Pałac władcy Othinoru był, oczywiście, największym budynkiem w wiosce, trzypiętrową budowlą wzniesioną na jej wschodnim krańcu. Fasadę wprawdzie pokrywały wały wyrzeźbione w lodzie, skomplikowane, fantastyczne ornamenty, w środku jednak znajdowała się tylko jedna, wielka i przypominająca jaskinię sala, wysoka, szeroka i długa, choć pozbawiona podpierających strop kolumn. Harpirias pomyślał, że tego rodzaju konstrukcja z pewnością bardzo obciąża kruche bryły lodu, z których zbudowano ściany, nie pozostawiając żadnego marginesu bezpieczeństwa.
Sala okazała się mroczna, zadymiona i cuchnąca. Powietrze było tu zdumiewająco wilgotne i ciepłe, a na dodatek śmierdziało gnijącą rybą. Ze ścian zwisały ciężkie tkaniny, podłoga pokryta była wyschłym sitowiem, nieprzyjemnie trzeszczącym pod stopami. Jedynym źródłem światła był duży skórzany zbiornik, stojący w wielkiej jamie wygrzebanej w samym środku pomieszczenia, w którym, pobłyskując niebieskawo, płonął powoli jakiś nie znany przybyszom olej. Tuż za jamą król Toikella siedział na przedziwnym, wielkim płaskim tronie, zbudowanym w całości z pomysłowo połączonych ze sobą gigantycznych gnatów: żeber, kości udowych, wielkich krzywych kłów, łopatek, szczęk i innych pozostałości bestii zamieszkujących tę lodową krainę, oczywiście tych, które uznano za godne, by ich szczątki stanowiły miejsce odpoczynku króla.
Sam władca z pewnością pasował do swego tronu: wielki, brzuchaty, całkiem łysy i wyjątkowo wręcz brzydki gigant, nagi z wyjątkiem skórzanej przepaski na biodrach oraz naszyjnika z kości i pożółkłych kłów, z twarzą, plecami i ramionami pokrytymi plamami jaskrawej farby. W lewej ręce Toikella trzymał wielki, krwawy, tłusty i obrzydliwy kawał mięsa, z jednej strony spalony na węgiel, poza tym właściwie surowy, którym pożywiał się, gdy Harpirias i Korinaam wchodzili do jego pałacu. Kilka półnagich kobiet, w większości równie tłustych i odpychających jak on sam — czy były to żony, czy może nałożnice lub księżniczki? — siedziało u stóp tronu.
Metamorf zrobił krok, przyjął pozycję najwyraźniej sygnalizującą poddanie — szeroko rozłożone ręce, wnętrza dłoni zwrócone ku przodowi — po czym wygłosił długą przemowę, całkowicie dla Harpiriasa niepojętą. Kiedy skończył, przez chwilę panowała cisza. Król nie odpowiedział mu od razu, oddarł tylko kawałek mięsa i zaczął go w zamyśleniu przeżuwać. Następnie dokładnie obejrzał posła, a potem powoli i uroczyście wstał, wyprostował się na całą swą imponującą wysokość i z pełnymi ustami przemawiał przez dłuższą chwilę najniższym basem, jaki zdarzyło się Harpiriasowi słyszeć, basem przypominającym raczej warkot Skandara.
Kiedy skończył, oderwał z trzymanej w dłoni porcji kolejny kawałek i niedbale cisnął go posłowi. Harpirias złapał go odruchowo, zdumiony.
— Król cię wita — szepnął Zmiennokształtny.
— Powiedz, że dziękuję mu za uprzejmość.
— Za chwilę. Na razie zjedz mięso.
— Żartujesz!
— Ależ skąd. Zjedz mięso, książę.
Harpirias przyglądał się poczęstunkowi niezbyt uszczęśliwiony. Śmierdział ostro, kwaśno, a i wygląd miał niezbyt zachęcający. Z jednej strony wydawał się osmalony, w innych miejscach lśniła krew, tylko przez środek biegł pasek tłuszczu i chrząstek. Obrócił mięso niemal niezauważalnie, szukając robaków.
