CZĘŚĆ DRUGA

I

Mimo głębokiego szacunku dla rozmówcy Muratow nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Obrażona i zdumiona twarz Bołotnikowa, zupełnie dziecinne, żałosne tony przebijające w jego głosie, były po prostu komiczne.

— Tak i myślałem — gderliwie powiedział profesor. — Wszystkich to śmieszy. A ja w tym nie widzę nic zabawnego.

Proszę wybaczyć, profesorze — odpowiedział Muratow. — Nie chciałem pana obrazić. Musi się pan jednak zgodzić, że to wszystko jest nie tylko niezrozumiałe, ale i cokolwiek śmieszne. Podobne dziwactwa dorosłego człowieka, do tego jeszcze kosmonauty, są po prostu niepoważne. Trudno, może się to da zmienić.

— Nie rozumiem.

— Po prostu nikt jeszcze z Gianeją na ten temat nie rozmawiał. Trzeba jej wytłumaczyć, że bez powodu obraża ludzi, bo jej to zdaje się do głowy nie przyszło. Postaram się to zrobić.

— Sądzi pan, że zrozumie i zgodzi się?

— Mam nadzieję.

— A ja wątpię. Antypatia Gianei do ludzi niewielkiego wzrostu ma, jak sądzę, jakąś przyczynę. To nie jest zwykły kaprys, jak pan powiedział, a coś innego, głębszego i silniejszego. To jest podświadomy nawyk.

— Właśnie. Trzeba jej wytłumaczyć, że znajduje się na Ziemi, a nie w swej ojczyźnie. Powinna zrozumieć, że ludzie Ziemi, wysocy czy niscy, są tyle samo warci. I że nie powinna przenosić na Ziemię zwyczajów… — Muratow nagle przerwał. — Niech pan posłucha. Przecież z tego można wyciągnąć interesujący wniosek. Dlaczego to nikomu nie przyszło do głowy? Jeżeli wszyscy współplemieńcy Gianei są tego samego wzrostu co i ona, to czemu żywi antypatię do niskich?

— Zupełnie słusznie był pan łaskaw zauważyć — powiedział Bołotnikow. — I ja także nad tym myślałem. Jest oczywiste, że ludność tej planety dzieli się na dwa różne typy ludzi: wysokich i niskich. Ci, którzy są wysokiego wzrostu, odnoszą się pogardliwie do niskich. Niewykluczone, że niscy są dzicy.

— Dzicy? Na planecie, na której tak wysoko stoi technika lotów międzygwiezdnych?

— No i cóż z tego? Proszę wybaczyć, ale myśli pan nielogicznie. Czyż u nas, na Ziemi, technika nie stoi na wysokim poziomie? A czyż w związku z tym ludzie są na jednakowym poziomie? Są przecież na Ziemi narody, które dopiero teraz oswajają się z kulturą. Weźmy Południową Afrykę, Australię albo wyspy na Oceanie Spokojnym.

— Ale my nimi nie pogardzamy!

— O to właśnie chodzi. Na tym polega różnica.


Muratow przyjechał do Połtawy rankiem tego dnia, w którym przylatywała Szósta Ekspedycja Księżycowa — dzień później, niż pierwotnie zamierzał. Wybrał się na spotkanie ekspedycji, ponieważ w skład jej załogi wchodził Siergiej. Muratow stęsknił się za przyjacielem młodości, nie widzieli się przecież od tak dawna.

Zgodnie z przyrzeczeniem niezwłocznie odszukał Bołotnikowa, który bardzo ucieszył się z jego przyjścia.

Na pytanie, czy poznał Gianeję, tak jak to zamierzał, urażony profesor opowiedział, jak Marina spróbowała ich poznać ze sobą, ale Gianeja odwróciła się tyłem i nawet nie odpowiedziała na powitanie. Obrażony Bołotnikow natychmiast odszedł.

Był bardzo niski, i dziwna antypatia Gianei zabłysła ze szczególną jasnością.

To konsekwentne i uparte łamanie zasad dobrego wychowania trudno było rozsądnie wytłumaczyć, ponieważ we wszystkich pozostałych sytuacjach Gianeja zachowywała się skromnie i uprzejmie. Już półtora roku przebywała na Ziemi i dawno powinna była zrozumieć, że nie ma tu ani „władców”, ani „niewolników”.

A jednak!..

Pożegnawszy Bołotnikowa Muratow udał się do domu, w którym zamieszkały Marina i Gianeja. Odnalazł go bez trudu — całe miasto wiedziało, gdzie mieszka gość z Kosmosu. Nie bez zdenerwowania Wiktor zbliżył się do drzwi. Jak go powita Gianeja? Może jest obrażona, że tak uparcie unikał spotkania z nią. W rzeczywistości nic nie usprawiedliwiało jego uporu. Gianeja zaś była przyzwyczajona, by jej żądania spełniano natychmiast.

Zastukał, ponieważ nie mógł znaleźć dzwonka. Nikt się jednak nie odezwał. Odczekawszy chwilę, Muratow pchnął drzwi i wszedł.

Dom był pusty.

W jadalni zobaczył nie uprzątnięte ślady po śniadaniu. Widocznie dziewczyny się śpieszyły. Na stole leżała napisana przez Marinę kartka.

Muratow przeczytał:

Drogi Witia! Jeżeli zajdziesz i nas nie będzie, to pojechałyśmy do Seleny. Gianeja chciała obejrzeć miasto. Zobaczymy się na kosmodromie.

Podpisu nie było.

Muratow ze złością rzucił kartkę. Chciał, żeby pierwsza rozmowa z Gianeją odbyła się bez świadków, a tam na kosmodromie, w tłumie…

— Jeżeli zajdziesz, to pojechałyśmy — ze złością powtórzył słowa listu. — I to ma być językoznawca!

Doskonale wiedział, że siostra umyślnie pisze listy wbrew wszelkim zasadom gramatyki, ale teraz, nie wiedzieć czemu, wyprowadziło go to z równowagi.

Wyszedł z domu. Jednak po przejściu kilku kroków zatrzymał się i… zawrócił.

Jak to często bywa, nagle uświadomił sobie, że w domu, na stole obok liściku siostry, leżał jakiś rysunek, na który nie zwrócił uwagi. Uświadomił to sobie dopiero teraz. Rysunek coś mu przypominał.

Powtórnie wszedł do pokoju i podszedł do stołu.

Miał rację: na stole leżał otwarty album, należący widocznie do Gianei.

Muratow uważał, że nie ma prawa przeglądać całego albumu. Nie wiedział, czy Gianeja by się na to zgodziła. Jednak miał prawo popatrzeć na otwartą stronę. Mogła się przecież spodziewać, że w czasie ich nieobecności może zajść do domu.

Na grubym kartonie był naszkicowany pejzaż Hermesa. Mroczne skały, gwiaździste niebo i skraj dysku obserwatorium. Na pierwszym planie człowiek ubrany w skafander trzymał na rękach innego człowieka. Sześcienny kształt hełmu sugerował, że człowiekiem tym była Gianeja. Rysunek przedstawiał więc ten moment, gdy Muratow przenosił Gianeję z wejściowej śluzy obserwatorium na flagowy gwiazdolot eskadry.

Rysunek był wykonany po mistrzowsku. Muratow rozpoznał widoczne poprzez „szkło” hełmu rysy swojej twarzy.

„Ma wspaniałą pamięć — pomyślał Muratow. — Przecież od tej pory minęło już półtora roku”.

Widać było, że Gianeja rysowała niedawno, być może nawet dziś. Myślała więc o nim i być może, że specjalnie zostawiła album otwarty na tej stronie. Chciała, żeby zobaczył rysunek.

„Myślę o panu i chcę pana zobaczyć” — tak należałoby to zrozumieć, jeśliby była ziemską kobietą. Gianeja miała jednak inny zasób wyobrażeń i inne przyzwyczajenia. Motywy jej postępowania nie zawsze łatwo było zrozumieć.

„Kto ją wie — myślał Muratow. — Być może rysunek wskazywał na coś zupełnie przeciwnego:»Nie chcę pana widzieć, nie zapomniałam o zniewadze«. A może coś zupełnie innego, czego nawet domyślić się nie sposób”.

Niezdecydowany trzymał w rękach album. Jeżeli Gianeja narysowała ten epizod z pamięci, to mogła również przypomnieć sobie i narysować coś innego. Rysunki zajmowały już ponad połowę albumu. A jeżeli rysowała pejzaże swojej ojczyzny?

Muratowowi zadrżały ręce. Wystarczy odwrócić stronicę i być może zobaczy to, czego nigdy nie oglądały ludzkie oczy.

Marina mówiła, że Gianeja często rysuje, jednak nigdy nie pokazuje swoich rysunków.

Pokusa była wielka.

Muratow zwalczył jednak palącą ciekawość i położył album na poprzednim miejscu.

„Byłby to czyn naganny — nadużywać zaufania gościa. Na pewno była przekonana, że nikt bez jej zgody nie zajrzy do albumu. Gianeja znała już ludzi Ziemi i wierzyła im. Być może, jeśli ją poproszę, sama pokaże rysunki”.

Przypuszczenie takie nie miało jednak żadnych realnych podstaw. Marina już kiedyś prosiła o to Gianeję, lecz ta nie zdobyła się nawet na grzeczną odmowę. Po prostu zbyła to milczeniem.

Muratow powoli wyszedł. Z wściekłością zatrzasnął za sobą wejściowe drzwi. Szósta miała wylądować dopiero o siódmej wieczór. Teraz była druga. Co robić przez pięć godzin?

Czy jechać do Seleny i starać się w tym ogromnym mieście znaleźć Marinę z towarzyszką? To nie było takie trudne. Gianeja zwracała na siebie uwagę, zauważano ją od razu. Każdy przechodzień wskaże, gdzie należy jej szukać. Ale czy powinien tak otwarcie pokazywać, że niecierpliwi się? Czy nie lepiej zobaczyć się na kosmodromie, jak sugerowała Marina w swym liściku?

Muratow wszedł do restauracji, gdzie, dla zabicia czasu, zamówił obiad z czterech dań.

Czekając na posiłek, otworzył wczorajszą gazetę. Tak jak przypuszczał, znalazł w niej zdjęcie Gianei.

Ożywiona, z uśmiechem na ustach, stała pod jakimś pomnikiem. Obok stała Marina.

Gdyby nie kształt oczu i zielony odcień skóry, można by sądzić, że Gianeja jest siostrą Mariny. Były do siebie bardzo podobne. Obie miały czarne włosy, obie były ubrane na biało, obie były zgrabne i wysokie. Gianeja była o pół głowy wyższa i wyglądała na starszą. Tyle, że nikt jeszcze nie wiedział, ile rzeczywiście miała lat.

Spotkają się już niedługo. I Muratow wreszcie będzie mógł z nią porozmawiać. Inaczej będą wyglądać ich kontakty. Teraz nie będzie tak bezsilny jak przedtem, kiedy wszystko trzeba było tłumaczyć przy pomocy gestów.

„Chyba że odwróci się do mnie plecami, jak do Bołotnikowa — pomyślał. — Zwłaszcza że mogła się obrazić za lekceważenie, które jej okazywałem”.

W głębi serca nie wierzył jednak, że tak będzie. Wydawało mu się, że Gianeja narysowała go w albumie, ponieważ myślała o bliskim spotkaniu i czekała na nie.

Rozmyślania Muratowa przerwało zjawienie się „kelnera”. Mechaniczne ręce szybko i zręcznie nakryły do stołu. Każdemu ruchowi towarzyszył ledwo słyszalny dźwięk. Robot należał do starego typu. Ostatnie modele nie dźwięczały.

— Dziękuję — machinalnie powiedział Muratow, kiedy dania zostały ustawione.

Robot „kiwnął głową” i odszedł.

Muratow uśmiechnął się. Nawet to przewidzieli konstruktorzy. Jadł szybko. Z każdą minutą ogarniało go coraz większe zniecierpliwienie. Chciał jak najszybciej zobaczyć się z Gianeją i wyjaśnić najważniejszą sprawę: jaki ma do niego stosunek?

Nie można było wątpić, że Gianeja żywiła do niego sympatię.

Ta dziewczyna z innego świata była tak bardzo podobna do ziemskich ludzi. Różnice były przecież znikome. I dlatego było trudno inaczej niż na ziemski sposób interpretować jej gesty i wyraz oczu.

Obiad był zbyt obfity. Choć Muratow nic jeszcze dzisiaj nie miał w ustach, jednak zdołał się uporać tylko z połową.

Nacisnął guzik, w ten sposób dając znak, że można już sprzątać ze stołu, i wyszedł na ulicę.

Obiad zajął mu zaledwie pół godziny. Zostało jeszcze cztery i pół!

„Pojadę do Seleny — postanowił. — Przecież nigdy tam nie byłem. Pochodzę, obejrzę miasto”.

Leciało się tam pięć minut. Muratow miał jednak ciągle zbyt wiele czasu, nie poszedł więc do pobliskiej, jednej z wielu, stacji miejskiej komunikacji powietrznej, ale wybrał najwolniejszy środek lokomocji, a mianowicie miejski wuczebus.

Wkrótce pożałował swojej decyzji. Wuczebus zatrzymywał się nieprawdopodobnie często, pasażerowie wchodzili i wychodzili. Tym środkiem miejskiej lokomocji posługiwano się tylko na niewielkich odległościach, Muratow zaś musiał przejechać przez całe miasto, miasto rozciągające się na obszarze wielu dziesiątków kilometrów. Następnie musiał przejechać przez obszerny rejon między Połtawą a Seleną — na którym rozmieszczone były liczne zautomatyzowane fabryki — by dotrzeć dopiero do przedmieścia Seleny.

— Jak długo jedzie się stąd na kosmodrom? — zapytał.

— Półtorej godziny, odpowiedział metaliczny głos kierowcy.

Kilka osób ze zdziwieniem spojrzało na Muratowa.

Westchnął i usadowił się wygodniej w miękkim fotelu. Niech ludzie sobie myślą o nim, co chcą. Nikomu przecież nie przyjdzie do głowy, że nie ma co zrobić z czasem. Zdarzyło mu się to pierwszy raz w życiu.

Wreszcie Połtawa pozostała w tyle. Jechali wzdłuż niekończących się, podobnych jeden do drugiego budynków fabrycznych. Nie było ani skrawka zieleni, ani kwiatu. Nie było na czym zatrzymać wzroku. Tylko ślepe ściany bez okien. Piękno jest niepotrzebne, bo nie ma tu ludzi.

II

Ludzie, którzy poświęcają się badaniom językoznawczym, należą zwykle do typu „uczonych gabinetowych”. Marina Muratowa była wyjątkiem. Posiadała ogromne zdolności lingwistyczne — miała świetną pamięć, znała biegle osiem języków, miała predyspozycje badacza. Lubiła również malarstwo, muzykę i sport. Chętnie podróżowała i łatwo nawiązywała kontakty z ludźmi.

Te właśnie cechy zadecydowały o tym, że Rada Naukowa Instytutu Kosmonautyki wybrała ją na towarzyszkę Gianei.

Marina nie wahała się. Była zachwycona tym, iż zadanie, które przed nią postawiono, jest tak niezwykłe i trudne. Wiedziała, że na długi okres czasu, być może na całe lata, musi oderwać się od swoich zwykłych zajęć, jednak to jej nie przestraszało. Poznać obcy język nie mający z ziemskim nic wspólnego (a właśnie tak sądziła) czy też nauczyć przybysza z Kosmosu języka ziemskiego, zaprzyjaźnić się z obcą Ziemi istotą, istotą, która urodziła się i wyrosła na innej planecie, w promieniach innego słońca — w tym wszystkim było wiele pociągającej romantyki.

Marina nie była zarozumiała. Na jej decyzję nie wpłynął fakt, że będąc przyjaciółką Gianei zwróci na siebie uwagę całej ludzkości Ziemi. Po prostu o tym nie myślała.

Tajemnica otaczająca Gianeję oraz nie wyjaśnione problemy, nad którymi tak się zastanawiano, najmniej interesowały Marinę. Wierzyła, że tajemnice rozwiążą się same przez się, wtedy kiedy gość przyzwyczai się do życia na Ziemi, pozna ludzi i będzie mógł swobodnie z nimi rozmawiać.

Tak też Muratowa widziała swoje zadanie — pomóc Gianei w jak najszybszym przystosowaniu się do życia na Ziemi.

Już wkrótce wszyscy przekonali się, że zadanie nie jest takie proste. Gianeja ani nie chciała uczyć się ziemskiego języka, ani nie uczyła Muratowej swojego języka.

Początkowo wydawało się, że wszystko będzie szło dobrze.

Gianeja sama starała się dopomóc w tym, żeby ją rozumiano. Język, którym mówiła, był dźwięczny i wydawał się prosty; z łatwością zapamiętywało się słowa. Pracownicy Instytutu Lingwistyki, nie wyłączając Muratowej, uważali, że i nadal nie będzie żadnych trudności.

Im dłużej jednak trwała nauka, tym niechętniej Gianeja rozszerzała swój słownik. Stawało się jasne, że chce ograniczyć się tylko do rozmów potocznych, w zakresie niezbędnym dla niej samej. Zresztą i to, czego się nauczono, wprowadzało lingwistów w zakłopotanie.

Gianeja świadomie posługiwała się najprostszymi zdaniami. Muratowa uczyła się więc tylko luźnych słów, nie podporządkowanych żadnym regułom gramatycznym. Taki uproszczony język Gianeja wprawdzie rozumiała, jednak ziemscy lingwiści nie mogli mieć nadziei, że w ten sposób poznają jej język.

Wysoka kultura narodu, którego członkiem była Gianeja, wyklucza możliwość takiego „ubóstwa mowy”. Język ten był niewątpliwie bogaty i na pewno posiadał obszerny słownik. Jego pozorna prostota mogła być tylko złudzeniem.

Kiedy już definitywnie przekonano się, że nie można liczyć na pomoc Gianei, postanowiono kontynuować badania bez jej wiedzy. Żyjąc na Ziemi, obcując z ludźmi, choćby nawet tylko z Muratową, gość mimo woli wypowiadał nowe słowa i zdania. Zapamiętywano je i rozszyfrowywano. Wspaniałą pamięć Mariny wspomagał magnetofon.

Nie rozstawała się z miniaturowym podręcznym aparatem, o którego istnieniu Gianeja nie miała pojęcia. Nagrane taśmy poddawano badaniom Elektronowego Mózgu Instytutu Lingwistyki i dzięki jego pomocy powoli, ale systematycznie udawało się rozszyfrowywać tajemnicę obcego języka.

Marina zapamiętywała wszystko. Była jednak aż do przesady ostrożna i ramy rozmów zakreślone przez Gianeję rozszerzała powoli i stopniowo. Bała się, że „spłoszy” gościa. Dziewczyna z innego świata nie zauważyła, jak się wydawało, iż jej przyjaciółka mówi jej językiem coraz bardziej swobodnie i gramatycznie.

Marina wiedziała, że Gianeja ją lubi. Należało tę sympatię utrwalić i rozszerzyć. Wielkie nadzieje związane z poznaniem tajemnicy pojawienia się Gianei pokładali w tym wszyscy uczeni.

Marina pracowała sama. Jej koleżanka z Instytutu Lingwistyki, razem z nią „odkomenderowana” do Gianei, już następnego dnia po przylocie gościa musiała ją opuścić.

Rada starała się przewidzieć wszystko aż do najmniejszych drobiazgów, nikt jednak nie mógł przypuszczać, że Gianeja nie znosi ludzi niewielkiego wzrostu.

Trudno było przysłać kogoś innego, gdyż nie było ani jednej odpowiedniej kandydatki.

Muratowa radziła sobie świetnie sama.

W ciągu minionego półtora roku ani razu nie żałowała, że została towarzyszką Gianei. Przez ten okres czasu ani razu się nie posprzeczały.

Gianeja miała łagodny charakter. Z każdym dniem stawała się coraz milsza. Przestała się zachowywać sztucznie i z dystansem, wyzbyła się niezrozumiałej czujności cechującej ją w pierwszych miesiącach pobytu na Ziemi. Była teraz „zwykłą” dziewczyną. Zawsze ożywiona, bardzo ruchliwa, lubiła sport i gry, których uczyła się z niezwykłą łatwością, chętnie rysowała i zajmowała się muzyką.

