Z energią i bezsenną czujnością dąż naprzód i daj nam zwycięstwo.
SIEDZIELI SZTYWNO W FOTELACH W STYLU EAMES — dwoje ludzi, którzy wcale nie chcieli tu być. A może tylko jedno z nich, drugie zaś miało mu to za złe. Doktor Ong widywał już takie pary. Wystarczyły dwie minuty, by się upewnić: to kobieta wrzała wściekłym, choć niemym oporem. Przegra, ale mężczyzna długo będzie musiał płacić za swoje zwycięstwo.
— Zakładam, że wszystkie finansowe formalności mamy już za sobą — zaczął przyjaźnie Camden. — Zatem przejdźmy od razu do rzeczy, doktorze.
— Oczywiście — zgodził się Ong. — Zacznijmy może od sprecyzowania genetycznych modyfikacji, jakie chcą państwo uzyskać dla swego dziecka.
Kobieta poruszyła się gwałtownie. Nie miała jeszcze trzydziestki — najwyraźniej była jego drugą żoną — ale jej wygląd cechowało pewne znużenie, jakby życie z Camdenem nadwątliło jej siły. Była szatynką o brązowych oczach, jej cera miała lekko śniady odcień, co mogłoby wyglądać ładnie, gdyby policzki barwił choć cień rumieńca. Na głowie miała brązowy kapelusz — ani elegancki, ani pospolity. Jej buty przywodziły na myśl obuwie ortopedyczne. Ong zerknął do notatek, żeby sprawdzić imię: Elizabeth. Mógłby się założyć, że mało kto je zapamiętuje.
Na fotelu obok Roger Camden emanował niespokojną witalnością. Dobiegał pięćdziesiątki. Jego głowa, kształtem przypominająca pocisk, niezbyt pasowała do starannie przyciętej fryzury. Ong nie potrzebował zaglądać do notatek, żeby coś o nim wiedzieć. Karykatura owej przypominającej pocisk głowy zdobiła okładkę wczorajszego „Wall Street Journal”. Camden był czołową postacią inwestycji w skrzyżno-granicznych atolach danych. Ong nie był pewien, o co właściwie chodziło.
— To ma być dziewczynka. — Elizabeth Camden odezwała się pierwsza. Tego Ong się nie spodziewał. Jej akcent okazał się kolejną niespodzianką: arystokratyczno-brytyjski. — Ma być blondynką. Oczy zielone. Wysoka. Smukła.
Ong się uśmiechnął.
— Państwo z pewnością zdają sobie sprawę, że najprościej jest uzyskać cechy zewnętrzne. Jeśli zaś chodzi o smukłą sylwetkę, możemy jedynie nadać dziecku pewną genetyczną skłonność w tym kierunku. Oczywiście, sposób odżywiania…
— Tak, tak — wtrącił Camden — to oczywiste. Poza tym ma być inteligentna. Bardzo inteligentna. I śmiała.
— Przykro mi, panie Camden. Czynniki osobowościowe nie są jeszcze na tyle zbadane, żebyśmy mogli pozwolić sobie na ich genetyczne…
— Tylko sprawdzałem — przerwał mu Camden z uśmiechem, który, jak przypuszczał Ong, miał sprawiać wrażenie beztroskiego.
— I uzdolniona muzycznie — dorzuciła Elizabeth.
— Powtarzam, pani Camden: pewna predyspozycja w kierunku muzykalności to jedyne, co możemy zagwarantować.
— Dobre i to — powiedział Camden. — No i oczywiście pełny zakres korekt na wszystkie potencjalne choroby dziedziczne.
— Rzecz jasna — zgodził się Ong.
Zapadło milczenie. Jak dotąd, lista wymagań przedstawiała się dość skromnie, jeśli wziąć pod uwagę pieniądze Camdena. Zwykle trzeba było przekonywać klientów, żeby zrezygnowali ze wzajemnie sprzecznych modyfikacji genetycznych, przesadnych korekt albo nierealistycznych oczekiwań. Ong czekał. Napięcie tężało w pokoju jak upał.
— A także — odezwał się w końcu Camden — wyeliminowanie potrzeby snu.
Elizabeth Camden gwałtownie odwróciła głowę i zapatrzyła się w okno.
Ong złożył ręce na magnetycznym przycisku do papieru.
— Czy wolno mi zapytać, skąd pan wie, że istnieje program takiej modyfikacji genetycznej?
— Zatem nie zaprzecza pan, że istnieje — uśmiechnął się Camden. — Jestem gotów zapłacić każdą cenę.
— Chciałbym jednak wiedzieć, skąd pan wie o istnieniu tego programu. — Ong starał się zachować spokój.
Camden sięgnął do kieszeni. Jedwab jego ubrania zmarszczył się i ponaciągał. Najwyraźniej garnitur i jego właściciel należeli do dwóch różnych sfer. Ong przypomniał sobie, że Camden jest jagaistą, przyjacielem samego Kenzo Yagai. Camden wręczył Ongowi wydruk z komputera, zawierający główne założenia programu.
— Może pan sobie darować szukanie przecieku w systemie ochronnym banku danych, doktorze, bo go pan nie znajdzie. Na pociechę dodam, że nie znajdzie go też nikt inny. No, dobrze. — Nagle pochylił się do przodu. Zmienił ton. — Wiem, że do tej pory stworzyliście dwadzieścioro dzieci, które w ogóle nie potrzebują snu. I jak do tej pory dziewiętnaścioro z nich cieszy się dobrym zdrowiem, wysoką sprawnością intelektualną i doskonale rozwija się pod względem psychicznym. Fizycznie też zresztą biją na głowę zwykłe dzieci. Najstarsze ma dopiero cztery lata, a już potrafi czytać w dwóch językach. Wiem też, że za kilka lat wypuścicie tę modyfikację na rynek. Chcę tylko, żeby moja córka otrzymała szansę już teraz. Cena nie gra roli.
Ong wstał.
— Nie jestem upoważniony do negocjacji w tej sprawie, panie Camden. Ani sprawa kradzieży danych…
— Która wcale nie była kradzieżą. To wasz system wpuścił bańkę z tą informacją do systemu publicznego. I życzę dobrej zabawy, jeśli zechcecie udowodnić, że było inaczej.
— …ani też sprzedaży tej właśnie modyfikacji nie leży w zakresie moich kompetencji. Obie te sprawy muszą zostać omówione przez Zarząd Instytutu.
— Ależ oczywiście, oczywiście. A kiedy będę mógł z nimi porozmawiać?
— Pan?
Camden, nie wstając z fotela, spojrzał mu prosto w oczy. Ongowi przyszło na myśl, że z tej pozycji niewielu ludzi potrafiłoby spoglądać tak pewnie.
— Naturalnie. Chciałbym przedstawić swoją ofertę komuś, kto ma dość kompetencji, by ją przyjąć. Chodzi przecież o zwykły dobry interes.
— To nie jest tylko i wyłącznie transakcja handlowa, panie Camden.
— Nie jest to także tylko i wyłącznie przedmiot badań naukowych — odparował Camden. — Wasza instytucja ma przecież przynosić dochód. I korzystacie przy tym z ulg podatkowych przysługujących tylko firmom, które respektują pewne regulacje prawne.
Przez chwilę Ong nie mógł się zorientować, co tamten ma na myśli.
— Pewne regulacje prawne?
— Które mają na celu ochronę praw mniejszości, także łożących na wasze utrzymanie. Wiem, że nie wykorzystywano ich jeszcze do obrony praw klientów, z wyjątkiem ograniczania dostępu do instalacji energii Y. Ale w każdej chwili można je wypróbować, doktorze Ong. Mniejszości mają prawo korzystać z tych samych ofert handlowych, co ogół. Wiem, że Instytut nie byłby zadowolony z procesu sądowego, doktorze. Tymczasem wśród rodzin, w których przeprowadzono genetyczne testy beta, nie ma ani kolorowych, ani Żydów.
— Rozprawa sądowa? Przecież pan nie jest ani kolorowym, ani Żydem.
— Należę do innej mniejszości. Jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia. Kiedyś nazywałem się Kamiński. — Camden w końcu wstał. I uśmiechnął się ciepło. — Niech pan posłucha. To przecież śmieszne. Pan wie i ja wiem, że dziennikarze i tak się do tego dorwą. I wie pan też, że nie mam ochoty pozywać was pod tak niepoważnym zarzutem, mając na uwadze chociażby przedwczesny i nieprzyjemny rozgłos, jaki towarzyszyłby tej sprawie. Nie chcę nikogo straszyć, może mi pan wierzyć. Chcę jedynie, aby moja córka mogła skorzystać z tak wspaniałego osiągnięcia. — Wyraz jego twarzy znów się zmienił. Ong ujrzał na niej coś, czego nigdy by się nie spodziewał: smutną zadumę. — Doktorze, czy wie pan, ile mógłbym dokonać, gdybym nie musiał spać?
— Przecież i tak prawie nie sypiasz — wtrąciła szorstko pani Camden.
Camden spojrzał na nią, jakby dopiero teraz przypomniał sobie ojej istnieniu.
— Nie, moja droga, nie chodzi mi o to, co jest teraz. Ale kiedy byłem młody… w college’u… Mógłbym skończyć szkołę i jednocześnie utrzymywać… No cóż, teraz to już nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się jedynie, abyśmy doszli do porozumienia, ja i ten pański zarząd.
— Panie Camden, proszę natychmiast opuścić mój gabinet.
— Zanim straci pan cierpliwość z powodu mojej arogancji? Nie byłby pan pierwszy. Czekam na termin spotkania do końca przyszłego tygodnia. Czas i miejsce ustalcie sami. Proszę tylko przekazać szczegóły mojej sekretarce, Dianie Clavers. Ja się dostosuję.
Ong nie odprowadził ich do drzwi. Czuł, jak za uszami pulsuje mu krew. W drzwiach Elizabeth Camden przystanęła i odwróciła się.
— Co się stało z dwudziestym?
— Co takiego?
— Z dwudziestym dzieckiem. Mąż powiedział, że dziewiętnaścioro rozwija się normalnie i zdrowo. Co się stało z dwudziestym?
Nadciśnienie rosło szybko, Ongowi było coraz goręcej. Wiedział, że nie powinien odpowiadać, bo Camden na pewno zna odpowiedź, tylko nie powiedział nic żonie. Ale wiedział też, że on, Ong, i tak jej odpowie, choć później będzie gorzko żałować tej chwili słabości.
— Nie żyje. Związek między rodzicami okazał się nietrwały. Rozwiedli się, kiedy kobieta była w ciąży. Później nie mogła znieść dwudziestoczterogodzinnego płaczu dziecka, które nigdy nie śpi.
Elizabeth Camden otwarła szeroko oczy.
— Zabiła je?
— To był wypadek — rzucił krótko Camden. — Trochę za mocno szarpnęła maluchem. — Rzucił Ongowi nachmurzone spojrzenie. — Opiekunki, doktorze. Na trzy zmiany. Powinniście wybierać rodziny, które stać na zatrudnienie opiekunek na trzy zmiany.
— To straszne! — wybuchła pani Camden, a doktor Ong nie mógł się zorientować, czy chodzi jej o śmierć dziecka, brak opiekunek czy też o lekkomyślność pracowników Instytutu. Zamknął oczy.
Kiedy wyszli, wziął kilka milimetrów cyklobenzapryny III. Na ból w krzyżu, wyłącznie na ból w krzyżu. Stara rana znów dała znać o sobie. Potem przez długi czas stał w oknie, nie wypuszczając z dłoni magnetycznego przycisku do papierów. Czuł, że się uspokaja, że ucisk w skroniach z wolna ustępuje. Na dole fale jeziora Michigan obmywały leniwie nabrzeże. Wczoraj policja w czasie kolejnego nalotu wypędziła stąd bezdomnych i jeszcze nie zdążyli wrócić. Pozostał po nich śmietnik, rozrzucone między drzewami parku wystrzępione koce, gazety, plastykowe torby jak żałosne, podeptane chorągwie. Prawo nie zezwalało na sypianie w parku, zabraniało wchodzić doń bez pozwolenia właściciela. Prawo nie zezwalało być bezdomnym. Ong przyglądał się, jak dozorcy parku metodycznie sortują gazety i wrzucają do samobieżnych pojemników.
Podniósł słuchawkę telefonu, żeby zadzwonić do prezesa Zarządu Instytutu Biotechniki.
Wokół lśniącego mahoniowego stołu w sali konferencyjnej zasiadło czterech mężczyzn i trzy kobiety.
„Doktor, prawnik i wódz indiański” — pomyślała Susan Melling, przenosząc wzrok z Onga na Sullivan i Camdena. Uśmiechnęła się. Ong zauważył ten uśmiech i spochmurniał. Nadęty dupek. Judy Sullivan, należąca do zespołu adwokatów Instytutu, odwróciła się, by szepnąć coś adwokatowi Camdena, szczupłemu, nerwowemu człowieczkowi, który wyglądał jak czyjaś własność. Właściciel, Roger Camden, wódz indiański we własnej osobie, był najwyraźniej zadowolony. Śmiercionośny człowieczek — ciekawe, ile musiał poświęcić, żeby startując od zera dojść do takiej pozycji. Ona, Susan, z pewnością nigdy się tego nie dowie. Promieniał, jaśniał cały radością, zupełnie inaczej niż to zazwyczaj bywało. Zwykle przyszli tatusiowie i mamusie — a zwłaszcza tatusiowie — zachowywali się tutaj jak podczas fuzji spółek akcyjnych. Camden był w nastroju urodzinowym.
W pewnym sensie odpowiadało to sytuacji. Susan uśmiechnęła się do niego i ucieszyła się, bo odpowiedział jej uśmiechem. Trochę drapieżnie, ale z tym odcieniem zachwytu, który można by nazwać niewinnym. Ciekawe, jaki byłby w łóżku? Ong rzucił jej majestatyczne, nieco przyciężkie spojrzenie i wstał.
— Panie i panowie, sądzę, że możemy zaczynać. Chciałbym najpierw przedstawić wszystkich obecnych. Roger Camden i jego żona to oczywiście nasi klienci. John Jaworski, adwokat pana Camdena. Panie Camden, to jest Judy Sullivan, szef sekcji prawnej Instytutu, a to Samuel Krenshaw, zastępujący naszego dyrektora, który dziś nie może, niestety, być z nami. A to doktor Susan Melling, która opracowała genetyczną modyfikację eliminującą potrzebę snu. A teraz jeszcze kilka punktów prawnych, które mogą zainteresować obie strony…
— Zapomnijmy na chwilę o kontraktach — wpadł mu w słowo Camden — i pomówmy trochę o tej bezsenności. Chciałbym najpierw zadać kilka pytań.
— Co chciałby pan wiedzieć? — zapytała Susan.
Oczy Camdena jaśniały błękitem w nieco topornej twarzy. Nie tak go sobie wyobrażała. Pani Camden, która najwyraźniej nie miała ani imienia, ani adwokata, siedziała z ponurą czy może przestraszoną miną. Susan nie potrafiła rozstrzygnąć tej kwestii.
— W takim razie poprosimy doktor Melling o krótką prezentację — rzucił kwaśno Ong.
Susan osobiście wolałaby system pytanie — odpowiedź, żeby się przekonać, o co Camden zechce pytać. Ale dosyć już nadenerwowała Onga jak na jedno posiedzenie. Posłusznie wstała z miejsca.
— Pozwolą państwo, że rozpocznę zwięzłym opisem procesu snu. Od dawna wiadomo, że we śnie można wyodrębnić trzy fazy. Pierwsza z nich to sen wolnofalowy, podczas którego na encefalografie pojawiają się fale delta. Druga faza to sen paradoksalny, dla którego charakterystyczne są szybkie ruchy gałek ocznych. Ten jest lżejszy i produkuje większość marzeń sennych. Oba razem tworzą sen zasadniczy. Trzeci rodzaj snu to sen opcjonalny, zwany tak dlatego, że jego brak nie wywołuje żadnych negatywnych skutków. Niektórzy ludzie, ci najkrócej sypiający, potrafią się zupełnie bez niego obejść, sypiając po trzy, cztery godziny na dobę.
— To tak jak ja — odezwał się Camden. — Doszedłem do tego przez autotrening. Czy wszyscy mogą tak zrobić?
Wyglądało na to, że jednak będzie pytanie — odpowiedź.
— Nie. Mechanizmy sterujące potrzebą snu zachowują pewną płynność, lecz nie jest ona jednakowa dla wszystkich. Twór siatkowaty…
— Nie sądzę, żebyśmy musieli aż tak wdawać się w szczegóły, Susan. Trzymajmy się raczej podstawowych faktów — wtrącił Ong.
— Twór siatkowaty reguluje równowagę między impulsami przekazywanymi przez neurony a peptydami, które wywołują potrzebę snu, prawda?
Susan nie mogła się opanować — uśmiechnęła się. Camden, bezlitosny rekin finansjery, wyglądał teraz jak trzecioklasista, który oczekuje pochwały za dobrze odrobioną lekcję. Ong spochmurniał jeszcze bardziej. Pani Camden wyglądała przez okno.
— Zgadza się, panie Camden. Widzę, że się pan starannie przygotował.
— Chodzi przecież o moją córkę — odpowiedział Camden, a Susan szybko się opanowała. Kiedy ostatnio słyszała w czyimś głosie podobny ton nabożnego szacunku? Wydawało się, że nikt oprócz niej nie zdołał go wychwycić.
— No dobrze — mówiła dalej Susan — wie pan już, że główną przyczyną, dla której ludzie sypiają, jest narastająca potrzeba snu wytwarzana w mózgu. W ciągu ostatnich dwudziestu lat ustalono ponad wszelką wątpliwość, że nie ma żadnych innych przyczyn. Ani sen wolnofalowy, ani paradoksalny nie spełniają w organizmie żadnych funkcji, które nie mogłyby zostać spełnione w czasie czuwania. Podczas snu w organizmie zachodzi wiele procesów, ale wszystkie one mogą z powodzeniem przebiegać i w czasie czuwania — jeśli tylko dokona się odpowiednich korekt hormonalnych. Niegdyś sen odgrywał ważną rolę w procesie ewolucji. Kiedy tylko żarłok przedssaczy napełnił sobie brzuch i przestał tryskać spermą, zapadał w sen, który utrzymywał go w bezruchu, i to z dala od drapieżników. Sen był dlań sposobem na przetrwanie. Ale współcześnie ten mechanizm to taki sam atawizm jak wyrostek robaczkowy. Włącza się co noc, choć potrzeba dawno już została wyeliminowana. Zatem my wyłączamy go u samego źródła, w genach.
Ong skrzywił się nieznacznie. Nie znosił, kiedy przesadnie upraszczała. Albo może nie mógł znieść jej beztroski. Gdyby to Marsteiner przedstawiał problem, nie byłoby mowy o żarłoku przedssaczym.
— A co z potrzebą marzeń sennych? — zapytał Camden.
— Nie są niezbędne. To atawistyczny mechanizm bombardujący korę mózgową impulsami, które mają utrzymać ją w stanie półczuwania na wypadek, gdyby zaatakował jakiś drapieżnik. Czuwanie spełnia tę rolę znacznie lepiej.
— Dlaczego więc od razu nie wytworzyliśmy stanu stałej czujności? Już u zarania ewolucji?
Sprawdzał ją. Susan posłała mu szeroki uśmiech. Ubawiła ją ta czelność.
— Już panu mówiłam. Sen stanowił zabezpieczenie przed drapieżnikami. Ale kiedy atakuje współczesny drapieżnik — powiedzmy, jakiś inwestor skrzyżno-granicznych atoli danych — bezpieczniej jest nie spać.
— A wysoki procent snu paradoksalnego u płodów i niemowląt? — strzelił Camden.
— To wciąż ten sam poewolucyjny kac. Mózgowie rozwija się równie dobrze bez niego.
— A regeneracja tkanki nerwowej, która zachodzi w czasie snu wolnofalowego?
— Rzeczywiście, zachodzi. Ale równie dobrze może zachodzić i w czasie czuwania, jeżeli odpowiednio przystosujemy DNA. O ile nam wiadomo, sprawność tkanki nerwowej na tym nie ucierpi.
— A wydzielanie enzymu wzrostowego, które w największym nasileniu występuje w czasie snu wolnofalowego?
— Zachodzi i w czasie czuwania. — Susan spojrzała na Camdena z autentycznym podziwem. — Genetyczne korekty wiążą je z innymi czynnościami szyszynki.
— A jeśli chodzi…
— O efekty uboczne? — wtrąciła szybko pani Camden. Kąciki jej ust wyraźnie opadły. — Jakie są te cholerne skutki uboczne?
Susan odwróciła się w stronę Elizabeth Camden. Zupełnie o niej zapomniała. Młoda kobieta wpatrywała się w nią, krzywiąc usta.
— Cieszę się, że pani o to pyta, pani Camden. Skutki uboczne, oczywiście, istnieją. — Susan przerwała na chwilę; miała niezłą zabawę. — Na tle swoich rówieśników dzieci, które nie muszą spać, a którym nie podwyższano genetycznie IQ, są inteligentniejsze, lepiej radzą sobie z rozwiązywaniem problemów i są o wiele bardziej radosne.
Camden wyjął papierosa. Fakt, że jest niewolnikiem tego archaicznego i obrzydliwego nałogu zaskoczył Susan. Po chwili jednak zorientowała się, że Roger Camden wykonał ten ostentacyjny popis, żeby odwrócić uwagę od własnych uczuć. Miał złotą zapalniczkę z monogramem, niewinnie zbytkowną.
— Pozwolą państwo, że wyjaśnię to bliżej — ciągnęła Susan. — W czasie snu paradoksalnego kora mózgowa jest nieustannie bombardowana przypadkowymi impulsami nerwowymi. Marzenia senne występują dlatego, że nieszczęsna, napastowana kora za pomocą wywoływanych obrazów i wspomnień usiłuje nadać tym impulsom jakiś sens. Czynność ta pochłania ogromne ilości energii. Jeżeli oszczędzić mu tego wysiłku, mózg będzie się zużywał znacznie wolniej, a dzięki temu lepiej będzie sobie radził z bodźcami płynącymi z rzeczywistości. Stąd wynika wyższa inteligencja i większa zdolność rozwiązywania problemów. Co więcej, już od sześćdziesięciu lat wiadomo lekarzom, że środki antydepresyjne, które wpływają na poprawę nastroju, działają podobnie: eliminują całkowicie fazę snu paradoksalnego. W ciągu ostatnich dziesięciu lat udowodniono, że proces ten działa w obie strony: jeżeli wyeliminujemy fazę snu paradoksalnego, ludzie przestają wpadać w depresję. Nie sypiające dzieci są wesołe, wylewne… radosne. Tak, to słowo pasuje tu najlepiej.
— Jakim kosztem? — spytała ostro pani Camden.
— Żadnym. Nie wykryliśmy żadnych negatywnych skutków ubocznych.
— Jak dotąd.
Susan wzruszyła ramionami.
— Jak dotąd.
— Ale najstarsze ma dopiero cztery lata!
Ong i Krenshaw przyglądali się jej uważnie. Susan zdołała uchwycić moment, kiedy pani Camden zdała sobie z tego sprawę. Opadła z powrotem na fotel i szczelnie otuliła się futrem. Jej twarz znów przybrała nieokreślony wyraz.
Camden nawet nie spojrzał na żonę. Wydmuchnął obłoczek tytoniowego dymu.
— Wszystko odbywa się jakimś kosztem, doktor Melling.
Susan spodobał się sposób, w jaki wymawiał jej nazwisko.
— Na ogół tak. Szczególnie, jeśli chodzi o modyfikacje genetyczne. Ale mówię panu uczciwie, że tym razem nic takiego nie udało nam się wykryć, pomimo wielu starań. — Uśmiechnęła się, spoglądając mu prosto w oczy. — Czy naprawdę nie może pan uwierzyć, że ten jeden, jedyny raz wszechświat podarował nam coś tak doskonale i absolutnie pozytywnego, coś, co może stać się ogromnym krokiem naprzód, bez żadnych ukrytych kar?
— To nie wszechświat, a raczej intelekt ludzi takich jak pani — powiedział Camden, zaskakując Susan jeszcze bardziej niż dotąd. Ich spojrzenia spotkały się. Zakłuło ją w piersiach.
— Sądzę, że filozofia wszechświata pozostaje na razie poza kręgiem naszych zainteresowań — odezwał się Ong. — Panie Camden, jeśli nie ma pan więcej pytań natury medycznej, możemy powrócić do kwestii prawnych, które poruszyli pani Sullivan i pan Jaworski. Dziękuję pani, doktor Melling.
Susan skinęła mu głową. Już nie spojrzała więcej na Camdena, lecz wiedziała doskonale, co mówił, i że był tuż obok.
Dom wyglądał niemal dokładnie tak, jak go sobie wyobrażała: wielki prawie Tudor nad wodami Michigan, na północ od Chicago. Od bramy aż do samej rezydencji posiadłość porastały gęsto drzewa, zaś od strony jeziora pozostawiono otwartą przestrzeń. Uśpioną trawę pstrzyły łatki śniegu. Instytut Biotechniki współpracował z Camdenami już od czterech miesięcy, ale Susan była tu po raz pierwszy.
Kiedy szła w stronę domu, usłyszała za plecami nadjeżdżający samochód. Jakaś ciężarówka pięła się krętym podjazdem prowadzącym do służbowego wejścia. Jeden z mężczyzn nacisnął dzwonek, drugi zaczął zdejmować z platformy opakowany w plastyk kojec dla dziecka. Biały w różowe i żółte króliczki. Susan na chwilę przymknęła powieki.
Camden otworzył jej osobiście. Widziała, że usiłuje ukryć lęk.
— Trzeba było dać znać, Susan. Wyjechałbym po panią do miasta.
— Nie chciałam, żeby pan po mnie przyjeżdżał. Czy zastałam panią Camden?
— Tak, jest w salonie.
Poprowadził ją do przestronnego pomieszczenia z kamiennym kominkiem. Umeblowano je w stylu rustykalno-angielskim. Na ścianach wisiało mnóstwo rycin z podobiznami psów i łodzi, a wszystko o pół metra za wysoko. Wyglądało na to, że Elizabeth Camden urządzała pokój osobiście. Kiedy Susan weszła, tamta nawet nie uniosła się z fotela.
— Pozwolą państwo, że będę mówić krótko i zwięźle — zaczęła Susan. — Nie chcę zbytecznie przeciągać sprawy. Dostaliśmy już wyniki testów. Zarodek ma się dobrze i rozwija się prawidłowo. Wszczep do ścianki macicy przyjął się doskonale. Ale pojawiła się pewna komplikacja.
— Jaka? — zapytał Camden. Wyjął papierosa, spojrzał na żonę i odłożył go nie zapalając.
— Pani Camden — mówiła cicho Susan — miała w tym miesiącu jajeczkowanie z obu jajników. Jedno z jajeczek wyjęliśmy do operacji genetycznej. Drugie przypadkowo zostało zapłodnione i również zagnieździło się w macicy. Nosi pani w sobie dwa płody.
Pani Camden pobladła.
— Bliźnięta?
— Nie — odrzekła Susan. Po chwili zdała sobie sprawę, co powiedziała. — To znaczy: tak. To są bliźnięta, ale nie identyczne. Nie będą do siebie podobne bardziej, niż to zwykle bywa u rodzeństwa. To drugie pozostanie, że się tak wyrażę, normalne. A wiem, że nie chcieliście państwo tak zwanego normalnego dziecka.
— Nie, nie chcieliśmy — potwierdził Camden.
— Ja chciałam — sprzeciwiła się Elizabeth Camden.
Camden rzucił jej spojrzenie, którego znaczenia Susan nie potrafiła rozszyfrować. Znów wyjął papierosa. Widziała profil jego twarzy. Była niemal pewna, że zapalił zupełnie bezwiednie.
— Czy obecność drugiego płodu nie wpłynie niekorzystnie na dziecko?
— Nie — odrzekła Susan. — Oczywiście, że nie. One po prostu … koegzystują.
— Czy można go usunąć?