— Jedz — powtórzył Metamorf. — Nie wolno nie przyjąć kąska z królewskiej porcji.
— Ach, tak! Oczywiście. Oczywiście.
Cała ta scena powoli zaczynała sprawiać wrażenie nierzeczywistej. Spokojny, cywilizowany Majipoor oddalił się jeszcze bardziej i on, Harpirias, równie dobrze mógł znajdować się w innym wszechświecie albo w ogóle doznawać halucynacji. A może śni? Może Król Snów nagrodził go po prostu przesłaniem? Jeśli to sen, to nie widział sposobu, by się przebudzić.
Harpirias powiedział sobie, że zdarzają się na świecie rzeczy straszniejsze niż jedzenie na pół surowego mięsa, dodał także, że obowiązkiem dyplomaty jest dostosowanie się do zwyczajów gospodarzy. Ugryzł kawałek mięsa. Prawdę mówiąc, smakowało lepiej, niż wyglądało. Podczas polowań na Górze Zamkowej zdarzało mu się jadać obrzydliwsze rzeczy. Drugi kęs nie był już tak przyjemny; poczuł w ustach surowy tłuszcz i prawie się nim udławił. Udało mu się nie zwymiotować, wbił więc zęby w mięso raz jeszcze, obserwowany z ciekawością przez króla Tolkiellę.
— Teraz możesz mu już podziękować w moim imieniu — polecił Korinaamowi.
— Nie skończyłeś jeść.
— On też nie. Możemy jeść podczas rozmowy.
— Książę, uważam, że…
— Przekaż mu moje podziękowania. Natychmiast.
Korinaam tylko skinął głową, odwrócił się w stronę siedzącego na tronie wielkoluda i rozpoczął donośną, bardzo kwiecistą orację. Król słuchał jej z widoczną przyjemnością, na zakończenie zamaszyście skinął głową i rozpoczął długą odpowiedź, w której Harpirias wychwytywał słowa “Koronal” i “Lord Ambinole” powtarzające się od czasu do czasu wśród chrapliwych powarkiwań. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że wypowiadając je, Toikella patrzy wprost na niego.
Co nasunęło mu na myśl niemiłe podejrzenia.
— Zaraz, zarazi — niemal krzyknął na Metamorfa w chwili, gdy władca Othinoru najwyraźniej zakończył przemowę i umilkł. — Coś ty zrobił? Nie powiedziałeś mu chyba, że jestem Koronalem Majipooru, prawda? Pamiętasz, że zakazałem ci to mówić?
Zmiennokształtny wykonał przepraszający gest.
— Pamiętam. I nie powiedziałem. Obawiam się jednak, że król sam z siebie doszedł do tego wniosku, książę.
— Więc ma od niego odejść! Wyprowadź go z błędu, natychmiast! Nie mam zamiaru udawać kogoś, kim nie jestem!
Korinaam sprawiał wrażenie zakłopotanego. Jego forma rozmyła się i zafalowała nieco na krawędziach, co u Zmienno-kształtnych jest oczywistą oznaką niepokoju.
— Nie pora na wyjaśnianie mu tego drobnego nieporozumienia. Zmieszalibyśmy go tylko, a może nawet rozgniewali -i to teraz, kiedy wszystko idzie tak gładko. Później znajdziemy wiele lepszych okazji, by wszystko wyjaśnić.
— Powiedziałem “teraz”. Musi zrozumieć, że zaszła pomyłka, że jestem jedynie wysłannikiem Koronala. To rozkaz, Korinaamie. Masz mu wyjaśnić bez niedomówień, że…
Lecz król Toikella zaczął nową przemowę. Gwałtownymi gestami Metamorf nakazał posłowi ciszę, co tak rozgniewało Harpiriasa, że odgryzł kawałek surowego mięsa, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Nagle uświadomił sobie, że jest całkowicie zależny od Zmiennokształtnego. Nie mogąc samemu porozumieć się z królem Toikella, musiał zdać się na Korinaama, na każdym kroku potrzebował tłumacza. Korinaam może mówić królowi, co mu się żywnie podoba, on zaś i tak nigdy nie dowie się prawdy. Ta niezręczna sytuacja może w przyszłości narobić kłopotów.
