Część I Generał

W poszukiwaniu magów

»Bel Riose… Mimo stosunkowo krótkiej kariery Riose otrzymał przydomek „Ostatni z Wielkich”, i trzeba przyznać, że nań zasłużył. Analiza jego kampanii wojennych wykazuje, że umiejętnościami strategicznymi dorównywał Peurifoyowi, a umiejętnością obchodzenia się z ludźmi chyba go nawet przewyższał. To, że nie został równie wielkim zdobywcą jak Peurifoy, było prostą konsekwencją faktu, iż przyszło mu żyć w dniach schyłku Imperium. Pojawiła się jednak i przed nim pewna szansa, kiedy to, jako pierwszy z generałów Imperium, zetknął się twarzą w twarz z Fundacją…«

Encyklopedia Galaktyczna


Bel Riose podróżował bez eskorty, co było pogwałceniem przepisów obowiązujących dowódcę floty stacjonującej w ponurym systemie gwiezdnym na kresach Imperium Galaktycznego.

Bel Riose był jednak młody i energiczny — wystarczająco energiczny, aby w opinii podejrzliwego i wyrachowanego dworu zasłużyć sobie na wysłanie w najdalszy koniec wszechświata. Poza tym był z natury ciekawy. Dziwne, nieprawdopodobne opowieści powtarzane z ust do ust w pewnych kręgach, a w zarysach znane tysiącom obywateli Imperium, rozpalały tę ciekawość i wzbudzały nadzieję na przygodę wojenną, której domagały się młodość i energia. Skutek był taki, że Bel Riose przestał zważać na przepisy.

Wyszedł ze sfatygowanego, wypożyczonego wehikułu i stanął przed wejściem do chylącego się ku ruinie dworu, celu swej podróży. Fotokomórka uruchamiająca drzwi wyglądała na sprawną, ale kiedy się otworzyły, okazało się, że pchnęła je ludzka ręka.

Bel Riose uśmiechnął się do stojącego w nich starca.

— Jestem Riose…

— Poznaję pana — rzekł starzec, ale nie wykonał żadnego ruchu. Jego twarz nie wyrażała najmniejszego zdziwienia. — Pan w jakiej sprawie?

Riose pokornie cofnął się o krok. — Pokojowej. Jeśli pan jest Ducemem Barrem, proszę o rozmowę.

Ducem Barr odsunął się na bok, robiąc przejście i ściany wewnątrz budynku rozjarzyły się. Generał wszedł do pokoju, w którym było jasno jak na dworze w biały dzień.

Dotknął ściany gabinetu i obejrzał koniuszki palców.

— Macie to na Siwennie?

Barr uśmiechnął się lekko. — Myślę, że nie znajdzie pan tego nigdzie więcej. Naprawiam to sam, tak jak mogę. Przepraszam, że musiał pan czekać. Automat sygnalizuje gościa, ale niestety nie otwiera już drzwi.

— Pana naprawy nie pomagają? — w głosie generała zabrzmiała nutka drwiny.

— Nie można już dostać części. Może zechce pan usiąść? Napije się pan herbaty?

— Na Siwennie? Ależ, szanowny panie, byłby to wielki nietakt, gdybym odmówił.

Stary patrycjusz wyszedł bezszelestnie, z lekkim ukłonem, który należał do ceremoniału pozostawionego w spadku przez arystokrację z lepszych czasów minionego stulecia.

Riose patrzył na oddalającą się postać, czując, że traci pewność co do poprawności swych wystudiowanych manier. Jego wykształcenie ograniczało się do spraw czysto wojskowych, doświadczenie również. Stawał, jak to się mówi, niejeden raz twarzą w twarz ze śmiercią, ale było to zawsze niebezpieczeństwo znane, konkretne. Nie ma więc nic dziwnego w fakcie, że ubóstwiany wódz Dwudziestej Floty poczuł się trochę nieswojo w stęchłej atmosferze starodawnego dworu.

