalifornii i nie miała z kim podzielić się swoją myślą. Chciała nawet od razu zadzwonić, ale w Chicago była akurat czwarta w nocy, w Moro Bay około drugiej, więc Alice i Beck z całą pewnością już spali. Zresztą, ona i Alice dzwoniły do siebie niezmiernie rzadko.

Z powodu tego, co Lincoln powiedział w 1864 roku, Alice. W połączeniu z faktem, że mam teraz czterdzieści trzy lata, tyle samo, ile miał nasz ojciec, kiedy się urodziłyśmy, oraz dlatego, że nikt, nawet ty, nie wierzy, że mam już tego wszystkiego serdecznie dość.

Tak miała powiedzieć.

Ale prawdą jest, że najpewniej i tak nie powiedziałaby tego Alice — ani w Chicago, ani w Kalifornii. Nie wiedzieć dlaczego wszystko, co mówiła do Alice, z lekka trąciło pompatycznością. A wszystko, co siostra mówiła jej — na przykład te mistycyzujące nonsensy o Stowarzyszeniu Bliźniąt — wydawało się Leishy dziurawe jak rzeszoto pod względem logiki myślenia i wywodu. Były jak dwoje ludzi, którzy próbują rozmawiać w obcych dla siebie językach.

Dwadzieścia lat temu przez jedną chwilę wydawało się, że między nimi ułoży się inaczej. Ale teraz…

Na całej Ziemi żyło dwadzieścia dwa tysiące Bezsennych, z czego 95% w samych Stanach Zjednoczonych. Z tego dalsze 80% zamknęło się w Azylu. A ponieważ prawie wszystkie bezsenne dzieci poczynały się teraz naturalnie, a nie in vitro, większość Bezsennych rodziła się w obrębie Azylu. Rodzice z całego kraju nadal kupowali inne genetyczne modyfikacje: podwyższony IQ, wzmocniony system immunologiczny, wysokie kości policzkowe — wszystko, co tylko pozostawało w zgodzie z prawem, każdą — jak wydawało się Leishy — błahostkę. Ale już nie bezsenność. Genetyczne alteracje były drogie — dlaczego więc fundować ukochanemu dziecku za wielkie pieniądze życie wypełnione walką z fanatyzmem, uprzedzeniami, pełne fizycznych zagrożeń? Stanowczo lepiej wybrać genomodyfikację, która się już przyjęła. Nadzwyczaj piękne lub inteligentne dzieci mogą spotkać się w życiu z naturalną zawiścią, ale nie z jadowitą nienawiścią. Nie traktowano ich jak odmiennej rasy, nieustannie spiskującej, pociągającej za ukryte sznurki, z której reszta bez ustanku szydzi i której się boi. Bezsenni, jak napisała kiedyś Leisha w którejś z ogólnokrajowych gazet, są dla dwudziestego pierwszego wieku tym, czym Żydzi byli dla wieku czternastego.

Dwadzieścia lat potyczek prawnych mających zmienić ten stan rzeczy i wszystko pozostało jak było.

— Mam dość — powiedziała głośno na próbę. Pilot nawet się nie odwrócił; nie był szczególnie rozmowny. Dwa tysiące stóp pod nimi nadal przesuwały się wzgórza.

Leisha rozłożyła przybory do pracy. Nic dobrego nie wyniknie z tego, że się ma dość — czy to przykrego rozdźwięku między nią a Alice, czy to Calvina Hawke’a, z którym niedawno musiała się zmagać, czy w końcu Azylu, z którym zmagania ma jeszcze przed sobą. Wszystko to przecież nie zniknie. Tymczasem więc mogłaby przynajmniej poświęcić kilka chwil na pracę. Czekają ją jeszcze trzy godziny lotu do stanu Nowy Jork, a potem jeszcze dwie z powrotem do Chicago — w sam raz, żeby przygotować się do sprawy Calder przeciwko Zakładom Metalurgicznym Hansen. W Chicago czekają spotkanie z klientem o szesnastej, o osiemnastej ma złożyć poświadczenie, o dwudziestej spotkać się z kolejnym klientem, a później przez resztę nocy będzie się przygotowywać do jutrzejszego procesu. Mogłaby jakoś to wszystko poukładać.

Prawo to jedyna rzecz, której nigdy nie miewała dość. Pomimo dwudziestu lat pełnych gówna, jakie nierozerwalnie wiąże się z praktykowaniem prawa — nadal w nie wierzyła. Społeczeństwo z dobrze funkcjonującym, nie skorumpowanym (naturalnie, w granicach rozsądku — do, powiedzmy, jakichś 80%) systemem sądownictwa było społeczeństwem, które nadal mogło wierzyć w swe podstawy.

W nieco radośniejszym nastroju zabrała się Leisha za skomplikowaną kwestię domniemania faktycznego. Ale książka, nadal leżąca na siedzeniu obok, ciągle ją rozpraszała, przywołując na pamięć pytanie Alice i nie wypowiedzianą odpowiedź.

W kwietniu 1864 roku Lincoln napisał list do mieszkańca Kentucky, A.G. Hodgesa. Stany północne były oburzone rasistowską masakrą czarnych żołnierzy pod Fort Pillow, skarbiec federacji był niemal pusty, a wojna kosztowała Unię niemal dwa miliony dolarów dziennie. Co dzień Lincoln bywał obrzucany inwektywami przez prasę, co tydzień musiał staczać batalie z Kongresem. W następnym miesiącu Grant miał stracić dziesięć tysięcy żołnierzy pod Cold Harbor i jeszcze więcej pod Spotsylvania Courthouse. Lincoln napisał wtedy do Hodgesa: Nie twierdze wcale, że panuje nad sytuacją — przeciwnie, przyznaje otwarcie, że sytuacja zapanowała nade mną.

Leisha cisnęła książkę pod siedzenie fotela i pochyliła się nad komputerem, szukając oparcia w prawie.


* * *

Jennifer Sharifi uniosła czoło znad ziemi, wdzięcznie podniosła się z klęczek, a potem pochyliła się, żeby zwinąć swój modlitewny dywanik. Ostra górska trawa była trochę mokra, pogięte źdźbła przylgnęły do spodniej strony dywanu. Trzymając go z dala od białych fałd swej abaji, Jennifer szła przez niewielką leśną polankę w stronę helikoptera. Wiatr poruszał leciutko jej długimi, luźno puszczonymi czarnymi włosami.

W górze zobaczyła przelatujący niewielki samolot. Nachmurzyła się — Leisha Camden już jest. Jennifer natomiast była spóźniona.

A niech sobie poczeka. Albo niech się nią zajmie Richard. Jennifer od początku jej tu nie chciała. Dlaczego niby Azyl miałby witać z otwartymi ramionami kobietę, która przy każdej okazji występowała przeciwko niemu? Nawet Koran w swojej osobliwej preglobalno-sieciowej prostocie mówił: Ktokolwiek wystąpi przeciw tobie, uczyń z nim tak, jak on uczynił z tobą.

Mały samolot ze znakiem firmowym Baker Enterprises zniknął za drzewami.

Jennifer wsiadła do helikoptera z umysłem wypełnionym myślami o zadaniach, jakie miała wykonać przez resztę dzisiejszego dnia. Gdyby nie pociecha i spokój, jakie odnajdywała w porannej i popołudniowej modlitwie, nie zdołałaby pewnie przebrnąć przez niektóre dni swego życia. „Ale przecież ty nie jesteś wierząca — powiedział kiedyś z uśmiechem Richard — nie jesteś nawet religijna”. Jennifer nawet nie próbowała mu wyjaśnić, że nie chodzi tu o wiarę natury religijnej. Sama wola wiary tworzyła własną moc, własną wiarę i, na koniec, swoją własną wolę. Przez praktykowanie wiary — nieważny rytuał — można było powołać do życia obiekt tej wiary. Wyznawca staje się Stwórcą.

— Wierzę — powtarzała Jennifer każdego ranka i każdego popołudnia, klęcząc na trawie, wśród opadłych liści lub na śniegu. — Wierzę w Azyl.

Osłoniła dłonią oczy i spróbowała dojrzeć samolot Leishy. Jego lot śledziły, jak przypuszczała, zarówno czujniki Langdona, jak i lasery przeciwlotnicze. Poderwała helikopter w górę i poleciała tuż pod kopułą pola Y.

Cóż by na taką wiarę powiedziała jej prababka ze strony ojca, Najla Fatima Noor el-Dahar? Z drugiej zaś strony jej prababka ze strony matki, której wnuczka została amerykańską gwiazdą filmową, a która, sama będąc irlandzką imigrantką, zdołała przetrwać jako brooklińska sprzątaczka, pewnie miałaby niejedno do powiedzenia na temat potęgi i woli.

Nie znaczy to, że czyjeś prababki mają teraz w życiu jakiekolwiek znaczenie. Albo też dziadowie czy ojcowie. Od nowej rasy zawsze wymagano, żeby poświęciła własne korzenie na rzecz przyszłości. Zeus — jak przypuszczała Jennifer — nie opłakiwał ani Kronosa, ani Rei.

Pod nią, oblany promieniami porannego słońca, rozpościerał się Azyl. W ciągu dwudziestu dwu lat swego istnienia rozrósł się do prawie trzystu mil kwadratowych, zajmując jedną piątą powierzchni okręgu Cattaraugus w stanie Nowy Jork. Jennifer nabyła cały rezerwat Indian Allegheny natychmiast, kiedy tylko zniesiono restrykcje antytrustowe Kongresu. Zapłaciła poprzednim właścicielom, Indianom z plemienia Seneca, kwotę, która pozwoliła im urządzić się wygodnie na Manhattanie, w Paryżu i w Dallas. Prawdę mówiąc, niezbyt wielu Seneków zdołało przetrwać i mogło się teraz cieszyć skutkami sprzedaży — nie wszystkie zagrożone grupy posiadały takie zdolności przystosowawcze jak Bezsenni. Nie wszyscy potrafią kupić ziemię od właścicieli od początku niechętnych sprzedaży albo zakupić lasery przeciwlotnicze na międzynarodowym rynku broni. Albo, jeśli nawet grupy te posiadały odpowiednie zdolności, brakowało im celu, na którym mogłyby skupić swe działania i który by je oczyścił i uświęcił. Który uczyniłby z przetrwania to, czym jest w istocie: świętą wojnę. Dżihad.

Allegheny był jedynym spośród indiańskich rezerwatów, który miał w swoim obrębie całe nieindiańskie miasto, Salamankę, dzierżawione od Seneków od 1892 roku. Salamanka weszła w skład nabytków Jennifer. Wszyscy dzierżawcy otrzymali zawiadomienia o eksmisji i po wielu sądowych potyczkach, na które mieszkańcy Salamanki mieli zbyt mało pieniędzy, zaś Azyl miał do swej dyspozycji wszystkich najlepszych Bezsennych prawników w kraju, przestarzałe budynki miasta stały się skorupami kryjącymi wysoce zaawansowaną technikę Azylu — szpital z centrum badawczym, college, centralę służb bezpieczeństwa, centra zasilania i nadzoru, najbardziej wyrafinowane z istniejących urządzeń telekomunikacji, a wszystko otoczone ekologicznie pielęgnowanym lasem.

W oddali, za bramą wjazdową Azylu, Jeniffer widziała codzienną kolumnę ciężarówek dostawczych, pnących się wytrwale górską drogą i wiozących dzienny ładunek żywności, materiałów budowlanych i mniej skomplikowanych produktów technicznych — wszystko to, co Azyl wolał raczej sprowadzać niż produkować u siebie, a zatem to, co było nie dość zaawansowane, nie dość zyskowne lub nie dość istotne. Nie znaczyło to, że Azyl był w jakiś sposób zależny od owej codziennej kolumny ciężarówek. Było tu dość wszystkiego, żeby przetrwać rok, jeśliby zaszła taka potrzeba. Ale taka potrzeba nie zajdzie. Bezsenni sprawowali kontrolę nad tyloma fabrykami, środkami dystrybucji, rolniczymi projektami badawczymi, nad wymianą towarową i tyloma kancelariami prawnymi na zewnątrz, że nie wydawało się to możliwe. Azyl nawet w planach nie przypominał schronienia dla pragnących przetrwać, a raczej ufortyfikowane centrum dowodzenia.

Przed domem na skraju Argus City, który Jennifer dzieliła z mężem i dwójką dzieci, stał już zaparkowany wóz z lotniska. Dom był kopułą, pełną wdzięku, wysoce funkcjonalną i całkowicie pozbawioną blichtru. „Najpierw zbudujmy urządzenia zabezpieczające” — tłumaczył jej Tony Indivino dwadzieścia dwa lata temu. „Potem zaplecze techniczne i edukacyjne, potem magazyny, a na końcu domy mieszkalne”. Dopiero teraz Azyl wszedł w fazę budowania indywidualnych budynków mieszkalnych.

Jennifer wygładziła fałdy abaji, wzięła głęboki oddech i weszła.

Leisha stała przy południowej ścianie pokoju dziennego, wpatrzona w oprawiony w złote ramki portret Tony’ego, który odwzajemniał jej spojrzenie pełnymi uśmiechu, młodzieńczymi oczyma. Słoneczny blask, złapany w sieć złocistych włosów Leishy, rozjarzył się jak płomień. Kiedy usłyszała kroki, odwróciła się, lecz że stanęła pod światło, Jennifer nie mogła dostrzec wyrazu jej twarzy.

— Witaj, Jennifer.

— Witaj, Leisho.

— Świetnie wyglądasz.

— Podobnie jak ty.

— A jak Richard? Dzieci?

— Dziękuję, dobrze — odparła Jennifer.

Zapadła paląca cisza. Pierwsza odezwała się Leisha.

— Myślę, że wiesz, dlaczego tu jestem.

— Nie, skąd miałabym wiedzieć? — odparła Jennifer, choć oczywiście wiedziała. Azyl śledził poczynania wszystkich Bezsennych, którzy pozostali na zewnątrz, ze szczególną zaś uwagą poczynania Leishy Camden i Kevina Bakera.

Leisha prychnęła niecierpliwie.

— Daj spokój, Jennifer. Jeśli nie możemy być zgodne w żadnej innej kwestii, zgódźmy się przynajmniej, że będziemy wobec siebie uczciwe.

Wcale się nie zmieniła — pomyślała Jennifer. — Przy całej swojej inteligencji i doświadczeniu nie zmieniła się ani na jotę. Triumf naiwnego idealizmu i nad inteligencją, i nad doświadczeniem. Ślepi z wyboru nie zasługują, by widzieć.

— Dobrze, Leisho. Będziemy uczciwe. Przyjechałaś tu, żeby się dowiedzieć, czy wczorajszy atak na fabrykę tekstyliów Śpi-My w Atalancie został zaprogramowany w Azylu.

Leisha zagapiła się na nią przez moment, potem wybuchła.

— Na litość boską, Jennifer, oczywiście, że nie. Myślisz, że nie wiem, że to nie są wasze metody walki? Zwłaszcza jeśli chodzi o prymitywną produkcję przynoszącą mniej niż pół miliona rocznego dochodu!

Jennifer siłą przemogła uśmiech. To połączenie zastrzeżeń natury moralnej i ekonomicznej było dla Leishy typowe. No i, rzecz jasna, Azyl nie kierował tym atakiem. Ludzie ze Śpi-My nie mieli żadnego znaczenia. Powiedziała:

— Z ulgą słyszę, że twoja opinia o nas bardzo się poprawiła.

Leisha niecierpliwie machnęła ręką.

— Moja opinia nie ma dla was najmniejszego znaczenia, jak to niejednokrotnie dawałaś mi do zrozumienia. Jestem tu, bo dostałam coś takiego — wyciągnęła z kieszeni jakiś wydruk i machnęła nim w stronę Jennifer, która z niemiłym zaskoczeniem zdała sobie sprawę, co to jest.

Nadała swojej twarzy nieprzenikniony wyraz, zbyt późno uświadomiwszy sobie, że ta nieprzeniknioność powie Leishy więcej niż jakiekolwiek emocje. Jak Leisha i Kevin zdobyli ten wydruk? W myślach przebiegała najrozmaitsze możliwości, ale nie wiedziała zbyt wiele o sieci. Będzie musiała natychmiast oderwać od pracy Williego Rinaldi i Cassie Blumenthal, żeby przeszukali ją całą i znaleźli furtki, bańki i gejzery…

— Nie trudź się — powiedziała Leisha. — Nie czarodzieje Kevina wydostali to z sieci Azylu. Zostało przesłane pocztą — bezpośrednio do mnie — przez jednego z waszych.

Jeszcze gorzej. Ktoś wewnątrz Azylu — ktoś, kto w sekrecie trzymał stronę wielbicieli Śpiących, kto nie zdołał jeszcze zrozumieć, co znaczy wojna o przetrwanie. Chyba że Leisha kłamie. Ale Jennifer jeszcze nigdy nie złapała Leishy na kłamstwie. W skład niebezpiecznej naiwności Leishy wchodziło też preferowanie nieredagowanej prawdy.

Leisha zmięła papier w dłoni i cisnęła na podłogę.

— Jak możesz wprowadzać dalsze podziały, Jennifer? W tajemnicy zakładać Radę Bezsennych, której członkami mogą zostać tylko ci, którzy złożą tę tak zwaną przysięgę lojalności: „Przysięgam mieć na względzie przede wszystkim interesy Azylu, ponad wszelkimi innymi powinnościami — osobistymi, politycznymi czy ekonomicznymi — oraz dla jego przetrwania, a zatem i mojego własnego, poświęcić własne życie, majątek i uświęconą cześć”. Dobry Boże, cóż to za nieprzyzwoity zlepek religijnego fanatyzmu i Deklaracji Niepodległości! Ale ty zawsze miałaś drewniane ucho.

— Jesteś głupia. Tylko ty, Kevin i garstka nierozumnych pięknoduchów nie możecie zrozumieć, że to jest wojna o przetrwanie. A wojna wymaga jasno nakreślonych linii, szczególnie jeśli chodzi o strategiczne informacje. Nie możemy pozwolić na to, żeby ktoś przegłosował przywileje dla piątej kolumny!

Leisha zmrużyła oczy.

— To nie jest żadna wojna. Wojna to atak i kontratak. Jeśli nie odpowiemy na ataki, jeśli nadal będziemy produktywnymi i praworządnymi obywatelami, wygramy w końcu swoją asymilację przy użyciu czystej przewagi ekonomicznej — tak jak każda z nowych uprzywilejowanych grup. Ale nie wtedy, gdy podzielimy się na takie frakcje! Kiedyś wiedziałaś o tym, Jenny!

— Nie nazywaj mnie tak! — przerwała jej ostro Jennifer. Ledwie zdołała się powstrzymać od zerknięcia na portret Tony’ego. Leisha nie przeprosiła.

— Asymilacja nie przyjdzie z samą tylko potęgą ekonomiczną — podjęła Jennifer już spokojniejszym tonem. — Należy ją wygrać przewagą polityczną, której nie posiadamy i której w systemie demokratycznym nigdy mieć nie będziemy. Nie wystarczy nas, żeby stworzyć liczące się lobby w parlamencie. Kiedyś i ty o tym wiedziałaś.

— Już utworzyłaś najsilniejsze lobby w Waszyngtonie. Kupujesz głosy, ile ci potrzeba. Siła polityczna bierze się z pieniędzy, zawsze tak było. Cała koncepcja społeczeństwa oparta jest na pieniądzach. Wszystkie wartości, które chcemy zmienić lub propagować, możemy zmieniać lub propagować tylko w obrębie wyznaczanym przez pieniądze. I tak właśnie robimy. Ale jak mamy propagować jednolitą ekologię wymiany między Bezsennymi i Śpiącymi, jeśli nas samych chcesz podzielić na zwalczające się frakcje?

— Nie musielibyśmy się dzielić, gdybyście ty i tobie podobni umieli rozpoznać wojnę, na którą właśnie patrzycie.

— Potrafię rozpoznać wojnę, na którą właśnie patrzę. Pełno jej w tym waszym głupim ślubowaniu.

Znów osiągnęły impas, zawsze ten sam impas. Jennifer odwróciła się w stronę barku.

— Napijesz się czegoś, Leisho?

— Jennifer… — zaczęła Leisha i przerwała. Po chwili ciągnęła z widocznym wysiłkiem: — Jeśli ta twoja Rada Azylu stanie się rzeczywistością… to zostaniemy wykluczeni. Ja, Kevin, Jean-Claude, Stella i reszta. Nie będziemy mieli prawa głosu przy przygotowywaniu oświadczeń dla mediów ani przy podejmowaniu wewnętrznych decyzji, nie będziemy nawet w stanie pomagać nowym Bezsennym dzieciom, bo nikt, kto złoży ślubowanie, nie będzie mógł korzystać z sieci Grupy, tylko z sieci Azylu… Co dalej? Bojkot ekonomiczny każdego z nas?

Jennifer nie odpowiedziała, więc Leisha dokończyła powoli:

— Mój Boże. Ty naprawdę myślisz o ekonomicznym bojkocie…

— To nie będzie tylko moja decyzja. Podjąć ją musi cała Rada Azylu. Wątpię, czy przegłosuje taki bojkot.

— Ale ty byś to zrobiła.

— Nigdy nie byłam jagaistką, Leisho. Nie wierzę, że jednostkowa doskonałość jest ważniejsza niż dobro ogółu. Obie są jednakowo ważne.

— Tu nie chodzi o jagaizm i ty doskonale o tym wiesz. Tu chodzi o kontrolę, Jennifer. Nienawidzisz wszystkiego, czego nie możesz kontrolować — tak samo jak najgorsi ze Śpiących. Ale ty posuwasz się jeszcze dalej: traktujesz sprawowanie władzy jak coś świętego, bo ty na domiar złego potrzebujesz jeszcze świętości. I to właśnie jest to, czego najbardziej potrzeba tobie. Społeczność tego wcale nie potrzebuje.

Jennifer wyszła z pokoju, ściskając dłonie, żeby powstrzymać je od drżenia. To oczywiście była jej wina, że ktokolwiek inny poza nią samą mógł wywołać ich drżenie. To był błąd, słabość, której nie zdołała wykorzenić. Jej porażka. W holu wpadły na nią dzieci, które wybiegły właśnie ze swego pokoju.

— Mamuś, chodź, zobacz, co zbudowaliśmy na CAD!

Jennifer położyła ręce na głowach dzieci. W szorstkich włosach Najli wyczuła splątany węzeł. Włosy Ricky’ego, ciemniejsze niż włosy jego starszej siostry, lecz delikatniejsze, przypominały w dotyku jedwab. Ręce Jennifer uspokoiły się.

Dzieci dostrzegły, kto jest w pokoju dziennym.

— Ciocia Leisha! Ciocia Leisha przyjechała! — Włosy odpłynęły spod palców Jennifer. — Ciociu Leisho! Chodź, zobacz, co zbudowaliśmy na CAD!

— Naturalnie — rozległ się głos Leishy — zaraz przyjdę. Ale najpierw chciałam o coś spytać waszą mamę.

Jennifer nie odwróciła się. Jeżeli jakiś zdrajca z Azylu przesłał Leishy zapis ślubowania lojalności, to co jeszcze mógł jej przesłać?

Ale Leisha zapytała tylko:

— Czy Richard otrzymał już wezwanie w sprawie Simpson kontra Rybołówstwo Lądowe?

— Tak, otrzymał. Właśnie przygotowuje ekspertyzę do zeznań.

— To dobrze — odpowiedziała Leisha niewesołym tonem. Ricky wędrował spojrzeniem od matki do Leishy. Głosem, z którego zniknęła część uprzedniej wylewności, zapytał:

— Mamo… czy mam zawołać tatę? Ciocia Leisha pewnie chce zobaczyć się z tatą… prawda?

Jennifer obdarzyła syna uśmiechem. Prawa do połowów przybrzeżnych — prawie poczuła litość dla Leishy. Trawiła dni na takie błahostki.

— Oczywiście, Ricky — odpowiedziała, kierując szeroki uśmiech w stronę Leishy — przyprowadź tatę. Ciocia Leisha na pewno chce się z nim zobaczyć. Naturalnie.

9

— LEISHO — POWIEDZIAŁA NA JEJ WIDOK RECEPCJONISTKA w kancelarii — ten pan czeka na ciebie od trzech godzin. Nie jest umówiony. Mówiłam mu, że możesz dzisiaj nie wrócić.

Mężczyzna wstał, nieco chwiejnie, jak ktoś, kto zesztywniał, utrzymując mięśnie zbyt długo w tej samej pozycji. Był niewysoki i drobny, dziwnie wiotki, odziany w wymięty brązowy garnitur — ani z tych tańszych, ani z tych droższych. W jednej ręce trzymał zwinięty wydruk jakiegoś brukowca.

Śpiący — pomyślała Leisha. Zawsze rozpoznawała.

— Czy pani Leisha Camden?

— Przykro mi, ale w tej chwili nie przyjmuję żadnych nowych spraw. Jeśli potrzeba panu prawnika, będzie pan musiał zwrócić się gdzie indziej.

— Myślę, że ta sprawa jednak panią zainteresuje — odparł ku jej zaskoczeniu mężczyzna. — A w każdym razie będzie pani chciała coś wiedzieć na ten temat. Proszę mi poświęcić dziesięć minut. Rozwinął gazetę i wyciągnął w jej stronę. Na pierwszej stronie widniało jej zdjęcie z Calvinem Hawke’em, a nad nim tytuł: Bezsenni dostatecznie zaniepokojeni, by inwigilować Ruch Śpi-My.

Teraz już wiedziała, dlaczego Hawke pozwolił jej zwiedzić fabrykę skuterów.

— Tu jest napisane, że zdjęcie zrobiono dziś rano — powiedział mężczyzna i dodał znienacka: — O rany!

Od razu wiedziała, że nie pracuje w środkach masowego przekazu.

— Zechce pan wejść do mojego biura, panie…?

— Adam Walcott. Doktor Adam Walcott.

— Jest pan lekarzem?

Spojrzał wprost na nią. Miał mlecznoniebieskie oczy jak matowe szkło.

— Naukowcem. Badania genetyczne.

Nad jeziorem Michigan zachodziło słońce. Leisha zaciemniła przejrzystą ścianę, usiadła naprzeciw swego gościa i czekała.

Pan Walcott splątał swe wrzecionowate nogi z nogami krzesła na podobieństwo precla.

— Pracuję dla prywatnego zakładu badawczego, pani Camden. Zakład Biotechniki Samplice. Opracowujemy ulepszenia do modyfikacji i modelowania genetycznego. Sprzedajemy nasze produkty większym placówkom, które dokonują genomodifikacji in vitro. Opracowaliśmy szczegóły procedury Pastana do uzyskiwania nadnaturalnie ostrego słuchu.

Leisha niezobowiązująco pokiwała głową — nadnaturalnie ostry słuch zawsze wydawał się jej potwornym pomysłem. Korzyści płynące z tego, że słyszy się słowo szepnięte w sąsiednim budynku zdecydowanie traciły na znaczeniu, kiedy ktoś w tym samym budynku zaczął słuchać death-metalu. Dzieci z N-słuchem przechodziły operację wszczepiania regulatorów natężenia dźwięku już w wieku dwóch miesięcy.

— Samplice pozostawia swoim pracownikom dużą swobodę ruchów. — Walcott przerwał na chwilę, zakaszlał jakby na próbę i tak cienko, że Leisha odruchowo pomyślała o kaszlącym duchu. — Twierdzą, iż mają nadzieję, że pewnego dnia wpadniemy na coś wspaniałego, ale prawda przedstawia się tak, że zakład jest w stanie przeraźliwej dezorganizacji i nikt nie ma pojęcia, w jaki sposób nadzorować prace badawcze. Jakieś dwa lata temu poprosiłem o pozwolenie na badania nad pewnym rodzajem peptydów powiązanych z bezsennością.

— Można by pomyśleć, że nic, co ma jakikolwiek związek z bezsennością, nie pozostało dotąd nie zbadane — stwierdziła sucho Leisha.

Walcottowi słowa te najwyraźniej wydały się zabawne. Wydał z siebie zduszony chichot, odwinął z krzesła chude nogi i okręcił je jedną wokół drugiej.

— Większość ludzi tak właśnie mogłaby pomyśleć. Ale ja pracowałem nad peptydami dorosłych Śpiących, stosując pewne nowe podejścia, których pionierem był Institut Technique de Lyons. Konkretnie Gaspard-Thiereux. Zna pani jego prace?

— Słyszałam o nim.

— Pewnie nie wie pani o jego nowym podejściu. To najświeższe badania. — Walcott zaplątał palce we włosy i szarpnął. Zarówno ręka, jak i włosy wyglądały jakoś tak bezcieleśnie. — Powinienem był zacząć od pytania, czy to biuro jest wystarczająco zabezpieczone?

— Absolutnie — odparła Leisha. — Inaczej by pana w nim nie było.

Walcott tylko pokiwał głową — najwyraźniej nie należał do tych Śpiących, którzy czuli się urażeni z powodu zabezpieczeń chroniących Bezsennych.

— Powiem krótko: wydaje mi się, że znalazłem sposób na to, żeby wywołać bezsenność u dorosłych, którzy urodzili się Śpiącymi.

Dłonie Leishy przesunęły się, żeby podnieść… Co właściwie? Zatrzymały się. Leisha zapatrzyła się na nie.

— Żeby…

— Nie wszystkie problemy zostały już rozpracowane — tu Walcott wdał się w skomplikowane zagadnienia produkowania zmodyfikowanych peptydów, synaps neuronowych i zapisu cech redundantnych w spirali DNA, których to rozważań Leisha absolutnie nie była w stanie śledzić. Siedziała w milczeniu, a w tym czasie wszechświat zaczął przybierać zupełnie inny kształt.

— Doktorze Walcott… jest pan pewien?

— Redundantnej transferencji lizyny?

— Nie. Tego, że potrafi pan wywołać bezsenność u Śpiących.

Walcot przeciągnął po włosach drugą ręką.

— Nie, oczywiście, że nie jesteśmy pewni. Skąd mamy brać tę pewność? Do przeprowadzenia koniecznych obserwacji potrzebujemy eksperymentów, dodatkowych replikacji, że nie wspomnę o finansowaniu…

— Ale teoretycznie może pan to zrobić?

— Ach, teoretycznie — skwitował Walcott, co nawet oszołomionej Leishy wydało dziwną, jak na naukowca, reakcją. Wyglądało na to, że Walcott jest zagorzałym pragmatykiem. — Tak, teoretycznie bylibyśmy w stanie to przeprowadzić.

— Ze wszystkimi efektami ubocznymi? Nie wyłączając długowieczności?

— No cóż, to właśnie jest jedna z tych rzeczy, których jeszcze nie wiemy. Cała ta sprawa to jeszcze bardzo ogólny zarys. Ale zanim zaczniemy prowadzić bardziej zaawansowane prace, potrzebujemy prawnika.

To ostatnie zdanie obudziło czujność Leishy. Coś tu było nie tak.

— Dlaczego przyszedł pan do mnie sam, panie Walcott? Z całą pewnością sytuacja prawna tych badań zależy w całości od Samplice, a jestem pewna, że zakład ma swoich doradców.

— Dyrektor Lee nie wie, że tutaj jestem. Zamierzam działać na własną rękę. Potrzebuję prawnika dla siebie.

Leisha podniosła z biurka przycisk do papierów — z pewnością to była właśnie ta rzecz, po którą sięgały przed chwilą jej ręce — obróciła go w dłoniach raz i drugi, musnęła palcami. Za głową Walcotta płonęło blaskiem matowe okno.

— Kiedy tylko zdałem sobie sprawę, dokąd może nas zaprowadzić ten kierunek badań, razem z moim asystentem usunęliśmy wszelkie dane z komputerów. Całkowicie. Nie zostawiliśmy żadnych śladów w sieci zakładu, nie prowadziliśmy symulacji inaczej jak tylko na wolno stojących komputerach, co wieczór kasowaliśmy całe programy, zabierając ze sobą tylko wydruki — całą dokumentację postępu prac zabieraliśmy ze sobą do domu w przenośnych sejfach. Każdy po jednym egzemplarzu. Nikomu nie powiedzieliśmy nad czym pracujemy, nawet dyrektorowi.

— Ale dlaczego, panie doktorze?