— Tak, ale wtedy ryzykujemy usunięcie obu. Usunięcie niemodyfikowanego płodu może spowodować w łożysku zmiany, które wywołają samoistne poronienie tego drugiego. — Wciągnęła głęboko powietrze. — Naturalnie, jest i drugie wyjście. Możemy zacząć cały proces jeszcze raz od początku. Ale, jak już mówiłam, mieliście państwo sporo szczęścia, że do zapłodnienia in vitro doszło już przy drugiej próbie. Niektóre pary muszą próbować osiem, a nawet dziesięć razy. Gdybyśmy zaczęli drugi raz, cały proces potrwałby zapewne znacznie dłużej.
— Czy obecność drugiego płodu nie odbije się ujemnie na rozwoju mojej córki? Ograniczony dopływ substancji odżywczych czy coś w tym rodzaju? A może będzie to miało wpływ na późniejszy przebieg ciąży?
— Nie. Możliwe tylko, że nastąpi przedwczesny poród. Dwa płody zajmują w macicy znacznie więcej miejsca, więc kiedy zrobi się za ciasno, termin porodu może ulec przyspieszeniu.
— O ile wcześniej? Czy na tyle, by uniemożliwić jej przeżycie?
— Najprawdopodobniej nie.
Camden znów się zaciągnął. W drzwiach stanął jakiś mężczyzna.
— Telefon z Londynu, proszę pana. James Kendall na polecenie pana Yagai.
— Zaraz odbiorę.
Camden wstał. Susan obserwowała, jak studiuje uważnie twarz żony. Wreszcie zwrócił się do niej:
— W porządku, Elizabeth. W porządku. — I wyszedł z pokoju.
Przez dłuższą chwilę obie kobiety siedziały w milczeniu. Susan uświadomiła sobie własne rozczarowanie: to nie był taki Camden, jakiego spodziewała się ujrzeć. Zdawała sobie sprawę, że Elizabeth Camden przygląda się jej z rozbawieniem.
— A tak, pani doktor. Jest właśnie taki.
Susan nie odpowiedziała.
— Absolutnie apodyktyczny. Ale nie tym razem. — Zaśmiała się miękko, podekscytowana. — Dwojaczki. Czy pani wie, jakiej płci jest to drugie?
— Oba płody są żeńskie.
— Wie pani, zawsze chciałam mieć dziewczynkę. I będę ją mieć.
— Czy to znaczy, że zamierza pani donosić tę ciążę?
— Tak. Dziękuję za przybycie, pani doktor.
Tym samym Susan została odprawiona. Nikt nie odprowadził jej do drzwi. Ale kiedy wsiadała do samochodu, Roger Camden wybiegł z domu. Był bez marynarki.
— Susan! Chciałbym pani podziękować, że zadała pani sobie tyle trudu i przyjechała powiedzieć nam to osobiście.
— Już mi pan podziękował.
— No tak. Czy jest pani pewna, że drugi płód nie zagraża mojej córce?
— Również genetycznie zmieniony płód nie stanowi zagrożenia dla naturalnie poczętego — odrzekła z naciskiem Susan.
Uśmiechnął się. Kiedy się znów odezwał, jego głos był cichy.
— Pani uważa, że powinno mnie to obchodzić równie mocno. Ale nie obchodzi. Więc dlaczego miałbym udawać? A w szczególności przed panią?
Susan otworzyła drzwiczki samochodu. Nie była jeszcze gotowa, a może się rozmyśliła. Kiedy Camden pochylił się, żeby zatrzasnąć za nią drzwi, w jego ruchach nie było ani kokieterii, ani lizusowskiej przymilności.
— Chyba muszę kupić drugi kojec.
— Tak.
— Ale nie będzie trzeba drugiej opiekunki na noc.
— To już zależy od pana.
— I od pani.
Pochylił się nagle i pocałował ją, pocałunkiem tak uprzejmym i pełnym respektu, że Susan poczuła się zaszokowana. Ani otwarta zmysłowość, ani próba podboju nie zdołałyby wywrzeć na niej tak silnego wrażenia. Camden nie dał jej szansy na reakcję — zatrzasnął drzwiczki i ruszył do domu.
Zaciśnięte na kierownicy ręce Susan drżały, dopóki napięcie nie ustąpiło rozbawieniu. To rzeczywiście był rozmyślnie pełen szacunku pocałunek, starannie wyreżyserowana enigma. Ale nic nie mogło gwarantować lepiej, że po nim musi nastąpić kolejny.
Przez chwilę zastanawiała się, jak Camdenowie nazwą swoje córki.
Doktor Ong szedł zamaszystym krokiem przez słabo oświetlony szpitalny korytarz. Z dyżurki wyjrzała jedna z pielęgniarek, jakby chciała go zatrzymać — był przecież środek nocy, nie pora na odwiedziny — ale widząc wyraz jego twarzy, cofnęła się do pokoju. Tuż za rogiem znajdował się wizjer, przez który można było zajrzeć do sali noworodków. Ku irytacji Onga stała tam Susan Melling, przyciskając twarz do szyby. Co gorsza, płakała.
Ong zdał sobie sprawę, że nigdy nie lubił tej kobiety. A może w ogóle żadnej. Nawet te o nieprzeciętnej umysłowości nie mogą nic poradzić na to, że w każdej chwili ta ich przeklęta uczuciowość może zrobić z nich kompletne idiotki.
— Proszę spojrzeć — odezwała się Susan z cichym śmiechem, gwałtownym gestem zasłaniając usta. — Panie doktorze, proszę spojrzeć.
Za szybą stał Roger Camden, w fartuchu i w masce, tuląc do siebie niemowlę w białej koszulce, zawinięte w różowy kocyk. Oczy Camdena — filmowo niebieskie, bo przecież normalnie mężczyźni nie miewają tak przeraźliwie intensywnych tęczówek — jaśniały radością. Dziecko miało duże oczy, różową skórę i głowę pokrytą złotym puszkiem.
— Poród przebiegł bez komplikacji?
— Tak — odparła Susan Melling. — Elizabeth czuje się dobrze. Teraz śpi. Czy maleńka nie jest śliczna? Ten facet to największy ryzykant, jakiego znam. — Wytarła nos w rękaw i w tym momencie Ong zorientował się, że jest pijana. — Czy mówiłam już panu, że byłam kiedyś zaręczona? Piętnaście lat temu, jeszcze na studiach. Zerwałam z nim, bo zrobił się taki zwyczajny, taki nudny. O mój Boże, nie powinnam była tego panu mówić, proszę mi wybaczyć.
Ong odsunął się od niej. Za szybą Roger Camden wkładał niemowlę do małej kołyski na kółkach. Na tabliczce widniał napis: Dziewczynka Camden nr 1, waga 2655 g. Pielęgniarka z nocnej zmiany przyglądała mu się pobłażliwie.
Ong nie czekał, aż Camden wyjdzie z sali noworodków. Nie miał ochoty słuchać, co będzie mu mówiła Melling. Oddalił się, żeby posłać kogoś po dyżurnego lekarza. W tych okolicznościach nie można mieć zaufania do raportów doktor Melling. Mają doskonałą, bezprecedensową szansę, żeby zbadać rozwój dziecka z modyfikacją na tle dziecka nie zmienionego, a Melling jest zajęta własnymi ckliwymi uczuciami. Ong chyba sam będzie musiał napisać raport, kiedy już dowie się wszystkiego od dyżurnego lekarza. Ciekawił go każdy, nawet najmniejszy szczegół. I nie chodziło mu tylko o różowe, pyzate dziecko w ramionach Camdena. Chciał wiedzieć wszystko o narodzinach dziecka z drugiej oszklonej kołyski — Dziewczynki Camen nr 2, waga 2295. Ciemnowłosej istoty o twarzyczce pokrytej czerwonymi plamkami, która leżała ciasno opatulona kocykiem i pogrążona we śnie.
PIERWSZE WSPOMNIENIE LEISHY TO SPŁYWAJĄCE W DÓŁ linie, których nie ma. Wiedziała, że ich nie ma, bo kiedy wyciągnęła rączkę, żeby je złapać, piąstka pozostała pusta. Potem zdała sobie sprawę, że spływające w dół linie to światło: promienie słońca wpadające ukosem do jej pokoju spomiędzy zasłon, spomiędzy drewnianych rolet w jadalni, spomiędzy plątaniny oszklonych kratek w oranżerii. W dniu, w którym odkryła, że wodospad złota to światło, zaśmiała się głośno, zachwycona swym odkryciem. Tatuś, który właśnie przesadzał kwiaty, odwrócił się do niej z uśmiechem.
Cały dom pełen był światła. Światło odbijało się od powierzchni jeziora, przepływało strumieniami przez wysokie, białe sufity, rozlewało się kałużami na lśniących parkietach. Ona i Alice nieustannie wędrowały wśród światła. Czasem Leisha przystawała i, odchylając głowę do tyłu, pozwalała mu spływać po twarzy. Czuła dotyk światła tak samo jak dotyk wody.
Najładniejsze światło było oczywiście w oranżerii. To właśnie tam tatuś najbardziej lubił przebywać, kiedy przestawał zarabiać pieniądze i wracał do domu. Podśpiewując przesadzał rośliny i podlewał drzewka, a Leisha z Alice biegały między drewnianymi, pachnącymi ziemią skrzynkami na kwiaty. Biegały od najciemniejszej części oranżerii, gdzie kwitły wielkie purpurowe kwiaty, do krańca skąpanego w słońcu i spryskanego mgiełką żółtych płatków. Biegały tam i z powrotem, wbiegały i wybiegały ze światła.
— Rosnąc — powiedział do nich tato — kwiaty dotrzymują swojej obietnicy. Alice, ostrożnie! Omal nie wywróciłaś orchidei!
Alice posłusznie przystanęła na chwilę. Leishy tatuś nigdy nie zabraniał biegać.
Potem całe światło gdzieś znikało. Alice i Leisha kąpały się, a Alice nie chciała się odzywać albo była nadąsana. Nie chciała się bawić, mimo że Leisha pozwalała jej wybierać zabawę, a nawet wziąć wszystkie najlepsze lalki. Wreszcie niania zabierała Alice do łóżka, a Leisha mogła jeszcze trochę porozmawiać z tatusiem, dopóki nie poszedł do siebie, żeby popracować nad papierkami, które zarabiają pieniądze. Wtedy przez chwilę Leishy było trochę smutno, ale ta chwila nigdy nie trwała długo, bo wkrótce przychodziła guwernantka i zaczynały się lekcje, a to Leisha bardzo lubiła. Wszelka wiedza bardzo ją interesowała. Umiała już dwadzieścia piosenek, potrafiła napisać wszystkie litery alfabetu i policzyć do pięćdziesięciu. A kiedy kończyły się lekcje, światło wracało i wtedy był czas na śniadanie.
Śniadań nie lubiła. Tatuś był już wtedy w biurze, a ona i Alice jadły z mamusią. Mamusia siedziała w czerwonym szlafroku, który Leisha lubiła, i jeszcze nie pachniała tak dziwnie i nie mówiła dziwnie jak później. Ale mimo to śniadania wcale nie były zabawne. Mamusia zawsze zaczynała od tego samego pytania:
— Alice, kochanie, jak ci się spało?
— Dobrze, mamusiu.
— Śniło ci się coś ładnego?
Przez długi czas Alice odpowiadała, że nie. Aż jednego dnia powiedziała:
— Śnił mi się koń. Jeździłam na nim.
Mamusia klasnęła w dłonie, pocałowała ją i pozwoliła jej zjeść jeszcze jedną słodką bułeczkę. Od tego czasu Alice zawsze opowiadała mamie jakiś sen.
Pewnego dnia Leisha powiedziała:
— Ja też miałam sen. Śniło mi się, że przez okno weszło światło, owinęło mnie jak koc, a potem pocałowało w oczy.
Mama odstawiła filiżankę tak gwałtownie, że kawa wylała się na spodek.
— Nie kłam, Leisho. Nic ci się nie śniło.
— Śniło — upierała się Leisha.
— Tylko dzieci, które śpią, mogą mieć sny. Nie kłam. Nic ci się nie śniło.
— A właśnie, że się śniło! — krzyknęła Leisha. Przecież prawie widziała strumień światła od okna, który owijał ją jak koc.
— Nie będę tolerować w domu kłamczuchy, słyszysz Leisho? Nie będę tolerować!
— Sama jesteś kłamczucha! — krzyknęła Leisha. Wiedziała, że to nieprawda i nie znosiła siebie za to, że tak powiedziała, ale jeszcze bardziej nie znosiła teraz mamy. Alice siedziała bez ruchu z szeroko otwartymi oczyma, bała się i to też była wina Leishy. Mama krzyknęła ostro:
— Nianiu! Nianiu! Proszę natychmiast zabrać Leishę do jej pokoju. Nie może siedzieć wśród dobrze wychowanych ludzi, jeżeli nie potrafi powstrzymać się od opowiadania kłamstw.
Leisha zaczęła płakać. Niania wzięła ją na ręce i wyniosła z jadalni. Leisha nawet nie zjadła śniadania. Ale to jej nie przeszkadzało, widziała tylko przez łzy oczy Alice, takie przestraszone, pełne plamek światła.
Nie płakała długo. Niania przeczytała jej bajkę, potem zagrały w komputerowe skoczki. Wreszcie przyszła do nich Alice i niania wzięła je obie do zoo, a tam obejrzały mnóstwo cudownych zwierząt, o jakich Leishy się nawet nie śniło — i Alice też nie! A kiedy wróciły, mama już była w swoim pokoju i Leisha wiedziała, że zostanie tam przez resztę dnia z dziwnie pachnącymi szklankami i nie trzeba będzie się z nią spotykać.
Ale tej nocy sama poszła do pokoju matki.
— Muszę iść do łazienki — powiedziała guwernantce.
— Pomóc ci? — zapytała guwernantka; może dlatego, że Alice nadal trzeba było pomagać w łazience. Ale Leisha dawała sobie radę sama, więc podziękowała grzecznie. Potem posiedziała chwilę na sedesie, chociaż nic z tego nie wyszło — poszła tam tylko dlatego, żeby to, co powiedziała guwernantce, nie okazało się kłamstwem.
Na paluszkach przeszła przez hol. Najpierw zajrzała do pokoju Alice. Na ścianie przy łóżeczku paliła się nieduża lampka. W pokoju Leishy nie było łóżeczka. Leisha przyjrzała się siostrze. Alice leżała na boku. Miała zamknięte oczy. Powieki poruszały się szybko jak miotane wiatrem firanki. Szyja i broda Alice wydawały się dziwnie bezwładne.
Leisha ostrożnie zamknęła drzwi i ruszyła do sypialni rodziców. Rodzice spali w jednym ogromnym łóżku, na którym było tyle miejsca, że zmieściłoby się jeszcze kilka osób. Powieki mamy nie poruszały się. Leżała na plecach i robiła przez nos ciche: chrrr… chrrr… Wokół unosił się ten dziwny zapach. Leisha odwróciła się i na paluszkach podeszła do taty. Wyglądał tak samo jak Alice, tylko że jego broda i szyja były jeszcze bardziej bezwładne, fałdy skóry zwijały się jak namiot, który zawalił się im kiedyś na podwórku. Ten widok przeraził Leishę. Wtedy oczy tatusia otworzyły się tak nagle, że krzyknęła.
Tatuś zsunął się z łóżka i wziął ją na ręce, zerkając pospiesznie na mamę. Ale mama nawet nie drgnęła. Tato był w samych majtkach. Zaniósł Leishę na korytarz, a tam przybiegła do nich guwernantka i mówiła:
— Och, tak mi przykro, proszę pana. Powiedziała, że idzie do łazienki!
— W porządku — odpowiedział tato. — Sam się nią zajmę.
— Nie! — krzyknęła Leisha, bo tato był w samych majtkach, jego szyja wyglądała dziwnie, a w sypialni brzydko pachniało od mamy.
Ale tato zaniósł ją do oranżerii i posadził na ławce, a sam owinął się zieloną folią do przykrywania kwiatków i usiadł obok.
— A teraz powiedz mi, co się stało. Co robiłaś?
Leisha nie odpowiedziała.
— Chciałaś zobaczyć, jak ludzie śpią, tak? — spytał tatuś, a ponieważ jego głos zabrzmiał teraz łagodniej, Leisha mruknęła:
— Tak.
Dobrze było nie kłamać, od razu poczuła się lepiej.
— Chciałaś zobaczyć, jak ludzie śpią, bo sama nie śpisz i dlatego byłaś ciekawa, prawda? Jak Grześ Ciekawski z twojej książki.
— Tak — odpowiedziała Leisha. — Myślałam, że przez całą noc zarabiasz pieniądze w swoim gabinecie.
— Nie przez całą — uśmiechnął się tatuś. — Przez większą część nocy. A potem śpię, choć niezbyt długo. — Wziął Leishę na kolana. — Nie muszę długo spać, więc mogę w nocy zrobić więcej niż inni ludzie. Różni ludzie potrzebują różnych ilości snu. A kilkoro z nich, naprawdę niewielu, jest podobnych do ciebie. Wcale nie potrzebują.
— Dlaczego?
— Bo jesteście wyjątkowi. Lepsi od reszty. Zanim się urodziłaś, lekarze sprawili, że możesz być właśnie taka.
— Po co?
— Żebyś mogła robić, co tylko będziesz chciała i żebyś mogła zaznaczyć w ten sposób swoją indywidualność.
Leisha wiercąc się usiłowała zajrzeć mu w oczy. Te słowa nic nie znaczyły. Tatuś wyciągnął rękę i dotknął pojedynczego kwiatu na wysokiej roślinie. Kwiat miał gęste, białe płatki — jak śmietanka, którą tatuś dolewał sobie do kawy — i bladoróżowy środek.
— Widzisz, Leisho, to drzewko stworzyło taki kwiat, bo tylko ono to potrafi. Tylko to drzewko potrafi stworzyć taki cudowny kwiat. Roślina obok nie potrafi i ta następna także nie. Tylko to jedno drzewko. Dlatego najważniejsze dla niego jest to, aby mógł na nim zakwitnąć ten kwiat. Właśnie tym kwiatem drzewko zaznacza swoją indywidualność. I o to właśnie chodzi. Nic więcej się nie liczy.
— Nie rozumiem.
— Kiedyś zrozumiesz.
— Ale ja chcę teraz rozumieć — odpowiedziała, a tatuś zaśmiał się zachwycony i uściskał ją. To było bardzo miłe, ale Leisha nadal chciała zrozumieć.
— Kiedy zarabiasz pieniądze, to to jest twoja indy… coś tam?
— Tak — potwierdził tatuś z uciechą.
— Czy to znaczy, że nikt inny nie umie zarabiać pieniędzy, tak jak żadne inne drzewko nie umie stworzyć takiego kwiatka?
— Nikt inny nie umie tego robić tak jak ja.
— A co robisz z tymi pieniędzmi?
— Kupuję ci różne rzeczy. Na przykład ten dom, samochód, którym cię wożę, sukienki, płacę guwernantce za to, że cię uczy…
— A co drzewo robi ze swoim kwiatkiem?
— Pyszni się nim — powiedział tatuś, ale to nie miało żadnego sensu. — Liczy się tylko doskonałość, Leisho. Doskonałość wsparta indywidualnym wysiłkiem. I tylko to się liczy.
— Zimno mi, tatusiu.
— W takim razie lepiej będzie, jeśli zaniosę cię do guwernantki.
Leisha nawet nie drgnęła. Dotknęła paluszkiem kwiatka.
— Ja chcę spać, tatusiu.
— Nie, wcale nie chcesz, kochanie. Sen to tylko strata czasu, marnowanie życia. To trochę jakby mniejsza śmierć.
— Alice śpi.
— Alice nie jest taka jak ty.
— Alice nie jest wyjątkowa?
— Nie. Tylko ty jesteś.
— Dlaczego nie zrobiłeś tak, żeby Alice też była wyjątkowa?
— Bo Alice sama się zrobiła i dlatego nie może być wyjątkowa.
To wszystko było za trudne. Leisha przestała gładzić płatki kwiatu i ześlizgnęła się z kolan taty. Uśmiechnął się do niej.
— Moja mała pytalska. Kiedy dorośniesz, sama odnajdziesz własną doskonałość. I będzie to coś zupełnie nowego, coś, czego świat jeszcze nie oglądał. Może nawet będziesz kimś takim jak sam Kenzo Yagai. Wiesz, on wynalazł generator, który napędza cały świat.
— Tatusiu, śmiesznie wyglądasz w tej folii do kwiatków — zaśmiała się Leisha.
Tatuś też się roześmiał, ale wtedy ona powiedziała:
— Kiedy dorosnę, wymyślę sobie taką wyjątkowość, żebym mogła zrobić, by Alice też była wyjątkowa — i przestał się śmiać.
Tej nocy guwernantka nauczyła ją pisać własne imię, co było tak podniecające, że zupełnie zapomniała o rozmowie z tatą. Sześć liter, każda inna, a razem tworzyły jej imię. Wpisywała je wciąż od nowa, roześmiana, a guwernantka śmiała się razem z nią. Ale później, rano, Leisha znów rozmyślała o rozmowie z tatą. Myślała o niej często, wciąż obracając w myślach nieznajome słowa jak twarde kamyczki, ale to, co wracało najczęściej, nie było słowem. To było chmurne spojrzenie tatusia, kiedy powiedziała mu, że chce użyć swej wyjątkowości tak, żeby Alice też była wyjątkowa.
Co tydzień przyjeżdżała do dziewczynek doktor Melling, czasem sama, czasem z kimś jeszcze. Obie lubiły panią doktor, która często się śmiała i miała jasne, pełne ciepła oczy. Nierzadko zaglądał wtedy do nich tato. Doktor Melling bawiła się z nimi w różne gry, najpierw z każdą z osobna, potem z obiema naraz. Ważyła je i robiła im zdjęcia. Kazała kłaść się na stole i przykładała im do skroni małe metalowe przedmioty, co wyglądało trochę strasznie, ale wcale się nie bały, bo można było wtedy przyglądać się maszynom, które wydawały różne dźwięki. Doktor Melling umiała odpowiadać na pytania tak samo dobrze jak tatuś. Kiedyś Leisha zapytała:
— Czy doktor Melling też jest kimś wyjątkowym? Jak Kenzo Yagai?
Tatuś roześmiał się, rzucił okiem na doktor Melling i odpowiedział:
— O, tak. Z pewnością.
Kiedy miały po pięć lat, poszły do szkoły. Szofer tatusia zawoził je codziennie do Chicago. Chodziły do dwóch różnych klas, co bardzo Leishę rozczarowało. Dzieci w jej klasie były od niej starsze. Mimo to od pierwszego dnia uwielbiała szkołę, sprzęt naukowy, elektroniczne szufladki pełne matematycznych łamigłówek, szukanie państw na mapach. Po pół roku przesunięto ją do nowej klasy, gdzie chodziły jeszcze starsze dzieci, ale mimo to wszyscy byli dla niej mili. Zaczęła uczyć się japońskiego. Uwielbiała malować te śliczne literki na białym, grubym papierze.
— Dobrze, że wybraliśmy szkołę Sauleya — mówił tatuś.
Lecz Alice wcale się tam nie podobało. Chciała jeździć do szkoły takim samym żółtym autobusem, co córka kucharki. Złościła się i rzucała farbkami. Potem mama wyszła ze swojego pokoju — Leisha nie widziała jej już od paru tygodni, choć wiedziała, że mama widuje się z Alice — i zrzuciła świeczniki z kominka. Porcelanowe świeczniki rozprysnęły się na drobne kawałeczki. Leisha podbiegła, żeby pozbierać skorupy, a mama i tato, którzy stali przy schodach, zaczęli na siebie wrzeszczeć.
— Jest też moją córką! A ja mówię, że może iść!
— Nie masz prawa wypowiadać się na ten temat! Rozmamłana pijaczka, najobrzydliwszy z możliwych wzorzec dla nich obu… A ja myślałem, że biorę sobie wyrafinowaną angielską arystokratkę…
— Dostałeś to, za co zapłaciłeś! Nic! Bo też niczego nigdy od nikogo nie potrzebowałeś.
— Przestańcie! — krzyknęła Leisha. — Przestańcie!
W holu zaległa cisza. Leisha poraniła sobie palce odłamkiem porcelany, krew kapała na dywan. Tatuś podbiegł i wziął ją na ręce.
— Przestańcie — łkała i nie zrozumiała, dlaczego tatuś powiedział do niej cicho:
— To ty przestań, Leisho. Nie powinno cię obchodzić, co one zrobią. Powinnaś mieć przynajmniej tyle siły.
Leisha ukryła twarz na ramieniu taty.
Alice przeniesiono do Szkoły Podstawowej imienia Carla Sandburga, do której dojeżdżała żółtym autobusem razem z córką kucharki.
Kilka tygodni później tatuś powiedział im, że mama jedzie na jakiś czas do szpitala, gdzie pomogą jej, żeby tyle nie piła. Kiedy stamtąd wyjdzie, mówił, zamieszka osobno. Na trochę. Ona i tatuś nie byli ze sobą szczęśliwi. Alice i Leisha zostaną z tatusiem, ale mogą odwiedzać mamę. Wszystko to powiedział im bardzo ostrożnie, starannie dobierając słowa. Prawda jest bardzo ważna, Leisha już o tym wiedziała. Prawda oznaczała wierność samemu sobie, swojej własnej wyjątkowości. Własnej indywidualności. Człowiek, jako jednostka indywidualna, szanował fakty, a zatem zawsze mówił prawdę. Mama — tatuś tego nie powiedział, ale Leisha i tak wiedziała — nie respektowała faktów.
Alice zaczęła płakać.
— Nie chcę, żeby mama wyjechała.
Leisha myślała, że tatuś weźmie ją na ręce, ale nic takiego nie zrobił. Stał tylko i patrzył na nie.
Leisha objęła siostrę ramieniem.
— Już dobrze, Alice. Już dobrze! Zrobimy tak, żeby wszystko ułożyło się dobrze. Przez cały czas, kiedy nie będziemy w szkole, będę się z tobą bawić, żebyś nie tęskniła za mamą.
Alice przytuliła się do niej mocno, a Leisha odwróciła głowę, żeby nie widzieć twarzy taty.
KENZO YAGAI PRZYJEŻDŻA DO STANÓW ZJEDNOCZONYCH z cyklem wykładów. Tytuł odczytu, jaki miał wygłosić w Nowym Jorku, Los Angeles, Chicago i Waszyngtonie — i powtórzyć jako specjalne orędzie przed Kongresem — brzmiał: „Tania energia w swym wymiarze politycznym”. Jedenastoletnia Leisha Camden miała poznać go osobiście po odczycie w Chicago, który organizował jej ojciec.
W szkole przestudiowali już teorię zimnej fuzji. Nauczyciel od spraw ogólnoświatowych omówił zmiany w świecie, które zaszły, kiedy Yagai opatentował swój wynalazek. Człowiek ten potrafił przy minimalnych kosztach znaleźć zastosowanie dla czegoś, co przedtem wydawało się tylko niemożliwą do urzeczywistnienia teorią. A skutki? Rosnący dobrobyt w krajach Trzeciego Świata, przedśmiertne drgawki dawnego systemu komunistycznego, upadek potęg naftowych i wskrzeszona potęga ekonomiczna Stanów Zjednoczonych. Grupa Leishy opracowała scenariusz kroniki filmowej, którą później nakręcono przy użyciu profesjonalnego sprzętu, należącego do wyposażenia szkoły. Film opowiadał o tym, jak przeciętna amerykańska rodzina żyła w roku 1985, wydając ogromne sumy na kosztowną energię i pokładając wiarę w opiekę ze strony utrzymywanego z podatków państwa. Z kolei rodzina z roku 2019 korzysta z taniej energii i wierzy w kontrakt — podstawę cywilizacji. Leisha była zdumiona wynikami własnych badań.
— Japonia twierdzi, że Kenzo Yagai zdradził własny kraj — powiedziała do taty przy kolacji.