Nikt nie wiedział, co jest tematem jej rysunków. Rzadko tylko udawało się Marinie zerknąć do albumów. Gianeja pokazywała jej wyłącznie ziemskie pejzaże. Kilka razy ulepiła i natychmiast zniszczyła parę wspaniałych popiersi. Przedstawiały one bądź Marinę, bądź ją samą.

Gianeja nie próbowała nawet nauczyć się grać na jakimś instrumencie muzycznym, ale lubiła słuchać, gdy grała Marina.

Czasami zaczynała śpiewać bez akompaniamentu. Melodie dziwnie brzmiały dla ziemskiego ucha. Słuchacze byli zdziwieni pięknem i niewiarygodnie szeroką skalą głosu Gianei.

Pieśni te rejestrowane na magnetofonie, analizował Mózg Elektronowy znajdując wiele nowych słów i połączeń słownych.

Marina była przekonana, że Gianeja jest bardzo młoda, ale nawet tego, nawet tak prostej sprawy, nie udało się jej wyjaśnić. Gianeja, gdy ją o to pytano, milczała.

Marina udawała, że milczenie Gianei nie jest niczym szczególnym, starała się je traktować jako naturalne.

Taka taktyka była niewątpliwie słuszna.

— Dojrzałe jabłko spada samo — mówili uczeni. — Należy zostawić Gianei czas: gdy „dojrzeje”, sama zacznie mówić.

Dziewczyna wyraźnie „dojrzewała”. Milczała coraz rzadziej. Wprawdzie niechętnie, ale odpowiadała na pytania. Marina zaś, stosownie do otrzymanych zaleceń, nigdy nie powtarzała pytania, które Gianeja już kiedyś pominęła milczeniem.

Między obydwiema dziewczynami panowała harmonia i na pozór pełne zrozumienie.

Ludzie sądzili, że Gianeja nie interesuje się życiem na Ziemi, że to, co dzieje się wokół niej, jest jej obojętne. Marina jednak miała na ten temat inne zdanie.

Potrafiła już orientować się w każdym drgnieniu twarzy, a zwłaszcza oczu gościa. Stopniowo przekonywała się, że Gianeja z jakiejś sobie tylko znanej przyczyny, po prostu ukrywa przed ludźmi swe zainteresowanie Ziemią, udając obojętną.

W ciągu półtora roku Gianeja objechała całą Ziemię. Widziała wszystko, co na planecie było najpiękniejsze, najbardziej majestatyczne i wspaniałe, zarówno twory natury jak i kultury. Mogło wydawać się, że nie robiło to na niej najmniejszego wrażenia. Nigdzie bowiem nie zatrzymała się dłużej, nigdzie nie zachwycała się dziełem sztuki czy pięknem przyrody, tak jak to zwykli czynić ludzie. Patrzyła minutę, najwyżej dwie, i odchodziła.

Kiedyś jednak, po upływie paru miesięcy od wycieczki do Ameryki Północnej, Marina zobaczyła narysowany przez Gianeję widok niagaryjskiego wodospadu, wtedy zrozumiała, że jej towarzyszce wystarcza przelotne spojrzenie, żeby na zawsze zapamiętać to, co widziała. Rysunek był wierny nawet w najdrobniejszych szczegółach, przypominał fotografię.

Powtarzało się to niejednokrotnie. Gianeja zapamiętywała wszystko, o niczym nie zapominała.

Nie, to nie była jednak obojętność!

Być może w ten sposób zachowują się wszyscy jej współplemieńcy? Być może w jej ojczyźnie panują takie obyczaje?

Nie można było wykluczyć i takiej interpretacji. Marina jednak, nie wiadomo dlaczego, nie chciała w to uwierzyć.

Dlaczego tak postępuje?

Stopniowo Marina przekonywała się, że gość z Kosmosu potrafi zachowywać się nieszczerze, że udaje.

Ostatnio zdarzył się wypadek, który wszystkich głęboko poruszył, a Marinę jeszcze bardziej przekonał, że Gianeja coś ukrywa.

W czasie drogi do Połtawy, czekając na przejście globekspresu, Gianeja nieoczekiwanie zadała pytanie, które świadczyło, że ukrywa przed ludźmi nie tylko swoją przeszłość, ale i teraźniejszość.

Skąd Gianeja mogła wiedzieć, że Marina ma brata? Co więcej — wiedziała, że kształt drogi globekspresu został zaprojektowany przez Wiktora Muratowa!

Gianeja rozmawiała tylko z Mariną. Wszystko to, co mówiła do innych, i to, co do niej mówili, tłumaczyła Marina. Jeżeli rzeczywiście nie znała żadnego ziemskiego języka, nie mogła wiedzieć o istnieniu Wiktora.

I nagle się okazało, że wie o tym i nie tylko zresztą o tym.

Wiadomość była bardzo ważna i pociągnęła za sobą nie dające się przewidzieć konsekwencje.

Czy Gianeja wygadała się jedynie przypadkiem? Czy też celowo chciała dać do zrozumienia ludziom, że jest dobrze poinformowana?

Pytanie to zadano sobie natychmiast w Radzie Naukowej Instytutu Kosmonautyki, który od samego początku interesował się wszystkim, co dotyczyło gościa z Kosmosu.

Gianeja przypadkiem czy celowo udowodniła, że zna jeden z języków ziemskich. Potwierdzało to starą hipotezę — Gianeja rzeczywiście jest związana z tymi, którzy wysłali w kierunku Ziemi sputniki-zwiadowców. Stąd wynikał kolejny wniosek, że jej współplemieńcy byli na Ziemi. Istniało również prostsze wyjaśnienie. Gianeja języka ziemskiego nauczyła się sama, bez niczyjej pomocy.

Trzeba było ustalić, jaki właściwie język zna Gianeja. Z pytaniem tym zwrócono się do Muratowej. Na Ziemi istniało wiele języków. Ogólnoziemski dopiero zaczynał wchodzić w życie. Zarówno gazety, jak i czasopisma, radio i telewizja nowym językiem posługiwały się raczej rzadko. W każdym regionie (przed tym nazywały się one krajami) mówiono językiem starym. Zniknęły granice, zacierały się różnice między narodami, kultura i cywilizacja stały się powszechne, mimo to odległy był jeszcze dzień, w którym ludzkość stanie się jedną rodziną, mówiącą jednym językiem.

Gianeja chętnie przeglądała czasopisma, które były jej dostarczane zewsząd, ze wszystkich okolic i we wszystkich językach. Ludzie cieszyli się, że dziewczyna z innego świata, chociaż w ten sposób interesuje się życiem na Ziemi. Myślano, że ogląda tylko ilustracje, ponieważ nie zna żadnego języka. Teraz jednak trzeba było ustalić, jakie pisma Gianeja przeglądała szczególnie chętnie.

Muratowa jednak tego nie wiedziała. Nigdy bowiem nie zwracała uwagi, jakie gazety przegląda jej przyjaciółka ani tym bardziej, w jakim są one języku. Przypomnieć sobie teraz? Nie, nie pamiętała.

Toteż postanowiono dowiedzieć się tego w inny sposób.

Gianeja wiedziała, kim jest człowiek, który opracował nową konstrukcję drogi glob-ekspresu. Wiedziała, że jest on bratem Mariny. Zatem w jednej z gazet, którą miała w ręku, był wydrukowany odpowiedni artykuł. Trzeba tylko ustalić, jakie gazety dostarczono Gianei, a to nie było specjalnym problemem.

Artykuł został szybko odnaleziony. Pisano w nim o globekspresie oraz wspominano, że Wiktor Muratow jest bratem Mariny Muratowej, przyjaciółki i tłumaczki Gianei. Na pewno ten właśnie artykuł Gianeja przeczytała.

Okazało się, że gazeta była w języku hiszpańskim.

Wiadomość obiegła cały świat. Nie wydrukowały jej tylko gazety hiszpańskie, gdyż nie chciano, by Gianeja się o tym przypadkiem dowiedziała. Jeżeli gość z Kosmosu po prostu się wygadał, nie należało zdradzać, że zostało to zauważone.

W Instytucie Lingwistyki odetchnęli z ulgą. Dawno już zauważono, że język, którym mówiła Gianeja, zarówno pod względem składniowym, jak i fonetycznym, jest podobny do któregoś z romańskich języków Ziemi. Teraz nie miano już żadnych wątpliwości. Być może był to dziwny zbieg okoliczności, jednak mieszkańcy nieznanej planety (może nie wszyscy, a tylko ta część, do której należała Gianeja) mówili językiem bardzo podobnym do hiszpańskiego.

Ta druga wiadomość była jeszcze bardziej sensacyjna niż pierwsza.

Pozwalało to wiele zrozumieć. Gianeja nie mogła „przypadkowo” nauczyć się właśnie tego języka, który najbardziej był podobny do jej języka ojczystego. Znała go wcześniej, przed tym, nim pojawiła się wśród ludzi!

Stąd, naturalnie, wypływał drugi wniosek. Zarówno Gianeja, jak i gospodarze sputników-zwiadowców, byli członkami jednego i tego samego narodu! Postawiona kiedyś hipoteza okazała się prawdą.

Ludzie sądzili, że nigdy jeszcze istoty z innego świata nie odwiedziły Ziemi. Okazało się, że było inaczej. Nie wiadomo jednak, kiedy współplemieńcy Gianei byli na Ziemi, i to na pewno przez dłuższy okres czasu. Kiedy zdążyli poznać i nauczyć się ziemskiego języka? Dlaczego właśnie hiszpańskiego? Po prostu dlatego, że ten język był dla nich najłatwiejszy.

Mogło być również inaczej. Po hiszpańsku mówiono nie tylko na Półwyspie Iberyjskim, ale także w Meksyku, republikach Ameryki Środkowej, na Antylach, w całej Ameryce Południowej, wyjąwszy Brazylię. Być może tam właśnie wylądował kosmiczny statek przybyszów. Wtedy podobieństwo ich języka do języka „Ziemian” byłoby wynikiem szczęśliwego dla nich przypadku.

Co mogłoby zwrócić uwagę ludzi na istoty podobne do Gianei? Zielonkawy odcień skóry? Można go było z łatwością ukryć przy pomocy makijażu lub opalenizny. Niezwykły kształt oczu? Możliwe, że zwrócono na to uwagę, jednak nie była to cecha tak charakterystyczna, by mogła podziałać na wyobraźnię albo wzbudzić jakiekolwiek podejrzenia u łudzi, którym nawet do głowy nie mogła przyjść myśl o istnieniu innego świata.

Podobny drobiazg, gdyby nawet zwrócił na siebie uwagę, nie mógł być zapamiętany, nie mógł wejść do historii.

W tak nieoczekiwany sposób wyjaśniła się jedna z otaczających Gianeję tajemnic.

Marina Muratowa znała doskonale język hiszpański. Zrozumiała więc, dlaczego tak łatwo przyswajała słowa z języka Gianei.

Marinie polecono, żeby uważnie śledziła, jakie artykuły w gazetach hiszpańskich czyta Gianeja, zbadała, w jakim stopniu włada ona tym językiem i co ją najbardziej interesuje. Redakcjom hiszpańskich gazet polecono natomiast, żeby jak najczęściej zamieszczały materiały dotyczące sputników-zwiadowców oraz jeszcze raz przedrukowały polemikę sprzed trzech lat o tym, gdzie się one obecnie znajdują.

Nikomu nie mogło przyjść do głowy, że wszystkie te podstępy są niepotrzebne, że problem, który tak bardzo interesował wszystkich, wyjaśni się bardzo szybko i nieoczekiwanie.

III

Przez cały ten czas Muratow był bardzo zajęty i nic nie wiedział o nowinach, które poruszyły całą Ziemię. Wezwano go nagle do centrum obliczeniowego, które współpracowało z ekspedycją Jeana Legeriera i kontrolowało ruchy Hermesa.

Zaszła nieprzewidziana komplikacja. Asteroid spotkał na swojej drodze duże, w porównaniu do własnej masy, ciało — jeszcze nie znaną niewielką planetę. Urządzenia lokacyjne i grawiometry zdążyły uprzedzić o spotkaniu — udało się więc uniknąć katastrofalnego zderzenia. Zmieniła się jednak trajektoria Hermesa. Należało opracować instrukcję dla Westona, jakie urządzenia korygujące i w jakim czasie ma uruchomić, żeby powrócić na właściwy kurs.

Muratow, pogrążywszy się w pracy, jak zwykle wyłączył ze swojej świadomości wszystko pozostałe.

Pracę skończył w ostatniej chwili (po raz czwarty otrzymano ten sam wynik) i pośpiesznie wyjechał do Połtawy.

Mógł mu o tym wszystkim opowiedzieć Bołotnikow, jednak rozmowa potoczyła się inaczej. Jadąc tedy do Seleny, na spotkanie z Gianeją, Muratow nie podejrzewał, że jego plany komplikują się w wyniku nowej nieprzewidzianej okoliczności.

Nowej i to dotyczącej właśnie jego samego.

Hiszpański był niemal ojczystym językiem Wiktora. Rodzice pochodzili wprawdzie z Rosji, ale wiele lat mieszkali w Hiszpanii. Ojciec był członkiem ekspedycji geologicznej, matka — architekt, budowała gigantyczne Miasto Dziecka na południowym brzegu Półwyspu Iberyjskiego.

Wiktor urodził się i spędził pierwsze lata swojego życia w Almerii. Tam też skończył szkołę podstawową.

Gdyby wiedział o światowej sensacji, zrozumiałby, dlaczego język Gianei wydawał mu się znajomy. Cztery dni temu mówił o tym Bołotnikowowi w wagonie globekspresu.

Ale Muratow o niczym nie wiedział.

Selena oszołomiła go swoją wielkością. Była znacznie większa od Połtawy, chociaż uważano ją właściwie za przedmieście. Miasto wyrosło na pustym miejscu w bajecznym tempie, w ciągu pięciu lat. Domy, ulice, nawet ogrody wydawały się szczególnie czyste, świeże i „nowiutkie”. Wyczuwało się, że całe miasto budowano w myśl jednolitej architektonicznej koncepcji. Ogrom myśli i pracy włożonej w budowę wywierał olbrzymie wrażenie.

Selena była właściwie pierwszym całkowicie współczesnym miastem, które Muratow zobaczył z bliska.

Uśmiechnął się, kiedy przypomniał sobie naiwną pewność, że pierwszy lepszy przechodzień wskaże mu, gdzie ma szukać Gianei. Jak ją tu znaleźć w takim kolosie!

Selena miała kształt koła. W centrum znajdował się ogromny kosmodrom.

Okrężny wuczebus przewiózł go przez całe miasto.

Muratow zapomniał o czasie, o swoim zniecierpliwieniu, o wszystkim. To, co widział, pochłonęło całkowicie jego uwagę. Na każdym kroku, na każdym zakręcie wyrastały zespoły gmachów, jedne ładniejsze i wspanialsze od drugich. Domy wydawały się lekkie, lekkość konstrukcji podkreślała jeszcze zieleń, rozległe okna na wskroś przesycone były słonecznym światłem.

Również mieszkańcy wydawali się inni niż w znanych mu miastach. Sami byli jak gdyby przeniknięci światłem.

„Koniecznie spróbuję się tutaj przenieść — myślał Muratow. — Jeżeli tylko miasto nie jest zamknięte z powodu przeludnienia. Muszę pomieszkać wśród tego piękna. Na pewno i praca będzie tutaj szła lepiej niż gdzie indziej”.

Widocznie jednak nie tylko Muratowowi tak bardzo podobała się Selena, w której ucieleśniło się całe doświadczenie, cały architektoniczny i artystyczny geniusz Ziemi. Na ulicach było tłoczno.

Kiedy wuczebus zamknął krąg kończąc swą trasę w miejscu, z którego wyruszył, Wiktor, spojrzawszy na zegarek wysiadł, chociaż miał ochotę jeszcze raz okrążyć miasto. Zostało mu jednak zbyt mało czasu.

Na kosmodrom poleciał automatycznym rakietoplanem.

Na ogromnym betonowym polu życie toczyło się zwykłym porządkiem. Powrót Szóstej Ekspedycji Księżycowej nie był wydarzeniem szczególnej wagi. Prawie każdego dnia kończyły tutaj swój lot kosmiczne statki z Księżyca, Marsa i Wenus, nie licząc statków wewnętrznych ziemskich linii, które stąd też startowały. Szósta interesowała wąskie tylko grono osób, związanych z obsługą Kosmosu, oraz takich jak Muratow, którzy mieli znajomych wśród członków ekspedycji.

Po płycie kręciły się w zafrasowaniu szybkie i zwrotne pojazdy pomocnicze, powoli i z godnością pełzły ogromnej wielkości cysterny, zaopatrujące w paliwo, na niewielkich rakietoplanach krążyli dyżurni mechanicy i dyspozytorzy. Daleko, pośrodku płyty, błyszczały w słońcu korpusy statków wewnętrznych, „ziemskich” linii, i lądujących rakiet. Międzyplanetarne rakiety nie lądowały na kosmodromie: pasażerowie wysiadali i wsiadali do nich poza granicą atmosfery.

W budynku portu kosmicznego Muratow zobaczył wiele ludzi. Widocznie dzisiaj odlatywał statek dalekiego zasięgu i byli tu zarówno ci, którzy opuszczali Ziemię, jak i ci, którzy ich odprowadzali.

Od razu spotkał Stone'a. Przedstawiciel Rady Naukowej uradował się na widok Muratowa i mocno uścisnął mu rękę.

— A więc — powiedział Muratów — znowu nic!

— Tak, niestety — z westchnieniem odpowiedział Stone.

Chodziło o Szóstą. Obaj już wiedzieli, że ekspedycja znowu się nie udała. Nie znaleziono na Księżycu ani bazy, ani żadnych oznak stwierdzających obecność sputników-zwiadowców.

— To już ostania — dodał Stone. — Nie ma sensu kontynuować poszukiwań, dopóki nie dowiemy się czegoś nowego, na przykład od Gianei.

— Uwaga! — rozległ się stłumiony, ale wyraźny głos. — Pasażerowie odlatujący na Marsa proszeni są o udanie się na miejsce startu. Osoby towarzyszące zatrzymują się przy wuczebusie.

W poczekalni się przerzedziło. I wtedy Muratow nagle zobaczył Marinę i Gianeję. Stały koło jednego z licznych kiosków-automatów i z ożywieniem rozmawiały. Przechodnie rzucali na tę parę ukradkiem zaciekawione spojrzenia.



— Ciekawe, po co ona się tu zjawiła? — powiedział Stone, idąc za wzrokiem Muratowa. — Wygląda na to, że Gianeję bardzo interesują nasze poszukiwania na Księżycu.

— Skąd ona może o nich wiedzieć?

Stone ze zdumieniem popatrzył na rozmówcę.

— Jak to! — wykrzyknął. — O niczym pan nie wie?

— O czym właściwie?

— Czytał pan chyba ostatnie gazety i słuchał pan komunikatów?

— Nie — odpowiedział Muratow. — Nie miałem wtedy czasu. Przecież wie pan, profesorze, czym byłem wtedy zajęty.

— No, no! — Stone pokiwał głową. — I nikt panu o tym nie powiedział? Cała planeta mówi tylko o tym, a pan nie słyszał?

— O co chodzi? — z roztargnieniem spytał Muratow. Myślał o tym, jak podejść do Gianei, żeby wypadło to naturalnie. Obie dziewczyny były odwrócone do nich plecami.

Po pierwszych słowach Stone'a roztargnienie minęło, jakby ręką odjął. Słuchał całkowicie zdumiony. Ale to nowina! Gianeja zna język hiszpański? Niepojęte!

— Teraz już pan rozumie? — zapytał Stone.

— Jakżeby nie! Teraz właśnie zrozumiałem, że cały mój plan nie ma sensu.