A właściwie to już narobiła.
Toikella umilkł. Czekał.
Korinaam spojrzał na Harpiriasa.
— Król mówi, że z radością wita cię u siebie — oznajmił.
— Doskonale. Zapytaj go, czy zakładnicy cieszą się dobrym zdrowiem.
— I znów, książę, muszę cię błagać o cierpliwość. Nadal nie nadeszła pora, by o to pytać.
Harpirias poczuł, jak zalewa go fala gniewu.
— Ja jestem ambasadorem czy ty, Korinaamie? Metamorf wykonał zamaszysty gest poddania.
— W tej kwestii nie może być najmniejszych wątpliwości, książę.
— Wygląda mi jednak na to, że uczyniłeś się sędzią ostatecznym tego, co i kiedy wolno mi powiedzieć. W tym szczególnym wypadku jestem zmuszony nalegać. Informacja na temat stanu zdrowia zakładników wydaje mi się…
— Musimy założyć, że nic złego się im nie dzieje, książę -wtrącił gładko Korinaam — jednak zadawanie takich pytań wprost jest w tym momencie niewłaściwe i przedwczesne. Co więcej, także nieuprzejme.
— Nieuprzejme? Nagi barbarzyńca siedzący na tronie ze zwierzęcych kości, jedzący kawał praktycznie surowego mięsa i zmuszający mnie, bym też je jadł, wygaduje jakieś nonsensy, a ja mam się martwić uprzejmością?
— Uprzejmość jest w dyplomacji bardzo pożytecznym narzędziem. — Metamorf uśmiechnął się, jak zwykle nieco kpiąco. — Cierpliwość również. Błagam, książę, o poważne potraktowanie mej rady. Ja wiem, jacy są ci ludzie. Ty nie.
To prawda, pomyślał Harpirias.
W każdym razie dalsza rozmowa okazała się niemożliwa, Toikella wstał bowiem z tronu i zstąpił z podwyższenia, wykrzykując kierowane do członków swego dworu rozkazy wręcz zdumiewająco donośnym głosem.
— Co mówi? — zainteresował się Harpirias.
— Że mają nas zaprowadzić na kwatery, gdyż pewnie chcielibyśmy przez kilka godzin odpocząć po tak trudnej podróży. I że wieczorem odbędzie się na naszą cześć wielka uczta. Prawdziwy pokaz gościnności Othinoru.
— Potrafię to sobie wyobrazić. — Harpirias nie sprawiał bynajmniej wrażenia człowieka uszczęśliwionego tą wiadomością.
Gościnni gospodarze oddali im do dyspozycji dwanaście pokoików w niskim lodowym budynku leżącym po przeciwnej stronie wioski. Skandarzy musieli spać po kilku w jednym pomieszczeniu, choć stworzeniom tych rozmiarów z pewnością nie było wygodnie. Czterej Gahyrogowie, najchętniej trzymający się razem, zajęli dwa pokoiki, tylko Korinaam i Harpirias mogli cieszyć się luksusem własnej kwatery.
Ta Harpiriasa okazała się prostokątną, pozbawioną okien celą, oświetloną wyłącznie płomykami kościanych lamp, w których palił się gęsty, ciemny i śmierdzący olej, ten sam co w sali tronowej. Powietrze, mimo płomieni nieruchome, było ciężkie, a przy tym zimne… bardzo zimne. Spanie w tym miejscu będzie przypominało spanie w niewielkiej chłodni, nawet w czterech ścianach oddech chmurą wypływał mu z ust. Wokół dostrzegał tylko lód: lodowa podłoga i sufit, lodowe ściany. Za łóżko służyły rzucone w kąt skóry, tworzyły jedyny widoczny tu mebel.
