Czerwone skrzydło brzasku musnęło jego oczy.
Wstał wiedząc, że jego rany będą wyleczone, a on sam znów cały; wiedząc, lecz nie do końca w to wierząc. Obok leżał jego ród obfitości i stosik poskładanych ręczników różnej grubości; wielkości i barwy. Dwanaście stóp dalej inny człowiek, również nagi, podnosił się z krótkiej, jasnozielonej trawy. Burton poczuł chłód. Blond włosy, szeroka twarz i jasnoniebieskie oczy należały do Hermanna Goringa. Niemiec był tak samo zdumiony.
— Coś tu się zupełnie nie zgadza — powiedział powoli, jakby budząc się z głębokiego snu.
— Rzeczywiście, dzieje się coś paskudnego — zgodził się Burton. O systemie wskrzeszania nad Rzeką wiedział tyle, co inni. Nigdy nie widział samego zmartwychwstania, ale opowiadali mu o nim ludzie, którzy widzieli. O świcie, w chwili gdy słońce wynurzało się zza niezdobytych gór, obok kamienia obfitości pojawiało się jakby migotanie powietrza. W mgnieniu oka tężało i nagi mężczyzna, kobieta lub dziecko zjawiali się znikąd na trawie przy brzegu. Przy „łazarzu” zawsze leżał nieodłączny róg obfitości i ręczniki.
Wzdłuż Doliny Rzeki, długiej może na dziesięć do dwudziestu milionów mil żyło pewnie trzydzieści pięć — sześć miliardów ludzi. Każdego dnia milion z nich mógł tracić życie. Co prawda, nie było tu chorób, poza psychicznymi, lecz — choć nikt nie prowadził statystyki — łączną ilość zabitych w tysiącach wojen prowadzonych przez masę państewek a także zamordowanych w afekcie, ginących w wypadkach, samobójców i likwidowanych przestępców można było oceniać na milion. Równo płynął liczny strumień ludzi przebywających „Małe zmartwychwstanie”, jak je powszechnie nazywano.
Burton nigdy jednak nie słyszał o dwóch osobach, które zginęły w tym samym miejscu i czasie, po czym razem zostały wskrzeszone. Proces wyboru miejsca nowego życia był losowy, — tak przynajmniej zawsze uważał.
Jedno takie zdarzenie można było sobie wyobrazić, choć szansa jego zaistnienia była jak jeden do dwudziestu milionów. Ale dwa, jedno po drugim — to cud.
Burton nic wierzył w cuda. Wszystko dawało się wytłumaczyć — o ile znało się wszystkie fakty. Nie znał ich, więc na razie nie miał zamiaru przejmować się tym „przypadkiem”. Musiał znaleźć rozwiązanie innego, pilniejszego problemu. Mianowicie: co ma zrobić z Goringiem?
Ten człowiek go znał i mógł wskazać każdemu szukającemu go Etykowi.
Burton rozejrzał się szybko. Zbliżała się do nich grupka ludzi, chyba przyjaźnie nastawionych. Miał dość czasu, by rzucić Niemcowi kilka słów.
— Goring, mogę zabić ciebie lub siebie. Ale nie chcę tego robić, przynajmniej na razie. Sam wiesz, czemu jesteś dla mnie niebezpieczny. Nie powinienem się zastanawiać, ty zdradziecka hieno. Jednak coś się w tobie zmieniło, coś nieokreślonego… Ale pamiętaj…
Goring, kiedyś znany ze swej odporności, pomału dochodził do siebie.
— Wygląda na to — powiedział z chytrym uśmiechem — że trzymam cię na muszce. Widząc jednak wyraz twarzy Burtona podniósł rękę.
— Przysięgam, że nikomu nie zdradzę, kim jesteś! I nie zrobię niczego, co mogłoby ci zaszkodzić. Nie jesteśmy może przyjaciółmi, ale przynajmniej się znamy, a jesteśmy w kraju obcych: Dobrze jest mieć przy sobie znajomą twarz. Wiesz, zbyt długo już cierpię z powodu samotności. Myślałem; że zwariuję. Między innymi dlatego zacząłem żuć gumę snów. Uwierz mi, nie zdradzę cię.