— Dlaczegóż? — Stone wiedział o zamierzeniach Muratowa. — Raczej odwrotnie, to panu pomoże. Ale musi pan być bardzo, bardzo ostrożny.

— Właśnie! A to znaczy, że jest potrzebny zupełnie nowy plan.

— Nie można dać do zrozumienia Gianei, że zna pan jej tajemnicę. Radziłbym, żeby pan niby przypadkiem, w odpowiedniej chwili, zaczął przy niej rozmawiać z siostrą po hiszpańsku. Rozmawiajcie na temat, który zainteresuje Gianeję. Trzeba obserwować jej reakcję.

Muratow lękliwie spojrzał na Gianeję. Znajdowała się od nich nie więcej niż trzydzieści kroków.

— Mówimy za głośno — szepnął Stone’owi. — Gianeja ma świetny słuch.

— Przecież nie rozmawiamy po hiszpańsku.

— Kto ją tam wie! Może rozumie. Po tym, co pan powiedział, za nic nie ręczę.

— Tak, to możliwe.

Tłum pasażerów, który dopiero co wszedł do poczekalni, oddzielił ich od dziewcząt.

Stone popatrzył na zegarek.

— Szósta powinna przybyć za jakieś dwadzieścia minut — powiedział. — Niech pan podejdzie do nich.

— Trochę się boję. A może Gianeja nie zechce ze mną rozmawiać?

— Niemożliwe. Pańska siostra mówiła, że Gianeja jeszcze wczoraj pytała o pana.

„Zgadłem — pomyślał Muratow. — Nie przypadkiem rysowała pejzaż Hermesa”.

Lecz obu dziewcząt nie było na uprzednim miejscu.

Odeszły.

Muratow ruszył na poszukiwania.


Od samego rana Gianeja była bardzo zdenerwowana. Zdradzały to jej ruchy, głos, wyraz twarzy. Marina widziała, że jakaś natrętna myśl nie daje jej przyjaciółce spokoju.

Jak zwykle przed śniadaniem poszły popływać na pobliskim basenie.

Sale gimnastyczne i baseny były w każdym osiedlu, nawet w każdym większym domu. Jednak niewielkie baseny znajdujące się przy domach nie zadowalały Gianei. Chciała nie tylko się odświeżyć, ale również popływać.

Tego ranka, jakby straciwszy poczucie czasu, Gianeja pływała bardzo długo. Marina dawno już się ubrała i, siedząc w wiklinowym fotelu, czekała, aż przyjaciółka wyjdzie z wody.

Szybko i niezmordowanie powtarzała Gianeja stumetrowy dystans, płynąc klasycznym, pięknym crawlem. Jak zawsze zebrało się sporo gapiów, niewielu bowiem sportowców na Ziemi tak doskonale opanowało ten styl.

Jej ręce rytmicznie zanurzały się w wodzie. Ciężkie czarne włosy zakrywały niemal całą zgrabną figurę dziewczyny.

W zielonej wodzie basenu, na którą poprzez szklany dach padały jaskrawe promienie słońca, Gianeja przypominała widmo.

Marina dobrze pamiętała pierwsze pójście na basen zaraz po przybyciu Gianei na Ziemię. Pamiętała, jak niechętnie Gianeja ubrała się w kostium kąpielowy. Z trudem, przy pomocy gestów, udało się jej wytłumaczyć, że nie można zamknąć basenu dla innych ludzi. Teraz rozumiała już, że Gianeja próbowała wytłumaczyć, że nie widzi powodu, by musiała wkładać kostium tylko dlatego, że w basenie kąpią się inni ludzie. Nie rozumiała tego i teraz, chociaż od tej chwili minęło już półtora roku.

Dawno już zrozumiano, że Legerier błędnie zinterpretował postępowanie Gianei w początkowym okresie jej pobytu wśród ludzi. Rozbierała się przy wszystkich nie dlatego, że była zarozumiała i nonszalancka, ale po prostu dlatego, że takie zwyczaje panowały wśród jej współplemieńców. Nie rozumieli oni, dlaczego mają ukrywać swoje ciało przed cudzym spojrzeniem.

Marina czekała ponad godzinę. Kiedy w końcu Gianeja wyszła z basenu, nie była wcale zmęczona. Wydawało się, że mogłaby przepłynąć jeszcze drugie tyle.

Wróciły do domu.

Po śniadaniu Gianeja nieoczekiwanie poprosiła, żeby pokazać jej Selenę. Dotąd ani jednym słowem nie wspomniała, po co chciała przyjechać do Połtawy. Miasto wyraźnie jej nie interesowało, przez trzy dni prawie nie wychodziła z domu.

Mariny ta prośba wcale nie zaskoczyła; nawet się jej spodziewała. Była przekonana, że Gianeja przyjechała tutaj w związku z przylotem Szóstej Ekspedycji Księżycowej. Teraz już nie można się było dziwić, skąd o tym wie. Fakt, że gość orientuje się w sprawach Ziemi, przestał być tajemnicą.

Dlaczego interesowała ją właśnie ta ekspedycja?

Wczoraj Gianeja zaskoczyła Marinę nieoczekiwanym pytaniem. Chciała się dowiedzieć, czy jej brat przyjedzie do Połtawy. Nie dodała „spotkać Szóstą”, ale oczywiście pytała właśnie o to.

Marina odrzekła, że Wiktor na pewno przyjedzie.

Gianeja w ogóle nie zareagowała, nie pokazała po sobie, jakie wrażenie wywarła na niej ta wiadomość. Mogło się wydać, że jej w ogóle nie usłyszała.

Wielokrotnie już Gianeja prosiła, żeby Marina poznała ją z Wiktorem. Nic nie wskazywało jednak na to, że wie, iż brat Mariny i kosmonauta, który przywiózł ją z Hermesa na Ziemię, to jeden i ten sam człowiek. Teraz okazało się, że wie i o tym!

Kiedy Gianeja, zaraz po tej rozmowie, zaczęła rysować w albumie pejzaż Hermesa z Wiktorem na pierwszym planie i tym razem nie ukrywała rysunku, Marina przekonała się ostatecznie, że Gianeja posiada dobre informacje.

Marina natychmiast powiadomiła o wszystkim Stone'a. Rada Naukowa przyjęła tę wiadomość z zadowoleniem. Pytanie Gianei wskazywało, że postanowiła „odkryć karty”, że przy torze globekspresu nie wygadała się, a celowo dała do zrozumienia, że wie wiele, wie to, czego nie mogłaby wiedzieć, gdyby nie znała ziemskiego języka.

Marinie polecono, żeby do drugiego przypadku „szczerości” Gianei ustosunkowała się tak samo jak do pierwszego. Niech udaje, że niczego nie zauważyła.

IV

Gianeja wyraźnie nie panowała dzisiaj nad sobą. Zgodnie z przyjętą linią postępowania Marina zaproponowała powrót do Połtawy akurat wtedy, kiedy powinny były pojechać na kosmodrom, jeżeli Gianeja rzeczywiście chciała spotkać „Szóstą”.

Należało się spodziewać, że właśnie teraz Gianeja będzie musiała odpowiedzieć wprost.

Jednak Gianeja wykręciła się.

— Mówiłaś — powiedziała — że miasto jest zbudowane w kształcie pierścienia okalającego kosmodrom. Kosmodromu jednak mi nie pokazałaś. Skoro tu jesteśmy, to chciałabym go obejrzeć.

„Wykręciła się — pomyślała ze złością Marina. — Cóż za dziwny upór!”

Dziewczyny jeździły po Selenie wuczemobilem. Marina prowadząca wóz, obróciła kierownicę i maszyna skierowała się ku centrum.

Niezrozumiały niepokój Gianei wzrastał. Policzki dziewczyny płonęły, a oczy gorączkowo błyszczały. Kilka pytań Mariny zawisło w próżni. Wydawało się, że Gianeja pogrążona w swych myślach niczego nie słyszy.

Kiedy jednak weszły do hallu w porcie kosmicznym, Gianeję jakby coś odmieniło. Ożywiła się i sama zaczęła zasypywać Marinę pytaniami. Twarz nabrała normalnego koloru i tylko blask oczu zdradzał, że Gianeję coś nadal gnębi.

I nagle Gianeja zapytała:

— Ile ludzi brało udział w Szóstej Ekspedycji?

Marina po raz pierwszy usłyszała słowo „ekspedycja” w języku Gianei. Jego znaczenie odgadła z sensu zdania.

„Co teraz robić — pomyślała. — Nie można już stosować poprzedniej taktyki. Gianeja po raz trzeci i to otwarcie odsłania twarz. Gdybym i tym razem tego nie zauważyła, Gianeja odkryłaby moją taktykę. Nie można jednak nie odpowiedzieć na jej pytanie. Wyzwanie trzeba przyjąć”.

— Skąd wiesz o tej ekspedycji? — zapytała Marina bacznie wpatrując się w twarz przyjaciółki. Dzięki zawodowej pamięci dokładnie powtórzyła nowe słowo. Gianeja wcale się nie zmieszała.

— Przecież sama mi o niej mówiłaś — odrzekła z niezmąconym spokojem.

To jest oczywiste kłamstwo. Marina świetnie pamiętała, że nigdy nie rozmawiały na ten temat.

„Tak — pomyślała. — Gianeja jest zdolna nie tylko do obłudy, ale i do kłamstwa. To znaczy, że w ich świecie moralność nie znajduje się na zbyt wysokim poziomie”.

— Nie pamiętam — powiedziała głośno — żebym kiedykolwiek mówiła o Szóstej Ekspedycji Księżycowej. Ale właściwie dlaczego ona cię interesuje?

Odpowiedzi nie było. Gianeja uciekła w zwykle milczenie.

Marina usilnie myślała, co ma robić dalej. Wiedziała dobrze, iż uporczywe domaganie się odpowiedzi nie powiedzie się.

Gdy raz już przemilczała pytanie, będzie uparcie milczeć dalej. Najlepiej zacząć rozmawiać na inny temat. Wedle wszelkich oznak Gianeja postanowiła przestać udawać, że o niczym nie wie. Niech więc inicjatywa należy do niej!

— Czy będziemy czekały na przylot Szóstej? — zapytała Marina jak gdyby nigdy nic.

— Tak — odpowiedziała Gianeja.

Mówiąc to krótkie słowo tym samym przyznawała się, że przyjechała do Połtawy specjalnie po to, by spotkać „Szóstą”. Nie mogła nie wiedzieć, że Marina zrozumiała sens wypowiedzianych przez nią słów.

I nie bała się tego.

„Cóż, już najwyższy czas! — myślała Marina. — Znać język i nie mówić nim jest bardzo trudno. Gianeja na pewno stęskniła się za swobodną rozmową. Udawać przez półtora roku, to bardzo trudno”.

— Dzień dobry! — rozległo się za nimi.

Gianeja obejrzała się tak gwałtownie, że nie było żadnych wątpliwości — poznała głos, który słyszała półtora roku temu. Widać było, że się ucieszyła.

— Nareszcie — powiedziała zupełnie szczerze, wyciągając pierwsza do Muratowa rękę tak, jak zrobiła to w czasie rozstania i czego nie robiła w stosunku do nikogo. — Czemu pana tak długo nie było? Przecież prosiłam Marinę…

Po raz czwarty!

W ciągu paru dni Gianeja, jakby pragnąc wynagrodzić ludziom Ziemi swe długie milczenie, „otwierała się” w oszałamiającym tempie.

Muratow zrozumiał, co powiedziała.

— Nie miałem czasu — odpowiedział z trudem dobierając słowa. — Cieszę się ze spotkania.

Marinę rozbawił jego akcent.

Gianeja nie uśmiechała się. Nie puszczała jego ręki i patrzyła prosto w oczy tym samym uważnym spojrzeniem jak i wtedy, w wyjściowej śluzie gwiazdolotu, jakby miała zamiar coś powiedzieć czy o coś zapytać. I milczała.

Przecież wiedziała, że Muratow rozumie jej język. Czemu więc nie pytała?

— Żałuję — powiedział, nie doczekawszy się od niej ani słowa — że nie mogłem spełnić pani prośby wcześniej.

Trudności w doborze słów, jak i chęć zastosowania się do rady Stone'a spowodowały, że prawie machinalnie wtrącił do zdania kilka słów hiszpańskich.

Gianeja nie poprosiła o powtórzenie; wyraz jej twarzy również nie pozwalał domyślić się, czy zdziwiły ją, czy też nie, użyte przez Muratowa słowa hiszpańskie.

— Czy był pan u nas?

Muratów zrozumiał, że ma na myśli Połtawę.

„Chce zapytać, czy widziałem w albumie jej rysunek” — pomyślał.

— Tak, byłem.

Gianeja puściła jego rękę. Wydało mu się, że w ciemnych oczach dziewczyny zabłysło rozczarowanie.

Czego Gianeja oczekiwała od niego?

Stało się dla niego oczywiste, że pejzaż Hermesa, epizod tyczący się ich obojga, Gianeja narysowała specjalnie i zostawiła w widocznym miejscu na stole po to, by mógł go zobaczyć. To nie tylko nie był przypadek, to coś znaczyło i zawierało określoną, adresowaną do niego wymowę. Gianeja oczekiwała odpowiedzi, ale jej nie otrzymała.

Poczuł złość na samego siebie, ponieważ nie potrafił odgadnąć, nie zrozumiał jej intencji. Fakt, że człowiekowi jednej planety niezwykle trudno jest przeniknąć myśli i zamierzenia człowieka innej, nie był w jego oczach usprawiedliwieniem. Powinien, co więcej, miał obowiązek głębiej wniknąć w rysunek, spróbować zrozumieć, co chciała powiedzieć. Nie zrobił tego i być może zmarnował szansę na przyjacielską szczerość Gianei.

— Widziałem rysunek — powiedział ze smętną nadzieją, że może jeszcze coś naprawi, i używając jeszcze więcej słów hiszpańskich dodał: — Wspaniale pani rysuje, Gianejo.

Odwróciła się z tak wyraźnym lekceważeniem, że Muratow zmieszał się i w duchu zwymyślał siebie.

Początek odnowienia starej znajomości wypadł wyraźnie na jego niekorzyść.

Głos spikera powiadomił o wylądowaniu rakiety ze statku, który przybył z Księżyca, statek, na który czekali i którym wracała Szósta Ekspedycja Księżycowa.

Marina przełożyła treść komunikatu Gianei.

— Nie odpowiedziałaś mi — przypomniała Gianeja — ile ludzi brało udział w tej ekspedycji?

— Osiemnastu.

— Czy przybyli tylko oni? Czy w rakiecie nie ma innych pasażerów?

Po raz piąty!

Słowo „rakieta” Gianeja powiedziała po hiszpańsku. Marina postanowiła nie odpowiadać w tym języku. Stone polecił jej daleko posuniętą ostrożność. Gianeja mogła wymówić dwa słowa hiszpańskie przypadkowo, wcale tego nie zauważając. Od samego rana była bardzo zdenerwowana i nie panowała nad sobą.

— Nie wiem — odrzekła Marina w języku Gianei. — Myślę, że nie ma innych pasażerów. Jest to statek o szczególnym przeznaczeniu, tylko dla ekspedycji.

Upór Gianei coraz bardziej zadziwiał Marinę. Po co chce znać takie szczegóły?

Rakieta wylądowała w pobliżu dworca. Spuścili trap i na Ziemię jeden po drugim zaczęli schodzić pasażerowie. Było ich doskonale widać.

— Zaraz wrócę — powiedział Muratow. — Niech pani na mnie zaczeka w tym miejscu.

Poszedł na spotkanie Siergieja.

Marina zauważyła, że Gianeja po cichu liczy wychodzących z rakiety. Kiedy wyszedł ostatni, osiemnasty, wyraźnie odetchnęła z ulgą. Miało się wrażenie, że dziewczynę z innego świata trwożyło pytanie: Czy wszyscy wrócili z Księżyca?

Dziwne! Czy tylko po to przyjechała tutaj, aby się o tym przekonać?

Muratow i Sinicyn spotkali się w połowie drogi. Uściskali się.

— A więc — powiedział Wiktor. — Znowu z niczym?

— Jak widzisz — niezadowolonym tonem odpowiedział Siergiej.

— Cóż to, mam to wyczytać z wyrazu twojej twarzy?

— Wiesz przecież — Sinicyn nie zaśmiał się z żartu przyjaciela. Twarz miał nadal chmurną.

Muratow uważnie popatrzył na przyjaciela.

— Stone powiedział, że to już ostatnia ekspedycja.

— Wiem i nie zgadzam się z tą decyzją.

— Na wasze powitanie przybyła Gianeja — powiedział Muratow przekonany, że ta wiadomość zelektryzuje Sinicyna.

Pomylił się jednak. Na twarzy przyjaciela nadal malował się spokój.

— Po co jej to potrzebne? — zapytał obojętnie, wyraźnie niezainteresowany odpowiedzią.

— Zagadkowa historia. — Muratów opowiedział w skrócie o ostatnich zdarzeniach związanych z Gianeją.

Sinicyn w dalszym ciągu nie zdradzał zainteresowania.

— Należy o tym pomyśleć — powiedział tylko. — Wiesz co, Witia, nie mów ze mną o Gianei. Drażni mnie nawet dźwięk jej imienia. Nie znam przyczyn jej milczenia, gdy jednak pomyślę, że mogłaby…

Do przybyłych podszedł Stone.

— Gdzie się zatrzymałeś? — szybko spytał Sinicyn. — Aha! Przyjdę do ciebie dzisiaj około ósmej wieczorem. Wtedy porozmawiamy o wszystkim szczegółowo. A teraz, wybacz, nie mam czasu.

Muratow odszedł.

Chociaż sam nie brał udziału w żadnej z sześciu ekspedycji, zmartwiło go niepowodzenie towarzyszy. Czyżby popełnili błąd?

Nie, to niemożliwe! Obliczenia zostały wielokrotnie sprawdzone przez innych. Nie mogło się mylić aż tyle ludzi. Sputniki są na Księżycu!

Ale dlaczego nie można ich odnaleźć?

Rozmowa między Mariną i Gianeją, której był świadkiem Muratow kilka minut temu, niezbicie wskazywała, że interesują ją rezultaty księżycowych ekspedycji, że nie przypadkiem, akurat w tym dniu, znalazła się w Selenie.

Wie, wszystko wie!

Powoli podszedł do obu dziewcząt, które stały w tym samym miejscu, co poprzednio. Widocznie Gianeja chciała, żeby na niego zaczekać.

I nieoczekiwana myśl, która przyszła mu do głowy, sprawiła, że na chwilę się zatrzymał.

„A może by tak zapytać Gianeję wprost? Ucieszyła się na mój widok, odnosi się do mnie zupełnie inaczej niż do innych ludzi. Hiszpańskie słowa przyjęła w ten sposób, jak gdyby ich oczekiwała ode mnie i nawet nie próbowała udawać, że nie rozumie. Zaryzykować?”

Poczuł, że niepotrzebnie zadaje sobie to pytanie, że już postanowił. Nie ma sensu powstrzymywać się i czekać nie wiadomo na co. Stone i Rada Naukowa są zbyt ostrożni. Co złego może się zdarzyć? Najwyżej nie odpowie i tyle.

„Ech, niech się dzieje, co chce” — pomyślał.

— Gianejo, bardzo proszę, żeby pani odpowiedziała mi na jedno tylko pytanie — zdenerwowany Muratow nie zauważył, że mówi po hiszpańsku. — Odpowiedź pani jest bardzo ważna dla nas wszystkich, a zwłaszcza dla mnie osobiście. Jeżeli uważa się pani za mojego przyjaciela, to powinna pani odpowiedzieć. Czy sztuczne sputniki, które wysłali pani rodacy, znajdują się teraz na Księżycu?

Marina wysłuchała tego nieoczekiwanego pytania z ogromnym zaskoczeniem, ale i ukrytą radością. Jej brat zdecydowanie i prosto przeciął splątany węzeł.

Gianeja spuściła głowę. Zrozumiała wszystko to, co powiedział Wiktor, i nie ukrywała, że rozumie. Było widać, że toczy z sobą ciężką walkę.