— Nie Japonia — odrzekł Camden — tylko niektórzy Japończycy. Wystrzegaj się łatwych uogólnień, Leisho. Yagai opatentował i sprzedał energię Y w Stanach, bo tylko tutaj tliły się ostatnie iskierki przedsiębiorczości. Dzięki jego wynalazkowi cały nasz kraj przechylił się znów w stronę indywidualistycznej merytokracji, a potem pociągnął za sobą Japonię.
— Twój ojciec nigdy nie zwątpił w niego ani przez chwilę — odezwała się Susan. — Zjedz groszek, Leisho.
Leisha zjadła groszek. Tatuś i Susan byli małżeństwem zaledwie od roku, więc obecność pani doktor w domu ciągle jeszcze była trochę niezwykła. Ale przyjemna. Tatuś powiedział, że Susan będzie cennym nabytkiem w ich domu — taka inteligentna, pełna energii i radości. Zupełnie jak Leisha.
— Zapamiętaj, Leisho — mówił dalej Camden. — Wartość człowieka dla niego i społeczeństwa tkwi w nim samym, nie zaś w tym, co sądzi na temat istoty, wartości i wiary innych ludzi. Tkwi w tym, co dany człowiek rzeczywiście potrafi zrobić. I to zrobić jak najlepiej. Ludzie handlują tym, co mają najlepszego, i każdy na tym korzysta. Podstawowym narzędziem cywilizacji jest kontrakt. Kontrakty zawierane są dobrowolnie i przynoszą obopólną korzyść. W przeciwieństwie do przymusu, który jest z gruntu zły.
— Silniejsi nie mają prawa niczego odbierać słabszym — wtrąciła Susan. — Alice, kochanie, ty też zjedz groszek.
— Ani też słabsi nie mają prawa niczego odbierać silniejszym — dodał Camden. — To właśnie stanowi zasadniczą przesłankę dzisiejszego wykładu Kenzo Yagai.
— Nie lubię groszku — odezwała się Alice.
— Ale twój organizm lubi. Groszek jest zdrowy.
Alice uśmiechnęła się. Leishy zrobiło się ciepło na sercu. Alice już dawno nie uśmiechała się przy stole.
— Mój organizm nie ma kontraktu z groszkiem.
— Ależ ma — odrzekł Camden, lekko zniecierpliwiony. — Twój organizm ma z niego pożytek. Jedz.
Uśmiech Alice zniknął. Leisha wbiła wzrok w talerz. Wtem znalazła wyjście.
— Nie, tatusiu, posłuchaj. Organizm Alicji ma pożytek, ale groszek nie. To nie jest transakcja przynosząca obopólną korzyść — więc nie ma kontraktu. Alice ma rację!
Camden zaniósł się śmiechem. Po chwili zwrócił się do Susan:
— Ma zaledwie jedenaście lat… Jedenaście!
Uśmiechnęła się nawet Alice, a Leisha pomachała jej triumfalnie łyżeczką, od której odbił się promień światła i zatańczył na przeciwległej ścianie.
Mimo wszystko Alice nie chciała pójść posłuchać Kenzo Yagai. Miała nocować u przyjaciółki, Julie, chciały zrobić sobie trwałą. Co dziwniejsze, Susan też nie szła. Leishy wydało się, że przy pożegnaniu Susan i tatuś patrzą na siebie trochę dziwnie, ale była zbyt podniecona, żeby sobie tym zaprzątać głowę. Miała przecież wysłuchać wykładu samego Kenzo Yagai!
Okazał się mężczyzną niewysokim, szczupłym i smagłym. Leishy spodobał się jego obcy akcent. Podobało się jej w nim coś jeszcze, ale przez dłuższą chwilę nie umiała tego nazwać.
— Tatusiu — szepnęła w półmroku sali wykładowej — to bardzo radosny człowiek.
Tato uścisnął ją mocno.
Yagai przemawiał na temat duchowości w ekonomice.
— Duchowość, która jest głównym wyznacznikiem człowieczeństwa, zasadza się na jego osobistym wysiłku. Godność i wartość człowieka nie zostają mu przekazane automatycznie wraz z arystokratycznym pochodzeniem. Aby znaleźć potwierdzenie tego faktu, wystarczy przyjrzeć się historii. Godność i wartość nie są przekazywane wraz z odziedziczonym bogactwem. Spadkobierca wielkiej fortuny także może być złodziejem, marnotrawcą, wyzyskiwaczem — osobą, która zostawia świat o wiele uboższym niż go zastała. Ani też godność i wartość człowieka nie wynika bezpośrednio z samego faktu istnienia — wszak wielokrotni mordercy istnieją, lecz ich wartość dla społeczeństwa jest negatywna, zaś w ich żądzy zabijania nie ma śladu godności. Godność i duchowość człowieka leży zatem tylko w tym, co potrafi osiągnąć własnym wysiłkiem. Ograbić człowieka z życiowej szansy, wbrew jego woli sprzedawać efekty jego pracy, znaczy odebrać mu człowieczą godność. Dlatego właśnie komunizm z góry skazany był na upadek. Każdy przymus, każda siła, która odbiera człowiekowi możność korzystania z efektów własnej pracy, powoduje szkody natury duchowej i tym samym osłabia społeczeństwo. Rekwizycja, złodziejstwo, oszustwa, przemoc, opieka społeczna, brak odpowiedniej reprezentacji w organach prawodawczych — wszystko to odbiera człowiekowi możliwość wyboru, możliwość rozwoju i swobodnej wymiany owoców własnej pracy. Przymus to oszustwo. Nie tworzy niczego nowego. Tylko wolność — swoboda indywidualnego rozwoju, swoboda handlu owocami własnej pracy — stanowi środowisko przychylne ludzkiej godności i wartości.
Leisha klaskała tak mocno, że rozbolały ją dłonie. Kiedy wchodziła z tatą za kulisy, z trudem łapała oddech. Sam Kenzo Yagai!
Ku jej zaskoczeniu za kulisami kłębił się spory tłumek. Wszędzie pełno było kamer. Tatuś powiedział:
— Panie Yagai, pozwoli pan, że przedstawię: moja córka Leisha. Kamery szybko przesunęły się w jej stronę. Jakiś Japończyk szepnął coś do ucha Kenzo Yagai, a ten przyjrzał się Leishy dokładniej.
— Ach, tak.
— Popatrz tutaj, Leisho! — zawołał ktoś nagle, więc popatrzyła. Automatyczna kamera najechała tak blisko, że Leisha cofnęła się przestraszona. Tatuś powiedział coś ostrym tonem, potem powtórzył to. Kamery znieruchomiały. Nagle przed Leishą przyklęknęła jakaś kobieta i podetknęła jej mikrofon.
— Jak to jest, kiedy się nie śpi, Leisho?
— Co takiego?
Ktoś się zaśmiał. Śmiech wcale nie zabrzmiał sympatycznie.
— Geniusze z inkubatora…
Leisha poczuła, że ktoś chwyta ją za ramię. Był to Kenzo Yagai, który stanowczo odciągnął ją sprzed kamer. Natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wokół nich utworzył się mur Japończyków, którzy rozstąpili się tylko na moment, żeby przepuścić Camdena. Chroniona tym murem trójka weszła do garderoby, a Kenzo Yagai zamknął drzwi.
— Nie możesz się nimi przejmować, Leisho — mówił z tym swoim cudownym akcentem. — Nigdy. Jest takie stare wschodnie przysłowie: Psy szczekają, karawana idzie dalej. Nie pozwól, żeby szczekanie grubiańskich albo zawistnych psów opóźniało marsz karawany twojej osobowości.
— Nie pozwolę — wyszeptała Leisha. Jeszcze nie była pewna, co oznaczają te słowa, ale wiedziała, że później będzie czas, żeby wszystko sobie poukładać, żeby porozmawiać o tym z tatą. Teraz była zbyt oszołomiona bliskością Kenzo Yagai — człowieka, któremu bez przemocy i karabinów udało się odmienić świat, kiedy sprzedał innym owoce swojej pracy.
— Studiujemy pańską filozofię w szkole, panie Yagai.
Kenzo Yagai spojrzał pytająco na tatę. Ten wyjaśnił:
— To prywatna szkoła. Ale siostra Leishy uczy się o tym także w szkole publicznej, chociaż bardzo pobieżnie. Wprawdzie bardzo powoli, ale świat zaczyna się zmieniać, Kenzo.
Leisha zauważyła, że nie wyjaśnił, dlaczego Alice nie ma tu z nimi.
Po powrocie do domu przez długie godziny siedziała w swoim pokoju, wciąż od nowa przemyśliwując wszystko, co się zdarzyło. Kiedy następnego ranka Alice wróciła od Julie, Leishą popędziła jej na spotkanie. Lecz Alice była wyraźnie rozzłoszczona.
— Alice! O co ci chodzi?
— Czy uważasz, że nie wystarczy mi tego, co muszę znosić w szkole? — krzyknęła Alice. — Wszyscy wiedzą, ale dopóki siedziałaś cicho, to nie miało znaczenia. Przestali się mnie czepiać. Dlaczego mi to zrobiłaś?
— Co ci zrobiłam? — zdziwiła się Leishą.
Alice rzuciła w nią egzemplarzem porannej gazety, na znacznie gorszym papierze niż ten, którego używał system Camdena. Gazeta rozwinęła się i upadła u stóp Leishy, która wlepiła oczy w ogromne, trzykolumnowe zdjęcie na pierwszej stronie. Widnieli na nim ona i Kenzo Yagai, u góry wielki nagłówek krzyczał: YAGAI I PRZYSZŁOŚĆ: GDZIE MIEJSCE DLA RESZTY? ODKRYWCA ENERGII Y KONFERUJE Z BEZSENNĄ CÓRKĄ REKINA FINANSJERY ROGERA CAMDENA.
Alice kopnęła gazetę.
— Byłaś też w telewizji, w wieczornych wiadomościach. Ja tu robię, co mogę, żeby mnie nie brali za nadętą lizuskę, a ty mi wycinasz taki numer! Teraz Julie na pewno nie zaprosi mnie na noc w przyszłym tygodniu! — wykrzyczała bez tchu i popędziła krętymi schodami do swojego pokoju.
Leishą jeszcze raz spojrzała na gazetę. W myślach usłyszała głos Kenzo Yagai: „Psy szczekają, karawana idzie dalej”. Popatrzyła na puste schody i krzyknęła:
— Alice! Ładnie ci w tych lokach!
— CHCĘ POZNAĆ RESZTĘ — OŚWIADCZYŁA LEISHA. — Dlaczego tak długo ich przede mną ukrywałeś?
— Wcale ich przed tobą nie ukrywałem — odrzekł Camden. — Dlaczego sama nie zapytałaś? Przecież to tobie powinno na tym zależeć.
Leisha popatrzyła na niego uważnie. Miała piętnaście lat i była w ostatniej klasie szkoły Sauleya.
— Dlaczego mi tego nie zaproponowałeś?
— A powinienem?
— Nie wiem — odrzekła Leisha. — Ale dotąd zawsze wszystko mi dawałeś.
— Także i to, że możesz poprosić, o co tylko zechcesz. Leisha przez chwilę szukała w tym sprzeczności, aż w końcu znalazła.
— Przecież nie musiałam cię prosić o większość z tego, co było konieczne dla mojej edukacji, ponieważ nie miałam dość doświadczenia, żeby wiedzieć, o co należy prosić. Ty, jako dorosły, miałeś wystarczającą wiedzę i doświadczenie, żeby mi pomóc. A jednak nigdy nie zaproponowałeś mi spotkania z innymi bezsennymi mutantami…
— Nie używaj tego określenia — wtrącił ostro Camden.
— … więc albo musiałeś uznać, że nie jest mi to potrzebne, albo masz jakiś inny powód, dla którego nie chciałeś, żebym się z nimi spotkała.
— Błąd — odrzekł Camden. — Istnieje jeszcze trzecia możliwość. Mogłem przecież uznać, że spotkanie z nimi jest bardzo istotne dla twego rozwoju, ale zarazem daje mi znakomitą okazję do pobudzenia twojej inicjatywy — właśnie przez to, że czekałem, aż sama o nich zapytasz.
— W porządku — odpowiedziała Leisha nieco wyzywającym tonem. Ostatnio dużo było między nimi wojowniczości, nie wiadomo właściwie dlaczego. Wyprostowała się. Nowy nabytek, piersi, wysunęły się do przodu. — No więc pytam. Ilu jest Bezsennych, kim są i gdzie?
— Jeśli używasz terminu „Bezsenni”, to znaczy, że już coś na ten temat czytałaś — zauważył Camden. — Zatem prawdopodobnie wiesz, że w samych Stanach jest was tysiąc osiemdziesięcioro dwoje. Plus kilkoro w innych krajach. Większość mieszka w pobliżu wielkich metropolii. Siedemdziesięcioro czworo w Chicago, przeważnie dzieci. Na całym świecie tylko dziewiętnaścioro jest starszych od ciebie.
Leisha nie zaprzeczyła, że już o tym czytała. Siedzący za biurkiem Camden pochylił się, patrząc na nią uważnie. Leishę zastanowiło, czy ojciec nie potrzebuje okularów. Całkiem siwe już włosy, rzadkie i sztywne, wyglądały jak pojedyncze źdźbła wyliniałej miotły. „Wall Street Journal” umieścił jego nazwisko na liście stu najbogatszych osób w Ameryce. „Woman’s Wear Daily” pisał, że jest jedynym w tym kraju miliarderem, który nie obraca się w kręgu międzynarodowych rautów, balów dobroczynnych i sekretarek od terminarzy imprez towarzyskich. Odrzutowiec Camdena woził go po całym świecie, jednak niemal wyłącznie na spotkania służbowe lub do Zarządu Instytutu Ekonomicznego Kenzo Yagai. Z biegiem lat stawał się coraz bogatszy, a jednocześnie coraz bardziej stronił od ludzi i coraz przenikliwszy miał umysł. Leisha poczuła, jak powraca do niej fala dawnych, ciepłych uczuć.
Rzuciła się w poprzek skórzanego fotela, długie nogi przewiesiła przez oparcie. Z roztargnieniem podrapała na udzie ślad po ugryzieniu komara.
— No dobrze, w takim razie chciałabym poznać Richarda Kellera.
Richard mieszkał w Chicago i był najbliższy jej wiekiem. Miał siedemnaście lat.
— Ale dlaczego zwracasz się z tym do mnie? Dlaczego po prostu tam nie pójdziesz?
Leisha odniosła wrażenie, że w jego głosie zabrzmiał ton zniecierpliwienia. Wolał, kiedy najpierw sama dowiadywała się o wszystkim, a dopiero potem składała mu raport. Przywiązywał jednakową wagę do obu elementów. Roześmiała się.
— Wiesz co, tato? Stajesz się przewidywalny.
Camden zawtórował jej śmiechem. W tej chwili do gabinetu weszła Susan.
— Z całą pewnością nie jest przewidywalny. Roger, co z tym spotkaniem w czwartek w Buenos Aires? Mam je potwierdzić czy odwołać? — Kiedy nie odpowiedział, jej głos zabrzmiał ostrzej. — Roger! Mówię do ciebie.
Leisha odwróciła wzrok. Dwa lata temu Susan na dobre rozstała się z Instytutem, żeby poprowadzić dom i sekretariat Camdena. Przez jakiś czas usiłowała godzić obie te rzeczy. Leisha miała wrażenie, że odkąd Susan porzuciła badania, bardzo się zmieniła. Jej głos brzmiał znacznie ostrzej. Nagle zaczęło jej zależeć na tym, żeby kucharka i ogrodnik ściśle trzymali się poleceń. Jasne warkocze ustąpiły miejsca sztywno rzeźbionej fali platyny.
— Potwierdzić.
— No cóż, dziękuję, że raczyłeś odpowiedzieć. Czy ja też jadę?
— Jak sobie życzysz.
— Życzę sobie.
Susan wyszła. Leisha wstała i przeciągnęła się. Stanęła na palcach, przez co jej długie nogi zdawały się jeszcze dłuższe. Dobrze było wyciągać się, przeciągać, czuć na twarzy promienie słońca wpadające przez przestronne okna. Uśmiechnęła się do ojca i odkryła, że przygląda jej się z zaskakującym wyrazem twarzy.
— Leisho…
— Tak?
— Możesz się spotkać z Kellerem. Ale bądź ostrożna.
— Dlaczego?
Camden nie odpowiedział.
Kellerowie mieszkali w skromnym domku w stylu kolonialnym, na oko trzydziestoletnim. Dom stał przy cichej, podmiejskiej uliczce. Na takich właśnie uliczkach małe dzieci mogą jeździć na rowerkach po jezdni, a matki pilnują ich, zerkając z frontowych okien. Większość dachów miała tylko jedną stację odbioru energii Y. Ulicę zdobiły przepiękne stare klony cukrowe.
— Wejdź, proszę — powiedział Richard Keller.
Był niewiele wyższy od niej, twarz miał obsypaną trądzikiem. Leisha domyśliła się, że poza snem niczego nie zmieniono w jego genach. Miał gęste, ciemne włosy, niskie czoło i krzaczaste brwi. Leisha zauważyła, że zanim zamknął drzwi, zagapił się na szofera i samochód, zaparkowany na chodniku, tuż przy pordzewiałym rowerze górskim.
— Jeszcze nie umiem prowadzić — wyjaśniła. — Mam dopiero piętnaście lat.
— Przekonasz się, że to łatwe — odpowiedział Keller. — No to jak, powiesz mi, po co tu przyszłaś?
Leishy spodobało się, że jest tak bezpośredni.
— Żeby poznać jednego z Bezsennych.
— Czy to znaczy, że jeszcze nikogo nie znasz? Żadnego z nas?
Tego się nie spodziewała.
— Czy to znaczy, że wszyscy inni znają się nawzajem?
— Chodźmy do mojego pokoju, Leisho.
Poszła za nim w głąb domu. Pokój Richarda był duży i przestronny, pełen komputerów i segregatorów. W kącie stał ergometr wioślarski. Pokój wyglądał jak nieco tańsza wersja pokoju któregoś z jej błyskotliwszych kolegów ze szkoły Sauleya, z tym że wobec braku łóżka było w nim więcej miejsca.
— O, pracujesz nad równaniami Boesca?
— Nad ich zastosowaniem.
— Do czego?
— Do obliczania modeli migracyjnych ławic ryb.
— No tak, to by się dało. — Leisha uśmiechnęła się. — Nigdy mi to nie przyszło do głowy.
Wydawało się, że Keller nie bardzo wie, co począć z tym jej uśmiechem. Spojrzał na ścianę, potem na jej podbródek.
— Interesujesz się modelami Gai? Środowiskiem naturalnym?
— No cóż, nie bardzo — przyznała się Leisha. — Mam zamiar studiować politykę na Harvardzie. Podstawy prawa. Ale oczywiście przerabialiśmy modele Gai w szkole.
Keller zdołał wreszcie oderwać wzrok od jej twarzy. Przeczesał palcami ciemne włosy.
— Siadaj, jeśli chcesz.
Leisha usiadła, obrzucając pełnym uznania spojrzeniem wiszące na ścianach plakaty, na których zieleń przechodziła w błękit na kształt oceanicznych prądów.
— Ładne. Sam je zaprojektowałeś?
— Nie tak sobie ciebie wyobrażałem — powiedział Keller.
— A jak?
— Myślałem, że jesteś nadęta. Z manią wyższości. Płytka, mimo wysokiego IQ.
Zabolało bardziej, niż się spodziewała.
— Wśród Bezsennych jesteś jedną z dwóch naprawdę bogatych osób. Oprócz ciebie jest tylko Jennifer Sharifi — wygadał się. — Sama o tym dobrze wiesz.
— Nie, nie wiem. Nigdy nie sprawdzałam.
Zajął krzesło obok i wyciągnął przed siebie mocno umięśnione nogi. Mimo to nie wyglądał na rozluźnionego.
— Ale to ma swój sens, wierz mi. Bogaci nie każą genetycznie ulepszać swoich dzieci. Wierzą, że ich potomstwo i tak stoi wyżej od reszty. Z racji urodzenia. Biedni z kolei nie mogą sobie na to pozwolić. My, Bezsenni, wywodzimy się przeważnie z górnych warstw klasy średniej. Jesteśmy dziećmi profesorów i naukowców — ludzi, którzy cenią sobie inteligencję i czas.
— Mój ojciec też ceni inteligencję i czas — odparła Leisha. — Należy do najzagorzalszych zwolenników Kenzo Yagai.
— Och, Leisho, czy ty naprawdę myślisz, że tego nie wiem? Próbujesz mi zaimponować czy co?
— Próbuję z tobą rozmawiać — powiedziała z naciskiem Leisha. Mimo to jeszcze przez następną minutę czuła rumieniec na policzkach.
— Przepraszam — wymamrotał Keller. Zerwał się z krzesła, podreptał do komputera i z powrotem. — Naprawdę mi przykro. Ale ja… ja naprawdę nie rozumiem, po co tu przyszłaś.
— Bo jestem samotna — odrzekła Leisha i sama się zdumiała. Podniosła wzrok. — To prawda. Jestem samotna. Jestem i już. Mam przyjaciół, Alice i tatę, ale nikt nie wie, nikt tak naprawdę nie rozumie … Sama nie bardzo wiem, czego.
— A ja wiem. Wiem doskonale. Co robisz, kiedy mówią „Posłuchaj, co mi się dzisiaj śniło”?
— Tak! — krzyknęła Leisha. — Ale to jeszcze nic; najgorzej, kiedy ja mówię: Sprawdzę to dla ciebie dziś w nocy, a tamci rzucają mi dziwaczne spojrzenie, które znaczy: Ona będzie to robić, kiedy ja będę spał!
— To też nic — dorzucił Keller. — Najgorzej, kiedy po kolacji gramy w kosza, a potem idziemy coś przegryźć i mówię: Przejdźmy się nad jezioro, a oni na to: „Padam z nóg. Chyba się pójdę położyć”.
— Ale i to jeszcze nic — oznajmiła Leisha, zrywając się z krzesła. — Najgorzej, kiedy wciągnie cię jakiś film i już dochodzisz do najważniejszego momentu, robi się tak cholernie pięknie, że skaczesz z radości i wołasz: Tak! Tak!, a Susan na to: „Doprawdy, Leisho, można by pomyśleć, że przed tobą nikt nigdy niczym się nie cieszył”.
— Kto to jest Susan? — zapytał Keller.
Nastrój prysł. Leisha mogła odpowiedzieć: Moja macocha, nie czując żalu o to, czym Susan obiecywała być ani o to, czym w końcu się stała. Keller stał oddalony zaledwie o krok i uśmiechał się ze zrozumieniem. Raptem poczuła tak gwałtowną ulgę, że bez namysłu podeszła do niego i objęła za szyję. Kiedy poczuła, że wzdryga się zaskoczony, przytuliła się jeszcze mocniej. Zaczęła łkać — ona, Leisha, która nigdy nie płacze.
— Hej! — mruknął Richard. — Hej!
— Błyskotliwa — zaśmiała się przez łzy. — Ależ błyskotliwa uwaga. Wiedziała, że chłopak uśmiechnął się, zażenowany.
— Może wolałabyś obejrzeć moje krzywe migracji ławic?
— Nie — załkała w odpowiedzi, więc dalej trzymał ją w objęciach, poklepując niezgrabnie po plecach. Bez słowa zapewniał ją, że jest wśród swoich.
Camden czekał na nią, choć było już po północy. Palił papierosa za papierosem. Powietrze posiwiało od dymu. Zapytał cicho:
— Dobrze się bawiłaś, Leisho?
— Tak.
— Cieszę się — odpowiedział i zgasiwszy ostatniego papierosa, ruszył po schodach na piętro — powoli, sztywno, bo przecież dobiegał już siedemdziesiątki — żeby położyć się spać.
Prawie przez cały rok wszędzie chodzili razem: na basen, na dyskoteki, do muzeów, do teatrów i bibliotek. Richard przedstawił ją dwunastce Bezsennych. Byli w różnym wieku, od czternastu do dziewiętnastu lat. Wszyscy niezwykle inteligentni i pełni zapału.
Leisha wiele się nauczyła.
Rodzice Tony’ego Indivino, tak jak jej rodzice, byli rozwiedzeni. Czternastoletni Tony mieszkał z matką, która nie miała zbytniej ochoty na bezsenne dziecko. Za to jego ojciec, który sobie tego zażyczył, miał teraz czerwony sportowy samochód i młodą przyjaciółkę, która projektowała ergonomiczne krzesła w Paryżu. Tony’emu nie wolno było mówić, że jest Bezsennym — ani krewnym, ani kolegom ze szkoły.
— Uznają cię za wariata — wyjaśniła mu matka, odwracając swój wzrok.
Kiedy jeden jedyny raz Tony nie posłuchał i powiedział koledze, że nigdy nie śpi, matka sprawiła mu lanie. Potem przeprowadzili się na inną ulicę. Tony miał wtedy dziewięć lat.
Jeanine Carter, niemal tak długonoga jak Leisha, trenowała łyżwiarstwo, przygotowując się do igrzysk olimpijskich. Ćwiczyła po dwanaście godzin dziennie, do czego nie byli zdolni jej sypiający rówieśnicy. Jak dotąd dziennikarze nic jeszcze nie wywęszyli. Jeanine bała się, że gdyby to wyszło na jaw, ktoś mógłby odmówić jej prawa do startu.
Jack Bellingham, podobnie jak Leisha, miał od jesieni zacząć naukę w college’u. Jednak w przeciwieństwie do niej zaczął już pracować. Praktykowanie prawa wymagało ukończenia studiów, za to inwestowanie na giełdzie wymagało jedynie gotówki. Jack nie miał jej wiele — 600 dolarów zarobionych latem — lecz wykorzystując własne precyzyjne analizy finansowe zdołał pomnożyć je najpierw do trzech, potem do dziesięciu tysięcy. W niedługim czasie zebrał tyle, że mógł pozwolić sobie na poważne spekulacje papierami wartościowymi. Miał dopiero piętnaście lat, był za młody, żeby inwestować legalnie, zatem wszystkie transakcje przeprowadzano na nazwisko Kevina Bakera, najstarszego z Bezsennych, który mieszkał w Austin.
— Kiedy dwa razy pod rząd trafiłem osiemdziesięcioczteroprocentowy zysk, analitycy danych złamali kod mojego komputera. Chcieli tylko powęszyć. No cóż, to ich obowiązek, nawet kiedy łączne kwoty są dosyć małe. Szukają systemu. Ale jeżeli zadadzą sobie trochę trudu i sprawdzą połączenia między bankami danych, a na dodatek dojdą do tego, że Kevin jest Bezsennym, to czy nie będą próbowali zabronić nam inwestowania?
— Przecież to paranoja — odezwała się Leisha.
— Wcale nie — zaprzeczyła Jeanine. — Leisho, ty żyjesz pod kloszem.
— Chodzi ci o to, że stale byłam pod ochroną ojca i jego pieniędzy — rzuciła Leisha.
Nikt się nawet nie skrzywił. Wszyscy tutaj otwarcie stawiali czoło faktom, nie uznając mglistych aluzji. Te należały do sfery snów.
— Tak — potwierdziła Jeanine. — Twój ojciec musi być świetnym gościem. Wychował cię w wierze, że nie wolno krępować indywidualnego rozwoju. Jezu Chryste, on jest przecież jagaistą. W porządku. Jeśli chodzi o ciebie — dodała bez cienia sarkazmu. — Ale świat na ogół wygląda zupełnie inaczej. Oni nas nienawidzą.
— To za mocno powiedziane — wtrąciła Carol. — Nie nienawidzą.
— Być może — zgodziła się Jeanine. — Ale są inni niż my. Jesteśmy lepsi, więc czują do nas całkiem naturalną niechęć.
— Nie wiem, co w tym naturalnego — odezwał się Tony. — A może bardziej naturalny byłby podziw dla tego, co lepsze? My przecież podziwiamy lepszych od siebie. Czy zazdrościmy geniuszu Kenzo Yagai? Albo Nelsonowi Wade, temu lekarzowi? Albo Catherine Raduski?