Burton nie uwierzył. Uznał jednak, że na pewien czas może mu zaufać. Goring będzie potrzebował silnego sprzymierzeńca, przynajmniej dopóki nie pozna miejscowych ludzi i nie zorientuje się, co może, a czego nie może zrobić. Zresztą, mógł się w końcu zmienić na lepsze.
Nie, powiedział sam do siebie. Nie. Znów to samo. Na pozór jesteś cynikiem, lecz zawsze zbyt łatwo wybaczasz, zbyt łatwo zapominasz o doznanych krzywdach i próbujesz dać krzywdzicielowi szansę poprawy. Nie bądź głupi, Burton…
Trzy dni później wciąż nie miał pewności co do Goringa.
Przyjął nazwisko Abdula ibn Haruna, mieszkańca dziewiętnastowiecznego Kairu. Miał ku temu kilka powodów. Przede wszystkim świetnie mówił po arabsku i znał dialekt, jakiego używano w tym okresie w Kairze. Poza tym dawało to — pretekst do noszenia na głowie ręcznika — zwiniętego jak turban. Miał nadzieję, że pomoże mu to zamaskować swój wygląd. Goring nie powiedział nikomu ani słowa, które przeczyłoby tej historii. Był tego prawie pewien, gdyż większość czasu spędzali razem. Zakwaterowano ich w jednej chacie, dopóki nie poznają miejscowych zwyczajów i nie przejdą okresu próbnego. Częścią tych prób było intensywne szkolenie wojskowe. Burton był jednym z najlepszych szermierzy dziewiętnastego wieku, znał też wszelkie odmiany walki bronią lub wręcz — Kiedy w serii prób zademonstrował swe umiejętności, radośnie powitano go jako rekruta. Więcej nawet, obiecano mu stanowisko instruktora, gdy tylko w dostatecznym stopniu opanuje język.
Goring niemal równie szybko pozyskał szacunek. miejscowych. Miał wiele wad, lecz był odważny. Był też silny, sprawny w walce, jowialny i sympatyczny, o ile służyło to jego celom. W nauce języka nie pozostawał w tyle za Burtonem. Szybko też zdobywał i wykorzystywał autorytet, jak przystało na byłego marszałka Trzeciej Rzeszy.
Odcinek zachodniego brzegu, na którym się znaleźli, zamieszkiwali ludzie mówiący językiem nieznanym nawet Burtonowi, znakomitemu lingwiście tak na Ziemi, jak w świecie Rzeki. Gdy poznał go już na tyle, by zadawać pytania wywnioskował, że ludzie ci żyli gdzieś w Europie Środkowej we wczesnej Epoce Brązu. Mieli kilka niezwykłych obyczajów, między innymi publiczną kopulację. Burton, współzałożyciel Królewskiego Towarzystwa Antropologicznego w Londynie w 1863 roku, bardzo się tym zainteresował. Nie uczestniczył w ceremoniach, lecz nie był też nimi zgorszony.
Zwyczajem, który przyjął z radością, był malowany zarost. Tutejszych mężczyzn bardzo oburzał fakt, że Sprawcy Zmartwychwstania pozbawili ich twarze włosów i obcięli napletki. Na tę drugą zniewagę nic nie mogli poradzić, lecz pierwszą zdołali naprawić, przynajmniej do pewnego stopnia. Smarowali górne wargi i brody ciemnym płynem, robionym z drobno startego węgla drzewnego, rybiego kleju, barwnika dębowego i paru innych składników. Bardziej ofiarni używali tej farby do tatuażu, poddając się długotrwałej i bolesnej operacji nakłuwania ostrą bambusową igłą.