A kiedy w końcu podniosła głowę i popatrzyła na Wiktora, zobaczył, że długie, ciemne oczy są pełne łez. Dotąd nikt jeszcze nie widział płaczącej Gianei.

— Tak — odpowiedziała ledwo słyszalnym szeptem.

Muratow wstrzymał oddech, wzruszenie dławiło mu gardło.

— Dlaczegóż pani milczała? — zapytał z trudem. — Przecież wiedziała pani, Gianejo, jakie to dla nas ważne.

Odpowiedziała jeszcze ciszej

— Bałam się. Już dawno chciałam o tym powiedzieć, ale pan się nie zjawiał. Teraz już się nie boję. Dawno zrozumiałam, że rację miał Rijageja. Zgubiłam siebie, ale ocalam was.

Gianeja mówiła po hiszpańsku biegle, jednak nie tylko Marina, ale również Wiktor od razu zrozumieli, że nie posługuje się współczesnym językiem hiszpańskim.

„Trzeba zbadać, kiedy w Hiszpanii mówili tak, jak mówi Gianeja” — pomyślała Muratowa.

V

Siódma ekspedycja, której celem było poszukiwanie tajemniczych sputników-zwiadowców, została zorganizowana bardzo szybko. Teraz, bardziej niż kiedy indziej, należało się śpieszyć. Na kosmodromie, po okresie długiego i męczącego milczenia, Gianeja dodała kilka słów, które miały olbrzymią wagę dla Służby Kosmosu.

Odpowiedziawszy zapewne nieoczekiwanie dla siebie samej na pytanie Muratowa, Gianeja zapragnęła szybko odjechać. Wyraźnie bała się dalszych pytań z jego strony, może żałowała swojej szczerości, była roztrzęsiona i bardzo zdenerwowana.

Muratow odprowadził dziewczyny do wuczemobilu.

Rozumiał, że nie wolno jej o nic pytać, że nie odpowie na żadne więcej pytanie.

I nagle Gianeja powiedziała to, o co chciał ją zapytać.

Siedząc już w maszynie wyciągnęła do niego rękę, po raz pierwszy odpowiedziała na uścisk i uśmiechnęła się trochę wstydliwie i nieśmiało.

— Powinnam was uprzedzić — powiedziała tak cicho, że zaledwie usłyszał. — Bądźcie bardzo ostrożni. Nasze — wymówiła długie słowo w swoim języku, oznaczało ono oczywiście „sputniki” lub inną, bardziej dokładną nazwę zwiadowców — są niebezpieczne i nie należy się do nich przybliżać. Zniszczcie je. I śpieszcie się, śpieszcie się!

Opadła na siedzenie i zamknęła oczy. Westchnęła tak głęboko, że usłyszał dźwięk podobny do jęku. Fałdy cierpienia zarysowały się wokół ust i cała twarz Gianei jakby się nagle postarzała.

— Jedźmy! — szepnęła cicho Marinie.

Wuczemobil ruszył z miejsca; Wiktor został sam.

Długo patrzył w ślad za maszyną. Uspokoił się, serce biło rytmicznie.

A więc pełny sukces! Nieprzemyślany i ryzykowny wyskok przyniósł bezcenne zwycięstwo. Sputniki znajdują się na Księżycu. I sama Gianeja radzi, żeby je zniszczyć i nie zbliżać się do nich.

Zniszczyć!

Teraz dopiero przypomniał sobie, że nie zapytał o najważniejsze — gdzie należy szukać sputników, w jakim miejscu położona jest baza. Chyba Gianeja o tym nie wie. A jeżeli wie, to powie potem. Odpowiedziała na zasadnicze pytanie.

Muratow wyruszył na poszukiwanie Stone'a.

Przedstawiciel Rady Naukowej i uczestnicy „Szóstej” jeszcze nie odjechali z kosmodromu. Wiadomość, którą przyniósł Muratow, przyjęto ze zdziwieniem i radością.


— Postąpił pan słusznie — powiedział Stone. — Widocznie byliśmy zbyt ostrożni. Należało się spytać wcześniej.

— To prawda — odpowiedział Muratow — ale zapytać powinienem był właśnie ja, a nie ktokolwiek inny. Gianeja powiedziała takie zdanie: „Dawno chciałam powiedzieć, ale pana nie było”. Ona, nie wiadomo czemu, chciała powiedzieć to właśnie mnie.

— Podejrzana sympatia — nie wytrzymał Siergiej.

Muratow nie zaszczycił przyjaciela nawet spojrzeniem.

— Należy zacząć od początku, jak można najszybciej — powiedział Stone. — Teraz możemy się nie rozpraszać, a szukać tylko w kraterze Tycho. Słowa Gianei potwierdziły prawidłowość obliczeń. Będziemy się ich trzymać. To źle, że zgodnie z pierwotnym planem nie zniszczyliśmy sputników, kiedy znajdowały się na orbitach.

— Moim zdaniem, to wcale nie jest źle, ale właśnie dobrze — zauważył Sinicyn. — Trzeba zniszczyć nie tylko sputniki, ale ich bazę. A wtedy nie podejrzewaliśmy nawet, że ona istnieje.

— Zniszczyć jest łatwo — powiedział ktoś z załogi „Szóstej”. — Ale w jaki sposób znaleźć? Próbowaliśmy sześć razy.

Stone zwrócił się do Muratowa.

— A może — powiedział — spróbujcie jeszcze raz porozmawiać z Gianeją?

— Oczywiście, ale uważam, że jest to niepotrzebne. Wydaje mi się, że Gianeja powiedziała wszystko, co wie. A przyszło jej to niełatwo. Nie mogę zapomnieć wyrazu jej twarzy. Bardzo niepokoi mnie zdanie, które wypowiedziała: „Zgubiłam siebie, ale ocalam was”.

— Tak, to zdanie posiada sens. Niewątpliwie. Jednak u nas na Ziemi Gianei nic nie zagraża. Widocznie chciała powiedzieć, że słowa te zamykają jej drogę powrotu do ojczyzny. Jeszcze się nad tym zastanowimy. I trzeba się będzie potężnie pogłowić. Bardziej niepokoi mnie druga polowa zdania: „Ocalam was”. Co ona miała na myśli?

— To może znaczyć tylko jedno — powiedział Muratow. — Sputniki zagrażają ludzkości Ziemi. Gdyby pan słyszał, jakim tonem to powiedziała: „Zniszczcie je!” — nie miałby pan żadnych wątpliwości.

— I tak nie mam wątpliwości — odpowiedział Stone. — Siódma księżycowa wystartuje jak najszybciej.

Po kilku godzinach Muratow przeprowadził z siostrą rozmowę przez radiofon.

Marina powiedziała, że Gianeja od razu po przyjeździe do domu położyła się do łóżka i prosiła, żeby jej nie niepokoić.

— Wygląda na spokojną, ale jest smutna. Coś ją gnębi, potrzebny jest jej spokój. Chyba żałuje, że zrzuciła maskę.

— Po jakiemu rozmawiacie? — zapytał Muratow.

— Jak zawsze, w języku Gianei. Nie próbuję zagadywać do niej po hiszpańsku.

— Nie musisz. Sama szybko przejdzie na hiszpański. Zobaczysz!

— Gianeja chce dzisiaj wyjechać.

— Dokąd?

— Pytałam ją o to. Odpowiedziała, że jest jej wszystko jedno, byle jak najdalej stąd. Mam wrażenie, że chce uciec sama przed sobą, a może i przed tobą.

— Tak, rozumiem. To reakcja. Gianeja nie miała prawa powiedzieć tego, co powiedziała. I dręczy się, ponieważ złamała prawo swojej ojczyzny. Ale przecież sama słyszałaś, jak powiedziała, że od dawna postanowiła być szczerą i że na przeszkodzie stała jej moja nieobecność. Jak to wyjaśnisz?

Marina chwilę milczała.

— Teraz jest jasne — powiedziała po chwili — dlaczego tak uparcie domagała się spotkania z tobą. Ale sama nie rozumiem, dlaczego postanowiła powiedzieć to właśnie tobie. Być może gra tutaj jakąś rolę twoje podobieństwo do niej.

— To zbyt błahy i zbyt zewnętrzny powód, by mógł odegrać w tak ważnej sprawie istotną rolę. A może Gianeja mnie lubi — Muratow uśmiechnął się, przypomniawszy sobie replikę Siergieja na kosmodromie.

— Może masz rację — zupełnie poważnie odpowiedziała Marina.

— Bzdura! Dowiemy się kiedyś, dlaczego ma do mnie tak szczególny stosunek. To kolejna zagadka Gianei. A więc dzisiaj odjeżdżacie?

— Tak. Zaproponowałam jej zwiedzanie Wysp Japońskich. Jeszcze tam nie była. I od razu zgodziła się. Widocznie chce jak najszybciej stąd wyjechać.

— Czy mam was odprowadzić.

— Raczej nie. Wydaje mi się, że Gianeja nie chce ciebie widzieć. Ale może się mylę.

— Nie mylisz się — odpowiedział Muratow. — Spytałem machinalnie, nie myśląc. Szczęśliwej drogi! Jeszcze dwa słowa. Przewiduję, że Gianeja bardzo szybko znowu sobie o mnie przypomni. Przemówiła i będzie chciała, powinna chcieć powiedzieć więcej.

Wyłączył radiofon.

Wydarzenia rozwijały się w błyskawicznym tempie.

Muratow nawet nie dopuszczał myśli, że Marina może mieć rację i że szczególny stosunek Gianei do niego tłumaczy się tak prosto. Miłość, tak jak się ją rozumie na Ziemi, do istoty z innej planety, absolutnie obcej, wydawała się mu niemożliwa. On sam nie mógłby nigdy pokochać Gianei tak jak kochałby ziemską kobietę.

Co znaczą jej słowa: „Rijageja miał rację!”? Zrozumiała to, jak powiedziała — dawno, ale nie od razu. Kim jest Riageja czy też Rijageja, jak go nazwała? Prawdopodobnie należy do postępowych myślicieli w jej ojczyźnie i Gianeja uznała prawdziwość jego poglądów. A więc przedtem ich nie uznawała. Jak się połapać w tej gmatwaninie. Ale ona opowie wszystko sama.

Rozumiał, że nie może liczyć na szybką rozmowę. Nie wiadomo, ile czasu będzie potrzebowała Gianeja, żeby się zupełnie uspokoić, przemyśleć to, co się zdarzyło, wyznać wszystko do końca.

Wierzył, że się nie mylił, mówiąc Marinie, że Gianeja na pewno przemówi. Tak powinno być i tak będzie!

Tego samego wieczoru przyszedł list od Gianei.

Kartka włożona do koperty wyjaśniała, że Gianeja napisała go przed samym odjazdem do portu lotniczego.

Jest już całkiem spokojna — donosiła Marina. — Zachowuje się jak zwykle, żartuje i mówi tylko po hiszpańsku. Nie jestem z tego zbyt zadowolona, ale Gianeja odgadła to i przyrzekła — że każdego dnia będzie mi udzielać lekcji swojego języka. I zdaje się, że zabiera się do tego całkiem serio. Nareszcie!

List Gianei był krótki, napisany równym, czytelnym charakterem pisma i nie było w nim ani jednego błędu gramatycznego.

Muratow był tak zdumiony, że nie od razu zrozumiał treść listu. Gianeja nie tylko mówiła po hiszpańsku, ale również potrafiła pisać… A więc znała język tak jak rodowici Hiszpanie. A przecież nauczyła się go na innej planecie!

Komu i po co było to potrzebne?…

List Gianei, bardziej jeszcze, niż to co mówiła, dowodził, że zna język starohiszpański, a nie współczesny. Muratow wiedział, że w Instytucie Lingwistyki nie udało się określić, z jakiej epoki pochodzi. Gianeja nie mówiła poprawnie. Być może był to hiszpański z końca XIX wieku, ale równie dobrze mógł istnieć dużo wcześniej, jako miejscowe narzecze. Zagadka pozostawała zagadką.

Przeczytał list jeszcze raz.

Panie Wiktorze! — pisała Gianeja. — Zmusił mnie Pan do powiedzenia więcej, niż chciałam. Ale nie żałuję tego. Ludzie Ziemi nie zasługują na los, który im chciano zgotować. Powiedziałam i powinnam to uzupełnić, inaczej moja informacja będzie dla ludzi bezużyteczna. To, czego szukacie, jest niewidoczne dla oczu człowieka Ziemi. Mówił mi o tym Rijageja. Co należy robić — nie wiem. Pomyślcie sami.

Gianeja

Napisała swoje imię tak, jak je wymawiano na Ziemi.

„No, teraz wiemy wszystko” — pomyślał Muratow.

Czytał właśnie list po raz trzeci, kiedy przyjechał Siergiej.

W dwadzieścia minut później w pokoju Muratowa zjawił się Stone.

Ani on, ani Sinicyn nie znali hiszpańskiego. Muratow przetłumaczył im list.

— To można było przewidzieć — powiedział Siergiej. — Wiedzieliśmy już wcześniej, że sputniki są niewidzialne. Z tego wynika, że baza jest także niewidzialna.

— Być może właśnie dlatego w żaden sposób nie możemy jej znaleźć — powiedział Stone. — Szukamy we wnętrzu, a baza być może jest położona na powierzchni. W rejonie krateru Tycho znajduje się bardzo dużo głębokich, rozległych rozpadlin, niedostępnych płaskowyżów górskich, kotlin. Mogli założyć swoją bazę w dowolnym miejscu.

— Na Księżycu nie ma opadów, nie ma wiatrów — dodał Siergiej.

— Nic więc, oprócz meteorytów, nie mogło uszkodzić aparatury.

— Znaczy to jedynie, że baza jest chroniona, na przykład, przez przezroczysty albo i niewidzialny dach. Jedno jest pewne — powiedział Stone — szukać należy tam, gdzie sami umieścilibyśmy bazę, będąc na ich miejscu, gdzie wydawałoby się, że niczego nie ma, ale miejsce jest dogodne.

— Przyszło mi jeszcze coś do głowy — po chwili zastanowienia powiedział Muratow. — Sputniki i baza mogą być niewidoczne dla naszych oczu, jak pisze Gianeja, ale nie mogą być absolutnie przezroczyste. Przypomnijcie sobie, na „Titowie” widzieliśmy, jak sputnik zasłaniał gwiazdy znajdujące się za nimi. Nie jest więc przezroczysty. Na Księżycu również powinien zakrywać to, co się znajduje za nim. Stąd płynie dla mnie logiczny wniosek — baza jest ulokowana tak, by za nią znajdowało się miejsce nigdy nie oświetlone przez Słońce. Nie jest wykluczone, że cała baza położona jest w księżycowym cieniu.

— Masz rację, Wiktorze! — z aprobatą powiedział Sinicyn. — Cień księżycowy to pełny mrok. Co prawda, oświetlaliśmy reflektorami podobne miejsca na niedostępnych płaskowzgórzach i w rozpadlinach. Jednak robiliśmy to po prostu dla zasady i bez przekonania, uważaliśmy przecież, że baza na pewno jest położona wewnątrz Księżyca. Dlatego mogliśmy jej nie zauważyć. Poza tym lataliśmy nad górami na rakietach, które są zbyt szybkie. A tam, gdzie nie ma powietrza, nie można również użyć rakietoplanów.

— Czyżby? — Muratow uśmiechnął się.

— W żaden sposób nie mogę zrozumieć — z niezadowoleniem powiedział Stone — tego zwyczaju wiecznego naśmiewania się z siebie wzajemnie. Jesteście przecież poważnymi ludźmi!

— To nam zostało z młodości — odpowiedział Siergiej. — Ale nigdy się nie obrażamy na siebie.

— Jeszcze by tego brakowało, żebyście się obrażali! Wnętrze krateru zostało zbadane. Teraz będziemy szukali wyłącznie na powierzchni. Siódma ekspedycja wystartuje na Księżyc za dwa dni.

— Tak szybko? — zdziwił się Sinicyn. — O ile wiem, statek nie jest jeszcze całkowicie wyposażony.

— Oczywiście nie będzie to statek, ale łaziki.

— Właśnie je miałem na myśli.

— Za dwa dni wszystko będzie gotowe. Biorę to na siebie i sam wezmę udział w ekspedycji. Jeśli wierzyć słowom Gianei, mamy mało czasu. Cokolwiek by się nie stało, musi się nam udać.

Muratow wahał się zaledwie kilka sekund.

— Jeżeli można, zabierzcie mnie ze sobą — powiedział.

VI

— Chwileczkę! — powiedziała Marina. Podbiegła do krzewu i zerwała dużą żółtą różę. Wróciwszy na taras, wetknęła kwiat we włosy Gianei.

— Teraz jest zupełnie dobrze. Wyglądasz jak prawdziwa Japonka, tylko bardzo wysoka. Japonki nie są takie duże. Świetnie ci w tym stroju. Weź parasol i przejdź się po ogrodzie. A ja zrobię zdjęcie. Dopiero zdziwi się Wiktor, kiedy je zobaczy!

Gianeja uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Było jej bardzo dobrze w długim do pięt kimonie, haftowanym w czarne smoki na żółtym tle. Podobieństwo do Japonki podkreślały ciemne oczy, długie i przez to bardziej wąskie niż były w rzeczywistości. Co prawda żółty kolor stroju podkreślał zielonkawy odcień skóry, jednak Marina starała się tego nie zauważać.

Zamieszkały w maleńkim, „lilipucim” — jak wyraziła się Gianeja — domku, u podnóża słynnej Fudżijamy, uprzejmie oddanym do ich dyspozycji przez poprzedniego mieszkańca, gdy tylko okazało się, że miejsce to spodobało się Gianei.

Zawsze i wszędzie ludzie Ziemi odnosili się do gościa z Kosmosu niezwykle uprzejmie. Podobnie było w Japonii. Wystarczyło, żeby Gianeja powiedziała, że podoba się jej narodowy strój Japonek, który zobaczyła w muzeum, a już następnego ranka przysłano kimono uszyte specjalnie na jej miarę.

Gianeja natychmiast włożyła je na siebie.

Było widać, że podoba jej się ten kraj, i Marinie wydawało się, że to, co je otacza, w jakiś sposób odpowiada gustom i przyzwyczajeniom Gianei.

Gość z wyraźną radością przyjął propozycję zamieszkania w tym domu, stojącym samotnie z dala od innych budowli.

Czy szukała samotności? To było możliwe, jeżeli wziąć pod uwagę stan, w jakim tutaj przyjechała. Jednak Marina, nie wiadomo dlaczego, była przekonana, że powód jest inny. Jaki? Nie wiedziała, ale w żaden sposób nie mogła pozbyć się wrażenia, że Gianeja po raz pierwszy na Ziemi czuje się tutaj „jak w domu”. Chociaż domek stał na ustroniu i był maleńki, nie przypominał bynajmniej siedziby pustelnika. Był wyposażony we wszelkie wygody, łącznie z automatycznym dostarczaniem do domu wszystkich niezbędnych rzeczy. Miał oczywiście również basen, co prawda na zewnątrz, pod gołym niebem.

Przytulny taras i tradycyjny japoński sad wiśniowy stwarzały doskonałe warunki dla odpoczynku, którego widocznie pragnęła Gianeja.

Również Marina, która także miała ochotę odpocząć po nieprzerwanych podróżach ostatniego półtora roku, z zadowoleniem myślała o tym, że spędzi tutaj dłuższy okres czasu.

Dzisiaj mija drugi dzień ich pobytu.

Teraz rozmawiały wyłącznie po hiszpańsku. Nareszcie Marina mogła swobodnie i o wszystkim rozmawiać z przyjaciółką.

Marina postanowiła powoli i niepostrzeżenie wybadać Gianeję. Pojawienie się w rozmowie imienia Wiktora nie było bynajmniej przypadkiem. Stosunek Gianei do brata bardzo ją interesował, a ponieważ była dziewczyną, „problem miłości” traktowała nie tak sceptycznie jak Wiktor.

Wydawało się, że Gianeja nie zwróciła na to uwagi.

— Prawda? — zapytała. — Dobrze mi w tym stroju?

Marina roześmiała się.

— Przyznaj się, że nie o to chodzi, czy ładnie wyglądasz w tym stroju.