— Nie zazdrościmy, bo tak naprawdę jesteśmy od nich lepsi — podsumował Richard.
— Powinniśmy stworzyć własne społeczeństwo — oznajmił Tony. — Dlaczego mamy pozwalać, żeby ich regulacje prawne ograniczały nasz naturalny rozwój? Dlaczego Jeanine nie wolno zmierzyć się z nimi na lodzie, dlaczego Jack nie może inwestować na takich samych warunkach co oni? Tylko dlatego, że nie śpią? Niektórzy z tamtych są bardziej inteligentni od reszty. Inni mają więcej wytrwałości. A my mamy większą zdolność koncentracji, lepszą równowagę biochemiczną i więcej czasu. Nie wszystkich Pan Bóg stworzył równymi.
— Bądź fair, Tony — wtrąciła Jeanine. — Nikomu niczego jeszcze nie zabroniono.
— Ale zabronią.
— Czekajcie — odezwała się Leisha. Cała ta rozmowa ogromnie ją zmartwiła. — Chcę powiedzieć, że zgadzam się, iż pod wieloma względami jesteśmy lepsi. Ale twój cytat był wyrwany z kontekstu, Tony. Deklaracja mówi o prawach i podziale władzy. A to znaczy, że wszyscy jesteśmy równi wobec prawa. Tak samo jak wszyscy inni nie mamy prawa tworzyć odrębnej społeczności ani też nie jesteśmy wyłączeni spod praw obowiązujących w społeczeństwie. Nie można mówić o swobodnym handlu owocami własnej pracy, jeżeli nie wszyscy będą przestrzegać kontraktu.
Richard uścisnął jej dłoń.
— Mówisz jak prawdziwy jagaista.
— Jak dla mnie, dosyć już tych intelektualnych dyskusji — roześmiała się Carol. — Od kilku godzin wałkujemy wciąż to samo. Na litość boską, jesteśmy na plaży. Kto idzie popływać?
— Ja — zgłosiła się Jeanine. — Chodź, Jack.
Wszyscy wstali i otrzepali z piasku kostiumy kąpielowe. Richard ciągnąc Leishę za rękę zmusił ją do wstania. Ale nim pobiegli w stronę wody, Tony dotknął szczupłą dłonią ramienia Leishy.
— Jeszcze jedno pytanie, Leisho. Tylko do przemyślenia. Jeżeli osiągamy lepsze wyniki niż większość Śpiących, jeżeli handlujemy z nimi tylko wtedy, gdy jest to wzajemnie korzystne, i jeżeli nie robimy różnic między silniejszymi i słabszymi — to jakie mamy zobowiązania wobec tych, którzy nie mają dla nas nic na wymianę? I tak będziemy musieli dawać więcej niż otrzymamy — czy należy dawać także wtedy, kiedy nic się nie dostaje w zamian? Czy do nas należy troska o wszystkich upośledzonych, niedorozwiniętych, chorych, leniwych i pozbawionych inicjatywy, czy im także musimy oddawać owoce własnej pracy?
— A czy jest to obowiązkiem Śpiących?
— Kenzo Yagai powiedziałby, że nie. A jest Śpiącym.
— Powiedziałby, że skorzystają z dobrodziejstw wymiany kontraktowej, nawet kiedy nie biorą w niej bezpośredniego udziału. Przecież cały świat skorzystał na tym, że zaczęliśmy stosować energię Y.
— Chodźcie wreszcie! — zawołała Jeanine. — Leisho, oni mnie topią! Jack, w tej chwili przestań! Leisho, na pomoc!
Leisha roześmiała się. Kiedy wyciągała rękę, żeby chwycić Jeanine, obrzuciła krótkim spojrzeniem twarze Richarda i Tony’ego: na pierwszej ujrzała nieskrywane pożądanie, na drugiej gniew. Tony był na nią zły. Ale o co? Cóż takiego powiedziała, przecież przemawiała w obronie godności i wolnego handlu?
W tej samej chwili Jack ochlapał ją wodą, Carol jemu z kolei sprawiła ciepły prysznic, a tuż obok Leishy znalazł się Richard i śmiejąc się oplótł ją ramionami.
Kiedy udało jej się otrzeć zalane wodą oczy, Tony’ego już nie było.
Dochodziła północ.
— OK — odezwała się Carol. — Kto zaczyna?
Na porośniętej jeżynami polance sześcioro nastolatków wymieniło spojrzenia. Przenośna lampka na energię Y, przykręcona dla zachowania nastroju, rzucała niesamowity blask na ich twarze i długie, gołe nogi. Rosnące wokół polanki drzewa zwartą ścianą oddzielały ich od budynków posiadłości Camdena. Było gorąco. Sierpniowe powietrze wisiało nad głowami ciężko i posępnie. W głosowaniu ustalili, że nie przyniosą klimatyzatora. To miał być powrót do tego, co prymitywne i niebezpieczne.
Sześć par oczu gapiło się na szklankę w dłoni Carol.
— No, szybciej — zniecierpliwiła się. — Kto chce się napić? — Jej głos brzmiał beztrosko, przesadnie dziarsko. — Wystarczająco się namęczyłam, żeby to zdobyć.
— A jak właściwie ci się to udało? — zainteresował się Richard, jedyny obok Tony’ego, który nie miał żadnych wpływowych krewnych ani większych pieniędzy. — Na dodatek w takiej postaci, żeby dało się pić?
— Jennifer to zdobyła — odrzekła Carol, a pięć spojrzeń powędrowało w stronę Jennifer Sharifi, która, mimo że przebywała z wizytą u rodziny Carol całe dwa tygodnie, nadal wprawiała ich w zakłopotanie. Była urodzoną w Ameryce córką hollywoodzkiej gwiazdy filmowej i arabskiego księcia, który chciał założyć bezsenną dynastię. Gwiazda filmowa była teraz starzejącą się narkomanką, zaś książę, który w porę przeniósł swe udziały w nafcie na produkcję energii Y, już nie żył. Jennifer Sharifi była o wiele bogatsza nawet niż Leisha i o wiele od niej sprytniejsza w załatwianiu różnych spraw. Szklanka zawierała interleukin-1, pobudzacz systemu immunologicznego, jedną z wielu substancji, których efektem ubocznym był głęboki i natychmiastowy sen.
Leisha wpatrywała się w szklankę. Poczuła w dole brzucha ciepły dreszcz, całkiem podobny do tego, który czuła, kiedy kochali się z Richardem. Spostrzegła, że Jennifer pilnie się jej przygląda, i spłonęła rumieńcem.
Jennifer naprawdę wprawiała ją w zakłopotanie. Oczywiście, nie z tej przyczyny, z jakiej sprawiała problemy Tony’emu, Richardowi i Jackowi — długimi, czarnymi włosami, smukłą sylwetką w szortach i kusej bluzce na ramiączkach. Jennifer się nie śmiała. Nigdy dotąd Leisha nie spotkała Bezsennego, który się nie śmiał, ani takiego, który tak niewiele mówił, w dodatku z aż tak ostentacyjną niedbałością. Leisha złapała się na tym, że próbuje odgadnąć, o czym Jennifer nie mówi. Dziwne to były odczucia w stosunku do innego Bezsennego.
— Daj mnie — odezwał się Tony.
— Pamiętaj, wystarczy jeden malutki łyczek — przestrzegła Carol i podała mu szklankę.
Tony podniósł ją do ust, zatrzymał się, powiódł wokół rozgorączkowanym spojrzeniem i pociągnął łyk.
Carol odebrała szklankę. Wszyscy uważnie przyglądali się Tony’emu. Po minucie leżał już na ziemi, wkrótce opadły mu powieki — spał.
To nie było to samo, co przyglądanie się śpiącym rodzicom. Tym razem był to Tony. Leisha poczuła, jak ciepło między nogami przechodzi w mrowienie i lekki dreszcz. Nie spojrzała już na Jennifer.
Kiedy nadeszła jej kolej, piła powoli, potem przekazała szklankę Richardowi. Głowa zaczęła jej ciążyć, jakby ktoś wypchał ją mokrymi szmatami. Drzewa na skraju polany zatraciły kontury. Kształt przenośnej lampy także się zamazał — już nie była jasna i czysta, lecz pomarańczowa, kleista, jakby czymś poplamiona. Gdyby jej dotknęła, na pewno pobrudziłaby rękę. Potem umysł powoli zaległa ciemność, Leisha odpłynęła gdzieś — jej umysł gdzieś odpływał! Próbowała krzyknąć: Tato!… lecz w tej chwili ciemność zamazała wszystko.
Później wszyscy cierpieli na okropny ból głowy. Droga powrotna przez zagajnik w bladym świetle poranka była jak tortura, której dodatkowo towarzyszyło dziwne uczucie wstydu. Starali się nie dotykać siebie nawzajem. Leisha próbowała trzymać się jak najdalej od Richarda.
Odezwała się tylko Jennifer.
— No to już wiemy — oświadczyła.
Minął cały dzień, zanim ustało bolesne pulsowanie gdzieś u podstawy czaszki i uczucie nudności w żołądku.
Co gorsza, nic jej się nawet nie śniło.
— Chciałabym, żebyś dzisiaj poszła tam ze mną — mówiła Leisha po raz dziesiąty czy dwunasty. — Za dwa dni porozjeżdżamy się do różnych szkół, to ostatnia szansa. Naprawdę chcę, żebyś poznała Richarda.
Alice leżała na brzuchu w poprzek łóżka. Brązowe, matowe włosy rozsypały się swobodnie wokół jej twarzy. Miała na sobie kosztowny jedwabny kombinezon z pracowni Ann Paterson.
— Po co? Dlaczego tak cię obchodzi, czy poznam Richarda czy nie?
— Bo jesteś moją siostrą — odrzekła Leisha. Wiedziała już, że nie wolno mówić: bliźniaczka. Na dźwięk tego słowa Alice natychmiast wpadała w złość.
— Nie mam ochoty. — burknęła, ale po chwili wyraz jej twarzy uległ zmianie. — Przepraszam, Leisho. Nie chciałam, żeby to zabrzmiało tak wrednie. Ale… ale nie mam ochoty.
— Nie będzie nikogo obcego. Tylko my i Richard. I najwyżej na jakąś godzinkę. Potem wrócisz i spakujesz się do Northwestern.
— Nie jadę do Northwestern.
Leisha wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
— Jestem w ciąży — oświadczyła Alice.
Leisha przysiadła na brzegu łóżka. Alice przetoczyła się na plecy, odgarnęła włosy z oczu i roześmiała się. Leisha nie mogła znieść tego śmiechu.
— Spójrz tylko na siebie — mówiła Alice. — Można by pomyśleć, że to ty jesteś w ciąży. Ale tobie nic takiego się nie zdarzy, prawda, Leisho? W każdym razie nie wcześniej, niż uznasz za stosowne. Tobie — nie.
— Jak to się stało? Przecież obie założyliśmy sobie kapturki…
— Usunęłam kapturek — rzuciła lekko Alice.
— Chciałaś zajść w ciążę?
— Jak jasna cholera. A nasz tatuś nic już na to nie poradzi. No oczywiście, może mi cofnąć kredyt, ale chyba tego nie zrobi, co? Chociaż to tylko ja?
— Ależ Alice… Dlaczego? Chyba nie tylko na złość tacie?
— Nie — odparła Alice. — Ale tak właśnie pomyślałaś, co? Chciałam mieć coś, co mogłabym kochać. Coś własnego. I żeby nie miało nic wspólnego z tym domem.
Leisha przypomniała sobie, jak przed laty biegały po oranżerii, jak ona i Alice wpadały na przemian w smugi światła i cienia.
— Chyba nie było najgorzej wychowywać się w tym domu?
— Leisho, jesteś głupia. Nie wiem, jakim cudem ktoś tak bystry jak ty może być taki głupi! Wynoś się z mojego pokoju! Wynoś się!
Leisha zerwała się z łóżka.
— Ależ Alice… dziecko…
— Wynoś się! — wrzeszczała Alice. — Jedź sobie do Harvardu! Ruszaj po sukces! Tylko wynieś się stąd!
— Z przyjemnością. Zachowujesz się irracjonalnie. Nie myślisz o przyszłości, nawet dziecko będziesz miała przypadkiem…
Jak zwykle nie potrafiła zbyt długo się złościć. Gniew ulotnił się szybko, a w głowie pozostała pustka. Spojrzała na Alice, a ta niespodziewanie rozłożyła ramiona. Leisha podeszła, żeby ją objąć.
— To ty jesteś dziecko — rzuciła znienacka Alice. — Tak, tak. Jesteś taka… Sama nie wiem, jaka. Po prostu jak dziecko.
Leisha nie odpowiedziała. W objęciach Alice znalazła ciepło, czuła, jak dopełniają się wzajemnie, tak jak wtedy, kiedy jako małe dziewczynki wbiegały i wybiegały ze smugi światła.
— Pomogę ci, Alice. Jeśli tatuś nie zechce, ja ci pomogę.
Alice odepchnęła ją gwałtownie.
— Nie potrzebuję twojej pomocy.
Alice wstała. Leisha opuszkami palców przeciągnęła po łokciach. Alice kopnęła pusty kufer, w który miała spakować rzeczy na wyjazd do Northwestern. Potem uśmiechnęła się niespodziewanie uśmiechem, który kazał Leishy odwrócić wzrok. W duchu przygotowywała się na kolejną porcję obelg. Alice jednak powiedziała miękko:
— Baw się dobrze w tym Harvardzie.
UWIELBIAŁA TO MIEJSCE.
Już przy pierwszym rzucie oka na Massachusetts Hall, starszy o pół wieku od samych Stanów Zjednoczonych, Leisha odczuła coś, czego brakowało jej w Chicago: dostojeństwo wieku i tradycji. Z nabożną czcią dotykała cegieł Biblioteki Widenera i szklanych gablotek W Muzeum Peabodiego. Dotąd nie była szczególnie podatna na działanie teatru albo mitu: cierpienia Julii wydały jej się sztuczne, a męki Williego Lomana raczej bezsensowne. Przemawiał do niej tylko król Artur, walczący o lepszy porządek społeczny. Ale teraz, kiedy przechadzała się pośród ogromnych, płonących jesiennymi barwami drzew, dojrzała na mgnienie oka błysk tej siły, która kumulowała się w wysiłku wielu pokoleń, w fortunach pozostawionych tym, którzy będą z nich korzystać, by rozwijać się i kształcić, a których osiągnięć darczyńcy nigdy nie mieli oglądać, w zbiorowym wysiłku ciągnącym się przez całe wieki i kształtującym czasy, które miały dopiero nadejść. Zatrzymywała się i przez liście patrzyła w niebo, a potem na solidne — w myśl swego przeznaczenia — budynki. W takich chwilach myślała o Camdenie, który siłą woli nagiął Zarząd Instytutu, żeby stworzyć ją taką, jaką chciał ją mieć.
Wystarczył zaledwie miesiąc, a wywietrzały jej z głowy wszystkie górnolotne rozmyślania.
Program studiów był nieprawdopodobnie przeładowany, nawet jak dla niej. W szkole Sauleya zachęcano ją do samodzielnych badań i według własnego tempa. Harvard wiedział doskonale, czego od niej oczekuje, i to on dyktował tempo. Przez ostatnie dwadzieścia lat, pod przewodnictwem mężczyzny, który w młodości z najwyższym niesmakiem obserwował rosnącą dominację Japonii, Harvard stał się dość kontrowersyjnym liderem powrotu do rygorystycznego studiowania faktów, teorii i ich zastosowań, stawiał na zdolność rozwiązywania problemów i efektywność intelektualną. Szkoła przyjmowała jednego na dwustu kandydatów, którzy zjeżdżali się tu z całego świata. Nawet córka brytyjskiego premiera została odesłana do domu, kiedy nie zaliczyła pierwszego roku.
Leisha zajmowała jednoosobowy pokój w nowym akademiku. Zrezygnowała z wynajmowania mieszkania, ponieważ tyle lat spędziła w izolacji i odczuwała teraz głód nowych znajomości. Pokój musiał być jednak jednoosobowy, żeby nikomu nie przeszkadzała, kiedy będzie pracować w nocy. Drugiego dnia pobytu jakiś chłopak z tego samego piętra wszedł od niechcenia do jej pokoju i przysiadł na krawędzi biurka.
— To ty jesteś Leisha Camden?
— Tak.
— Masz szesnaście lat?
— Prawie siedemnaście.
— I, jak mniemam, zamierzasz bez najmniejszego wysiłku wszystkich tu prześcignąć.
Uśmiech Leishy rozpłynął się bez śladu. Chłopak gapił się na nią spod nastroszonych brwi. Uśmiechał się, lecz spojrzenie miał ostre jak brzytwa. Od Richarda, Tony’ego i reszty Leisha nauczyła się już, jak rozpoznawać złość skrytą pod maską pogardy.
— Rzeczywiście — potwierdziła. — Taki właśnie mam zamiar.
— Taka jesteś pewna? Z tą fryzurką małej dziewczynki i zmutowanym móżdżkiem ślicznotki?
— Dajże jej spokój, Hannaway — wtrącił się czyjś głos. Wysoki, jasnowłosy chłopiec, tak chudy, że jego żebra przeświecały przez skórę i wyglądały jak brązowe zmarszczki na piasku, stał w progu w samych dżinsach i boso, wycierając ręcznikiem mokre włosy. — Nigdy ci się nie znudzi robić z siebie kompletnego dupka?
— A tobie? — odciął się Hannaway. Podniósł się ciężko z biurka i ruszył w kierunku drzwi. Blondynek odsunął się na bok, natomiast Leisha zastąpiła mu drogę.
— Będę sobie radzić lepiej od ciebie — powiedziała spokojnie — ponieważ mam wiele zalet, których brak tobie. Nie wyłączając bezsenności. Ale kiedy cię już prześcignę, chętnie pomogę ci w nauce, żebyś i ty mógł zdać egzaminy.
Blondynek, który wycierał teraz uszy, roześmiał się głośno. Hannaway stał nieruchomo, a w jego oczach pojawiło się coś takiego, że Leisha wolała się cofnąć. Tamten przepchnął się obok niej i wypadł jak burza na korytarz.
— Całkiem nieźle, Camden — pochwalił blondynek. — Należało mu się.
— Ale ja mówiłam poważnie — odrzekła Leisha. — Pomogę mu w nauce.
— Coś podobnego! — Blondynek opuścił ręcznik i wlepił w nią oczy. — Mówiłaś poważnie!?
— Oczywiście. Dlaczego nikt mi nigdy nie wierzy?
— No cóż — powiedział chłopak — ja ci wierzę. Możesz pomóc mnie, jeśli będę miał problemy. — Nagle uśmiechnął się. — Ale raczej nie będę miał problemów.
— Dlaczego?
— Bo nie jestem wcale gorszy od ciebie, Leisho Camden. Dziewczyna przyjrzała mu się uważnie.
— Nie jesteś jednym z nas. Nie jesteś Bezsennym.
— Wcale nie muszę. Wiem, co potrafię. Istnieć, pracować, tworzyć, sprzedawać.
— Jesteś jagaistą! — wykrzyknęła zachwycona.
— Oczywiście — wyciągnął ku niej dłoń. — Stewart Sutter. Co byś powiedziała na fishburgera na dziedzińcu?
— Znakomicie.
Wyszli razem, rozmawiając z ożywieniem. Kiedy ludzie gapili się na nią, starała się tego nie zauważać. Przecież była w Harvardzie. Liczyła się tylko nauka i ludzie tacy jak Stewart, który akceptował ją i przyjmował wyzwanie.
Przynajmniej wtedy, kiedy nie spał.
Studia pochłonęły ją całkowicie. Roger Camden przyjechał raz w odwiedziny. Poszli razem na spacer po miasteczku akademickim. Słuchał wszystkiego, uśmiechał się. Czuł się tu lepiej niż Leisha mogłaby się spodziewać: znał ojca Stewarta Suttera, dziadka Kate Addams. Rozmawiali o Harvardzie, o interesach, znów o Harvardzie, o Instytucie Ekonomicznym Kenzo Yagai i jeszcze raz o Harvardzie. Spytała raz o Alice, ale Camden odparł, że nic o niej nie wie, bo wyprowadziła się i nie chce go widzieć. Wypłacał jej pensję za pośrednictwem adwokata. Kiedy to mówił, jego twarz pozostawała jak zwykle pogodna.
Na bal otrzęsinowy poszła ze Stewartem, który także studiował podstawy prawa, ale był dwa lata wyżej. Na weekend poleciała concordem do Paryża, razem z Kate Addams i dwoma innymi koleżankami. Pokłóciła się ze Stewartem o to, czy metaforę z nadprzewodnictwem da się zastosować do jagaizmu. Kłótnia była głupia i oboje dobrze o tym wiedzieli, ale dzięki niej zostali kochankami. Po niezdarnym Richardzie Stewart wydał się Leishy zręczny i doświadczony. Uśmiechał się leciutko, kiedy uczył ją, w jaki sposób ma osiągnąć orgazm sama albo razem z nim. Leisha była oszołomiona.
— To takie radosne — powiedziała, a Stewart spojrzał na nią z czułością, która nie wiedzieć dlaczego kryła w sobie nutkę niepokoju.
Po pierwszym semestrze miała najlepsze oceny. Żeby to uczcić, poszła ze Stewartem na piwo. Kiedy wrócili, zastali pokój Leishy całkowicie zdemolowany. Ktoś rozbił komputer, zniszczył bank danych, wydruki i książki tliły się jeszcze w koszu na śmieci, ubrania podarto w strzępy, biurko i sekretarzyk porąbano na kawałki. Jedyną rzeczą, jaka pozostała nietknięta, było łóżko.
— To nie mogło przecież odbywać się w ciszy — odezwał się Stewart. — Każdy na tym piętrze — do diabła, nawet piętro niżej — musiał o tym wiedzieć. Ktoś na pewno powie coś policji.
Leisha siedziała oszołomiona na skraju łóżka i przyglądała się resztkom otrzęsinowej togi. Następnego dnia Dave Hannaway posłał jej przeciągły uśmiech.
Nikt nic nie powiedział.
Camden znów przyleciał. Tym razem gnał go gniew, nie radość. Wynajął córce dobrze zabezpieczone mieszkanie w Cambridge i zatrudnił ochroniarza o imieniu Toshio. Kiedy wyjechał, Leisha zwolniła ochroniarza, ale mieszkanie zatrzymała. Dawało jej i Stewartowi więcej swobody. W nieskończoność dyskutowali o sytuacji Bezsennych. I właśnie Leisha dowodziła, że to, co jej się przytrafiło, jest tylko wybrykiem, rodzajem aberracji, wynikiem zwykłej niedojrzałości.
— Zawsze istnieli ludzie przepełnieni nienawiścią, Stewarcie. Nienawidzą Żydów, nienawidzą czarnych, nienawidzą imigrantów, nienawidzą też jagaistów, którzy mają więcej inicjatywy i godności. Ja stanowię po prostu kolejny obiekt nienawiści. To nic nowego, nic szczególnie godnego uwagi. Wcale nie świadczy o jakichś realnych początkach podziału na Bezsennych i Śpiących.
Stewart wstał i sięgnął po stojące na nocnej szafce kanapki.
— Czyżby? Leisho, przecież istnieje tutaj wyraźna różnica. Jesteście lepiej przystosowani — biorąc pod uwagę względy ewolucyjne — nie tylko, by przeżyć, ale także, by zdominować resztę. Te wszystkie obiekty nienawiści, które tu wymieniasz — z wyjątkiem jagaistów — w życiu społecznym niewiele miały do powiedzenia. Zajmowały najniższe pozycje. Z drugiej strony wy. Na przykład cała trójka Bezsennych na Wydziale Prawa w Harvardzie pracuje w „Przeglądzie Prawnym”. Cała trójka. Kevin Baker, najstarszy z was, zdążył już założyć świetnie prosperującą firmę komputerową i zarabia pieniądze, duże pieniądze. Każdy Bezsenny zbiera najlepsze oceny, żaden nie miewa problemów z psychiką ani nawet ze zdrowiem. Przy tym większość z was nie skończyła nawet osiemnastu lat. Jak myślisz, ile wzbudzicie nienawiści, kiedy opanujecie świat finansów i polityki, zajmiecie wszystkie uprzywilejowane stołki?
— Podaj kanapkę — powiedziała Leisha. — A oto garść dowodów na to, że się mylisz. Po pierwsze — ty sam. Kenzo Yagai. Kate Addams. Profesor Lane. Mój ojciec. Każdy Śpiący, który chce żyć w świecie uczciwej wymiany, wzajemnie korzystnych kontraktów. A to już jest większość — w każdym razie większość z tych, których warto brać pod uwagę. Wierzysz przecież, że współzawodnictwo pomiędzy najbardziej uzdolnionymi prowadzi do wymiany, która wszystkim przynosi korzyść. Nie podlega kwestii, że Bezsenni przynoszą społeczeństwu korzyści. I to w wielu dziedzinach. Świadomość musi zwyciężyć obawę. Jesteśmy dla was cenni. Wiesz o tym doskonale.
Stewart strzepnął okruchy z pościeli.
— Tak, wiem. Wszyscy jagaiści to wiedzą.
— Jagaiści przewodzą w świecie biznesu, finansów i nauki. Albo będą przewodzić. W świecie merytokracji tak właśnie powinno być. Nie dostrzegasz znaczenia większości, Stew. Etyka nie kończy się na tych, co biegną w pierwszym szeregu.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz — powiedział Stewart — bo, jak wiesz, jestem w tobie zakochany. Leisha odłożyła kanapkę.
— Radość — wymruczał z twarzą wtuloną w piersi. — Jesteś radością.
Kiedy Leisha przyjechała do domu na Święto Dziękczynienia, powiedziała Richardowi o Stewarcie. Słuchał z zaciśniętymi ustami.
— On jest Śpiącym.
— On jest człowiekiem — odparła z naciskiem Leisha. — Dobrym, inteligentnym i dynamicznym człowiekiem.
— Wiesz, co zrobili ci twoi dobrzy, inteligentni i dynamiczni Śpiący? Zabronili Jeanine udziału w olimpiadzie. „Genetyczna alteracja, analogiczna do steroidowego dopingu, pozwoliła jej uzyskać niesportową przewagę”. Chris Deveraux opuścił Stanford. Rozbili mu laboratorium, zniszczyli wyniki dwuletnich badań nad białkami kodującymi ślad pamięciowy. Firma komputerowa Kevina walczy z obrzydliwą kampanią — rzecz jasna, nielegalną — w której opowiada się o tym, jak to „nasze dzieci używają programów stworzonych przez nieludzkie umysły”. Zepsucie, niewolnictwo umysłowe, sataniczne wpływy i inne tego rodzaju sztuczki z ery polowań na czarownice. Obudź się wreszcie, Leisho!
Jego słowa jakby zawisły na chwilę w powietrzu. Czas wlókł się w nieskończoność. Richard stał lekko pochylony do przodu, mocno zaciskając zęby. Na koniec zapytał bardzo cicho:
— Kochasz go?
— Tak — odrzekła Leisha. — Przykro mi.
— Wybór należy do ciebie — odparł chłodno Richard. — Co robisz, kiedy on śpi? Przyglądasz się?
— Mówisz tak, jakby to było jakieś zboczenie!
Richard nie odpowiedział. Leisha wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić szybko, ale spokojnie, z kontrolowanym pośpiechem:
— Kiedy Stewart śpi, ja pracuję. Tak samo jak ty. Richardzie, nie rób tego. Przecież nie chciałam cię zranić. Nie chcę tracić kontaktu z grupą. Wierzę, że Śpiący i my to jedna rasa — chcesz mnie za to ukarać? Chcesz dołożyć własną cząstkę do nienawiści? Chcesz mi wmówić, że nie mogę należeć do szerszego świata uczciwych i wartościowych ludzi, nieważne, śpiących czy nie? Chcesz mi wmówić, że ludzkość dzieli się według cech genetycznych, a nie ze względu na wartość duchową i ekonomiczną? Chcesz wymusić na mnie sztuczny wybór: albo my, albo oni?