Generał stwierdził, że małe czarne pudełka stojące rzędami na półkach to książki. Tytuły były mu nieznane. Domyślił się, że potężne urządzenie w rogu pokoju jest aparaturą służącą do przekazywania treści książek za pomocą dźwięku i obrazu. Nigdy nie widział takiego urządzenia, ale słyszał o nim.

Mówił mu ktoś kiedyś, że dawno temu, w owym złotym wieku, kiedy to Imperium obejmowało obszar całej Galaktyki, w dziewięciu domach na dziesięć były takie urządzenia i takie rzędy książek.

Teraz jednak trzeba było strzec granic, książki były zajęciem odpowiednim dla starców. A zresztą połowa z opowieści o dawnych czasach to bajki. Nawet więcej niż połowa.

Ducem Barr wniósł herbatę i Riose usiadł. Barr podniósł filiżankę.

— Na zdrowie.

— Dziękuję. Na zdrowie. Ducem Barr rzekł z namysłem:

— Powiadają, że jest pan młody. Ile pan ma lat? Trzydzieści pięć?

— Prawie. Trzydzieści cztery.

— W takim razie — rzekł Barr z lekkim naciskiem — muszę poinformować pana, że niestety nie mam ani lubczyku, ani napoju czy też filtrów miłości. Nie jestem również w stanie zapewnić panu względów żadnej młodej damy.

— W tych sprawach nie potrzebuję żadnych sztucznych środków. — Duma, wyraźnie wyczuwalna w głosie generała sąsiadowała ze szczerym zdziwieniem. — Często styka się pan z takimi prośbami?

— Dość często. Ludzie mają niestety skłonność do mylenia nauki z magią, a życie miłosne wydaje się być tą sferą, która szczególnie wymaga stosowania sztuczek magicznych.

— To chyba zupełnie naturalne. Ale ja myślę inaczej. Traktuję naukę jako środek na rozwiązywanie trudnych zagadnień i nic więcej.

Siweńczyk stwierdził ponuro:

— Może jest pan w błędzie, tak jak tamci.

— To się okaże.

Generał wstawił swą filiżankę w świecący koszyczek, w którym napełniła się ponownie. Przyjął od Barra pastylkę z aromatem i wrzucił ją do filiżanki. Wpadła z lekkim pluskiem.

— Niech mi pan powie, patrycjuszu — rzekł — kim są magowie? Ci prawdziwi.

Barr wydawał się zaskoczony dawno nie używanym tytułem. — Nie ma żadnych magów — powiedział.

— Ale ludzie o nich mówią. Siwenna pełna jest takich opowieści. Darzy się ich kultem. Jest pewien związek między tym zjawiskiem i tymi spośród pana rodaków, którzy marzą o dawnych czasach i plotą bzdury o czymś, co nazywają wolnością i autonomią. Mogłoby się w końcu okazać, że jest to niebezpieczne dla Państwa.

Starzec potrząsnął głową.

— Dlaczego mnie pan o to pyta? Obawia się pan powstania pod moim przywództwem?

Riose wzruszył ramionami.

— Skądże! Nic podobnego. Chociaż nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdybym tak pomyślał. Pana ojciec był banitą, pan, swego czasu, patriotą, a nawet szowinistą. Jestem tu gościem, więc niegrzecznie z mojej strony jest wspominać o tym, ale wymagają tego sprawy, w których tu przybyłem. Wątpię jednak, by istniał tu w tej chwili jakiś spisek. Trzy pokolenia temu wybito Siweńczykom z głowy takie myśli.

Starzec odparł z trudem:

— Będę równie niedelikatnym gospodarzem, jak pan gościem. Chciałbym przypomnieć panu, że kiedyś pewien wicekról myślał dokładnie tak jak pan i uważał, że Siweńczycy pogodzili się ze swym losem. To właśnie z polecenia tego wicekróla mój ojciec stał się nędznym wygnańcem, moi bracia męczennikami, a moja siostra samobójczynią. Ale ów wicekról poniósł straszną śmierć z rąk tych samych pogardzanych Siweńczyków.