Gianeja westchnęła.

— Tak, o to mi chodziło — odpowiedziała szczerze. — Ale zapomniałam, że nie jestem ziemską kobietą. Komu może zależeć na ocenie, czy jestem ładna, czy nie. Jestem obca.

— O, nie! Jest zupełnie inaczej. Jesteś taka sama jak wszystkie inne kobiety. Jak ja. Tyle tylko, że ja jestem brzydsza.

— To nie o to chodzi — twarz Gianei posmutniała. — I nawet ty, Marino, nie mówisz prawdy. Nie jestem taka sama. Zewnętrzna forma ciała to jeszcze nie wszystko. Jesteśmy zupełnie różne. Wiem o tym. — I pomilczawszy dodała: — Jestem skazana. Powinnaś to zrozumieć. Tak jak i u was, i w naszym świecie istnieje miłość, a powołaniem kobiety jest posiadanie dzieci.

— Przecież wrócisz do swojej ojczyzny. Opowiedz o wszystkim, a ludzie Ziemi pomogą ci wrócić do swoich.

— Nigdy nie wrócę. Sama odcięłam sobie drogę powrotu. Zdrady nigdy nie można wybaczyć. U nas nie wybaczają jej nigdy i nikomu. I to jest oczywiście słuszne.

Gwałtownie odwróciła się i zniknęła w głębi ogrodu.

Marina nie mogła jednak na tym zakończyć rozmowy. Podjęła ją w godzinę po kąpieli, gdy jadły na tarasie śniadanie.

— Nie złość się, Gianejo — powiedziała pieszczotliwie dotykając ręki przyjaciółki — ale chciałabym jeszcze raz wrócić do tego tematu. Powiedziałaś, że zdrady się nie wybacza. Tak, zgadzam się z tym, ale nie sądzę, byś popełniła zdradę. Dzięki tobie wiemy, że sputniki są na Księżycu i że trzeba je zniszczyć. Widocznie są one dla nas niebezpieczne. Ten postępek został podyktowany humanitaryzmem. Nie ma żadnej takiej etyki, wedle której można byłoby go potępić. Żadnej — ani waszej, ani naszej. Przecież tak samo i wy, i my jesteśmy istotami rozumnymi. W czym więc kryje się zdrada? Może pokrzyżowało to plany twoich rodaków, ale przecież były to plany okrutne i niegodne istot rozumnych. I w twojej ojczyźnie nie wszyscy myślą jednakowo. Choćby Rijageja.

Gianeja podniosła głowę.

— Rijageja — powiedziała. — Co o nim wiesz?

— Bardzo niewiele, ale to wystarczy. Przemówiłaś, ponieważ uważasz, że miał rację. Czyż nie tak?

Gianeja długo milczała.

— Wiem — powiedziała — że postąpiłam słusznie, i że Rijageja pochwaliłby mój postępek. Ale to ciężko występować przeciwko własnej ojczyźnie. Zrozum!

— Rozumiem dobrze. Na twoim miejscu Rijageja zrobiłby to samo.

Przez twarz Gianei przemknął cień.

— Nie — odpowiedziała cicho. — On postąpił zupełnie inaczej.

Długo siedziała nieruchomo, zamknęła oczy, jakby pogrążona we wspomnieniach. — On postąpił zupełnie inaczej — powtórzyła. — Uważam, że popełnił błąd. Powinnam była zrobić to, co zrobiłam, a nie to, co on zrobił. Jestem kobietą. — I po dłuższym milczeniu nieoczekiwanie dodała: — Twój brat jest zadziwiająco podobny do Rijagei. To podobieństwo zaskoczyło mnie już w pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam. Dziwi mnie do dziś.

— To dlatego tak koniecznie chciałaś go zobaczyć?

— Tak, oczywiście. Jakiż mógł być inny powód?

Ta odpowiedź sprawiła Marinie przykrość. Wszystkie jej marzenia o tym, że Gianeja pokocha Wiktora i poprzez tę miłość wejdzie do społeczeństwa ziemskich ludzi, runęły w jednej chwili.

— Czy sprawiłam ci przykrość? — zapytała Gianeja i z kolei ona dotknęła dłoni Mariny. — Może cię to obraziło?

— Cóż mogło mnie obrazić?

— To, co powiedziałam. Być może, jest ci przykro, że twój brat jest podobny do mego współplemieńca?

Marinie zupełnie nie chciało się śmiać, jednak zmusiła się do śmiechu.

— W tym nie ma, nie może być nic przykrego czy obraźliwego — powiedziała. — Porównałaś mojego brata do człowieka, a nie do małpy.

I Gianeja się uśmiechnęła.

— Jeszcze kiepsko znam ziemskich ludzi — powiedziała. — Jesteście bardzo dobrzy. Lepsi od nas.

— Tym bardziej więc — podchwyciła Marina — nie powinnaś się dręczyć „uratowaniem” nas.

Mimo woli wymówiła to słowo z lekką ironią. Gianeja natychmiast wyczuła różnicę tonu.

— Nie wierzysz, że ratuję ludzi Ziemi?

Marina zrozumiała, że musi odpowiedzieć zupełnie szczerze.

— Nie — odpowiedziała. — Nie wierzę w to. Bardzo wysoko cenię twoje dobre chęci, jednak nie wierzę, żeby ktokolwiek mógł nam zaszkodzić. Nie doceniasz nas, Gianejo. Nie znasz naszej nauki, naszej techniki. Potrafimy stawić czoła każdemu niebezpieczeństwu.

— Jeśli jest znane.

— Ale przecież właśnie tego nie chcesz nam powiedzieć.

— Dlatego, że sama nie wiem — odpowiedziała Gianeja.


Stone dotrzymał słowa. Trudne i skomplikowane przygotowania Siódmej Ekspedycji Księżycowej zajęły zaledwie dwa dni. Gwiazdolot, którym dowodził Jurij Wieriesow, oczekiwał na pirenejskim kosmodromie na pasażerów. Na pokład załadowano nowe, udoskonalone łaziki, wyposażone w zupełnie inne, niż dotychczas, urządzenia i automaty cybernetyczne. Cel wyprawy był odmienny.

Muratow przyleciał w przeddzień startu. Był najgorzej ze wszystkich uczestników Siódmej Ekspedycji przygotowany do zbliżającej się pracy, a bardzo nie chciał być biernym obserwatorem, pytać na każdym kroku, co się dzieje. Wieriesowa znał od dawna i miał nadzieję, że komendant statku, który brał udział we wszystkich sześciu ekspedycjach, potrafi w ciągu jednego dnia dokładnie zapoznać go z techniką poszukiwań i metodami zniszczenia bazy.

Wieriesow życzliwie przyjął pierwszego pasażera. Od razu zrozumiał, czego pragnie dowiedzieć się od niego Muratow i chętnie zgodził się mu pomóc. Zasiedli już rano i gorliwie pracowali do późnego wieczora.

Było wpół do dwunastej, kiedy zmęczony Muratow rzucił się na oparcie fotela i powiedział:

— Teraz mogę być w jakiś sposób pomocny w pracy. W każdym razie będę rozumiał, o co chodzi. Włączono mnie do składu ekspedycji jedynie z uwagi na poprzednie „zasługi”, było mi więc trochę głupio. Dziękuję, Jurij!

— Nie masz za co dziękować, połóż się i porządnie wyśpij. Jeszcze nie byłeś na Księżycu, więc lot powinien cię zainteresować. Dobranoc!

Wieriesow wrócił na gwiazdolot, by tam spędzić noc.

Muratow został sam.

— Spać, tak, spać — powiedział głośno i zadowolony z siebie słodko się przeciągnął.

Nieoczekiwanie zastukano do drzwi. Stukanie było ciche i ostrożne. Widocznie ten, kto stał za drzwiami — nie był pewny, czy Muratow śpi, czy nie.

— Proszę — powiedział.

I natychmiast, niczego nie rozumiejąc, zerwał się osłupiały, zmieszany.

W drzwiach stała Gianeja.



Wiedział, że znajdowała się na Wyspach Japońskich, jeszcze wczoraj wieczorem rozmawiał z Mariną przez radiofon, pytał, jak gość się czuje, co mówi i robi. Marina ani słowem nie wspomniała o wyjeździe na Półwysep Pirenejski, odwrotnie, powiedziała, że Gianeja zamierza spędzić w Japonii dłuższy okres czasu.

I oto!

Muratow szybko się opanował i zaprosił Gianeję do środka. Podała mu rękę, odpowiadając znowu na uścisk, i usiadła nie czekając na zaproszenie. Wydawało się, że nie widziała nic niezwykłego w swoim niespodziewanym przybyciu.

Była sama, bez Mariny.

— Przyleciałam tutaj pół godziny temu — powiedziała Gianeja. — Bez trudu się dowiedziałam, gdzie się pan zatrzymał.

Mówiła po hiszpańsku.

— Dlaczego jest pani sama? — zapytał Muratow.

— Do rozmowy z panem nie muszę mieć tłumacza — po prostu odpowiedziała Gianeja. — Pańska siostra zmęczyła się i udało mi się ją namówić, żeby puściła mnie samą. Powinnam przyzwyczajać się do obywania się na Ziemi bez przewodnika. Spędzę tu przecież całe życie.

Kiedy mówiła te słowa, cień smutku przemknął przez jej twarz. Gianeja energicznie potrząsnęła głową.

— Teraz już pójdę — powiedziała. — Jest późno i musi pan odpocząć przed lotem. Przyleciałam tutaj, ponieważ chcę polecieć na Księżyc razem z waszą ekspedycją.

— Z nami?! — wykrzyknął Muratow. — Po co?

Wyrwało mu się to mimo woli. Natychmiast zrozumiał plany Gianei.

— Dlatego, że trzeba być konsekwentnym zawsze i we wszystkim — odpowiedział gość. — Niech pan sobie wyobrazi, że dzisiaj w południe nawet nie myślałam o locie na Księżyc. To pańska siostra jest winna, że przyszło mi to do głowy.

— Ona to pani poradziła?

Znowu, tak jak niedawno na seleńskim kosmodromie, na twarzy Gianei pojawił się lekceważący uśmieszek. Muratow zrozumiał, że uśmieszek odnosi się nie do Mariny, ale do niego. Gianeję zdumiewała jego niedomyślność.

„Wcale nie potrafię z nią rozmawiać — pomyślał Muratow. — Zapominam, że nie jest ziemską kobietą, że operuje innymi pojęciami. I sam jestem winien, że ma o mnie złe mniemanie".

Miał ochotę powiedzieć jej, że rozumie, czym się kieruje w swoim postępowaniu, lecz powstrzymał się pojmując, że w ten sposób tylko pogorszy sytuację.

— Nikt mnie nie namawiał — powiedziała Gianeja — i nikt mi niczego nie doradzał. Trzeba wiedzieć to, co wiem ja i czego nie może wiedzieć nikt na Ziemi. Skądże Marina mogła wiedzieć, że potrafię pomóc waszej ekspedycji? O tym wiem tylko ja.

— Chce nam pani pomóc w znalezieniu sputników?

— Dziwnie je nazywacie. Jednak naszej nazwy nie można przetłumaczyć na wasz język. Tak, chcę wam pomóc i potrafię to zrobić. Pańska siostra potrafiła przekonać mnie, że jest to moim obowiązkiem. Trzeba być konsekwentnym — powtórzyła Gianeja. — To, co chcecie znaleźć i co musicie znaleźć jak najszybciej, jest dla was niewidoczne, jednak ja potrafię to zobaczyć. Nasze oczy widzą więcej od waszych. Wiem o tym już od dawna. Jak pan myśli, wezmą mnie czy nie?

— Oczywiście, że wezmą. Nawet z radością. Zaraz zamelduję Stone'owi o pani życzeniu. On jest kierownikiem ekspedycji — wyjaśnił Muratow.

— Wiem.

Muratow wykorzystał nadarzającą się okazję.

— Tak — powiedział. — Zapomniałem. Zawsze wie pani dobrze, kto jest najważniejszy w danej chwili.

Zorientował się, że Gianeja zrozumiała jego aluzję.

— Czytałam o tym, a właściwie przeczytała mi to Marina. W Japonii nie miałyśmy niczego w języku, który znam.

Wstała.

— Dziękuję, Gianejo — powiedział Muratow. — Dziękuję w imieniu wszystkich. Bardzo mnie cieszy, że pani nas inaczej traktuje.

— Wszystko mogło zmienić się już wcześniej. To pańska wina, Wiktorze. Nie trzeba było mnie lekceważyć.

Nie znalazł żadnej odpowiedzi na te słowa.

— Sądzę, że znajdzie pan dla mnie skafander. Jesteśmy prawie tego samego wzrostu.

— Oczywiście, że się znajdzie. Oglądała już pani nasze kosmiczne skafandry na Hermesie. Czy są podobne do waszych? — Muratow nie mógł ustrzec się przed pokusą, by jeszcze raz spróbować szczęścia.

Tym razem udało mu się osiągnąć cel.

— Niezupełnie — odpowiedziała Gianeja. — Ale ogólnie rzecz biorąc podobne.

— A myśmy myśleli, że pani złocista suknia jest przeznaczona do lotów.

— Co za absurd — ostro odpowiedziała Gianeja. — Czyż można być tak ubranym w czasie lotu?

— Dlaczego więc zjawiła się pani u nas właśnie w takim stroju?

Czekając na odpowiedź, wstrzymał oddech. Czy wyjaśni się jedna z zagadek, czy nie?

Głęboko się rozczarował, Gianeja zamiast odpowiedzieć na pytanie, powiedziała:

— Do jutra! Nie musi mnie pan odprowadzać. Wiem, że macie na Ziemi taki dziwny zwyczaj. Ale mam bardzo blisko do domu.

— Gdzie się pani zatrzymała?

— Pokazali mi dom od razu po przylocie. Nie wiem, jak nazywa się ta ulica, ale to sąsiedni budynek — popatrzyła na niego znanym mu już uważnym spojrzeniem. — Powiedział pan, że cieszy go zmiana mego stosunku do ludzi. To nieprawda. Traktuję ludzi tak samo jak przedtem. Jednak wiele zrozumiałam. I nie będę tłumaczyć, co właściwie… I tak pan tego nie zrozumie.

W tym momencie przypomniała Muratowowi dawną Gianeję, „dumną i wyniosłą”, taką, jaką wydawała się wszystkim na Hermesie.

— A może spróbuje pani — uśmiechnął się. — Być może jestem w stanie zrozumieć.

— Pan? — podkreśliła to słowo. — Możliwe. Chciałabym sądzić, że tak — dodała. — Powinnam tak myśleć. Jednak chciałabym, żeby wszyscy mnie zrozumieli. Do widzenia!

Zostawszy znowu sam, Muratow długo siedział w fotelu pogrążony w zadumie. Próbował zrozumieć, co Gianeja chciała powiedzieć ostatnim zdaniem.

Zrozumiał to dopiero znacznie później.

VII

Oko człowieka odbiera stosunkowo niewielką część widma energii promienistej, ograniczoną z jednej strony czerwonymi, a z drugiej — fioletowymi falami. Ta część nosi nazwę „światła widzialnego”. Promienie podczerwone i nadfioletowe, które różnią się od widzialnych tylko długością fali, nie działają na nerwy wzrokowe i nie dają odczucia światła, chociaż w swojej istocie niczym nie różnią się od widzialnych.

Oko jest organem czułym i wystarczająco precyzyjnym, ale nie należy sądzić, że jest doskonałe. Mogą istnieć inne organy wzroku, zdolne do odbierania jako światła szerszego pasma częstotliwości. Na Ziemi wiele tak zwanych „stworzeń nocnych”, na przykład sowy i puchacze, widzi promienie podczerwone nagrzanych ciał i dzięki temu może polować w ciemności.

Wiedziano, że oczy Gianei widzą dalej niż oczy ludzi Ziemi. Teraz po tym, co powiedziała Muratowowi, stało się oczywiste, że różnią ją od „Ziemian” nie tylko ostrość wzroku, ale i to, że odbiera jako światło również energię promienistą, niedostrzegalną dla człowieka Ziemi.

Ale w jakim zakresie? Jakie pasmo widma jest dostępne dla jej wzroku? Czy widzi dłuższe, czy krótsze fale? A może zarówno jedne jak i drugie?

Uczestnicy Siódmej Ekspedycji z zadowoleniem przyjęli Gianeję do swego grona. Jej udział w poszukiwaniach zwiększał znacznie szanse powodzenia, nawet jeśli nie wiedziała dokładnie, w którym miejscu znajduje się baza.

Od rozmowy Muratowa z Gianeją do chwili startu gwiazdolotu upłynęło niewiele czasu, zaledwie jedna noc, ale „odkrycie” zdążyło już obiec cały świat. Wcześnie rano znano już opinię uczonych na temat wzroku Gianei. Ogólne podobieństwo organizmu Gianei do organizmu ludzi Ziemi kazało przypuszczać, że jej oczy nie różnią się na tyle od ziemskich, by mogły znosić bez uszczerbku szkodliwe dla wzroku „światło nadfioletowe”. Przypuszczenie to potwierdził fakt, że Gianeja, gdy przebywała na słońcu, zwłaszcza w południowych regionach Ziemi, nosiła ciemne okulary, tak samo, jak to robili ludzie Ziemi.

Jeżeli przypuszczenie było prawdziwe, to Gianeja mogła odegrać w ekspedycji rolę swoistego żywego podczerwonego ekranu. Taki „ekran” był oczywiście o wiele wygodniejszy i pewniejszy niż zwykła aparatura.

Marinie zaproponowano, by towarzyszyła Gianei.

— Jestem zupełnie niepotrzebna — odpowiedziała. — Gianeja może rozmawiać z Wiktorem. Ponadto jeszcze trzech innych uczestników ekspedycji włada hiszpańskim. Moja obecność nie jest podyktowana koniecznością. Na cóż w ekspedycji zbędny i niepotrzebny człowiek?

W czasie rozmowy z bratem przez radiofon Marina nawet słowem nie wspomniała o dokonanym przez siebie odkryciu, że sekret szczególnej sympatii Gianei do Wiktora przestał być zagadką. Sama nie rozumiała, dlaczego nie zwierzyła się bratu z tej tajemnicy.

Coś ją jednak powstrzymało, możliwe, że poczucie delikatności, obawa, by nie zmartwić Wiktora i nie zamącić jego przyjaznego stosunku do gościa.

W wysokiej, zwiewnej figurze Gianei było coś, co przypominało tancerkę. Nawet w brązowym, dobrze skrojonym skafandrze.

— Brakuje tylko kastanietów — żartowali uczestnicy ekspedycji. — Wykapana Hiszpanka!

Na kosmodrom przybyły tłumy odprowadzających.

Muratow stojąc razem z Gianeją na dole trapu przypomniał jej większy jeszcze tłum, który witał ją na tym samym polu półtora roku temu.

— Nic wtedy nie widziałam — odpowiedziała Gianeja. — Byłam pochłonięta zupełnie czym innym.

— A więc czego się pani wtedy spodziewała? — zapytał Muratow, znów mając nadzieję, że rozwiąże jedną z zagadek. Bezskutecznie!

— Przecież i tak pan tego nie zrozumie — powtórzyła Gianeja swoje wczorajsze słowa.

Muratow zamilkł.

„Miła moja, ty sama nic nie rozumiesz — miał ochotę powiedzieć. — Nic nie szkodzi, zrozumiesz we właściwym czasie”.

Nad kosmodromem rozległ się przeciągły zduszony głos syreny. Był to sygnał odlotu.

Gianeja czule objęła Marinę, która nie wytrzymała i przyleciała na Półwysep Pirenejski, żeby pożegnać się z przyjaciółką.

— Niedługo się zobaczymy — powiedziała. — Czy, kiedy powrócę na Ziemię, dalej będziemy razem?

— Oczywiście — odpowiedziała Marina. — Będziemy razem dopóty, dopóki mnie nie przepędzisz.

— Tego nie zrobię nigdy!

— No to razem się zestarzejemy! — zaśmiała się Muratowa.

— Mamy przed sobą jeszcze dużo czasu.