— Czy to ci wystarczy, książę? — spytał Korinaam. Harpirias przyglądał się swej kwaterze ze zmarszczonymi brwiami.
— A jeśli powiem, że nie?
— Król będzie bardzo zawstydzony.
— Ach, tego byśmy z pewnością nie chcieli! Mimo wszystko lepiej będzie mi tu niż na dworze.
Chociaż niewiele lepiej, dodał w myśli.
— Oczywiście — zgodził się poważnie Zmiennokształtny i pozostawił go w spokoju, by mógł zaznać odpoczynku wśród szorstkich, śmierdzących futer.
Wieczorna uczta odbyła się oczywiście w wielkiej sali królewskiego pałacu. Na prawie całej podłodze rozciągnięto pozszywane ze sobą skóry białych stitmojów, miękkie i nieskazitelnie czyste, a więc wydobywane z ukrycia tylko przy szczególnie uroczystych okazjach. Masywne stoły z grubych, surowych desek, wsparte na krzyżakach z kości podobnych do tych, jakich użyto do budowy tronu, uginały się pod ciężarem różnego rodzaju talerzy, półmisków, misek i waz po brzegi wypełnionych jedzeniem. Kilkanaście smukłych kinkietów z długich kości, umieszczonych na ścianach w podporach o kształcie ramienia, wypełniało salę dymem i słabym światłem.
Przed posiłkiem odbyły się tańce. Król, który siedział na tronie umieszczonym wysoko na platformie, wstał i klasnął w dłonie. Na ten sygnał kilkunastu muzyków zagrało na prostych, choć niecodziennego kształtu instrumentach: bębnach, piszczałkach, gongach i jakiś dziwnych instrumentach strunowych; rozległa się przedziwna, wrzaskliwa, polirytmiczna muzyka, tak przeraźliwie głośna, że przez moment Harpirias oczekiwał, iż nie zniosą tego ściany i sufit runie im na głowy.
Pierwsze zatańczyły kobiety z królewskiego haremu. Grupa nagich tłustych bab o wielkich piersiach, ubranych w przepaski biodrowe i mokasyny z czarnego futra ustawiła się w jednej linii i zaczęła podskakiwać dziko, kopiąc oraz szaleńczo wymachując ramionami — niezdarnie, a jednocześnie komicznie i wzruszająco. Harpirias z wysiłkiem utrzymywał poważny wyraz twarzy, póki nagle nie zdał sobie sprawy, że ten taniec ma być śmieszny; kręcąc się i zderzając, tancerki chichotały, w powietrzu rozbrzmiewało wesołe “u-ha!” patrzących, a najgłośniej i najgrubszym głosem ze wszystkich pokrzykiwał sam król.
Nagle sam Toikella zszedł z tronu i wstąpił między pląsające kobiety. Rzeczywiście, był postacią imponującą — dwukrotnie wyższy od najwyższej z nich, jego wygolona głowa górowała nad tancerzami jak jakiś szczyt. Szeroką pierś miał nagą, jak podczas audiencji, z okazji uczty przywdział jednak płaszcz z czarnego haigusa, związany pod szyją i luźno opadający na plecy. Haigusów nie pozbawiano rogów i teraz wśród skór błyszczały czerwone wściekłe ślepka, a trzy rzędy rogów ostrych jak igły kołysały się niebezpiecznie blisko muskularnych barków władcy.
— Eyya! — krzyknął król. — Halga! Shifta skepta gartha blin! Poruszał się pomiędzy kobietami, przestępując z nogi na nogę, wyrzucając ręce wysoko nad głowę, wrzeszcząc i wyjąc, kobiety zaś wirowały wokół niego, już nie komiczne, lecz w przedziwny sposób dostojne, kiedy tak swój taneczny krok dostosowały do pląsów władcy. Był to widok imponujący i — choć niedorzeczny — także w jakiś sposób przerażający. W całym swym życiu Harpirias nie widział niczego podobnego.
