Następnego dnia, gdy tylko wykonała swoje obowiązki w różnych świątyniach i skończyła lekcję świętych tańców dla nowicjuszek, przemknęła do Małego Domu i zaciemniwszy pokój odsłoniła otwór w podłodze. Zajrzała. Na dole nie było światła. Złodziej odszedł. Nie wierzyła, by został tak długo pod opornymi drzwiami, ale było to jedyne miejsce, w którym mogła go szukać. Jak go teraz znajdzie, gdy zniknął?
Tunele Labiryntu, według szacunków Thar i jej własnych doświadczeń, ciągnęły się ponad dwadzieścia mil: pełne zakrętów, rozgałęzień, spiral i ślepych zaułków. Długi, ślepy korytarz, leżący najdalej od Grobowców, oddalony był od nich może o milę w linii prostej. Ale pod ziemią nic nie biegło prosto. Wszystkie tunele dzieliły się, łączyły, rozwidlały, krzyżowały, zataczały kręgi, przebiegały po skomplikowanych krzywych, by wrócić do punktu, gdzie się zaczęły. Można było iść, iść i iść, nigdzie nie dochodząc, ponieważ nie było gdzie dojść. Nie istniało centrum, serce Labiryntu.
A po zamknięciu wrót nie istniał też koniec. Żaden kierunek nie był prawidłowy.
Arha pamiętała dobrze wszystkie drogi i trasy do różnych komnat, ale nawet ona zabierała na swe wyprawy kłębek cienkiej włóczki. Rozwijała go za sobą i zwijała wracając. Wystarczyło bowiem, by przeoczyła choć jeden zakręt, który miała policzyć, a ona także mogłaby zgubić drogę. Światło nie pomagało, ponieważ nie było żadnych znaków orientacyjnych. Wszystkie korytarze, przejścia i wyloty były do siebie podobne.
Złodziej mógł wędrować całe mile, a mimo to nie oddalić się więcej niż czterdzieści stóp od wrót, przez które tu wszedł.
Pobiegła do Sali Tronu, do świątyni Bliźniaczych Bóstw i do kuchennej piwnicy. Gdy tylko zostawała sama, zaglądała przez wizjery w chłodną, gęstą ciemność. Kiedy nadeszła lodowata, lśniąca gwiazdami noc, odwiedzała pewne miejsca na wzgórzu, podnosiła niektóre kamienie, zmiatała ziemię i zaglądała znowu w bezgwiezdną ciemność podziemi.
Był tam. Musiał być. A jednak jej uciekł. Umrze z pragnienia, zanim go odnajdzie. Gdy tylko zyska pewność, że nie żyje, będzie musiała posłać do Labiryntu Manana, by go odszukał. Nie mogła znieść tej myśli. Klęczała w świetle gwiazd na twardym zboczu wzgórza i czuła pod powiekami łzy bezsilnej złości.
Wróciła do ścieżki biegnącej w dół zbocza do Świątyni Boga-Króla. W blasku gwiazd rzeźbione kolumny lśniły bielą szronu niczym filary z kości. Zastukała do tylnych drzwi i Kossil wpuściła ją do środka.
— Co sprowadza moją panią? — spytała zimno i nieufnie.
— Kapłanko, w Labiryncie jest mężczyzna.
Te słowa zaskoczyły Kossil zupełnie. Choć raz zdarzyło się coś, czego nie oczekiwała. Stała bez ruchu, wytrzeszczając oczy. Arha pomyślała, że wygląda całkiem jak Penthe udająca Kossil i poczuła, że wzbiera w niej histeryczny śmiech. Stłumiła go z wysiłkiem.
— Mężczyzna? W Labiryncie?
— Mężczyzna. Obcy. — A kiedy Kossil nadal wpatrywała się w nią z niedowierzaniem, dodała: — Potrafię rozpoznać mężczyznę, choć nie widziałam ich wielu.
Kossil nie zwróciła uwagi na ironię.
— Jak on się tam dostał?
— Sądzę, że z pomocą czarów. Ma ciemną skórę. Może pochodzić z Wewnętrznych Krain. Przybył, by okraść Grobowce. Spotkałam go w Podgrobiu, pod samymi Kamieniami. Kiedy mnie zauważył, uciekł do Labiryntu… Zupełnie jakby znał drogę. Zamknęłam za nim żelazne wrota. Rzucał zaklęcia, ale nie zdołał ich otworzyć. Rankiem wszedł w głąb Labiryntu. Nie mogę go znaleźć.