Richard wziął do ręki bransoletkę. Leisha poznała — to był prezent od niej. Odezwał się cicho:
— Nie, to nie jest sprawa wyboru. — Przez chwilę bawił się złotymi ogniwami, potem znów spojrzał na nią. — Jeszcze nie teraz.
Kiedy w czasie wiosennej przerwy przyjechała do domu, ojciec poruszał się już z wyraźnym trudem. Zażywał lekarstwa na nadciśnienie i na serce. On i Susan, wyznał Leishy, rozwodzą się.
— Zmieniła się, Leisho. Sama widziałaś. Przedtem była niezależna, twórcza i szczęśliwa, a po kilku latach nagle zerwała ze wszystkim i stała się zwykłą jędzą. — Potrząsnął głową w szczerym zdziwieniu. — Sama widziałaś, co się działo.
Leisha widziała. Naszło ją wspomnienie: Susan, która bawi się z nią i z Alice w gry, które w rzeczywistości były testami kontrolującymi pracę i rozwój mózgu. Warkocze Susan tańczyły wokół jej roziskrzonych oczu. Alice kochała wtedy Susan, tak samo jak Leisha.
— Tatusiu, chcę dostać adres Alice.
— Mówiłem ci już w Harvardzie, że go nie mam — odparł Camden. Poprawił się w fotelu niecierpliwym gestem kogoś, kto się nie spodziewał, że kiedyś wyczerpią się siły jego organizmu. W styczniu Kenzo Yagai zmarł na raka trzustki. Camden bardzo się tym przejął. — Wypłacam jej pensję za pośrednictwem adwokata, tak jak sobie życzyła.
— W takim razie proszę o adres adwokata.
Adwokat, przygaszony mężczyzna o nazwisku John Jaworski, także nie chciał zdradzić, gdzie jest Alice.
— Ona nie życzy sobie, żeby ją odnaleziono, panno Camden. Chciała zerwać wszystkie więzy.
— Nie ze mną — odparła Leisha.
— Ależ tak — odrzekł Jaworski i w jego oczach zabłysło to samo, co widziała kiedyś na twarzy Dave’a Hannawaya.
Zanim wróciła do Bostonu, poleciała do Austin, tracąc jeden dzień zajęć. Kevin Baker przyjął ją natychmiast, odwołując spotkanie z przedstawicielami IBM. Powiedziała mu, czego jej trzeba, a on zlecił to swoim najlepszym specjalistom, nie wtajemniczając ich w szczegóły sprawy. W ciągu dwóch godzin miała w ręku adres Alice, wykradziony z komputerowych kartotek Jaworskiego. Po raz pierwszy zwróciła się o pomoc do któregoś z Bezsennych i otrzymała ją natychmiast. Nie zażądano nic w zamian.
Alice mieszkała w Pensylwanii. Tydzień później Leisha wynajęła helikopter z pilotem — sama na razie potrafiła prowadzić tylko pojazdy naziemne — i poleciała do High Ridge, gdzieś w Appalachach.
High Ridge było osiedlem oddalonym o dwadzieścia pięć mil od najbliższego szpitala. Alice mieszkała z Edem, milczącym cieślą o dwadzieścia lat starszym od niej, w małej chatce na skraju lasu. W chatce była bieżąca woda i elektryczność, ale nie było sieci z wiadomościami. Ziemia oświetlona pierwszymi promieniami słońca wyglądała surowo i niegościnnie, pocięta lodowymi strumyczkami. Wyglądało na to, że Alice i Ed niczym się nie zajmują. Alice była w ósmym miesiącu ciąży.
— Wcale cię tu nie chciałam — powiedziała Leishy. — Po co przyjechałaś?
— Bo jesteś moją siostrą.
— Mój Boże, spójrz tylko na siebie. Czy tak właśnie ubierają się na Harvardzie? W takie buciory? Od kiedy to zrobiłaś się modna? Zawsze była z ciebie taka intelektualistka, nie zależało ci na strojach.
— O co w tym wszystkim chodzi, Alice? Dlaczego tutaj? Co ty wyprawiasz?
— Żyję — odparła Alice. — Z dala od kochanego tatuśka, z dala od Chicago, z dala od pijanej Susan. Wiedziałaś, że pije? Tak samo jak mama. To on tak niszczy ludzi. Ale ze mną mu się nie uda. Wyrwałam się. Ciekawe, czy ty też kiedyś zdołasz?
— Wyrwałaś się? W takie miejsce?
— Jestem szczęśliwa — odparła ze złością Alice. — Czy nie o to właśnie chodzi? Czy to nie jest właśnie cel twojego wspaniałego Kenzo Yagai: szczęście poprzez indywidualny wysiłek?
Leisha miała ochotę powiedzieć, że nie dostrzega, aby Alice zdobyła się na jakiś szczególny wysiłek. Ale nie powiedziała. Przez podwórze przebiegł kurczak. Za domem, wśród pięter sinej mgły, wznosiły się Appalachy. Leisha zastanawiała się, jak to miejsce wygląda zimą, całkowicie odcięte od świata, w którym ludzie dążą do jakichś celów, uczą się, zmieniają.
— Cieszę się, że jesteś szczęśliwa, Alice.
— Naprawdę?
— Tak.
— W takim razie ja też się cieszę — rzuciła Alice niemal wyzywająco. W następnej chwili nieoczekiwanie uścisnęła Leishę, a wielki, twardy wzgórek jej brzucha znalazł się nagle między nimi. Włosy Alice miały słodkawy zapach, jak świeżo skoszona trawa na słońcu.
— Przyjadę jeszcze do ciebie.
— Nie przyjeżdżaj.
BEZSENNY MUTANCIK BŁAGA O COFNIĘCIE GENETYCZNEJ PRZERÓBKI — krzyczał wielki elektroniczny tytuł w supermarkecie. CHCĘ SPAĆ JAK PRAWDZIWI LUDZIE — PŁACZE DZIECKO.
Leisha wpisała numer karty kredytowej i nacisnęła przycisk, żeby dostać wydrukowany egzemplarz gazety, choć nie miała zwyczaju kupować brukowców. Tytuł dalej krążył wokół kiosku. Pracownik supermarketu przestał na chwilę upychać pudełka po półkach i zaczął się jej przyglądać. Bruce, ochroniarz Leishy, obserwował tamtego.
Miała dwadzieścia dwa lata i była na ostatnim roku prawa na Harvardzie. Najlepsza na roku, została redaktorem „Przeglądu Prawnego”. Tuż za nią w rankingu plasowali się Jonathan Cocchiara, Len Carter i Martha Wenth. Wszyscy troje Bezsenni.
Kiedy znalazła się w swoim mieszkaniu, szybko przebiegła wzrokiem szpalty. Potem włączyła się w program sieci pracujący w Austin. Pliki zawierały dalsze informacje o dziecku wraz z komentarzami innych Bezsennych, ale zanim zdążyła się z nimi połączyć, odezwał się Kevin:
— Leisho, cieszę się, że zadzwoniłaś. Właśnie sam miałem to zrobić.
— Jak przedstawia się sytuacja Stelli Bevington, Kev? Czy ktoś to sprawdził?
— Randy Davies. Mieszka w Chicago, ale chyba go nie znasz, bo chodzi dopiero do średniej szkoły. Mieszka w Park Ridge, a Stella w Skokie. Jej rodzice nie chcieli z nim rozmawiać — byli dość wulgarni — ale udało mu się z nią spotkać. Na razie nie wygląda na to, żeby się nad nią znęcali. To dość typowy przypadek głupoty: rodzicom zachciało się genialnego dziecka, oszczędzali, dusili każdy grosz, a teraz nie radzą sobie ze świadomością, że naprawdę jest genialne. Próbują krzykiem zmusić ją, żeby spała, a kiedy się im przeciwstawia, robią wszystko, żeby ją zranić, ale jak dotąd, nie stosują przemocy fizycznej.
— Czy da się to podciągnąć pod nadużywanie władzy rodzicielskiej?
— Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli już wkraczać. Dwoje z nas pozostanie w ścisłym kontakcie ze Stellą, ma modem i nic nie powiedziała rodzicom o sieci. A Randy będzie tam jeździł co tydzień.
Leisha przygryzła wargi.
— W tej gównianej gazecie piszą, że ma siedem lat.
— To prawda.
— Może nie należy jej tam zostawiać. Ja mieszkam na stałe w Illinois, mogę wnieść skargę o psychiczne maltretowanie, jeżeli Candy ma już za dużo spraw. Siedem lat…
— Nie, niech sprawa się trochę uleży. Stelli raczej nic się nie stanie. Sama wiesz.
Wiedziała. Na ogół „nic się nie działo”, bez względu na to, jak głęboką niechęć manifestowała wobec Bezsennych głupsza część społeczeństwa — niewielka, choć głośna mniejszość. Większość natomiast będzie umiała pogodzić się z coraz bardziej widoczną obecnością Bezsennych, kiedy już stanie się jasne, że ta obecność niesie ze sobą nie tylko wzrost potęgi kraju, ale i powszechny dobrobyt.
Kevin Baker, obecnie dwudziestosześciolatek, zbił fortunę na mikrochipach o tak rewolucyjnej konstrukcji, że sztuczna inteligencja, dotąd pozostająca wyłącznie w sferze marzeń, stała się o niebo bliższa urzeczywistnienia. Carolyn Rizzolo zdobyła nagrodę Pulitzera za sztukę „Światło dnia”. Miała zaledwie dwadzieścia cztery lata. Jeremy Robinson, będąc na ostatnim roku studiów, dokonał bardzo znaczących odkryć w dziedzinie zastosowań nadprzewodnictwa. William Thaine, który był naczelnym „Przeglądu Prawnego”, kiedy Leisha przyjechała do Harvardu, prowadził prywatną kancelarię. Jak dotąd, nie przegrał żadnej sprawy. Miał dwadzieścia sześć lat, a powierzano mu najpoważniejsze przypadki. Klientów bardziej obchodziły jego nadzwyczajne zdolności niż młody wiek.
Ale nie wszyscy podchodzili do sprawy w ten sposób.
Kevin Baker i Richard Keller założyli sieć komputerową łączącą wszystkich Bezsennych w ścisłe grono, którego członkowie wiedzieli wszystko o prywatnych bitwach staczanych przez każdego z pozostałych. Leisha Camden finansowała batalie sądowe i pokrywała koszta edukacji tych Bezsennych, których rodzice nie mogli sobie na to pozwolić. Wspierała także dzieci, które miały najtrudniejszą sytuację rodzinną. Rhonda Lavelier postarała się o licencję zastępczej matki w Kalifornii i kiedy tylko zaistniała taka możliwość, Bezsenni starali się, by najmłodsi, których zabierano z domów rodzinnych, zostali przydzieleni Rhondzie. W Grupie było teraz trzech członków Amerykańskiego Stowarzyszenia Prawników, a za rok mieli zyskać jeszcze czterech, z licencjami na pięć różnych stanów.
Kiedy nie zdołali odebrać poniewieranego dziecka, co się zdarzyło jeden jedyny raz, porwali je.
Chłopczyk nazywał się Timmy de Marzo, miał cztery lata. Leisha była przeciwna tej akcji. Swój sprzeciw uzasadniała względami moralnymi i pragmatycznymi — co zresztą było dla niej równoznaczne — w ten sposób: jeśli wierzą we wszystkie fundamentalne prawa rządzące społeczeństwem oraz w to, że sami doń przynależą jako swobodnie handlujące, produktywne jednostki, muszą respektować jego podstawowe nakazy prawne. Bezsenni są w większości jagaistami, więc powinno to być dla nich oczywiste. Poza tym, jeśli złapie ich FBI, sądy i prasa zetrą ich na miazgę.
Nikt ich nie złapał.
Timmy de Marzo był za mały, żeby wzywać pomocy przez sieć. O jego sytuacji dowiedzieli się przez automatyczny skaner lustrujący raporty policyjne, który Kevin wykorzystywał dla potrzeb swej firmy. Wykradli chłopca z jego własnego podwórka w Wichita. Przez ostatni rok mieszkał w odosobnionej przyczepie kempingowej w Północnej Dakocie, lecz żadne miejsce nie jest tak wyizolowane, żeby nie można było tam założyć modemu. Opiekowała się nim nienaganna pod względem prawnym zastępcza matka, która mieszkała tam od urodzenia, daleka kuzynka któregoś z Bezsennych. Była to rozłożysta, wesoła kobieta, o umyśle daleko głębszym niż sugerował jej wygląd; jagaistka. W żadnym banku danych nie pojawił się najmniejszy ślad istnienia dziecka: ani w urzędzie skarbowym, ani w żadnej ze szkół, ani nawet w komputerze miejscowego sklepu. Specjalną żywność sprowadzano co miesiąc ciężarówką należącą do Bezsennego ze State College w Pensylwanii. O porwaniu wiedziało tylko dziesięcioro członków grupy — dziesięcioro z 3428 urodzonych w Stanach. Z nich 2691 było w stałym kontakcie z Grupą. Dalsze 701 to były małe dzieci, które nie potrafiły jeszcze używać modemu. Tylko trzydziestu sześciu Bezsennych, z różnych przyczyn, trzymało się od Grupy z daleka.
Porwanie zorganizował Tony Indivino.
— To właśnie o Tonym chciałem z tobą porozmawiać — mówił Kevin. — Znów zaczyna. Tym razem na poważnie. Skupuje ziemię.
Leisha złożyła gazetę w małą kostkę i położyła starannie na stoliku.
— Gdzie?
— W górach Allegheny. Na południu stanu Nowy Jork. Spory szmat ziemi. Obecnie jest w trakcie budowy dróg. Na wiosnę zacznie stawiać pierwsze budynki.
— Czy Jennifer Sharifi nadal go finansuje?
Minęło już sześć lat od tamtego wieczoru z interleukinem, lecz wspomnienia o nim pozostawały żywe w pamięci Leishy. Podobnie jak wspomnienie Jennifer.
— Tak. Tylko ona ma dość pieniędzy. A co gorsza, coraz więcej jest takich, którzy chcą pójść za nimi, Leisho.
— Wiem.
— Zadzwoń do niego.
— Zadzwonię. Informuj mnie na bieżąco o sytuacji Stelli.
Do północy pracowała nad kolejnym wydaniem „Przeglądu Prawnego”, potem do czwartej przygotowywała się do zajęć. O piątej zadzwoniła do Tony’ego, który nadal mieszkał w Chicago. Skończył szkołę średnią, potem semestr w Northwestern, ale w czasie bożonarodzeniowych ferii wściekł się na matkę, która zmuszała go, by żył jak Śpiący. Ta złość, jak zdawało się Leishy, jeszcze mu nie przeszła.
— Tony? Tu Leisha.
— Odpowiedź brzmi: tak, tak, nie i idź do diabła.
Leisha zgrzytnęła zębami.
— Ślicznie. A teraz powiedz mi, jak brzmią pytania.
— Czy ty naprawdę chcesz, żeby Bezsenni wycofali się w obręb własnego, samowystarczalnego społeczeństwa? Czy Jennifer Sharifi zechce finansować projekt budowy małego miasta? Czy nie sądzisz, że to swego rodzaju oszukaństwo, jeśli porównać je z tym, co można osiągnąć wpasowując się w społeczeństwo? A co sądzisz na temat antynomii między życiem w izolowanym, uzbrojonym mieście i jednoczesnym prowadzeniem handlu ze światem zewnętrznym?
— Ja nigdy nie kazałabym ci iść do diabła.
— To pięknie z twojej strony — rzucił. Po chwili dodał: — Przepraszam. Zaczynam mówić jak jeden z tamtych.
— To nie wyjdzie nam na dobre, Tony.
— Dzięki, że nie powiedziałaś, że i tak nie podołam. Przez chwilę zastanawiała się, czy rzeczywiście podoła.
— My nie stanowimy odrębnego gatunku, Tony.
— Powiedz to Śpiącym.
— Przesadzasz. Oczywiście jest kilku zawistników. Ci są zawsze i wszędzie. Ale żeby tak się poddać…
— Nie poddajemy się. Owoce naszej pracy staną się przedmiotem wolnego handlu: komputery, oprogramowanie, powieści, informacje, teorie, doradztwo prawne. Nikt nam nie zabrania podróżować. Ale będziemy mieli bezpieczne miejsce, do którego można wrócić. Gdzie nie będzie pijawek, które twierdzą, że powinniśmy oddawać im własną krew tylko dlatego, że jesteśmy od nich lepsi.
— Tu nie chodzi o to, co powinniśmy.
— Naprawdę? — rzucił Tony. — Wyjaśnijmy to sobie, Leisho. Jesteś jagaistką. W co wierzysz?
— Tony…
— No powiedz — nalegał, a w jego głosie usłyszała ton tamtego czternastolatka, którego kiedyś przedstawił jej Richard. Jednocześnie ujrzała w myślach twarz ojca; nie taką, jaka była teraz, po założeniu bajpasów, ale taką jak wtedy, kiedy trzymał Leishę na kolanach i wyjaśniał jej, że jest kimś wyjątkowym.
— Wierzę w dobrowolną wymianę, która przynosi wzajemną korzyść. Wierzę, że duchowa godność człowieka wynika z tego, że utrzymuje się on przy życiu dzięki indywidualnemu wysiłkowi. I w wymianę rezultatów tego wysiłku we współpracy całego społeczeństwa. Że symbolem tej współpracy jest kontrakt. I że potrzebujemy siebie nawzajem, żeby wymiana była pełniejsza i coraz bardziej korzystna.
— Ślicznie — uciął Tony. — A co powiesz na hiszpańskich żebraków?
— Co takiego?
— Idziesz ulicą w tak biednym kraju jak Hiszpania i widzisz żebraka. Dasz mu dolara?
— Pewnie tak.
— Dlaczego? Przecież nie ma dla ciebie nic na wymianę?
— Z dobroci. Ze współczucia.
— Widzisz sześciu żebraków. Dasz im po dolarze?
— Pewnie tak.
— Dałbyś. Widzisz stu żebraków i nie masz fortuny Leishy Camden — dasz każdemu po dolarze?
— Nie.
— Dlaczego nie?
Leisha starała się zachować spokój. Niewielu ludzi potrafiło sprawić, że miała ochotę przerwać połączenie, lecz Tony niewątpliwie do nich należał.
— Ponieważ nadwerężyłabym własne źródła utrzymania. Moje własne życie ma priorytet w korzystaniu ze środków, które zdobywam.
— W porządku. A teraz rozważ taką sytuację. W Instytucie Biotechniki, gdzie ty i ja wzięliśmy swój początek, droga pseudosiostro, doktor Melling zaledwie wczoraj…
— Kto?!
— Doktor Susan Melling. O mój Boże, zupełnie zapomniałem, że kiedyś była żoną twego ojca!
— Straciłam z nią kontakt — powiedziała Leisha. — Nie, wiedziałam, że wróciła do pracy. Alice kiedyś powiedziała… Nieważne. Co się dzieje w Instytucie?
— Mam dwie wiadomości ogromnej wagi, z ostatniej chwili. Carla Dutcher poddała się właśnie badaniom genetycznym płodu w pierwszym miesiącu ciąży. Bezsenność jest genem dominującym. Następne pokolenie w Grupie też nie będzie spało.
— Wszyscy o tym wiedzą — odrzekła Leisha. Carla Dutcher była pierwszą w świecie ciężarną Bezsenną. Jej mąż należał do Śpiących. — Cały świat się tego spodziewał.
— Ale prasa poczuje wiatr w żaglach. Zobaczysz. „Potomstwo mutantów! Nowa rasa zdominuje następne pokolenia?”
Leisha nie zaprzeczyła.
— A ta druga sprawa?
— Jest smutna. Zdarzyła nam się pierwsza śmierć. Poczuła skurcz w żołądku.
— Kto?
— Bernie Kuhn z Seattle. Nie znałaś go. To był wypadek drogowy. Wygląda całkiem zwyczajnie: na ostrym zakręcie stracił panowanie nad kierownicą, a hamulce zawiodły. Miał siedemnaście lat i prowadził zaledwie od kilku miesięcy. Istotne jest to, że jego rodzice przekazali mózg i ciało Instytutowi Biotechniki i Wydziałowi Patologii Akademii Medycznej w Chicago. Mają zamiar pokroić go na kawałki, żeby wreszcie przyjrzeć się dokładnie skutkom, jakie przedłużona bezsenność wywołuje w organizmie człowieka.
— To ich obowiązek — odrzekła Leisha. — Biedny dzieciak. Ale czego właściwie się obawiasz? Cóż takiego mogą znaleźć?
— Nie wiem. Nie jestem lekarzem. Ale jeśli znajdą cokolwiek, co da się wykorzystać przeciwko nam, ktoś na pewno to zrobi.
— Tony, masz typowe objawy manii prześladowczej.
— To niemożliwe. Osobowość Bezsennych jest bardziej zorientowana na rzeczywistość niż przeciętna. Nie czytujesz literatury fachowej?
— Tony…
— A jeśli będziesz szła ulicą w Hiszpanii, a stu żebraków zażąda od ciebie dolara i kiedy powiesz „nie”, oni, choć sami nie mogą ci nic zaoferować, tak będą przeżarci złością, że ci zabiorą pieniądze przemocą, a potem jeszcze pobiją z czystej zawiści i rozpaczy?
Leisha nie odpowiedziała.
— Może mi powiesz, że ludzie tak nie postępują, Leisho? Że takie historie się nie zdarzają?
— Zdarzają się — odrzekła spokojnie Leisha. — Ale nie tak znowu często.
— Gówno prawda. Poczytaj trochę historii. Poczytaj trochę gazet. Ale moje pytanie brzmi: co właściwie jesteś winna tym żebrakom? Co ma zrobić prawdziwy jagaista — ten, który wierzy we wzajemnie korzystną wymianę — co ma zrobić z tymi, którzy nie mają nic do zaoferowania i potrafią tylko brać?
— Ty nie jesteś…
— Co ma zrobić, Leisho? Tak obiektywnie, jak tylko potrafisz, określ, co jesteśmy winni zachłannym i bezproduktywnym potrzebującym?
— To, co powiedziałam przedtem: dobroć i współczucie.
— Nawet wtedy, kiedy nic nie dadzą nam w zamian? Dlaczego?
— Bo… — przerwała.
— Dlaczego? Dlaczego praworządna, produktywna jednostka ma być cokolwiek winna tym, którzy ani nie produkują, ani nie przestrzegają praw? Jak umotywujesz — filozoficznie, ekonomicznie bądź też duchowo — to, że jesteśmy im cokolwiek winni? Odpowiedz tak samo uczciwie jak zawsze.
Leisha oparła głowę na kolanach. Pytanie otwarło się przed nią jak przepaść, ale nie próbowała uciec od niego tanim frazesem.
— Nie wiem. Wiem tylko, że jesteśmy im to winni.
— Ale dlaczego?
Nie odpowiedziała. Po chwili Tony znów się odezwał. Ton wyzwania zniknął już z jego głosu.
— Przyjedź na wiosnę zobaczyć miejsce, gdzie będzie Azyl — powiedział nieomal czule.
— Nie.
— Zależy mi, żebyś przyjechała.
— Nie, zbrojny odwrót to żaden sposób.
— Żebracy stają się coraz agresywniejsi, Leisho. W miarę jak Bezsenni stają się coraz bogatsi. I nie mam tu na myśli pieniędzy.
— Tony… — zaczęła Leisha, ale urwała. Zupełnie nie wiedziała, co mówić.
— Nie spaceruj ulicami uzbrojona tylko we wspomnienie o Kenzo Yagai.
W marcu, kiedy lodowe wichry chłostały brzegi Charles River, do Cambridge przyjechał Richard Keller. Leisha nie widziała go od czterech lat. Nie uprzedził jej, że zamierza przyjechać. Pędziła właśnie chodnikiem przy bloku, po same oczy zakutana w ciepły wełniany szalik, gdy nagle zobaczyła go stojącego przed klatką i blokującego wejście. Ochroniarz za plecami Leishy stężał w gotowości.
— Richard! Bruce, wszystko w porządku, to stary znajomy.
— Witaj Leisho.
Wyglądał znacznie potężniej niż go zapamiętała. Zwłaszcza zaskoczyła ją szerokość jego ramion. Lecz twarz niewątpliwie należała do Richarda; była starsza, ale wciąż ta sama: ciemne, niskie brwi, nieporządne ciemne włosy. Zapuścił brodę.
— Pięknie wyglądasz — powiedział.
Wręczyła mu filiżankę kawy.
— Przyjechałeś w interesach? — Przez sieć doszły ją wieści, że obronił już pracę dyplomową i dokonał wielu odkryć w dziedzinie biologii morskiej. Pracował na Karaibach, ale porzucił pracę jakiś rok temu i od tej pory zniknął z sieci.
— Nie, dla przyjemności. — Nieoczekiwanie uśmiechnął się tym dawnym uśmiechem, który rozświetlał wszystkie zakamarki jego twarzy. — Przez długi czas niemal zapomniałem, co to takiego. Zadowolenie — tak, wszyscy dobrze znamy ten rodzaj zadowolenia, który płynie z dobrze wykonanej pracy — ale przyjemność? Kaprys? Zachcianka? Kiedy ostatni raz popełniłaś jakieś głupstwo, Leisho?
— Jadłam watę cukrową w czasie ulewy — uśmiechnęła się.
— Naprawdę? Po co?
— Żeby sprawdzić, czy się rozpłynie w kleiste, różowe wzorki.
— I rozpłynęła się?
— Tak. Były śliczne.
— A kiedy miało miejsce to twoje ostatnie głupstwo? Kiedy to było?
— Zeszłego lata.
— Hm, moje jest świeższej daty. Właśnie trwa. Przyjechałem do Bostonu jedynie po to, żeby odczuć czystą, spontaniczną radość ze spotkania z tobą.
Leisha spoważniała.
— Masz trochę zbyt spięty głos jak na spontaniczną radość.
— Zgadza się — potwierdził poważnie.
Leisha znów się roześmiała. On nie.
— Byłem w Indiach, Leisho. W Chinach i w Afryce. Przeważnie rozmyślałem. Obserwowałem. Najpierw podróżowałem jako Śpiący, więc nie zwracałem na siebie niczyjej uwagi. Potem postanowiłem odwiedzić Bezsennych w Indiach i Chinach. Jak wiesz, jest kilku, których rodzicom chciało się swego czasu przyjechać do Stanów na operację. Wszyscy są akceptowani i pozostawieni w spokoju. Próbowałem zrozumieć, dlaczego rozpaczliwie biedne kraje — przynajmniej według naszych standardów — nie mają żadnych problemów z zaakceptowaniem wyższości Bezsennych, podczas gdy Amerykanie, żyjący w prawdziwym dobrobycie, czują do nas coraz gwałtowniejszą niechęć.
— Doszedłeś do jakichś wniosków? — zainteresowała się Leisha.
— Nie, ale przyglądając się tym wszystkim komunom, wioskom i kampongom, doszedłem do czego innego. Jesteśmy nadmiernie indywidualistyczni.
Leishę ogarnęła fala rozczarowania. Ujrzała w myślach twarz swego ojca i usłyszała jego słowa: „Liczy się tylko doskonałość. Doskonałość poparta indywidualistycznym wysiłkiem…” Sięgnęła po filiżankę Richarda.
— Jeszcze kawy?
Chwycił ją za przegub i spojrzał prosto w oczy.
— Nie zrozum mnie źle, Leisho. Nie mówię tu o pracy. Jesteśmy przesadnie indywidualistyczni, jeżeli wziąć pod uwagę całą resztę. Racjonalni w uczuciach. Zbyt osamotnieni. Izolacja zabija coś więcej niż tylko swobodny przepływ idei. Zabija radość.
Nie puszczał jej ręki. Spojrzała w jego oczy i zobaczyła w nich głębię, której nie dostrzegła przedtem. Poczuła się, jakby zaglądała w głąb kopalnianego szybu — zawrót głowy i strach — i wiedziała, że na dnie może znaleźć złoto albo tylko mrok. Albo jedno i drugie.