— Ponieważ Samplice to spółka akcyjna, a sześćdziesiąt dwa procent udziałów przypada na dwa fundusze wzajemne, oba pod kontrolą Bezsennych. Jeden to Fundusz Powierniczy Canniston, drugi ma umowę handlową z Azylem. Proszę mi wybaczyć zbytnią otwartość, pani Camden, a także motywy, które mną powodują, ale dyrektor Lee nie jest człowiekiem, który budziłby jakieś szczególne zachwyty. Bywał już posądzany — choć nigdy oficjalnie oskarżony — o złe gospodarowanie funduszami zakładu. Mój asystent i ja obawialiśmy się, że gdyby wszedł w kontakt z kimś z Azylu, kto nakazałby mu przerwanie badań albo coś w tym rodzaju… Na początku ja i mój asystent mieliśmy tylko niejasny przebłysk. Na tyle szalony, że nie wiedzieliśmy, czy będziemy w stanie zainteresować swoim pomysłem któryś z szanowanych zakładów badawczych. Prawdę mówiąc, nadal nie jesteśmy pewni. To w dalszym ciągu tylko teoria. A Azyl jest w stanie wydać ogromne pieniądze na to, żeby całą sprawę zdusić w zarodku…


* * *

Leisha roztropnie pozostawiła to bez odpowiedzi. — No tak. Jakieś dwa miesiące temu przytrafiło się nam coś szczególnego. Wiedzieliśmy, rzecz jasna, że sieć Samplice nie jest wystarczająco zabezpieczona — bo która jest, realistycznie patrząc? Dlatego właśnie z niej nie korzystaliśmy. Ale Timmy i ja — Timmy to mój asystent, doktor Timothy Herlinger — nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ludzie przeglądają sieci nie tylko pod kątem tego, co w nich jest, ale i tego, czego w nich nie ma. A wygląda na to, że tak właśnie robią. Ktoś spoza zakładu musiał rutynowo porównywać dane w sieci z listą pracowników, bo kiedy Timmy i ja weszliśmy pewnego ranka do naszego laboratorium, na monitorze komputera czekała na nas następująca notatka: A czym, do cholery, wy się chłopcy zajmowaliście przez ostatnie dwa miesiące?

— Skąd pan wie, że to był ktoś spoza zakładu, a nie uszczypliwa notka od dyrektora, który w końcu we wszystkim się połapał?

— Bo nasz dyrektor nie połapałby się nawet, że ma wrzód na własnym tyłku — odparł Walcott, po raz kolejny ją zaskakując. — Ale to nie jest właściwy powód. Notatkę podpisano: Akcjonariusz. Lecz najbardziej poruszył nas fakt, że zostawiono ją na wolno stojącym komputerze, który nie ma absolutnie żadnych telepołączeń. Nawet przewodów elektrycznych. To IBM na energię Y, który korzysta bezpośrednio z własnych stożków. A laboratorium było zamknięte.

Leisha poczuła pieczenie w żołądku.

— A zapasowe klucze?

— Ma tylko dyrektor Lee. Był w tym czasie na konferencji w Barbados.

— Dał komuś swój klucz. Albo dorobiony. Albo zgubił. Albo doktor Herlinger zgubił swój.

— Timmy? Niemożliwe. — Walcott wzruszył ramionami. — Ale pozwoli pani, że będę kontynuował. Zlekceważyliśmy tę wiadomość. Postanowiliśmy jednak rezultaty naszej pracy — a w owym czasie zbliżaliśmy się już do końca — ukryć w jakimś bezpiecznym miejscu. Zniszczyliśmy więc wszystko poza jednym jedynym egzemplarzem, wynajęliśmy kasetę skarbcową w podmiejskiej filii First National Bank i wzięliśmy do niej tylko jeden klucz. W nocy zakopaliśmy klucz na tyłach mojego ogrodu, pod krzakiem róży. Endicott perfection — potrójny kwiatostan, kwitnie nieprzerwanie przez całą wiosnę i jesień.

Leisha przyglądała się Walcottowi, jakby ten postradał zmysły. On zaś uśmiechał się lekko.

— Czy w dzieciństwie nie czytała pani książek o piratach?

— Raczej nie czytuję beletrystyki.

— No tak. Przypuszczam, że brzmi to zgoła melodramatycznie, ale nic innego nie wpadło nam do głowy. — Znów przeciągnął szczupłą dłonią po rzednących włosach, które teraz przypominały zmierzwioną grzywkę. Nagle z jego głosu zniknęła cała poprzednia pewność, stał się wiotki i znużony. — Klucz nadal tam jest, pod tym krzakiem róży. Sprawdzałem dzisiaj rano. Ale dokumentacja badań zniknęła z kasety skarbcowej. Kaseta jest pusta.

Leisha wstała i podeszła do okna. Odruchowo je rozjaśniła. Blade światło rozlało się plamami po falach jeziora Michigan. Na wschodzie wznosił się wysoko ostry sierp księżyca.

— Kiedy odkrył pan tę kradzież?

— Dziś rano. Wykopałem klucz, bo chcieliśmy wyjąć papiery, żeby coś do nich dodać, a potem poszliśmy razem z Timmym do banku. Powiedziałem urzędnikom, że skrytka jest pusta. Odpowiedzieli, że z ich zapisów nie wynika, żeby coś miało w niej być. Powiedziałem im, że osobiście wkładałem do kasety sześć arkuszy papieru.

— I zgłosił pan to do komputera przy wypożyczaniu skrytki?

— Oczywiście.

— Czy ma pan jakieś pokwitowanie?

— Tak. — Podał jej wydruk pokwitowania. — Ale później, kiedy kierownik działu odnalazł odpowiedni zapis, okazało się, że doktor Adam Walcott wrócił do banku następnego dnia i zabrał wszystkie papiery, a co więcej, doktor Adam Walcott podpisał na to stosowne pokwitowanie. I oni mieli to pokwitowanie, pani Camden.

— Z pańskim podpisem.

— Tak. Ale ja go nie podpisywałem! To fałszerstwo!

— Nie, to z całą pewnością pańskie pismo — odparła Leisha. -Ile dokumentów musi pan podpisywać co miesiąc w Samplice, doktorze?

— Przypuszczam, że dziesiątki.

— Zamówienia na materiały, rozliczenia wydatków, dyspozycje przewozowe. Czy pan je wszystkie czyta?

— Nie, ale…

— Czy nie zwalniała się ostatnio któraś z sekretarek?

— A dlaczego… Chyba tak. Dyrektor Lee ma spore trudności z utrzymaniem personelu pomocniczego na stałe. — Cienkie brwi zbiegły się nagle. — Ale dyrektor przecież nie miał pojęcia, nad czym pracujemy!

— Nie miał, tego jestem pewna. — Leisha złożyła ręce na brzuchu. Już od dawna klienci nie wywoływali u niej nerwowych mdłości. Prawnik, który praktykuje w swoim zawodzie przez dwadzieścia lat, przyzwyczaja się w końcu do wszelkiego rodzaju nieudaczników, kryminalistów, manipulatorów, bohaterów, szarlatanów, stukniętych, pokrzywdzonych i ostatnich dupków. Człowiek wierzy w prawo, a nie w klientów. Ale nigdy dotąd żaden prawnik nie miał przed sobą klienta, który mógł zamienić Śpiącego w Bezsennego.

Siłą woli przemogła mdłości.

— Proszę mówić dalej, doktorze.

— Nie chodzi o to, że teraz byle kto może skopiować wyniki naszych badań — ciągnął Walcott tym swoim słabym, zamierającym głosem. — Bo, po pierwsze, nie zdążyliśmy umieścić tam końcowych, najważniejszych równań, nad którymi ciągle jeszcze pracujemy. Ale to my zrobiliśmy całą tę robotę i chcemy to mieć z powrotem. Timmy musiał poświęcić kilka prób w zespole muzyki kameralnej. No i oczywiście kiedyś będą z tego nagrody medyczne.

Leisha wpatrywała się w twarz Walcotta. Modyfikacja, która w przyszłości mogła odmienić cały rodzaj ludzki, a ten wiotki człowieczek widzi ją wyłącznie w kategoriach krzewów róż, gier pirackich, nagród i muzyki kameralnej. W końcu powiedziała:

— Chce pan, żeby jakiś prawnik nakreślił pańską sytuację prawną. Pana jako osoby prywatnej.

— Tak. A także by reprezentował mnie i Timmy’ego w procesie przeciw bankowi albo Samplice, jeżeli miałoby do tego dojść. — Znienacka spojrzał na nią z tą swoją niepokojącą bezpośredniością, którą najwyraźniej potrafił przybrać na chwilę, ale nie mógł utrzymać dłużej.

— Przychodzimy do pani, ponieważ jest pani Bezsenną. A także dlatego, że jest pani Leishą Camden. Wszyscy wiedzą, że jest pani przeciwna dzieleniu rodzaju ludzkiego na dwie tak zwane rasy, a nasze badania zakończą naturalnie tę… tę… — machnął gazetą ze zdjęciem. — No i, rzecz jasna, kradzież to kradzież, nawet w obrębie jednego zakładu.

— To nie Samplice ukradło wyniki pańskich prac, panie Walcott. Ani bank.

— Kto w takim razie?

— Nie mam na to dowodów. Ale chciałabym widzieć pana i doktora Herlingera u siebie w biurze jutro o ósmej rano. A do tego czasu — to bardzo ważne! — niech pan nic nigdzie nie zapisuje. Nigdzie.

— Rozumiem.

— Zamienić Śpiącego w Bezsennego — powiedziała, zanim zdołała się zorientować, że w ogóle ma zamiar się odezwać.

— Tak — odrzekł. — No, tak.

Odwrócił głowę, by zapatrzeć się na niezwykłe w tym funkcjonalnie urządzonym biurze, wyzywające mnogością kolorów egzotyczne kwiaty, hodowane w sztucznym świetle specjalnie zaprojektownej cieplarenki w rogu pomieszczenia.


* * *

— Obaj są w porządku — oznajmił Kevin.

Wszedł do gabinetu Leishy prosto z własnego, w ręce trzymał komputerowy wydruk. Podniosła wzrok znad akt sprawy Simpson kontra Rybołówstwo Lądowe. Na biurku stały kwiaty, które Alice uparła się codziennie przysyłać: słoneczniki, stokrotki i genomodyfikowane alumbiny. Nigdy nie zwiędły, zanim nie przybyła następna dostawa. Nawet zimą mieszkanie pełne było kalifornijskich kwiatów, których Leisha tak naprawdę nie lubiła, ale których jakoś nie potrafiła wyrzucić.

Blask lampy igrał na ciemnych włosach Kevina i jego pociągłej, gładkiej twarzy. Nie wyglądał na swoje czterdzieści siedem lat, prawdę mówiąc wyglądał młodziej od Leishy. „Pustka” — powiedziała o nim kiedyś Alice, ale tylko jeden, jedyny raz.

— W porządku?

— Wszystkie akta są czyste — odpowiedział. — Walcott był stypendystą Uniwersytetu Stanu Nowy Jork na uniwersytetach w Poczdamie i Deflores; nie wybijającym się, ale do przyjęcia. Raczej przeciętny student. Dwie poważniejsze publikacje, nie notowany, żadnych zatargów z urzędem skarbowym. Dwa razy zatrudniony jako wykładowca, dwa razy jako pracownik naukowy, z każdego stanowiska odszedł na własną prośbę, więc może po prostu nie może długo usiedzieć na jednym miejscu. Herlinger to co innego. Ma zaledwie dwadzieścia pięć lat, to jego pierwsza praca. Skończył biochemię w Berkeley i U.C. Inine, plasując się w górnych pięciu procentach swojego roku, miał przed sobą bardzo obiecującą przyszłość. Ale na krótko przed uzyskaniem tytułu doktora został aresztowany, miał proces i został skazany za genomodyfikowanie pewnych niedozwolonych substancji. Dostał wyrok w zawieszeniu, ale to wystarczy, żeby mieć kłopoty ze znalezieniem pracy w jakimś lepszym miejscu niż Samplice. Przynajmniej przez jakiś czas. Żadnych problemów z fiskusem, ale też i żadnych dochodów, o których warto byłoby wspominać.

— Co to za niedozwolone substancje?

— Śnieg lunarny. Uzyskiwał peryferyjne burze elektryczne. Sprawia, że człowiek zaczyna uważać się za proroka. W aktach z procesu można wyczytać, że Herlinger twierdził, że nie mógł inaczej zarobić na czesne w szkole medycznej. Wydaje się bardzo zgorzkniały. Może lepiej sama przejrzyj jego akta.

— Przejrzę — odparła Leisha. — Czy to wygląda na chwilową gorycz młodego człowieka po fatalnej wpadce? Czy to raczej stała cecha jego charakteru?

Kevin wzruszył ramionami. Powinna była wiedzieć: to nie jest typ rozróżnień, który zajmowałby Kevina. Obchodziły go konsekwencje czynów, a nie ich motywy.

— Walcott ma tylko dwie poważniejsze publikacje — zastanawiała się Leisha — dość średnie wyniki w szkole, a mimo to zdolny był dokonać takiego przełomu?

Kevin uśmiechnął się.

— Zawsze byłaś intelektualnym snobem, kochanie.

— Tak jak my wszyscy. W porządku, badacze miewają szczęście. Albo to może Herlinger odwalił całą robotę przy DNA, a nie Walcott. Może Herlinger ma wielki potencjał intelektualny, ale albo w swojej naiwności daje się wykorzystywać, albo nie potrafi stosować się do reguł. A co z Samplice?

— Posiada wszelkie uprawnienia. To walczący o przetrwanie zakład, nastawiony na niewielkie dochody, wskaźnik wzrostu w zeszłym roku wyniósł mniej niż trzy procent, a to mało jak na zakład o zaawansowanej technologii, który nie przeprowadzał żadnych poważniejszych inwestycji. Osobiście daję im jeszcze rok, najwyżej dwa. Jest bardzo źle zarządzany. Dyrektor, Lawrence Lee, otrzymał tę posadę wyłącznie za swoje nazwisko. Jest synem Stantona Lee.

— Fizyka-noblisty?

— Tak. Dyrektor Lee utrzymuje ponadto, że pochodzi od samego Roberta E. Lee, choć to roszczenia mało uzasadnione. Ale nieźle się prezentują na ulotkach reklamowych. Walcott mówił prawdę: Samplice to jeden wielki bałagan. Wątpię, czy potrafią samodzielnie znaleźć coś we własnych kartotekach. Nie ma komu kierować. Lee dostał napomnienie od zarządu spółki za złe zarządzanie finansami.

— A First National?

— W najlepszym porządku. Wszystkie zapiski dotyczące tej kasety są ścisłe i kompletne. To nie znaczy, rzecz jasna, że nie mieszał w nich ktoś z zewnątrz; w elektronice i papierkach. Ale byłbym szczerze zdumiony, gdyby bank był zamieszany w to wszystko.

— Wcale go o to nie podejrzewałam — odrzekła ponuro Leisha. — Czy ma dobre zabezpieczenia?

— Najlepsze. To my je zaprojektowaliśmy.

O tym nie wiedziała.

— Zatem istnieją tylko dwie grupy ludzi, którzy zdolni są do tego rodzaju elektronicznych czarów, a jedną z tych grup jest twoja firma.

— To wcale nie musi być prawda — powiedział łagodnie Kevin. — Przecież niektórzy Śpiący też są świetnymi hackerami…

— Nie aż tak.

Kevin nie powtórzył już uwagi na temat jej intelektualnego snobizmu. Zamiast tego powiedział cicho:

— Jeśli badania Walcotta okażą się trafne, mogą jeszcze raz odmienić świat, Leisho.

— Wiem.

Zorientowała się, że stoi wpatrzona w jego twarz i zaczęła się zastanawiać, jakie też uczucia mogły uzewnętrznić się na jej własnej.

— Masz ochotę na kieliszek wina?

— Nie mogę, Leisho. Muszę skończyć tę robotę.

— Właściwie to ja też. Masz rację.

Wrócił do swojego gabinetu. Leisha zebrała notatki do Simpson kontra Rybołówstwo Lądowe. Nie bardzo mogła się skupić. Kiedy to ostatnio ona i Kevin kochali się? Trzy tygodnie temu? Cztery?

Tyle mieli roboty. Wydarzenia biegły tak szybko. Może zdoła się z nim zobaczyć, zanim rano znów wyjedzie? Nie, on odlatuje drugim samolotem do Bonn. No cóż, może innego dnia. Gdyby mieszkali w tym samym mieście, gdyby oboje mieli dość czasu… Nie czuła pilnej potrzeby sypiania z Kevinem. Właściwie nigdy.

Nagły przypływ wspomnień: dłonie Richarda na jej piersiach. Pochyliła się mocniej nad terminalem, żeby dokończyć poszukiwania precedensów w prawie morskim.


* * *

— To ty ukradłaś wyniki badań Adama Walcotta z kasety sejfowej w oddziale First National Bank w Chicago — powiedziała Leisha niemal obojętnym tonem.

Jennifer Sharifi podniosła wzrok i spojrzała jej prosto w oczy. Stały po przeciwnych stronach pokoju dziennego Jennifer, w Azylu. Za błyszczącym wzgórkiem upiętych włosów Jennifer mrugał i uśmiechał się portret Tony’ego Indivino.

— Owszem — odparła. — To ja.

— Jennifer! — jęknął Richard.

Leisha obróciła się z wolna ku niemu. Wydało jej się, że jęknął nie dlatego, że mogła coś takiego zrobić, ale że się przyznała. Richard wiedział.

Stał z nisko opuszczoną głową, tak że wcale nie było widać jego krzaczastych brwi. Wyglądał dokładnie tak samo jak tamten siedemnastolatek, którego pojechała odwiedzić w małym podmiejskim domku w Evanston, prawie trzydzieści lat temu. Richard odnalazł coś w Azylu — coś, czego potrzebował, jakieś poczucie wspólnoty. A Azyl to zawsze była i jest Jennifer. Jennifer i Tony. Niemniej, jeśli jest współwinny tej kradzieży, to znaczy, że musiał się bardzo zmienić. Żeby wziąć udział w czymś takim, Richard musiał się zmienić ponad jej wyobrażenie.

— Jennifer będzie rozmawiać tylko w obecności swojego adwokata — rzucił ochryple.

— Hm. Z tym chyba nie powinno być większych trudności — odparła Leisha lodowatym tonem. — Ilu prawników zagarnął dotąd Azyl? Candance Holt. Willa Sandalerosa. Jonathana Ciocchiarę. Ilu poza tym?

Jennifer przysiadła na sofie, podgarniając ku sobie fałdy białej abaji. Dzisiaj szklana ściana została wcześniej zmatowiona; igrały na niej jakieś niebiesko-zielone wzorki. Leisha znienacka przypomniała sobie, że Jennifer nie znosi patrzeć na zachmurzone niebo.

— Jeśli masz zamiar wnieść oskarżenie, Leisho, najpierw przyjedź tu z nakazem sądowym.

— Dobrze wiesz, że nie jestem prokuratorem. Reprezentuję interesy doktora Walcotta.

— Zatem planujesz donieść prokuraturze o tej kradzieży?

Leisha zawahała się. Wiedziała, tak samo jak pewnie wiedziała o tym Jennifer, że nie było wystarczających dowodów nawet na przesłuchanie przed wielką ławą przysięgłych. Papiery z kasetki zniknęły, ale zapis w bankowym komputerze wykazywał, że to sam doktor Walcott je stamtąd usunął. Mogła najwyżej ustalić, czy jakiś nowo zatrudniony pracownik First National miał dostęp do pokwitowań — jeśli oczywiście to był nowo zatrudniony pracownik. Na ile dokładnie zdołali przewidzieć przyszły bieg wypadków? Ich tajny system zbierania informacji sięgał na tyle szeroko, że był w stanie wykryć prace nawet i mniej znaczących naukowców pracujących w trzeciorzędnych zakładach biotechnicznych, jeżeli ich badania tyczyły bezsenności. A Leisha gotowa była dać głowę, że żaden z nowo przyjętych pracowników First National nie był przedtem zatrudniony w Samplice. Nie miała nic prócz poszlak — i oczywiście znajomości motywów Jennifer jako Bezsennej. Ale wymiaru sprawiedliwości nie będą interesowały jej przekonania.

Opadło ją poczucie głębokiej bezradności — przytłaczające, bo przecież zdarzało się jej tak rzadko — i naszło ją wspomnienie: siedemnastoletni Richard surfujący z nią, Tonym, Carol i Jeanine. Wszyscy roześmiani, wokół nich woda i piasek, niebo rozciągające się w nieskończone pasmo światła… Poszukała wzrokiem oczu Richarda.

Richard odwrócił się do niej plecami.

Jennifer zaś oświadczyła raźno:

— Po co właściwie tu przyjechałaś, Leisho? Skoro nie masz żadnych interesów prawnych, które tyczyłyby mnie, Richarda albo Azylu, i skoro twój klient nie ma z nami nic wspólnego…

— Przecież sama przed chwilą powiedziałaś, że wzięłaś te papiery.

— Czyżby? — uśmiechnęła się Jennifer. — Mylisz się. Nigdy w życiu nie zrobiłabym ani bym nie powiedziała nic podobnego.

— Rozumiem. Po prostu chciałaś, żebym wiedziała. A teraz po prostu chcesz, żebym się wyniosła.

— Tak, chcę — odrzekła Jennifer i przez jedną szczególną chwilę Leisha usłyszała w jej słowach odległe echa ceremonii ślubnej. Umysł Jennifer pozostawał dla niej całkowicie nieprzenikniony. Stojąc w jej pokoju i przyglądając się, jak na szybie formują się, załamują i znów od nowa kształtują zielonkawe zwoje, patrząc na pochylone plecy Richarda, Leisha uświadomiła sobie nagle, że nigdy już jej noga nie przekroczy bram Azylu.

W końcu odezwała się — do Richarda, nie do Jennifer:

— Wyniki swoich badań Walcott i Herlinger mają w głowach. I jeżeli to wszystko prawda, nie zdołacie powstrzymać zmian. Kiedy wrócę do Chicago, każę mojemu klientowi zapisać je na nowo, a potem zrobię wiele kopii i wszystkie poukrywam w bezpiecznych miejscach. Chcę, żebyś o tym wiedział, Richardzie.

Richard nie odwrócił się. Patrzyła na krzywą jego przygarbionych pleców.

— Życzę miłego lotu — rzuciła Jennifer.


* * *

Adam Walcott źle przyjął rozczarowanie.

— Chce pani powiedzieć, że nic nie da się zrobić? Absolutnie nic?

— Nie mamy dowodów. — Leisha wstała zza biurka i usiadła w fotelu naprzeciwko Walcotta. — Musi pan zrozumieć, doktorze, że sądy nadal borykają się z ograniczeniami tyczącymi dowodów, które są dokumentami elektronicznymi. Borykają się z tym dłużej, niż żyję na tym świecie. Z początku dokumenty pochodzenia komputerowego były traktowane jako dowody ze słyszenia, ponieważ nie były oryginałami. Wykluczano je, ponieważ zbyt wielu ludzi potrafiło przełamać systemy zabezpieczeń. Od czasu sprawy Sabino kontra Lansing traktowane są jako odrębny dowód, nieporównywalnie mniejszej rangi. Liczą się odręcznie podpisane wydruki, co oznacza, że włamywacze i złodzieje, którzy potrafią manipulować dowodami rzeczowymi, królują także w dziedzinie przestępstw elektronicznych. I tu znaleźliśmy się w punkcie, z którego wyszliśmy.

Doktora Walcotta wyraźnie nie zainteresowała ta pokrótce przedstawiona historia sądownictwa.

— Ależ, pani Camden…

— Doktorze Walcott, pan chyba nie dostrzega, jaki jest najważniejszy punkt naszej dyskusji. Ma pan w głowie wyniki badań, które mogą zrewolucjonizować świat. A ten, kto zabrał pańskie dokumenty, ma zaledwie dziewięć dziesiątych całości, bo końcowy, najważniejszy fragment nadal jest tylko w pańskiej głowie. Tak właśnie mi pan powiedział, zgadza się?

— Zgadza się.

— W takim razie niech pan to wszystko jeszcze raz zapisze. Teraz. Tutaj.

— Teraz? — Mały człowieczek zdawał się być wstrząśnięty tym pomysłem. — A po co?

A Jennifer sądziła, że z Leishy takie niewiniątko. Leisha zaczęła mówić, starannie dobierając słowa:

— Doktorze Walcott, wyniki pańskich badań to potencjalnie bardzo cenna własność. Za jakiś czas mogą być warte miliardy dolarów, które przypadną panu albo Samplice, albo — co bardziej prawdopodobne — i panu, i zakładowi w pewnym stosunku procentowym. Jestem gotowa reprezentować pana w tej sprawie, jeśli pan sobie tego zażyczy…

— To milutko — wtrącił Walcott. Leisha spojrzała na niego groźnie, ale w rzeczywistości nie wyglądało to na sarkazm. Lewą ręką drapał z roztargnieniem prawe ucho.

— Musi pan zdawać sobie sprawę — ciągnęła cierpliwie — że tam, gdzie w grę wchodzą miliardy, należy się liczyć ze złodziejami. Sam pan miał okazję się o tym przekonać. A mówił pan, że nie wystąpił jeszcze oficjalnie o patent, bo bał się, że dyrektor Lee zorientuje się, nad czym pracujecie. Zgadza się?

— Zgadza się.

— To dobrze. Musi więc pan sobie uprzytomnić, że ludzie, którzy dla milionów popełniają kradzież, są także w stanie… mogliby…

Nie była w stanie dokończyć. Skurcze żołądka wróciły, splotła więc ręce na brzuchu. Przypomniał się jej Richard, trzymający ją w objęciach w skromnym pokoju w Evanston — miała wtedy piętnaście lat i po raz pierwszy spotykała się z innym Bezsennym, a radość otaczała ją jak świetlista bańka.

— Chce pani powiedzieć, że ci złodzieje mogą mnie zabić. Mnie i Timmy’ego. Nie bacząc na to, że nie mają końcowego fragmentu dokumentacji.

— Niech pan to wszystko zapisze. Tu i teraz.

Udostępniła mu wolno stojący komputer i osobny pokój. Przebywał w nim nie dłużej niż dwadzieścia pięć minut, co mocno ją zaskoczyło. Ale z drugiej strony, ileż czasu może człowiekowi zabrać napisanie kilku formuł i założeń? To nie to, co przygotowania do sprawy.

Złapała się na tym, iż założyła, że będzie się grzebał, ponieważ był Śpiącym.

Walcząc z pokusą przeczytania dokumentu zrobiła jego osiem kopii na kopiarce, której używała wyłącznie dla zastrzeżonych dokumentów swoich klientów. Pewnie i tak nic by z tego nie zrozumiała. Jedną kopię dała Walcottowi, wraz z komputerem, na którym pisał.

— Żeby uniknąć nieporozumień, doktorze. Pozostałe kopie zostaną ukryte w różnych miejscach: jedna w sejfie tutaj, druga w Baker Enterprises, w firmie Kevina Bakera, która — upewniam pana — jest doskonale zabezpieczona.

Walcott nie zdradził najlżejszym gestem, że wie o kogo chodzi, a przecież nie było możliwe, by jako badacz genetyczny nie słyszał o Kevinie Bakerze.

— Może pan rozgłosić wśród dowolnej liczby ludzi, że sporządził pan wiele kopii swego nie nazwanego dotąd projektu badawczego; ja zrobię to samo. Im więcej ludzi będzie o tym wiedziało, tym mniejsze grozi panu niebezpieczeństwo. Co więcej, jako pański prawnik nalegam, aby poinformował pan o wszystkim dyrektora Lee i jak najszybciej we własnym imieniu wystąpił o przyznanie patentu. Będę panu towarzyszyć w czasie spotkania z dyrektorem, jeśli mamy zamiar ustalić pańskie prawa własności do tego projektu w stosunku do Samplice.

— Dobra — odparł Walcott. Przeczesał palcami włosy. — Była pani ze mną taka szczera… że czuję, że ja też muszę być z panią szczery.

Coś w tonie jego głosu sprawiło, że Leisha spojrzała na niego ostro.

— Chodzi o to, że ja… te wyniki, które tu dla pani zapisałem… — Przeczesał włosy drugą ręką i stanął na jednej nodze jak zakłopotany żuraw.

— Tak?

— Nie są zapisane w całości. Zostawiłem sobie ostatnią część. Tę, której nie mają też złodzieje.

Był ostrożniejszy, niż podejrzewała. Właściwie nie miała mu tego za złe — klienci bez skrupułów byli znacznie gorsi niż klienci bez zaufania. Nawet kiedy osobą, której nie ufali, był ich własny adwokat.

Walcott patrzył w bok, za okno. Nadal stał na jednej nodze. W jego głosie, kiedy przemówił, znów zabrzmiała ta dziwna, sporadyczna stanowczość.

— Sama pani mówiła, że nie wie, kto skradł poprzedni egzemplarz. I że skopiowanie wyników mojej pracy potencjalnie może mieć ogromną wartość. Bądź też nieskopiowanie. A pani jest Bezsenną, pani Camden.

— Rozumiem. Jednak dla pańskiego bezpieczeństwa lepiej byłoby, gdyby zapisał pan i ostatnią część, doktorze. Jeśli nie tutaj, to w jakimś innym dobrze zabezpieczonym miejscu. — Czyli niby gdzie, zastanowiła się w duchu, mówiła jednak dalej: — A co najważniejsze, powinien pan także powiedzieć sporej liczbie osób, że ostateczny wynik badań istnieje jeszcze gdzieś poza pańską głową.

Walcott w końcu opuścił nogę na podłogę. Pokiwał głową.

— Pomyślę nad tym. Czy pani naprawdę sądzi, że grozi mi jakieś realne niebezpieczeństwo, pani Camden?

Leisha pomyślała o Azylu. Żołądek znów dawał o sobie znać, jednak nie miało to nic wspólnego z tym, co może ewentualnie przytrafić się Walcottowi. Splotła ręce na brzuchu.

— Tak — odparła. — Naprawdę tak sądzę.

10

JORDAN WATROUS NALAŁ SOBIE KOLEJNEGO DRINKA przy starej sekreterze, która w domu jego matki pełniła obowiązki barku. To trzeci? Czy czwarty? Może nikt mu nie liczy. Z wybiegającego w ocean pomostu przydryfował do niego czyjś śmiech. Dla Jordana zabrzmiał jak nerwowy chichot, co zresztą mogło być zgodne z prawdą. Co, u cholery, ten Hawke znów opowiada? I komu?

Nie miał ochoty przywozić ze sobą Hawke’a. To były pięćdziesiąte urodziny jego ojczyma, a Beck życzył sobie skromnej uroczystości w gronie rodzinnym. Ale matka właśnie skończyła remont domu i chciała się nim pochwalić. Przez dwadzieścia lat Alice żyła tak, jakby nie miała żadnych pieniędzy. Nie korzystała z pozostawionego jej przez ojca spadku, chyba że — o tym Jordan dowiedział się o wiele później — musiała opłacić szkołę dla niego i Moiry, ich komputery i zajęcia sportowe. Traktowała własne pieniądze jak wielkiego, niebezpiecznego psa, którego wzięła na przechowanie, ale do którego boi się podejść. Aż nagle, kiedy skończyła czterdziestkę, coś się w niej zmieniło — co, Jordan nie był w stanie pojąć. Ale czuł się zaskoczony — większość ludzkich działań stanowiła dla niego zagadkę, wprawiała go w zakłopotanie.

Matka ni z tego, ni z owego kazała wybudować sobie ten wielki dom w zatoce Morro Bay, nad samym oceanem, gdzie o kilka mil od lądu widywało się fontanny wytryskiwane przez szare wieloryby i uniesione w górę potężne ogony. Umeblowała go drogimi, na pozór skromnymi angielskimi antykami, które kupowała w Los Angeles, Nowym Jorku i Londynie. Beck, najłagodniejszy człowiek, jakiego Jordanowi udało się spotkać, uśmiechał się tylko pobłażliwie, mimo tego nawet, że jego żona zleciła budowę cudzej firmie. Niekiedy Jordan, przywożąc matkę na plac budowy, zastawał go przy pracy razem z cieślami związkowymi i ich robotami; Beck zbijał deski i ustawiał w szeregu belki. Kiedy dom był gotów, Jordan zaczął wyczekiwać z obawą na inne nieznane cechy osobowości matki, które mogłyby się objawić. Ambicje towarzyskie? Operacja plastyczna? Kochankowie? Ale Alice całkowicie ignorowała swoich goniących za modą sąsiadów, dała spokój swej korpulentnej figurze i podśpiewywała z zadowoleniem, kręcąc się wokół swych angielskich antyków lub po ukochanym ogrodzie.

— Dlaczego antyki? — spytał raz Jordan, dziobiąc palcem oparcie fotela w stylu sheraton. — I dlaczego angielskie?

— Moja matka była Angielką — odrzekła Alice i wtedy właśnie po raz pierwszy i ostatni Jordan usłyszał, że wspomina swoją matkę.