— Owszem. Ale ja też mógłbym o tym coś powiedzieć. Trzy lata temu tajemnicza śmierć wicekróla przestała być dla mnie — zagadką. Do jego osobistej ochrony należał pewien młody żołnierz, którego poczynania były dość interesujące. Tym żołnierzem był pan, ale myślę, że możemy sobie darować szczegóły.

Barr odrzekł spokojnie:

— Owszem. Co pan proponuje?

— Żeby odpowiedział pan na moje — pytania.

— Groźby na nic się nie zdadzą. Jestem co prawda stary, ale nie aż tak bardzo, żebym przesadnie dbał o życie.

— Drogi panie, żyjemy w ciężkich czasach — rzekł znacząco Riose — a pan ma dzieci i przyjaciół. Ma pan kraj, o którym wyrażał się pan w przeszłości z miłością i niezbyt rozsądnie. Otóż, jeśli zdecyduję się użyć siły, to na pewno nie uderzę bezpośrednio w pana.

Barr spytał chłodno:

— Czego pan chce?

Riose uniósł do góry pustą filiżankę.

— Proszę posłuchać, patrycjuszu. Żyjemy w czasach, kiedy za żołnierzy, którym się powiodło, uważa się tych, których zadaniem jest przewodzenie paradom urządzanym w czasie świąt na terenie pałacu Imperatora i eskortowanie luksusowych statków wycieczkowych wiozących Jego Wysokość na letnie planety. Ja… ja jestem przegrany. Jestem przegrany w wieku trzydziestu czterech lat i takim już pozostanę. A jest tak dlatego, że chciałbym walczyć.

Właśnie dlatego wysłano mnie tutaj. Na dworze sprawiam za dużo kłopotów. Nie stosuję się do etykiety, obrażam fircyków i lordów admirałów, ale jestem zbyt dobrym dowódcą, żeby zesłać mnie na jakąś bezludną planetę gdzieś w otchłani kosmosu. No więc zdecydowano się na Siwennę. To świat pogranicza, niespokojna i słabo zaludniona prowincja. Daleko stąd do stolicy Imperium, wystarczająco daleko aby dwór mógł spać spokojnie.

Zgnuśnieję tutaj. Nie ma powstań, które trzeba by zdusić, a wicekrólowie pogranicza ostatnio nie zdradzają ochoty do buntu, przynajmniej od czasu jak nieodżałowanej pamięci nieboszczyk ojciec Jego Wysokości Imperatora dał wszystkim odstraszający przykład rozprawiając się z Mountelem Paramay.

— Silny Imperator — mruknął Barr.

— Tak, oby tacy rodzili się częściej. On jest moim panem, radzę o tym pamiętać. Strzegę tu jego interesów.

Barr wzruszył ramionami:

— Jaki to ma związek z przedmiotem naszej rozmowy?

— Wyjaśnię to w kilku słowach. Magowie, o których mówiłem, pochodzą z zewnątrz — z przestrzeni leżącej za strażnicami granicznymi, gdzie gwiazdy z rzadka są rozsiane…

— Gdzie gwiazdy z rzadka są rozsiane — wyrecytował Barr — i gdzie przestrzeni chłód przenika.

To poezja? — zmarszczył brwi Riose. W tej chwili wiersz wydawał mu się zupełnie nie na miejscu. — W każdym razie oni są z Peryferii, z jedynego sektora przestrzeni, w którym wolno mi walczyć ku chwale Imperatora.

— Służąc w ten sposób interesom Jego Wysokości Imperatora i zaspokajając wewnętrzną potrzebę walki.

— Właśnie. Ale muszę wiedzieć, z czym walczę, i właśnie w tym pan może mi pomóc.

— Skąd pan to wie?