— Czy miał światło?
— Tak.
— Wodę?
— Małą manierkę, niepełną.
— Świeca na pewno już mu się wypaliła — zastanawiała się Kossil. — Jeszcze cztery, pięć dni. Może sześć. Potem możesz posłać moje sługi. Wyciągną ciało. Trzeba wylać jego krew przed Tronem, a jego…
— Nie. — Arha przerwała jej z nieoczekiwaną stanowczością. — Chcę go odszukać żywego.
Kapłanka spojrzała na nią z wysokości swego wzrostu.
— Dlaczego?
— Zęby… żeby umierał dłużej. Popełnił świętokradztwo wobec Bezimiennych. Światłem skalał Podgrobie. Przybył, by skraść Grobowcom ich skarby. Samotna śmierć w tunelu to zbyt mało.
— Tak… — Kossil zastanowiła się. — Ale jak go schwytasz, pani? To ryzykowne. A w moim planie nie ma ryzyka. Czy nie trafiłaś w Labiryncie na komnatę pełną kości… kości ludzi, którzy tam weszli i nigdy już nie wyszli? Niech Bóstwa Ciemności ukarzą go po swojemu, na swój sposób. Śmierć z pragnienia jest okrutna.
— Wiem — odparła dziewczyna. Odwróciła się i wyszła w noc, naciągając na głowę kaptur dla ochrony przed świszczącym, lodowatym wiatrem. Czyż nie wiedziała?
Przychodząc do Kossil postąpiła głupio i po dziecinnemu. Nie mogła liczyć na jej pomoc. Kossil sama nic nie wiedziała, znała tylko zimne wyczekiwanie i w końcu śmierć. Nie rozumiała. Nie pojmowała, dlaczego trzeba koniecznie odszukać tego mężczyznę. On nie może skończyć jak tamci. Arha po raz drugi już tego nie wytrzyma. Skoro on musi zginąć, niech jego śmierć będzie szybka, w świetle dnia. Tak, to właściwe, by ten złodziej zginął od miecza. Jako pierwszy od wieków miał dość odwagi, by podjąć próbę obrabowania Grobowców. Przecież nie ma nawet duszy nieśmiertelnej i już się nie odrodzi. Jego duch będzie przez wieki jęczał w korytarzach. Nie można pozwolić, by umarł z pragnienia, samotny, w mroku.
Tej nocy Arha prawie nie spała. Następnego dnia czekało ją wiele obowiązków, wiele ceremonii, w których musiała uczestniczyć. Noc spędziła wędrując od jednego otworu do drugiego we wszystkich ciemnych budowlach Miejsca i na smaganym wiatrem wzgórzu. Wróciła do Małego Domu i położyła się dwie, może trzy godziny przed świtem. Długo nie mogła zasnąć. Późnym popołudniem trzeciego dnia wyszła na pustynię i skierowała się ku niemal wyschniętej zimą rzece. W trzcinach trzeszczał lód. Przypomniała sobie, że kiedyś, jesienią, dotarła do bardzo dalekich tuneli, za Poszóstne Skrzyżowanie, i wzdłuż całej drogi długim, wygiętym w łuk korytarzem słyszała za ścianą płynącą wodę. Gdyby trafił tam człowiek cierpiący z pragnienia, czy nie pozostałby w tym miejscu? Tam także były wizjery, musiała tylko je odszukać. W zeszłym roku Thar pokazała jej wszystkie, więc nie miała większych problemów. Pamiętała ich położenie jak ślepiec: wyczuwała raczej drogę do kolejnych ukrytych otworów, niż rozglądała się za nimi. W drugim z kolei, gdy naciągnęła kaptur, by zasłonić światło, i przysunęła oko do dziury wywierconej w płaskim kamieniu, dostrzegła słabe migotanie magicznego ognika.