Marina miała wielką ochotę skorzystać z okazji i jeszcze raz zapytać Gianeję o jej wiek. Wstrzymała się jednak.

— Szczęśliwej drogi i powodzenia!

— Dla was — odpowiedziała Gianeja. — Dla ludzi Ziemi. Nie dla mnie.

— Jeszcze raz powtarzam, nie masz racji.

Gianeja nic nie odpowiedziała.

Syrena zawyła po raz drugi.

Odprowadzający wsiedli do maszyn, które błyskawicznie odjechały od gwiazdolotu. Jeden po drugim uczestnicy ekspedycji znikali w wejściowej śluzie. Ostatnia weszła na statek Gianeja.

Zamknęły się hermetyczne drzwi.

Muratowa uderzył absolutny spokój dziewczyny. Nie mogłaby się tak zachowywać, gdyby nie była przyzwyczajona do lotów kosmicznych.

— Czy często opuszczała pani swoją planetę? — zapytał.

— Moją planetę? — Gianeja powtórzyła pytanie jakimś dziwnym tonem.

— Ojczyznę.

— Tak, często. U nas to jest normalne — w jej głosie zabrzmiała drwina.

Wiktor nie potrafił jednak odgadnąć, z czego Gianeja drwiła. Być może z Ziemi, być może ze swej ojczyzny. Niewykluczone też, że chodziło jej o coś zupełnie innego.


Naukowe miasteczko w kraterze Tycho było zbudowane pod skalnym nawisem na północnym stoku grzbietu. Budynki stojące na otwartej przestrzeni, na przykład obserwatorium astronomiczne, otaczały pola magnetyczne i antygrawitacyjne. Jednak największe i najszybsze meteoryty przebijały niekiedy ochronną warstwę, a nawet kiedyś poważnie uszkodziły główny teleskop.

Pobyt na Księżycu nie był całkiem bezpieczny, jednakże ludzie przebywali tu chętnie, rozumiejąc, jak niezmiernie istotny dla astronomii i służby radiacji kosmicznej jest brak atmosfery — przekleństwo obserwacji przeprowadzanych na Ziemi.

Na Księżycu dokonano wielu niezwykle cennych dla nauki odkryć, a to całkowicie wynagradzało ludziom ponoszone ryzyko.

Na Ziemi trwały wytężone poszukiwania bardziej skutecznych sposobów ochrony. I na pewno już wkrótce „Selenici” będą na Księżycu równie bezpieczni, jak u siebie w domu.

Będąc w miasteczku trudno było uwierzyć, że znajduje się ono we wnętrzu krateru. Przeciwna strona górskiego pierścienia ginęła za horyzontem i przed oczami rozciągała się równina, pocięta szczelinami i jak wysypką pokryta małymi kraterami. A za stacją, wysoko ku górze, biegły w czarne, usiane gwiazdami niebo wysokie, urwiste stoki, prawie białe w promieniach słońca i zupełnie czarne w cieniu. Wydawało się, że szczyty powinny ginąć w obłokach, których tutaj oczywiście być nie mogło. Góry zakrywały tarczę Ziemi i żeby popatrzeć na ojczystą planetę mieszkańcy miasteczka musieli jeździć daleko na południe.

Częściowo wykute w skałach budynki mieszkalne wyposażone były we wszystkie niemal wygody, które były w domach na Ziemi, łącznie z radiofonami, telewizorami i basenami kąpielowymi.

Właśnie z basenów mieszkańcy Księżyca byli najbardziej zadowoleni. Pływając, ludzie nie odczuwali sześciokrotnego zmniejszenia własnego ciężaru i mogli na chwilę wrócić do zwykłego „ziemskiego” samopoczucia.

Pracownicy obserwatorium i stacji naukowej mogli oglądać telewizję, słuchać radia i rozmawiać z każdym człowiekiem Ziemi z opóźnieniem o jedną — dwie sekundy, a więc z różnicą prawie niedostrzegalną i nie powodującą zakłóceń.

Ustawione na szczycie góry anteny telewizyjne i radiowe, doskonale „widziały” Ziemię. Z miasteczkiem łączył je pięciokilometrowy kabel. Przypadkowe meteoryty nigdy jeszcze nie uszkodziły ani kabla, ani anten.

Wieriesow wylądował w pobliżu budynków, ponieważ takie lądowanie wobec braku atmosfery nie mogło zagrażać miasteczku. Nawet nie było słychać huku silników hamujących.

Dwunastu ubranych w księżycowe skafandry ludzi — uczestników Siódmej ekspedycji — przeszło parę kroków i zniknęło w bezpiecznym domu, gdzie czekali na nich „Selenici”. Wiedzieli o ich przylocie i jak zawsze cieszyli się, że będą mieli gości.

— Nareszcie zawitał pan w nasze progi — powiedział do Stone'a kierownik naukowej stacji krateru Tycho profesor Tokariew. — Najwyższy czas, żeby skończyć z tą zagadką.

— Właśnie dlatego przylecieliśmy tak szybko — odpowiedział Stone.

Gianeję powitano jak wszystkich pozostałych; serdecznie i bez specjalnej ciekawości, mimo że nikt z aktualnego personelu stacji nie widział jej jeszcze, chyba że na ekranach lub na fotografiach.

Gospodarze wiedzieli o wszystkim, znali nawet dzisiejsze ranne rewelacje. Przelot z Ziemi na Księżyc trwał przecież ponad pięć godzin.

— Jutro z rana, oczywiście ziemskiego, przystąpimy do pracy — powiedział Stone. — Nie wolno tracić czasu.

— My też żyjemy według ziemskiego czasu — uśmiechnął się z jego żartu Tokariew.

— Czy wszystko gotowe?

— Ma pan na myśli łaziki, profesorze? One są zawsze gotowe. Razem z tymi, które pozostawiła tutaj Szósta, do waszej dyspozycji jest osiem maszyn i cztery księżycowe rakiety.

— Nie potrzebujemy tylu. A rakiety chyba w ogóle nie będą potrzebne.

Tokariew kiwnął głową.

— Tak — powiedział. — Wiem. Liczy pan na… — niezauważalnym ruchem ręki wskazał Gianeję.

— Tak — powiedział Muratow.

Gianeja stała przy oknie. Wydawało się, że interesował ją pejzaż księżycowy, zalany promieniami wysoko stojącego Słońca.

Obróciła się akurat w tym momencie, kiedy o niej mówiono, poszukała wzrokiem Muratowa i skinęła na niego.

Podszedł do niej natychmiast.

— Czy zdarza się, że widać stąd Ziemię? — spytała Gianeja.

— Nie, nigdy.

— Jak daleko jest stąd do bieguna południowego?

— Niezbyt daleko. Jesteśmy na skraju widocznej z Ziemi tarczy księżycowej. To jest krater Tycho.

— Nie znam nazw — niecierpliwie powiedziała Gianeja. — Interesuje mnie coś innego. Czy tutaj, właśnie w tym miejscu, zbiegły się trajektorie, które obliczyliście?

— Tak, tutaj — odpowiedział zdziwiony Muratow.

— Czy to miejsce jest widoczne z Ziemi?

— Tak. Księżyc jest zwrócony ku Ziemi zawsze jedną stroną.

Ogarnęło go podniecenie; zaczął podejrzewać, do czego zmierzają jej pytania.

Czyżby?!..

Podeszli do nich ci uczestnicy ekspedycji, którzy znali hiszpański oraz dwie osoby z personelu stacji. Wstrzymawszy oddech wszyscy czekali, co powie Gianeja.

Wydało się, że nikogo nie zauważyła, zwracała się tylko do Muratowa.

— Wtedy… — Gianeja zamyśliła się na chwilę, jakby coś sobie przypominając. — Była pewna rozmowa, którą słyszałam. Rijageja („Znowu to imię” — pomyślał Muratow.) powiedział, że sputniki znajdują się w takim miejscu, z którego nigdy nie widać Ziemi. Dodał, że jest ono położone u podnóża górskiego grzbietu, w pobliżu bieguna południowego. To, co widzę — wskazała płynnym ruchem ręki — przypomina opisane przez niego miejsce. Ale czy tutaj znajduje się to, co chcecie znaleźć?

— Czy powiedział, że baza jest położona wewnątrz górskiego pierścienia? — zapytał Muratow.

— Nie zrozumiałam słowa, które pan powiedział.

— Baza?

— Tak!

— No… miejsce, w którym znajdują się teraz sputniki.

— Była o czymś takim mowa. Nawet na pewno była. Jakże inaczej mogłam wiedzieć, że na Księżycu znajdują się pierścieniowate góry. A o tym wiedziałam.

— Czy pani dobrze pamięta, że Rijageja powiedział właśnie tak: „W miejscu, skąd nie widać Ziemi”?

— Tak, pamiętam to dokładnie.

— Dziękuję, Gianejo! Znowu oddała pani nam wszystkim ogromną przysługę.

Wzruszyła ramionami.

— Robię dalej to, co już zrobiłam. Nic nowego.

Odwróciła się, dając swoją postawą do zrozumienia, że nie zamierza kontynuować rozmowy.

Ale i tak powiedziała bardzo dużo.

VIII

Stone wezwał wszystkich na nadzwyczajną naradę. Jeżeli Gianeja miała rację, a najprawdopodobniej tak właśnie było, to baza innego świata, której szukali w promieniu setek kilometrów od centrum krateru, mogła znajdować się w pobliżu stacji, w miejscu dostępnym dla ludzi i gdzie nikomu nie przychodziło do głowy jej szukać.

Gianeja ostrzegała, że nie należy zbliżać się do bazy. Jeżeli znajdowała się ona obok miasteczka, to ludzie już setki razy mogli się do niej zbliżyć. Nikt nie miał pojęcia, co by się wtedy stało, można jednak było przypuszczać, że na pewno nic dobrego.

— Szczęśliwy zbieg okoliczności — powiedział Tokariew.

Muratow siedział pogrążony w swoich myślach i prawie nie słyszał toczących się wokół sporów. Niejasne przypuszczenie, wywołane przez szybko rosnącą szczerość Gianei, przekształciło się prawie w pewność.

Wykorzystał pauzę, która nastąpiła w rozmowie i powiedział:

— Wiele przemawia za tym, że współplemieńcy Gianei byli na Ziemi i na Księżycu już bardzo dawno temu. Prawdopodobnie wtedy założyli bazę i uruchomili sputniki.

— Nie mamy teraz już żadnych wątpliwości, że nie zrobiono tego w dobrych zamiarach. Ale twórcy planu wyraźnie się przeliczyli. Tempo rozwoju Ziemi — ziemskiej nauki i techniki — wyprzedziło ich zamysły. Myśleli, że Księżyc będzie dla nas jeszcze niedostępny, kiedy zjawią się u nas po raz drugi. Nie można również wątpić w to, że statek kosmiczny, który zginął obok Hermesa, leciał właśnie na Księżyc. To była ich druga wizyta w systemie słonecznym. Po co przylecieli? Co by zrobili, jeśliby nie zginęli w katastrofie? To jest bardzo ważne i trzeba się tego dowiedzieć, a wie o tym Gianeja. Tak, tylko przypadkiem ludzie nie natknęli się na bazę, ale nie to jest najważniejsze. Denerwuje mnie żądanie Gianei, wprawdzie doradza, ale w istocie jest to żądanie — zniszczyć bazę. Czy rzeczywiście zbliżenie się do niej jest tak niebezpieczne? A może ona — mówię o Gianei — po prostu nie chce, byśmy zbadali wyposażenie bazy, dowiedzieli się, jaki cel przyświecał jej gospodarzom? Być może, nieoczekiwana, zaskakująca szczerość Gianei to tylko taktyczny manewr? Zrozumiała, że ludzie Ziemi prędzej czy później znajdą to, co chcą znaleźć. Postanowiła więc wmieszać się, popsuć nam szyki.

Tym można wytłumaczyć jej zainteresowanie „Szóstą” i całe jej zachowanie w ciągu ostatnich dni. Pozytywnie oceniamy jej stosunek do nas, być może jednak popełniamy błąd. A jeśli chciała wziąć udział w ekspedycji po to, by osobiście przekonać się, czy baza przestała istnieć i czy jej tajemnice pozostaną dla nas na zawsze tajemnicami…

— Oskarża więc pan Gianeję o zdradę? — spytał Stone.

Muratow zerwał się na równe nogi.

— O nic jej nie oskarżam. Z własnego punktu widzenia jest, być może, zupełnie w porządku. To, co przed chwilą powiedziałem, mówiłem wbrew sobie. Przedstawiłem tylko jedną z możliwych wersji. Nic więcej.

— Należy o tym pomyśleć — powiedział Tokariew. — Może nas bardzo nęcić zbadanie zwiadowców, wyposażenia bazy, jednak… lekceważenie słów Gianei byłoby nieostrożnością.

— Oczywiście — powiedział Stone. — Może zastanowimy się, czy nie można by, przy pomocy robotów, sprawdzić, czym grozi zbadanie bazy.

Narada nabrała wąskospecjalistycznego charakteru i Muratow wyszedł z pokoju.

W sali klubowej zobaczył Gianeję. Stała przy tym samym oknie i w tej samej pozie.

Powoli podszedł do niej, dręczony wyrzutami sumienia, żałując, że rzucił na nią podejrzenia. Jednak powinien był o tym powiedzieć, skoro przyszło mu to do głowy, w tej sytuacji nie można niczego lekceważyć…

Gianeja nie obejrzała się. Wydawało się, że nie wiedziała, kto do niej podszedł. Jednak gdy stanął za nią, powiedziała:

— Niech pan patrzy, Wiktorze. Obserwuję to od dawna i nie rozumiem. Cienie są nieruchome. Można by sądzić, że Księżyc nie obraca się.

— Nie, Gianejo, on się obraca — odpowiedział Muratow zastanawiając się, jak go Gianeja poznała, po krokach czy w jakiś inny sposób. — Księżyc obraca się tak samo jak wszystkie ciała niebieskie, jednak bardzo powoli. Jeden obrót trwa dwadzieścia osiem ziemskich dób. I dlatego ruch cieni trudno zauważyć.

— A czemu to służy?

— Co czemu służy? Obserwowanie ruchu cieni?

— Myślę o czym innym. Do czego jest wam potrzebny tak powolny obrót Księżyca? Czy to jest tak bardzo korzystne dla prowadzonej tutaj pracy naukowej?

— Nie mamy wpływu na szybkość obrotu Księżyca.

Gianeja rzuciła na niego krótkie spojrzenie. Jednak nie zobaczył w nim szyderstwa, którego się spodziewał. Prawdopodobnie po prostu bardzo się zdziwiła.

— Proszę popatrzeć! — Gianeja znowu wyciągnęła rękę w kierunku okna. — Jak mocno nagrzane są oświetlone skały i jakie chłodne są w cieniu. Czy to też jest ludziom potrzebne?

„Tak! — pomyślał Muratow. — Ona widzi promieniowanie cieplne. Widzi temperaturę ciała tak samo, jak my widzimy jego kolor. Ona ją widzi!”

W ciągu ostatnich dni Muratow stale się denerwował podczas rozmów z Gianeją. Tak było i teraz. Poczuł, że jest bardzo podniecony. Widzieć temperaturę! Czy może być coś bardziej dziwnego i fantastycznego. A więc patrząc, na przykład na niego, Gianeja widzi nie tylko rysy jego twarzy, czy kolor skóry, ale i ile stopni ciepła ma jego ciało. Jak więc wygląda w jej oczach?

— Czy to jest potrzebne? — powtórzyła Gianeja i lekko dotknęła jego ręki. — Nad czym się pan tak zadumał? — zapytała i uśmiechnęła się.

„Powiedzieć? Nie, lepiej nie mówić”.

— Myślałem o pani słowach — odpowiedział. — Tak, oczywiście, nierównomierne nagrzanie księżycowego gruntu nie jest nam na rękę, ale cóż możemy na to poradzić?

— Trzeba przyśpieszyć obrót Księżyca.

— Czy pani sądzi, że to takie proste?

— A czyż nie jest proste?

— Niestety, nie. Przyśpieszenie lub zwolnienie ruchu ciała niebieskiego, zmiana jego obrotu wokół osi — to wszystko leży w granicach naszych możliwości, gdy mamy do czynienia z niewielkim ciałem niebieskim, ale nie z takim kolosem jak Księżyc. To jest zadanie dla techniki przyszłości. A czy w pani ojczyźnie — zapytał, niemal nie mając nadziei, że Gianeja odpowie — takie operacje techniczne są możliwe?

— Wydaje się, że tak. — Gianeja powiedziała to niepewnym tonem. — Czytałam, że w naszej ojczyźnie „księżyc” też obracał się powoli, ale kiedy okazało się, że jest to potrzebne, jego obrót przyśpieszono.

— Czy na pani planecie jest jeden „księżyc”, czy kilka?

Odpowiedź była zupełnym zaskoczeniem, zadziwiła Wiktora i była jeszcze jedną zagadką.

— Nie wiem — powiedziała Gianeja. — A właściwie nie pamiętam, co o tym pisano w książce, którą czytałam.

Muratow, jak mówił później, miał takie wrażenie, jakby go kto uderzył obuchem w głowę. Był tak zdumiony, że przez kilka sekund nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa.

Masz ci nowinę! Z tego wynika, że Gianeja zna swoją ojczyznę tylko z książek. Nawet nie pamięta, ile „księżyców” jest na niebie jej planety!

„Czyżby urodziła się na gwiazdolocie? — pomyślał. — To znaczy, że jej ojczyzna jest bardzo daleko, tak daleko, że człowiek może się urodzić i osiągnąć dojrzałość w czasie drogi? Ale tego w żaden sposób nie da się pogodzić z naszą hipotezą, że ich drugą wizytę u nas dzieli od pierwszej czterysta albo pięćset lat. Takich rejsów nie można odbywać tak często”.

— Widocznie w tym względzie Rijageja się mylił — powiedziała Gianeja tak cicho, że Muratow zrozumiał, iż mówi ona nie do niego, a do samej siebie. — Był przekonany, że ludzie Ziemi już osiągnęli wyższy poziom — dodała głośno.

— Kto? — Muratow odzyskał nareszcie mowę. Postanowił udać, że nie słyszał początku zdania.

— Rijageja.

— Czy pani się rozczarowała?

— Nie, ani trochę. To on miał takie zdanie, a nie ja. Wydawało mi się, że zobaczę mniej, niż zobaczyłam.

— To znaczy, wówczas Rijageja miał o nas lepsze mniemanie niż pani, Gianejo?

— Tak, miał.

— Czy ma pani jakieś powody, by przypuszczać, że Rijageja zmienił swoją opinię?

— Nie można zmienić opinii, nie widząc przedmiotu tej opinii — odpowiedziała Gianeja. — A powiedziałam „miał”, ponieważ Rijagei już nie ma.

— Czy umarł?

Gianeja drgnęła.

— Zapomniałam — powiedziała. — Pan o tym nie wie. I to lepiej, że ludzie o tym nie wiedzą.

W głowie Muratowa zakiełkowało przypuszczenie.

— Rijageja znajdował się na statku, który zginął?

Gianeja milczała.

Muratow zobaczył, jak dwie łzy powoli stoczyły się po jej policzkach. Wzruszył go wyraz jej twarzy. Malował się na niej wielki i szczery ból.

Zrozumiał, że odgadł. Rijageja zginął razem ze statkiem, który Gianeja opuściła, gdy zbliżył się do asteroidu. I właśnie tego człowieka Gianeja nie tylko szanowała, jak mówiła Marina, ale i kochała.

„On postąpił inaczej” — Muratow przypomniał sobie słowa Gianei, które mu przekazała Marina.

I niejasny domysł, że istnieje jakiś związek między stosunkiem Rijagei do ludzi Ziemi a zagładą statku, sprawił, że drgnął.

To było straszne, ta myśl, że ogromny statek kosmiczny być może nie zginął przypadkiem, ale został świadomie zniszczony, po wysadzeniu z niego Gianei, właśnie po wysadzeniu jej z niego.

Ale ta druga kobieta, ta, która była matką Gianei… Dlaczego pozostała na skazanym na zagładę gwiazdolocie?