Lecz oto król chyba go wzywa, gdyż się pochylił, spojrzał mu prosto w oczy i pokiwał palcami.
Czy to możliwe? Czy gesty te stanowią wezwanie?
Tak. Było to wezwanie. Harpirias spojrzał pytająco na Korinaama; Metamorf skinął głową.
— Zaprasza cię do tańca — powiedział. — To niespotykany honor. Zaproszenie oznacza, że traktuje cię niemal jak równego sobie.
— Niemal jak równego sobie. Rozumiem.
— Powinieneś zatańczyć.
— Bez wątpienia. Oczywiście, zatańczę.
Harpirias wahał się jeszcze przez chwilę, uważniej niż dotąd obserwując kroki tancerzy, nasiąkając dziwnym, rwanym rytmem muzyki. Następnie zszedł między tancerki.
Kobiety usunęły się w cień. Pozostał sam na sam z królem, który górował nad nim niczym tytan.
Po nagim, lśniącym ciele Toikelli pot spływał strumieniami. Władca uśmiechał się szeroko — dopiero teraz Harpirias dostrzegł, że w przednie zęby wprawione ma drogie kamienie: rubin, szmaragd i jakiś trzeci, ciemniejszy — i trzykrotnie klasnął w dłonie. Najwyraźniej był to umówiony sygnał, ponieważ muzycy, którzy wcześniej zaprzestali łomotu, pisków i w ogóle czynienia hałasu, zagrali teraz zupełnie inną muzykę — powolną, melodyjną, spokojną; mroczną melodię, dziwną i niesamowitą.
Król, z głową wtuloną w ramiona, trzymając na wysokości oczu obrócone do siebie dłonie i przedziwnie wyginając palce, z nieprawdopodobną lekkością ruszył wokół Harpiriasa; stąpał tak, jakby płynął w powietrzu. Mógł to być taniec myśliwego tropiącego zwierzynę.
Harpirias, nie mając pojęcia, co powinien teraz zrobić, przez chwilę stał w miejscu, obserwując Toikellę jak kogoś wpadającego w trans. Po chwili sam jednak zatańczył, niemal wbrew woli. Wygiął palce, uniósł i opuścił ręce, a w końcu, naśladując nieprawdopodobnie lekki krok króla, zaczął zataczać koło, tyle że w przeciwnym kierunku.
Przez dłuższy czas tropili się wzajemnie, zataczając krąg za kręgiem: Toikella wielki jak góra i jego gość — drobny i niewysoki, muzyka grała coraz szybciej i głośniej, błyskawicznie zbliżając się rytmem do dzikiego tańca kobiet. Harpirias przyspieszył, a wciąż uśmiechnięty król także poruszał się coraz żwawiej. Harpirias wybuchnął śmiechem. Teraz już nie można było tańczyć lekkim, delikatnym krokiem. Podskoczył. Przykucnął, tupnął, klasnął w ręce.
— Eyya! — krzyknął król. — Hałga!
— Eyya! — odpowiedział Harpirias. — Halga!
— Shifta skepta gartha blin!
— Shifta skepta!
— Gartha blin!
— Shifta skepta gartha blin!
Harpirias odrzucił głowę, gwałtownym gestem wyprostował ręce, podciągnął niemal do piersi najpierw jedno kolano, potem drugie. Wył i ryczał. Tupał i klaskał. Dostrzegł, że inni też ruszają w tan, najpierw niektóre kobiety, później strojnie ubrany mężczyzna o wymalowanej twarzy, który rozmawiał z Korinaamem przy wjeździe do doliny, a za nim inni mężczyźni, także barwnie umalowani, prawdopodobnie najlepsi wojownicy plemienia. W końcu do tańca dołączyło nawet paru Skandarów, tylko Ghayrogowie i Korinaam pozostali na miejscu. Wszyscy krążyli tak w koło niczym banda szaleńców, czas jakby zatrzymał się w miejscu, aż wreszcie muzyka urwała się w pół tonu, jakby muzykanci w jednej sekundzie padli rażeni gromem, w sali słychać już było wyłącznie śmiech i ciężkie oddechy.