Złodziej tam był, częściowo tylko widoczny. Wizjer ukazywał sam koniec ślepego tunelu. Widziała plecy obcego, zgięty kark i prawe ramię. Siedział w rogu i dłubał między kamieniami swym nożem, krótkim stalowym sztyletem z wysadzaną klejnotami rękojeścią. Ostrze pękło, odłamany koniec leżał wprost pod wizjerem. Skruszył je, gdy próbował podważyć kamienie ścian tunelu, by dostać się do wody, której plusk słyszał cicho, lecz wyraźnie w martwej ciszy podziemia, po drugiej stronie niedostępnego muru.
Poruszał się apatycznie. Po trzech nocach i dniach był całkiem inny niż tamten człowiek, który stał spokojnie u żelaznych wrót i śmiał się z własnej porażki. Jego upór nie zniknął, lecz utracił moc. Nie umiał rzucić zaklęcia, by rozsunęło te kamienie. Musiał używać złamanego noża. Nawet magiczny płomyk był słaby i przyćmiony. Zamigotał nagle, a mężczyzna drgnął i upuścił sztylet. Po chwili jednak zmęczonym ruchem podniósł go i dalej próbował wcisnąć między głazy pęknięte ostrze.
Leżąc między skutymi lodem trzcinami na brzegu, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, gdzie jest i co robi, Arha przycisnęła usta do zimnej skały i osłoniła je dłońmi.
— Magu! — zawołała. Jej głos spłynął przez kamienny lejek i chłodnym szeptem odbił się w podziemnym tunelu.
Mężczyzna drgnął i zerwał się na nogi, opuszczając przy tym jej pole widzenia, bo nie zobaczyła go, kiedy spojrzała znowu. Raz jeszcze przysunęła wargi do otworu.
— Wróć tunelem wzdłuż rzeki do drugiego zakrętu — powiedziała. — Najpierw skręć w lewo. Omiń dwa z prawej, wejdź w trzeci. Omiń jeden z prawej, wejdź w drugi. Potem w lewo; potem w prawo. Dojdziesz do Malowanej Komnaty. Zostań tam.
Odsuwając się musiała wpuścić do tunelu promień światła, gdyż zobaczyła złodzieja pod sobą. Podniósł głowę i patrzył prosto w otwór. Wyraźnie widziała jego twarz, poznaczoną bliznami, podnieconą i pełną napięcia. Wargi miał czarne i spękane, oczy błyszczały jasno. Cofnęła się przestraszona, przykryła wizjer kamieniem i zasypała ziemią. Szybkim krokiem wróciła do Miejsca. Ręce jej drżał}', czuła zawroty głowy. Nie wiedziała, co powinna zrobić.
Jeśli posłucha wskazówek, jakich mu udzieliła, ruszy w stronę żelaznych wrót i dojdzie do komory z obrazami. Nic tam nie znajdzie, nie było powodu, by go tam kierować. W sklepieniu Malowanej Komnaty był wizjer, wygodny, w skarbcu Świątyni Bliźniaczych Bóstw; może właśnie dlatego przyszła jej do głowy ta grota. Nie wiedziała. Dlaczego w ogóle się do niego odezwała?
Może spuścić przez któryś wizjer trochę wody, a potem go tam przywołać. To pozwoli mu przeżyć trochę dłużej. Tak długo, jak będzie miała ochotę — gdyby od czasu do czasu podrzucała mu wodę i trochę jedzenia, mówiąc przy tym, gdzie może je znaleźć. Czasem informowałaby go fałszywie, by chodził na próżno. Zawsze jednak musiałby iść. To by go nauczyło, że nie wolno kpić z Bezimiennych, pysznić się swoją głupią męskością w miejscach spoczynku Nieśmiertelnych Martwych!
Tyle że póki on tam jest, sama nie będzie mogła wejść do Labiryntu. Dlaczego nie? — zapytała samą siebie i odpowiedziała: Ponieważ mógłby uciec przez żelazne wrota, które musiałabym zostawiać za sobą otwarte… Jednak mógłby uciec najwyżej do Podgrobia. Rzecz w tym, że bała się stanąć z nim twarzą w twarz. Lękała się jego mocy, sztuki, której użył, by wejść w podziemia, magii płonącej na końcu laski. Czy jednak było się czego obawiać? Władające ciemnością Potęgi stały po jej stronie. W dziedzinie Bezimiennych on wyraźnie nie potrafił zbyt wiele. Nie otworzył żelaznych wrót; nie sprowadził magicznego pożywienia ani nie ściągnął przez ścianę wody; nie przywołał też żadnego straszliwego demona, który zburzyłby mury, choć bała się, że jest do tego zdolny. Po trzech dniach błądzenia nie znalazł nawet drogi do Wielkiego Skarbca, a przecież z pewnością jej szukał. Sama Arha nigdy jeszcze nie skorzystała ze wskazówek Thar, opisujących drogę do tej komnaty. Wciąż odkładała wyprawę, powodowana lękiem, niewyjaśnionym oporem, świadomością, że czas jeszcze nie nadszedł.