Zamaskowany podwójnie Burton pozostał jednak na łasce człowieka, który przy pierwszej sposobności mógł go zdradzić. Chciał przywabić do siebie Etyków, lecz nie chciał, by odkryli jego tożsamość. Dzięki temu miałby szansę ucieczki, zanim tamci pochwycą go w sieć. Nie miał jednak zamiaru uciekać, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. Gdy wszystko pójdzie zgodnie z planem, stanie się zwierzyną tropiącą myśliwych.
Wizja Mrocznej Wieży, Wielkiego Graala, zawsze tkwiła gdzie§ w jego myślach. Po co bawić się w kotka i myszkę, skoro mógłby szturmować wały tego zamku, gdzie zapewne mieściła się główna kwatera Etyków. Lub, jeżeli szturmować nie było najlepszym określeniem, wkraść się do Wieży, wejść tak, jak mysz wchodzi do domu — czy zamku. Kiedy koty szukają gdzie indziej; mysz wślizguje się do Wieży i tam zmienia w tygrysa.
Roześmiał się, budząc zdziwione spojrzenia swoich dwóch współmieszkańców, Goringa i Johna Collopa, Anglika z siedemnastego wieku. Śmiał się trochę z samego siebie, ze swego obrazu jako tygrysa. Jak mógł pomyśleć, że on, samotny, może zrobić cokolwiek Kształtującymi Planety, Wskrzeszającym miliardy martwych, Karmicielom i Opiekunom wszystkich powołanych na nowo do życia? Splótł ręce. W tych rękach i w mózgu, który nimi sterował, krył się może upadek Etyków. Czym była ta straszna rzecz, którą chował w sobie — nie wiedział. Lecz Oni bali się go. Gdyby tylko wiedział dlaczego…
Jednak śmiech z siebie nie był całkiem szczery. Części umysłu wierzył, że naprawdę jest tygrysem wśród ludzi.
— Człowiek jest tym, za kogo się uważa — mruknął.
— Masz niezwykły śmiech, przyjacielu — odezwał się Goring. — Kobiecy, u kogoś tak pełnego męskości. Przypomina… bo ja wiem… kamień ślizgający się' po lodowym jeziorze. Albo śmiech szakala.
— Mam w sobie coś z szakala i hieny — odparł Burton. — Tak utrzymywali moi wrogowie. I mieli rację. Jestem jednak czymś więcej.
Wstał z łóżka i zrobił krótką gimnastykę, by rozruszać zastałe mięśnie. Za kilka minut pójdzie z innymi do kamienia na brzegu, by napełnić swój róg obfitości. Później godzina patrolowania terenu i musztra, po niej zaś ćwiczenia z włócznią, maczugą, procą, obsydianowym mieczem, łukiem i strzałami, w końcu walka wręcz. Godzina na odpoczynek, rozmowy i obiad. Potem godzina nauki języka i dwie pracy przy budowie wałów, znaczących granice małego państewka. Pół godziny odpoczynku i obowiązkowy bieg na milę, dla Zwiększenia wytrzymałości. Kolacja z rogów obfitości i wolny wieczór dla wszystkich prócz pełniących wartę lub mających inne obowiązki.
Taki program dnia był typowy dla wszystkich kraików w górę i w dół biegu Rzeki. Niemal wszędzie ludzkość była w stanie wojny lub szykowała się do niej. Obywatele musieli zachowywać dobrą farmę i potrafić walczyć jak najlepiej. Ćwiczenia dawały im też jakieś zajęcia. Nieważne, jak monotonne było wojskowe życie, zawsze było czymś lepszym niż siedzenie i myślenie nad sposobami zabicia nudy. Uwolnienie od zdobywania żywności, od opłat, rachunków i wszystkich przykrych zajęć i obowiązków, nękających Ziemian, nie do końca okazało się błogosławieństwem. Trwała wielka bitwa z nudą, a przywódcy wszystkich państw próbowali znaleźć ludziom coś do roboty.
Życie w dolinie Rzeki powinno być rajem, a było wojną, wojną, wojną. Pomijając wszystko inne wojna była tu (zdaniem niektórych) czymś pożądanym. Eliminowała stagnację i przydawała życiu smaku. Ludzka zachłanność i agresywność miały swoje dobre strony.