Przyjęcie urodzinowe Becka miało być zarazem parapetówką. Alice zaprosiła wszystkich przyjaciół swoich i Becka, swoich kolegów ze Stowarzyszenia Bliźniąt, kolegów i profesorów ze szkoły Moiry. Zaprosiła także Leishę i Kevina Bakera i jeszcze jedną Bezsenną, której Jordan nie widział nigdy przedtem — młodą, ładną i rudowłosą dziewczynę o nazwisku Stella Bevington — a którą jego matka wyściskała i wycałowała, jakby ta była jakąś drugą Moirą. Calvin Hawke natomiast zaprosił się sam.

— Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, Hawke — powiedział wtedy Jordan w biurze fabryki w Missisipi i każdej innej osobie taka odpowiedź wystarczyłaby w zupełności.

— Chciałbym poznać twoją matkę, Jordy. Zwykle mężczyźni nie mówią o swoich matkach tak dobrze jak ty. Ani tak często.

Jordan nic nie mógł poradzić: czuł, jak się czerwieni. Już w podstawówce bardzo brał sobie do serca oskarżenia o to, że jest maminsynkiem. Hawke nie miał na myśli nic… A może miał? Ostatnio wszystko, co mówił do niego Hawke, paliło jak żądło. Czy to wina Jordana czy Hawke’a? Jordan nie umiałby powiedzieć.

— To naprawdę tylko rodzinna uroczystość, Hawke.

— Z pewnością nie nalegałbym, gdyby w grę wchodziło wyłącznie rodzinne grono — odparował gładko Hawke. — Ale czy nie wspominałeś też, że ma to być wielka parapetówką? Mam prezent, który chciałbym podarować twojej matce do jej nowego domu. Coś, co należało kiedyś do mojej matki.

— To bardzo ładnie z twojej strony — odpowiedział Jordan, a Hawke uśmiechnął się szeroko. Bardzo go bawiło, że Alice wpoiła chłopcu tak nienaganne maniery. Jordan był na tyle bystry, żeby to zauważyć, ale nie dość bystry, by wiedzieć, co ma z tym począć. Tymczasem zaś uzbroił się w szczerość. — Nie chcę, żebyś tam jechał. Ma być moja ciotka i inni Bezsenni.

— Doskonale rozumiem — odparł Hawke, więc Jordan sądził, że sprawa jest zamknięta. Ale ciągle wypływała przy różnych okazjach. I jakoś żądła w na pozór niewinnych wypowiedziach Hawke’a stawały się coraz dokuczliwsze. No i jakoś tak się stało, że Hawke stał teraz na pomoście w domu jego matki, gawędząc z Beckiem, Moirą i całym pełnym podziwu tłumem przyjaciół Moiry, podczas gdy Leisha w milczeniu obserwowała go z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a Jordan wymknął się i nalał sobie trzecią — czwartą? — whisky tak gwałtownie, że polała się na nowy, bladobłękitny dywan jego matki.

— To nie twoja wina — powiedział jakiś głos za jego plecami. Leisha. Zupełnie nie słyszał, kiedy się zbliżała.

— Czym można wyczyścić plamy po whisky? — zapytał. — Detergentami? A może zniszczą dywan?

— Mniejsza o dywan. Chciałam powiedzieć: to nie twoja wina, że Hawke jest tutaj. Jestem pewna, że wcale go tu nie chciałeś i nie mam wątpliwości, że przetoczył się po tobie jak walec parowy. Nie obwiniaj się, Jordanie.

— Nie da mu się powiedzieć „nie” — odparł żałośnie Jordan.

— Och, Alice z pewnością by to potrafiła, gdyby tylko chciała. On jest tutaj dlatego, że ona się zgodziła, nie dlatego, że cię wymanewrował.

Ten problem trapił go już od dłuższego czasu.

— Leisho, czy moja matka aprobuje to, co robię? Cały ten Ruch Śpi-My?

Leisha przez długi czas nie odpowiadała. W końcu orzekła:

— Nigdy by mi tego nie powiedziała, Jordanie.

To była, oczywiście, prawda. Zadał głupie pytanie, chlapnął bezmyślnie. Bez większych efektów próbował osuszyć dywan serwetką.

— Dlaczego jej o to nie zapytasz?

— Bo zwykle nie rozmawiamy o Śpiących i Bezsennych.

— W to jestem skłonna uwierzyć — odrzekła Leisha. — Wiele jest rzeczy, o których nie mówi się w tej rodzinie, prawda?

— Gdzie jest Kevin?

Leisha spojrzała na niego ze szczerym zdumieniem.

— To było małe non sequitur, nieprawdaż?

Ogarnęło go wielkie zakłopotanie.

— Wcale nie chciałem przez to powiedzieć…

— W porządku, Jordanie. Przestań tylko bez przerwy za wszystko przepraszać. Kevin musiał się spotkać z klientem na orbitalu. Jordan gwizdnął ze zdziwienia.

— Nie wiedziałem, że na orbitalach są jacyś Bezsenni. Leisha nachmurzyła się.

— Bo nie ma. Ale Kevin wykonuje przeważnie zlecenia od klientów międzynarodowych, którzy nie są koniecznie, a nawet zwykle nie są Bezsennymi, i którzy…

— Są dostatecznie bogaci, żeby móc sobie na niego pozwolić — wszedł jej w słowo Hawke. — Pani Camden, w ciągu całego dzisiejszego wieczoru nie odezwała się pani do mnie ani razu.

— A powinnam?

— Jasne, że nie — zaśmiał się. — O czym to Leisha Camden miałaby rozmawiać z przywódcą związkowym bandy podrzędnych kretynów, którzy jak żywe trupy marnują jedną trzecią życia na bezproduktywność?

— Nigdy nie myślałam w ten sposób o Śpiących — powiedziała obojętnie.

— Doprawdy? Ma ich pani za równych sobie? Czy wie pani, co Abraham Lincoln mówił na temat równości, pani Camden? Wydała pani książkę na temat jego poglądów na Konstytucję, czy nie tak? Pod pseudonimem Elizabeth Kaminsky.

Nie odpowiedziała. Za to Jordan rzucił:

— Dosyć tego, Hawke.

— Lincoln mówił o człowieku, któremu odmówiono równości w sferze ekonomicznej: „Kiedy zepchnęliście go na dno i sprawiliście, że stało się niemożliwe, aby żył inaczej jak tylko na podobieństwo dzikiego zwierzęcia; kiedy zgasiliście w nim płomień duszy i umieściliście tam, gdzie promyk nadziei zdmuchnięto jak wśród ciemnych czeluści potępieńców, czyż możecie być pewni, że demon, którego obudziliście, nie obróci się przeciwko wam i nie rozedrze was na strzępy?”

— A wie pan, co na temat rewolucji mówi Arystoteles? „Równi powstają, aby stać się wyższymi. Z takiego to stanu umysłu biorą początek rewolucje”.

Rysy twarzy Hawke’a zaostrzyły się nagle. Jordanowi wydało się, że jego wystające kości jeszcze bardziej wysunęły się do przodu, a w oczach coś nagle błysnęło. Otworzył usta, ale rozmyślił się, uśmiechnął się tajemniczo, po czym bez słowa odszedł.

— Przepraszam cię, Jordanie. Na przyjęciu to niewybaczalne. Chyba za bardzo przywykłam do sali rozpraw.

— Wyglądasz okropnie — rzucił znienacka Jordan. — Bardzo wychudłaś. Masz zmarszczki na szyi i wpadniętą twarz.

— Wyglądam stosownie do wieku — odpowiedziała Leisha z rozbawieniem. Co ją tak rozbawiło? Może to nie Bezsennych, a kobiet Jordan nie potrafi zrozumieć? Odwrócił głowę w kierunku pomostu, żeby poszukać wzrokiem malutkich błyskotek, które Stella Bevington nosiła w swoich rudych włosach.

Leisha pochyliła się i złapała go za nadgarstek.

— Jordanie… Czy kiedykolwiek żałowałeś, że nie możesz zostać Bezsennym?

Zapatrzył się w jej zielone oczy, tak różne od oczu Hawke’a. Nagle opuścił go cały jego dotychczasowy brak pewności.

— Tak, Leisho. Żałowałem. Wszyscy żałujemy. Ale nic nie możemy na to poradzić. To dlatego pracuję z Hawkiem nad zjednoczeniem wszystkich tych podrzędnych kretynów, którzy marnują na sen jedną trzecią życia. Bo nie mogę być tobą.

Z tyłu podeszła do nich Alice.

— Wszystko w porządku? — spytała, wodząc wzrokiem od syna do siostry. Miała swój zwykły, pełen ciepła wyraz twarzy, a ubrana była w obrzydliwą sukienkę z drogiego zielonego jedwabiu, która w najmniejszym stopniu nie tuszowała jej korpulentnej figury. Na szyi miała stary wisiorek, który podarował jej Beck. Kiedyś należał do jakiejś angielskiej księżniczki.

— W porządku — odrzekł Jordan, któremu nie przyszła do głowy żadna inna odpowiedź. Ku swemu zdumieniu zauważył, że matka jest lekko pijana.

— Leisho, czy mówiłam ci o najnowszym przypadku zarejestrowanym przez nasze Stowarzyszenie Bliźniąt? Bliźnięta były od urodzenia chowane osobno, ale kiedy jedno z nich złamało rękę, drugie tygodniami czuło ból w tej samej ręce i nie potrafiło określić dlaczego.

— Albo wydawało mu się, że odczuwało ból — odparła Leisha.

— Aaa — powiedziała tylko Alice, jakby Leisha odpowiedziała na zupełnie inne pytanie, a Jordan zobaczył w oczach matki głębię, jakiej dotąd w nich nie dostrzegał, tak samo mroczną jak głębia w oczach Calvina Hawke’a.


* * *

O poranku pustynia w Nowym Meksyku żarzyła się perłowym światłem. Ostro rysujące się cienie — błękitne, różowe i w innych jeszcze kolorach, jakich Leisha nawet sobie nie wyobrażała — pełzły przez rozległą pustkę jak żywe istoty. W oddali, na horyzoncie, wyraźnie i klarownie rysowały się kontury gór Sangre de Cristo.

— Pięknie, prawda? — zapytała Susan Melling.

— Nigdy nie przypuszczałam, że światło może tak wyglądać — odparła Leisha.

— Nie każdy lubi pustynię. Zwykle uważa się, że to bezludne pustkowie, zbyt wrogie człowiekowi, żeby mógł tu żyć.

— Ale ty ją lubisz?

— Tak, lubię — odrzekła Susan. — Czego chcesz, Leisho? Nie przyjechałaś ze zwykłą towarzyską wizytą. Targają tobą namiętności o sile huraganu. Utemperowanego huraganu. Poważne i natarczywe porywy bardzo zimnego powietrza.

Chcąc nie chcąc Leisha musiała się uśmiechnąć. Susan, obecnie siedemdziesięcioośmioletnia, rozstała się z pracą naukową, kiedy jej artretyzm znacznie się rozwinął. Przeprowadziła się do maleńkiej miejscowości w pobliżu Santa Fe; posunięcie to było dla Leishy niewytłumaczalną zagadką. Nie ma tu ani szpitala, ani kolegów po fachu, nie ma do kogo ust otworzyć. Susan mieszkała w skąpo umeblowanym domu o grubych ścianach z suszonej cegły, z którego dachu rozciągał się rozległy widok na pustynię i pewnie dlatego Susan używała go jako tarasu. Na szerokich pobielanych parapetach i kilku stolikach ułożyła wystawę kamieni, wypolerowanych do blasku przez wiatr, ustawiła wazony z dzikimi kwiatami o długich łodygach, a nawet porozkładała kości zwierząt, zbielałe na słońcu do takiej samej żarzącej bieli, jaką błyskał śnieg na dalekich szczytach gór. Kiedy po raz pierwszy obchodziła niespokojnie ten dom, Leisha uczuła niemal namacalną ulgę, zobaczywszy w gabinecie Susan terminal i aktualne czasopisma medyczne. Na temat swego odejścia Susan mówiła tylko: „Za długo pracowałam samym umysłem. Teraz szukam po omacku całej reszty”. Pod względem intelektualnym zdanie to było dla Leishy w pełni zrozumiałe — w końcu zawzięła się i przeczytała parę popularnych broszur o mistyce — ale pod każdym innym względem pozostawało dla niej niepojęte. Reszta czego właściwie? Nie miała ochoty wypytywać o to Susan, bo mogło się to okazać czymś na podobieństwo Stowarzyszenia Bliźniąt Alice: jakaś pseudopsychologia przebrana w szatki naukowości. Leisha chyba nie zniosłaby myśli, że wyrafinowany umysł Susan dał się uwieść oszukańczym pocieszeniom tanich szalbierstw. U Susan tego by nie zniosła.

Ale teraz Susan powiedziała:

— Wejdźmy do środka, Leisho. Jeszcze nie potrafisz docenić pustyni. Ciągle jesteś na to za młoda. Zrobię herbaty.

Herbata okazała się niezła. Siedząc obok Susan na kanapie, Leisha zapytała:

— Czy nadal jesteś na bieżąco w swojej dziedzinie, Susan? Znasz, na przykład, zeszłoroczne publikacje Gaspard-Thiereux na temat badań modyfikacji genetycznych?

— Tak — odparła Susan, a w jej oczach, nadal żywych, choć zapadniętych, pojawił się na moment cień rozbawienia. Przestała farbować włosy; zwisały splecione w dwa białe warkocze, tylko nieznacznie cieńsze niż te, które Leisha pamiętała z dzieciństwa. Ale pożyłkowana, półprzejrzysta skóra Susan przypominała pergamin. — Nie porzuciłam świata jak jakiś samobiczujący się mnich. Magazyny otrzymuję regularnie, choć muszę przyznać, że od dłuższego czasu nie znajduję w nich nic wartego uważniejszej lektury, z wyjątkiem prac Gaspard-Thiereux.

— Teraz mam dla ciebie coś takiego — i Leisha opowiedziała jej o badaniach Walcotta, o Samplice i o kradzieży. Nie wspomniała o Jennifer ani o Azylu. Kiedy skończyła, Susan nadal siedziała w milczeniu.

— Susan?

— Daj mi spojrzeć w te notatki. — Odstawiła filiżankę, która stuknęła ostro o szklany blat stolika.

Długo studiowała zapiski. Następnie zniknęła w swoim gabinecie.

— Korzystaj tylko z wolno stojącego komputera — zdążyła powiedzieć Leisha. — A potem skasuj cały program. Do cna.

Przechadzała się po pokoju, przyglądając się odłamkom skał z wywierconymi przez kapryśne wiatry otworami, kamieniom tak gładkim, jakby przeleżały milion lat na dnie oceanu, kamieniom z dziwacznymi naroślami jak złośliwe nowotwory. Wzięła do ręki czaszkę jakiegoś zwierzęcia i przejechała palcami po gładkiej kości.

Kiedy Susan wróciła, była o wiele spokojniejsza, cała jej zdolność do analizy krytycznej pracowała na pełnych obrotach.

— Na ile można się zorientować, jest to rzeczywisty zapis badań. To właśnie chciałaś wiedzieć, prawda?

— Czy badania sięgają dostatecznie daleko?

— Zależy od tego, co jest w tym brakującym kawałku. To, co tutaj mamy, to niewątpliwie coś nowego, ale nowego dlatego, że nikt tego przedtem nie zbadał — taki rodzaj zaskakującego skrótu — a nie dlatego, że był to trudny do przeprowadzenia, ale nieunikniony tor, w jaki musiała się skierować cała istniejąca dotąd wiedza, jeśli pojmujesz tę różnicę.

— Pojmuję doskonale. Ale czy to, co tu mamy, mogłoby stanowić dostateczną podstawę dla tego końcowego fragmentu, który ma zamieniać Śpiących w Bezsennych?

— To jest możliwe — odrzekła Susan. — Widzę tu kilka nieszablonowych odchyleń od prac Gaspard-Thiereux, ale na ile mogę się orientować, to tak. To całkiem możliwe.

Susan opadła na kanapę i ukryła twarz w dłoniach.

— Ile z efektów ubocznych mogłoby… czy jest możliwe, aby… — Leisha nie miała odwagi dokończyć.

— Chcesz zapytać, czy Śpiący, którzy zostaną Bezsennymi w inny sposób niż in vitro, mogliby uzyskać takie same nie starzejące się organy jak cała reszta? Mój Boże, nie wiem. Związana z tymi procesami biochemia to ciągle jeszcze niezgłębione mroki. — Susan opuściła ręce i uśmiechnęła się niewesoło. — Wy, Bezsenni, nie dostarczacie nam zbyt wielu okazów do badań. Zbyt rzadko umieracie.

— Przykro mi — odparowała Leisha. — Ale w naszych terminarzach brakuje na to miejsca.

— Leisho — powiedziała Susan, a w jej głosie dało się wyczuć leciutkie drżenie. — Co się teraz będzie działo?

— Poza ostrym starciem w Samplice? W imieniu Walcotta wnosimy o przyznanie patentu. Prawdę mówiąc, już rozpoczęłam całą tę procedurę, zanim ktokolwiek zdąży nas ubiec. A potem, kiedy Walcott i Herlinger… I tu mamy kolejny problem.

— Jaki problem?

— Właśnie Walcott i Herlinger. Podejrzewam, że gros pracy wykonał Herlinger i że Walcott wcale nie ma zamiaru oddać mu tego, co mu się należy, jeżeli tylko znajdzie sposób, żeby tego uniknąć. Walcott to swego rodzaju wojujący mięczak. Idzie przez świat nieobecny duchem, obojętny na to, co się wokół niego dzieje, a kiedy ktoś wejdzie mu w drogę, Walcott zawyje i wbije się w niego wszystkimi siekaczami.

— Znam ten typ — odparła Susan. — Dokładne przeciwieństwo twojego ojca.

Leisha podniosła na nią wzrok. Susan rzadko wspominała Rogera Camdena. Teraz podniosła tę samą czaszkę, którą przedtem bawiła się Leisha i zapytała:

— Słyszałaś o Georgii O’Keefe?

— To była jakaś malarka, prawda? Z dziewiętnastego wieku?

— Z dwudziestego. Malowała takie same czaszki. I tę pustynię. Wiele razy. — Susan nieoczekiwanie upuściła czaszkę na ziemię, gdzie roztrzaskała się na drobne kawałki. — Leisho, urodź wreszcie to dziecko, o którym ty i Kevin bez przerwy mówicie. Chociaż żadna Bezsenna nie przeszła jeszcze menopauzy, nie ma gwarancji, że nigdy wam się to nie przytrafi. Nawet jajowody, które same w sobie się nie starzeją, nie są w stanie wyprodukować nowych gamet. Twoje komórki jajowe mają już czterdzieści trzy lata.

Leisha podeszła bliżej.

— Susan, chcesz powiedzieć, że żałujesz… że wolałabyś…

— Nic podobnego — ucięła krótko Susan. — Miałam ciebie i Alice i dalej was mam. Rodzone córki nie mogłyby być dla mnie ważniejsze. Ale kogo ty masz, Leisho? Kevin…

— Między mną a Kevinem wszystko w porządku — powiedziała szybko Leisha.

Susan przyglądała się jej z czułym, a zarazem sceptycznym wyrazem twarzy, więc Leisha powtórzyła:

— Wszystko w porządku, Susan. Świetnie nam się razem pracuje. A to w końcu najważniejsze.

Ale Susan nie przestała patrzeć na nią z wyrazem czułości i zwątpienia, w artretycznych dłoniach trzymając wyniki badań Walcotta.


* * *

Sprawa Simpson kontra Rybołówstwo Lądowe okazała się nadspodziewanie skomplikowana. Klient Leishy, Bezsenny James Simpson, był rybakiem, który skarżył konkurencyjną firmę, Rybołówstwo Lądowe, o umyślne powodowanie zakłóceń w szlakach migracyjnych ryb na jeziorze Michigan, co było nielegalne, przy użyciu pewnych retrowirusów, samych w sobie najzupełniej legalnych. Rybołówstwo Lądowe Ltd. należało do Śpiących. Wyglądało na to, że trzeba będzie oprzeć się na sądowej interpretacji aktu Cantona-Fenwicka, tyczącego użycia biotechnologii do ograniczania wolnego handlu. Leisha miała być w sądzie o dziesiątej rano, więc poprosiła, aby spotkanie w Samplice odbyło się o siódmej rano.

— No, ale tam najpewniej nikogo nie będzie o takiej porze — narzekał Walcott. — Nie wyłączając mnie.

Leisha wpatrzyła się surowo w mizerną twarz na ekranie wideotelefonu, po raz kolejny zadziwiona małostkowością i tępotą umysłu, który miał odmienić życie biologiczne i społeczne ludzkości. Czy Newton też taki był? Albo Einstein? Albo Callingwood? W rzeczy samej, tacy właśnie byli. Einstein nigdy nie mógł zapamiętać, gdzie ma wysiąść z pociągu. Callingwood, geniusz zastosowań dla energii Y, regularnie gubił buty i miesiącami nie pozwalał zmienić pościeli we własnym łóżku. Walcott nie był wyjątkiem, należał do pewnego typu, nawet jeśli ten typ był dość rzadko spotykany. Czasami wydawało się Leishy, że proces dojrzewania intelektualnego polegał wyłącznie na odkryciu, iż to, co unikalne lub egzotyczne, jest po prostu elementem znacznie mniejszego zbioru. Zadzwoniła do Samplice osobiście, nalegając, aby spotkanie odbyło się o siódmej rano.


* * *

Dyrektor Lawrence Lee, przystojny, opalony mężczyzna, z jedwabną opaską na głowie, na co był już trochę za stary, okazał się tak trudny, jak opisywał go Walcott.

— To my jesteśmy właścicielami tych badań, nieważne, co to za cholera, nawet jeśli to coś cennego, w co osobiście wątpię. Ci dwaj badacze pracują dla mnie i niech żaden z was, modnych prawników, o tym nie zapomina.

Leisha była jedynym „modnym” prawnikiem w zasięgu wzroku. Radcą prawnym Samplice był Arnold Seeley, mężczyzna o twardym spojrzeniu, który jednak plątał się w kwestiach, w których powinien naciskać Leishę ze wszystkich sił. Leisha pochyliła się nad biurkiem dyrektora.

— Rzadko mi się zdarza o czymś zapomnieć, panie Lee. Istnieją prawne precedensy dotyczące prac naukowych, a szczególnie prac naukowych o zastosowaniu komercyjnym. Pan Walcott nie jest pracownikiem tej samej kategorii co cieśla, który buduje panu ganek. Co więcej, w kontrakcie, który podpisał z Samplice przed rozpoczęciem pracy, istnieje cały szereg niejasności. Zakładam, że ma pan ten kontrakt przy sobie, panie Seeley?

— Och, nie… proszę zaczekać…

— Dlaczego nie masz? — warknął Lee. — Gdzie on jest? Co tam jest napisane?

— Będę musiał sprawdzić…

Leishę ogarnęło zniecierpliwienie — to samo, które czuła zawsze w obliczu niekompetencji. Opanowała się jednak; sprawa była zbyt ważna, żeby ryzykować jakimś niestosownym wybuchem złych emocji. Albo ich dodawaniem. Lee, Seeley i Walcott, którzy w swoich nieodpowiedzialnie wojowniczych dłoniach trzymali dodatkowe osiem godzin dziennie dla setek tysięcy ludzi, wspólnie przeglądali elektroniczne notesy w poszukiwaniu kontraktu Walcotta.

— Ma pan? — rzuciła krótko. — W porządku, w takim razie paragraf drugi, punkt trzeci…

Powiodła ich przez źle sformułowane zwroty; precedensy tyczące dzielonych praw autorskich w przypadku badań naukowych, przypomniała proces Boeing kontra Fain, od którego rozpoczęło się określanie prawnego autorstwa. Seeley przesuwał swym twardym wzrokiem po ekranie notesu i bębnił palcami o blat stołu. Lee próbował się stawiać. Walcott siedział z wrednym uśmieszkiem. Tylko Herlinger, dwudziestopięcioletni asystent, słuchał jej ze zrozumieniem. Zaskoczył Leishę: barczysty i mimo młodego wieku już łysiejący, Herlinger wyglądałby na zwykłego draba, gdyby nie swego rodzaju zgorzkniałe poczucie godności, stoicki brak złudzeń, który nie pasował ani do jego młodego wieku, ani do zjeżonego i ekscentrycznego geniuszu Walcotta. Musieli stanowić niebywały zespół.

— … tak więc chciałabym zaproponować, abyśmy sprawę patentu załatwili polubownie, to znaczy doszli do ugody.

Lee znów zaczął się stawiać. Seeley wtrącił szybko:

— Jakiego rodzaju ugody? Na procent czy z góry ustaloną kwotę?

Miała go w garści.

— Nad tym właśnie będziemy musieli popracować, panie Seeley.

— Jeśli się pani wydaje, że uda się pani wyrwać mi coś, co należy do tej firmy… — Lee prawie krzyczał.

Seeley zwrócił się do niego lodowatym tonem:

— Sądzę, że udziałowcy mogliby mieć inne zdanie na temat tego, do kogo należy ta firma.

Do udziałowców należał i Azyl, choć Lee niekoniecznie musiał wiedzieć, że ten fakt jest Leishy znany. I Leisha, i Seeley zaczekali, aż dyrektor uświadomi sobie, co należy. Kiedy sobie w końcu uświadomił, jego usta zacisnęły się ze złości. Popatrzył na Leishę z podszytym obawą szyderstwem. Ona zaś pomyślała, że dawno już nie spotkała osoby, którą tak dogłębnie by znielubiła.

— A może — odezwał się Lee — moglibyśmy o tym porozmawiać. Na moich warunkach.

— W porządku. Porozmawiajmy o warunkach — odparła Leisha. Jego też miała już w garści.


* * *

— Zgodzą się? — zapytał później Walcott, kiedy odprowadzał ją i jej ochroniarza do samochodu.

— Tak — odparła Leisha. — Sądzę, że tak. Ma pan interesujących współpracowników, panie doktorze. Ostrożnie zmierzył ją wzrokiem.

— Wasz dyrektor zdaje się zapominać, że zarządza przedsiębiorstwem handlu państwowego, prawnik waszej firmy nie umie poprawnie sklecić umowy zatrudnienia szóstej klasy, a pański asystent w badaniach nad bezsennością odjeżdża stąd skuterem Śpi-My.

Walcott wykonał nieokreślony gest ręką.

— Jest młody, nie stać go na samochód. No, ale przecież kiedy badania ruszą dalej, nie będzie żadnego Ruchu Śpi-My. Nikt nie będzie musiał spać.

— Z wyjątkiem tych, których nie będzie stać na operację.

Walcott obrzucił ją rozbawionym spojrzeniem.

— Czy nie powinna się pani ująć raczej za drugą stroną, pani Camden? Za elitą ekonomiczną? W końcu niewielu ludzi stać też na to, aby zmodyfikować w kierunku bezsenności swoje poczęte in vitro płody.

— Nie ujmowałam się za żadną ze stron, panie Walcott. Poprawiałam tylko pańskie błędne stwierdzenie.

Może w nieco subtelniejszy sposób, ale był tak samo nieznośny jak jego szef.

Walcott machnął ręką.

— No dobrze, przypuszczam, że nie może się pani powstrzymać. Jak ktoś już jest prawnikiem…

Trzasnęła drzwiczkami samochodu tak mocno, że ochroniarz podskoczył na swoim siedzeniu.


* * *

Spóźniła się do sądu. Sędzia rozglądał się dookoła, poirytowany.

— Pani Camden?

— Przepraszam, Wysoki Sądzie. Zatrzymały mnie przeszkody nie do uniknięcia.

— Na przyszłość proszę ich raczej unikać, pani mecenas.

— Tak jest, Wysoki Sądzie.

Sala sądowa była niemal pusta, mimo że miała się toczyć sprawa istotna dla prawa konstytucyjnego. Szlaki migracyjne ryb niewiele obchodziły przedstawicieli sieci informacyjnych. Poza stronami procesu i prawnikami na sali dostrzegła tylko jednego reportera, przedstawicieli stanowych i federalnych organów ochrony środowiska, trójkę młodych ludzi, jak przypuszczała studentów prawa lub ochrony środowiska, jednego emerytowanego sędziego i troje świadków.

A także Richarda Kellera, który powołany przez nią na eksperta, miał się stawić w sądzie dopiero jutro.

Siedział na końcu sali, wyprostowany, barczysty, otoczony przez czterech ochroniarzy. Kiedy ktoś rok po roku mieszka tylko wewnątrz Azylu, nie może w końcu reagować inaczej — świat wydaje mu się o wiele bardziej niebezpieczny niż naprawdę jest. Richard uchwycił jej spojrzenie. Nie uśmiechnął się. Leisha poczuła nagły chłód w piersiach.

— Jeżeli jest pani gotowa, żeby wreszcie zacząć, pani mecenas…

— Tak, Wysoki Sądzie. Jesteśmy gotowi. Wzywam na świadka Carla Tremolię.

Tremolia, żylasty rybak, wrogo nastawiony świadek, ruszył sztywno przejściem między ławkami. Klient Leishy przymrużył oczy. Tremolia miał wpiętą w klapę elektroniczną plakietkę Ruchu Śpi-My. Przy drzwiach dało się słyszeć jakieś poruszenie, ktoś natarczywym półgłosem wyjaśniał coś woźnemu.

— Wysoki Sądzie, wnoszę, aby sąd nakazał świadkowi usunąć oznakę, którą nosi w klapie — interweniowała Leisha. — Przy okolicznościach, jakie towarzyszą tej sprawie, polityczne poglądy świadka, czy to demonstrowane słowami, czy przy użyciu ozdób, noszą znamiona uprzedzeń.

— Proszę usunąć oznakę — nakazał sędzia.

Rybak zdarł ją z marynarki.

— Możecie mnie zmusić, żebym zdjął oznakę, ale nie możecie mnie zmusić, żebym kupował od Bezsennych!

— Proszę to skreślić z protokołu zeznań — zarządził sędzia. — Panie Tremolia, jeśli nie będzie pan odpowiadać tylko i wyłącznie na zadawane pytania, uznam pana winnym obrazy sądu… O co znów chodzi? — zwrócił się do woźnego.

— Przepraszam, Wysoki Sądzie. Wiadomość dla pani Camden. Sprawa osobista i pilna.

Wręczył Leishy kawałek papieru.

Zadzwoń natychmiast do biura Kevina Bakera. Pilne, sprawa osobista.

— Wysoki Sądzie…

— Proszę iść — westchnął sędzia.

Na korytarzu wyjęła z torebki wideotelefon. Na malutkim ekraniku pojawiła się twarz Kevina.

— Leisho, chodzi o Walcotta…

— To niezabezpieczone połączenie, Kevinie…

— Wiem. To nie ma już znaczenia, wszystko jest w ogólnie dostępnych aktach. Do diabła, za kilka godzin dowie się o tym cały pieprzony świat. Walcott nie może opatentować swoich badań.

— Dlaczego? Przecież Samplice…

— Mniejsza o Samplice. Ten patent przyznano dwa miesiące temu. Elegancko, czysto, nie do zakwestionowania. Na Azyl, prawnie zarejestrowaną jednostkę. Jesteś tam, Leisho?

— Jestem — odparła drętwo. Kevin zawsze twierdził, że nikt nie jest w stanie sfałszować akt Państwowego Urzędu Patentowego. Mieli zbyt wiele zabezpieczeń, elektronicznych i w wydrukach, zbyt wiele komputerów poza siecią. Nikt.

— Jest jeszcze coś, Leisho — mówił dalej Kevin. — Timothy Herlinger nie żyje.

— Nie żyje?! Przecież widziałam go niespełna pół godziny temu! Odjeżdżał spod Samplice na skuterze!

— Potrącił go samochód. Zawiodły deflektory w jego skuterze. Kilka minut później zjawił się tam przypadkiem jakiś glina, zgłosił to zaraz do Med-sieci, więc oczywiście kazałem pilnować wszystkich sieci, żeby wyłapać kluczowe nazwiska.

— Kto go potrącił? — zapytała drżącym głosem.

— Jakaś kobieta o nazwisku Stacy Hillman, jako miejsce zamieszkania podała Barrington. Moi czarodzieje właśnie ją sprawdzają. Ale to rzeczywiście wygląda na wypadek.

— Deflektory osłonowe w skuterach to stożki energii Y. One nie zawodzą; to jeden z najmocniejszych punktów ich marketingu. Po prostu nie zawodzą. Nawet w tych nędznych skuterach Śpi-My.