Właściwie, pomyślała, czemu nie pozwolić, by pokonał tę drogę zamiast niej? Niech do woli ogląda skarby Grobowców. Dużo mu z tego przyjdzie! A ona będzie kpić z niego, doradzać, by jadł złoto i pił diamenty. Z nerwowym, gorączkowym pośpiechem, który dręczył ją od trzech dni, pobiegła do świątyni Bliźniaczych Bóstw. Otworzyła drzwi do niewielkiego skarbca i odsłoniła dobrze ukryty otwór w podłodze.
Malowana Komnata leżała pod nią w absolutnej ciemności. Mężczyzna szedł okrężną drogą, dłuższą może o całe mile… Zapomniała o tym. W dodatku był osłabiony i posuwał się wolno. Może źle zapamiętał jej wskazówki i skręcił w złą stronę. A może nawet nie znał jej języka. Jeśli tak, to niech błądzi, dopóki nie padnie, ten dureń, cudzoziemiec, niedowiarek. Niech jego duch jęczy na kamiennych drogach Grobowców Atuanu, póki ciemność nie pożre i jego…
Następnego ranka, bardzo wcześnie, po krótkim śnie pełnym koszmarów, Arha wróciła do wizjera w niewielkiej świątyni. Spojrzała w dół i nie zobaczyła niczego. Tylko czerń. Na łańcuchu opuściła świecę w małej blaszanej latarence. Złodziej był tam, w Malowanej Komnacie. W blasku świecy zobaczyła jego nogi i zwisającą bezwładnie rękę. Zawołała do otworu, tutaj dużego, wielkości kafelka mozaiki:
— Magu!
Nie ruszał się. Czyżby nie żył? Czy tylko tyle było w nim mocy? Prychnęła pogardliwie, lecz serce biło jej mocno.
— Magu! — krzyknęła, a jej głos dudnił w pustej, podziemnej komorze. Drgnął, usiadł powoli i w oszołomieniu rozejrzał się dookoła. Po chwili podniósł głowę, mrugając w świetle zwisającej ze stropu maleńkiej latarni. Jego twarz wyglądała okropnie, napuchnięta i ciemna jak twarz mumii.
Dotknął dłonią leżącej przy nim laski, lecz drewno nie rozkwitło płomieniem. Moc obcego była wyczerpana.
— Chcesz zobaczyć skarby Grobowców Atuanu, magu? Spojrzał w górę, mrużąc oczy przed blaskiem świecy. Tylko tę świecę widział. Po chwili, z grymasem, który mógł być uśmiechem, kiwnął głową.
— Wyjdź z tej komnaty i idź w lewo. Wejdź w pierwszy korytarz po lewej… — Bez zatrzymania wyrecytowała długą serię instrukcji. Na końcu dodała: — Tam odnajdziesz skarb, po który tu przybyłeś. I tam, być może, znajdziesz wodę. Co byś wybrał, magu?
Wstał, opierając się na lasce. Spojrzał w górę i choć nie mógł jej zobaczyć, wyraźnie próbował coś powiedzieć. Jednak wyschnięta krtań nie potrafiła wydać głosu. Wzruszył więc ramionami i wyszedł z Malowanej Komnaty.
Postanowiła nie dawać mu wody. Zresztą i tak nigdy nie znajdzie drogi do skarbca. Ciąg instrukcji byt zbyt długi, by zdołał go zapamiętać. Była też Otchłań, gdyby dotarł tak daleko. Nie miał już światła. Na pewno zgubi drogę, a w końcu przewróci się i umrze gdzieś w wąskich, pustych, suchych korytarzach. I to będzie koniec. Arha z całej siły chwyciła oburącz pokrywę wizjera, a jej skulone ciało kołysało się tam i z powrotem, tam i z powrotem. Zagryzała wargi, jak gdyby walczyła z potwornym bólem. Nie da mu wody. Nie da mu wody. Da mu tylko śmierć, śmierć, śmierć, śmierć, śmierć.