Król stojący w tej chwili tuż przy Harpiriasie obrócił się w jego kierunku. W oczach wielkoluda błyszczał absolutny, dziecinny zachwyt. Wielką łapą przyciągnął swego gościa i przytulił do piersi, jakby zamierzał go zmiażdżyć; trzymał go przez dłuższy czas w tym iście niedźwiedzim uścisku, pozwalając mu bez przeszkód wdychać duszący smród potu, zwierzęcego tłuszczu i farb; w końcu go jednak puścił, uśmiechnął się jeszcze szerzej i klepnął się po czole w czymś w rodzaju salutu. Harpirias również uśmiechnął się szeroko i odpowiedział mu podobnym salutem, czuł się teraz, jakby znów był sobą, jakby nie przeżył tych ponurych miesięcy wygnania. Taniec odprężył i uradował wszystkich. Toikella też wywarł na nim sympatyczne wrażenie — był najwyraźniej dobrodusznym, pogodnym starym tyranem. I chyba on też spodobał się Toikelli.
Oczywiście, pomyślał Harpirias, zostaniemy serdecznymi przyjaciółmi, on i ja. Posiedzimy sobie do nocy, popijemy w pałacu to, co się tutaj pija, i opowiemy sobie nawzajem historię naszego życia. Przyjaciele, oczywiście, przyjaciele. Najlepsi przyjaciele.
Nadszedł wreszcie czas na ucztę.
Król usługiwał mu osobiście. Najwyraźniej był to zaszczyt ogromny, lecz jednocześnie mocno kłopotliwy, dyplomatyczna uprzejmość nakazywała bowiem Harpiriasowi jeść wszystko, co przed nim postawiono, choć sam dokonywałby chyba bardziej rygorystycznego wyboru, gdyż i wygląd, i zapach pojawiających się przed nim dań sugerowały, że są one po prostu niejadalne. Podano przede wszystkim mięsa: gotowane, pieczone, smażone na rożnach, pokryte gęstymi, bardzo ostrymi sosami, także kilka rodzajów zup — a przynajmniej Harpirias miał nadzieję, że to zupy, a nie nic mniej apetycznego — oraz góry pieczonych orzechów, warzywne puree w dużym wyborze i poskręcane, spalone na węgiel korzenie. Ulubionym trunkiem Othinorczyków okazało się gorzkie, słonawe szaroczarne piwo, wypuszczające w naczyniach obrzydliwe, wielkie bąble.
Harpirias jadł, co mógł przełknąć, kawałek tego, drobny kęs czegoś innego, popijając dania haustami piwa. Mieszkańcy Othinoru lubili chyba wyłącznie mięsa półsurowe i tłuste, a w dodatku niemal każde miało specyficzny posmak dziczyzny, który z trudem znosił nawet tak doświadczony myśliwy jak on. Wszystkie sosy były wyjątkowo ostre, a większość warzyw sprawiała wrażenie nadgniłych bądź sfermentowanych. Trzeba jednak przyznać, że Harpirias się starał. Rozumiał, jakim wyrzeczeniem była ta uczta dla Othinorczyków, żyjących przecież na ziemi przez większą część roku pokrytej śniegiem, nie znających rolnictwa, wyrywających najnędzniejszą żywność z zaciśniętych garści Matki Natury.
Król nakładał mu coraz to nowe porcje. Harpirias śmiał się, protestował, każde danie dzielił na jak najmniejsze części i pozwalał służbie usuwać je, gdy tylko władca zerkał w inną stronę.
Uczta ciągnęła się w nieskończoność.