Po kolacji wszyscy mężczyźni i kobiety mogli robić co chcieli pod warunkiem, że nie łamali miejscowych praw. Można było wymienić papierosy i alkohol znalezione w rogu obfitości lub złapaną w Rzece rybę na lepszy łuk i strzały, tarcze… misy i kubki, stoły i krzesła, bambusowe flety, gliniane trąbki, bębny z ludzkiej lub rybiej skóry, rzadkie kamienie (naprawdę bardzo rzadkie), naszyjniki z pięknie ukształtowanych i zabarwionych kości ryb, żyjących głęboko w Rzece, nefrytu albo rzeźbionego drewna, obsydianowe zwierciadła, sandały i buty, rysunki węglem drzewnym, rzadki i cenny papier z bambusowych włókien, atrament i pióra z rybich ości, kapelusze z długiej i twardej trawy ze wzgórz, tuby, małe wózki do zjeżdżania z górki, drewniane harfy o strunach z jelit ryby — smoka, dębowe pierścienie na palce u rąk i nóg, gliniane figurki i inne przedmioty, użyteczne lub ozdobne.
Później, naturalnie; przychodził czas na miłość, której Burton i mieszkający wraz z nim zostali na razie pozbawieni. Dopiero kiedy zostaną uznani za pełnoprawnych obywateli, będą mogli przeprowadzić się do oddzielnych chat i poszukać sobie kobiet.
John Collop był niewysokim, drobnym, młodym człowiekiem. Miał długie, jasne włosy, wąską lecz miłą twarz, duże, niebieskie oczy i bardzo długie, podwinięte w górę rzęsy. W swej pierwszej rozmowie z Burtonem powiedział, że się już przedstawił:
— Zostałem wydany z ciemności łona mej matki — kogóż innego? — na światło boże na Ziemi w roku 1625. Zbyt wcześnie powróciłem na łono Matki Natury, z nadzieją oczekując zmartwychwstania. Nie zawiodłem się, jak widzisz. Choć muszę przyznać, że to życie pozagrobowe różni się od tego, którego oczekiwałem zgodnie z naukami kapłanów. Skąd jednak mieli znać prawdę, nieszczęśni ślepcy wiodący ślepców!
Wkrótce potem Collop wyznał, że jest członkiem Kościoła Jeszcze Jednej Szansy.
Burton uniósł brwi. Spotkał już tę nową religię w wielu miejscach nad Rzeką. Choć niewierzący, miał ambicję dokładnie zbadać każdą wiarę. Poznaj, w co wiemy człowiek, a poznasz połowę jego istoty. Poznaj jeszcze jego żonę, a znasz go całego.
Kościół wyznawał kilka prostych dogmatów, kilka z nich opartych na faktach, większość jednak na domysłach, nadziejach i pragnieniach. Nie różnił się w tym od żadnej religii znanej na Ziemi. Wyznawcy wiary w Jeszcze Jedną Szansę mieli jednak przewagę nad ziemskimi kościołami: nie musieli się trudzić, by udowodnić, że martwi mogą zmartwychwstać. I to nie raz, a często.
— A dlaczego dano ludzkości Jeszcze Jedną Szansę? — mówił Collop cichym, pełnym przejęcia głosem. — Czy na to zasłużyła? Nie. Prócz kilku wyjątków ludzie są nędzni, żałośni, małostkowi, zepsuci, ograniczeni, niezwykle egoistyczni, kłótliwi, ogólnie budzący niesmak. Patrząc na nich bogowie — lub Bóg. — powinni dostawać mdłości. Lecz w tych boskich rzygowinach kryje się grudka współczucia, jeżeli wybaczysz mi takie porównanie. Każdy człowiek, jakkolwiek by był prymitywny, nosi w sobie srebrzyste włókno świętości. To nie puste słowa, że został stworzony na obraz i podobieństwo Boga. W najgorszym z nas jest coś godnego ocalenia i z tego czegoś może powstać nowa istota. Ktokolwiek dał nam tę nową okazję do zbawienia naszych dusz, musiał znać prawdę. Umieszczono nas tutaj, w dolinie Rzeki, na obcej planecie pod obcym niebem, abyśmy zapracowali na własne zbawienie. Ile mamy czasu, nie wiem, a przywódcy Kościoła nawet nie próbują zgadywać. Może wieczność, może tylko sto lat. Może tysiąc: Lecz, przyjacielu, musimy wykorzystać czas, jaki nam dano.