W tej mrocznej godzinie przyszła do niej Kossil. Ciężko wkroczyła do małego skarbczyka: tęga w czarnej, zimowej szacie.
— Czy mężczyzna już umarł?
Arha podniosła głowę. W jej oczach nie było łez, nie. miała czego ukrywać.
— Chyba tak — odparła wstając. Otrzepała spódnicę.
— Może udawać. Ci bezduszni bywają sprytni.
— Poczekam jeszcze dzień, dla pewności.
— Tak, albo nawet dwa dni. Potem Duby może zejść na dół i go wyciągnąć. Jest silniejszy niż stary Manan.
— Ale Manan jest w służbie Bezimiennych, a Duby nie. Są w Labiryncie miejsca, gdzie Duby nie powinien chodzić. Złodziej znajduje się w jednym z nich.
— Skoro już zostało skalane…
— Jego śmierć je oczyści — oznajmiła Arha. Mina Kossil świadczyła wyraźnie, że jej własna twarz zdradza coś niezwykłego. — To moja dziedzina, kapłanko. Muszę jej pilnować tak, jak nakazują mi moi Władcy. Nie musisz już uczyć mnie śmierci.
Twarz Kossil wsunęła się w kaptur niby pustynny żółw do skorupy: powolny, zimny i wrogi.
— Jak chcesz, pani.
Rozstały się przed ołtarzem Boskich Braci. Już bez pośpiechu Arha odeszła do Małego Domu. Przywołała Manana, by jej towarzyszył. Od rozmowy z Kossil wiedziała, co musi uczynić.
Wraz z Mananem weszli na wzgórze, do Sali, i dalej w dół, do Podgrobia. Razem napierając na długą dźwignię otworzyli żelazne wrota Labiryntu. Zapalili latarnię i wkroczyli do jego wnętrza. Arha poprowadziła eunucha do Malowanej Komnaty i stąd ruszyła w stronę Wielkiego Skarbca.
Złodziej nie dotarł daleko. Nie przeszli nawet pięciuset kroków, gdy na niego trafili. Leżał w wąskim tunelu jak stos bezładnie rzuconych szmat. Zanim upadł, zgubił swoją laskę — leżała w pewnej odległości od niego. Wargi miał pokrwawione, oczy przymknięte.
— Żyje… — Manan przyklęknął przy obcym. Swą wielką, żółtą dłoń przyłożył mu do szyi, szukając pulsu. — Mam go udusić, panienko?
— Nie. Potrzebny mi jest żywy. Podnieś go i chodź za mną.
— Żywy? — zdumiał się Manan. — Po co, panienko?
— By został niewolnikiem Grobowców! Nie gadaj, tylko rób, co ci każę.
Twarz Manana stała się jeszcze bardziej melancholijna niż zwykle. Posłuchał jednak, bez wysiłku podciągnął młodego człowieka i niczym długi pakunek zarzucił sobie na ramię. Tak obciążony, niepewnym krokiem ruszył za Arha. W drodze powrotnej zatrzymywali się z dziesięć razy, by eunuch chwilę odpoczął. Korytarz zawsze wyglądał tak samo: szarożółte, dopasowane do siebie kamienie ścian połączonych w górze łukowym sklepieniem, nierówne podłoże, stęchłe powietrze; Manan stękał i oddychał z trudem, obcy leżał nieruchomo, dwie latarnie rzucały krąg mętnego światła, niknącego w mroku po obu stronach. Na każdym postoju Arha wlewała w usta mężczyzny kilka kropli wody z manierki, którą wzięła ze sobą — po trochu, by nie zabiło go gwałtownie powracające życie.
— Do Komnaty Łańcuchów? — spytał Manan, gdy szli korytarzem prowadzącym do żelaznych wrót.
Wtedy po raz pierwszy Arha zastanowiła się, gdzie powinna umieścić jeńca. Nie miała pomysłu.