— A jak Stewart? — zapytał Richard miękko.
— To już skończone. Młodzieńcza miłostka.
— Może Kevin?
— Ależ skąd. To tylko przyjaźń.
— Nie byłem pewien. A kto?
— Nikt.
Puścił jej rękę. Leisha popatrzyła na niego nieśmiało. Nagle roześmiał się.
— Radość, Leisho.
Przez myśli przebiegło jakieś echo, ale nie rozpoznała go, więc szybko zanikło, a ona zawtórowała Richardowi śmiechem lekkim i pienistym jak różowa wata cukrowa w środku lata.
— Przyjedź do domu, Leisho. Miał kolejny zawał. — W głosie Susan Melling w słuchawce wyraźnie słychać było zmęczenie.
— Czy jest bardzo źle? — zapytała Leisha.
— Lekarze nie są pewni. A przynajmniej tak mówią. On chce się z tobą zobaczyć. Czy możesz zostawić szkołę na parę dni?
To był maj, ostatnie tygodnie przed końcowym egzaminem. Redaktorzy „Przeglądu Prawnego” zaliczali semestr w trybie indywidualnym. Richard założył nową firmę, doradzał bostońskim rybakom, nękanym jakimiś niespodziewanymi zmianami prądów oceanicznych. Pracował po dwadzieścia godzin na dobę.
— Przyjadę — obiecała Leisha.
W Chicago było zimniej niż w Bostonie. Drzewa dopiero wypuszczały pączki. Na jeziorze Michigan grzywiaste fale rozbryzgiwały się w zimną mgiełkę; ich widok wypełniał ogromne okna po wschodniej stronie domu. Leisha zorientowała się, że znów mieszka tu Susan: na komodzie ojca leżały tu szczotki, na stoliku kobiece czasopisma.
— Leisho — odezwał się Camden.
Wyglądał staro. Miał ziemistą cerę, zapadnięte policzki, strapione i zdziwione spojrzenie właściwe mężczyznom, którzy własną moc uznawali za coś równie naturalnego jak powietrze — coś, czego nie da się oddzielić od życia. W kącie pokoju na małym osiemnastowiecznym taborecie przycupnęła niska, krępa kobieta o włosach splecionych w dwa warkoczyki.
— Alice!
— Witaj, Leisho.
— Alice, szukałam cię… — Źle powiedziane. Szukała, ale niezbyt gorliwie, odstręczona świadomością, że Alice nie chce, aby ją odnaleziono. — Co u ciebie?
— W porządku — odparła Alice. Wydawała się trochę nieobecna, łagodniejsza, zupełnie niepodobna do tej gniewnej Alice sprzed sześciu lat, wśród surowych wzgórz Pensylwanii.
Camden z wysiłkiem poruszył się na łóżku. Patrzył na Leishę oczyma, które, jak widziała, nie utraciły nic z błękitnej jasności.
— Poprosiłem Alice, żeby przyjechała. I Susan. Susan jest ze mną już od dłuższego czasu. Umieram, Leisho.
Nikt nie zaprzeczył. Leisha, znając jego szacunek dla faktów, milczała. Miłość zaciskała się bolesną obręczą na piersi.
— John Jaworski ma mój testament. Żadne z was nie będzie mogło go obalić. Ale sam chciałem wam powiedzieć, co w nim jest. Przez ostatnie kilka lat likwidowałem i sprzedawałem, co się dało. Większość akcji jest już w obiegu. Zostawiłem jedną dziesiątą Alice, jedną dziesiątą Elizabeth, jedną dziesiątą Susan, a resztę tobie, Leisho, bo jako jedyna posiadasz dość indywidualnych zdolności, żeby wykorzystać te pieniądze w całej pełni.
Leisha obejrzała się gwałtownie na Alice, która odwzajemniła jej spojrzenie z tym samym nieobecnym spokojem.
— Elizabeth? Moja matka żyje?
— Tak — odparł Camden.
— Powiedziałeś mi, że umarła! Dawno temu!
— Owszem. Uznałem, że tak będzie dla ciebie najlepiej. Nie podobało się jej, kim jesteś, była zazdrosna o to, kim będziesz. Nic nie mogła ci ofiarować. Co najwyżej emocjonalny uraz.
Hiszpańscy żebracy…
— To nie tak. Myliłeś się, tato. Ona jest moją matką… — Nie miała siły dokończyć.
Camden nie próbował żadnych uników.
— Nie wydaje mi się, żebym się mylił. Ale teraz jesteś dorosła. Jeśli chcesz, możesz się z nią zobaczyć.
I dalej wpatrywał się w nią zapadniętymi jasnymi oczyma. Pokój wokół Leishy zafalował. Ojciec ją okłamał. Susan przyglądała się jej z leciutkim uśmieszkiem na wargach. Czyżby czuła satysfakcję widząc, jak Camden traci szacunek córki? Czyżby przez cały ten czas była zazdrosna o ich związek, o Leishę?
Zaczynam myśleć jak Tony.
Ta myśl nieco ją ostudziła. Nadal wpatrywała się w ojca, który nieugięcie odwzajemniał jej spojrzenie, nawet na łożu śmierci do końca przekonany o swojej racji.
Poczuła, że Alice bierze ją pod rękę i szepce cichutko, by nikt inny nie mógł usłyszeć:
— Z nim już koniec, Leisho. A ty szybko się pozbierasz.
Alice zostawiła synka w Kalifornii, pod opieką mężczyzny, który od dwóch lat był jej mężem. Nazywał się Beck Watrous, prowadził firmę budowlaną. Poznali się, kiedy pracowała jako kelnerka w kurorcie na Sztucznych Wyspach. Beck zaadoptował Jordana, synka Alice.
— Zanim go poznałam, przeżyłam niezłe piekło — mówiła Alice tym swoim nieobecnym głosem. — Czy wiesz, że kiedy chodziłam w ciąży z Jordanem, marzyłam, że będzie Bezsenny? Tak jak ty. Śniłam o tym każdej nocy, a co rano budziłam się i dopadały mnie mdłości z powodu dziecka, które miało być tylko takim samym głupim nikim jak ja. Zamieszkałam z Edem — w Pensylwanii, pamiętasz? Raz mnie odwiedziłaś. Zostałam z nim jeszcze przez dwa lata. Czułam się szczęśliwa, kiedy mnie bił. Żałowałam, że tato tego nie widzi. Ed przynajmniej mnie dotykał.
Leisha jęknęła.
— Zostawiłam go w końcu, bo bałam się o Jordana. Pojechałam do Kalifornii i przez rok nic tylko się objadałam. Doszłam do osiemdziesięciu sześciu kilogramów. — Alice miała, jak oceniała Leisha, jakiś metr sześćdziesiąt dwa. — Potem wróciłam do domu, żeby zobaczyć się z matką.
— Nic mi nie powiedziałaś — odezwała się Leisha. — Wiedziałaś, że żyje i nic mi nie powiedziałaś.
— Większość życia spędza na odwyku — odrzekła Alice z brutalną szczerością. — Na pewno nie chciałaby się z tobą spotkać. Ale ze mną się spotkała. Rzuciła się mi na szyję i zaczęła obśliniać swoją „prawdziwą córkę”, aż w końcu porzygała mi się na sukienkę. Kiedy się od niej odsunęłam i przyjrzałam tej sukience, zrozumiałam, że należało na nią narzygać — taka była brzydka. Demonstracyjnie brzydka. A ona zaczęła wykrzykiwać, jak to tato zrujnował jej życie, zrujnował moje, a wszystko przez ciebie. I wiesz, co wtedy zrobiłam?
— Co? — spytała Leisha drżącym głosem.
— Poleciałam z powrotem do domu, spaliłam wszystkie moje ciuchy, znalazłam pracę, zapisałam się do szkoły i straciłam dwadzieścia pięć kilo.
Siostry siedziały przez chwilę w milczeniu. Za oknem rozciągało się pogrążone w ciemności jezioro, nie rozświetlone ani światłem księżyca, ani blaskiem gwiazd. Nagle Leisha wzdrygnęła się, a Alice poklepała ją po ramieniu.
— Powiedz mi… — zaczęła Leisha, ale jakoś nie przychodziło jej do głowy nic, o co mogłaby zapytać. Chciała jedynie słyszeć pośród ponurych ciemności głos Alice, ten głos, teraz tak łagodny i nieobecny, któremu nie mógł już zaszkodzić wysoce szkodliwy fakt istnienia Leishy. Jej istnienie jako źródło destrukcji… — Powiedz mi coś o Jordanie. Ma pięć lat, prawda? Jaki jest?
Alice odwróciła głowę, żeby spokojnie popatrzyć jej w oczy.
— Jest zwyczajnym, szczęśliwym chłopcem. Zupełnie zwyczajnym.
Camden zmarł tydzień później. Po pogrzebie Leisha próbowała zobaczyć się z matką, która przebywała w Centrum dla Nadużywających Alkoholu i Narkotyków w Brookfield. Powiedziano jej, że Elizabeth Camden nie widuje się z nikim oprócz swej jedynej córki, Alice Camden Watrous.
Susan Melling, w ciężkiej żałobie, odwiozła Leishę na lotnisko. Zręcznie i uparcie zadawała jej mnóstwo pytań o studia, o „Przegląd”, o Harvard. Leisha odpowiadała monosylabami, ale Susan nie dawała za wygraną i wymuszała odpowiedzi: kiedy Leisha podejdzie do końcowego egzaminu, czy prowadzi już jakieś rozmowy w sprawie pracy? Stopniowo Leisha zaczęła wydobywać się z odrętwienia, w jakie popadła, kiedy trumna ze zwłokami zjechała w głąb ziemi. Zdała sobie sprawę, że uporczywe wypytywanie wypływało z życzliwości i troski.
— Poświęcił wielu ludzi — odezwała się nagle.
— Nie mnie — odrzekła Susan. — Co najwyżej wtedy, kiedy zrezygnowałam z badań, żeby mu pomóc. Roger nie darzył zbytnim szacunkiem tych, co się poświęcają.
— Czy bardzo się mylił? — Pytanie zabrzmiało bardziej rozpaczliwie niż mogła się spodziewać.
— Nie, nie mylił się. — Susan uśmiechnęła się smutno. — Nie powinnam była rzucać pracy. Potem przez długi czas nie mogłam dojść do siebie.
To on tak niszczy ludzi, zakołatało w głowie Leishy. Czy to Susan? A może Alice. W tej chwili nie potrafiła sobie przypomnieć. Znów widziała ojca w oranżerii; przesadzał uwielbiane egzotyczne kwiaty.
Była zmęczona. Zwykłe postresowe zmęczenie mięśni — wiedziała, że dwudziestominutowy relaks postawi ją na nogi. Oczy, nieprzywykłe, piekły od łez. Oparła głowę o zagłówek fotela i przymknęła powieki.
— Mam ci coś do powiedzenia, Leisho.
Leisha otworzyła oczy.
— Chodzi o testament?
Susan uśmiechnęła się kwaśno.
— Nie. Ty chyba nie masz żadnych wątpliwości co do celowości takiego rozdziału majątku, prawda? Tobie taki podział wydaje się pewnie uzasadniony. Ale nie o to chodzi. Zespół badawczy Instytutu i Akademii Medycznej z Chicago zakończył już analizę mózgu Berniego Kuhna.
Leisha odwróciła się, żeby spojrzeć w oczy Susan. Zaskoczyła ją wielość uczuć malujących się na jej twarzy. Determinacja, satysfakcja, złość i jeszcze coś, czego Leisha nie była w stanie nazwać.
— Mamy zamiar opublikować wyniki w „New England Journal of Medicine”. Zachowaliśmy szczególną ostrożność — nie było żadnych przecieków do prasy. Ale chciałam ci osobiście powiedzieć o tym, co odkryliśmy, więc się przygotuj.
— Mów — rzuciła Leisha. Czuła dziwny ucisk w piersiach.
— Pamiętasz, jak kiedyś wzięliście interleukin-1, żeby zobaczyć, jak to jest, kiedy się śpi? Mieliście wtedy po szesnaście lat.
— Skąd o tym wiesz?
— Byliście obserwowani znacznie baczniej niż się wam wydaje. Pamiętasz, że bolała cię wtedy głowa?
— Tak. — Ją i Richarda, Tony’ego i Carol, Brada i Jeanine… Jeanine porzuciła łyżwiarstwo, kiedy została zdyskwalifikowana przez narodowy Komitet Olimpijski. Była teraz przedszkolanką w Butte w Montanie.
— Chciałam z tobą pomówić właśnie o interleukinie-1. A przynajmniej między innymi. Należy on do sporej grupy substancji, które pobudzają system immunologiczny. Stymulują produkcję przeciwciał, zwiększają aktywność białych ciałek krwi i innych substancji wzmacniających odporność. Zwykli ludzie otrzymują dawki IL-1 podczas snu wolnofalowego. To oznacza, że ich… że nasz… że podczas snu nasz system immunologiczny odbiera dodatkowe bodźce pobudzające. Jedno z pytań, jakie my, lekarze, zadawaliśmy sobie od samego początku, brzmiało: czy dzieci, które nigdy nie śpią i nie otrzymują dawek IL-1, będą częściej chorować.
— Nigdy nie chorowałam — wtrąciła Leisha.
— Owszem, chorowałaś. Przeszłaś wietrzną ospę i kilka drobnych przeziębień pod koniec czwartego roku życia — wyliczyła precyzyjnie Susan. — Ale ogólnie rzecz biorąc, byliście dosyć zdrową gromadką. Tak więc nam, naukowcom, pozostała teoria alternatywna: że wzmożona aktywność immunologiczna wywołała zwiększającą się w czasie snu podatność na infekcje. Prawdopodobnie wiąże się ona w jakiś sposób z fluktuacją temperatury ciała w czasie snu paradoksalnego. Innymi słowy, sen wywołuje wzmożoną podatność na infekcje, której muszą przeciwdziałać takie endogeniczne pyrogeny jak IL-1. Skoro sen stanowił problem, to jego rozwiązaniem były substancje pobudzające system immunologiczny. Gdyby nie sen, taki problem w ogóle by nie zaistniał. Rozumiesz, o czym mówię?
— Tak.
— Oczywiście, że rozumiesz. Głupie pytanie. — Susan odgarnęła włosy z twarzy. Przy skroniach zaczynały siwieć. Za uchem miała drobniutką plamkę przebarwienia.
— Przez wszystkie te lata zebraliśmy tysiące, a może i setki tysięcy tomografii fotonowych mózgów — twojego i innych dzieci — wraz z niezliczonymi EEG, próbkami płynu mózgowo-rdzeniowego i całej tej reszty. Ale tak naprawdę nie mogliśmy zajrzeć wam do mózgów, nie mogliśmy być pewni, co się tam właściwie dzieje. Dopóki Bernie Kuhn nie trzasnął w tę barierkę.
— Susan — przerwała jej Leisha — dosyć wprowadzeń. Powiedz od razu.
— Nie będziecie się starzeć.
— Co?!
— Kosmetycznie, odrobinę. Może pod wpływem ciążenia trochę zwiotczeje wam skóra. Ale nieobecność peptydów wywołujących sen i wszystko, co się z tym wiąże, wpływa na system immunologiczny i regenerację tkanki w sposób, którego nie jesteśmy w stanie pojąć. Wątroba Berniego Kuhna była w idealnym stanie. Podobnie płuca, serce, węzły chłonne, trzustka i szpik kostny. Nie tylko młode i zdrowe — po prostu idealne. W jego organizmie zaistniała jakaś wzmożona aktywność systemu regeneracji tkanek, która najwyraźniej jest pochodną działań systemu immunologicznego, ale radykalnie różną od tego, czego moglibyśmy się spodziewać. Organy nie wykazują najmniejszych śladów zużycia — nawet tak niewielkich jak w przypadku siedemnastoletniego chłopca. One się po prostu regenerują — wciąż od nowa powracają do stanu idealnego…
— Jak długo to potrwa? — szepnęła Leisha.
— Któż to może wiedzieć? Bernie Kuhn był młody — możliwe, że istnieje jakiś mechanizm kompensacyjny, który w pewnej chwili utnie wszystko i po prostu rozpadniecie się jak jakaś pieprzona galeria Dorianów Greyów. Ale nie sądzę. Nie wydaje mi się też, żeby to mogło trwać wiecznie, czegoś takiego żadna regeneracja tkanek nie byłaby w stanie dokonać. Ale z pewnością potrwa bardzo długo.
Leisha zapatrzyła się w rozmazane refleksy światła na przedniej szybie samochodu. W myślach widziała twarz ojca na tle satynowego obicia trumny, otoczoną wieńcem białych róż. Jego serce, nie regenerowane, zużyło się.
— W tej sprawie wszelkie przewidywania nie wykraczają poza czystą spekulację. Wiemy, że struktury białkowe, które wywołują potrzebę snu u zwykłych ludzi, przypominają składnik ściany komórkowej bakterii. Ale może nie ma żadnego związku między snem a podatnością na działanie drobnoustrojów chorobotwórczych. Nie wiemy. Jednak brak pewności nigdy jeszcze nie powstrzymał brukowej prasy. Chciałam cię uprzedzić, bo z pewnością nazwą was supermanami. Homo perfectus. Nieśmiertelni.
Obie kobiety siedziały przez chwilę w milczeniu. W końcu pierwsza odezwała się Leisha:
— Mam zamiar powiedzieć o tym reszcie. Przez sieć. Nie martw się, zachowamy wszelkie środki ostrożności. To Kevin Baker zaprojektował sieć Grupy; nikt nie dowie się nic ponad to, co sami będziemy chcieli ujawnić.
— Jesteście aż tak dobrze zorganizowani?
— Tak.
Susan odwróciła wzrok.
— Lepiej chodźmy już. Spóźnisz się na samolot.
— Susan…
— Tak?
— Dziękuję.
— Nie ma za co — odparła Susan, a w jej głosie Leisha usłyszała to samo, co przedtem ujrzała na jej twarzy, a czego nie potrafiła wtedy nazwać: tęsknotę.
„Regeneracja tkanki. Długi, długi czas” — krew śpiewała jej w uszach, kiedy leciała do Bostonu. „Regeneracja tkanki”. No i na koniec: „Nieśmiertelni”. Nie, nie przesadzaj, napominała się surowo. Ale krew nie słuchała.
— Pani się często uśmiecha — zauważył mężczyzna siedzący obok, jakiś biznesmen, który najwyraźniej jej nie rozpoznał. — Wraca pani z jakiegoś przyjęcia?
— Nie, z pogrzebu.
Mężczyzna obrzucił ją najpierw zaskoczonym, a po sekundzie oburzonym spojrzeniem. Leisha wyjrzała za okno. Daleko w dole rzeki wyglądały jak mikroobwody, pola jak schludne katalogi. A na horyzoncie widziała puszyste białe chmury niby naręcza białych kwiatów; egzotyczne, bujne kwiatostany w pełnej światła oranżerii.
List nie był grubszy niż zwykły wydruk pocztowy, ale wydruk zaadresowany ręcznie był taką rzadkością, że Richard poczuł się zaniepokojony. To mógł być ładunek wybuchowy. Leisha przyjrzała się kopercie: PANI LEICHA CAMDEN. Drukowane litery, błąd ortograficzny.
— To mi wygląda na pismo dziecka — powiedziała.
Richard stał obok na szeroko rozstawionych nogach, lekko pochylony do przodu.
— Może specjalnie. Żebyś pomyślała, że to dziecko. Uznali, że wobec dziecka będziesz mniej podejrzliwa.
— Jacy oni? Richard, czy my już ze szczętem zwariowaliśmy?
— Tak. Wobec zaistniałych okoliczności — tak.
Tydzień wcześniej „New England Journal of Medicine” opublikował artykuł Susan. W godzinę później telewizja i prasa zatrzęsły się od spekulacji, dramatyzowania, gniewu i strachu. Leisha i Richard razem z innymi członkami Grupy śledzili i segregowali każdy przejaw któregoś z tych czterech zjawisk, próbując ustalić, jaki typ reakcji przeważa. Wyglądało to mniej więcej tak: spekulacja (Bezsenni będą prawdopodobnie żyć przez całe stulecia, co w rezultacie może doprowadzić do…), dramatyzowanie (gdyby Bezsenny żenił się tylko ze Śpiącym, mógłby żyć dostatecznie długo, żeby mieć tuzin żon i kilka tuzinów dzieci w tej zadziwiającej, wymieszanej rodzinie), gniew (manipulowanie prawami natury dało nam w rezultacie nienaturalnych tak zwanych ludzi, którzy żyć będą z niezasłużoną przewagą czasową. Ten czas wykorzystają na powiększanie rodzin, gromadzenie bogactw i potęgi, niedostępnych dla reszty) i strach (ile potrwa, zanim podbije nas Superrasa?).
— To tylko różne odmiany tego samego lęku — podsumowała w końcu Carolyn Rizzolo i Grupa przerwała prace.
Leisha miała wkrótce podejść do końcowego egzaminu. Codziennie na ulicach miasteczka studenckiego, na korytarzach i salach wykładowych towarzyszyły jej złośliwe komentarze, o których natychmiast zapominała w wirze pracy trudnej sesji przedegzaminacyjnej, kiedy to wszyscy studenci zredukowani zostali do identycznej roli petentów kołaczących do drzwi wielkiego uniwersytetu. Potem, wyczerpana, wracała w milczeniu do domu, do Richarda i Grupy, przez cały czas świadoma spojrzeń ludzi na ulicach, świadoma, że jej ochroniarz, Bruce, idzie za nią krok w krok.
— Uspokoi się — mówiła.
Richard nie odpowiadał.
Władze miejskie w Salt Springs w Teksasie wydały rozporządzenie zakazujące wydawania Bezsennym koncesji na sprzedaż alkoholu. Zakaz ów motywowano tym, iż prawa obywatelskie oparte na zapisie w klauzuli do Deklaracji Niepodległości — „wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi sobie” — nie mogą odnosić się do Bezsennych. W promieniu stu mil od Salt Springs nie mieszkał ani jeden Bezsenny, a o koncesję na sprzedaż alkoholu od dziesięciu lat nikt się nie starał, niemniej United Press i Datanet News natychmiast podchwyciły tę historyjkę i w ciągu dwudziestu czterech godzin we wszystkich krajowych gazetach ukazały się ogniste wstępniaki argumentujące za lub przeciw.
Pojawiły się też następne lokalne rozporządzenia. W Pollux, w Pensylwanii, można Bezsennemu odmówić wynajęcia czynszowego mieszkania. To z kolei rozporządzenie uzasadniano tym, że z nienaturalnie wydłużonej aktywności życiowej Bezsennych wyniknie wzmożone zużycie własności gospodarza, a co za tym idzie większe rachunki. W Cranton Estates, w Kalifornii, zabroniono Bezsennym prowadzenia punktów usługowych czynnych całą dobę pod pretekstem nieuczciwej konkurencji. W Iroquis County, w stanie Nowy Jork, odsunięto ich od zasiadania w ławach przysięgłych, twierdząc przy tym, że ława, w której zasiadałby Bezsenny ze skrzywionym pojmowaniem czasu, nie stanowiłaby sądu przysięgłych równych rangą.
— Wszystkie te przepisy zostaną obalone przez sądy wyższej instancji — oświadczyła Leisha. — Ale, mój Boże, ileż na to pójdzie pieniędzy i czasu! — A gdzieś w zakamarkach świadomości błysnęła myśl, że zdanie to zabrzmiało, jakby płynęło z ust Rogera Camdena.
W stanie Georgia, gdzie do tej pory niektóre rodzaje dobrowolnych stosunków seksualnych między dwojgiem dorosłych uznawane były za przestępstwo, również miłość fizyczną między Bezsennym a Śpiącym uznano za przestępstwo trzeciego stopnia, klasyfikując je jako bestialstwo.
Kevin Baker napisał program, który z ogromną szybkością selekcjonował wśród serwisów informacyjnych wszystko to, co dotyczyło prześladowań i napaści na Bezsennych, a następnie segregował je według typów. Pliki udostępniono za pośrednictwem sieci. Leisha przejrzała je, po czym przywołała Kevina.
— Czy nie mógłbyś skonstruować podobnego programu, który rejestrowałby przypadki życzliwości wobec Bezsennych? Bo na razie otrzymujemy bardzo skrzywiony obraz.
— Masz rację — przyznał Kevin, nieco zaskoczony. — Nie pomyślałem o tym.
— No to pomyśl — rzuciła ponuro Leisha. Obserwujący ją Richard nie odezwał się ani słowem.
Najbardziej przygnębiały ją doniesienia o sytuacji małych dzieci. Wyizolowane w szkołach, wyzywane i obrażane przez własne rodzeństwo, atakowane przez chuliganów z sąsiedztwa i odrzucane przez rodziców, którym zachciało się kiedyś wyjątkowego potomka, ale przecież nie takiego, który może żyć przez kilka stuleci. Zarząd szkół w Board River, w stanie Iowa, zadecydował przez głosowanie, że Bezsennym dzieciom należy zakazać uczęszczania do publicznych szkół, ponieważ ich uzdolnienia wywołują u innych poczucie niższości, co z kolei mogło przeszkodzić im w nauce. Rada wyasygnowała fundusze na opłacenie Bezsennym nauki w domach, jednak do prowadzenia zajęć nie zgłosił się ani jeden nauczyciel. Doszło do tego, że rozmowy z dziećmi — nieraz całonocne — pochłaniały Leishy tyle samo czasu, co przygotowania do egzaminu, który zaplanowano na lipiec.
Stella Bevington przestała używać modemu.
Drugi program Kevina katalogował artykuły, w których domagano się sprawiedliwego traktowania Bezsennych. Zarząd szkół w Denver wyasygnował fundusze na program, dzięki któremu szczególnie uzdolnione dzieci, nie wyłączając Bezsennych, mogły lepiej wykorzystać swe zdolności i spożytkować je w pracy zespołowej, nawet nauczając młodszych od siebie. W Rive Beau, w Luizjanie, do rady miejskiej wybrano Bezsenną Danielle du Cherney, choć jako dwudziestodwulatka była właściwie zbyt młoda do sprawowania tej funkcji. Prestiżowy zakład badawczy Halleya-Halla celowo nagłośnił sprawę zatrudnienia Christophera Amrena, Bezsennego z tytułem doktorskim z medycyny wewnątrzkomórkowej.
Dora Clarq, Bezsenna z Dallas, otworzyła adresowany do siebie list i ładunek wybuchowy oderwał jej rękę.
Richard i Leisha wpatrywali się w leżącą na stoliku kopertę. Papier był dość gruby, kremowy, lecz niezbyt wykwintny — papier gazetowy zabarwiony na kolor pergaminu. Nie było adresu zwrotnego. Richard wezwał przez sieć Liz Bishop, Bezsenną, która studiowała kryminalistykę. Nigdy przedtem z nią nie rozmawiał — Leisha też nie — niemniej połączyła się z nimi natychmiast i poradziła im, jak otworzyć list, oferując się, że jeśli wolą, przyleci zrobić to osobiście. Richard i Leisha, postępując według jej wskazówek, przygotowali w piwnicy wieżowca zdalnie sterowaną detonację. Jednak nic nie wybuchło. Kiedy koperta była otwarta, wyjęli list i przeczytali:
Droga panno Camden
Była pani całkiem w porządku i przykro mi, że muszę to zrobić, ale odchodzę. W związkach dają mi ostro popalić, niby nie oficjalnie, ale wie pani jak to jest. Na pani miejscu nie szedłbym do związków po nowego ochroniarza, tylko bym próbował znaleźć jakiegoś prywatnie. Ale proszę uważać. Jeszcze raz przepraszam, ale ja też muszę jakoś żyć.
Bruce
— Sama nie wiem: śmiać się czy płakać? — powiedziała Leisha. — My tu ściągamy cały ten sprzęt, godzinami montujemy wszystko, żeby detonator nie zadziałał…
— Co nie znaczy, że ja miałem akurat coś lepszego do roboty — zauważył Richard. Na fali resentymentu wobec Bezsennych niemal wszyscy jego klienci — z wyjątkiem dwóch — wrażliwi na sytuację rynkową, a zatem i dbali o opinię publiczną, odwołali swoje zamówienia.