Na salę wkroczyli trzej klowni, dali długie przedstawienie składające się z niezrozumiałych żartów oraz parodii żonglerki. Król śmiał się do łez. Kobiety znowu tańczyły, a po nich w wir tańca rzucili się mężczyźni. Harpirias poczuł senność, lecz walczył z nią bohatersko. Popijał bulgocące piwo, dochodząc do wniosku, że po pewnym czasie można je prawie polubić. Wreszcie uświadomił sobie, że goście wyślizgują się z sali po dwóch, trzech, że zapanowała niezwykła wręcz cisza. Władca objął kilka kobiet i pociągnął je na futra.
— Idziemy, książę — powiedział cicho Korinaam. — Zabawa się skończyła.
— Czy powinienem pożegnać się z królem.
— Podejrzewam, że nie zwróciłby na was uwagi. — Rzeczywiście, Toikella sprawiał wrażenie bardzo zajętego. Spod futer dobiegały wilgotne, mlaszczące dźwięki. — Sądzę, że możemy po prostu wyjść — dodał Metamorf.
Razem przeszli po lodzie do swych kwater, znajdujących się po przeciwnej stronie wioski. Zrobiło się późno i ciemno. Powietrze letniej nocy było rześkie, czyste, lecz Harpirias wyczuwał w nim chłód nadchodzącej zimy. Gwiazdy prawie nie migotały; maleńkie, nieruchome punkty światła wydawały się też wyjątkowo jaskrawe.
— Doskonale sobie poradziłeś, książę — pochwalił go Korinaam, kiedy wchodzili do budynku. — Nasza misja zaczęła się wielce obiecująco.
Harpirias przytaknął mu zmęczonym skinieniem. Czuł zawroty głowy. Był zbyt podniecony, za wiele wypił piwa, do którego nie był przyzwyczajony, za wiele zjadł niejadalnych potraw, za długo oddychał dusznym, zadymionym powietrzem. Odsunął skórzaną zasłonę i wszedł do swego pokoju. W środku było nawet cieplej niż w sali tronowej, a płonące bez przerwy lampy tak kopciły, że zakrztusił się pierwszym oddechem, skulił się i zaczai kaszleć.
A poza tym ktoś tu na niego czekał. Kobieta.
Czego chcesz? — spytał Harpirias.
Kobieta wstała i zrobiła krok w jego kierunku. Uśmiechnęła się, z przodu brakowało jej kilku zębów. Rozpoznał w niej jedną z tych, które widział u stóp tronu Toikelli — najmłodszą i najmniej brzydką z nich wszystkich, względnie szczupłą dziewczynę o prostych, czarnych włosach przyciętych równo na wysokości uszu. Na stopach miała mokasyny, na biodrach przepaskę z czarnego futra — strój tancerek. Prostym, bezpretensjonalnym gestem zrzuciła teraz opaskę i kopnęła ją na bok. Zachęcającym gestem wskazała na futra, dłonią poklepała się po piersi, a potem wyciągnęła do niego ręce.
— Nie! — Harpirias cofnął się. — Nie dziś, dziękuję. Jestem bardzo, bardzo zmęczony. Marzę wyłącznie o tym, by zasnąć.
Dziewczyna energicznie skinęła głową. Zachichotała. Ponownie wskazała futra.
Harpirias stał jak wrośnięty w ziemię.
— Nie rozumiesz słowa z tego, co powiedziałem, prawda. Nie, oczywiście. Jakim cudem miałabyś cokolwiek rozumieć?
Przez moment zdecydowany był się poddać. Od tak dawna żył w czystości, że już do niej przywykł, co należało oczywiście zmienić przy pierwszej sposobności, lecz przecież nie tu, nie teraz i nie z nią. Dziewczyna wprawdzie wcale nie wydawała mu się odpychająca — miała miłe rysy, błyszczące, kpiące oczy, przyzwoitą figurą i ładne piersi — ale jej dusza była przecież barbarzyńska, a ciało niedomyte. On z kolei rzeczywiście czuł paraliżujące zmęczenie, za to ani śladu podniecenia.