Kevin gwizdnął ze zdumienia.

— Jechał na skuterze Śpi-My?

Leisha przymknęła oczy.

— Kevinie, poślij dwóch ochroniarzy, żeby znaleźli Walcotta. Najlepszych, jakich uda ci się wynająć. Albo nie, poślij własnych. Jeszcze pół godziny temu był w Samplice. Każ go eskortować do naszego mieszkania. A może bezpieczniej byłoby w twoim biurze?

— W takim razie do mojego biura.

— Nie mogę teraz wyjść z sądu — najwcześniej o drugiej. Nie mogę znowu prosić o przerwę. — Już wcześniej prosiła o przerwę: raz — żeby pojechać do Missisipi i dwa razy — żeby polecieć do Azylu.

— Możesz zająć się spokojnie swoją sprawą — oznajmił Kevin. — Ja dopilnuję, żeby Walcott był bezpieczny.

Leisha otwarła oczy. Od drzwi sali sądowej przyglądał jej się woźny sądowy. Zawsze go lubiła; był to miły staruszek, który zwykle pokazywał jej zbyt drogie jak na jego kieszeń hologramy swoich wnuków. Po drugiej stronie korytarza stał Richard Keller, nienaturalnie wyprostowany. Czekał. Na nią. Wiedział, po co zadzwonił Kevin, i teraz stał w oczekiwaniu. Była o tym przekonana tak samo mocno jak o tym, jak brzmi jej nazwisko.

Skąd wiedział, co Kevin chciał jej powiedzieć?

Wróciła na salę sądową, żeby poprosić sędziego o przerwę.


* * *

Leisha zaprowadziła Richarda do swego biura w sąsiednim wieżowcu, po drodze wcale na niego nie patrząc i starając się go nie dotknąć. W biurze zaciemniła okna niemal do całkowitej czerni. Egzotyczne kwiaty — passiflory oraz płomienne orchidee — zaczęły zamykać kielichy.

— Powiedz — poprosiła cicho.

Obserwował, jak stulają się kielichy kwiatów.

— Hodował je twój ojciec.

Leisha znała ten ton; nieraz słyszała go na komisariatach, w aresztach, w sądach. Ton głosu człowieka, który zdecydowany jest mówić o wszystkim, co mu wpadnie do głowy, o czymkolwiek, bo czuje, że i tak wszystko stracone. W takim głosie czuło się swego rodzaju wyzwolenie, które sprawiało, że Leisha zwykle odwracała wzrok. Teraz jednak nie odwróciła wzroku.

— Powiedz, Richardzie.

— To Azyl wykradł papiery Walcotta. Istnieje specjalna sieć — czarodzieje z Azylu i półświatek z zewnątrz — misternie powiązana. Jennifer tworzyła ją całymi latami. To oni wszystko załatwili — w Samplice i w First National.

To nie było nic nowego. Powiedział jej tyle samo w Azylu, w obecności Jennifer.

— Muszę ci coś powiedzieć, Richardzie. Posłuchaj uważnie. Rozmawiasz z adwokatem Walcotta i nic, co tutaj powiesz, nie może być wyłączone z tej sprawy. Przywilej poufności międzymałżeńskiej nie da się zastosować do niczego, co Jennifer powiedziała ci przy osobie lub osobach trzecich, jak na przykład Rada Azylu. Mówi o tym artykuł 861 Kodeksu Karnego Stanów Zjednoczonych. Możesz zostać wezwany przed sąd, żeby powtórzyć to wszystko pod przysięgą. Rozumiesz?

Uśmiechnął się trochę dziwnie. W jego głosie nadal słyszała tamten ton, kiedy mówił:

— Oczywiście. Po to tu jestem. Jeśli chcesz, możesz wszystko nagrywać.

— Włączyć nagrywanie — zakomenderowała. — Mów dalej.

— Azyl zmienił akta patentowe. Zarówno w komputerze, jak i w papierach. Starannie dobrano daty — wszystkie formularze zgłoszeń w Waszyngtonie mają pieczątkę „Przyjęto”, ale żaden z nich nie przeszedł jeszcze do tej fazy, kiedy podczas oficjalnej rozmowy wymagane są oficjalnie uznane podpisy lub odciski palców. O tym właśnie mówił ci Kevin, prawda?

— Powiedział mi, że nie sądził, ażeby ktoś był w stanie przedostać się do systemu federalnego, nawet jego ludzie.

— No tak, ale on mógł próbować tylko z zewnątrz.

— Możesz przedstawić jakieś szczegóły? Nazwiska lub daty, które padły w obecności osób trzecich w rozmowie, która miałaby miejsce nawet wtedy, kiedy ty i Jennifer nie byliście małżeństwem?

— Tak.

— Czy masz jakiś pisemny dowód?

— Nie. — Richard uśmiechnął się nieznacznie. — Tylko dowody ze słyszenia.

— Ale dlaczego, Richardzie? — wybuchnęła Leisha. — Rozumiem, że Jennifer, ale ty? Dlaczego to zrobiłeś?

— Czy na takie pytanie można w ogóle udzielić jednoznacznej odpowiedzi? Na to składają się decyzje podejmowane w ciągu całego życia. Decyzja, że pojadę do Azylu, poślubię Jennifer, będziemy mieli dzieci… — Wstał i podszedł do kwiatów. Widząc, jak gładzi ich włochate liście, Leisha zdecydowała się wstać i podejść do niego.

— No to dlaczego mówisz mi teraz to wszystko?

— Bo to jedyna droga, żeby powstrzymać Jennifer. — Podniósł wzrok na Leishę, ale wiedziała, że jej nie widzi. — Robię to dla niej samej. W całym Azylu nie ma nikogo, kto byłby w stanie ją powstrzymać — cholera jasna, oni ją jeszcze zachęcają, zwłaszcza Cassie Blumenthal i Will Sandaleros. Moje dzieci… Sprawa kryminalna z powodu tego patentu odstraszy przynajmniej niektórych pomocników z zewnątrz. To bojaźliwe typki, a nie chcę, żeby się z nimi zadawała. Wiem, że nawet mimo moich zeznań, opartych na dowodach ze słyszenia, nie bardzo masz na czym oprzeć tę sprawę i pewnie wyleci szybko z sądu — czy sądzisz, że znalazłbym się tutaj, gdybym sądził, że można ją o cokolwiek oskarżyć? Przestudiowałem uważnie Wade kontra Tremont i Jastrow kontra Stany Zjednoczone i chciałbym, żeby to znalazło się w aktach. Chcę tylko powstrzymać Jenny. Moje dzieci są wychowywane w nienawiści do Śpiących, w poczuciu, że w imię przetrwania można dopuścić się wszystkiego… Wszystkiego, Leisho! To mnie przeraża. Nie tak to sobie Tony wyobrażał!

Leisha i Richard nigdy nie byli w stanie dojść do porozumienia w kwestii tego, co wyobrażał sobie Tony Indivino.

— Tony się mylił. I ja się myliłem. Człowiek staje się kim innym, kiedy spędza całe lata za murem, tylko pomiędzy innymi Bezsennymi. Moje dzieci…

— Co to znaczy: kim innym?

Richard tylko potrząsnął głową.

— Co się teraz stanie, Leisho? Przekażesz tę sprawę prokuraturze? Sprawę o kradzież i włamanie do akt rządowych?

— Nie. Sprawę o morderstwo.

Obserwowała go z uwagą. Otworzył szeroko oczy; coś się w nich zapaliło. Dałaby głowę, że nie miał pojęcia o śmierci Timothy’ego Herlingera. Ale tydzień temu też dałaby głowę, że Richard nie miał pojęcia o kradzieży.

— Morderstwo?!

— Timothy Herlinger zmarł godzinę temu. W nader podejrzanych okolicznościach.

— I ty sądzisz…

Znacznie wyprzedziła go w myślach. Teraz zobaczyła, że dotarło to do niego i cofnęła się o krok.

— Zamierzasz — zaczął powoli — oskarżyć Jennifer o morderstwo. I zmusić mnie, żebym zeznawał przeciwko niej. W związku z tym, co ci tutaj naopowiadałem.

— Tak. — Jakoś udało jej się to wykrztusić.

— Nikt w Azylu nie planował morderstwa! — krzyknął, a kiedy nie odpowiedziała, chwycił ją mocno za nadgarstek. — Leisho, nikt w Azylu… nawet Jennifer… nikt…

To, że się zająknął, tylko pogorszyło sprawę. Richard wcale nie był pewien, czy jego żona nie byłaby zdolna do morderstwa na tle politycznym. Leisha spojrzała nań trzeźwo. Musiała o tym usłyszeć ze wszystkimi szczegółami, bo… bo co właściwie? Bo musiała. Musiała znać prawdę.

Ale nic więcej nie dane jej było usłyszeć. Richard zacisnął w dłoni kwiat, którego dotykał, i wybuchnął śmiechem.

— Przestań! — błagała, ale on śmiał się dalej, zanosząc się ostrym chichotem, który zdawał się nie mieć końca. Wreszcie Leisha otworzyła drzwi swojej kancelarii i kazała swemu sekretarzowi zadzwonić do prokuratora okręgowego.

11

CELA Z POROWATEGO KAMIENIA MIERZWA PIĘĆ KROKÓW na sześć. Znajdowało się tam wbudowane w ścianę łóżko z dwoma ekologicznymi kocami i jedną poduszką, umywalka, krzesło oraz toaleta, ale nie było okna ani terminalu. Will Sandaleros, adwokat Jennifer Sharifi, wniósł w związku z tym zażalenie, gdyż wszystkie cele z wyjątkiem karceru miały wmontowane w ścianę najprostsze urządzenia do odbioru informacji, wykonane z niezniszczalnego stopu metali. Jego klientka, twierdził, ma prawnie zagwarantowany dostęp do sieci informacyjnych, do zaaprobowanych zbiorów bibliotecznych i do państwowego systemu poczty elektronicznej. Naczelnik więzienia zignorował jego protesty — w kwestii terminali nie miał do Bezsennych zaufania. Nie chciał także zezwolić, aby zatrzymana uczestniczyła w zbiorowej gimnastyce ani we wspólnych posiłkach, ani też żeby przyjmowała w celi odwiedzających. Dwadzieścia lat wcześniej miał przykrą wpadkę z Bezsennym z Azylu — zamordowali go współwięźniowie. To nie może się powtórzyć, w każdym razie w jego więzieniu.

Jennifer kazała adwokatowi zaprzestać protestów.

Pierwszego dnia dokładnie zbadała wszystkie cztery kąty swojej celi. Kąt południowo-wschodni przeznaczyła na modlitwę. Kiedy przymykała oczy, widziała wschód słońca zamiast porowatej kamiennej ściany. Po kilku dniach nie musiała już nawet zamykać oczu. Słońce naprawdę tam było, przywołane siłą jej wiary.

W kącie północno-zachodnim znajdowała się umywalka. Dwa razy dziennie myła się w niej cała, zrzuciwszy białą abaję. Ją także prała, nie chcąc korzystać z więziennej pralni ani z więziennej odzieży. Jeśli nawet nadzorująca kamera przekazywała innym jej codzienną nagość, przeszkadzało jej to tak samo jak ściana w oglądaniu słońca. Ważne było tylko to, co robiła, a nie to, co sądzą na ten temat podludzie. Właśnie przez swe lubieżne podglądactwo utracili cechy ludzkie, które kazałyby jej się z nimi liczyć.

Pozostałe dwa kąty w całości wypełniała prycza. Dzień po dniu pozostawiała pościel, nie tkniętą, pod łóżkiem. Sama prycza stała się dla niej miejscem, w którym pobierała nauki. Siedziała wyprostowana na brzeżku, ubrana w ciągle wilgotną abaję. Kiedy nadchodziły wydruki, których zażądała — dostarczano je chaotycznie i z przerwami — czytała, zezwalając sobie tylko na jednorazową lekturę każdej gazety, każdej książki prawniczej i każdej z bibliotecznych publikacji. Kiedy nie miała nic do czytania, rozmyślała, układając szczegółowe scenariusze przyszłych zdarzeń, które obejmowały każdą ewentualność, jaką tylko była w stanie sobie wyobrazić. Myślała o czekającym ją procesie. O badaniach Walcotta. O przyszłości Azylu. O wyborze, jakiego dokonała Leisha Camden. O ekonomicznych podstawach dla każdej sekcji i każdego działu, o każdej ważniejszej relacji osobistej czy zawodowej, która istniała w obrębie Azylu. Każda ewentualność rozgałęziała się w kilku miejscach; uczyła się wszystkich dopóty, dopóki nie nauczyła się z zamkniętymi oczyma widzieć całą tę ogromną strukturę — drzewko decyzji za drzewkiem, całe tuziny, a każde z nich rozgałęziało się na wszystkie strony. Kiedy z wydruków lub od Sandalerosa dowiadywała się o czymś nowym, rysowała w myślach od nowa te wszystkie gałęzie, na które świeżo poznane fakty mogły mieć wpływ. Każdej ze swych decyzji przypisywała stosowny cytat z Koranu albo nawet kilka, jeśli zdarzyło się tak, że istniało kilka sprzecznych rozwiązań. Kiedy za jej zamkniętymi powiekami rozciągała się ta ogromna, harmonijna całość, otwierała oczy i uczyła się widzieć ją w trzech wymiarach na środku celi; niemal namacalne gałęzie wypełniały sobą niewielkie pomieszczenie, rozrastając się jak konary drzewa życia.

— Nic tylko siedzi i się gapi — meldowała prokuratorowi okręgowemu przełożona. — Czasem zamknie oczy, to znów otworzy. Prawie się nie rusza.

— Czy nie wydaje się pani, że to może być rodzaj katatonii, który wymagałby opieki lekarskiej?

Przełożona potrząsnęła głową przecząco, potem kiwnęła twierdząco, potem znów przecząco.

— Skąd, do diabła, mam wiedzieć, czego może wymagać jedno z nich!

Prokurator okręgowy nie odpowiedział.

Środa i piątek były dniami odwiedzin, ale nie wpuszczano do niej nikogo z wyjątkiem Willa Sandalerosa. Przychodził codziennie do przeważnie pustej rozmównicy, w której siedziała Jennifer, oddzielona od niego grubą ścianą plastiglasu i otoczona pierścieniem kamer nadzorujących.

— Jennifer, wielka ława przysięgłych postawiła cię w stan oskarżenia.

— Tak — odparła Jennifer. Na jej drzewku decyzyjnym nie wyrosła gałąź odpowiadająca sytuacji, w której wielka ława przysięgłych oddaliłaby oskarżenie. — Czy ustalono już termin rozprawy?

— Na ósmego grudnia. Powtórnie odrzucono wniosek o wypuszczenie za kaucją.

— Tak — powtórzyła Jennifer. Nie istniały także gałęzie dotyczące wyznaczenia kaucji. — Leisha Camden zeznawała przed wielką ławą — stwierdziła raczej niż spytała.

— Tak. Jej zeznanie udostępniono stronom; będę się starał zdobyć wydruk i dla ciebie.

— Od dwóch dni niczego mi nie dostarczają.

— Zajmę się tym. Sieci informacyjne piszą stale to samo; nawet nie będziesz chciała tego czytać.

— Będę chciała — sprzeciwiła się Jennifer.

Histeria gazet była jej potrzebna; nie dla nauki, a dla wzmocnienia żaru jej modlitw. „Przypomnienie dla wiernych” — jak mówi Koran. „Bezsenni mordują, żeby opanować świat!” „Najpierw pieniądze — teraz krew?” „Tajny kartel Bezsennych spiskuje, by obalić rząd Stanów Zjednoczonych — przez morderstwo!” „Bezsenna renegatka ujawnia liczbę mordów popełnionych przez mafię z Azylu”. „Lokalny gang przyznaje się do zabicia nastolatka: On był Bezsenny — mówią”.

— W takim razie może będziesz chciała — powiedział Will Sandaleros. Miał dwadzieścia pięć lat, a do Azylu przybył jako czterolatek. Oboje rodzice z własnej woli zrzekli się praw do opieki, bo czego innego się spodziewali po genetycznie zmodyfikowanym dziecku. Kiedy skończył prawo na Harvardzie, wrócił do Azylu i tam założył swoją kancelarię, wyjeżdżając tylko po to, by skonsultować się z klientami lub stawić się w sądzie. Ale nawet wtedy czynił to niechętnie. Prawie nie pamiętał swoich rodziców, nie darzył ich też żadnym sentymentem. Jennifer od razu wybrała go na swego obrońcę.

— Jeszcze jedno — odezwał się. — Mam wiadomość od twoich dzieci.

Jennifer siedziała prosto jak struna. Za każdym razem to było najgorsze. To dlatego ćwiczyła się w samodyscyplinie, dzień i noc siedząc na metalowej krawędzi łóżka, z wyprostowanymi plecami i umysłem siłą nakierowanym na spokojne planowanie. To dlatego.

— Mów.

— Najla prosiła, żeby ci przekazać, że skończyła już pracę nad programem Fizyka Trzy. Rick mówił, że wykrył nowy szlak migracyjny ryb w najświeższych danych o Prądzie Zatokowym i że właśnie kreśli go na mapie, którą jego ojciec umieścił w naszym atlasie świata.

Ricky zawsze znalazł jakiś sposób, żeby w swoich wiadomościach przemycić ojca, Najla nigdy. Powiedziano im, że ich ojciec będzie w sądzie świadczył przeciwko matce. Jennifer nalegała, aby Sandaleros im to powiedział. W tym świecie dzieci Bezsennych nie mogą sobie pozwolić na cieplarnianą nieświadomość.

— Dziękuję — rzekła opanowanym głosem. — A teraz opowiedz mi o linii obrony.

Potem, kiedy Sandaleros wyszedł, przez długi czas siedziała na krawędzi pryczy, wśród ogromnych przestrzeni swego umysłu sadząc coraz to nowe drzewa decyzyjne.


* * *

— Czy naprawdę masz zamiar to zrobić? — Ładna twarz Stelli Bevington na ekranie wideotelefonu wionęła chłodem. — Naprawdę chcesz zeznawać przeciwko jednemu z nas?

— Muszę, Stello — odparła Leisha.

— Ale dlaczego?

— Ponieważ Jennifer postąpiła źle. I dlatego że…

— Nie ma nic złego w tym, że dba się o siebie, nawet jeśli miałoby to oznaczać łamanie prawa! To od ciebie się tego nauczyłam, od ciebie i Alice!

— To nie to samo — powiedziała Leisha tak spokojnie, jak tylko potrafiła. Za głową Stelli widziała kalifornijskie palmy, pióropusze długich, niebieskich liści, przepołowionych srebrną kreską. Co Stella robi w Kalifornii? Żadne z publicznych połączeń nie było dostatecznie chronione. — Jennifer wyrządza nam wszystkim krzywdę. Nam wszystkim, zarówno Śpiącym, jak i Bezsennym…

— Mnie nie wyrządza. To ty krzywdzisz nas, rozbijając jedyną rodzinę, jaką posiada większość z nas. Nie wszyscy mają tyle szczęścia, co ty, Leisho!

— Ja… — zaczęła Leisha, ale Stella przerwała połączenie.


* * *

Adam Walcott stał w bibliotece znajdującego się na szczycie wysokościowca mieszkania Leishy i Kevina, przyglądając się z roztargnieniem rzędom prawniczych książek, oprawionemu hologramów Kenzo Yagai, rzeźbie wyciosanej w dziewiczej księżycowej skale przez Mondi Rastella, przedstawiającej androgyniczną postać ludzką w strzelistej, heroicznej pozie, z wyciągniętymi w górę ramionami, z rozświetloną inteligencją twarzą. Leisha zaś przypatrywała się Walcottowi, który stanął na jednej nodze, przeczesał włosy jedną ręką, potem drugą, wzruszył wiotkimi ramionkami i z powrotem opuścił nogę. Cudak — nie było nań lepszego słowa. Walcott był najcudaczniejszym klientem, jakiego miała. Nie była nawet pewna, czy do końca rozumie powód, dla którego go tu wezwała.

— Doktorze Walcott, chyba pan rozumie, że nadal może pan walczyć o swoje prawa do patentu, zarówno przeciwko Samplice, jak i przeciw Azylowi, równocześnie ze sprawą morderstwa Sharifi. — Nie zająknęła się, mówiąc te słowa. Czasem, przebywając w przymusowym odosobnieniu własnego mieszkania, ćwiczyła je sobie na głos: „Sprawa morderstwa Sharifi”.

— Ale pani nie będzie mnie reprezentować — rzucił z irytacją. — Tak po prostu odpuszcza pani sobie całą tę sprawę.

Leisha cierpliwie zaczęła jeszcze raz od początku. On zdawał się naprawdę nie rozumieć.

— Do czasu rozprawy podlegam aresztowi prewencyjnemu, doktorze Walcott. Mojemu życiu grozi poważne niebezpieczeństwo. Ci, których minął pan w korytarzu, to nie moi ochroniarze, tylko szeryfowie federalni. Ustalono, że będę zamknięta tutaj, bo to miejsce posiada lepsze zabezpieczenia niż każde inne. No, może prawie każde. Ale nie mogę reprezentować pana w sądzie i nie uważam za korzystne, aby pan czekał, aż sytuacja ulegnie zmianie. W najlepiej pojętym pańskim interesie powinien pan wziąć sobie innego adwokata, więc przygotowałam panu listę nazwisk, z którą powinien pan się zapoznać.

Wyciągnęła ku niemu wydruk, lecz Walcott nawet po niego nie sięgnął. Stał teraz na drugiej nodze i ta dziwna, zanikająca siła wróciła teraz w tonie jego głosu.

— To nie w porządku.

— Nie w porządku?!

— Nie w porządku! Człowiek pracuje nad rewolucją genetyczną, oddaje całe serce jakiemuś małemu, śmierdzącemu zakładzikowi, gdzie nie rozpoznają geniusza, nawet kiedy się o niego przewrócą… Przecież coś mi obiecywano, pani Camden! Padły pewne obietnice!

Wbrew własnej woli zaczęła słuchać uważniej. Natężenie uczuć u tego małego człowieczka zaczynało budzić w niej obawę.

— Jakie obietnice, doktorze?

— Sława! Uznanie! Cały rozgłos, na jaki zasługuję, a który przypada teraz wyłącznie Bezsennym! — Rozłożył szeroko ramiona i stanął na czubkach palców; jego głos wzniósł się do krzyku: — To mi obiecywano!

Nagle zdał sobie sprawę, że Leisha chłodno analizuje jego zachowanie. Opuścił szybko ręce i uśmiechnął się do niej, tak wyraźnie i obrzydliwie nieszczerze, że Leishy mrówki przebiegły po grzbiecie. Trudno było sobie nawet wyobrazić, aby dyrektor Lee z Samplice, człowiek tak pochłonięty sobą i siebie niepewny, mógł kiedykolwiek brać pod uwagę cudze marzenia, mógł dokonywać tego rodzaju obietnic. Coś tu było nie tak.

— Kto panu tego naobiecywał, doktorze Walcott?

— No cóż — odparł, unikając jej wzroku — wie pani, jak to jest. Człowiek miewa młodzieńcze marzenia, a życie niesie ze sobą wiele obietnic. A te obietnice odchodzą w niebyt.

— Prędzej czy później każdy do tego dochodzi, doktorze Walcott — rzuciła ostrzej, niż zamierzała. — A czasem tyczy to wartościowszych marzeń niż tylko sława i uznanie.

Wyglądało, jakby wcale jej nie słyszał. Stał wpatrzony w portret Yagai, a jego lewa ręka powędrowała za głowę, by podrapać w zamyśleniu prawe ucho.

— Niech pan weźmie innego adwokata — jeszcze raz powtórzyła Leisha.

— Tak, tak zrobię. Dziękuję pani. Do widzenia. Sam się odprowadzę.

Leisha długo jeszcze siedziała na kanapie w bibliotece, zastanawiając się, dlaczego Walcott wprawiał ją w takie zakłopotanie. Nie chodziło przy tym o tę konkretną sprawę, chodziło o coś znacznie poważniejszego. Czy to dlatego, że zakładała, iż ten, kto jest kompetentny, musi też być racjonalny? Tak właśnie wyglądał amerykański mit: człowiek kompetentny, przesiąknięty zarówno indywidualizmem, jak i zdrowym rozsądkiem, w pełni panuje nad sobą i światem. Historia wcale nie potwierdzała tego mitu, ludzie bardzo kompetentni zwykle nie bardzo nad sobą panowali i wcale nie myśleli racjonalnie. Melancholia Lincolna, napady wściekłości u Michała Anioła, megalomania Newtona. Jej wzorcem był Kenzo Yagai, ale dlaczego Kenzo nie miałby być tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę? Dlaczego wymaga takiego samego logicznego i zdyscyplinowanego zachowania od Walcotta? Albo od Richarda, który musiał zebrać w sobie całą moralną siłę, żeby powstrzymać własną żonę od destruktywnych i niemoralnych postępków, ale który teraz przez całe dnie wysiaduje załamany w swoim areszcie prewencyjnym i nie ma ochoty umyć się, zjeść coś czy przemówić, dopóki ktoś go do tego nie zmusi? Albo od Jennifer, która swe wyjątkowe zdolności strategiczne oddała obsesyjnej żądzy władzy?

A może to jej, Leishy, brakuje racjonalizmu myślenia, kiedy wymaga od tych ludzi, żeby postępowali inaczej?

Wstała z kanapy i zaczęła przechadzać się po mieszkaniu. Wszystkie terminale były wyłączone — dwa dni temu nadeszła taka chwila, kiedy nie mogła już dłużej znieść histerii sieci informacyjnych. Okna były zaciemnione, żeby odciąć ją od widoku wciąż powtarzających się trójstronnych starć między policją a dwiema wzajemnie się zwalczającymi grupkami demonstrantów, które niemal bez przerwy stacjonowały pod jej oknami. ZABIĆ BEZSENNYCH, ZANIM ONI POZABIJAJĄ NAS! — wrzeszczały elektroniczne transparenty po jednej stronie. Z drugiej odpowiadał im napis: BEZSENNI TO NIE BOGOWIE! ZMUŚĆCIE ICH DO PODZIAŁU PATENTÓW! Od czasu do czasu obie grupki, znudzone walkami z policją, zaczynały walczyć ze sobą. W ciągu ostatnich dwóch nocy Kevin, który wracał do domu na kolację, musiał biec w stronę budynku między kordonami ochroniarzy, policjantów i rozwrzeszczanych protestujących, a automatyczne holokamery sieci informacyjnych podjeżdżały mu pod sam nos, żeby uzyskać zbliżenie twarzy.

Dziś wieczorem Kevin się spóźniał. Leisha odkryła, że co chwila zerka na zegarek; nie spodobało jej się to, ale nie mogła się powstrzymać. Chyba po raz pierwszy w życiu trudno jej było znieść samotność. A może nie? Czy kiedykolwiek przedtem zdarzyło się, żeby była całkowicie sama? Na początku zawsze był przy niej tato i Alice, potem Richard i Carol, Jeanine i Tony… Trochę później Stewart, później znów Richard, wreszcie Kevin. I zawsze — zawsze! — miała przy sobie swoje prawo. Mogła je zgłębiać, kwestionować, stosować. To właśnie prawo pozwalało ludziom o najróżniejszych przekonaniach, uzdolnieniach i celach żyć obok siebie nie popadając w barbarzyństwo. A Kevin wierzył w swoją własną wersję tego credo: system społeczny oparty jest nie na ciasnych ograniczeniach kultury powszechnej ani na romantycznym pojęciu rodziny, ani nawet na kreowanej obecnie wizji nieskrępowanego postępu technicznego dla powszechnej korzyści, ale na dwóch bliźniaczych fundamentach, jakie stanowią dwa systemy: prawny i ekonomiczny. Tylko jeżeli oba działają sprawnie, można być pewnym bezpieczeństwa społecznego i jednostkowego. Pieniądze i prawo. Kevin, w przeciwieństwie do Richarda, dobrze to rozumiał. To była podstawowa więź między nim a Leisha.

Gdzie on się podziewa?

W bibliotece zadzwonił terminal, zastrzeżony dla rozmów prywatnych. Leisha zamarła. Demonstrujący, fanatycy z Ruchu Śpi-My, nawet Azyl — istniało tylu potencjalnych wrogów dla kogoś takiego jak Kevin, nawet jeśli nie brać pod uwagę bezpośredniego związku z nią… Pobiegła do biblioteki. Dzwonił sam Kevin.

— Leisho, posłuchaj, skarbie, przepraszam, że nie zadzwoniłem wcześniej. Próbowałem, ale… — zawiesił głos; to do niego niepodobne. Widoczna na ekranie twarz lekko spochmurniała. Patrzył gdzieś na lewo od Leishy. — Leisho, nie wrócę dziś do domu. Jesteśmy w samym środku ważnych negocjacji nad kontraktem ze Stieglitzem, mówiłem ci, i muszę być stale do dyspozycji. Możliwe, że niedługo będę musiał wyskoczyć na krótko do Argentyny, żeby zająć się politycznymi podziałami w tej ich filii w Bahia Blanca. Jeżeli będę musiał staczać boje przy wejściu i wyjściu z domu albo jeśli ci szaleńcy nie przestaną blokować naszego lądowiska… Nie mogę ryzykować. Przykro mi.

Nie odpowiedziała.

— Zostanę tutaj, w biurze. Może kiedy to się skończy… Cholera, żadnych może! Kiedy podpiszemy kontrakt ze Stieglitzem i kiedy zakończy się proces, przyjadę do domu.

— No jasne — odrzekła Leisha. — Jasne, Kev.

— Wiedziałem, że to zrozumiesz, skarbie.

— Oczywiście, rozumiem. Rozumiem cię doskonale.

— Leisho…

— Do widzenia, Kevinie.

Z biblioteki przeszła do kuchni i zrobiła sobie kanapkę, zastanawiając się, czy zadzwoni jeszcze raz. Nie zadzwonił. Wrzuciła kanapkę do zsypu na odpadki organiczne i wróciła do biblioteki. Holo Kenzo Yagaiego poruszyło się. Yagai pochylał się nad prototypem stożka energii Y, odziany w biały kitel z przełomu wieków, z rękawami podwiniętymi do łokci; jego ciemne oczy błyszczały inteligencją i powagą.

Leisha usiadła na prostym drewnianym krześle, pochyliła się i ścisnęła głowę kolanami. Ale ta pozycja przypomniała jej o załamanym Richardzie, a ta myśl była nie do zniesienia. Podeszła do okna, rozjaśniła je i z wysokości osiemnastego piętra przyglądała się ulicy, dopóki nagłe poruszenie w tłumie odległych, malutkich demonstrantów nie uświadomiło jej, że prawdopodobnie ktoś dostrzegł ją przez lornetkę. Zaciemniła okna, wróciła na swoje krzesło i usiadła.

Później nie potrafiła sobie przypomnieć, ile czasu spędziła w ten sposób. Przypomniała sobie za to coś, co zdarzyło się przed dwoma dziesiątkami lat. Kiedy była jeszcze studentką drugiego roku na Harvardzie, wybrała się ze Stewartem Sutterem na spacer brzegiem Charles River. Wiał ostry, zimny wiatr, a oni, roześmiani, wybiegali naprzeciw jego porywom. Policzki Stewarta były czerwone jak jabłka. Nie bacząc na chłód usiedli na brzegu rzeki i całowali się, aż nagle po zwiędłej trawie przywlókł się ku nim prawie nagi Kaleka Dla Przypomnienia. Był to członek dziwacznej i przerażającej sekty religijnej, która próbowała ucieleśnić swoje wielkie ideały. Poddawali się aktom samookaleczenia, aby przypomnieć światu o cierpieniach krajów, które pozostają we władzy tyranii, a potem żebrali o pieniądze, które miały ulżyć tym ogólnoświatowym cierpieniom. Ten Kaleka miał amputowane trzy palce i połowę lewej stopy. Na okaleczonej ręce wytatuowane miał słowo Egipt, na bosej, zsiniałej stopie Mongolia, a na pokrytej strasznymi bliznami twarzy — Chile.

Wyciągnął swą żebraczą miseczkę w stronę Leishy i Stewarta. Leisha, pełna dobrze znanej zawstydzonej odrazy, wrzuciła studolarowy banknot. „Połowa na Chile, połowa dla Mongolii. Dla cierpiących” — skrzeknął, gdyż jego struny głosowe także okaleczono dla przypomnienia. Obrzucił Leishę spojrzeniem pełnym tak krystalicznie czystej radości, że aż musiała odwrócić wzrok. Położyła głowę na kolanach, a rękę wplątała głęboko w zmarzniętą trawę. Stewart otoczył ją ramionami i wymruczał w policzek: „On jest szczęśliwy, Leisho. Naprawdę. Żebrząc na światły cel może uzbierać wiele pieniędzy dla cierpiących na całym świecie. Robi to, co sam wybrał, i robi to dobrze. Nie przeszkadza mu to, że jest okaleczony. A zresztą, już sobie idzie. Odchodzi. Zobacz, już sobie poszedł”.