Sieć Grupy, ciągle jeszcze włączona na terminalu, dzwoniła przeraźliwym dźwiękiem alarmu. Leisha pierwsza dopadła komputera. To był Tony.
— Potrzebuję twojej pomocy prawnej, jeśli się zgodzisz. Próbują wykurzyć nas z Azylu. Bardzo proszę, przyleć jak najprędzej.
Azyl wyglądał jak surowe, brunatne rysy na późnowiosennej ziemi. Leżał w górach Allegheny w stanie Nowy Jork, na starych stokach, porośniętych sosną i białym orzechem. Od najbliższego miasta, Conewango, wiodła doń doskonale gładka szosa. Wszędzie wokół stały niewysokie, nie wymagające konserwacji budynki w różnym stopniu zaawansowania budowy, zaprojektowane prosto, lecz z wdziękiem. Jennifer Sharifi, która wjechała im naprzeciw, powitała ich bez śladu uśmiechu. Nie zmieniła się wiele przez tych sześć lat, lecz jej długie, czarne włosy były w nieładzie, a ciemne oczy rozszerzone z emocji.
— Tony chciałby z wami pogadać, ale prosił, żebym najpierw oprowadziła was po Azylu.
— Co się dzieje? — zapytała cicho Leisha.
— Pogadamy później. Najpierw przyjrzyjcie się Azylowi. Tony bardzo się liczy z twoim zdaniem, Leisho, więc chciałby, żebyś wszystko obejrzała.
W każdym budynku znajdowały się sypialnie dla pięćdziesięciu osób, a także wspólne kuchnie, łazienki, jadalnie, pokoje do wypoczynku oraz istny labirynt gabinetów, pracowni i laboratoriów.
— Nazywamy je sypialniami nie bacząc na etymologię — powiedziała Jennifer i nawet w tej krótkiej uwadze, która u każdej innej osoby miałaby humorystyczny wydźwięk, Leisha wychwyciła pewną charakterystyczną kombinację zwykłego chłodnego spokoju Jennifer i jej obecnego napięcia.
Wbrew samej sobie nie mogła powstrzymać się od podziwu dla niezwykłej dokładności, z jaką Tony zaprojektował każdy szczegół. Zrobił wszystko, żeby mieszkańcy mogli żyć we wspólnocie, nie tracąc nic ze swej indywidualności. Była tu nawet sala gimnastyczna i mały szpitalik („Pod koniec roku będziemy mieli osiemnastu lekarzy z dyplomami Amerykańskiego Stowarzyszenia Lekarzy, a czterech z nich zamierza przyjechać tu wkrótce”), żłobek, przedszkole, szkoła i farma intensywnej uprawy.
— Większość artykułów żywnościowych będzie oczywiście pochodziła z zewnątrz. Tak jak i zatrudnienie dla naszych ludzi, chociaż dołożymy wszelkich starań, by jak największą część pracy mogli wykonywać na miejscu, za pośrednictwem sieci komputerowej. Nie odcinamy się od świata, chcemy jedynie stworzyć sobie bezpieczne miejsce, z którego będziemy mogli z nim handlować.
Leisha nie odezwała się.
Poza urządzeniami zasilającymi i samowystarczalnym generatorem energii Y największe wrażenie zrobiło na niej planowe zasiedlanie. Tony zainteresował swym projektem Bezsennych ze wszystkich dosłownie dziedzin, które mogły im się przydać na miejscu albo w kontaktach ze światem zewnętrznym.
— Jako pierwsi przybyli prawnicy i księgowi — wyjaśniła Jennifer. — To nasza pierwsza linia obrony. Tony uznał, że większość naszych współczesnych bitew o władzę rozgrywa się na sali konferencyjnej lub sądowej.
Ale nie tylko. Na koniec Jennifer pokazała im plany obrony fizycznej. Jej naprężone do granic możliwości ciało wreszcie nieco się odprężyło.
Uczyniono wszystko, aby można było powstrzymać napastników, nie czyniąc im przy tym krzywdy. Całe 150 mil kwadratowych, które nabyła Jennifer, zostało opasane szczelnym pierścieniem elektronicznego nadzoru. Leisha pomyślała zdziwiona, że to obszar większy niż niektóre okręgi. Każdy, kto wtargnąłby na teren posiadłości, automatycznie uruchamiał pole siłowe, które potraktowałoby go elektrowstrząsami.
— Ale tylko po zewnętrznej stronie pola. Nie chcemy, żeby któreś z naszych dzieci zrobiło sobie krzywdę.
Atak bezzałogowych pojazdów i robotów można było wykryć dzięki systemowi, który lokalizował wszystkie poruszające się metalowe przedmioty, przekraczające określoną normę wagową. Podejrzany był każdy poruszający się metalowy przedmiot, który nie miał na sobie specjalnego sygnalizatora zaprojektowanego przez Donalda Pospula, Bezsennego, który opatentował kilka bardzo istotnych elektronicznych podzespołów.
— Oczywiście, nie mamy żadnych zabezpieczeń na wypadek nalotów powietrznych albo ataków regularnych jednostek wojskowych, ale tego raczej się nie spodziewamy. Co najwyżej zawistników gonionych własną nienawiścią.
Leisha dotknęła palcami planów obronnych. Budziły niepokój.
— Jeżeli nie zdołamy się zintegrować ze światem… Wolny handel powinien oznaczać swobodę poruszania się.
— Tylko wtedy, kiedy wolność poruszania pociąga za sobą wolność myśli — odparowała błyskawicznie Jennifer, a coś w jej głosie kazało Leishy podnieść wzrok. — Muszę ci o czymś powiedzieć.
— O czym?
— Tony’ego tu nie ma.
— A gdzie jest?
— W więzieniu okręgowym w Conewango. To prawda, że staczaliśmy tu prawdziwą bitwę o rejonizację. O rejonizację! Tu, na tym odludziu! Ale mniejsza z tym. Ważniejsze jest to, co zdarzyło się dzisiaj rano. Tony’ego aresztowano pod zarzutem uprowadzenia Timmy’ego de Marzo.
— FBI?
— Tak.
— Skąd… jak się dowiedzieli?
— Któryś z agentów musiał w końcu wpaść na trop. Nie powiedzieli jak. Tony potrzebuje adwokata, Leisho. Bill Thaine już się zgodził, ale on chce, żebyś to ty poprowadziła sprawę.
— Jennifer… przecież ja jeszcze nie zdałam egzaminu… Dopiero w lipcu…
— On mówi, że może poczekać. Do tego czasu sprawę poprowadzi Bill. Zdasz?
— Oczywiście. Ale już załatwiłam sobie pracę u Morehouse’a, Kennedy’ego i Andersona w Nowym Jorku… — urwała. Richard spoglądał na nią twardo, Jennifer wprost przeszywała ją wzrokiem. Leisha zapytała cicho: — Jaka będzie linia obrony?
— Winien — odrzekła Jennifer. — Z uwzględnieniem — jak to się fachowo nazywa? — okoliczności łagodzących.
Leisha skinęła głową. Obawiała się, że Tony wybierze inny wariant, a to oznaczało kłamstwa, wybiegi, całą tę niepiękną politykę. Myślami przebiegła szybko rozmaite sprawy z okolicznościami łagodzącymi, precedensy, testy… Można wykorzystać sprawę Clements przeciwko Yoyowi.
— Bill jest teraz w więzieniu — powiedziała Jennifer. — Pojedziesz tam ze mną?
— Tak.
W Conewango, w siedzibie władz okręgowych, nie pozwolono im zobaczyć się z Tonym. William Thaine, jako jego adwokat, mógł wchodzić swobodnie. Leisha, która oficjalnie nie została jeszcze prawnikiem, nie. Tak właśnie powiedziano im w biurze prokuratora okręgowego. Urzędnik, który z nimi rozmawiał, miał kamienny wyraz twarzy, a kiedy odwrócili się do wyjścia, splunął za nimi, nie bacząc na to, że poplami śliną podłogę własnego sądu.
Richard i Leisha pojechali wynajętym samochodem na lotnisko, skąd mieli wrócić do Bostonu. Po drodze Richard powiedział Leishy, że odchodzi. Chce natychmiast przeprowadzić się do Azylu, żeby pomóc przy planowaniu i budowie.
Większość czasu Leisha spędzała teraz w swoim mieszkaniu, przygotowując się pilnie do egzaminu albo komunikując się z Bezsennymi dziećmi za pośrednictwem sieci Grupy. Nie zatrudniła nowego ochroniarza na miejsce Bruce’a, nie bardzo więc miała ochotę wychodzić, co z kolei budziło w niej złość na samą siebie. Raz czy dwa razy dziennie przeglądała wycinki prasowe, dostarczane przez maszynę Kevina.
Pojawiły się pierwsze zwiastuny nadziei. „New York Times” wydrukował artykuł wstępny, szeroko rozkolportowany przez elektroniczne serwisy informacyjne.
Stany Zjednoczone nigdy nie należały do krajów, w których ceni się spokój, logikę i racjonalność. My, Amerykanie, wykazujemy tendencję do określania tych cech przymiotnikiem „zimne”. Wykazujemy takie wyraźną skłonność do podziwu wobec uczuć i czynów; w pamiętnikach i opowieściach zawsze wynosimy pod niebiosa nie tych, którzy ustanowili Konstytucję, ale tych, którzy bronili jej pod Iwo Jima. Stawimy nie osiągnięcia intelektualne Linusa Paulinga, ale heroiczne cierpienia Charlesa Lindbergha, nie twórców kolei jednoszynowej i komputerów, które nas jednoczą, ale twórców gniewnych protestsongów, które nas dzielą.
Pewnym szczególnym aspektem tego zjawiska wydaje się fakt, iż narasta ono gwałtownie w czasach dobrobytu. Im lepiej mają się nasi obywatele, tym silniejszą żywią pogardę dla chlodnego rozumowania, które im ten dobrobyt zapewnia i tym większy żywią sentyment dla uczuciowości. Wtórny jako przykład nie kończący się karnawał szalonych lat dwudziestych czy pogardę dla establishmentu w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku. Z kolei w naszym własnym stuleciu należałoby przyjrzeć się baczniej okresowi nadzwyczaj dobrej koniunktury, którą zawdzięczamy energii Y i zastanowić się nad tym, że Kenzo Yagai uznawany był przez wszystkich — z wyjątkiem własnych zwolenników — za chciwego i zimnokrwistego logika. Jednocześnie cały naród prześcigał się w pochlebstwach pod adresem pisarza neonihilisty Stephena Castelli, aktorki Brendy Foss czy nurka grawitacyjnego Jima Morse’a Lutera.
Ale przede wszystkim — kiedy już rozważamy ten problem w naszych ogrzanych energią Y domach — należałoby się przyjrzeć najnowszej fali irracjonalnych emocji skierowanych przeciw Bezsennym, fali, która znacznie przybrała, na sile od czasu ostatniej publikacji dotyczącej odkryć Instytutu Biotechniki i Akademii Medycznej na temat regeneracji tkankowej u Bezsennych.
Większość Bezsennych to ludzie inteligentni. Większość z nich to ludzie opanowani, jeżeli zdefiniować to powszechnie znienawidzone słowo jako kierowanie własnej energii na rozwiązywanie problemów, a nie ku związanym z nimi emocjom. (Nawet ostatnia zdobywczyni nagrody Pulitzera, Carolyn Hizzolo, ukazała nam w swojej sztuce zachwycającą grę idei, nie zaś burzę rozszalałych namiętności.) Wszyscy oni wykazują naturalny pęd do osiągnięć, pęd tym większy, iż dysponują dodatkowo jedną trzecią życia, którą mogą w tym celu wykorzystać. Co więcej, ich osiągnięcia leżą na ogół w sferach bliższych logice niż emocjom, takich jak komputery, prawo, finanse, fizyka, medycyna doświadczalna. Są racjonalni, obowiązkowi, opanowani, radośnie młodzi i prawdopodobnie bardzo długowieczni.
Za wszystko to obywatele naszych wyjątkowo zamożnych Stanów Zjednoczonych darzą ich coraz większą nienawiścią.
Czy owa nienawiść, którą — jak się zdaje — podsycamy i pielęgnujemy, naprawdę wyrasta (jak wielu usiłuje nam wmówić) z niezasłużonej przewagi, którą Bezsenni osiągnęli kosztem reszty społeczeństwa i dzięki której mogą teraz zagrozić naszej życiowej stabilizacji? Czy to rzeczywiście zawiść o sukcesy Bezsennych? Czy też może nienawiść nasza wyrasta z głębszego i bardziej niebezpiecznego źródła: z naszej starej amerykańskiej tradycji strzelania z biodra? Może to stąd właśnie bierze się nienawiść do wszystkiego co logiczne, spokojne, rozważne? A może to nienawiść skierowana przeciwko wyższej umysłowości?
Jeśli tak, to chyba powinniśmy zastanowić się głębiej nad ojcami tego narodu: Jeffersonem, Washingtonem, Paine’em, Adamsem — przedstawicielami Wieku Rozumu. Ludzie ci stworzyli nasz uporządkowany system prawny właśnie po to, by chronić własność i dorobek osiągnięty dzięki indywidualnemu wysiłkowi zrównoważonego i racjonalnego umysłu. Bezsenni mogą stać się najpoważniejszym sprawdzianem naszej wiary w prawo i porządek. Nie, Bezsenni nie zostali „stworzeni równymi”, lecz nasz do nich stosunek powinien być zbadany z uwagą podobną tej, którą zwykli stosować prawoznawcy. To, czego dowiemy się o kierujących nami pobudkach, może się nam nie spodobać, ale nasza wiarygodność zależy od tego, jak rzeczowo i starannie owo badanie przeprowadzimy. Reakcje na najnowsze odkrycia zdają się wykazywać braki zarówno w rzeczowości, jak i racjonalizmie.
Prawo to nie teatr. Zanim zaczniemy tworzyć prawa, które mają odzwierciedlać nasze napuszone i koturnowe odczucia, powinniśmy się upewnić, czy dobrze pojmujemy tę różnicę.
Leisha miała ochotę uściskać samą siebie, kiedy z uśmiechem wpatrywała się w ekran monitora. Zadzwoniła do redakcji „New York Timesa” z pytaniem, kto jest autorem artykułu. Sekretarka, z początku uprzejma i miła, nagle stała się obcesowa i szorstka. „Times” nie może udzielać takich informacji, stwierdziła sucho.
Ale i to nie zdołało popsuć nastroju Leishy. Kręciła się radośnie po całym mieszkaniu, pierwszy raz po wielu dniach wysiadywania przy komputerze. Uniesienie domagało się wyładowania w fizycznej pracy. Pozmywała naczynia, pozbierała książki. W umeblowaniu mieszkania widać było wyraźne luki po przedmiotach, które zabrał ze sobą Richard. Trochę już uspokojona, poprzesuwała meble, żeby puste miejsca zniknęły.
Zadzwoniła Susan Melling, żeby powiedzieć jej o wstępniaku z „Timesa”. Porozmawiały serdecznie przez kilka minut. Ledwie Leisha odwiesiła słuchawkę, telefon zadzwonił ponownie.
— Leisha? Głos ci się wcale nie zmienił. Tu Stewart Sutter.
— Och, to ty, Stewart.
Nie widziała go już tak długo. Ich romans trwał dwa lata, potem zwyczajnie się rozpłynął, nie z powodu jakichś bolesnych zdarzeń, ale po prostu pod presją pracy na uczelni. Stojąc przy terminalu komunikacyjnym i słuchając jego głosu, Leisha niespodziewanie znów poczuła na piersiach jego ręce, na nowo znalazła się na wymiętym łóżku w akademiku, wtedy, kiedy wreszcie odkryła, do czego właściwie służy ten mebel. Bezcielesne dłonie stały się dłońmi Stewarta i poczuła, jak przeszywają nagły ból.
— Posłuchaj — mówił dalej Stewart. — Dzwonię, bo mam pewne informacje, o których powinnaś chyba wiedzieć. Za tydzień zdajesz egzamin, zgadza się? A potem idziesz na staż do Morehouse’a, Kennedy’ego i Andersona, prawda?
— Skąd ty to wszystko wiesz, Stewart?
— Takie tam plotki z męskiego przybytku. No, może nie aż tak źle. Ale społeczność prawnicza Nowego Jorku — w każdym razie ta akurat jej część — jest mniejsza niż przypuszczasz. A ty raczej rzucasz się w oczy.
— Tak — potwierdziła obojętnie.
— Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że zdasz. Ale istnieją pewne wątpliwości co do twojej pracy u Morehouse’a i Kennedy’ego. Dwaj poważni wspólnicy, Alan Morehouse i Seth rozmyślili się pod wpływem tego… zamieszania. „Niekorzystny dla firmy rozgłos”, „prawo zamieni się w cyrk”, bla, bla, bla… Znasz to. Ale obstaje za tobą dwoje najpotężniejszych: Ann Carlyle i Michael Kennedy, sam stary we własnej osobie. On ma głowę na karku. W każdym razie chciałem, żebyś się orientowała w sytuacji i żebyś wiedziała, na kogo możesz liczyć w przyszłych bojach.
— Dziękuję — odrzekła Leisha. — Stew… Dlaczego ci tak zależy, żebym dostała tę pracę? Przecież to chyba nie ma dla ciebie żadnego znaczenia?
Na chwilę w słuchawce zaległa cisza. Potem Stewart powiedział bardzo cicho:
— Nie wszyscy z nas to tępogłowi, Leisho. Sprawiedliwość jeszcze coś dla nas znaczy. A także osiągnięcia.
Poczuła w duszy światło, banieczkę rozradowanego światła.
— Wielu popiera was także w tej idiotycznej batalii o rejonizację Azylu. Pewnie nie zdajesz sobie nawet z tego sprawy. To, co próbuje przepchnąć ta banda z komisji ochrony przyrody… No, ale oni to tylko marionetki w cudzych rękach. Sama wiesz. W każdym razie, kiedy sprawa znajdzie się w sądzie, otrzymacie wszelką możliwą pomoc.
— Azyl to nie moja sprawa. Wcale.
— Nie? No cóż, miałem na myśli was wszystkich.
— Dziękuję ci. Naprawdę. A co u ciebie?
— W porządku. Zostałem tatusiem.
— Coś podobnego! Chłopak czy dziewczynka?
— Dziewczynka. Ma na imię Justine — śliczna mała cholernica. Zupełnie oszalałem na jej punkcie. Chciałbym, żebyś poznała moją żonę, Leisho.
— Będzie mi bardzo miło — odrzekła Leisha.
Resztę nocy spędziła nad książkami. Banieczka światła nadal jej towarzyszyła. Wiedziała dokładnie, co to jest: radość.
Wszystko będzie dobrze. Niepisany kontrakt miedzy nią a społeczeństwem — społeczeństwem Kenzo Yagai i Rogera Camdena — nie zostanie zerwany. Mimo różnic, napięć, a nawet mimo nienawiści… Nagle przypominała sobie hiszpańskich żebraków Tony’ego, pełnych złości na silniejszych od siebie. No tak. Ale kontrakt nie będzie zerwany.
Wierzyła w to.
LEISHA ZŁOŻYŁA EGZAMIN W LIPCU. NIE WYDAŁ SIĘ JEJ szczególnie trudny. Po egzaminie trójka studentów z jej grupy zadbała o to, by towarzyszyć jej, na pozór przypadkowo, dopóki nie znalazła się bezpiecznie we wnętrzu taksówki, której kierowca najwyraźniej jej nie rozpoznał. Cała trójka — dwóch mężczyzn i kobieta — to byli Śpiący. Dwaj studenci młodszego roku, gładko wygoleni blondyni o pociągłych twarzach i bezmyślnej arogancji nowobogackich gapili się na nią nachalnie, rzucając szydercze uwagi. Dziewczyna z grupy Leishy odparowała im złośliwie.
Następnego ranka Leisha miała lecieć do Chicago, gdzie chciała spotkać się z Alice. Musiały uporządkować sprawy posiadłości nad jeziorem, rozdysponować własność ojca i wystawić dom na sprzedaż. Wcześniej Leisha nie znalazła na to czasu.
Przypomniała sobie ojca, kiedy pracował w oranżerii, w starym, nie wiedzieć skąd wytrzaśniętym kapeluszu na głowie przesadzał orchidee, jaśminy i passiflory.
Drgnęła zaskoczona, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi; prawie nikt jej nie odwiedzał. Z entuzjazmem włączyła kamerę — może to Jonathan lub Martha wpadli do Bostonu, żeby zrobić jej niespodziankę, żeby uczcić… Że też jej samej nie przyszło do głowy, żeby jakoś uczcić ten dzień…
Przed obiektywem kamery stał Richard. Płakał.
Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi. Richard nawet się nie poruszył. Leisha dostrzegła, że to, co kamera zarejestrowała jako żal, było w istocie czymś zupełnie innym: łzami wściekłości.
— Tony nie żyje.
Leisha ślepo wyciągnęła przed siebie dłoń. Richard jej nie ujął.
— Zabili go w więzieniu. Nie władze, inni więźniowie. Na wybiegu. Mordercy, gwałciciele, bandyci, same męty i szumowiny — i wszyscy uznali, że mają prawo go zabić, bo był inny.
Teraz dopiero złapał ją za rękę, tak gwałtownie, że w środku jakaś kość przesunęła się i podrażniła nerw.
— Nie tylko inny — lepszy! Dlatego, że był lepszy, że wszyscy jesteśmy lepsi, nie podniesiemy się i nie wykrzyczymy tego na cały głos, żeby nie ranić ich cholernych uczuć! Mój Boże!
Leisha wyrwała rękę i bezwiednie potarła, wpatrując się oniemiała w wykrzywioną twarz Richarda.
— Zatłukli go na śmierć ołowianą rurą! Nie wiadomo nawet, skąd ją wzięli! Uderzyli go w tył głowy, przewrócili i…
— Przestań! — krzyknęła Leisha. Zabrzmiało to jak skowyt.
Richard spojrzał na nią uważnie. Pomimo krzyku, pomimo bólu gwałtownie uchwyconej ręki Leisha miała wrażenie, że dopiero teraz zobaczył ją naprawdę. Nadal masowała rękę, wpatrując się w niego z przerażeniem. Richard odezwał się cicho:
— Przyjechałem cię zabrać do Azylu, Leisho. W samochodzie czekają Dan Jenkins i Vernon Bulriss. Jeśli będzie trzeba, wyniesiemy cię stąd siłą. Ale pojedziesz z nami. Widzisz, co się dzieje, prawda? Nie jesteś tu bezpieczna. Z tym swoim klasycznym profilem i spektakularną urodą stanowisz idealny cel do ataku. Mamy cię zmusić? Czy może dotarło wreszcie do ciebie, że nie mamy innego wyboru — te gnojki nie zostawiły nam żadnego wyboru — z wyjątkiem Azylu?
Leisha zamknęła oczy. Czternastoletni Tony na plaży. Płomienny wzrok Tony’ego, kiedy sięgał po naczynie z interleukinem-1. Hiszpańscy żebracy.
— Jadę.
Nigdy przedtem nie czuła takiego gniewu. Przerażał ją, napływał falami przez całą noc, ustępował, by po chwili wrócić. Richard trzymał ją w ramionach, siedzieli oparci o ścianę biblioteki. Za ścianą, w drugim pokoju, Dan i Vernon rozmawiali ściszonymi głosami.
Czasem gniew wybuchał krzykiem, Leisha słyszała siebie i myślała: Przecież wcale się nie znam. Czasem gniew przechodził w płacz, czasem zmuszał, by mówiła o Tonym, o nich wszystkich. Ale ani krzyk, ani płacz, ani rozmowa nie przyniosły jej ukojenia.
Uspokajała się trochę, kiedy mówiła o przyszłości. Zimnym, suchym głosem, którego nie poznawała, powiedziała Richardowi, że musi jechać do Chicago, żeby zlikwidować tamtejszy dom. Trzeba jechać koniecznie, bo Alice już tam na nią czeka. Jeżeli Richard z Vernonem i Danem wsadzają do samolotu, a na lotnisku odbierze ją Alice z wynajętą obstawą, to będzie bezpieczna. Potem zamieni bilet powrotny na bilet do Conewango i razem z Richardem pojedzie do Azylu.
— Ludzie już zaczęli się zjeżdżać — mówił Richard. — Wszystko organizuje Jennifer Sharifi, smaruje dostawców takimi sumami, że nie potrafią się oprzeć. A co z twoim mieszkaniem? Z meblami, terminalem, ubraniami?
Leisha rozejrzała się po swojej pracowni. Półki na ścianach zajmowały rzędy książek prawniczych w czerwonych, zielonych i brązowych okładkach, mimo że większość informacji w nich zawartych miała już w komputerze. Na biurku, na drukarce, stała filiżanka po kawie. Obok leżał rachunek, którego zażądała dziś od kierowcy taksówki, żartobliwa pamiątka po dniu, w którym zdała końcowy egzamin. Chciała oprawić go w ramki. Nad biurkiem wisiał holograficzny portret Kenzo Yagai.
— Niech zgniją — powiedziała w końcu.
Richard przygarnął ją mocniej do siebie.
— Nigdy cię taką nie widziałam — powiedziała Alice łagodnie. — Nie chodzi tylko o sprzedaż domu, prawda?
— Zabierzmy się za robotę — ucięła Leisha. Wyszarpnęła jakieś ubranie z garderoby ojca. — Weźmiesz coś z tego dla męża?
— Nie ten rozmiar.
— A z kapeluszy?
— Nie — powtórzyła Alice. — O co chodzi, Leisho?
— O nic. Po prostu weźmy się do roboty!
Wyrzuciła z szafy wszystkie ubrania Camdena, zwaliła je na kupę na podłodze i nabazgrała na skrawku papieru: Dla organizacji charytatywnych. Położyła papier na szczycie sterty. Alice zaczęła dorzucać ubrania z komody, na której przyklejono już etykietkę: NA AUKCJĘ.
Niemal w całym domu okna pozbawione były firanek; Alice pozdejmowała je poprzedniego dnia. Zwinęła także dywany. Zachód słońca lśnił czerwono na nagich deskach podłóg.
— A twój pokój? — spytała Leisha. — Weźmiesz coś stamtąd?
— Już pozaznaczałam. Przyjadę po to w czwartek.
— W porządku. Co nam zostało?
— Oranżeria. Sanderson podlewał wszystko, ale nie miał pojęcia, co ile potrzebuje wody, więc niektóre kwiaty…
— Zwolnij Sandersa — ucięła Leisha. — Egzotyczne mogą zwiędnąć. Albo każ je wysłać do jakiegoś szpitala, jeśli wolisz. Tylko uważaj, bo niektóre są trujące. Chodź, zajmiemy się biblioteką.
Alice usiadła powoli na zrolowanym dywanie na środku sypialni ojca. Ścięła włosy na krótko. Leishy nie podobała się ta nowa fryzura — sterczące jak kolce kosmyki wokół jej szerokiej twarzy. Przybrała też na wadze. Zaczynała upodabniać się do matki.
— Pamiętasz tamtą noc, kiedy powiedziałam ci, że jestem w ciąży? — spytała. — Zanim wyjechałaś do Harvardu?
— Zajmijmy się biblioteką.
— Pamiętasz? — powtórzyła Alice. — Na litość boską, czy nie możesz choć raz posłuchać, co ktoś inny ma do powiedzenia? Czy musisz przez cały czas zachowywać się jak tato?
— Nie zachowuję się jak tato!
— Jak jasna cholera. Jesteś dokładnie taka, jak sobie zażyczył. Ale nie o to chodzi. Pamiętasz tamtą noc?
Leisha przekroczyła dywan i wyszła. Alice siedziała dalej. Po chwili Leisha wróciła.
— Pamiętam.