Harpirias przypuszczał, że jej decyzję winien odczytać jako swego rodzaju komplement. Tylko… co powie król, gdy dowie się, że ambasador cywilizowanego świata pozwolił sobie spędzić noc z jedną z kobiet z jego haremu?
— Przykro mi — powiedział łagodnie. — Może innym razem. — Podniósł porzuconą przepaskę, wcisnął ją w ręce gościa, po czym delikatnie — miał również nadzieję, że nie prowokująco -położył jej dłoń na karku i skierował w stronę wyjścia. Nie pchał, ale zrobił wszystko, by zrozumiała, że właśnie została wyproszona za drzwi.
Dziewczyna obejrzała się i przez dłuższą chwilę patrzyła mu w oczy. Smutnie? Gniewnie? Kpiąco? Nie potrafił powiedzieć.
W końcu wyszła.
Z żalem potrząsając głową, Harpirias zrobił, co mógł, by się jakoś oczyścić i przygotować do snu. Miał właśnie wleźć między dwa z leżących na podłodze futer, kiedy z korytarza dobiegł go cichy głos Metamorfa.
— Czy możemy porozmawiać, książę?
Harpirias ziewnął. To wszystko zrobiło się nagle okropnie irytujące. Nie podnosząc skórzanej zasłony, spytał:
— O co chodzi, Korinaamie?
— Jest u mnie dziewczyna, którą… wyrzuciłeś.
— Serdeczne gratulacje. Zażyj z nią jak najwięcej przyjemności.
— Nie zrozumiałeś mnie, książę. Przyszła, by spytać, co złego zrobiła i dlaczego się wam nie spodobała. Zdumieliście ją i obraziliście.
— Naprawdę? Och, jaka szkoda! Nie chciałem przecież urazić jej uczuć, tylko nie mam po prostu ochoty na towarzystwo… ani jej, ani niczyje. Poza tym jestem przekonany, że sypianie z królewskimi żonami pociąga za sobą duże ryzyko.
— Ona nie jest niczyją żoną! Książę, odrzuciłeś względy najmłodszej córki króla Toikelli. Kiedy król się o tym dowie, wszyscy będziemy mieli kłopoty.
— Córki? Toikella chce, żebym poszedł do łóżka z jego córką?
— To stary othinorski obyczaj — oznajmił Korinaam. — Nie wolno odrzucić zaproszenia.
Wstrząśnięty, Harpirias złapał się za głowę. Może Metamorf bawi się jego kosztem? Nie, nie, niemożliwe. Przez jedną króciutką chwilę rozważał, czy Zmiennokształtny nie powinien wezwać dziewczyny z powrotem, ale zmęczenie wzięło górę nad ciężarem obowiązków dyplomaty. Musi się przespać. Istnieje przecież granica, poza którą traktat przestaje być sprawą najważniejszą. Nie pójdzie spać ze śmierdzącą barbarzyńską dziewczyną tylko dlatego, że mogłoby to uszczęśliwić króla Othinoru.
Nie, nie, nie. Nie!
Zastanowił się przez chwilę i powiedział Korinaamowi:
— Kiedy wypłynie ta sprawa, powiesz królowi, że świadom jestem wielkiego zaszczytu, którym mnie obdarzył. Niestety, w dniu objęcia urzędu złożyłem ślub czystości i muszę powstrzymać się od cielesnych rozkoszy. Z powodu owego ślubu nie wolno mi dopuścić do siebie kobiety.
— Nie wspominałeś wcześniej o takim ślubie, książę.
— Wspominam o nim teraz. Ślubowałem czystość. Czy to jasne?
— Tak. Owszem.
— Dziękuję. Dobranoc, Korinaamie.
Harpirias obrócił futro włosem do środka i przykrył się nim z głową. Futro śmierdziało, jakby wyprawiano je w urynie stitmoja. Będzie mi trudniej, niż myślałem, powiedział do siebie.
Gdyby jakimś cudem jego najlepszy przyjaciel Tembidat i ukochany kuzyn Vildimur znaleźli się teraz obok niego, z rozkoszą skręciłby im karki.