12

O ÓSMEJ WIECZOREM FESTYN ZYSKÓW NA GROBLI rozkręcił się już na całego. W dole, wśród kamiennych brzegów, płynęły cicho bystre i ciemne wody Missisipi. Ze względów bezpieczeństwa zainstalowano nad wszystkim pole Y; niewidzialne ściany wznosiły się bańką o średnicy boiska futbolowego. Nakrywała ona całe zakole rzeki, groblę długości stu jardów i porośnięte szorstką trawą i gęstymi krzewami pole między fabryką skuterów a brzegiem rzeki. Od najdalej położonych krzewów dobiegał od czasu do czasu jakiś chichot, któremu towarzyszył solidny łomot.

Na południowym krańcu szerokiej grobli ludzie tłoczyli się wokół kiosków z napojami, budek z grami i przy terminalach, gdzie odbywały się najpopularniejsze loterie sieci informacyjnych, częściowo subsydiowane przez Śpi-My. Na krańcu północnym jakiś hałaśliwy zespół, którego nazwę Jordan zdążył już zapomnieć, rozdzierał noc rykiem muzyki tanecznej. Co trzydzieści sekund zdalnie sterowany trójwymiarowy i wysoki na sześć stóp hologram z logo Ruchu Śpi-My rozjarzał się w coraz to innym metrze sześciennym przestrzeni pod kopułą — to dziesięć stóp nad ziemią, to dwa cale nad powierzchnią wody, to znów w samym środku tłumu wirujących tancerzy. Po drugiej stronie rzeki, lekko zamazane przez krawędzie bańki pola Y, lśniły czystym blaskiem światła Chryslera-Samsunga.

— Podstawowa ułomność twojej ciotki polega na tym, że bardziej przynależy do dziewiętnastego wieku niż do dwudziestego pierwszego — mówił Hawke. — Zjedz sobie loda, Jordy.

— Nie — odpowiedział Jordan. Nie miał ochoty na lody, a tym bardziej nie miał ochoty wysłuchiwać, co Hawke sądzi na temat Leishy. Kolejny raz. Przez cały czas próbował pokierować ich przechadzką w stronę północnego krańca, gdzie muzyka taneczna zagłuszyłaby słowa Hawke’a.

Hawke ani nie dał się pokierować, ani zagłuszyć.

— Te lody to nowy patent z GeneFresh Farms. Truskawkowe są wprost niewiarygodne. Proszę dwa rożki.

— Ja naprawdę nie…

— I co o tym sądzisz, Jordy? Czy zgadłbyś kiedykolwiek, że zaczęli od genów soi? Przyrost zysku w zeszłym kwartale — siedemnaście procent.

— Zadziwiające — skwitował Jordan nieco kwaśnym tonem. Miał nadzieję, że lody będą takie sobie, ale były to najlepsze lody, jakich w życiu próbował.

Hawke zaśmiał się, zezując na niego bystro znad swojego rożka. Jordan domyślał się, że jutro GeneFresh Farms odwiedzi organizator z ramienia Ruchu Śpi-My — jeśli rozmowy już się nie rozpoczęły. Festyn Zysków na grobli urządzano po to, by uczcić firmy takie jak GeneFresh, które stawały się (albo dopiero miały się stać) nowymi komórkami w rewolucyjnym Ruchu Śpi-My. Przeciętne zyski podniosły się do zapierających dech w piersiach siedemdziesięciu czterech procent, odkąd media nagłośniły sprawę morderstwa Sharifi. Związek między śmiercią Timothy’ego Herlingera a wzrostem popytu na produkty Śpi-My — dla Jordana bolesny, bo będący efektem histerii — poddał wpływom retoryki Hawke’a miliony nowych konsumentów. „Wiedziałem — wykrzykiwał każdy z członków Ruchu Śpi-My, pełen triumfu, strachu, złości i pazerności. — Bezsenni się nas boją! Są tak wystraszeni, że próbują zapanować nad nami za pomocą morderstwa!”

W fabryce skuterów w Missisipi, gdzie ku irytacji Jordana Hawke ciągle upierał się, by budynki zarządu trwały w sztucznie rustykalnym stylu, produkcja wzrosła dwukrotnie, zanim osiągnęła stały poziom. Hawke obwiesił ściany stosownymi wykresami, obdarzył wszystkich jednym ze swoich szerokich uśmiechów i ogłosił Festyn Zysków na grobli „gdzie za czasów mojego prapradziadka miejscowi politycy piekli sobie zębacze”.

Jordan, Kalifornijczyk, który nie miał pojęcia, kim był prapradziadek Hawke’a, nie zdawał sobie dotąd sprawy, że niemodyfikowane zębacze mogły być jadalne. Spojrzał z ukosa na Hawke’a, który się roześmiał.

„Nie chodzi o mojego dziadka z plemienia Irokezów, Jordanie. O zupełnie innego, który miał zgoła inną pozycję społeczną. Choć nie był też jednym z tych twoich władców świata”.

„To nie są wcale moi władcy świata. Nie wywodzę się z tej klasy” — burknął Jordan, dotknięty do żywego. Śmiech Hawke’a wprawiał go w zakłopotanie.

„Jasne, że nie” — odrzekł wtedy Hawke i znów się roześmiał.


* * *

A teraz mówił — jak gdyby rozmowa o GeneFresh Farms wcale nie miała miejsca, jak gdyby Jordan wcale nie próbował zmienić tematu — znów o tym samym.

— Podstawowa ułomność twojej ciotki polega na tym, że w ogóle nie przynależy do naszego stulecia. Należy do wieku osiemnastego. To fatalnie urodzić się w niewłaściwych czasach.

— Nie rozmawiajmy dzisiaj o Leishy Camden, dobrze, Hawke?

— W osiemnastowiecznym rozumieniu cnotami były sumienie społeczne i racjonalne myślenie oraz głęboka wiara w dobro i porządek. I wykazując taką postawę ówcześni ludzie chcieli zmienić lub ustabilizować świat — te wszystkie Locki i Roosevelty. Czy to ci nie pasuje do Leishy Camden?

— Powiedziałem…

— Ale oczywiście romantycy zmietli to wszystko z powierzchni ziemi i nigdy już do tego nie wracaliśmy. Dopóki nie pojawili się Bezsenni. Nie uważasz, że to interesujące, Jordanie? Żeby innowacja biologiczna cofnęła zegar społecznych wartości?

Jordan zatrzymał się i stanął twarzą w twarz z Hawkiem. Gdzieś na lewo od niego, nad wodami rzeki pojawiło się holo Śpi-My, zaiskrzyło się i znikło ze snopem elektronicznych iskier.

— Tak naprawdę nie obchodzi cię, co mówię, prawda, Hawke? Przetaczasz się po moich słowach jak walec. Liczy się tylko to, co ty powiesz.

Hawke milczał, przyglądając mu się bystrze.

— Po co mnie w ogóle zatrudniałeś? Szukasz tylko okazji, żeby mi dołożyć, pokazać, jaki ze mnie głupiec i…

— Szukam tylko okazji — powiedział cicho Hawke, a topniejące lody ściekały mu po palcach — żeby wzbudzić w tobie złość.

— Złość.

— Tak, złość. Czy myślisz, że mogę mieć z ciebie jakikolwiek pożytek, jeśli pozwalasz, abym robił z ciebie głupca? Kiedy nigdy nie upierasz się przy swoim zdaniu? Chcę, żebyś sam z siebie poczuł wściekłość, kiedy ktoś nadepnie ci na odcisk, inaczej Ruch nigdy nie będzie miał z ciebie żadnego pożytku. Do diabła, a co według ciebie stanowi podstawę działań Śpi-My? Pierwsza rzecz to obudzić w ludziach gniew!

Coś tu było nie tak, coś nie było w porządku — a może „nie tak” było widzieć Hawke’a ze ściekającym po palcach lodem, kiedy mówi do Jordana beznamiętnym tonem, a jednocześnie wpatruje się w groblę, bezustannie lustrując tłum — w jakim właściwie celu? Żeby sprawdzić, czy ktoś nie podsłuchuje? Tylko jedna młoda parka, która od budki StarHolo idzie spacerkiem w ich stronę, mogłaby ewentualnie podsł…

Missisipi eksplodowała. W górę wystrzelił potężny słup wody, niedaleko Jordana grobla zadrżała i pękła na pół. Jeszcze jeden wybuch i zawaliła się budka StarHolo. Młodych ludzi zmiotło na chodnik jak lalki. U stóp Jordana pojawiła się głęboka szczelina; w następnej sekundzie Hawke zwalił go z nóg. Padając Jordan zdołał ujrzeć, że nad jego głową rozwija się zdalnie sterowane holo, rozrasta się na wysokość dobrych dziesięciu stóp, tak że widać je z każdego zakątka terenu, na którym trwał festyn. Ale nie wiadomo jakim cudem nie było to już logo Ruchu Śpi-My, tylko czerwono-złote litery na tle połyskujących na rzece świateł: Samsung-Chrysler.


* * *

Nikt w to nie uwierzył. Samsung-Chrysler, oburzony, odrzucił wszelkie próby obarczenia go odpowiedzialnością za zamach. Była to stara i szacowna firma; nawet robotnicy fabryki skuterów nie wierzyli, żeby S-C mógł podłożyć podwodne ładunki wybuchowe wzdłuż grobli. Nie wierzyły w to i media, i Rada Ruchu Śpi-My, i Jordan.

— To twoja robota — powiedział do Hawke’a.

Hawke ledwie zaszczycił go spojrzeniem. Całe jego biurko zaścielały kioskowe wydruki brukowców: Za bombami na festynie Śpi-My stoi Azyl! Bezsenni znów uciekają się do przemocy! Tani papier pomarszczył się wokół drobnych rozdarć spowodowanych przez drukarkę w kiosku — marnym produkcie z fabryki Śpi-My w Wichita. Dwa z wielkich paluchów Hawke’a wygładzały właśnie największe rozdarcie. Z części fabrycznej dobiegały nieregularne stocatta dźwięków z obsługiwanych ręcznie maszyn.

— Użyłbyś dosłownie wszystkiego — mówił dalej Jordan. — Histeria w mediach przy okazji śmierci Herlingera to dla ciebie nie kwestia prawdy, tylko kwestia korzyści, jakie uda ci się wyciągnąć dla siebie. Wcale nie jesteś lepszy od tych z Azylu!

— Nikomu nie stała się żadna krzywda.

— Ale mogła się stać!

— Nie — odparł Hawke. — Nie było takiej możliwości.

Minęła dobra chwila, zanim Jordan zdołał pojąć.

— Ten lód, który topił ci się w rękach… To był detonator, prawda? Ciepłoczuły mikroczip tuż pod skórą. Żebyś mógł wybrać moment, kiedy nikomu nic się nie stanie.

— Czy zacząłeś się wreszcie złościć, Jordanie? — spytał miękko Hawke. — A może chcesz pojechać ze mną, żeby zobaczyć jeszcze więcej niemowląt chowanych bez opieki medycznej czy choćby bieżącej wody, bo według zasad jagaizmu pożywienie i energia Y są podstawowymi prawami przysługującymi bezrobotnym, a usługi medyczne czy hydrauliczne są kontraktowymi przedsięwzięciami wolnorynkowymi? Chcesz zobaczyć jeszcze kilku dorosłych mężczyzn, którzy wysiadują po całych dniach i gniją wiedząc, że nie mogą konkurować z automatyzacją albo genomodyfikacją uzdolnień? Chcesz zobaczyć jeszcze kilka berbeci zarażonych tęgoryjcem, parę band włóczących się nastolatków, dla których tworzy się najróżniejsze ustawy, ale nie miejsca pracy? Jeszcze nie jesteś zły?

— Żaden cel nie uświęca takich środków!

— Niech mnie diabli, jeśli nie!

— Ty wcale nie pomagasz Śpiącym z najniższych klas, ty tylko…

— Nie pomagam? A rozmawiałeś ostatnio z Mayleen? Jej najstarszą właśnie przyjęli na szkolenie do RoboTechu. I teraz Mayleen już może za to zapłacić.

— W porządku, pomagasz, ale wzniecasz przy tym jeszcze więcej nienawiści!

— Obudź się wreszcie, Jordanie. Żaden ruch społeczny nie mógł się obejść bez podkreślania istniejących podziałów, a to zawsze oznacza podsycanie nienawiści. Rewolucja amerykańska, abolicjonizm, ruch związkowy, prawa obywatelskie…

— To nie było…

— A w każdym razie ten akurat podział nie my wymyśliliśmy, tylko Bezsenni. Feminizm, prawa dla gejów, prawo do opieki społecznej…

— Przestań! Przestań mnie obrzucać jałowym intelektualizowaniem!

Ku jego zdumieniu Hawke uśmiechnął się szeroko. Przeszywał Jordana orlim spojrzeniem swych ciemnych oczu.

— Jałowe intelektualizowanie? Stałeś się już jednym z nas. Co by na to powiedziała ciocia Leisha, najwyższa kapłanka świątyni rozumu?

— Odchodzę.

Hawke nie wydawał się tym zaskoczony. Skinął głową, a ciemne oczy przecięły powietrze spojrzeniem ostrym jak lancet.

— W porządku. Odchodź sobie. Jeszcze tu wrócisz. Jordan ruszył w kierunku drzwi.

— A wiesz, dlaczego wrócisz, Jordy? Bo jeślibyś się ożenił — powiedzmy: jutro — i miał mieć dziecko, kazałbyś mu zmienić geny, żeby było bezsenne. Mam rację? A potem nie mógłbyś siebie za to ścierpieć.

Drzwi rozsunęły się przed Jordanem.

Hawke rzucił za nim miękko:

— Kiedy wrócisz, powitamy cię z otwartymi ramionami, Jordanie.

Dopiero za bramą, w miejscu, gdzie Missisipi rozlewa się łagodnie w deltę, Jordan zdał sobie sprawę, że nie ma żadnego innego miejsca, w którym chciałby się znaleźć.

Mayleen przyglądała mu się ze swojej budki. Z tej odległości nie mógł odczytać wyrazu jej twarzy. Widział kiedyś jej najstarszą córkę, płochliwą dziewczynkę, tak samo chudą i białowłosą jak Mayleen. Szkolenie w RoboTechu. Tęgoryjec. Praca.

Zawrócił.


* * *

Pomarszczona twarz Susan Melling ukazała się nie na tle ścian z suszonej cegły, lecz na tle laboratorium wypełnionego terminalami, sprzętem do badań i wysięgnikami robotów.

— Susan, gdzie ty właściwie jesteś? — zdumiała się Leisha.

— W Chicago Med — odrzekła zwięźle Susan. — Dział badań. Udostępnili mi laboratorium dla gości.

Głębokie bruzdy na jej twarzy wygładził teraz entuzjazm. Leisha zaczęła powoli:

— Czy pracujesz może…

— Tak — przerwała jej Susan — nad problemem medycznym, który omawiałyśmy w Nowym Meksyku. Nad tym, co do którego szkoła medyczna zastrzegła sobie dyskrecję.

Leisha zdała sobie sprawę, że połączenie nie jest chronione, a w każdym razie nie dość dobrze chronione. Prawie się roześmiała: w zaistniałych okolicznościach cóż mogło znaczyć „nie dość dobrze”?

— Chciałam tylko, żebyś wiedziała, że już zaczęliśmy — mówiła Susan. — I że mój szacowny chiński kolega dotarł szczęśliwie i włączył się do pracy.

Chiński? Susan wpatrywała się w nią uparcie, znacząco. Leishy przypomniało się nagle, że Claude Gaspard-Thiereux, genomodyfikowany pod względem inteligencji, powiedział kiedyś Susan na jakiejś pijackiej imprezie przy okazji międzynarodowego sympozjum, że materiał genetyczny włączony w jego własny pochodził od chińskiego dawcy. Ten fakt zdawał się go fascynować. Zaczął kolekcjonować imitacje waz z epoki dynastii Ming i hologramy Zakazanego Miasta, co z kolei zafascynowało Susan. Leisha uznała całą tę sprawę za mało istotną, ale najwyraźniej Susan spodziewała się teraz, że będzie o tym pamiętać.

Gaspard-Thiereux w Chicago Med. A przecież zdecydowałby się na przylot z Paryża tylko w jednym przypadku: gdyby Susan powiedziała mu, że badania Walcotta dadzą się sprawdzić.

Susan zaś ciągnęła swój lapidarny opis.

— Opracowaliśmy już początkową część problemu, kopiując każde kolejne stadium, a teraz natrafiliśmy na pewnego rodzaju przeszkodę. Ale pracujemy nad jej przezwyciężeniem, a o wynikach będziemy informować cię na bieżąco. Stosujemy osiągnięcia pana Wonga raczej do końcowej części prac, ponieważ właśnie w części końcowej zaistniała najbardziej problematyczna luka.

Leisha dostrzegła, że Susan wyraźnie bawi to wszystko — nie tylko same badania, ale i ta pseudokonspiracja, wszystkie te sekretne słowa-klucze. W jej głosie tańczyły radosne nutki; gdyby Leisha zamknęła teraz oczy, mogłaby ujrzeć Susan taką, jaką była czterdzieści lat temu, z warkoczami skaczącymi wokół twarzy, kiedy prowadziła dwie małe dziewczynki na kontrolowane testy-zabawy. Wzruszenie ścisnęło jej gardło.

— Zaczynacie od końca? — zapytała tylko po to, żeby coś powiedzieć. — To tak jakby w przygotowaniach do sprawy uwzględniać werdykt zamiast zebranych dowodów.

— Niezbyt trafna analogia — odparowała radośnie Susan. — A co u ciebie, Leisho?

— Rozprawa zacznie się w przyszłym tygodniu — odrzekła, jakby to miało starczyć za całą odpowiedź. I wystarczyłoby.

— Czy Richard nadal…

— Bez zmian — odpowiedziała Leisha.

— A Kevin…

— Nie wraca.

— Niech go diabli — rzuciła zaczepnie Susan, ale Leisha nie miała chęci rozmawiać o Kevinie. A co najbardziej bolało w tej jego dezercji, to fakt, że Kevin zdradził wszystkich Bezsennych, a nie tylko ją. Czy to miało oznaczać, że odtąd pisane są jej tylko sympatie polityczne, a nie osobiste?

— Susan, wiesz, co mi wczoraj przyszło do głowy? Że na całym tym świecie są tylko trzy osoby, które rozumieją, dlaczego będę zeznawać przeciwko Bezsennej, przeciwko — jak to określiła prasa — swemu własnemu plemieniu. Tylko trzy. Ty, Richard i… tato.

— Tak — przyznała Susan — Roger nigdy nie przedkładał solidarności klasowej nad prawdę. W rzeczy samej, nigdy nie odczuwał żadnej solidarności klasowej i kropka. Uznawał sam siebie za jednoosobową warstwę społeczną. Ale nie mam wątpliwości Leisho, że znalazłoby się więcej takich jak nas troje. Zwłaszcza na całym świecie.

Leisha przeniosła wzrok na biurko, podłogę i krzesło po drugiej stronie pokoju, zasłane wydrukami z kiosków gazetowych. Początkowo niezdolna przeczytać, z czasem nie była w stanie ich nie czytać.

— Nie wygląda mi na to, żeby było więcej niż trzy.

— Aaa — odrzekła tylko Susan. Był to ten sam dźwięk, który Leisha słyszała u Alice. Nigdy przedtem nie dostrzegła takiego podobieństwa. Po chwili Susan dodała: — Czy wiesz, że w tym roku oficjalna liczba zarejestrowanych genomodyfikacji in vitro w celu stworzenia bezsennych niemowląt wynosi dokładnie 142?

— Tylko tyle?

— A dziesięć lat temu szła w tysiące. Nawet porządni i trzeźwo myślący ludzie nie chcą narażać swoich dzieci na niebezpieczeństwo dyskryminacji. Ale jeśli badania tego twojego Walcotta… — Nie dokończyła.

— Nie mojego — sprostowała Leisha. — Stanowczo nie mojego.

— Aaa — mruknęła znów Susan. Pojedynczy dźwięk, a tak wieloznaczne brzmienie.

13

— SPRAWA NARÓD KONTRA JENNIFER FATIMA SHARIFI. Proszę wstać, Sąd idzie.

Leisha podniosła się ze swego krzesła w części dla świadków. Wraz z nią powstały sto sześćdziesiąt dwie inne osoby — widzowie, ławnicy, dziennikarze, świadkowie i prawnicy — jak jedno ciało o stu sześćdziesięciu dwóch skłóconych ze sobą mózgach. Salę rozpraw, budynek sądu, wreszcie całe miasteczko Conewango pokryły kolejnymi warstwami pola ochronne. Przez dwie najgrubsze nie mogły się przebić żadne środki łączności. Piętnaście lat temu, w trakcie kolejnej sądowej huśtawki między nieograniczonym prawem do informacji a prawem do prywatności, stan Nowy Jork jeszcze raz zakazał wnoszenia sprzętu rejestrującego na rozprawy kryminalne. Prasę reprezentowały tu same znakomitości ze stanowymi certyfikatami i ejdetyczną pamięcią lub audioneuronowymi bioimplantami, względnie i z jednym, i z drugim na raz. Leisha zastanawiała się, ilu z nich ma przypadkiem i inne, nie zgłoszone genomodyfikacje.

Obok reporterów usadowili się holo-artyści z sieci informacyjnych; drobnymi, precyzyjnymi ruchami palców rzeźbili w CAD hologram do popołudniowych wydań dzienników. Jak dotąd, genetycy nie zdołali wykryć umiejscowienia artystycznych uzdolnień.

— Proszę o ciszę! Sąd wyższej instancji okręgu Cattaraugus w stanie Nowy Jork, któremu przewodniczy sędzia Daniel J. Deepford, rozpoczyna obrady. Przybliżcie się i wytężcie uwagę, a zostaniecie wysłuchani. Boże, chroń Stany Zjednoczone i ten sąd!

Był to pierwszy dzień przesłuchań świadków. Wyłonienie składu ławy przysięgłych wymagało dwóch tygodni nieustępliwego wypytywania: Czy jest pan w stanie, panie Wright, wydać bezstronną decyzję dotyczącą oskarżonej? Czy widział pan, panie Aratina, jakieś wzmianki tyczące tej sprawy w którejś z sieci informacyjnych? Czy jest pani, pani Moranis, członkinią Ruchu Śpi-My? Ruchu Zbudź się, Ameryko!? Ruchu Matki w Obronie Równości Biologicznej? Z takich i podobnych powodów odrzucono aż trzysta dziewięćdziesiąt osiem osób — co się jeszcze nie zdarzyło podczas zaprzysięgania ławników. W końcu udało się skompletować ławę przysięgłych — składała się z ośmiu mężczyzn i czterech kobiet. Siedmioro białych, troje czarnych, jeden Latynos i jeden Azjata. Pięcioro po college’u, siedmioro z wykształceniem średnim lub niższym. Dziewięcioro poniżej pięćdziesiątki, troje powyżej. Ośmioro rodziców naturalnych, troje bezdzietnych, jedna kobieta o statusie uprawomocnionego dawcy komórek jajowych. Sześcioro pracujących, sześcioro bezrobotnych. Ani jednego Bezsennego.

Obywatel ma prawo być sądzony przez sąd równych sobie.

— Może pan zaczynać, panie Hossack — zwrócił się sędzia do prokuratora, przysadzistego mężczyzny o gęstych siwych włosach, który posiadał przydatną w sądzie umiejętność skupiania na sobie uwagi przez swój wyciszony sposób bycia. Jak każdy, kto w Stanach Zjednoczonych posiadał dostęp do powszechnego banku danych, Leisha wiedziała o Geoffreyu Hossacku wszystko. Miał pięćdziesiąt cztery lata, stosunek spraw wygranych do przegranych wynosił 23 do 9, nigdy nie miał zatargów z urzędem podatkowym ani Amerykańskim Stowarzyszeniem Prawników. Jego żona kupowała pieczywo wyłącznie z naturalnej pszennej mąki, trzy bochenki tygodniowo. Hossack wykupił prenumeratę na trzy sieci informacyjne i jeden kanał prywatny, poświęcony miłośnikom wojny secesyjnej. Jego najstarsza córka oblewała właśnie trygonometrię.

I Hossack, i sędzia Deepford cieszyli się opinią uczciwych, rzetelnych i uzdolnionych praktyków prawa.

Kilka tygodni wcześniej Leisha siedziała przy terminalu, przy którym przed chwilą skończyła przeczesywać akta procesów Deepforda, i rozmyślała nad dossier Hossacka i Deepforda. Nie sądziła, aby Azyl był w stanie dokonać jakichkolwiek manipulacji przy wyborze sędziego lub prokuratora. Jego potęga leżała głównie w sferze ekonomii, nie polityki. Bezsennych było zbyt niewielu, żeby utworzyć liczący się blok głosów, i zbyt wielką darzono ich niechęcią, by mogli liczyć na jakąkolwiek obieralną funkcję. Azyl mógł z pewnością przekupić kilku pojedynczych sędziów, prawników albo kongresmenów i pewnie tak właśnie robił, ale nic nie wskazywało na to, żeby Hossack i Deepford byli do kupienia.

A co najważniejsze, Deepford nie należał do osób, które preferowałyby Śpiących. Bez względu na to, jakie były jego osobiste odczucia, przewodniczył dziewięciu sprawom cywilnym, w których stroną w sporze byli Bezsenni (sprawy o charakterze kryminalnym zdarzały się Bezsennym niezmiernie rzadko) i za każdym razem postępował rzetelnie i z rozwagą. Wykazywał tendencję do bardzo wąskiej, sztywnej interpretacji przepisów i nagromadzonych dowodów, lecz był to jedyny punkt, który Leisha mogłaby zakwestionować.

W swej mowie wstępnej Hossack przedstawił sprawę przysięgłym w sposób zwięzły i przejrzysty.

— Istnieją dowody na to, że deflektor osłonowy na energię Y w skuterze doktora Timothy’ego Herlingera został celowo uszkodzony. Dalsze dowody pozwolą nam powiązać to uszkodzenie z osobą Jennifer Sharifi. Skuter ten wyposażony był w analizator siatkówkowy, na którym zanotowano trzy odbitki: pierwsza z nich pochodzi od mieszkającego w pobliżu dziecka, które bawiło się tam tego ranka, druga od samego doktora Herlingera, a trzecia od dorosłej Bezsennej kobiety. Zamierzamy następnie wykazać, że owa kobieta to ktoś spomiędzy najwyższych władz Azylu, ktoś, kto włada najbardziej zaawansowaną techniką na świecie. — Tu Hossack przerwał. Po chwili ciągnął jednak dalej: — Zamierzamy włączyć do dowodów wisiorek znaleziony na parkingu należącym do Samplice, niedaleko miejsca, w którym stał zaparkowany skuter pana Herlingera. Wisiorek ten ma wbudowany mikroczip o tak zaawansowanej i niespotykanej konstrukcji, że eksperci nie mogą sobie z nim poradzić. Nadal nie wiemy, jak został zbudowany, wiemy jednak, jaka jest jego funkcja. Sprawdziliśmy to. Wisiorek służy do otwierania bramy prowadzącej na terytorium Azylu. Podsumowując: oskarżenie ma zamiar dowieść, że uszkodzenie skutera stanowiło część skomplikowanego i nielegalnego spisku, zaplanowanego i wcielonego w życie przez mieszkańców Azylu. Udowodnimy następnie, że jedyną osobą, która plan ten opracowała w najdrobniejszych szczegółach, jest Jennifer Sharifi, twórczyni bezprawnie działających, potężnych sieci komputerowych, które infiltrują narodowy system bankowy, a nawet rządowe systemy zabezpieczania danych — sprawa jest tak wielkiej wagi, że dla jej zbadania powołano grupę specjalną departamentu sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych…

— Sprzeciw! — przerwał mu Will Sandaleros.

— Panie Hossack — odezwał się sędzia — wyraźnie wykracza pan poza granice oświadczenia wstępnego. Ława przysięgłych w toczącej się tu sprawie o morderstwo nie powinna brać pod uwagę żadnych równolegle prowadzonych śledztw ani też tego, przez kogo są one prowadzone.

Członkowie ławy przysięgłych wpatrywali się teraz w Jennifer, siedzącą prosto jak struna w swej białej abaji za szybą z kuloodpornego szkła. W powietrzu zawisło słowo „władza” jak najcięższe z oskarżeń. Jennifer nie rozglądała się na boki.

— Motywem pani Sharifi — kontynuował Hossack — było utrzymanie w tajemnicy istnienia pewnych patentów, które, jeśliby zostały wdrożone i udostępnione konsumentom, mogłyby umożliwić Śpiącym zamianę w Bezsennych wraz ze wszystkimi biologicznymi korzyściami, jakie z tego wynikają. Azyl nie chce, abyśmy — i ja, i wy — korzyści takie posiedli. Azyl wraz ze swoją przywódczynią Jennifer Sharifi, żeby temu zapobiec, posunął się aż do morderstwa.

Leisha śledziła uważnie twarze ławników. Słuchali z najwyższą uwagą, lecz nic poza tym nie dało się wyczytać z ich surowych twarzy.

W przeciwieństwie do Hossacka, Will Sandaleros zaczął swoją mowę wstępną w dość niskiej tonacji.

— Spory kłopot może sprawić mi obalenie głównego stwierdzenia oskarżenia — zaczął.

Jego przystojna, delikatnie rzeźbiona twarz — Leishy przypomniało się, że rodzice, którzy później go odrzucili, zakupili też bardzo szerokie genomodyfikacje wyglądu zewnętrznego — była wyraźnie zakłopotana. Żaden Bezsenny — o tym Leisha wiedziała aż za dobrze — nie może zwrócić się do ławników w sposób, który mógłby być uznany za arogancję. Pochyliła się do przodu, narażając się na pełne zaciekawienia spojrzenia widzów, i uważnie przyjrzała się Sandalerosowi. Sprawiał wrażenie energicznego i skupionego. Przede wszystkim zaś sprawiał wrażenie nad wyraz kompetentnego.

— Faktem jest — mówił — że nie mam co podważać. Jennifer Sharifi nie jest winna tego morderstwa. Zamierzam wykazać, że oskarżenie nie posiada żadnych niezbitych dowodów pozwalających udowodnić związek Jennifer Sharifi ani też jednostki prawnej zwanej Azylem ze sprawą celowego uszkodzenia skutera. To, czym dysponuje oskarżenie, moi państwo, jest tylko gęstą siecią zbiegów okoliczności, pogłosek i naciąganych powiązań. I jeszcze czegoś…

Will Sandaleros przysunął się bardzo blisko ławy przysięgłych, bliżej niż pozwoliłaby sobie Leisha, i pochylił się lekko do przodu. Kobieta w pierwszym rzędzie odruchowo szarpnęła się w tył.

— Panie i panowie, oskarżenie ma jeszcze po swojej stronie sieć znacznie gęstszą niż sieć przedstawionych „dowodów” — a jest nią kłąb insynuacji, uprzedzeń i nieuzasadnionych powiązań, wypływających z nienawiści i podejrzliwości wobec pani Sharifi, ponieważ jest ona Bezsenną.

— Sprzeciw! — zawołał Hossack.

Sandaleros jednak ciągnął swoje, jakby niczego nie słyszał:

— Mówię o tym po to, aby uświadomić wszystkim prawdziwe wątki, jakie kryją się za tą sprawą. Jennifer Sharifi jest Bezsenną, ja także jestem Bezsennym…

— Sprzeciw! — krzyknął jeszcze raz Hossack, teraz już naprawdę rozzłoszczony. — Obrona usiłuje postawić przed sądem oskarżenie. Prawo nie czyni rozróżnień między Bezsennym a Śpiącym, jeśli popełniają przestępstwo, podobnie też nie ma różnicy w traktowaniu zebranego materiału dowodowego.

Każda para oczu na sali — śpiąca, bezsenna, wzmocniona, zamglona, o neurotycznie zawężonym widzeniu, pełna niepewności lub fanatyzmu — wpatrzyła się w sędziego Deepforda, który nie wahał się ani sekundy. Widać zawczasu przemyślał sobie taką możliwość.