Riose nadgryzł trzymane w ręku ciasteczko.

— Stąd, że od trzech lat zbieram wszystkie plotki, wszystkie legendy, a nawet luźne uwagi dotyczące magów i że wszyscy zgadzają się tylko co do dwu nie związanych z sobą faktów, co dowodzi, że muszą one być prawdziwe. Po pierwsze, magowie pochodzą ze skraju Galaktyki naprzeciw Siwenny, po drugie — pana ojciec spotkał kiedyś żywego, autentycznego maga i rozmawiał z nim.

Wiekowy Siweńczyk patrzył bez mrugnięcia okiem, a Riose mówił dalej:

— Lepiej będzie, jeśli powie mi pan, co pan wie… Barr rzekł z namysłem:

— Byłoby interesujące powiedzieć panu o kilku rzeczach. Byłby to mój prywatny eksperyment psychohistoryczny.

— Jaki?

— Psychohistoryczny — starzec uśmiechnął się cierpko, a potem rzekł szorstko: — Lepiej niech pan sobie naleje herbaty. Mam zamiar wygłosić krótką mowę.

Oparł się o miękkie poduszki fotela. Ściany jarzyły się różowo-białym światłem, w którego łagodnym blasku nawet ostry profil żołnierza nabrał pewnej miękkości.

Po chwili Ducem Barr zaczął swą opowieść.

— To, co wiem, jest wynikiem dwóch przypadkowych zdarzeń, a mianowicie tego, że jestem synem mego ojca i że urodziłem się w tym kraju. Zaczęło się to przeszło czterdzieści lat temu, tuż po Wielkiej Masakrze, kiedy to mój ojciec musiał szukać schronienia w lasach południa, a ja sam zostałem artylerzystą w osobistej flocie wicekróla. Nawiasem mówiąc, był to ten sam wicekról, który odpowiedzialny był za Masakrę, i który potem zmarł tak okropną śmiercią.

Barr uśmiechnął się ponuro i ciągnął dalej:

— Mój ojciec był patrycjuszem Imperium i senatorem Siwenny. Nazywał się Onum Barr.

Riose przerwał ze zniecierpliwieniem:

— Bardzo dobrze znam okoliczności jego wygnania. Nie musi pan się nad tym rozwodzić.

Siweńczyk puścił tę uwagę mimo uszu i mówił dalej tym samym tonem:

— Kiedy był na wygnaniu, zjawił się u niego wędrowiec — kupiec ze skraju Galaktyki, młodzieniec, który mówił z obcym akcentem, zupełnie nie znał najnowszej historii Imperium i dysponował osobistym ekranem ochronnym.

— Osobistym ekranem ochronnym? — Riose wybałuszył oczy na Barra. — Bzdury pan opowiada. Jaki generator posiada taką moc, żeby skondensować pole siłowe do rozmiarów jednego człowieka? Na Wielką Galaktykę! Czyżby ten kupiec ciągnął za sobą na wózku źródło energii jądrowej o wadze pięciu tysięcy myriaton?

— To jest właśnie ten mag, o którym zbiera pan legendy i pogłoski — odparł spokojnie Barr. — Niełatwo jest zdobyć miano maga. Jego generator był tak mały, że nie było go widać, a mimo to najcięższa broń, jaką zdołałby pan unieść, nie naruszyłaby nawet jego ekranu.

— I to wszystko? Czyżby magowie byli tylko wytworem chorej wyobraźni starca złamanego wygnaniem i cierpieniami?

— Opowiadania o magach sięgają czasów znacznie wcześniejszych niż te, w których żył mój ojciec. I są konkretne dowody na ich istnienie. Wyszedłszy od mego ojca, ten kupiec, którego ludzie nazywają magiem, odwiedził techmana w mieście, do którego drogę wskazał mu mój ojciec i tam zostawił generator pola takiego samego typu, jak ten, którego sam używał. Mój ojciec odnalazł ten generator wróciwszy z zesłania po egzekucji krwawego wicekróla. Poszukiwania trwały długo…

Ten generator wisi za panem na ścianie. Nie działa. Działał tylko przez pierwsze dwa dni. Wystarczy spojrzeć na niego, by dojść do przekonania, że nie został zaprojektowany przez nikogo z Imperium.