— Nie, tam nie — odparła, czując mdłości na samo wspomnienie dymu, smrodu, splątanych włosów, milczących ust i niewidzących oczu. Poza tym do Komnaty Łańcuchów mogła trafić Kossil. — On… On musi zostać w Labiryncie, by nie odzyskał swej magicznej mocy. Gdzie jest takie pomieszczenie…
— W Malowanej Komnacie są drzwi, zamek i wizjer, panienko. O ile drzwi go powstrzymają.
— W Labiryncie nie ma żadnej mocy. Zabierz go tam. Manan ruszył z powrotem, zbyt zmęczony i zdyszany, by protestować. Gdy wreszcie dotarli do Malowanej Komnaty, Arha rzuciła na ziemię swój długi, ciężki, wełniany zimowy płaszcz.
— Połóż go na tym — poleciła.
Manan patrzył na nią z konsternacją. Pociągnął nosem.
— Panienko…
— Chcę, żeby ten człowiek żył, Manan. Umrze z zimna. Spójrz, jak się trzęsie.
— Ale twój strój zostanie skalany. Strój Kapłanki. To przecież niewierny. I mężczyzna — wyrzucił z siebie Manan, mrugając małymi oczkami, jakby coś go bolało.
— No więc spalę ten płaszcz i utkam sobie drugi! No już, Manan!
Schylił się posłusznie i pozwolił, by mężczyzna zsunął mu się z pleców na czarną tkaninę. Obcy leżał nieruchomy jak śmierć, lecz jego puls bił wyraźnie, widoczny na tętnicach krtani. Od czasu do czasu dygotał spazmatycznie.
— Powinno się go przykuć — mruknął eunuch.
— Czy wygląda na groźnego? — Arha skrzywiła się pogardliwie. Lecz kiedy niewolnik pokazał jej wbitą w ścianę żelazną klamrę, do której można było przykuć więźnia, pozwoliła mu przynieść kajdany z Komnaty Łańcuchów. Poczłapał korytarzem, szeptem przypominając sobie drogę; chodził już do Malowanej Komnaty, lecz nigdy samotnie.
W świetle pojedynczej latarni rysunki na ścianach zdawały się poruszać i przesuwać — owe niezwykłe ludzkie postacie ze zwisającymi skrzydłami, przykucnięte lub stojące, pogrążone w ponadczasowym smutku.
Uklękła i po trochu wlewała wodę w usta więźnia. W końcu zakaszlał i drżącymi dłońmi chwycił butelkę. Pozwoliła mu pić do woli. Leżał potem z wilgotną twarzą, wysmarowaną kurzem i krwią.
Powiedział coś, jakieś słowo czy dwa, w języku, którego nie rozumiała.
Wreszcie wrócił Manan. Ciągnął długi żelazny łańcuch, wielką kłódkę z kluczem i żelazną obręcz, którą zamocował więźniowi na wysokości pasa.
— Jest za luźna. Może się wyśliznąć — burczał zatrzaskując klamrę na końcu łańcucha.
— Wcale nie. Popatrz. — Obcy nie przerażał jej już tak bardzo, więc zademonstrowała Mananowi, że nie potrafi wsunąć dłoni pomiędzy żelazną obręcz a żebra więźnia. — Chyba żeby głodował jeszcze ze cztery dni.
— Panienko — odezwał się prosząco Manan. — Nie sprzeciwiam się, ale… Jaki pożytek będą mieć Bezimienni z takiego niewolnika? To mężczyzna, maleńka.
— A ty jesteś starym głupcem, Manan. Chodź, skończ już z tym narzekaniem.
Więzień obserwował ich lśniącymi, choć znużonymi oczami.
— Gdzie jego laska, Manan? Tam. Zabiorę ją. Są w niej czary. O, jeszcze to; to też zabiorę. — Szybkim ruchem chwyciła srebrny łańcuch widoczny nad kołnierzem tuniki obcego.
Próbował chwycić ją za ramiona i powstrzymać, ale Manan kopnął go w plecy. Arha pomachała talizmanem nad głową, poza jego zasięgiem.
— To twój talizman, magu? Jest dla ciebie cenny? Nie wygląda imponująco. Nie stać cię na coś lepszego? Przechowam go dla ciebie.
Założyła łańcuch na szyję, chowając wisiorek pod grubym kołnierzem swej wełnianej szaty.
— Nie wiesz, co z nim zrobić — odezwał się chrapliwie. Mówił po kargijsku z fatalnym akcentem, ale dość wyraźnie.