— Oddalam sprzeciw — powiedział cicho, odstępując w ten sposób od swej ustalonej praktyki i dając wyraźnie do zrozumienia, że pozwoli Sandalerosowi na bardzo dużo, aby tylko nie dać powodu do podejrzeń o stronniczość sądu. Leisha odkryła, że paznokcie jej prawej ręki wbijają się rozpaczliwie w lewą. To przecież pułapka…

— Wysoki Sądzie — zaczął Hossack bardzo cichym głosem.

— Odrzucam sprzeciw, panie Hossack. Panie Sandaleros, proszę kontynuować.

— Jennifer Sharifi jest Bezsenną — powtórzył Sandaleros. — Ja także jestem Bezsennym. I jest to proces Bezsennej, oskarżonej o zamordowanie Śpiącego, oskarżonej dlatego, że jest Bezsenną…

— Sprzeciw! Podsądna została oskarżona przez wielką ławę przysięgłych na podstawie zgromadzonych dowodów!

Wszyscy zwrócili wzrok na Hossacka. Leisha dostrzegła moment, w którym zorientował się, że oddał się w ręce Sandalerosa. Bez względu na to, co wykażą dowody, każdy na tej sali będzie przeświadczony o tym, że Jennifer Sharifi została postawiona w stan oskarżenia przez dwudziestu trzech Śpiących — przysięgłych wielkiej ławy — dlatego, że jest Bezsenną. Oskarżono ją ze strachu, a nie na podstawie dowodów. Zaprzeczając, Hossack sam siebie ustawił w pozycji albo osoby nieuczciwej, albo głupca. Człowieka, który chce przymknąć oczy na rzeczywistość. Człowieka, w prawdziwość słów którego należy wątpić.

Leisha widziała na własne oczy, jak wykorzystano przeciw Hossackowi jego poczucie przyzwoitości i sprawiedliwości, przez co w oczach postronnych wyszedł na pełnego hipokryzji dupka.

Jennifer Sharifi nawet nie drgnęła.


* * *

Jako pierwsi odpowiadali świadkowie, którzy znajdowali się w pobliżu miejsca wypadku. Hossack przedstawił całą gromadę policjantów z drogówki i przechodniów oraz kierowcę samochodu — szczupłą, nerwową kobietkę, która z trudem powstrzymywała się od płaczu. Z ich pomocą ustalił, że Herlinger przekroczył dozwoloną prędkość, skręcił ostro w lewo i, podobnie jak większość jeżdżących skuterami, liczył na to, że jego automatyczne deflektory osłonowe Y utrzymają go na standardową odległość jednej stopy od wszystkiego, co znajdowałoby się po drugiej stronie jezdni. Zamiast tego wyrżnął w bok pojazdu prowadzonego przez panią Stacy Hillman, która właśnie ruszała, jako że zmienił się akurat kierunek ruchu. Herlinger nigdy nie zakładał kasku — deflektory sprawiły, że kask stał się zbędny. Zginął zatem na miejscu.

Robot policjantów z drogówki sprawdził pobieżnie skuter i odkrył zepsuty deflektor — to znaczy, nie on odkrył; ponieważ deflektory nigdy się nie psuły, takiej ewentualności nie ujęto nawet w jego programie, zanotował więc, że skuter jest sprawny. Stało to w tak jawnej sprzeczności z tym, co twierdzili świadkowie, że policjant przytomnie podniósł skuter i osobiście go wypróbował, odkrywając w ten sposób uszkodzenie. Skuter przesłano do ekspertyzy specjalistom z sekcji energetycznej laboratorium kryminalistycznego.

Ellen Kassabian, szef tej sekcji, była rosłą kobietą o powolnym i wyważonym sposobie mówienia, który dla przysięgłych brzmiał autorytatywnie, ale który według Leishy mógł w rzeczywistości kryć upór i nieustępliwość. Hossack przesłuchiwał ją bardzo szczegółowo na temat skutera.

— W jaki dokładnie sposób został on uszkodzony?

— Tarcze deflektorów ustawiono w ten sposób, żeby wyłączyły się przy pierwszym zderzeniu, jakie nastąpi przy prędkości powyżej pięćdziesięciu mil na godzinę.

— Czy łatwo jest wprowadzić tego rodzaju zmianę?

— Nie, do skutera przytwierdzono specjalne urządzenie, które miało spowodować ich wyłączenie — odparła i przystąpiła do opisywania owego urządzenia, szybko przechodząc na niezrozumiały język terminów technicznych. Mimo to ławnicy słuchali z uwagą.

— Czy spotkała się pani wcześniej z tego rodzaju urządzeniem?

— Nie. Według mego rozeznania jest to wynalazek całkiem nowy.

— Skąd zatem pani wie, że działa tak, jak nam to pani opisała?

— Przeprowadziliśmy na nim cały szereg badań.

— Czy potrafiłaby pani teraz, w rezultacie tych wszystkich badań, zbudować podobne urządzenie?

— Nie. Choć ktoś z pewnością potrafiłby to zrobić. Ale to bardzo skomplikowane. Pokazaliśmy je specjalistom z departamentu obrony…

— Wezwiemy ich na świadków.

— … którzy doszli do wniosku — ciągnęła Kassabian nieporuszona — że wchodzi tutaj w grę zupełnie nowa technologia.

— Tak więc do przygotowania tego rodzaju uszkodzenia potrzebna by była bardzo wyrafinowana, a nawet niezwykła inteligencja?

— Sprzeciw! — zawołał Sandaleros. — Oskarżenie prosi świadka o wyrażenie opinii.

— Profesjonalna opinia tego świadka jest istotna dla wyjaśnienia kwestii uszkodzenia skutera.

— Zezwalam — oznajmił sędzia. Hossack powtórzył pytanie:

— Tak więc do przygotowania tego rodzaju uszkodzenia potrzebna by była bardzo wyrafinowana, a nawet niezwykła inteligencja?

— Tak — odrzekła Kassabian.

— Bardzo niezwykła osoba czy nawet grupa osób?

— Tak.

Hossack pozwolił, by odpowiedź ta zawisła na chwilę w powietrzu, podczas gdy sam wertował swoje notatki. Leisha obserwowała, jak oczy przysięgłych przebiegały salę sądową w poszukiwaniu Bezsennych, inteligentnej i niezwykłej grupy osób.

— A teraz przyjrzyjmy się — ciągnął Hossack — owej trzeciej odbitce zarejestrowanej na analizatorze siatkówkowym tego poranka, kiedy zginął doktor Herlinger. Skąd ma pani pewność, że to była dorosła Bezsenna kobieta?

— Odbitki siatkówkowe to analizy tkanki. Tak jak każda, i ta tkanka niszczy się z wiekiem. Istnieją miejsca, które nazywamy „rozmazanymi” — gdzie komórki są zdegradowane lub ulegają zniszczeniu i już się nie regenerują. Należy pamiętać, że mówimy tu o tkance nerwowej. Tymczasem u Bezsennych zmiany takie nie zachodzą. Ich tkanki w jakiś sposób stale się regenerują — Leisha wyczuła całą ambiwalencję owego „w jakiś sposób”, gorzką tęsknotę, którą usłyszała po raz pierwszy w głosie Susan Melling dwadzieścia jeden lat temu — więc ich odbitki są bardzo wyraźne. Ostre. Bez rozmazań. Im starszy obiekt badań, z tym większą pewnością możemy orzec, czy to odbitka Bezsennego. W wypadku bardzo małych dzieci różnica może być trudna do uchwycenia, nawet dla komputera. Ale tu mamy do czynienia z dorosłą Bezsenną kobietą.

— Rozumiem. I odbitka ta nie pasuje do żadnej ze znanych nam Bezsennych?

— Nie. Takiej odbitki nie posiadamy w naszych kartotekach.

— Proszę wyjaśnić coś sądowi, pani Kassabian. Kiedy oskarżona, Jennifer Sharifi, została aresztowana, czy pobrano od niej odbitkę siatkówkową?

— Tak.

— Czy pasuje ona do tej, którą znaleziono w skuterze doktora Herlingera?

— Nie pasuje.

— Nie może więc być mowy o tym, żeby pani Sharifi osobiście uszkodziła ten skuter?

— Nie — potwierdziła Kassabian, pozwalając prokuratorowi ujawnić ten szczegół, zanim obrona uczyni to w znacznie bardziej udramatyzowanych okolicznościach.

— Czy jest to odbitka Leishy Camden, która przebywała w tym samym budynku co doktor Herlinger na krótko przed jego śmiercią?

— Nie.

Oczy wszystkich obecnych zwróciły się ku Leishy.

— Ale z pewnością osobą, która pochyliła się blisko analizatora — ostatnią osobą, która to zrobiła — pomiędzy godziną, o której doktor Herlinger wyszedł z domu, a dziewiątą trzydzieści dwie, kiedy zmarł, była Bezsenna. Wynika z tego, że Bezsenna była osobą, która manipulowała przy skuterze.

— Zgłaszam sprzeciw! — wykrzyknął Sandaleros. — Świadek wyciąga wnioski!

— Wycofuję się — powiedział Hossack. Nastąpiła chwila ciszy, w czasie której wszystkie oczy powędrowały ku niemu, przyciągnięte głębią i natężeniem jego milczenia. Potem powtórzył powoli: — Odbitka Bezsennej. Bezsennej. — I dopiero po chwili dodał: — Nie mam więcej pytań.

Sandaleros niemal dostał szału przez tę odbitkę. Zniknęła zakłopotana skromność z jego początkowego wystąpienia.

— Pani Kassabian, ile odbitek siatkówkowych Bezsennych przechowuje się w sieci akt organów ścigania Stanów Zjednoczonych?

— Sto trzydzieści trzy.

— Tylko sto trzydzieści trzy? Przy liczebności Bezsennych wynoszącej dwadzieścia tysięcy?

— Zgadza się — odparła Kassabian, a że poruszyła się przy tym niespokojnie w swoim krześle, Leisha zorientowała się od razu, że Ellen Kassabian nie darzy Bezsennych zbytnią sympatią.

— Wygląda mi to na niezbyt imponująca liczbę — wydziwiał Sandaleros. — Proszę mi więc powiedzieć, w jakich okolicznościach odbitka siatkówkowa trafia do akt organów ścigania?

— Kiedy dana osoba trafia do aresztu.

— Czy to jedyna droga?

— A także kiedy osoba sama jest zatrudniona w wymiarze sprawiedliwości. Policjanci, sędziowie, strażnicy więzienni…

— Czy i adwokaci?

— Tak.

— Z tego więc powodu była pani w stanie sprawdzić odbitkę siatkówkową Leishy Camden?

— Tak.

— Pani Kassabian, jaki procent owych stu trzydziestu trzech odbitek stanowią odbitki pracowników wymiaru sprawiedliwości? Kassabian wyraźnie nie miała ochoty odpowiadać na to pytanie.

— Osiemdziesiąt procent.

— Osiemdziesiąt?! Czy to znaczy, że tylko dwadzieścia procent ze stu trzydziestu trzech Bezsennych — czyli dwadzieścia siedem osób — aresztowano w ciągu ostatnich dziewięciu lat, od kiedy stosuje się odbitki siatkówkowe?

— Tak — odparła Kassabian, stanowczo zbyt obojętnym tonem.

— Czy wie pani, z jakich powodów nastąpiły aresztowania?

— Trzy z powodu nieodpowiedniego zachowania w miejscu publicznym, dwa — drobnej kradzieży, dwadzieścia dwa — zakłócenia porządku publicznego.

— Wygląda na to — rzucił oschle Sandaleros — że Bezsenni to dosyć praworządna gromadka, pani Kassabian.

— Tak.

— W rzeczy samej, z tego, co nam pani tutaj powiedziała, wynika, że najczęstsze przestępstwo Bezsennych to sam fakt ich istnienia, przez który powodują zakłócenie porządku publicznego.

— Zgłaszam sprzeciw — odezwał się Hossack.

— Sprzeciw podtrzymany. Panie Sandaleros, czy ma pan jeszcze jakieś pytania odnoszące się do uprzednich zeznań świadka?

A przecież — myślała Leisha — Deepford zezwolił na wprowadzenie tej siatkówkowej statystyki, która wyraźnie odbiegała od uprzednich zeznań świadka i miała tylko marginalny związek ze sprawą.

— Owszem, mam — rzucił ostro Sandaleros. Zmieniła się cała jego postawa: wydawał się znacznie wyższy, niemal groźny. Tak jak przedtem do ławy przysięgłych, tak teraz podszedł bliżej eksperta z laboratorium kryminalistycznego. — Pani Kassabian, czy osoby trzecie mogłyby umieścić cudzą odbitkę w analizatorze siatkówkowym?

— Nie. Tak samo jak nie mogłyby, na przykład, umieścić pańskich odcisków palców na pistolecie, jeśliby pana przy tym nie było.

— Ale osoby trzecie mogłyby podłożyć pistolet z moimi odciskami palców. Czy analizator z zarejestrowanymi wcześniej odbitkami nie mógłby zostać podłożony tak samo? Czy możliwe byłoby ukrycie tego faktu, jeśli dokonująca tego osoba trzymała twarz w odpowiednim oddaleniu?

— Tylko wtedy, kiedy zajmowałby się tym ktoś o ogromnej wiedzy technicznej i doświadczeniu — odpowiedziała z widoczną niechęcią. — Jakaś bardzo niezwykła osoba…

— Jeśli Wysoki Sąd zezwoli — wtrącił żywo Sandaleros — chciałbym tutaj przypomnieć ten fragment zeznań, w którym pani Kassabian omawiała kwalifikacje osoby, która manipulowała przy deflektorach osłonowych skutera.

— Rejestrator, proszę znaleźć i odczytać — polecił Deepford. Po chwili komputer zaczął czytać:

— „Pan Hossack: Tak więc do przygotowania tego rodzaju uszkodzenia potrzebna by była bardzo wyrafinowana, a nawet niezwykła inteligencja? Doktor Kassabian: Tak. Pan Hossack: Bardzo niezwykła osoba czy nawet grupa osób? Doktor Kassabian: Tak. Pan Hossack: A teraz…”

— To wystarczy — oznajmił Sandaleros. — Zatem mamy tutaj do czynienia z kimś, kto jest w stanie manipulować przy odbiornikach energii Y, a zatem musi to być, według pani słów, osoba zdolna podmienić zamontowany na skuterze doktora Herlingera analizator na załadowany wcześniej.

— Nie powiedziałam wcale…

— Czy taki scenariusz wydarzeń wydaje się pani możliwy?

— Musiałoby to…

— Proszę odpowiedzieć na pytanie. Czy to możliwe?

Ellen Kassabian wciągnęła głęboko powietrze. Ściągnęła brwi; najwyraźniej miała ochotę rozerwać Sandalerosa na strzępy. W końcu wykrztusiła:

— Tak, to możliwe.

— Nie mam więcej pytań.


* * *

Leisha podeszła do okna w swojej bibliotece i wyjrzała na zewnątrz, na nocne światła Chicago. Rozprawę odroczono na weekend, pojechała więc do domu, bo nie była w stanie znosić motelu w Conewango dłużej niż to konieczne. W mieszkaniu było bardzo cicho i pusto. W ciągu zeszłego tygodnia Kevin wywiózł swoje meble i obrazy.

Wróciła do terminalu. Wiadomość na ekranie nie zmieniła się: Sieć Azylu. Odmowa dostępu.

— Z pominięciem hasła, identyfikacja głosowa i siatkówkowa, polecenie jak poprzednio.

Odmowa dostępu.

Sieć Azylu, która zawsze pozostawała otwarta dla każdego Bezsennego na całym świecie, nie chce jej przyjąć nawet w trybie zawężonej identyfikacji. Ale to tylko pozory. Leisha wiedziała, że Jennifer chce, aby Leisha przekonała się o czymś jeszcze poza samym tylko faktem wykluczenia jej z grupy.

— Rozmowa prywatna, pilne, do Jennifer Sharifi, z pominięciem hasła, identyfikacja siatkówkowo-głosowa.

Odmowa dostępu.

— Rozmowa prywatna, pilna, do Richarda Kellera, z pominięciem hasła, identyfikacja siatkówkowo-głosowa.

Odmowa dostępu.

Musiała pomyśleć. Czuła ciężar wokół czaszki, jakby znajdowała się głęboko pod wodą. Najświeższy wazon kwiatów z nieustającej dostawy Alice napełniał powietrze przykrą słodyczą.

— Rozmowa prywatna, pilna, z Tonym Indivino, z pominięciem hasła, identyfikacja głosowo-siatkówkowa.

Na ekranie ukazała się twarz Cassie Blumenthal z Rady Azylu.

— Leisho, mówię do ciebie w imieniu Jennifer, bez względu na to, kiedy zdołasz dotrzeć do tego zapisu. Rada Azylu przegłosowała przyjęcie ślubowania lojalności. Ci, którzy go nie złożyli, nie mają odtąd dostępu do sieci Azylu, do samego Azylu, ani też do układów handlowych ze wszystkimi, którzy ślubowanie to złożyli. Stąd właśnie zostałaś pozbawiona takiego dostępu na trwałe i nieodwołalnie. Jennifer prosiła mnie także, abym ci przekazała, żebyś ponownie przeczytała przemówienie Abrahama Lincolna na konwencie Republikanów w Illinois w czerwcu 1858 roku, oraz że nauki płynące z historii nie tracą na ważności tylko dlatego, że Kenzo Yagai tak rozdmuchał pojęcie indywidualnych osiągnięć, że przesłoniło zupełnie walory społeczności. Z początkiem przyszłego miesiąca wszyscy, którzy złożyli ślubowanie, zaczną się wycofywać ze stosunków handlowych z tobą, z Camden Enterprises ze wszelkimi jego odgałęzieniami oraz ze wszystkimi bezpośrednimi i pośrednimi holdingami należącymi do Kevina Bakera, nie wyłączając sieci Grupy, jeśli i on będzie się przeciwstawiał solidarności względem naszej społeczności. To wszystko.

Ekran pociemniał.

Leisha przez chwilę siedziała zupełnie nieruchomo.

Odnalazła w danych bibliotecznych tamto przemówienie Lincolna. Po ekranie zaczęły przewijać się słowa, monotonnie odczytywane przez lektora, ale i jedno, i drugie nie było jej potrzebne — już przy pierwszych słowach uświadomiła sobie, że wie doskonale, która to przemowa. Lincoln, który zdołał dźwignąć swą kancelarię z długów i przezwyciężyć własne rozczarowania, zgodził się startować z ramienia partii republikańskiej w wyborach do Kongresu, przeciwko kandydaturze Stephena Douglasa, autora błyskotliwego pomysłu, by wszystkie stany mogły mieć możliwość samodzielnego zaakceptowania lub odrzucenia niewolnictwa. Lincoln zwrócił się w te słowa do burzliwie skłóconego konwentu:

„Dom, w którym toczy się wewnętrzna walka, nie ostoi się”.

Leisha wyłączyła terminal. Przeszła do pokoju, którego ona i Kevin używali w nieczęstych chwilach miłości. Zabrał ze sobą łóżko. Położyła się na podłodze, ręce przyciskając do boków i głęboko oddychając.

Rozmyślała nad tym, ile jeszcze pozostało jej do stracenia.


* * *

Jennifer stała naprzeciw Willa Sandalerosa, za ochronnym polem siłowym, które połyskiwało leciutko, rozmiękczając nieco ostrą linię jego genomodyfikowanej szczęki. Mówiła:

— Z uszkodzeniem skutera łączą mnie tylko dowody pośrednie. Czy przysięgli są na tyle bystrzy, żeby to dostrzec?

Nie chciał jej okłamywać.

— To Śpiący…

Nastąpiła długa chwila ciszy.

— Jennifer, czy ty coś jadasz? Nie wyglądasz najlepiej.

Poczuła się szczerze zaskoczona. On ciągle jeszcze myślał, że to wszystko ma jakieś znaczenie — jak wygląda, czy jada. W ślad za zaskoczeniem pojawiło się niezadowolenie. Sądziła, że wzniósł się już ponad tego rodzaju sentymentalizm. Takim go przecież potrzebowała — powinien rozumieć, że w obliczu zadania, jakie przed nią stoi i do jakiego potrzebowała jego pomocy, takie drobiazgi są zupełnie bez znaczenia. A po cóż innego ćwiczyła się w autodyscyplinie, jeśli nie po to, by mogła teraz ignorować fakty — jak wygląda i jak się czuje. Przez wzgląd na to, co jest prawdziwie ważne — na Azyl. Znalazła się teraz w punkcie, gdzie nic poza tym się nie liczy, a stoczyła przecież ciężką bitwę, żeby się tam znaleźć. Obróciła swoje więzienie, izolację, rozdzielenie od dzieci i swój osobisty wstyd w drogi, które powiodły ją do punktu, gdzie zatriumfowała jej wola i zdolności. Sądziła, że Will Sandaleros potrafi to dostrzec. On sam musi przejść tę samą drogę — musi to zrobić, bo ona potrzebuje go na drugim jej krańcu.

Ale nie może zbytnio go popędzać. Ten błąd popełniła już z Richardem. Myślała, że Richard podróżuje u jej boku, zwinnie i czysto, a on zamiast tego chwiał się i nie zauważyła, kiedy się załamał. Wina leżała całkowicie po jej stronie, bo przecież powinna była dostrzec, że on się chwieje.

Richard nadal czuł przywiązanie do zewnętrza w sposób, który umknął jej uwadze — do przestarzałych ideałów i pewnie jeszcze wciąż do Leishy Camden. Nie czuła zazdrości, kiedy to sobie uświadomiła. Richard po prostu nie był dość silny, to wszystko. Willowi Sandalerosowi, wychowanemu w Azylu i Azylowi zawdzięczającemu wszystko, nie zabraknie sił. Jennifer sprawi, że nie zabraknie mu sił. Ale nie przedwcześnie.

— Wszystko w porządku — odrzekła w końcu. — Masz dla mnie coś jeszcze?

— Zeszłej nocy Leisha próbowała uzyskać dostęp do sieci.

Skinęła głową.

— To dobrze. A co z innymi na naszej liście?

— Mamy wszystkich oprócz Kevina Bakera. Wyprowadził się z ich wspólnego mieszkania.

Poczuła falę przyjemności.

— Czy można skłonić go, żeby złożył ślubowanie?

— Nie mam pojęcia. A jeśli tak, to czy chcesz go mieć w Azylu?

— Nie. Na zewnątrz.

— Trudno go będzie nadzorować elektronicznie. Na litość boską, Jennifer, przecież to on wynalazł większość naszego sprzętu.

— Wcale nie chcę go nadzorować. Nie postępuje się w ten sposób z kimś takim jak Kevin. Solidarność grupowa też nie pomoże. Zatrzymamy go przy sobie siłą interesu ekonomicznego i zgodnie z zasadami kontraktowej wymiany. We własnym interesie skorzystamy z podstawowych założeń jagaizmu. I bez żadnego nadzoru.

Sandaleros miał pełen wątpliwości wyraz twarzy, ale nie sprzeciwił się. To także będzie musiała u niego wykształcić: żeby się jej przeciwstawiał. Hartowane żelazo jest mocniejsze od zwykłego.

— Kto jeszcze z zewnątrz złożył ślubowanie? Podał jej całą listę nazwisk. Słuchała uważnie, jednak tego, które pragnęła usłyszeć, nie było między nimi.

— A Stella Bevington?

— Nie.

— Mamy czas. — Pochyliła głowę, a potem zadała to jedno, jedyne pytanie, na które pozwalała sobie tylko raz w ciągu każdej wizyty. Opuściła ją ostatnia ze słabości.

— A jak moje dzieci?

— Dobrze. Najla…

— Ucałuj je ode mnie. Ale jest jeszcze coś, co musisz zacząć w moim imieniu, Will. Niezmiernie ważny krok naprzód. Może najważniejszy z kroków, jakie kiedykolwiek podjęto w Azylu.

— Co to takiego?


* * *

Jordan zaniknął za sobą drzwi biura. Natychmiast urwały się wszystkie dźwięki: łomot maszyn na hali fabrycznej, muzyka rockowa, nawołujące się głosy i, co najważniejsze, sprawozdanie z procesu Sharifi, transmitowane na dwóch ogromnych ekranach, które Hawke kazał specjalnie w tym celu zainstalować na obu końcach rozległej hali fabryki. Teraz wszystko ucichło. Jordan na własny koszt zainstalował sobie w biurze dźwiękoszczelne osłony.

Oparł się o zamknięte drzwi, wdzięczny za chwilę ciszy. Zadzwonił wideo telefon.

— Jordan, jesteś tam? — mówiła Mayleen ze swej strażniczej budki. — Jakieś kłopoty w Budynku Trzecim, nigdzie nie mogę znaleźć pana Hawke’a, lepiej tam idź.

— Jakie kłopoty?

— Chyba jakaś bójka. Kamera tam nie jest najlepiej ustawiona. Ktoś powinien się jej przyjrzeć, chyba że ją wpierw rozbiją.

— Idę — rzucił Jordan, gwałtownie otwierając drzwi.

„No to ja jej mówię… Podaj mi piątkę… Najnowsze zeznania zdają się ujawniać pewne wątpliwości ze strony doktora Adama Walcotta, domniemanej ofiary spisku Azylu… Przetańczyć z tobą chcę całą nooooc… Zeszłej nocy niezidentyfikowani sprawcy dokonali brutalnej napaści na siedzibę należącej do Bezsennych firmy Carver Daughter…”

Kiedy będę miał wakacje — myślał Jordan — chciałbym je spędzić w jakimś cichym, pustym i bezludnym miejscu. Sam.

Przebiegł główny budynek, potem wąską przestrzeń między zabudowaniami, zwaną przez miejscowych placem, i popędził w kierunku niskich zabudowań pomocniczych, gdzie sprawdzano i składowano części oraz gotowe skutery i gdzie dokonywano napraw sprzętu. Budynek Trzeci to była Kontrola Odbioru — na pół magazyn, na pół sortownia, gdzie nadsyłane części do skuterów rozdzielano na sprawne i uszkodzone. Bardzo wiele było uszkodzonych. Po podłodze walały się fragmenty piankowych opakowań. Z tyłu, między wysokimi regałami, krzyczeli jacyś ludzie. Kiedy Jordan biegł w tamtym kierunku, jedna z dwuipółmetrowych półek runęła na ziemię, rozsypując dookoła części jak odłamki granatu. Krzyknęła jakaś kobieta.

Zakładowa służba bezpieczeństwa była już na miejscu. Dwóch krzepkich mundurowych przytrzymywało jakiegoś mężczyznę i jakąś kobietę — oboje wyrywali się i wrzeszczeli. Strażnicy nie bardzo wiedzieli, jak mają się zachować, bo bójki między pracownikami Śpi-My zdarzały się niezmiernie rzadko. Na podłodze siedział jeszcze jeden mężczyzna; jęczał i trzymał się za głowę. Za nim leżała na ziemi jakaś potężna postać w ubraniu przesiąkniętym krwią.

— Co tu się, do cholery, dzieje?! — zapytał ostro Jordan. — Kto tam jest, Joey?

— To Bezsenny! — wrzasnęła kobieta, próbując kopnąć leżącego olbrzyma. Strażnik szarpnął ją w tył. Potężna, zakrwawiona postać poruszyła się nieznacznie.

— Joey?! Bezsenny?! — zdumiał się Jordan.

Przekroczył siedzącego na ziemi mężczyznę i przewrócił olbrzyma na plecy. Przypominało to odwracanie wyrzuconego na plażę wieloryba. Joey — nie miał nazwiska — ważył ponad sto dwadzieścia kilo i miał prawie dwa metry wzrostu. Był umysłowo niedorozwinięty, ale nieprawdopodobnie wprost silny. Hawke pozwolił mu mieszkać, pracować i żywić się przy fabryce. Joey nosił skrzynie i wykonywał różne prace fizyczne, w innych fabrykach dawno już zautomatyzowane. Hawke powiedział kiedyś, że Joey pracuje bez znużenia jak prawdziwy robot i że jest przykładowym wręcz członkiem klasy, którą Ruch Śpi-My usiłuje wydźwignąć ze stanu zależności i poniżenia. Jordana uderzyła wtedy nagła myśl, że Joey jest w tej chwili tak zależny od Hawke’a, jak nigdy nie byłby od opieki społecznej i że wobec okrutnych żartów swych kolegów z pracy może się czuć znacznie bardziej poniżony niż w państwowym domu opieki. Tego rodzaju refleksje zatrzymywał jednak Jordan dla siebie. Joey czuł się szczęśliwy i był niewolniczo wprost wdzięczny Hawke’owi.

— To Bezsenny! — syknęła z nienawiścią kobieta. — Nie ma tu miejsca dla takich jak on!

Joey Bezsennym? To nie miało sensu. Jordan zwrócił się zimno do mężczyzny, który nadal wyrywał się z uścisku strażnika:

— Jenkins, strażnik zaraz cię puści, ale jeśli zrobisz choć krok w stronę Joeya, zanim wszystkiego nie wyjaśnię, jesteś tu skończony. Zrozumiano? — Jenkins skinął ponuro głową. Jordan zwrócił się teraz do strażnika. — Zameldujcie Mayleen, że sprawa załatwiona. Powiedzcie, żeby wezwała karetkę dla dwóch pacjentów. A teraz, Jenkins, mów, co tu się działo.

— Ten gnojek to Bezsenny — powiedział Jenkins. — Nie chcemy tu żadnych…

— Dlaczego uważasz, że to Bezsenny?

— Bo go śledziliśmy — odparł Jenkins. — Turner, Holly i ja. On nigdy nie śpi. Nigdy.

— Szpieguje nas! — wrzasnęła kobieta. — To pewnie szpieg Azylu i tej suki Sharifi!

Jordan odwrócił się do niej plecami. Przyklęknął i zajrzał w zalaną krwią twarz Joeya. Zamknięte powieki olbrzyma drżały lekko i Jordan nagle zdał sobie sprawę, że Joey tylko udaje nieprzytomnego. Olbrzym miał na sobie najtańsze ubranie z włókien sztucznych, teraz całe w strzępach. Ze swymi nie strzyżonymi włosami i brodą, z zapachem nie mytego ciała, z potężnym cielskiem umazanym krwią przypominał Jordanowi zaszczute zwierzę — zmaltretownego samca słonia lub okulałego bizona. Jordan nigdy dotąd nie słyszał o niedorozwiniętym umysłowo Bezsennym, ale jeśli Joey był dostatecznie stary — a dla Jordana wyglądał starzej niż sam Pan Bóg — to pewnie zmodyfikowano mu tylko geny związane z potrzebą snu, nie sprawdziwszy całej reszty. A jeżeli naturalny iloraz inteligencji miał bardzo niski… Ale skąd wziął się tutaj? Bezsenni przecież bardzo dbali o swoich.

Jordan zasłonił sobą twarz Joeya od reszty. Głupie babsko dalej wykrzykiwało coś o szpiegach i sabotażu. Jordan zapytał łagodnie:

— Joey, czy jesteś Bezsennym?

Oblepione brudem powieki zatrzepotały rozpaczliwie.

— Joey, odpowiedz. Natychmiast. Czy jesteś Bezsennym?

Joey otworzył oczy. Zawsze był posłuszny bezpośrednim rozkazom. Po brudnych, zakrwawionych policzkach pociekły łzy.

— Panie Watrous… Niech pan nic nie mówi panu Hawke! Ja pana tak proszę, niech pan nic nie mówi panu Hawke!

Jordan poczuł piekący żal. Wstał. Ku jego zdumieniu Joey także dźwignął się chwiejnie na nogi, opierając się o półkę, która zachwiała się niebezpiecznie. Joey kurczył się tuż przy Jordanie, owiewając go swoim zapachem. Był przerażony. Bał się Jenkinsa, wpatrzonego ponuro w podłogę, jęczącego, zakrwawionego Turnera i obrzydliwie pyskatej Holly, która ważyła raptem z pięćdziesiąt kilo.

— Zamknij się — zwrócił się do niej Jordan. — Campbell, zostań z Turnerem, dopóki nie pojawi się karetka. Jenkins, ty i ona macie tu posprzątać i niech ktoś z sekcji szóstej sprawdzi, czy nie ma zakłóceń w dostawie części na taśmę montażową. Oboje macie się zgłosić do biura Hawke’a jeszcze dziś po południu. Joey, idź z Campbellem i Turnerem do ambulansu.

— Nieee — zaskowyczał Joey. Złapał kurczowo za ramię Jordana. Na zewnątrz wyła syrena karetki.

— Dobra — rzucił ostro Jordan. — W porządku, Joey. Każę im zbadać cię tutaj.