— Byłaś wtedy bliska łez — ciągnęła nieugięta Alice. Mówiła cicho: — Nawet nie bardzo pamiętam, dlaczego. Może chodziło o to, że nie pojadę do college’u. Ale objęłam cię wtedy i po raz pierwszy od wielu lat — od wielu lat, Leisho — poczułam, że naprawdę jesteś moją siostrą. Bez względu na wszystko — na włóczenie się nocą po korytarzu i te popisy w rozmowach z tatą, tę ekstra szkołę, nienaturalnie długie nogi i złociste włosy — bez względu na całe to gówno. Wydawało mi się wtedy, że mnie potrzebujesz. Że mnie potrzebujesz.
— Co mówisz? Że możesz zbliżyć się do człowieka tylko wtedy, kiedy jest w opałach i cię potrzebuje? Że mogłaś poczuć się moją siostrą tylko wtedy, gdy cierpiałam?. Krwawiące serce i te rzeczy? To tak wyglądają związki między wami, Śpiącymi? Chroń mnie, kiedy jestem nieprzytomny, bo jestem takim samym kaleką jak ty?
— Nie. Mówię, że to ty możesz poczuć się siostrą tylko wtedy, gdy cierpisz.
Leisha wbiła w nią wzrok.
— Jesteś głupia, Alice.
— Wiem o tym — odparła spokojnie Alice. — W porównaniu z tobą jestem głupia. Wiem o tym doskonale.
Leisha ze złością potrząsnęła głową. Wstydziła się tego, co przed chwilą powiedziała, wiedząc jednocześnie, że to prawda. Obie wiedziały, że to prawda. Gniew zalegał w niej jak ciemna pustka, gorąca i bezkształtna. Dopóki nie przybrał konkretnego kształtu, nie mogła wyładować go w działaniu, płonął w niej tylko i tamował oddech.
— Kiedy miałam dwanaście lat, dostałam od Susan sukienkę na urodziny. Ciebie wtedy nie było, pojechałaś na jakieś zajęcia w plenerze, które bez przerwy urządzała ta twoja postępowa szkoła. Sukienka była z bladobłękitnego jedwabiu ze staromodnymi koronkami — prześliczna. Strasznie się cieszyłam, nie tylko dlatego, że była taka śliczna, ale i dlatego, że Susan kupiła ją specjalnie dla mnie, a tobie jakiś program do komputera. Sukienka była moja. Była, tak mi się wydawało, mną. — W gęstniejącym mroku Leisha ledwie dostrzegała jej ciężkie, proste rysy. — Kiedy pierwszy raz miałam ją na sobie, jakiś chłopak krzyknął: „Ej, Alice, ukradłaś siostrze sukienkę? Zwędziłaś, kiedy spała?” Potem śmiał się jak wariat, zawsze się tak śmiali. Wyrzuciłam tę sukienkę. Nawet nie wytłumaczyłam się Susan, choć myślę, że zrozumiałaby. To, co było twoje, było wyłącznie twoje, a to, co do ciebie nie należało, też było twoje. Tak to sobie urządził nasz tatuś. Tak właśnie wpakował nam to w geny.
— Ty też? — rzuciła Leisha. — Jesteś taka sama jak cała reszta zawistnych żebraków?
Alice podniosła się z dywanu. Zrobiła to powoli i niedbale, otrzepując z kurzu wymiętą spódnicę, wygładzając jej drukowany kreton. Potem podeszła i uderzyła Leishę w twarz.
— Czy teraz wydaję ci się bardziej rzeczywista? — zapytała cicho.
Leisha dotknęła ust. Poczuła na wargach krew. Zadzwonił telefon, zastrzeżony numer Camdena. Alice podeszła do aparatu, podniosła słuchawkę, słuchała przez chwilę, po czym spokojnie oddała ją Leishy.
— To do ciebie.
Kompletnie oniemiała, Leisha wzięła od niej słuchawkę.
— Leisha? Tu Kevin. Słuchaj, dzieje się coś niedobrego. Dzwoniła do mnie Stella Bevington, przez telefon, nie przez sieć. Rodzice chyba zabrali jej modem. Podniosłem słuchawkę, a ona krzyczy: „Tu Stella, biją mnie, on jest pijany…” i wszystko ucichło. Randy pojechał do Azylu — cholera, wszyscy już wyjechali! Ty jesteś najbliżej, bo ona nadal mieszka w Skokie. Najlepiej jedź tam natychmiast. Masz obstawę, której możesz zaufać?
— Tak — potwierdziła Leisha, choć oczywiście nie miała. Jej gniew — nareszcie — przybrał konkretną postać. — Dam sobie radę.
— Nie mam pojęcia, jak ją stamtąd wydostaniesz — mówił Kevin. — Na pewno cię rozpoznają. Wiedzą, że do kogoś dzwoniła, mogli zbić ją do nieprzytomności…
— Dam sobie radę — powtórzyła Leisha.
— Z czym? — zaniepokoiła się Alice.
Leisha spojrzała jej prosto w oczy. Mimo iż wiedziała, że nie powinna, powiedziała:
— Z tym, co ci twoi wyprawiają z jednym z naszych. Siedmioletnia dziewczynka jest maltretowana przez rodziców tylko dlatego, że jest Bezsenna, bo jest lepsza od was… — Pobiegła po schodach do wynajętego samochodu, którym przyjechała z lotniska. Alice natychmiast pobiegła za nią.
— Nie twoim samochodem, Leisho. Wynajęty samochód wytropią od razu. Pojedziemy moim.
— Jeżeli sobie wyobrażasz… — krzyknęła Leisha.
Alice szarpnęła drzwiczki swojej wysłużonej toyoty, tak starej, że stożki odbioru energii Y sterczały na wierzchu po obu stronach jak obwisłe policzki. Wepchnęła Leishę do tyłu, zatrzasnęła za nią drzwiczki, a sama usadowiła się za kierownicą. Ujęła ją mocno obiema rękami.
— Dokąd?
Leishę na chwilę ogarnęła ciemność. Opuściła nisko głowę, wsunęła ją między kolana tak głęboko, jak tylko pozwalała na to ciasnota samochodu. To już dwa — nie, trzy dni odkąd zjadła ostatni posiłek. Ostatniej nocy przed egzaminem. Osłabienie minęło, by wrócić natychmiast, kiedy tylko podniosła głowę.
Podała Alice adres w Skokie.
— Trzymaj się z tyłu — mówiła Alice. — W schowku na rękawiczki znajdziesz szal, weź go i postaraj się jak najlepiej zasłonić twarz. Zatrzymała samochód przy Czterdziestej Drugiej.
— To nie jest… — zaczęła Leisha.
— Tutaj można wynająć ochroniarza na godziny. Musimy wyglądać, jakbyśmy miały jakąś ochronę, Leisho. Przecież nie musimy mu nic mówić. Załatwię to szybko.
Wróciła po trzech minutach w towarzystwie ogromnego mężczyzny w tanim garniturze. Bez słowa wcisnął się na przednie siedzenie. Alice także go nie przedstawiła.
Dom był nieduży, trochę zaniedbany. Na parterze paliły się wszystkie światła, na piętrze było ciemno. Na północy, za miastem, zabłysły pierwsze gwiazdy. Alice nakazała mężczyźnie:
— Proszę wysiąść i stanąć przy drzwiczkach samochodu. Nie, nie, bardziej do światła. I niech pan nic nie robi, dopóki ktoś mnie nie zaatakuje.
Mężczyzna skinął głową. Alice ruszyła w stronę wejścia. Leisha wygramoliła się z samochodu i zdołała ją dogonić o parę kroków przed plastykowymi drzwiami.
— Alice, cóż ty, do cholery, wyprawiasz? To ja muszę…
— Mów ciszej — upomniała ją Alice, zerkając w kierunku ochroniarza. — Leisho, pomyśl trochę. Na pewno cię rozpoznają. Tu, w okolicach Chicago, mając Bezsenną córkę, ci ludzie z pewnością przez całe lata śledzili twoje zdjęcia w gazetach. Pewnie oglądali cię w holowizji. Znają cię. Wiedzą, że jesteś prawnikiem. Mnie nigdy nie widzieli. Jestem nikim.
— Alice…
— Na rany Chrystusa, wróćże do samochodu! — syknęła Alice i załomotała do drzwi.
Leisha zeszła z chodnika i schowała się w cieniu pod wierzbą. Drzwi otworzył mężczyzna o twarzy całkowicie pozbawionej wyrazu.
— Agencja Ochrony Praw Dziecka — odezwała się Alice. — Mieliśmy telefon od małej dziewczynki, z tego numeru. Proszę mnie wpuścić.
— Tu nie ma żadnej małej dziewczynki.
— Telefon w nagłej potrzebie ma bezwzględne pierwszeństwo — powiedziała Alice. — Akt o ochronie praw dziecka, paragraf 186. Proszę mnie wpuścić.
Mężczyzna, któremu nie drgnął nawet najmniejszy mięsień twarzy, rzucił okiem na potężną postać przy samochodzie.
— Macie nakaz rewizji?
— W przypadku bezwzględnego pierwszeństwa nie potrzebujemy nakazu. Jeśli mnie pan nie wpuści, narobi pan sobie w sądzie takiego bagna, o jakim się panu nie śniło.
Leisha zacisnęła wargi. Trudno uwierzyć, ale to był najprawdziwszy prawniczy żargon… Rozbita warga pulsowała bólem.
Mężczyzna odsunął się, by wpuścić Alice do środka. Ochroniarz ruszył za nią. Leisha zawahała się, potem zrezygnowała. Wszedł tuż za Alice.
Leisha czekała samotnie w ciemnościach.
Po trzech minutach byli z powrotem, ochroniarz niósł na rękach dziecko. W świetle latarni twarz Alice lśniła blado. Leisha skoczyła, żeby otworzyć drzwi, potem pomogła mężczyźnie ułożyć dziewczynkę na tylnym siedzeniu. Ochroniarz patrzył na nie spode łba, spojrzeniem zdziwionym i mocno znużonym.
— Proszę — powiedziała do niego Alice. — Oto dodatkowe sto dolarów. Żeby miał pan za co wrócić do miasta.
— Hej… — zaczął mężczyzna, ale wziął pieniądze. Stał i patrzył za nimi, kiedy odjeżdżały.
— Pójdzie prosto na policję — rzuciła Leisha z rozpaczą. — Musi, bo inaczej wyleci ze związków.
— Wiem — powiedziała Alice. — Ale do tego czasu zdążymy pozbyć się samochodu.
— Gdzie?
— W szpitalu.
— Alice, przecież nie możemy… — Leisha nie dokończyła. Odwróciła się i zapytała: — Stello, jesteś przytomna?
— Tak — odpowiedział dziecięcy głosik.
Leisha po omacku znalazła wyłącznik tylnego oświetlenia. Stella leżała wyprostowana, twarz miała wykrzywioną z bólu. Lewą ręką przytrzymywała prawą. Na twarzy, nad lewym okiem, widniał wielki siniak. Rude włosy były splątane i brudne.
— Czy to pani jest Leisha Camden? — zapytało dziecko i zaniosło się płaczem.
— Ma złamaną rękę — odezwała się Alice.
— Kochanie, czy… — Leisha miała kłopoty z wydobyciem słów z zaciśniętego gardła. — …czy wytrzymasz jakoś, aż znajdziemy lekarza?
— Tak — odpowiedziała Stella. — Tylko nie zawoźcie mnie z powrotem!
— Nie zawieziemy — zapewniła ją Leisha. — Nigdy. — Rzuciła okiem na Alice i ujrzała twarz Tony’ego.
— Tu niedaleko jest społeczny szpital, jakieś dziesięć mil na południe.
— Skąd wiesz?
— Byłam tam kiedyś. Przedawkowałam — wyjaśniła zwięźle. Pochyliła się nad kierownicą; widać było, że rozpaczliwie próbuje coś wymyślić. Leisha także pogrążyła się w myślach. Chciała znaleźć jakąś furtkę, która uwolniłaby je od odpowiedzialności za porwanie. Chyba nie będą mogły powiedzieć, że dziecko udało się z nimi dobrowolnie, nawet mimo współpracy Stelli. W tym stanie i w tym wieku jest prawdopodobnie non sui iuris, jej oświadczenia nie będą miały mocy prawnej.
— Alice, nie wpuszczą nas do szpitala, jeśli nie sprawdzą w komputerze, czy jesteśmy ubezpieczone…
— Posłuchaj — powiedziała Alice przez ramię, nie do Leishy, ale w kierunku tylnego siedzenia. — Zrobimy tak, Stello. Powiem im, że jesteś moją córką i że spadłaś z wysokiej skały, na którą się wspięłaś, kiedy zatrzymałyśmy się przy drodze, żeby coś zjeść. Jedziemy z Kalifornii do Filadelfii, żeby odwiedzić babcię. Nazywasz się Jordan Watrous i masz pięć lat. Rozumiesz, kochanie?
— Mam siedem — odparła Stella. — Prawie osiem.
— Jesteś bardzo dużą pięciolatką. Masz urodziny 23 marca. Poradzisz sobie, Stello?
— Tak — odrzekła dziewczynka mocniejszym już głosem.
Leisha przyjrzała się Alice.
— A ty sobie poradzisz?
— Oczywiście — odpowiedziała. — W końcu jestem córką Rogera Camdena.
Alice na wpół niosła, na wpół podpierała Stellę, kiedy szły do izby przyjęć małego społecznego szpitala. Leisha obserwowała je z samochodu: niską, krępą kobietę i szczuplutką dziewczynkę z wykręconym ramieniem. Potem podprowadziła samochód w najodleglejszy kąt parkingu, pod wątpliwą osłonę kusego klonu i zamknęła go na klucz. Szczelniej zakryła twarz szalem.
Numer rejestracyjny samochodu Alice i jej nazwisko znalazły się już na pewno wśród danych wszystkich posterunków policji i we wszystkich wypożyczalniach samochodów. W szpitalu informacje przepływały znacznie wolniej, odbierano je nawet i raz dziennie, nie godząc się na interwencję państwa w sektorze, który po blisko półwiecznej walce nadal pozostawał odizolowany. Alice i Stella powinny być tam bezpieczne. Powinny… Ale Alice nie mogła już wypożyczyć samochodu.
Leisha natomiast tak.
Ale z kolei dane przesłane do wypożyczalni samochodów mogły zawierać informację, że Alice Camden Watrous jest bliźniaczą siostrą Leishy Camden.
Leisha przebiegła wzrokiem rząd zaparkowanych aut. Snobistycznie luksusowy chrysler, półciężarówka ikeda, rząd toyot i mercedesów średniej klasy, cadillac rocznik 99 — mogła sobie wyobrazić minę właściciela, gdyby go tutaj nie zastał! — dziesięć czy dwanaście tanich małolitrażówek, helikopter z drzemiącym pilotem w liberii i rozklekotana wiejska ciężarówka. Do tej ostatniej skierowała się Leisha. Za kierownicą siedział jakiś mężczyzna i palił papierosa. Przypomniała sobie ojca.
— Witam! — odezwała się.
Mężczyzna opuścił szybę w oknie, ale nie odpowiedział na powitanie. Miał ciemne, tłuste włosy.
— Widzi pan tamten helikopter? — mówiła dalej Leisha, starając się, by jej głos brzmiał jak najbardziej młodzieńczo. Mężczyzna zerknął obojętnie, ze swojego miejsca nie mógł dostrzec, że pilot śpi. — Tam siedzi mój goryl. Myśli, że poszłam do szpitala, żeby ktoś opatrzył mi usta, tak jak kazał ojciec. — Czuła, że usta spuchły jej od ciosu Alice.
— No i?
— A ja wcale nie mam ochoty się tam znaleźć. — Leisha tupnęła nogą. — Tamten to gnojek i tato też. Chcę się urwać. Dam panu za tę ciężarówkę cztery tysiące. Gotówką.
Mężczyzna otworzył szeroko oczy. Wyrzucił papierosa, znów zerknął na helikopter. Pilot miał szerokie bary, a ciężarówka stała na tyle blisko, by mógł usłyszeć krzyk.
— Wszystko elegancko i legalnie — dodała Leisha i próbowała uśmiechnąć się cwanie. Czuła, jak drżą jej kolana.
— Chcę zobaczyć gotówkę.
Leisha odsunęła się od samochodu aż do miejsca, gdzie nie mógł jej dosięgnąć. Wyjęła z torebki pieniądze. Miała zwyczaj nosić przy sobie większą gotówkę, bo w pobliżu zawsze był Bruce albo ktoś jemu podobny.
— Niech pan wysiądzie po drugiej stronie i zamknie za sobą drzwi. Kluczyki niech pan zostawi na siedzeniu tak, żebym je stąd widziała. Wtedy ja położę pieniądze na dachu, tam gdzie pan będzie je widział.
Mężczyzna roześmiał się.
— Prawdziwa mała Dabney Engh, co? Tego uczą w szkole panienki z dobrego domu?
Leisha nie miała pojęcia, kto to jest Dabney Engh. Czekała, obserwując mężczyznę, który wyraźnie kombinował, jak by tu ją oszukać, i próbowała ukryć pogardę. Pomyślała o Tonym.
— Dobra — powiedział w końcu i wyśliznął się z szoferki.
— Niech pan zablokuje drzwi!
Uśmiechnął się szeroko, jeszcze raz otworzył drzwi, po czym zatrzasnął je. Leisha położyła pieniądze na dachu samochodu, szarpnęła drzwi i podniosła szybę w oknie. Mężczyzna roześmiał się głośno. Włożyła kluczyk do stacyjki, włączyła silnik i powoli wyjechała na ulicę. Trzęsły się jej ręce.
Dwa razy okrążyła wolno budynki szpitala. Kiedy wróciła na parking, mężczyzny już na nim nie było, a pilot helikoptera nadal spał. Jadąc zastanawiała się, czy tamten złośliwie go nie obudził, ale na szczęście nie. Zaparkowała i czekała.
Półtorej godziny później Alice w towarzystwie pielęgniarki wywiozła Stellę na wózku. Leisha wyskoczyła z ciężarówki i zawołała, machając rękoma:
— Alice, tutaj!
Było zbyt ciemno, żeby mogła zobaczyć wyraz twarzy Alice. Miała tylko nadzieję, że siostra nie okaże niechęci na widok rozklekotanej ciężarówki ani że nie powiedziała pielęgniarce, że czeka na nią czerwona toyota.
— To moja przyjaciółka, Julie Bergadon. Zadzwoniłam po nią, kiedy nastawialiście rękę Jordan.
Pielęgniarka kiwnęła głową bez zbytniego zainteresowania. Obie kobiety pomogły umieścić Stellę w wysokiej szoferce, w której nie było siedzenia dla pasażerów. Stella miała na ręce gips i wyglądała, jakby była pod wpływem narkotyków.
— Jak go zdobyłaś? — spytała Alice, kiedy ruszały.
Leisha nie odpowiedziała. Uważnie obserwowała policyjny helikopter, który lądował po drugiej stronie parkingu. Wysiedli z niego dwaj funkcjonariusze, którzy skierowali się wprost do zaparkowanego pod klonem auta Alice.
— O mój Boże — szepnęła Alice. Pierwszy raz jej głos zadrżał strachem.
— W ciężarówce nie będą nas szukać — uspokoiła ją Leisha. — Tylko na to możemy liczyć.
— Leisho — powiedziała Alice głosem drżącym ze strachu. — Stella śpi!
Leisha zerknęła na dziecko oparte bezwładnie o ramię Alice.
— Nie, nie śpi. Jest pod wpływem silnych środków przeciwbólowych.
— Nic jej nie będzie? Czy to normalne… dla niej?
— Zdarza nam się stracić przytomność. Możemy nawet zapaść w sen pod wpływem pewnych substancji. — Tony, Richard, Jeanine i ona sama tamtej nocy w lesie… — Nie wiedziałaś o tym?
— Nie.
— Niewiele o sobie wiemy, co?
Przez dłuższy czas jechały w milczeniu, cały czas kierując się na południe. W końcu Alice zapytała:
— Dokąd ją zabierzemy, Leisho?
— Nie wiem. Policja będzie sprawdzać przede wszystkim Bezsennych…
— Nie można tak ryzykować. Szczególnie w tym stanie rzeczy — powiedziała Alice znużonym głosem. — Aleja z kolei mam przyjaciół tylko w Kalifornii. Nie wydaje mi się, żebyśmy zdołały tam dojechać tym próchnem, zanim nas złapią.
— I tak by się nie udało.
— To co zrobimy?
— Daj pomyśleć.
Przy wjeździe na autostradę stała budka telefoniczna. Nie była tak bezpieczna jak sieć Grupy. Czy prywatny telefon Kevina mógł być na podsłuchu? Raczej tak.
A już na pewno podsłuchiwali linię Azylu.
Azyl. Wszyscy tam jechali, znaczna część już była na miejscu, jak mówił Kevin. Będą siedzieć zaszyci pośród starych szczytów Allegheny. Wszyscy z wyjątkiem dzieci takich jak Stella, które nie mogły wyjechać.
Dokąd? Z kim?
Leisha zamknęła oczy. Bezsenni odpadają, policja miałaby je w garści w kilka godzin. Może Susan Melling? Ale przecież każdy wiedział, że była macochą Alice i spadkobierczynią Camdena, zaraz by ją przesłuchali. To nie mógł być nikt z ludzi powiązanych z Alice. Może jakiś znany Leishy Śpiący, ktoś, komu odważyłaby się zaufać. Ale kto spełnia takie warunki? A jeśli nawet ktoś się znajdzie, z jakiej racji miałby się pakować w takie ryzyko? Przez chwilę stała nieruchomo w ciemnej budce. Potem wróciła do ciężarówki. Alice spała z głową przechyloną za oparcie siedzenia. Po brodzie spływała jej cieniutka strużka śliny. W kiepskim oświetleniu z budki jej twarz przybrała trupiobiady odcień. Leisha jeszcze raz podeszła do telefonu.
— Stewart? Stewart Sutter?
— Tak?
— Mówi Leisha Camden. Stało się coś bardzo niedobrego. — W prostych zdaniach opowiedziała mu całą historię. Stewart słuchał w milczeniu.
— Leisho… — odezwał się w końcu i urwał.
— Potrzebuję pomocy, Stewarcie. — Nad ciemnym polem za budką przeleciał ze świstem wiatr. W tym poświście usłyszała Leisha ciche zawodzenie żebraka. W odgłosie wiatru i we własnych słowach.
— Dobrze — odezwał się znowu Stewart. — Zrobimy tak. Mam kuzynkę w Ripley, w stanie Nowy Jork, prawie na granicy z Pensylwanią, na wschód od was. Wszystko musi się odbywać w Nowym Jorku, bo tylko tutaj mam licencję. Zabierz tam dziewczynkę. Zadzwonię do kuzynki i powiem jej, że przyjedziecie. To starsza kobieta, w swoim czasie była znaną działaczką społeczną. Nazywa się Janet Patterson. Miasto jest…
— Jesteś pewien, że będzie chciała się w to mieszać? Może pójść do więzienia. Ty też.
— Nie uwierzyłabyś, ile razy była już w więzieniu. Za różne manifestacje polityczne, od samej wojny wietnamskiej. Ale nikt przecież nie pójdzie do więzienia. Jestem teraz twoim adwokatem i mam swoje przywileje. Zamierzam wystąpić dla Stelli z wnioskiem o przyjęcie pod opiekę państwa. To nie powinno nastręczać żadnych trudności, zwłaszcza kiedy wykorzystamy wyniki badania w szpitalu w Skokie. Potem przeniesiemy ją do rodziny zastępczej w Nowym Jorku, znam jedno takie miejsce, mili, porządni rodzice… A jeśli chodzi o Alice…
— Stella jest zameldowana w Illinois, nie możesz…
— Mogę. Od kiedy ogłoszono wyniki badań na temat wydłużonej żywotności Bezsennych, prawodawcy nieustannie podlegają naciskom ze strony wyborców — przestraszonych, zawistnych albo zwyczajnie złośliwych. Wychodzą z tego różne akty prawne — pełne sprzeczności, kruczków i zwykłych absurdów. Żaden z nich nie ostanie się na dłuższą metę. Taką mam przynajmniej nadzieję. Ale tymczasem możemy je wykorzystać. Zamierzam ich użyć i zrobię Stelli tak pokręconą sprawę, jakiej świat nie widział. W tym czasie nie odeślą jej do domu. Ale tego nie da się zastosować do Alice. Będzie potrzebowała adwokata z licencją na Illinois.
— Mamy — wtrąciła Leisha. — Candance Holt.
— To nie może być Bezsenna. Zdaj się na mnie, Leisho. Znajdę kogoś odpowiedniego. Jest taki facet w… co, ty płaczesz?
— Nie — wyszeptała Leisha wśród łez.
— O, mój Boże -jęknął Stewart. — Co za gnojki. Przepraszam cię za wszystko.
— Nie przepraszaj.
Kiedy poinstruował ją, jak trafić do kuzynki w Ripley, wróciła do ciężarówki. Alice nadal spała, a Stella wciąż była nieprzytomna. Leisha zamknęła drzwiczki najciszej, jak umiała. Silnik wahał się przez chwilę, potem zaryczał niespodzianie, ale Alice spała dalej. Razem z nimi w ciasnej, mrocznej kabinie znajdował się cały tłumek różnych osób: Stewart Sutter, Tony Indivino, Susan Melling, Kenzo Yagai i Roger Camden.
Stewartowi Sutterowi powiedziała: Zadzwoniłeś, żeby powiedzieć mi o sytuacji u Morehouse’a i Kennedy’ego. Ryzykujesz własną karierę i wolność krewnej, żeby ocalić Stellę. I niczego za to nie chcesz. Nic z tego nie będziesz miał. Tak samo jak Susan Melling, kiedy powiedziała mi o wynikach badań. Susan, która zaprzepaściła własne życie dla marzeń taty i która własnymi siłami zdołała je odbudować. Kontrakt, który nie gwarantuje korzyści obu stronom, to żaden kontrakt. Wie o tym każdy student pierwszego roku.
Do Kenzo Yagai powiedziała: Wymiana nie zawsze odbywa się bezpośrednio. Jeśli Stewart coś mi ofiaruje i ja ofiaruję coś Stelli, to może dzięki temu Stella za dziesięć lat będzie innym człowiekiem i sama ofiaruje coś następnej osobie — i to jest cały ekosystem. Ekosystem wymiany, tak, tak, każda nisza jest nam potrzebna, nawet jeżeli nie zawieramy z nią bezpośrednio kontraktu. Czy koń potrzebuje ryby? Tak!
Tony’emu powiedziała: Tak, to fakt, że w Hiszpanii żyją żebracy, którzy nic nie mają na wymianę, nic nie robią, nic nie dają. Ale Hiszpania to nie tylko żebracy. Jeśli odwracasz się od żebraków, odwracasz się od całego cholernego kraju. I odwracasz się od ekosystemu wzajemnej pomocy. Tego właśnie pragnęła Alice wiele lat temu, w tamtym pokoju. Ciężarna, przestraszona, rozgoryczona, zazdrosna — chciała mi pomóc, a ja jej nie pozwoliłam, bo nie potrzebowałam jej pomocy. Ale teraz potrzebuję. Tak jak ona wtedy. Bo żebracy oczekują od nas pomocy, ale i sami też chcą pomagać.
Na koniec został jej tato. Widziała go, te jego jasne oczy, silne dłonie, które trzymały egzotyczne rośliny o skórzastych liściach. Powiedziała: Myliłeś się, Alice jest kimś wyjątkowym. Żebyś wiedział, jak bardzo wyjątkowym! Bardzo się myliłeś.
Kiedy to pomyślała, wypełniła ją dziwna lekkość. Nie taka jak tamta bańka radości ani ostra jasność rozumowania, ale coś zupełnie innego: słoneczny blask, przenikający miękko przez szybki oranżerii, w której dwie małe dziewczynki biegały tam i z powrotem. Nagle sama zjednoczyła się ze światłem, nie beztroska, lecz półprzejrzysta, stała się medium, przez które światło słoneczne przenikało swobodnie i płynęło dalej swoją drogą.
Wiozła przez noc uśpioną kobietę i ranne dziecko ku wschodniej granicy stanu.