— Czyż nie byłeś złożony w ofierze na ołtarzu Odyna? — spytał Burton. — Przez Wikingów, którzy trzymali się dawnej religii, mimo że ten świat nie jest Walhallą, jaką obiecywali im kapłani? Czy nie uważasz, że marnowałeś czas i siły wygłaszając im kazania? Oni nadal wierzą w swych starych bogów. Jedyna różnica w teologii to drobne przeróbki, dopasowujące ją do tutejszych warunków. Ty też trzymałeś się swojej wiary.
— Wikingowie nie potrafią wyjaśnić przyczyny powstania tych warunków — odparł Collop. — Ja potrafię. Mam rozsądne wytłumaczenie, które i oni w końcu przyjmą. Uwierzą wtedy równie gorąco jak ja. Mnie zabili, lecz przyjdzie do nich inny członek Kościoła, obdarzony większą mocą przekonywania, i nawróci ich, zanim rozciągną go na drewnianym łonie swego drewnianego bożka i przebiją serce. A jeśli nie jemu, uda się to następnemu. Na Ziemi prawdziwe było twierdzenie, że krew męczenników jest nasieniem Kościoła. Tu jest prawdziwe tym bardziej. Jeżeli zabijesz człowieka, by zamknąć mu usta, pojawi się w innym miejscu. A inny, zabity tysiące mil stąd, przybędzie, by zająć miejsce tamtego męczennika. W końcu zwycięży Kościół. Ludzie zaprzestaną bezsensownych, rodzących nienawiść wojen i zajmą się prawdziwą, jedyną wartą zachodu pracą — pracą dla zbawienia.
— To, co powiedziałeś o męczennikach pozostaje prawdą dla każdego, głoszącego jakąś ideę — Zauważył Burton. — Zabity zły człowiek także znowu pojawi się, by popełniać zło w innym miejscu.
— Dobro przeważy — oświadczył Collop. — Prawda zawsze zwycięża.
— Nie wiem, jak wiele podróżowałeś na Ziemi, ani jak długo żyłeś. Lecz zarówno czas twego życia jak zasięg twych podróży musiały być mocno ograniczone, skoro pozostałeś taki zaślepiony. Ja wiem swoje. — Kościół nie opiera się wyłącznie na wierze — stwierdził Collop. — Dysponuje realnymi, materialnymi faktami, z których wywodzi swe nauki. Powiedz, przyjacielu Abdulu, słyszałeś kiedy o kimś, kto został wskrzeszony martwym?
— To paradoks! — zawołał Burton. — Co masz na myśli — wskrzeszony martwym?
— Znane są przynajmniej trzy potwierdzone przypadki i cztery inne, o których Kościół słyszał, lecz nie był w stanie sprawdzić. Mężczyźni i kobiety ginęli w jakimś miejscu nad Rzeką i zostawali przeniesieni do innego. Co dziwne, odtworzono ich ciała, lecz brakło im iskry życia. Dlaczego?
— Nie potrafię sobie tego wyobrazić — powiedział Burtona. — Powiedz, Posłucham cię, gdyż mówisz jak człowiek, który wie.
Potrafił sobie wyobrazić, gdyż słyszał już tg historię. Chciał jednak sprawdzić, czy wersja Collopa zgodna jest z innymi.
Zgadzała się łącznie z nazwiskami martwych łazarzy. Owi mężczyźni i kobiety zostali rozpoznani przez ludzi, którzy znali ich na Ziemi. Wszyscy byli świątobliwi, niemal święci; jeden z nich został w rzeczy samej kanonizowany. Według teorii Collopa, osiągnęli oni stan oczyszczenia, w Ittórym nie musieli dłużej pozostawać w „czyśćcu” Świata Rzeki. Ich dusze odeszły do… jakiegoś innego miejsca… pozostawiając za sobą zbędny bagaż fizycznych ciał.