Rany Joeya okazały się powierzchowne — więcej krwi niż szkody. Kiedy lekarze skończyli badanie, Jordan powiódł go dookoła głównego budynku i bocznymi drzwiami wprowadził do swego biura, przez cały czas nie przestając się dziwić: Joey Bezsennym? Niewyszkolony, brudny, przerażony i głupi Joey?

Dźwiękoszczelne drzwi wytłumiły wszystkie dźwięki.

— A teraz powiedz mi, Joey: jak się dostałeś do tej fabryki?

— Na piechotę.

— Mnie chodzi o to, dlaczego. Dlaczego przyszedłeś do fabryki Śpi-My?

— Nie wiem.

— Ktoś ci kazał tu przyjść?

— Pan Hawke. Och, panie Watrous, niech pan nic nie mówi panu Hawke! Ja tak pana proszę, niech pan nic nie mówi panu Hawke!

— Nie bój się, Joey. Posłuchaj mnie uważnie. Gdzie mieszkałeś, zanim pan Hawke kazał ci tu przyjść?

— Nie wiem!

— Ale…

— Nie wiem!

Jordan nie przestawał wypytywać, łagodnie i uparcie, ale Joey naprawdę nic nie wiedział. Ani gdzie się urodził, ani co się stało z jego rodzicami, ani ile ma lat. Wyglądało na to, że pamięta jedynie — bo ciągle to powtarzał — że pani Cheever kazała mu nie mówić nikomu, że jest Bezsennym, bo inaczej ludzie zrobią mu krzywdę. W nocy powinien pójść w odosobnione miejsce i się położyć. Joey wypełniał wiernie ten rozkaz, bo tak powiedziała mu pani Cheever. Kim była pani Cheever, dlaczego okazywała mu tyle dobroci i co się z nią w końcu stało, tego Joey już nie pamiętał.

— Joey, czy…

— Niech pan nic nie mówi panu Hawke!

Na ekranie wideotelefonu pojawiła się twarz Mayleen.

— Jordan, właśnie przyjechał pan Hawke. Holly Newman powiedziała mi, co się stało. — Zerknęła ciekawie na Joeya. — To on ma być Bezsenny?

— Nie zaczynaj, Mayleen!

— Cholera, przecież nic takiego…

Wraz z falą dźwięków wtoczył się do biura Hawke. Natychmiast całe pomieszczenie przeszło w jego władanie. Wypełnił je swoją obecnością, niemal tak samo wielki jak Joey, lecz o tyle bardziej władczy, że Jordan, który sądził, iż zdołał się już z nim oswoić, jeszcze raz poczuł, jak kurczy się w pozbawiony znaczenia drobiazg.

— Campbell opowiedział mi, co się stało. Joey jest Bezsennym?

— Eheeeeee — jęknął Joey. Zakrył twarz rękoma. Jego palce przypominały krwawe banany.

Jordan spodziewał się, że Hawke natychmiast zrozumie swój błąd i jakoś wszystkiemu zaradzi. Hawke radził sobie z ludźmi. Ale zamiast tego Hawke gapił się w milczeniu na Joeya, nieznacznie uśmiechnięty, nie rozbawiony, lecz dziwnie zadowolony, jakby coś w Joeyu napawało go satysfakcją, której nie było potrzeby kryć.

— Panie Hawke, cz-czy jja m… m… muszę sobbie iść?

— Nie, dlaczego? Oczywiście, że nie, Joey — odparł Hawke. — Możesz tu zostać, jeśli tylko chcesz.

Na twarz Joeya wpełzał groteskowy wyraz nadziei.

— M… mimo że n…nigdy n…nie śpię?

— Mimo że jesteś Bezsennym — zgodził się gładko Hawke, nadal uśmiechnięty. — Możesz nam się tutaj przydać.

Joey podszedł chwiejnie do Hawke’a i padł przed nim na kolana. Objął go ramionami, przycisnął twarz do jego brzucha i łkał. Hawke nadal wpatrywał się w Joeya, nieznacznie się uśmiechając.

Jordanowi zrobiło się niedobrze.

— Hawke, on tu nie może zostać. Dobrze wiesz. Nie może.

Hawke pogładził brudne włosy Joeya.

— Joey, wyjdź z mojego biura — rzucił szorstko Jordan. — To w końcu ciągle jeszcze moje biuro. Wyjdź. Idź… — Nie mógł posłać Joeya na teren zakładu, bo wieść musiała się już rozejść wśród wszystkich robotników. Biuro Hawke’a było zamknięte, a posłać go do któregoś z zabudowań pomocniczych byłoby jeszcze gorzej. W całej fabryce Śpi-My nie było miejsca, gdzie Joey byłby bezpieczny…

— Przyślij go do mojej budki strażniczej — odezwała się o Mayleen z ekranu. Jordan zupełnie zapomniał, że wideotelefon nadal działa. — Nikt mu tu nie dokuczy.

Zaskoczony, Jordan szybko rozpatrzył sytuację. Mayleen miała broń — ale nie, z pewnością by tego nie zrobiła. Jakimś sposobem wychwycił to w tonie jej głosu.

— Idź do budki Mayleen, Joey — rzucił Jordan tak autorytatywnym tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć. — No, idź! Joey ani drgnął.

— Idź, Joey — powtórzył Hawke tym swoim rozbawionym głosem i Joey poszedł.

Jordan stanął twarzą w twarz z szefem.

— Zabiją go, jeśli tu zostanie.

— Tego nie możesz wiedzieć na pewno.

— Ale wiem, tak samo jak ty. Wzbudziłeś w nich tyle nienawiści do Bezsennych… — urwał. Więc o to chodziło w tym całym Śpi-My. Nie tylko o Kevina Bakera, Leishę Camden czy Jennifer Sharifi, błyskotliwych ludzi u władzy, którzy sami potrafią o siebie zadbać, ale także o Bezimiennego Joeya, który nie rozpoznałby broni ekonomicznej, nawet gdyby się o nią potknął. A potknąłby się z pewnością.

— Nie myśl w ten sposób, Jordanie — odezwał się cicho Hawke. — Joey to anomalia. Drobna plamka w statystykach Bezsennych. W prawdziwej wojnie o sprawiedliwość Joey jest bez znaczenia.

— Ale nie na tyle, żebyś mógł go sobie odpuścić. Gdybyś naprawdę myślał, że Joey jest bez znaczenia, odesłałbyś go stąd w jakieś bezpieczne miejsce. Oni go tu zabiją, a ty im na to pozwolisz, bo to jeszcze jeden sposób na to, żeby poczuć dreszczyk triumfu ze zwycięstwa nad Bezsennymi, nieprawdaż?

Hawke przysiadł na biurku Jordana zamaszystym, swobodnym ruchem, który Jordan widywał już setki razy. A może tysiące, jeśli doliczyć wszystkie sny, w których Hawke nawiedzał Jordana. Zwykle usadawiał się tak swobodnie, by za chwilę z przyjemnością zacząć czepiać się argumentów Jordana, z przyjemnością burzyć jego naiwne przekonania — co nie było szczególnie trudne, biorąc pod uwagę, że umysłowość Jordana nie mogła nawet marzyć o zrównaniu się z umysłem Hawke’a.

Ale nie tym razem.

Hawke zaczął swobodnym tonem:

— Przegapiłeś jeden kluczowy punkt, Jordy. Podstawą godności osobistej człowieka jest prawo do indywidualnego wyboru. Joey sam wybrał, że chce żyć tutaj. Każdy propagator idei godności osobistej człowieka — od Kenzo Yagai, przez Abrahama Lincolna, aż do samego Eurypidesa — twierdził, że indywidualny wybór człowieka musi zastąpić presję społeczną. Sam Lincoln powiedział — wiem, twoja wspaniała ciocia Leisha przytoczyłaby pewnie stosowny cytat — mówiąc na temat zagrożeń dla wyzwolonych niewolników…

— Odchodzę — rzucił Jordan.

Hawke uśmiechnął się.

— No, Jordy, przecież już raz to przerabialiśmy. I z jakim efektem?

Jordan wyszedł. Hawke pozwoliłby zginąć i jemu, choć w inny sposób. Właściwie sam przykładał do tego ręki, przez cały czas, a Jordan niczego nie dostrzegał. A może to też — całe to kłucie Jordim, zamiast Jordana — może to też należało do planów Hawke’a? Może Hawke chciał, żeby Jordan odszedł?

Z nim nigdy niczego nie można być pewnym.

Opłynęła go fala fabrycznych hałasów. Na ogromnym ekranie na północnym końcu hali pokazywano właśnie Azyl z lotu ptaka.

„Fani gier militarystycznych już od dawna zabawiają się wymyślaniem skutecznych ataków na ten, jak się powszechnie przypuszcza, nieprzenikniony…” Stuk, stuk, puk.

„… Pooorozraaaabiać z moim słooonkiem…”

Jordan wyszedł bocznymi drzwiami. Joey był od niego cięższy o jakieś osiemdziesiąt kilo, więc w żaden sposób nie dałby rady zabrać go stąd siłą. A Joey nie da się przekonać nikomu prócz Hawke’a. Nie może go tu jednak zostawić. Co robić?

W budce strażniczej zobaczył, że Joey leży oparty bezwładnie o jedyną nieprzezroczystą z plastykowych ścian budki. Mayleen odcięła połączenie z biurem Hawke’a — musiała słyszeć całą dyskusję.

— Dałam mu trochę herbatki prababci.

— Herbatki…?

— My, szczury rzeczne, znamy wiele rzeczy, o których wy, chłopcy z Kalifornii, nie macie nawet co myśleć — odparła Mayleen znużonym głosem. — Zabierz go stąd, Jordan. Zawołałam Campbella. Pomoże ci wsadzić Joeya do samochodu, jeśli pan Hawke nie powie mu inaczej. I ruszaj się.

— Dlaczego, Mayleen? Dlaczego pomagasz Bezsennemu? Mayleen wzruszyła ramionami. Potem rzuciła z uczuciem:

— Cholera, spójrz na niego! Nawet brudna pielucha mojej małej tak nie śmierdzi. Myślisz, że muszę walczyć z czymś takim, żeby coś osiągnąć na tym tu świecie? On mi nie staje na drodze i nieważne, czy nie musi spać, nie musi jeść czy nawet oddychać! — Jej ton znów się zmienił. — Nieszczęsny żebrak.

Jordan podprowadził samochód pod główną bramę. On, Mayleen i niczego nie podejrzewający Campbell zawlekli tam Joeya. Przed odjazdem Jordan wytknął głowę przez okno.

— Mayleen?

— Co? — Znów stała się szorstka.

— Jedź ze mną. Przecież już w to nie wierzysz.

— Nie.

— Ale przecież widzisz, że…

— To jest cała moja nadzieja. Tu i teraz.

Wróciła do swojej budki strażniczej i pochyliła się nad pulpitem aparatury do nadzoru. Jordan odjechał, a całe tylne siedzenie samochodu zajmował jego jeniec — uratowany Bezsenny. Jordan nie obejrzał się nawet na fabrykę Śpi-My. Tym razem już nie. Tym razem nie wróci.

14

W TRZECIM TYGODNIU ROZPRAWY, KIEDY RICHARD Keller zeznawał przeciwko swojej żonie, loża prasowa wybuchnęła gorączkową aktywnością. Fruwały palce holo-artystów, kolorowi dziennikarze szeptali półgłosem notatki, jabłka wszystkich Adamów pracowały bezgłośnie. Na kilku twarzach Leisha dostrzegła małe, okrutne uśmieszki małych, okrutnych ludzi, którzy przyglądają się cudzemu cierpieniu z przyjemnością.

Richard miał na sobie czarny garnitur, a pod nim czarny obcisły kombinezon. Leisha przypomniała sobie te wszystkie jasne kolory, które wprogramowywał w plakaty i okna wszędzie, gdzie przyszło mu mieszkać. Najczęściej były to kolory morza: zielenie, błękity, subtelne szarości i kremowa morska pianka. Richard siedział zgarbiony na miejscu dla świadka, dłonie oparł płasko na kolanach. Światło sali rozpraw wyraźnie oświetlało napięte do granic możliwości rysy jego twarzy. Zobaczyła, że ma nierówne i niezbyt czyste paznokcie. I to jest ten Richard, którego pasją było morze.

— Kiedy po raz pierwszy zdał pan sobie sprawę, że pańska żona ukradła patenty doktora Walcotta i zgłosiła je jako odkrycie Azylu? — pytał Hossack.

Sandaleros skoczył na równe nogi.

— Sprzeciw! Nigdzie — powtarzam: nigdzie! — nie istnieją dowody na to, że zostały one skradzione, ani też przez kogo!

— Podtrzymuję sprzeciw — oznajmił sędzia. Spojrzał twardo na Hossacka. — Sam pan powinien o tym wiedzieć, panie Hossack.

— Panie Keller, kiedy po raz pierwszy pańska żona powiedziała panu, że Azyl zgłosił do patentu badania, które umożliwią Śpiącym zmianę w Bezsennych?

— Dwudziestego ósmego sierpnia, rano — odparł Richard jednostajnym głosem.

— Sześć tygodni od daty zgłoszenia.

— Tak.

— Jak pan zareagował?

— Zapytałem ją, kto w Azylu prowadził takie badania — odparł Richard, z dłońmi nadal przyciśniętymi płasko do kolan.

— I co odpowiedziała?

— Powiedziała mi… Powiedziała, że wzięli je z zewnątrz i zarejestrowali z wsteczną datą w archiwum Biura Patentowego Stanów Zjednoczonych.

— Sprzeciw! To dowód ze słyszenia!

— Oddalam sprzeciw — oznajmił Deepford.

— Innymi słowy, powiedziała panu — ciągnął Hossack — że ponosi odpowiedzialność nie tylko za kradzież, ale i naruszenie państwowego systemu komputerowego.

— Tak. Tak właśnie mi powiedziała.

— Czy zapytał pan ją, w jaki sposób dokonano domniemanej kradzieży?

— Tak.

— Proszę przytoczyć sądowi, co odpowiedziała.

Na to właśnie czekała prasa, po to widzowie tłoczyli się ramię przy ramieniu — żeby usłyszeć, jak ujawnia potęgę Azylu ktoś z samego jej środka, jak jeden z Bezsennych obnażają, obnażając zarazem siebie samego. Leisha czuła smak tego napięcia. Miedziany, słonawy jak krew.

— Wyjaśniłem już kiedyś Leishy Camden, że nie jestem ekspertem od sieci komputerowych. Nie wiem, jak tego dokonano. Nie pytałem. Tych kilka faktów, które są mi znane, znaleźć można na nagraniu moich zeznań w departamencie sprawiedliwości USA. Jeśli chce pan o tym usłyszeć, proszę przesłuchać taśmę. Nie będę tego powtarzał.

Sędzia Deepford przechylił się bokiem przez swoją ławę.

— Panie Keller, zeznaje pan pod przysięgą. Proszę odpowiedzieć na pytanie.

— Nie.

— Jeśli pan nie odpowie — powiedział sędzia tonem nie pozbawionym pewnej łagodności — oskarżę pana o obrazę sądu.

Richard wybuchnął śmiechem.

— Obrazę? Oskarżą mnie o obrazę?

Przestał się śmiać i uniósł ręce na wysokość ramion, jak ogłuszony bokser, a po chwili je opuścił. Zwisały teraz bezwładnie po bokach. Bez względu na to, co się do niego mówiło, nie odpowiadał, tylko od czasu do czasu uśmiechał się, szepcząc: „Obraza”. W końcu sędzia zarządził godzinną przerwę.

Kiedy sąd zebrał się ponownie, Deepford wyglądał na zmęczonego. Wszyscy z wyjątkiem Willa Sandalerosa wyglądali na zmęczonych.

Ćwiartowanie człowieka — pomyślała Leisha — to ciężka robota.

Will Sandaleros cały wprost gorzał.

Hossack pomachał świadkowi przed oczyma wisiorkiem na złotym łańcuszku.

— Czy pan rozpoznaje ten przedmiot, panie Keller? Skóra na twarzy Richarda zmarszczyła się jak stary pączek.

— Tak.

— Co to jest?

— To mikrosiłowy sterownik mający związek z operowaniem polem Y w Azylu.

Przysięgli wpatrzyli się w wisiorek w ręku Hossacka. Kilkoro pochyliło się do przodu. Jeden potrząsnął głową.

Wisiorek miał kształt łezki, a wykonany był z gładkiej, półprzejrzystej substancji, zielonej jak wczesne jabłka. Według zeznań gburowatego parkingowego, znalazł on wisiorek w pobliżu miejsca, gdzie zwykle doktor Herlinger parkował swój skuter, zaraz po tym, jak zobaczył wybiegającą z bramy zamaskowaną postać w rękawiczkach. Fotokomórka przy wyjściu była wyłączona.

— Żeby nie notowała mnie za każdym razem, kiedy wchodzę i wychodzę, wie pan.

Taśma z urządzeń nadzorujących potwierdziła jego zeznania. Leisha i przedtem nie wątpiła w ich prawdziwość. Długoletnie doświadczenie nauczyło ją rozpoznawać świadka, któremu prawo jest tak obojętne, że nie chce mu się go naruszać.

Zielony wisiorek huśtał się lekko w palcach Hossacka.

— Kto jest właścicielem tego urządzenia, panie Keller?

— Nie wiem.

— Czy wisiorki w Azylu nie mają żadnych cech indywidualnych? Inicjałów, różnych kolorów albo czegoś podobnego?

— Nie.

— A ile istnieje podobnych wisiorków?

— Nie wiem.

— A to dlaczego?

— Nie ja zajmowałem się ich produkcją i dystrybucją.

— A kto?

— Moja żona.

— Ma pan na myśli oskarżoną, Jennifer Sharifi.

— Tak.

Hossak pozwolił, by ostatnie zdania zawisły na chwilę w powietrzu. „Moja żona.” Leisha nieomal słyszała, jak ławnicy myślą: czy to konieczne, żeby mąż przyczyniał się do skazania własnej żony? Poczuła, jak jej palce zaciskają się jedne na drugich.

— Panie Keller, jest pan członkiem Rady Azylu. Dlaczego nie wie pan, ile jest takich wisiorków?

— Bo nie chciałem wiedzieć.

Gdybym była adwokatem Richarda, pomyślała Leisha, nigdy nie pozwoliłabym mu powiedzieć czegoś takiego. Nagle zaczęła się zastanawiać, czy on też miał swój wisiorek. A mała Najla? A Ricky?

— Czy przyczyną tego, że nie chciał pan nic wiedzieć na temat tych wisiorków, nie było to, że przedsięwzięcia pańskiej żony budziły pański wewnętrzny sprzeciw?

— Zgłaszam sprzeciw! — porwał się wściekle Sandaleros. — Nie dość, że pan Hossack podsyca uprzedzenia świadka, to jeszcze linia przesłuchania, co przez cały czas bez skutku podkreślam, nie ma bezpośredniego związku ze sprawą i jest w rzeczy samej zupełnie dla nas nieistotna. Strona przeciwna wie, że co najmniej dwadzieścioro innych osób miało takie same wisiorki; pan Hossack sam zgodził się na to zastrzeżenie. Jeśli zatem teraz uważa, że może mieszać tutaj nieistotne fakty tylko dla ich walorów widowiskowych…

— Wysoki Sądzie — wtrącił Hossack — próbujemy właśnie dowieść, że związek między Azylem i uszkodzeniem skutera jest jasny i jednoznaczny…

— Sprzeciw! Sądzi pan, że jeśli nawet ten amulet należałby do któregoś z członków Azylu, to ktoś z Bezsennych byłby na tyle głupi, żeby go upuścić? Jasne jest, że cała sprawa została ukartowana i pani Sharifi…

— Sprzeciw!

— Proszę obie strony o podejście tutaj.

Sandaleros z widocznym wysiłkiem próbował się opanować. Hossack natomiast od razu pożeglował naprzód jak poważny, masywny korab. Deepford wychylił się ku nim z twarzą ściągniętą gniewem. Ale nie był nawet w połowie tak wściekły jak Sandaleros, kiedy chwilę później obaj prawnicy wracali na swoje miejsce. Leisha zamknęła oczy.

Teraz już wiedziała, czego ma się spodziewać, kiedy Sandaleros zacznie krzyżowy ogień pytań. Przedtem nie była pewna. Teraz nie miała żadnych wątpliwości.

I nie trzeba było długo na to czekać.

— Tak więc twierdzi pan, panie Keller — zaczął Sandaleros z wyrazistym niedowierzaniem w głosie — że jedynym motywem, że jedynym motywem tego, że zdradził pan swoją żonę, udając się akurat do Leishy Camden…

— Wnoszę o wykreślenie tego z protokołu — odezwał się ze znużeniem Hossack. — Słowo „zdrada” jest zbyt jednoznaczne.

— Podtrzymuję wniosek — powiedział sędzia.

— Więc twierdzi pan w obliczu sądu, że jedynym powodem, dla którego ujawnił pan przed Leisha Camden domniemaną inwigilację i kradzież dokonaną rzekomo przez pańską żonę, że jedynym pańskim motywem była troska o to, aby postępowała zgodnie z prawem — tym prawem, które nie uchroniło pańskiej firmy przed bankructwem spowodowanym uprzedzeniami Śpiących, nie uchroniło pańskiego przyjaciela, Anthony’ego Indivino przed śmiercią z rąk Śpiących, nie…

— Sprzeciw! — krzyknął Hossack.

— Oddalam sprzeciw — oświadczył Deepford. Jego twarz pociemniała.

— … nie uchroniła pańskich dzieci od niebezpiecznej napaści ze strony tłumu członków Śpi-My na lotnisku Stars and Stripes, nie uchroniło pańskiego statku do badań morskich od zatopienia przez nieznanych sprawców, przypuszczalnie Śpiących — i kiedy prawo tyle razy zawiodło, pan w tych okolicznościach donosi na swoją żonę, tylko dlatego, że chce pan, aby przestrzegała prawa?

— Tak — odpowiedział Richard ochrypłym głosem. — Nie było innego sposobu, żeby powstrzymać Jennifer. Mówiłem jej… błagałem… poszedłem do Leishy, zanim dowiedziałem się o Herlingerze… Nie miałem… Leisha nic mi nie powiedziała…

Nawet sędzia odwrócił wzrok. A Sandaleros powtórzył jadowicie:

— Zatem pańskie motywy wydania własnej żony przed panią Camden to małżeńska i obywatelska troska? Godne pochwały. A teraz proszę mi powiedzieć, panie Keller, czy pan i Leisha Camden byliście kiedyś kochankami?

— Sprzeciw! — Hossack prawie krzyczał. — To nie ma związku ze sprawą! Wysoki Sądzie…

Deepford studiował pilnie swój młotek. Leisha, choć odrętwiała, widziała wyraźnie, że oddali sprzeciw. Ze względu na sprawiedliwość wobec mniejszości, tych wiecznie prześladowanych i dyskryminowanych.

— Oddalam sprzeciw.

— Panie Keller — wycedził Sandaleros przez zaciśnięte zęby. Leisha obserwowała, jak z prawnika przeistacza się w anioła zemsty. Warstwa po warstwie, komórka za komórką. Gen za genem. Niemal nic nie zostało z poprzedniego Willa Sandalerosa. — Czy pan i Leisha Camden, kobieta, przed którą wydał pan własną żonę za jej rzekome zbrodnie, czy byliście kiedyś kochankami?

— Tak — odrzekł Richard.

— Po ślubie z Jennifer Sharifi?

— Tak.


* * *

— Kiedy to było? — zapytał cicho Kevin z ekranu wideotelefonu w pokoju hotelowym.

Leisha odparła ostrożnie:

— Zanim zaczęłam mieszkać z tobą. Jennifer miała obsesję na tle Tony’ego, a Richard czuł się… To nie ma znaczenia, Kevinie. — Kiedy tylko to powiedziała, zorientowała się, jakie to głupie. Oczywiście, że miało znaczenie. Dla procesu. Dla Richarda. I być może — nadal — dla Jennifer, choć skąd niby Leisha ma wiedzieć, co może mieć znaczenie dla Jennifer? Nie rozumiała jej zupełnie. Obsesja mieściła się jeszcze w obszarze pojmowania Leishy, ale obsesyjna tajemniczość, skłonność do spisków i unikanie otwartej walki już nie. — Jennifer o tym wie. Wiedziała przez cały czas. Czasem miałam wrażenie, że chce, abym zajęła się Richardem.

Kevin oznajmił jakby w odpowiedzi:

— Zamierzam złożyć Azylowi ślubowanie.

Minęła dłuższa chwila, zanim Leisha zdołała cokolwiek powiedzieć.

— Dlaczego?

— Bo inaczej moja firma przestanie funkcjonować. Baker Enterprises jest zbyt głęboko powiązana z firmą Dona Pospuli, z Aerodyne, z półtuzinem innych Bezsennych firm. Miałbym ogromne straty.

— Nie masz pojęcia o prawdziwych stratach!

— Leisho, to nie jest moja osobista decyzja. Proszę, spróbuj to zrozumieć. To czysto finansowe…

— Czy tylko finanse mają dla ciebie znaczenie?

— Oczywiście, że nie. Ale Azyl nie żąda ode mnie niczego niemoralnego, tylko grupowej solidarności, opartej zasadniczo na solidarności ekonomicznej. To przecież nic…

Leisha przerwała połączenie. Wierzyła Kevinowi: dla niego ta decyzja była natury czysto ekonomicznej i w tych granicach mógł sobie przedstawiać ją jako moralnie nienaganną. Obsesja emocjonalna, jak ta u Jennifer, nigdy nie zdołałaby nim poruszyć, nigdy nie naznaczyłaby tej gładkiej, jasnej twarzy ani tego schowanego za nią gładkiego, jasnego umysłu. Obsesja taka jak u Jennifer lub taka jak jej własna — obsesyjna potrzeba praworządności.

Wiele dni temu zastanawiała się, co jeszcze zostało jej do stracenia. Teraz już wiedziała.

Bezpieczeństwo zakodowane w sekretnych wisiorkach. Lennicze hołdy. Spreparowane dowody — bo Will Sandaleros miał absolutną rację mówiąc, że żaden Bezsenny nie zostawiłby wisiorka w takim miejscu. Wszyscy oni byli na to zbyt ostrożni. Ale to nie jest dowód. Uogólnienia — choćby nie wiem jak ważne i prawdziwe — nie są brane pod uwagę przez sąd.

Leisha przysiadła na brzeżku hotelowego łóżka, tak rozległego, że zdominowało cały pokój. Kiedy zameldowała się tu, w Conewango, przypuszczała z początku, że to dlatego, iż w hotelowym biznesie tak wielką rolę odgrywa seks. Ale to założenie było błędne. Wynikało z zawężonych doświadczeń.

Najważniejszy jest sen. Wszyscy tak zakładają.

Rzecz nie w tym, że spodziewała się, iż praktykowanie prawa zawsze będzie czystą grą. Żaden adwokat sądowy już się tego nie spodziewa, zwłaszcza po latach ugod z prokuratorami, przyglądania się krzywoprzysięstwu, skorumpowanym glinom, politycznym układom, pokrętnie stosowanym rozporządzeniom i stronniczym ławom przysięgłych. Ale wierzyła dotąd, że prawo samo w sobie jest jeśli nie czyste, to przynajmniej pojemne. Wystarczająco pojemne.

Przypomniała sobie dzień, w którym zdała sobie sprawę, że jagaistowska ekonomika jest nie dość pojemna. Nacisk na indywidualną doskonałość sprawiał, że zbyt wiele zjawisk, zbyt wielu ludzi pozostawało na marginesie: przede wszystkim ci, którzy nie mieli żadnych szans na osiągnięcie doskonałości. Żebracy, którzy mimo to pełnili pewne określone role w funkcjonowaniu tego świata. Byli jak pasożyty na ciele ssaka, które udręczą go, aż podrapie się do krwi, ale których jajeczka służą za pożywienie innym owadom, które z kolei żywią sobą jeszcze inne, zjadane potem przez ptaki, które z kolei padają łupem gryzoni, które zjada maltretowany przez pasożyty ssak. Krwawa ekologia wymiany zastąpiła linearny kontraktowy system jagaistów, działający w społecznej próżni. Dopiero ekologia była na tyle pojemna, by objąć Bezsennych i Śpiących, produktywnych i żebraków, doskonałych i średniaków, i nawet tych na pozór bez wartości. A tym, co podtrzymywało działanie tego systemu, było prawo.

Ale jeśli samo prawo było nie dość pojemne?

Nie dość pojemne, żeby pomieścić założenie, iż Bezsenny zawsze postąpi tak, a nie inaczej, choć to nie do udowodnienia, a jasne jak słońce. Żeby pomieścić to, co się zdarzyło między Richardem a nią. Żeby pomieścić nie tylko to, co Jennifer zrobiła, ale i dlaczego. A przede wszystkim, żeby pomieścić tę niewypowiedzianą zawiść, tak samo potężną jak struktury genetyczne, lecz w przeciwieństwie do nich nie dającą się podzielić, zmienić, wykorzenić z życia. Zawiść wobec lepszych od siebie. Prawo nigdy nie było w stanie jej objąć. Stworzyło tysiące przepisów, żeby pomóc tym, których prześladowano z racji ich fizycznej odmienności: czarnym, kobietom, Meksykanom, niepełnosprawnym. Ale nigdy przedtem w całej historii Stanów Zjednoczonych nie zdarzyło się, by obiektem zawiści i uprzedzeń rasowych zarazem była jedna i ta sama grupa. A prawo Stanów Zjednoczonych nie było na tyle pojemne, by poradzić sobie z tą sytuacją.

Leisha schowała głowę między kolana. W tej chwili było już dla niej oczywiste, w jaki sposób proces potoczy się dalej. Jej własne zeznania zostaną zdyskredytowane przez Sandalerosa jako manewry zazdrosnej kochanki przeciw legalnej żonie. Zeznania Richarda także zostaną zdyskredytowane. Hossack będzie mocno uderzał w ten jeden punkt: potęgę Azylu. Potęgę Bezsennych. Sandaleros nie pozwoli Jennifer zeznawać, bo jej opanowanie wyglądałoby dla Śpiących przysięgłych jak zimna krew zbrodniarza. Jej pragnienie chronienia swoich jako atak na zewnętrze…

Bo czymże innym było?

Ławnicy mogą postąpić w dwojaki sposób: albo uniewinnić ją na podstawie przeświadczenia o istnieniu trójkąta miłosnego, a wtedy umknie przed prawem, albo skazać ją, bo jest potężną Bezsenną, a wtedy nie pożyje długo w więzieniu. Azyl jeszcze bardziej zamknie się w sobie i jak potężny pająk zacznie dla własnej ochrony osnuwać elektroniczną siecią krainę Śpiących, w której z kolei stale wzrastać będzie strach przed ludźmi, których rzadko widują, z którymi nigdy nie łączą się przez sieć i od których nie chcą nic kupować, żeby Bezsenni nie zniszczyli ekonomii, za którą stali.

„Wszystko potajemnie kontrolują, wie pani. Chcą z nas zrobić niewolników. Współpracują z zagraniczną konkurencją, żeby rzucić nas na kolana. I nie powstrzymają się przed morderstwem”.

I w ten oto sposób stanie się jasne, że Jennifer miała rację, próbując bronić swoich.

Wszystko to razem przypominało węża, który połyka własny ogon. Ponieważ prawo w swej uczciwości usiłowało traktować wszystkich na równi, zbyt wiele spraw nie mogło się w nim pomieścić. Nie było dostatecznie pojemne. Nie było tak rozległe jak technologiczna i genetyczna przyszłość, która przerósłszy je, przekształci je w bezprawie.

Siedząc na krawędzi łóżka w ciemnym pokoju hotelowym Leisha czuła, jak opuszczają wiara w prawo — tak jakby z pokoju uciekało z sykiem powietrze. Czuła, że się dusi, wpada w jakąś ciemną i zimną pustkę. Prawo nie było dość pojemne. Nie mogło objąć naraz i Śpiących, i Bezsennych, nie oferowało żadnych sposobów etycznej oceny ludzkiego postępowania, a jeśli nie istniał osąd, nie istniało nic. Tylko bezprawie, zdziczały tłum i próżnia…

Spróbowała wstać, ale ugięły się pod nią kolana. Nigdy dotąd nie zdarzyło jej się nic podobnego. Znalazła, się na podłodze, przyklękła, podparła się rękami, a wciąż jeszcze racjonalnie myśląca cząstka mózgu podpowiadała: atak serca. Ale to nie mógł być atak serca. Serca Bezsennych nie zawodziły.