Manan kopnął go znowu. Więzień sieknął z bólu i przymknął oczy.
— Daj spokój, Manan. Idziemy. I wyszła. Burcząc gniewnie, eunuch ruszył za nią. Tej nocy, gdy pogasły wszystkie światła Miejsca, samotnie wspięła się na wzgórze. Napełniła manierkę ze studni w komnacie za Tronem, a potem zaniosła wodę i duży, płaski bochenek gryczanego chleba na dół, do Malowanej Komnaty w Labiryncie. Położyła je w zasięgu ręki więźnia, obok drzwi. Obcy spał i nawet się nie poruszył. Wróciła do Małego Domu i tej nocy ona także spała długo i głęboko.
Wczesnym popołudniem poszła sama do Labiryntu. Chleb zniknął, manierka była pusta, a obcy siedział oparty o ścianę. Jego brudna i podrapana twarz nadal wyglądała strasznie, lecz patrzył Już przytomnie.
Stanęła pod przeciwną ścianą, gdzie skrępowany łańcuchem nie mógł jej dosięgnąć. Przyjrzała mu się. Potem odwróciła wzrok. Coś nie pozwalało jej się odezwać. Serce bito mocno, jakby się bala. Ale nie miała powodów do strachu. Obcy był na jej łasce.
— Miło jest znowu mieć światło — powiedział cichym, lecz dźwięcznym głosem, budząc zamęt w jej myślach.
— Jak ci na imię? — spytała groźnym tonem. Własny głos wydał jej się dziwnie cienki i piskliwy.
— No cóż, najczęściej nazywają mnie Krogulcem.
— Krogulcem? To twoje imię?
— Nie.
— Więc jak masz na imię?
— Tego nie mogę ci powiedzieć. Czy jesteś Jedyną Kapłanką Grobowców?
— Tak.
— A jak cię nazywają?
— Mówią na mnie: Arha.
— Ta, która została pożarta… To oznacza to słowo? — Jego ciemne oczy wpatrywały się w nią z uwagą. Uśmiechnął się lekko. — A jak masz na imię?
— Nie mam imienia. Nie zadawaj mi pytań. Skąd przybyłeś?
— Z Wewnętrznych Krain, z Zachodu.
— Z Havnoru?
To była jedyna znana jej nazwa miasta czy wyspy w Wewnętrznych Krainach.
— Tak, z Havnoru.
— Po co tu przyszedłeś?
— Grobowce Atuanu są sławne wśród mego ludu.
— Przecież jesteś niewiernym, niedowiarkiem. Pokręcił głową.
— Ależ nie, Kapłanko. Wierzę w moce ciemności! Spotkałem już nie nazwanych w innych miejscach.
— Jakich innych miejscach?
— W Archipelagu… w Wewnętrznych Krainach… są miejsca, które należą do Dawnych Potęg Ziemi. Jak to. Ale żadne z nich nie jest równie wielkie. Nigdzie też nie mają świątyni, kapłanki ani tylu wiernych co tutaj.
— Przybyłeś, by złożyć im hołd? — zakpiła.
— Przybyłem, by je okraść — odparł. Spojrzała na jego twarz pełną powagi.
— Samochwał!
— Wiedziałem, że nie będzie to łatwe.
— Łatwe! To niemożliwe. Wiedziałbyś o tym, gdybyś nie był niewiernym. Bezimienni dobrze pilnują tego, co do nich należy.
— To, czego szukam, nie należy do nich.
— Pewnie do ciebie?
— Mam prawo to odebrać.
— Kim niby jesteś? Bogiem? Królem? — Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów: przykutego do ściany, brudnego, wycieńczonego. — Jesteś tylko złodziejem!
Milcząc spojrzał jej w oczy.
— Nie patrz na mnie! — krzyknęła nerwowo.
— O pani — powiedział. — Nie chciałem cię urazić. Jestem obcym, przybyszem. Nie znam waszych zwyczajów ani honorów należnych Kapłance Grobowców. Jestem w twojej mocy i proszę o wybaczenie, jeśli cię dotknąłem.
Stała w milczeniu czując, jak na policzki wypływa jej gorący, głupi rumieniec. On jednak nie patrzył na nią i nie widział tego. Posłusznie odwrócił swe posępne spojrzenie.