Wkrótce, jak głosił Kościół, więcej ludzi osiągnie ten stan i pozostawi za sobą swe ciała. W końcu, po dostatecznie długim czasie, dolina Rzeki wyludni się. Wszyscy wyrzekną się gwałtu i nienawiści, oświeceni miłością do Boga i ludzkości. Nawet najbardziej zepsuci, na pozór zgubieni bez nadziei, zdołają porzucić swe fizyczne istnienia. Wszystkim, co potrzebne do osiągnięcia tej łaski; była miłość.
Burtona westchnął zaśmiał się głośno i oświadczył:
— Plus a charge, plus c'est la meme chose. Jeszcze jedna bajka, by dać ludziom nadzieję. Dawne religie zostały skompromitowane, choć niektóre nie chcą tego przyznać, więc trzeba stworzyć nowe.
— To rozsądne wyjaśnienie — upierał się Collop. — Czy znasz lepsze wytłumaczenie faktu, że tu jesteśmy? — Być może. Ja też umierii wymyślać bajki. — W rzeczywistości Burtona znał wyjaśnienie. Co więcej, nie mógł powiedzieć o tym Collopowi. Spruce powiedział sporo o tożsamości, historii i celach swej grupy, Etyków. I wiele z tego zgadzało się z teologią Collopa.
Spruce zdążył się zabić, zanim opowiedział o „duszy”. Można było założyć, że owa „dusza” jest częścią ogólnego schematu zmartwychwstania. W przeciwnym wypadku, gdy ciało osiągało „zbawienie” i przestawało żyć, nie pozostałoby nic, co niosłoby istotę człowieka. Ponieważ postziemskie życie dawało się opisać w terminach fizycznych, „dusza” także musi być jakością fizyczną. Nie można zbyć jej określeniem „nadnaturalna”, jak na Ziemi.
Wielu rzeczy Burtona nie wiedział. Zdołał jednak wejrzeć przelotnie w mechanizm działania Świata Rzeki, co nie udało się żadnej innej ludzkiej istocie.
Z tymi skromnymi wiadomościami, jakie zdobył, planował przebić sobie drogę do wiedzy, podważyć wieko i wśliznąć się do sanktuarium. W tym celu musi dostać się do Mrocznej Wieży. A jedynym sposobem, by dotrzeć tam szybko, było skorzystanie z Samobójczego Ekspresu. Najpierw jednak musiał odkryć go któryś z Etyków. Burtona musi go zwyciężyć, pozbawić możliwości śmierci i jakoś wyciągnąć z niego więcej informacji.
Na razie nadal grał rolę Abdula ibn Haruna, przeniesionego tutaj egipskiego lekarza z dziewiętnastego wieku, aktualnie obywatela Bargawhwdzs. Jako taki postanowił przyłączyć się do Kościoła Jeszcze Jednej Szansy. Wyznał Collopowi swe rozczarowanie Mahometem i jego naukami, i tak stał się pierwszym nawróconym na tym obszarze.
— Musisz przysiąc, drogi przyjacielu, że nie podniesiesz broni przeciwko żadnej ludzkiej istocie, ani że nie będziesz bronił się przed przemocą — uświadomił go Collop.
Burtona oświadczył oburzony, że nikomu, kto spróbuje go uderzyć, nie pozwoli odejść bezkarnie.
— To nie jest wbrew naturze — rzekł łagodnie Collop. — Sprzeciwia się przyzwyczajeniom, to fakt. Człowiek może się jednak stać czymś innym, niż był kiedyś, czymś lepszym — jeżeli tylko ma silną wolę i pragnienie.