Zimno…

Ciemno…

Pusto…

Tatusiu…

Otrzeźwiło ją otwarcie hotelowych drzwi. Otwarto je z zewnątrz, bez żadnego alarmu. Leisha chwiejnie próbowała wstać. Po przeciwnej stronie pokoju, za łóżkiem, rysowała się w drzwiach jakaś sylwetka — krępa postać, dźwigająca solidny pakunek. Leisha nawet nie drgnęła. To jej ludzie — ludzie Kevina — instalowali system ochronny w tym pokoju, identyczny jak w mieszkaniu w Chicago. Nikt z miejscowych nie znał kodu otwierającego drzwi.

A jeśli to ktoś obcy, jeśli Azyl był w stanie zorganizować nie tylko kradzież, ale i zamach?

W takim razie zamachowiec będzie przynajmniej dobry w swoim fachu. Bezsenni zawsze i we wszystkim byli dobrzy.

Ciemna postać wyciągnęła rękę i zaczęła macać ścianę w poszukiwaniu włącznika światła.

— Włączyć światło — powiedziała wyraźnie Leisha. Solidny pakunek okazał się walizką. Oślepiona nagłym światłem, w drzwiach stała Alice.

— Leisho, to ty? Siedzisz po ciemku?!

— Alice!

— Kod z twojego mieszkania otwiera i te drzwi. Nie sądzisz, że powinnaś go zmienić? W holu kłębi się tłum reporterów…

— Alice! — krzyknęła Leisha i nagle znalazła się po drugiej stronie pokoju, we łzach — ona, która nigdy nie płakała! — w ramionach Alice.

— Nie wiedziałaś, że przyjadę? — spytała Alice.

Leisha potrząsnęła głową, opartą na ramieniu Alice.

— Ja wiedziałam. — Alice wypuściła ją z objęć i Leisha zobaczyła, że twarz siostry rozjaśnia jakieś dziwnie silne uczucie. — Wiedziałam, że to będzie twoja noc. Noc, kiedy będziesz wpadać w Dziurę. Wiem o tym od wczoraj — ja to czułam! — Nagle zaśmiała się przenikliwie. — Czułam to, Leisho, rozumiesz? Oświeciło mnie tak, jakbym dostała w głowę całym workiem cegieł. Wiedziałam, że to będzie najgorsza noc w twoim życiu, więc musiałam przyjechać.

Leisha przestała łkać.

— Czułam to — powtórzyła jeszcze raz Alice. — Przez trzy tysiące mil. Zupełnie tak samo jak to zdarza się innym bliźniakom!

— Alice…

— Nic nie mów, Leisho. Nie było cię przy tym. Wiem, co czułam.

Leisha poznała, że owym potężnym uczuciem malującym się na twarzy siostry jest triumf.

— Wiedziałam, że mnie potrzebujesz. Więc jestem. Już dobrze, Leisho, kochanie, wiem o tej dziurze, byłam tam… — Znów przygarnęła do siebie Leishę, obejmując ją, śmiejąc się i płacząc. — Wiem, kochanie, już wszystko dobrze. Nie jesteś sama. Ja też tam byłam i wiem…

Leisha przylgnęła do siostry. Alice wyciągnęła ją z ciemności. Z tej próżni, tej Dziury. Alice, której krępa postać była Leishy kotwicą nad samym skrajem przepaści, kotwicą pewną jak sama ziemia. Alice, która nigdy więcej nie będzie niedostępna, bo wreszcie zdarzyło się, że wiedziała o czymś wcześniej niż Leisha. Bo uratowała Leishę, stając się tym jedynym, czego Leisha nie utraciła.

— Wiedziałam — wyszeptała Alice. I mocniejszym już głosem dodała: — Teraz już mogę przestać przysyłać wszystkie te cholerne kwiaty.


* * *

Dużo później, kiedy przegadały już wiele godzin i Alice zaczęła wyglądać na śpiącą, zadzwonił wideotelefon. Wcześniej Leisha go wyłączyła, dopuszczając tylko pilne połączenia w nagłych wypadkach. Odwróciła głowę w stronę ekranu. Błyskały na nim aż dwa hasła. Dziwaczna logika maszyny połączyła obie osoby na raz, każdej przydzielając jeden głośnik.

— Mówi Susan Melling. Muszę…

— Tu Stella Bevington. Dopiero teraz udało mi się wejść w sieć. Ten…

— … natychmiast z tobą porozmawiać. Zadzwoń…

— … wisiorek, o którym piszą, że został…

— … do mnie chronioną…

— … znaleziony na parkingu…

— … linią, najszybciej jak można!

— … należy do mnie.


* * *

— Zakończyliśmy badania — mówił obraz Susan na ekranie. Siwe włosy wymykały się tłustymi kosmykami z byle jak upiętego koka, miała zaczerwienione oczy. — Gaspard-Thiereux i ja. Nad tymi redundantnymi kodami bezsenności w DNA, które odkrył Walcott.

— No i? — zapytała Leisha zrównoważonym tonem.

— Czy to niestrzeżona linia? A zresztą, niech to diabli. Niech sobie przecieka do prasy. Niech przecieka do Azylu. Hej, Blumenthal, słuchasz mnie?

— Susan, proszę cię…

— Żadnych „proszę”. Żadnych „dziękuję”, nic. Dlatego właśnie chciałam ci sama o tym powiedzieć. Zupełne nic. Te równania nie działają.

— Nie…

— Luka między wyłączaniem mechanizmu wywołującego sen w genetycznej fazie przedembrionalnej a między próbą zrobienia tego samego po wyodrębnieniu się mózgu po około ośmiu dniach jest nie do przejścia. Przyczyny takiego stanu rzeczy są dość wyraźne, specyficzne i dla biologa ostateczne. Opierają się na tolerancji szumu genetycznego w tych genetycznych zapisach, które są repetycjami systemów zachowywania równowagi. Nie musisz znać szczegółów — ale ostateczny wynik jest taki, że nigdy nie uda nam się zmienić Śpiącego w Bezsennego. Nigdy. Nikt. Ani Walcott, ani supermózgi w Azylu, ani wszystkie konie króla i wszyscy żołnierze. Walcott łże.

— Ja… ja niezbyt rozumiem.

— Wszystko sobie wymyślił. Wygląda to bardzo prawdopodobnie, na tyle prawdopodobnie, że dwójka dobrych naukowców musiała spędzić na sprawdzaniu niezłą chwilę. Ale zasadniczo to jest kłamstwo i nie ma sposobu, żeby jakiś naukowiec — nawet biorąc pod uwagę tę słynną utajnioną ostatnią część — się w tym nie połapał. Walcott wiedział. Jego badania to kłamstwo. Przyszedł do ciebie z tym swoim niesłychanym odkryciem, choć wiedział, że kłamstwo wyjdzie na jaw. Azyl popełnił oszustwo dla patentu, który jest bzdurą, a Jennifer Sharifi z powodu bzdury ma proces o morderstwo.

Do Leishy wszystko to wciąż nie docierało. Przecież to zupełnie nie ma sensu. Miała świadomość, że w drugim kącie pokoju stoi znieruchomiała Alice.

— Ale dlaczego?!

— Nie wiem — odparła Susan — ale to jest kłamstwo. Słyszycie, wy z prasy? Słyszycie, tam w Azylu? To kłamstwo! Wybuchnęła płaczem.

— Susan… Och, Susan…

— Nie, nie, nic nie mów. Przepraszam. Nie miałam zamiaru płakać. Tego akurat nie miałam zamiaru robić. Kto tam jest u ciebie? Nie jesteś sama?

— To Alice.

— Myślałam tylko, że może sama mogłabym się stać tym, co stworzyłam. Głupie, co? Cała literatura światowa jest o tym, że twórcy nie mogą stać się własnym dziełem.

Leisha nie odzywała się. Susan przestała płakać równie nagle jak zaczęła. Łzy wysychały na jej delikatnej, pomarszczonej skórze.

— A w końcu, jak by to było, prawda, Leisho? Jak by to było, gdyby twórcy stawali się własnymi dziełami? Kto by wtedy nam pozostał, żeby cyzelować dzieła sztuki, gdybyśmy wszyscy zostali mecenasami? — A potem dodała, innym zgoła tonem: — Dorwij tego Walcotta, Leisho. Jak każdego innego szarlatana, który sprzedaje umierającym fałszywą nadzieję. Załatw drania, Leisho.

— Załatwię go — odparła Leisha. Ale nie miała na myśli Walcotta. W nagłym, oszałamiającym olśnieniu ujrzała, kto właściwie popełnił kradzież, jak to zrobił i po co.

15

JORDAN WATROUS OTWORZYŁ, ZASPANY I ZDZIWIONY, drzwi swego mieszkania. Było wpół do piątej rano. W progu stała Leisha Camden z trzema milczącymi ochroniarzami.

— Leisho! Co…

— Chodź ze mną. Szybko. Jestem pewna, że Hawke już wie, że tu jestem. Nie mogłam uprzedzić, że przyjadę, boby podsłuchał rozmowę. Ubieraj się, Jordanie. Jedziemy do fabryki Śpi-My.

— Ja…

— Już! Szybko!

Jordanowi przemknęło przez głowę, żeby jej powiedzieć, że nie pojedzie do fabryki ani teraz, ani nigdy. Lecz kolejne spojrzenie upewniło go, że Leisha pojedzie tam sama i nagle zorientował się, że tego nie chce. Leisha miała na sobie długi błękitny sweter, a pod nim czarny obcisły kombinezon. Pod zapadniętymi oczyma rozlały się sine cienie. Pochyliła się nieco do przodu, jakby chciała się na nim wesprzeć i niespodziewanie Jordanowi przyszło do głowy, że ona go potrzebuje. Nie dla bezpieczeństwa — trzech ochroniarzy nawet i bez broni ważyło łącznie ze trzysta dwadzieścia kilo — ale z jakiegoś innego, nader delikatnego powodu, którego Jordan nie potrafił odgadnąć.

— Pozwól, że się ubiorę — odpowiedział.

W ciemnym holu Joey uniósł głowę ze swego posłania.

— Śpij dalej — nakazał Jordan. — Wszystko w porządku.

Leisha go potrzebuje.

Na parkingu przed domem stał samolot, w prawdziwie artystyczny i dziwny sposób zwinięty tak, że mógł lądować pionowo. Ale z całą pewnością nie był to helikopter, tylko właśnie samolot. Na konsolecie nie zauważył żadnych znaków identyfikacyjnych. W powietrzu samolot rozwinął się i wystrzelił jak strzała ponad uśpionym miastem w kierunku rzeki.

— Dobrze, Leisho. Powiedz mi teraz, o co chodzi.

— Hawke zabił Timothy’ego Herlingera.

Jordan zadrżał. Wiedział: to jest prawda. Maleńka, śmiercionośna jak jedna z tych kapsułek z trucizną, które rozpuszczają się w sercach samobójców. Należało tylko ją połknąć i wszystko, co najgorsze za nami, następował nieunikniony i niepowstrzymany ciąg dalszy. Jordan czuł, jak się porusza i wiedział, co to jest, jeszcze zanim Leisha zaczęła mówić. Była w środku już na Festynie Zysków, w niejednoznacznym podziwie dla Hawke’a, w kłótni o Joeya, nawet w nowej toalecie Mayleen i jej koronkowym obrusie. Była w całym Ruchu Śpi-My.

Przeniósł wzrok na Leishę. Wydało mu się, że jej twarz emanuje światłem, dziwnym, niesamowitym światłem, jak pola Y mające ostrzegać ludzi przed niebezpiecznymi maszynami. Powtórzyła:

— Hawke zabił doktora Herlingera. To on za tym stoi.

— A ty jesteś zadowolona — usłyszał Jordan swój własny głos.

Obróciła ku niemu twarz. Mierzyli się wzrokiem w maleńkiej kabinie samolotu; z tyłu zamazaną plamą rysowały się nieruchome sylwetki trzech ochroniarzy. Jordan wcale nie miał zamiaru powiedzieć tego, co powiedział, lecz kiedy już się tak stało, wiedział, że to też jest prawdą. Była zadowolona. Cieszyła się, że to Hawke, a nie Bezsenni. Zadowolenie. To właśnie było źródło niesamowitego światła i tej potrzeby, by mieć go przy sobie.

— Świadek oskarżenia — powiedział do siebie na głos.

— Co?

— Nic takiego. Opowiedz mi o wszystkim. Nie zawahała się ani na moment.

— Odbitka siatkówkowa będzie pasowała do Stelli Bevington. Hawke musiał ją zrobić na przyjęciu na cześć Becka u twojej matki, wtedy, w nowym domu, kiedy wszyscy pili i nikt nie miał się na baczności. I tam też zdobył wisiorek Stelli. Przysłała jej go Jennifer, chciała mieć Stellę w Azylu i próbowała zmusić ją do dokonania wyboru. Stella nosiła wisiorek, ale zdjęła go na przyjęciu, bo wtedy po raz kolejny przekonała się, jak mili i tolerancyjni potrafią być Śpiący tacy jak twoja matka… — „Och, tato, Alice jest kimś wyjątkowym… żebyś wiedział jak bardzo wyjątkowym!” — … Hawke ukradł jej wisiorek z torebki. Zgłosiła zgubę Jennifer, ale bez podawania szczegółów — zrobiła to ze względu na mnie…

Leisha odwróciła głowę. Jordan nie mógł pozwolić sobie ani na krztynę współczucia. Myślał: Leisha nic nie traci. Mordercą jest Śpiący.

— Jennifer wiedziała, że i tak nikt nie odgadnie, do czego wisiorek służy, a jeśli ktoś będzie przy nim majstrował, urządzenie ulegnie autodestrukcji, więc nie zmartwiła się zbytnio, kiedy Stella go straciła. Jennifer dała się już wtedy złapać na przynętę Hawke’a z patentem. Jordanie, proces przemiany Śpiącego w Bezsennego nigdy nie był możliwy. Hawke wynajął Walcotta i Herlingera, żeby udawali, że jest inaczej, żeby fałszywy trop spreparowali tak, aby wyglądał wiarygodnie… Och, Boże, opracował każdy najdrobniejszy szczegół. Tak, żeby Azyl wdarł się do sieci rządowej i sfałszował dane w archiwum. Potem mógł wykorzystać Walcotta, żeby ten zgłosił kradzież, naszczuł prasę i nawet bez procesu Azyl zebrałby niezłe baty. Członkowie Śpi-My dotarliby na szczyty nienawiści.

I tak właśnie się stało — pomyślał Jordan. — Hawke to świetny strateg.

Mały samolot podchodził już do lądowania.

— Ale potem Herlinger się rozmyślił. Ruszyło go sumienie i miał zamiar wsypać Walcotta i Hawke’a. Więc Hawke kazał go zabić.

I to też typowe dla Leishy — pomyślał Jordan. — Nigdy nie pomyśli: Herlinger próbował szantażować wspólników, więc kazali go zabić. Albo: Herlinger zaczął walczyć z Hawke’em o władzę i Hawke kazał go zabić. Nie, jak zawsze zakładała, że ruszyło go sumienie, nawet w tej sytuacji. Zawsze zakładała przyzwoite powody. „Osiemnastowieczna wrażliwość” — powiedział kiedyś Hawke. Z ironią.

— Nie możesz być pewna, że masz rację. A jeśli to, co mówisz, jest prawdą i Hawke mnie inwigiluje, to przecież wie już, że jedziemy i zanim dotrzemy na miejsce, nie będzie żadnych dowodów.

Leisha obróciła na niego błyszczące spojrzenie.

— I tak by nie było. Nie byłoby nic, co moglibyśmy wykryć.

— No to po co tam jedziemy?

Nie odpowiedziała.

Brama prowadząca na teren fabryki stała otworem. Strażnik — nie Mayleen — machnął ręką, żeby przejeżdżali.

Hawke czekał w swoim biurze. Stał oparty niedbale o biurko, z dłońmi położonymi na blacie za sobą. Na biurku zgromadził całą wystawkę: obok irokeskiej laleczki kubek z Harvardu, model skutera Śpi-My, stertę listów z podziękowaniami od robotników, którzy po raz pierwszy od wielu lat dostali jakąś pracę, plakietki, podstawki do piór i statuetki z godłami innych firm Ruchu Śpi-My. Niektórych Jordan nie widział nigdy przedtem — Hawke musiał powyciągać je, jedno po drugim, i ułożyć starannie na biurku tak, żeby jego wielkie cielsko nie zasłaniało widoku wchodzącym. Wszystkie te bublowate wyrazy hołdu od ledwo dyszących firm, znaki problematycznych sukcesów. Omiótłszy je wzrokiem, Jordan poczuł nagły chłód. W takim razie to jest rzeczywistość. Nie tylko prawda — rzeczywistość. Zabił Hawke.

— Witam, pani Camden — odezwał się Hawke.

Leisha nie traciła czasu na zbędne słowa. Odezwała się opanowanym tonem, lecz niesamowite światło nie zniknęło z jej twarzy.

— To pan zabił Timothy’ego Herlingera.

— Nic podobnego — uśmiechnął się Hawke.

— Ależ tak — odparowała Leisha. — To pan wymyślił to oszustwo z badaniami Walcotta, żeby mocniej rozgorzała nienawiść przeciwko Bezsennym. A kiedy dojrzał pan szansę oskarżenia Bezsennych o morderstwo, natychmiast pan ją wykorzystał.

— Nie wiem, o czym pani mówi — odpowiedział Hawke uprzejmym tonem.

Leisha mówiła dalej, jakby wcale się nie odezwał.

— Zrobił pan to wszystko, żeby zwiększyć zyski Ruchu Śpi-My. Albo przynajmniej tak się panu zdaje. Ale przecież zyski i tak ciągle wzrastały. Tak naprawdę zrobił pan to dlatego, że sam nie może być Bezsennym i dlatego, że należy pan do tych zawistników, którzy zawsze dążą do zniszczenia tego, czego nie dane im mieć.

Skóra nad kołnierzykiem Hawke’a poczęła gwałtownie czerwienieć. Najwyraźniej nie spodziewał się, że usłyszy coś podobnego.

— Leisho… — zaczął Jordan.

— W porządku, Jordanie — odrzekła zdecydowanie. — Ci trzej ochroniarze są świetnie wyszkoleni, a instrumenty kontrolne samolotu są skorelowane z moim organizmem. Ja to wszystko nagrywam, a pan Hawke doskonale o tym wie. Nikomu nic nie grozi. — Odwróciła się w stronę Hawke’a. — Panu także, rzecz jasna. Nikomu nic nie da się udowodnić. Ani panu, ani Jennifer, bo odbitka siatkówkowa zostanie wkrótce zidentyfikowana jako należąca do Stelli Bevington, a ona wyjaśni nie tylko, w jaki sposób utraciła wisiorek, ale i gdzie znajdowała się owego poranka, kiedy zginął Herlinger. Była na zebraniu swojej korporacji w towarzystwie czternastu innych członków zarządu w Harrisburgu, w Pensylwanii. Wiedział pan, że to wszystko wypłynie, nieprawdaż, panie Hawke? Od chwili, kiedy wisiorek włączono do dowodów, a Stella zorientowała się, że należy do niej. Wiedział pan, że sprawa zostanie umorzona, że nie znajdą winnego. Ale nienawiść rozgorzeje jeszcze mocniej, a to dla pana liczy się najbardziej.

— Bzdury pani opowiada, pani Camden — odparł Hawke; znów doskonale nad sobą panował. Rozluźniony i potężny, stał oparty od niechcenia o biurko. — Mimo to odpowiem na pani ostatni zarzut. Powiem, co liczy się dla mniej najbardziej. Oto — tu przesunął dłonią przez leżącą za nim stertę listów — co się dla mnie liczy. Wdzięczność ludzi, którym nie dane było zaznać wcześniej godności pracy, a poznali ją tylko dzięki Ruchowi Śpi-My. To właśnie się liczy.

— Poznali godność? Opartą na oszustwie, kradzieży i morderstwie?

— Jedynej kradzieży, o jakiej mi wiadomo, dokonał Azyl, wykradając patenty Walcotta. Tak w każdym razie słyszałem w sieciach informacyjnych.

— Ach tak — odparła Leisha. — Zatem pozwoli pan, że uświadomię mu, iż zaszła jeszcze jedna kradzież. Jedynie po to, żeby lepiej pan pojął, panie Hawke. Ukradł pan coś innego, a okradł pan przy tym moją siostrę Alice i moją przyjaciółkę Susan Melling, i jeszcze wielu, wielu innych Śpiących, którzy uwierzyli, że mają szansę na długowieczność i wzmocnione siły witalne, jakie są wynikiem bezsenności. Przez krótką chwilę w to wierzyli. Łudzili się nadzieją w te długie nocne godziny, kiedy Śpiący leżą bezsennie i rozmyślają o życiu, śnie i śmierci. Zastanawia się pan pewnie, skąd ja to wszystko wiem. Powiem panu skąd. Wiem stąd, że Susan Melling umiera na nieuleczalną chorobę i wie o tym, a rozpaczliwie pragnie żyć. Wiem, bo moja siostra powiedziała mi w czasie procesu — w czasie tego procesu, który zaaranżował pan, żeby dodać sobie splendoru — powiedziała mi wtedy: „Najtrudniejsza rzecz, jakiej przyszło mi się w życiu nauczyć, Leisho, to nie jak wychowywać samotnie Jordana ani jak pogodzić się z tym, że tato mnie nie kochał. Najtrudniejsze było to, że choć obwiniałam o wszystko ciebie, zmagać się z tym musiałam sama. Najtrudniej było się przekonać, że nie ma innego wyjścia”. A pan obiecał jej inne wyjście, panie Hawke, a potem okradł ją pan z nadziei. Alice, Susan Melling i każdego innego Śpiącego, dla którego wyjściem nie jest nienawiść. Nie okradł pan nienawistników. Okradł pan tych drugich, zbyt przyzwoitych, by sycić się nienawiścią. Oto, co pan ukradł i komu.

Hawke uśmiechnął się sztywno. Zapadła długa chwila milczenia. W końcu odezwał się drwiąco:

— Bardzo pięknie, pani Camden. Mogłaby się pani zatrudnić przy wypisywaniu kart okolicznościowych.

Twarz Leishy nie zmieniła wyrazu. Odwróciła się do wyjścia i w tym jedynym pogardliwym geście Jordan dojrzał nagle, jak niewiele spodziewała się po tym spotkaniu. Nie stanęła do konfrontacji z Hawkiem w nadziei, że go zmieni ani nawet po to, by wyrzucić z siebie gniew. Nie dlatego tu przyjechała i nie dlatego nalegała, by towarzyszył jej Jordan.

Nikt ich nie zatrzymywał, kiedy opuszczali tereny fabryki. Żadne z nich nie odezwało się, dopóki samolot nie przemknął nad ciemnymi polami przeciętymi jeszcze ciemniejszą rzeką. Jordan podniósł wzrok na ciotkę. Nie wiedziała nic o Joeyu, nie wiedziała, że Jordan odszedł już od Hawke’a.

— Przyjechałaś tu dla mnie. Żebym się przekonał, jaki naprawdę jest Hawke.

Leisha wzięła go za rękę. Miała zimne palce.

— Tak, przyjechałam tu dla ciebie. Tylko to się liczy, Jordanie. Ty. Ty i jeszcze raz ty, i jeszcze dziesięć razy ty. Myślałam, że jest coś innego, coś większego, ale się myliłam. Za każdym razem. Jesteś tylko ty.


* * *

— Społeczność — mówiła spokojnie Jennifer do Najli i Ricky’ego — musi być zawsze na pierwszym miejscu. Dlatego właśnie tatuś nie wróci już do domu. Tatuś złamał prawo solidaryzowania się z własną społecznością.

Dzieci wbiły wzrok w czubki butów. Jennifer widziała, że się jej boją. Nie ma w tym nic złego, strach to tylko starsza nazwa szacunku.

— Dlaczego musimy opuścić Azyl? — zapytała w końcu Najla cichym głosem.

— Nie opuszczamy Azylu, Najlo. Azyl pojedzie z nami. Tam, gdzie jest nasza społeczność, jest i Azyl. Spodoba ci się miejsce, w które zabieramy Azyl. Tam będzie dla naszych ludzi bezpieczniej.

Ricky podniósł na nią wzrok — miał oczy i twarz Richarda.

— Kiedy stacja orbitalna będzie gotowa?

— Za pięć lat. Musimy ją zaplanować, skonstruować, opłacić. Pięć lat to i tak szybciej, niż wybudowano jakąkolwiek inną stację orbitalną, nawet jeśli założyć, że zakupiliśmy gotową platformę od rządu Dalekiego Wschodu, który musi teraz budować sobie drugą.

— I nigdy już nie wrócimy na Ziemię? — pytał dalej Ricky.

— Ależ z pewnością przylecisz kiedyś na Ziemię. W interesach, kiedy już dorośniesz. Większość swoich interesów będziemy nadal prowadzili tutaj, wśród tych kilku Śpiących, którzy nie są żebrakami albo pasożytami. Ale wszystkie swoje sprawy prowadzić będziemy ze stacji i będziemy szukać takich genomodyfikacji, które sprawią, że nasza społeczność będzie najpotężniejsza ze wszystkich, jakie dotąd istniały.

— Czy to legalne? — spytała Najla głosem pełnym zwątpienia.

Jennifer wstała, a fałdy jej abaji opadły wokół sandałów. Dwójka dzieci także się podniosła; Najla nadal wyglądała na trapioną wątpliwościami, Ricky zaś na zmartwionego.

— Będzie legalne — odparła. — Sprawimy, że będzie legalne, ze względu na was i na wszystkie dzieci, które dopiero się narodzą. Legalne, trwałe i bezpieczne.

— Mamo… — zaczął Ricky i urwał.

— Tak, Ricky?

Popatrzył na nią i po jego małej twarzyczce przemknął cień. Cokolwiek chciał powiedzieć, zdecydował, że zatrzyma to dla siebie. Jennifer pochyliła się i ucałowała go, potem pocałowała Najlę i ruszyła w stronę domu. Później porozmawia z dziećmi, wyjaśni im wszystko po trochu, w niewielkich porcjach, które będą w stanie przyjąć. Ale teraz ma mnóstwo innych rzeczy do zrobienia. Do zaplanowania. Do nadzorowania.

16

SUSAN MELLING I LEISHA CAMDEN SIEDZIAŁY W LEŻAKACH na dachu pustynnego domku w Nowym Meksyku i przyglądały się Jordanowi i Stelli zmierzającym powoli w kierunku wielkiej topoli amerykańskiej, która rosła nad potokiem. Nad ich głowami połyskiwał blado letni trójkąt: Wega, Altair i Deneb tuż przy pełnej tarczy księżyca. Na zachodzie opadały z chmur ostatnie pobłyski czerwieni. Długie cienie sunęły przez pustynię w stronę gór, których szczyty nadal rozpłomieniało niewidoczne już słońce. Susan zadrżała.

— Przyniosę ci sweter — odezwała się Leisha.

— Nie, nie trzeba — odparła Susan.

— Cicho bądź.

Leisha zeszła po drabinie, odnalazła sweter w zagraconym gabinecie Susan i zatrzymała się na moment w pokoju dziennym. Zniknęły gdzieś wszystkie wypolerowane czaszki. Wspięła się po drabinie i otuliła swetrem ramiona Susan.

— Popatrz na nich — odezwała się Susan z wyraźną przyjemnością. Tuż przed głębszym odcieniem ciemności wokół topoli sylwetka, która była Jordanem, połączyła się z cieniem, którym była Stella. Leisha uśmiechnęła się; wzrok Susan, mimo wszystko, nie osłabł.

Obie kobiety siedziały przez chwilę w milczeniu. W końcu Susan mruknęła:

— Znowu dzwonił Kevin.

— Nie — odparła krótko Leisha.

Stara kobieta poprawiła w leżaku swe lekkie, zbolałe ciało.

— Czy ty nie wierzysz w przebaczenie, Leisho?

— Owszem, wierzę. Ale Kevin nawet nie zdaje sobie sprawy, że zrobił coś, co wymaga przebaczenia.

— Zakładam, że nie wie też, że jest tu z tobą Richard.

— Nie mam pojęcia, o czym on wie, a o czym nie wie — rzuciła obojętnie Leisha. — Kto to może wiedzieć na pewno w tych czasach?

— Jak na przykład ty: czy mogłaś wiedzieć, że Jennifer nie jest winna morderstwa? I nie wybaczysz sobie tego tak samo, jak nie wybaczysz Kevinowi.

Leisha odwróciła głowę. Blask księżyca przeciął jej policzek jak skalpel. Od strony topoli dobiegł je cichy śmiech. Leisha powiedziała niespodziewanie:

— Szkoda, że nie ma tu Alice.

Susan uśmiechnęła się z wysiłkiem. Znów trzeba zwiększyć dawkę środków uśmierzających.

— Może znów się pojawi, kiedy tylko będziesz jej wystarczająco mocno potrzebować.

— To nic śmiesznego.

— Nie wierzysz, że to się zdarzyło, co, Leisho? Nie wierzysz, że Alice wykazała względem ciebie paranormalną percepcję?

— Wierzę, że ona w to wierzy — odparła ostrożnie Leisha. Teraz między nią a Alice sprawy miały się zupełnie inaczej i ta różnica była zbyt cenna, żeby ryzykować jej utratę. Jedynie Alice udało jej się odzyskać podczas tego roku kataklizmów. Alice i Susan, a Susan była umierająca.

A jednak przy Susan jak zawsze potrafiła zdobyć się na szczerość.

— Przecież wiesz, że nie wierzę w zjawiska paranormalne. Już te normalne są dostatecznie trudne do pojęcia.

— A paranormalne w dodatku podważają twój pogląd na świat, nieprawdaż?

Umilkły obie na dobrą minutę, po czym Susan dodała łagodniejszym już tonem:

— Obawiasz się, że Alice to się nie spodoba? Jordan i Stella, Śpiący i Bezsenna?

— Mój Boże, nic podobnego. Wiem, że nie miałaby nic przeciwko temu. — Niespodziewanie wybuchnęła głośnym śmiechem. — Alice należy do tuzina osób na tym świecie, które nie miałyby nic przeciwko temu.

A Susan dodała, jakby mówiła o tym samym:

— Dzwonili także Stewart Sutter, Kate Addams, Miyuki Yagai i ten twój sekretarz, jak mu tam. Powiedziałam wszystkim, że oddzwonisz.

— Nie oddzwonię.

— Jest ich więcej niż tuzin — powiedziała Susan.

Leisha nie odpowiedziała.

Pod nimi z frontowych drzwi wychynął Richard i powędrował w kierunku odległego płaskowyżu. Szedł wolno, powłócząc nogami. Wyglądało na to, że kierunek marszu nie ma dla niego żadnego znaczenia i pewnie tak było rzeczywiście. Niewiele spraw miało dla niego znaczenie. Znalazł się tu wyłącznie za sprawą Jordana, który nie wahał się długo, tylko wsadził go do samochodu i przywiózł. Obecnie Jordan rzadko kiedy się wahał. Jordan teraz działał. W chwilę później za Richardem powlokła się potężna sylwetka Joeya, który uwielbiał marsze dokądkolwiek.

— Uważasz, że proces Sharifi zniweczył ostatnią szansę na prawdziwą integrację Śpiących i Bezsennych, Ruchu Śpi-My i i głównego nurtu ekonomiki, tych, co mają i tych, co nie mają.

— Tak.

— Nie ma czegoś takiego jak ostatnia szansa, Leisho.

— Doprawdy? Więc jak to się dzieje, że jesteś umierająca? Przepraszam.

— Nie możesz się tu ukryć na wieczność, Leisho, tylko dlatego, że rozczarowałaś się do prawa.

— Nie ukrywam się.

— A co, u diabła, robisz? Przecież tak nie można, zwłaszcza ty nie powinnaś. Nie kłóć się ze mną. Mam intuicję z pogranicza wieczności. Wbrew sobie Leisha zaśmiała się.

— Masz cholerną rację: to śmieszne — powiedziała Susan. — A więc zadzwoń zaraz do Stewarta, Kate i Miyuki, i do tego twojego sekretarza.

— Nie.

Richard zniknął w ciemnościach, a za nim Joey. Jordan i Stella, trzymając się za ręce, ruszyli z powrotem w kierunku domu. Susan odezwała się z pozorną otwartością:

— Ja też żałuję, że nie ma tu Alice. Leisha pokiwała głową.

— Tak — dorzuciła Susan niezbyt zręcznie — dobrze byłoby zebrać wokół siebie całą swoją społeczność.

Leisha rzuciła na nią okiem, lecz Susan już pochłonięta była studiowaniem księżycowego blasku na piaskach pustyni. Pod nimi przemknęło jakieś małe stworzonko, a w górze zaczęły wschodzić gwiazdy — jedna, druga, trzecia…

Загрузка...