Delikatnie ujął rękę Gianei. Nie sprzeciwiła się.

— Proszę powiedzieć — głos jego drgał ze wzruszenia. — Czy pani urodziła się na tym statku?

Gianeja podniosła na niego zdumione oczy.

— Co też panu przyszło do głowy? Gdybym urodziła się w czasie lotu, to moja matka byłaby teraz tutaj, ze mną.

To było wszystko! Tymi słowami Gianeja potwierdziła domysł Wiktora. Gwiazdolot został świadomie zniszczony! I oczywiście, właśnie przez Rijageję.

Tajemnica pojawienia się Gianei na Hermesie zaczęła się rozjaśniać.

— Czy była pani jedyną kobietą na statku? — zapytał, chcąc się upewnić do końca.

— Czy to ma dla pana jakieś znaczenie? — odpowiedziała Gianeja, cofając rękę, którą Wiktor ciągle jeszcze trzymał w dłoni. — Tak, jedyną.

Nagle Muratow przypomniał sobie inne słowa Gianei. Powiedziała kiedyś, że poleciała w kierunku Ziemi prawie wbrew sobie. A więc nie mogła się urodzić na statku, tak jak mu to przyszło do głowy. To była oczywiście fałszywa hipoteza. Ale przecież małych dzieci też się nie zabiera w Kosmos. Dlaczego więc nie pamięta swojej ojczyzny?

Znowu zagadka, jeszcze bardziej niezrozumiała i zagmatwana!

Tam, w pobliżu Hermesa, w czarnej czeluści Kosmosu rozegrała się tragedia. I wiąże się ona z losem ludzi Ziemi!

Oczywiste było tylko jedno: Rijageja zniszczył statek, zniszczył, gdyż chciał przeszkodzić w urzeczywistnieniu planu, który był skierowany przeciwko Ziemi. I zmusił Gianeję, żeby opuściła gwiazdolot, chciał ją uratować, ponieważ była kobietą, którą, być może, kochał.

„Na Ziemi pojawiłam się wbrew własnej woli” — powiedziała.

Tak, wszystko to miało właśnie taki przebieg.

I, nie dobierając słów, kierując się jedynie uczuciem, Muratów powiedział:

— Śmierć Rijagei była wspaniała!

Przez kilka sekund Gianeja patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, w których malował się popłoch. Potem gwałtownie się odwróciła i wybiegła z sali.


Stone i Tokariew bardzo poważnie potraktowali opowiadanie Muratowa.

— Sytuacja się wyjaśnia — powiedział Stone. — Staje się coraz bardziej oczywiste, że trzeba jak najszybciej zniszczyć sputniki i bazę. Pańskie przypuszczenie — zwrócił się do Muratowa — że Gianeja prowadzi podwójną grę, jest oczywiście nieprawdziwe. Jest szczera. Zamierzano wyrządzić nam jakieś zło i Gianeja rzeczywiście chce nas uratować.

— Na jakiej podstawie pan tak twierdzi? — zapytał Tokariew.

— Na podstawie tego, co powiedział Muratow. Wydaje mi się, że jego hipoteza o świadomej katastrofie jest prawdziwa. Oczywiście trudno jest powiedzieć, co właściwie zdarzyło się na gwiazdolocie, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy sądzić, że nie zginął on przypadkowo.

— Przypuszcza więc pan, profesorze, że pomiędzy współplemieńcami Gianei zarysowały się różnice zdań?

— Powinny się były zarysować. Moim zdaniem, cała historia wygląda następująco: bardzo dawno, kilka wieków temu, wedle naszej rachuby lat, opracowano plan skierowany przeciwko Ziemi i jej mieszkańcom. Co właściwie zamierzano, nie jest takie ważne. Wystarczy, że tamci się przeliczyli, nie musimy się niczego obawiać, poradzimy sobie z każdym niebezpieczeństwem. Nie w tym rzecz. Ziemię od ich planety dzieli znaczna odległość. Od jednego lotu do drugiego mija sporo czasu. A społeczeństwo rozumnych istot, gdziekolwiek by nie istniało, nie może stać w miejscu. Rozwija się, dąży naprzód, takie są przecież prawa życia. To, co zamierzono, zdaniem najbardziej postępowych ludzi ich świata, wydało się nieprawdopodobnym okrucieństwem. Przypomnijcie sobie panowie słowa Gianei: „Ludzie Ziemi nie zasługują na los, jaki im gotowali”. Widocznie Gianeja kiedyś myślała inaczej, jednak olbrzymi wpływ wywarły na nią poglądy Rijagei, który sądząc po tym, co zrobił, był przyjacielem ludzkości Ziemi. I oto wyobraźmy sobie taką sytuację: W kierunku Ziemi wylatuje statek, który ma wcielić w życie dawniej już obmyślany plan. Jednym z członków załogi jest Rijageja. Wszystkimi siłami sprzeciwia się zamiarom swoich towarzyszy. Uważa, że za wszelką cenę musi im przeszkodzić. Przecież wiedział, że w chwili ich następnego przylotu będziemy jeszcze potężniejsi. I jeśli był człowiekiem idei, mógł zrobić tylko to, co zrobił. I oto Gianeja, jedyna kobieta na statku, zostaje wysadzona na przypadkowo spotkanym asteroidzie, na którym prawdopodobnie są ludzie. Statek zaś zostaje zniszczony. Właśnie los Gianei, bardziej niż co innego, pozwala nam odtworzyć obraz Rijagei. Każdy z nas na jego miejscu postąpiłby tak samo.

— Cóż — po krótkim milczeniu powiedział Tokariew — taka wersja jest zupełnie możliwa. Pozwala całkowicie wyjaśnić okoliczności pojawienia się Gianei, a także jej późniejsze zachowanie. Możliwe są jednak i inne wersje.

— Oczywiście! Prawdę zna jedynie Gianeja. Wiemy na pewno tylko jedno: sputniki i baza są niebezpieczne. I chociaż możemy głęboko wierzyć, że potrafimy zlikwidować każde niebezpieczeństwo, musimy je zniszczyć. I nie będziemy zwlekać.

— A więc, sądzi pan, że nie trzeba zaczynać od sprawdzenia, czy to niebezpieczeństwo istnieje w rzeczywistości?

— Ależ oczywiście, sprawdzimy. Wszystko jest możliwe.

IX

Muratow bardzo szybko zrozumiał, że „popadł w niełaskę”. Gianeja nie zwracała się już więcej do niego, nie tylko go unikała, ale po prostu ignorowała jego obecność. Jeżeli czegoś potrzebowała, prosiła o to inżyniera ekspedycji Raula Garcię, a gdy sam Muratow zadawał jej jakieś pytanie, odwracała się do niego plecami.


Bezskutecznie łamał sobie głowę nad przyczyną tak gwałtownej przemiany. Wydawało mu się, że nie powiedział nic takiego, co mogłoby dotknąć lub urazić dziewczynę.

Gianeja z nikim nie rozmawiała, trzymała się na uboczu i opuszczała pokój tylko na obiad i kolację.

— Jak długo mamy tutaj przebywać? — zapytała po kolacji Garcię, gdy jeszcze wszyscy byli w jadalni.

— Dopóki nie znajdziemy bazy — odpowiedział inżynier.

— W takim razie trzeba ją znaleźć jak najszybciej — bezceremonialnie oświadczyła Gianeja. — Chcę powrócić na Ziemię.

— To zależy częściowo i od pani.

Uśmiechnęła się tylko lekceważąco i nie odpowiedziała.

Następnego ranka, choć wiedziała dobrze, że Stone się śpieszył, opóźniła odjazd o ponad godzinę, nie wychodząc z basenu. Nie włożyła kostiumu kąpielowego i, chociaż sama nie przywiązywała do tego żadnego znaczenia, nikt nie zdecydował się tam wejść.

Dopiero o ósmej cztery maszyny, dobrze chronione przed meteorytami, opuściły wykuty w skale garaż. Rozpoczęła się pierwsza ekspedycja poszukiwawcza.

Promienie słoneczne szybko nagrzały olbrzymie metaliczne łaziki, włączono więc klimatyzację. Postanowiono, że dzisiaj zostanie zbadane podnóże wysokiego grzbietu krateru Tycho na zachód od stacji.



Gianeja znajdowała się w maszynie Stone'a. Byli tam również Tokariew, Garcia, Wieriesow i Muratow.

Wiktor prosił o ulokowanie go razem z Sinicynem w drugim łaziku, jednak Stone nie zgodził się.

— Proszę nie zwracać uwagi na kaprysy Gianei — powiedział. — Jest mi pan potrzebny.

Jednak Muratow zrozumiał, że kierownik ekspedycji w delikatnej formie daje mu po prostu do zrozumienia, że nie chce go umieszczać w którejś z innych maszyn, ponieważ jest w nich ciasno i postronny człowiek będzie zawadzał. Maszyna, w której siedział Stone, była jak gdyby sztabem ekspedycji. W pozostałych trzech umieszczono cały sprzęt techniczny. Gdyby odnaleziono bazę, one właśnie miały przystąpić do pracy i wykonać zadanie. Muratowa traktowano jako gościa.

W razie potrzeby można było wezwać przez radio jeszcze cztery inne maszyny, które pozostały na stacji i znajdowały się w stanie pełnej gotowości.

Nikt się nie łudził, że uda się odnaleźć bazę właśnie dzisiaj, już pierwszego dnia. Zbyt świeże jeszcze były wspomnienia całych lat bezpłodnych poszukiwań.

Gianeja w dalszym ciągu nie zauważała Muratowa, od czasu do czasu zwracała się do Garcii. Była zamyślona i chyba roztargniona.

Koliste ekrany obserwacyjne stwarzały wrażenie, że ściany są przezroczyste. Nawet najmniejsze szczegóły terenu wydawały się w pełni realne.

Przed fotelem Stone'a był umieszczony wielki podczerwony ekran. Nie było na nim widać kolorów widocznych gołym okiem, księżycowy pejzaż wydawał się więc dziwacznym połączeniem czarno-białych plam. Taki obraz potrafił odczytać jedynie wprawny obserwator.

Stone nie wiązał z tym ekranem zbytnich nadziei. Uważał, że znacznie bardziej pomocne okażą się właściwości wzroku Gianei. Przed samym wyjazdem za pośrednictwem Garcii zapytał ją, czy wierzy w to, że potrafi zobaczyć bazę.

— O ile wiem — padła odpowiedź — jest ona położona na otwartej przestrzeni. Dlaczegóż mam jej nie zobaczyć? Oczywiście, jeśli łazik podejdzie dostatecznie blisko.

Powiedziała to obojętnym głosem, jednak Stone wierzył jej słowom. Ponadto pamiętał, że Gianeja widzi dobrze na taką odległość, na jaką ziemski człowiek nie zobaczyłby nic bez lornetki.

Siadła obok niego i ze znudzeniem przyglądała się skałom. Tak jak i Stone patrzyła przed siebie. Nieco dalej siedział Garcia, który obserwował północną stronę. Wschodnia została powierzona Wieresowowi, a południowa Tokariewowi i Muratowowi.

Maszyny jechały wolno, z szybkością zaledwie piętnastu do dwudziestu kilometrów na godzinę. Wewnątrz łazika było przestronnie, chłodno i nawet przytulnie. Sześciokrotnie mniejsza niż na Ziemi siła przyciągania pozwalała na lekkość ruchów, wywoływała złudzenie niezwykłej siły, która jak się wydawało, przenikała wszystkie mięśnie.

Muratowowi bardzo się to podobało. Wydawało mu się, że fotel, na którym siedzi, jest zrobiony jakby z puchu, chociaż złudzenie pryskało przy dotknięciu. Żadna pierzyna na Ziemi nie mogła być tak miękka, skoro jego ciało ważyło tutaj sześć razy mniej niż zwykle.

Uważnie oglądał zalaną słońcem i mimo to pozornie ciemną równinę, jakby przeoraną przez gigantyczny pług. Rozumiał, że jemu i Tokariewowi powierzono obserwowanie tej strony, ponieważ było najmniej prawdopodobne, że właśnie tu znajduje się poszukiwany obiekt. Obaj byli obserwatorami niezbyt doświadczonymi. I dlatego nie bardzo wierzył, że zobaczy to właśnie miejsce, którego szukano. Żałował, że na czarnym, gęsto usianym gwiazdami niebie nie widać Ziemi. Stone trzymał się bardzo blisko gór. A Muratow zaś miał wielką ochotę obejrzeć ojczystą planetę. Widział ją wprawdzie z pokładu gwiazdolotu, trwało to jednak zbyt krótko i nie nasycił się tym niecodziennym widokiem.

Po upływie półtorej godziny natężenie uwagi nieco osłabło i Muratow zaczął myśleć o czymś innym. Znów zastanawiał się nad postępowaniem Gianei, usiłował odgadnąć powód jej gniewu.

„Jednak, być może — pomyślał — nie mam racji. Gianeja w ogóle nie gniewa się na mnie, a po prostu boi się dalszych pytań. I ucieka przede mną tylko dlatego, ponieważ nie chce na nie odpowiadać”.

Myśl ta poprawiła jego samopoczucie.

Minęła następna godzina. Łaziki przejechały już ponad pięćdziesiąt kilometrów. Stopniowo wszyscy uczestnicy ekspedycji zaczynali odczuwać znużenie.

Stone to wyczuł.

Zatrzymał łazik, za nim stanęły pozostałe maszyny.

— Proponuję, żebyśmy zjedli śniadanie wesoło powiedział Stone. — Odpoczniemy i pojedziemy dalej.

— Jak daleko chce pan profesor dzisiaj dojechać? — zapytał Tokariew.

— Nie więcej niż siedemdziesiąt kilometrów. Jeżeli wierzyć temu, co powiedziała Gianeja, dalej nie mamy czego szukać, gdyż będzie dobrze widać Ziemię. A Gianeja mówiła, że baza leży w takim miejscu, z którego Ziemi nie widać. Może zdążymy dzisiaj obejrzeć jeszcze wschodnią stronę.

— To będzie zbyt męczące.

— Nic strasznego. Nie możemy zwlekać. Widzę, że wy, mieszkańcy Księżyca, zrobiliście się leniwi — zażartował Stone. — Ale zmusimy was, żebyście pracowali tak jak na Ziemi.

— Jakby na Ziemi pracowało się całe dnie — odparował Tokariew.

— Jeżeli trzeba, to tak — poważnie odpowiedział Stone.

Nikt nie chciał jeść śniadania i po dziesięciominutowym postoju maszyny ruszyły znowu naprzód.

— Koledzy, nie można sobie pozwolić na roztargnienie — zwrócił się Stone do wszystkich uczestników wyprawy. — Proszę patrzeć uważnie. Po raz drugi tutaj nie wrócimy.

— Patrzymy!.. Patrzymy!.. — rozległy się odpowiedzi. — Patrzymy, ale niczego nie widzimy — Muratow poznał głos Sinicyna.

— Zobaczymy, możecie być pewni — odpowiedział Stone. — Jeśli nie dzisiaj, to jutro.

Najtrudniej było znosić usypiającą monotonię księżycowego krajobrazu. Wydawało się, że łazik ciągle znajduje się w pobliżu stacji. Krajobraz wciąż był taki sam, zwłaszcza po południowej stronie, którą obserwowali Muratow i Tokariew.

Wszystko było dokładnie takie samo, jak przed godziną czy dwiema.

— Wyjątkowo przygnębiająca planeta — powiedział Tokariew.

— Od jak dawna pan tu jest? — zapytał Muratow.

— Prawie rok.

— I ani razu nie wracał pan na Ziemię?

— Nie mam czasu — odpowiedział Tokariew. — Dzisiaj po raz drugi opuściłem stację. Mamy bardzo interesującą i bardzo potrzebną pracę — dodał, jak gdyby wyjaśniając.

„Wszędzie jest tak samo — pomyślał Muratow. — Wszyscy są pochłonięci pracą i zapominają o sobie. A jednak ciekawie jest żyć na takim świecie!”

I nagle usłyszał jak Gianeja pyta Garcię:

— Proszę powiedzieć, jaki ludzie Ziemi mają stosunek do śmierci?

— Sądzę, że taki jak i wszystkie inne rozumne istoty — odpowiedział inżynier wyraźnie zdziwiony tak nieoczekiwanym pytaniem.

— To nie jest odpowiedź — Muratow usłyszał, że w głosie Gianei brzmi rozdrażnienie. — Czy nie mógłby pan dać dokładniejszej odpowiedzi?

Garcia długo milczał, zastanawiając się, co powiedzieć. Muratow zdecydował, że nastąpiła odpowiednia chwila, by znów zacząć rozmawiać z Gianeją.

— Śmierć — powiedział nie odwracając się — jest smutnym wydarzeniem. Niestety nieuniknionym i powszechnym. Ludzie są śmiertelni i na to nic nie można poradzić. Śmierć człowieka bliskiego jest wielkim nieszczęściem dla tych, którzy go znali. Kiedy umiera człowiek, który służył całej ludzkości, nieszczęście spotyka wszystkich. A kiedy samemu się umiera, żałuje się, że zdążyło się zrobić tak niewiele. Traktujemy śmierć jako nieuchronne zło i mamy nadzieję, że w przyszłości uda się ją zwyciężyć.

Nie wiedział, czy Gianeja chce go słuchać. Jednak słuchała i nie przerywała, a to już było dużo.

Okazało się jednak, że jego sąd był pochopny.

— Czekam na odpowiedź — powiedziała Gianeja.

— Czyż nie słyszała pani, co powiedział Wiktor? — zapytał Garcia.

— Pytałam pana.

— Zgadzam się w pełni z tym, co on powiedział.

Muratow ledwie powstrzymał śmiech. To było zupełnie sztubackie. Jakże naiwna jest Gianeja! Na pewno jest młoda, bardzo młoda!

Czekał z zainteresowaniem, o co jeszcze zapyta. Jeśli będzie milczeć, okaże się, że pytanie było całkowicie przypadkowe, ale Muratow sądził inaczej.

Po paru minutach milczenia Gianeja rzeczywiście znów zwróciła się do Garcii.

— Czy na Ziemi uważa się, że można usprawiedliwić samobójstwo albo zabójstwo? — zapytała.

— To są dwie różne rzeczy — odpowiedział Raul — i nie wolno ich ze sobą porównywać. Zabójstwa usprawiedliwić nie można. To jest najcięższe i najbardziej odrażające przestępstwo, jakie można sobie wyobrazić. Żeby zaś ocenić samobójstwo, trzeba znać jego przyczyny. Jednakże najczęściej uważamy, że samobójstwo jest dowodem słabej woli lub tchórzostwa.

— To znaczy, że ludzie Ziemi nie mogą określać samobójstwa jako „wspaniałego czynu”?

„A więc o to chodzi! — pomyślał Muratow. — Obraziłem ją, nazywając śmierć Rijagei wspaniałą. Przecież jednak powinna była zrozumieć, w jakim znaczeniu użyłem tego słowa”.

— Oczywiście — odpowiedział Garcia. — Samobójstwo wcale nie jest wspaniałe.

— Niedawno słyszałam coś innego — powiedziała Gianeja.

— Od kogo?

Muratow siedział odwrócony plecami i nie widział, czy wskazała na niego, czy też nie. Ale odpowiedzi nie usłyszał.

Zarysowała się różnica poglądów i pojęć pomiędzy ludźmi Ziemi a współplemieńcami Gianei. Oczywiście, w jej ojczyźnie samobójstwo, niezależnie od przyczyn, traktowano jako postępek odrażający i Gianeja, słysząc słowa Muratowa, uznała go za „amoralnego potwora” i nie chciała obcować z tak „prymitywnym umysłem”.

O mało co się nie roześmiał. Jednakże ta rozmowa przyniosła mu dużo zadowolenia. Dowodziła bowiem, że Gianeja cały czas myśli o ich sporze, że sprzeczka sprawiła przykrość nie tylko Muratowowi ale i jej samej.