Burton wyrzucił z siebie gwałtowne „nie” i odszedł. Collop ze smutkiem pokiwał głową, lecz pozostał przyjazny jak dawniej. Nie bez poczucia humoru nazywał czasem Burtona „pięciominutowym nawróconym”. Nie chodziło o ten czas, jaki poświęcił, by wprowadzić go do owczarni, lecz o ten, jaki Burtona potrzebował by ją opuścić.
Znalazł zresztą innego chętnego, Goringa. Z początku miał on dla Collopa jedynie żarty i kpiny. Później jednak zaczął żuć gumę snów i jego koszmary powróciły.
Przez dwie noce płakał, jęczał i krzyczał, nie pozwalając zasnąć swym współmieszkańcom. Wieczorem trzeciego dnia zapytał, czy może wstąpić na łono Kościoła. Musi jednak się wyspowiadać, by Collop zrozumiał, jakim człowiekiem był na Ziemi i tutaj.
Collop wysłuchał mieszaniny samoponiżania i samowyniesienia, po czym oświadczył:
— Przyjacielu, nieważne, kim byłeś. Jedynie kim jesteś i kim się staniesz. Słucham cię tylko dlatego, że spowiedź pomaga duszy Widzę, że jesteś głęboko rozdarty, że cierpisz ból i zgryzotę z powodu tego, co uczyniłeś, a jednak dumę, że kiedyś byłeś potężny wśród ludzi. Wielu rzeczy nie zrozumiałem, gdyż zbyt mało wiem o twych czasach. To bez znaczenia. Tylko dzień dzisiejszy i przyszły powinny nas interesować; tylko one są ważne.
Bartonowi wydało się, że Collop nie tyle nie dbał o to, co wyznał mu Goring, lecz zwyczajnie nie uwierzył w jego historię o ziemskiej chwale i pohańbieniu. Trafiało się tak wielu oszustów, że prawdziwi bohaterowie i przestępcy stracili na znaczeniu. Burton spotkał już trzech Jezusów Chrystusów, dwóch Abrahamów, czterech Ryszardów Lwie Serce, sześciu Attylów, z tuzin Judaszy (z których tylko jeden znał aramejski), George'a Washingtona, dwóch lordów Byronów, trzech Jesse Jamesów, ogromną liczbę Napoleonów, genarała Czestera (mówiąc z ciężkim akcentem Yorkshire), Finna McCoola (który nie znał staroirlandzkiego), Czakę (używającego nieprawidłowego dialektu Zulu) i masę innych, którzy mogli lecz nie musieli być tymi, za których się podawali.
Kimkolwiek człowiek był na Ziemi, tutaj musiał od nowa zdobywać pozycję. To nie było łatwe, gdyż warunki zmieniły się drastycznie. Wielkich i sławnych mieszkańców Ziemi nieustannie tu poniżano odmawiając im wiary i szansy wykazania swej tożsamości.
Dla Collopa poniżenie było błogosławieństwem. Powiedziałby pewnie, że najpierw poniżenie, później pokora. A potem, oczywiście, naturalną koleją rzeczy, człowieczeństwo.
Goringa zachwycił Wielki Plan — jak nazwał to Burton — ponieważ w jego naturze leżała przesada, zwłaszcza w użyciu narkotyków. Wiedział, że guma snów wyrywa ponure sprawy z otchłani jego podświadomości, wywleka je na światło dnia, że rozrywa go na części — a jednak nadal żuł tyle, ile tylko mógł zdobyć. Przez pewien czas, chwilowo uzdrowiony przez kolejne zmartwychwstanie, potrafił się powstrzymać. Poddał się jednak po kilka tygodniach i znowu rozdzierał ciszę nocy krzykiem „Nienawidzę cię, Hermannie Goringu.
— Jeżeli to potrwa dłużej — powiedział Callopowi Burton — on zwariuje. Albo sam się zabije, albo po to, by uciec przed samym sobą zmusi kogoś, żeby go zabił. Lecz samobójstwo nic mu nie da i wszystko powtórzy się od nowa. Odpowiedz mi szczerze: czy to nie jest piekło?
— Raczej czyściec — odparł Collop. — Czyściec to piekło z nadzieją.