Przez chwilę żadne się nie odzywało. Ze wszystkich stron spoglądały na nich ślepymi oczami malowane postacie.
Przyniosła ze sobą kamienny dzban z wodą. Obcy co chwila spoglądał na niego ukradkiem, aż w końcu zezwoliła:
— Pij, jeśli masz ochotę.
Natychmiast chwycił dzban, podniósł go lekko niby kielich wina i pił długo. Potem zwilżył rękaw i najlepiej jak potrafil oczyścił warz i ręce z brudu, zaschniętej krwi i pajęczyn. Dziewczyna przyglądała się temu w milczeniu. Kiedy skończył, wyglądał znacznie lepiej, lecz ta kocia kąpiel odsłoniła blizny na jego twarzy — stare, wygojone blizny, białawe na de smagłej skóry: cztery równoległe szramy sięgające od oka aż do szczęki, jakby ślad pazurów wielkiej łapy.
— Od czego to? — spytała. — Te blizny? Nie odpowiedział od razu.
— Smok? — Starała się, by jej głos zabrzmiał szyderczo. Czyż nie przyszła tu po to, by kpić ze swego więźnia, dręczyć go i napawać się jego bezradnością?
— Nie, to nie smok.
— Więc nie jesteś panem smoków.
— To nie tak — odparł niechętnie. — Jestem panem smoków. Ale te blizny pochodzą z wcześniejszych czasów. Mówiłem ci, że spotykałem się już z Mocami Ciemności… w innych miejscach. To, co widzisz na mojej twarzy, to znak pozostawiony przez krewniaka Bezimiennych. Lecz on sam nie jest już bezimienny, gdyż w końcu poznałem jego imię.
— Co masz na myśli? Jakie imię?
— Tego nie mogę ci powiedzieć — odparł i uśmiechnął się, choć jego twarz zachowała wyraz powagi.
— To nonsens, brednie, bluźnierstwo! Oni są Bezimiennymi! Nie wiesz, o czym mówisz…
— Wiem lepiej od ciebie, Kapłanko — przerwał, a jego głos nabrał głębi. — Przyjrzyj się! — Odwrócił głowę tak, że musiała patrzeć na cztery straszne ślady na jego policzku.
— Nie wierzę ci — oświadczyła drżącym głosem.
— Kapłanko — odezwał się łagodnie. — Jesteś jeszcze młoda. Zapewne niedługo służysz Mrocznym Bóstwom.
— Długo! Bardzo długo! Jestem Pierwszą Kapłanką Odrodzoną. Służę moim władcom od tysiąca lat, a przedtem jeszcze tysiąca. Jestem ich sługą, ich głosem i ich dłońmi. A także ich zemstą na tych, którzy bezczeszczą Grobowce i patrzą na to, co nie ma być widziane! Zostaw swoje kłamstwa i przechwałki. Czy nie pojmujesz, że wystarczy jedno moje słowo, by przyszli tu strażnicy i ścięli ci głowę z ramion? Mogę też stąd wyjść i zamknąć te drzwi. Wtedy nikt już tu nie przyjdzie, nigdy, a ty umrzesz w ciemności. Ci, którym służę, pożrą twoje ciało i duszę, pozostawiając tylko kości wśród kurzu.
W milczeniu pokiwał głową.
Urwała, a nie mając już nic do dodania wyszła i z hukiem zaryglowała za sobą drzwi. Niech myśli, że już nie wróci! Niech się zalewa zimnym potem, niech drży, przeklina i próbuje rzucać te swoje obrzydliwe, bezsensowne czary!
Lecz oczyma duszy widziała, jak on wyciąga się na ziemi do snu, tak jak to zrobił pod żelaznymi wrotami: pogodny niczym owca na łące w słoneczny dzień.
Splunęła na zamknięte drzwi, zrobiła dłonią szybki gest chroniący przed nieczystością i niemal biegiem ruszyła w stronę Podgrobia.
A kiedy szła wzdłuż ściany, zmierzając do klapy w Sali Tronu, przesuwając palce po powierzchniach i krawędziach skały niby po lodowej koronce, ogarnęło ją pragnienie, by zapalić latarnię i choć na chwilę zobaczyć znowu rzeźbione przez czas kamienie i cudowne migotanie ścian.
Mocno zacisnęła powieki i przyspieszyła kroku.