Jednak było coś innego, o wiele bardziej ważnego. Pytania Gianei ostatecznie potwierdzały przypuszczenie, że Rijageja zniszczył statek. Popełnił samobójstwo i zabił swoich towarzyszy. To nie był przypadek, jak przypuszczał Garcia, że Gianeja połączyła obie sprawy w jedną.

„Muszę się usprawiedliwić — pomyślał Muratow. — Muszę wytłumaczyć jej, co miałem na myśli, skoro sama nie potrafi tego zrozumieć”.

I powiedział:

— Samobójstwo nigdy nie może być wspaniałe. Nigdy! Można je usprawiedliwić tylko w jednym przypadku, tylko wtedy, gdy zostaje dokonane dla dobra innych. Ale wtedy to nie jest samobójstwo, ale poświęcenie siebie samego. A to jest zupełnie inny czyn. Poświęcić siebie, żeby uratować innych — to jest wspaniałe!

Odwrócił się, żeby zobaczyć, jak na jego słowa zareagowała Gianeja i jakie wywarły na niej wrażenie.

Patrzyła prosto przed siebie, na ekran obserwacyjny. Miała taką minę, jak gdyby niczego nie słyszała. Muratow jednak był pewien, że nie tylko słyszała, ale również zamyśliła się nad jego słowami.

I nie mylił się. Po krótkiej chwili powiedziała:

— Tak, zgadzam się. Jednak jakim prawem poświęcił innych?

Muratowowi przemknęła myśl, że łzy, które wtedy widział na twarzy Gianei, mogły mieć związek nie ze śmiercią Rijagei, ale ze śmiercią innego człowieka, zabitego przez Rijageję. Wtedy stawało się zrozumiałe, dlaczego ogromne wrażenie wywarło na niej słowo: wspaniała.

— O czym mówicie? — spytał Tokariew.

W łaziku Stone'a tylko Muratow i oczywiście Garcia mówili po hiszpańsku. Pozostali nie rozumieli ani słowa.

— Poczekajcie! — powiedział Muratow. — Potem opowiem. Muszę jej odpowiedzieć. — Dalej mówił po hiszpańsku. — Wszystko, Gianejo, zależy od okoliczności. Bywają wypadki, kiedy człowiek przekonany o słuszności swojej sprawy zmuszony jest poświęcić nie tylko siebie, ale i innych, ponieważ uważa, że inaczej nie może postąpić. Cel, który przed sobą stawia, usprawiedliwia w jego oczach własne działanie. Nie znamy przyczyn, które skłoniły Rijageję do postępowania właśnie w ten sposób, w jaki postąpił. Jednak pani, Gianejo, te przyczyny zna. I nawet, jeżeli nie podziela jego poglądów, potrafi pani obiektywnie ocenić, czy miał rację. Nazwałem śmierć Rijagei „wspaniałą”, ponieważ z pani słów wynikało, że uczynił to, poświęcił siebie dla nas, dla ludzi Ziemi. Z naszego punktu widzenia jest to piękny postępek, wspaniała śmierć.

Gianeja odwróciła głowę. I znowu uśmiechnęła się trochę zmieszana.

— Proszę mi wybaczyć, Wiktorze! Wtedy nie zrozumiałam pana i osądziłam niesprawiedliwie.

— Wcale się nie obraziłem — odpowiedział Muratow. — My, mam na myśli waszą i naszą ludzkość, jesteśmy istotami rozumnymi. A istoty rozumne, jeśli mają dobrą wolę, zawsze mogą się zrozumieć. Chociaż niekiedy nie jest to łatwe.

— Tak, niekiedy jest to trudniejsze, niż się wydaje — westchnęła Gianeja, z powrotem odwracając się w kierunku ekranu.

„To wszystko — pomyślał Muratow. — Marina miała rację, kiedy mówiła, że Gianeja ma dobry charakter”.

X

Jeszcze przez godzinę łaziki szły w dotychczasowym kierunku. Zmieniał się kształt górskiego grzbietu. Spadziste, strome zbocza stopniowo stawały się łagodne. Częściej mijali samotnie stojące skały i bezładne stosy kamieni, które kiedyś stoczyły się z gór. Posuwanie się naprzód stawało się coraz trudniejsze. Maszyny przechylały się niebezpiecznie, często trzeba było objeżdżać przeszkody.

Nadal nie znajdowano żadnego dogodnego miejsca, w którym można było założyć niewidzialną bazę. Dla wszystkich stawało się jasne, że wyprawa jest jeszcze jednym niepowodzeniem.

I chociaż nikt nie liczył na zbyt szybki sukces, ludzie mimo woli poczuli się rozczarowani.

Zegarek wskazywał dokładnie godzinę dwunastą, kiedy Stone zatrzymał swoją maszynę.

— Dalsze poszukiwania nie mają sensu — rzekł.

— Ale okolica staje się coraz bardziej odpowiednia — odezwał się z drugiej maszyny Sinicyn.

— Tak, jednak powinniśmy wierzyć słowom Gianei, Wiktorze — dodał Stone — chciał pan zobaczyć Ziemię. Proszę się odwrócić!

Nisko nad szczytami, prawie w połowie kryjącego się za horyzontem górskiego grzbietu, wisiał na niebie jasno świecący półksiężyc. Wydawał się olbrzymi. Purpurowy pierścień atmosfery, oświetlonej promieniami Słońca kreślił dokładne kontury ciemnej półkuli ziemskiego globu, tej, na której panowała teraz noc. Tarcza Słońca wisiała niedaleko, niewiele wyżej. „Księżyc”, gwiazdy i Słońce jednocześnie!

— Czegoś tak zadziwiającego nigdy nie zobaczy się z Ziemi — powiedział Muratow.

— Czyżby? — usłyszał głos Siergieja. — A dlaczego?

— Dlatego, że na Księżycu nie ma atmosfery. Czyżbyś o tym nie wiedział?

— Teraz już wiem — odpowiedział Sinicyn przy wtórze ogólnego śmiechu.

— Proszę się jej zapytać — powiedział Stone — czy mamy szukać dalej?

Gianeja zdziwiła się, kiedy przełożono jej pytanie.

— Dlaczego pytacie o to mnie? — odpowiedziała. — Powinniście sami wiedzieć, co robić i jak postępować.

— Pytamy dlatego — wyjaśnił Muratów — ponieważ opieramy się na pani słowach, ściślej na słowach Rijagei. On, zdaje się, mówił, że baza jest położona w takim miejscu, skąd nigdy nie widać Ziemi?

— Dlaczego „zdaje się”?

— Proszę nie zwracać na to uwagi. To po prostu niezręczny zwrot. Czy mówił w ten sposób?

— Tak. I nadal nie rozumiem, dlaczego pytacie mnie — uparcie powtórzyła Gianeja.

— Chcemy, żeby pani przypomniała sobie to dokładniej — powiedział. — To jest dla nas niezmiernie ważne.

— Nie mogę nic dodać do tego, co już powiedziałam.

Stone'owi przekazano treść rozmowy.

— Jeżeli będziemy szukać dalej — powiedział — to nie ma żadnych powodów, żebyśmy nie szukali również we wszystkich innych miejscach, tak jak to robiliśmy wcześniej. Wydaje mi się, że należy potraktować serio słowa Gianei i opierać się tylko na nich. Proszę pozostałych o wyrażenie swej opinii.

Wszyscy zgodzili się ze Stone'em.

— W takim razie — zreasumował — zawracamy z powrotem. Musimy nadal równie uważnie oglądać wszystko, co spotkamy na drodze, żebyśmy byli całkowicie pewni, że nie minęliśmy bazy.

Droga powrotna nie przyniosła niczego nowego.

Kiedy powrócili do stacji, była już trzecia. I chociaż Stone chciał kontynuować poszukiwania, musiał zgodzić się z Tokariewem i odłożył drugą ekspedycję na dzień następny.

— Zmęczenie przytępiło uwagę — powiedział profesor. — Dalsze poszukiwania nie mają dzisiaj sensu.

— To bardzo nudne zajęcie — wyznała Gianeja. — Żałuję, że tutaj przyleciałam.

— Ale jutro pojedzie pani z nami?

— Oczywiście. I jutro, i pojutrze… Trzeba być konsekwentnym — powtórzyła słowo, które się jej spodobało. — Dawno się tak nie zmęczyłam — dodała po chwili milczenia — chociaż niczego nie robiłam.

— Bezczynność męczy niekiedy bardziej niż praca — powiedział Muratow. — Proszę iść na basen. Kąpiel zawsze odświeża.

— Chodźmy razem — nagle zaproponowała Gianeja.

Muratow zawstydził się.

— Nie bardzo wypada — powiedział.

— Dlaczego? — Gianeja wydawała się szczerze zdumiona. — Nie mogę tego zrozumieć. Już dawno Marina mówiła, że na Ziemi mężczyźni i kobiety kąpią się zawsze osobno. Jednak sama widziałam, że w morzu kąpią się razem. I kiedy wkładam kostium kąpielowy, pańska siostra pozwalała mi pływać w basenie razem ze wszystkimi. O co chodzi? Niech mi pan wytłumaczy, Wiktorze! Bardzo chciałabym to zrozumieć.

Który to już raz w ciągu ostatnich dni Muratow poczuł, że stoi na progu jednej z tajemnic, które otaczają Gianeję. Nie był to problem zbyt istotny — ciągle jednak był nie wyjaśniony. A ponieważ Gianeja pytała, miał nadzieję, że uda się mu dowiedzieć, o co właściwie chodzi.

Zebrał myśli, żeby wyjaśnić jej ziemski punkt widzenia.

— Ten ziemski zwyczaj można tłumaczyć rozmaicie — powiedział. — Myślę, że główna przyczyna polega na tym, że ludzie przyzwyczaili się osłaniać swoje ciało odzieżą. Stałe noszenie ubrania doprowadziło do tego, że kobiety i mężczyźni zaczęli wstydzić się jedno drugiego. Oczywiście, rozumiem pani punkt widzenia. I uważam, że jest nawet bardziej moralny niż nasz. Ale zakorzeniony w świadomości obyczaj jest potężną siłą. Teraz — dodał — czy pani już rozumie?

Myślał, że całkowicie rozwiał jej wątpliwości.

— Niczego mi pan nie wytłumaczył — nieoczekiwanie dla niego powiedziała Gianeja. — Ale wydaje mi się, że sama odgadłam, o co chodzi. Pańskim zdaniem, kostium kąpielowy zakrywa ciało. Czy o to chodzi?

I niespodziewanie Muratów sam wszystko zrozumiał. Dzięki jej pytaniu zrozumiał, jak jest naprawdę.

Więc o to chodzi! Zapomniał o promieniowaniu cieplnym wszystkich żywych istot, promieniowaniu, które Gianeja i ludzie na jej planecie odbierają jako światło i widzą je.

Przesąd to trwała rzecz. I mimo zadowolenia, że zagadka została rozwiązana, Muratow poczuł się mocno zawstydzony. Ubranie nie osłaniało jego ciała przed wzrokiem Gianei.

A i ona do tej pory sądziła, że ludzie Ziemi widzą jej ciało bez względu na to, czy jest ubrana, czy nie.

Dlatego obca była Gianei kobieca wstydliwość. W ich świecie ubranie chroniło jedynie przed zimnem i kurzem.

Legerier pomylił się. Jego przypuszczenia dotyczące pobudek, które kierowały zachowaniem Gianei, w pierwszym dniu jej spotkania z ludźmi Ziemi, nie miały nic wspólnego z rzeczywistością. Dziewczyna uważała, że jest obojętne, czy jest ubrana, czy nie.

I krój jej sukien, który zdaniem wszystkich był dowodem kokieterii, dyktował obyczaj, a nie chęć podkreślenia swojej urody.

Ale jednocześnie strój nie był dla niej rzeczą obojętną. Wskazywało na to zdarzenie w Japonii. Gianeja ubrała się w podarowane jej kimono i wyraźnie interesowała się, czy jest jej w nim do twarzy.

„Trudno zrozumieć sposoby myślenia istoty z innego świata — pomyślał Muratow. — Łączy nas jedynie zewnętrzne podobieństwo, wewnętrznie jesteśmy zupełnie różni”.

Był przekonany, że teraz, po tym, czego się dowiedziała, Gianeja nie zaproponuje mu wspólnego pójścia na basen. Jednak nie wziął pod uwagę, że świadomość człowieka nie może zmienić się w jednej chwili. Myśl o tym, że można się wstydzić ciała, w żaden sposób nie mogła się pomieścić w głowie Gianei. Zrozumiał to, kiedy powiedziała:

— I dalej jeszcze nie rozumiem, dlaczego nie może pan pójść ze mną.

— Idziemy! — zdecydował.

Gianeja ucieszyła się zupełnie jak dziecko.

— Bardzo nie lubię być sama, zwłaszcza kiedy pływam. Samej jest mi smutno. Będziemy się ścigać, dobrze?

— Chyba nie uda mi się pani prześcignąć — powiedział Muratow. — Bardzo kiepsko pływam.

— Szkoda, że nie ma piłki — Gianeja wypowiedziała słowo „piłka” z wyraźnym trudem. — Bardzo lubię grę tym przedmiotem, szczególnie w wodzie. Grałyśmy czasem z pańską siostrą.

— Czemu ma nie być — odpowiedział Muratow. — Na pewno znajdzie się tu piłka. Zaraz się dowiem. Możemy zaprosić jeszcze kogoś i rozegramy mecz piłki wodnej.

W stacji oczywiście była piłka do gry w waterpolo. Znaleźli się również i miłośnicy tej starej gry.

Nikt jednak nie podzielał opinii Muratowa.

— Gianeja może robić to, co jej się podoba, my jednak będziemy postępować zgodnie z naszymi zwyczajami.

I do basenu weszło siedmiu ludzi ubranych w tradycyjne stroje kąpielowe — slipy i czepki.

Gianeja nie tylko nie zwróciła uwagi na „zacofanie” swoich partnerów, ale w ogóle niczego nie zauważyła.

Gra ciągnęła się długo i skończyła się całkowitą klęską drużyny, w której grał Muratow, zwyciężyła drużyna Gianei.

Nikt nie potrafił rzucać tak celnie i mocno jak ona.

Na Księżycu nie było dobrych sportowców. W bramce, której bronił Wiktor, wylądowało aż osiemnaście piłek rzuconych przez Gianeję. Jej partnerzy, którzy natychmiast zorientowali się, jakiego mistrza mają w swojej drużynie, cały czas grali na Gianeję, wysuwali ją do przodu i każdy atak kończył się golem.

— Nie można z panią grać — z przykrością powiedział Wiktor, gdy podnieceni i zmęczeni wyszli z wody. — Czy w pani ojczyźnie znana jest ta gra?

— Nie, nie może być znana, ponieważ nie ma piłek.

Po kolacji Muratów znowu zjawił się w pokoju Gianei na pogawędkę. Sama go zaprosiła. Wydawało się, że po kłótni darzyła Wiktora wyjątkową sympatią.

Zdążył już opowiedzieć wszystkim o swoim kolejnym odkryciu i nikt się tym nie zdziwił.

— To jest oczywiste — powiedział Tokariew. — Cieplne promieniowanie podczerwone przenika przez tkaninę, więc Gianeja widzi to, czego nie widzą nasze oczy. Jednak miejsca osłonięte widzi inaczej niż nieosłonięte. Ciekawe, jak by wyglądał portret człowieka narysowany przez Gianeję kolorowymi kredkami.

— Tak, ale nie mamy kredek, które pozwalałyby na przekazanie podczerwieni — powiedział Stone. — Niewykluczone, że Gianeja widzi podczerwień inaczej niż my na podczerwonym ekranie.

W trakcie rozmowy Muratow starał się wyjaśnić ten problem.

— Doprawdy nie wiem, jak to wytłumaczyć — odpowiedziała Gianeja. — Ten kolor zlewa się z innymi i trudno go wydzielić. Dlatego rysuję tylko ołówkiem. Nie macie takich kolorów. Właśnie to naprowadziło mnie na myśl, że widzicie inaczej niż my. A przecież nie sposób wytłumaczyć, jak wygląda kolor, którego nigdy nie widzieliście.

— To znaczy — powiedział Muratow — że pani od razu określa temperaturę ciała, już na pierwszy rzut oka?

— W naszym języku nie istnieje w ogóle słowo „temperatura” — nigdy nie mierzymy stopnia nagrzania. Po cóż mielibyśmy to robić? Przecież to i tak widać.

„To dlatego odtrąciła termometr, który dawał jej Jansen — pomyślał Muratow. — Nie zrozumiała, co zamierzał zrobić”.

— Proszę powiedzieć, czy, kiedy zbliżaliście się do Hermesa, zobaczyliście, że asteroid jest zamieszkany?

— Tak, ciała niebieskie o takich rozmiarach są chłodne. Zobaczyliśmy, że od sztucznej budowli, wtedy nie wiedzieliśmy, co to takiego, bije światło dwóch rodzajów. Sztuczne — chłodne, i żywe — ciepłe. Zrozumieliśmy, że znajdują się tam żywe istoty, oczywiście ludzie.

— To było jednak ryzyko — powiedział Muratow uradowany, że nadarza się możliwość wyjaśnienia jeszcze czegoś — wyjść ze statku bez zapasu powietrza.

— Tak, to był błąd. Byliśmy bardzo zdenerwowani.

— Dlaczego opuściła pani statek? — z uporem zapytał Muratow.

Gianeja długo milczała, jakby zastanawiając się, co ma odpowiedzieć.

— Proszę się nie gniewać — powiedziała w końcu. — Wolałabym nie odpowiadać na to pytanie.

Muratow był głęboko rozczarowany, nie dał jednak tego po sobie poznać.

— Oczywiście, że pani nie musi — powiedział. — To tylko przypadkowe pytanie.

— Dlaczego nie mówi pan prawdy? — miękko spytała Gianeja dotykając jego ręki. — To przecież pana bardzo interesuje i nie zadał pan tego pytania przypadkiem. Ale proszę mi wierzyć, Wiktorze, kiedyś panu o tym opowiem. Jednak nie teraz. Nie mogę.

Powiedziała to z tak oczywistą rozpaczą, że Muratowowi zrobiło się jej żal.

— Proszę już o tym nie myśleć, Gianejo — powiedział. — Nikt pani do niczego nie zmusza. Proszę postępować tak, jak uważa pani to za słuszne. Oczywiście, ma pani rację. Ludzie chcieliby się wiele od pani dowiedzieć. Ale opowie mi pani wtedy, kiedy zechce. I proszę wybaczyć, że zadaję aż tyle pytań.

Znów dostrzegł w jej oczach łzy.

— Jesteście bardzo dobrzy — cicho powiedziała Gianeja. — I zaczynam was lubić.

— „Zaczyna po półtora roku” — mimo woli pomyślał Muratow.


Następnego ranka te same cztery łaziki z tą samą załogą znów opuściły garaż. Tym razem skierowując się na wschód.

Muratow nie starał się, a Gianeja nie wyrażała chęci, by rozmawiać o samym Rijagei jako o człowieku. Rozmawiano więc o jego wypowiedziach na temat Księżyca.

A przecież osobowość Rijagei bardzo interesowała Ziemian. Ten człowiek, którego nikt już nie zobaczy, odegrał ogromną rolę w wydarzeniach związanych z Gianeją i sputnikamizwiadowcami. Jego wola zmieniła cały przebieg tych wydarzeń.

— A może narysuje nam pani jego portret — poprosił Muratow. — Chcielibyśmy zobaczyć, jak wyglądał.

— Niech pan popatrzy w lustro — z uśmiechem powiedziała Gianeja.

I tak Muratow dowiedział się, że jest podobny do Rijagei, człowieka z innego świata, który całym swym postępowaniem udowodnił, że szczerze i ofiarnie kochał ludzi Ziemi.

W jednej chwili Muratow zrozumiał wiele…

Na drugi dzień ekspedycja wyruszała niemal z przekonaniem, że poszukiwania zostaną uwieńczone sukcesem. I nadzieja nie zawiodła ludzi.

Nie przejechali nawet piętnastu kilometrów od stacji, gdy Gianeja gwałtownie wychyliła się do przodu, wyciągnęła rękę i powiedziała:

— Oto, czego szukacie!

Загрузка...