Bel Riose sięgnął po pas z metalowych ogniw, który przylegał do wypukłej ściany. Połę przylegania ustąpiło pod naciskiem jego palców i pas oderwał się od ściany wydając odgłos podobny do mlaśnięcia. Uwagę Riose'a zwróciła elipsoida na końcu pasa. Była rozmiarów orzecha.

— To… — powiedział

— …był generator — skinął głową Barr. — Był. Zasada jego działania pozostanie już na zawsze tajemnicą. Badania subelektroniczne wykazały, że przekształcił się w jednolitą bryłkę metalu i nawet najbardziej szczegółowa analiza wzorów dyfrakcji nie pozwala wyodrębnić poszczególnych części istniejących tam przed jego stopieniem.

— A zatem pana „dowód” to w rzeczywistości nic prócz czczych słów nie popartych niczym konkretnym.

Barr wzruszył ramionami.

— Domagał się pan, żebym powiedział, co wiem. Groził pan, że wydrze tę wiedzę siłą. Jeśli woli się pan zapatrywać na to sceptycznie, to co mnie to obchodzi? Chce pan, żebym przestał?

Niech pan mówi dalej! — powiedział szorstko generał.

— Po śmierci ojca kontynuowałem jego badania. Wtedy właśnie pomógł mi drugi ze wspomnianych przypadków, jako że Siwenna była dobrze znana Hari Seldonowi.

— A kto to jest ten Hari Seldon?

— Hari Seldon był uczonym za panowania imperatora Dalubena IV. Był psychohistorykiem, ostatnim i największym z psychohistoryków. Odwiedził kiedyś Siwennę, która była wówczas wielkim ośrodkiem handlowym i miejscem, gdzie kwitła nauka.

— Ach — mruknął kwaśno Riose — czy jest jakaś planeta, która nie chwaliłaby się, że w dawnych czasach była krajem o niezmierzonych bogactwach?

— Mówię o czasach sprzed dwustu lat, kiedy to władza imperatora sięgała jeszcze do najodleglejszych gwiazd i Siwenna była światem w centrum Imperium, a nie półdziką prowincją kresową. Otóż Hari Seldon przewidział zmierzch potęgi Imperium i ostateczne pogrążenie się całej Galaktyki w mrokach barbarzyństwa.

Riose roześmiał się nagle.

— Tak? A zatem pomylił się, mój uczony panie. Myślę, że pan sam zdaje sobie z tego sprawę. Od tysiąca lat Imperium nie było tak potężne jak teraz. Chłód i smutek pogranicza przytępia pana wzrok. Powinien pan zobaczyć centralne regiony Imperium, poznać ich bogactwo i przytulne ciepło.

Starzec ponuro potrząsnął głową.

— Najpierw zaczynają obumierać obrzeża. Trzeba trochę czasu, nim rozkład sięgnie serca układu. To znaczy, ten wyraźny, widoczny dla wszystkich rozkład, a nie rozkład wewnętrzny, który zaczął się już dobre piętnaście wieków temu.

— A więc ten Hari Seldon przewidział powrót całej Galaktyki do stanu barbarzyństwa — stwierdził z rozbawieniem Riose. — A co potem, hę?

— Dlatego założył dwie fundacje na przeciwnych krańcach Galaktyki, fundacje, które zgromadziły najlepszych, najmłodszych i najsilniejszych, by mogli tam żyć i rozwijać się. Światy, na których zostały założone, zostały starannie wybrane, podobnie jak czas ich założenia i ich otoczenie. Wszystko zostało zaaranżowane w taki sposób, żeby zgodnie z tym, co przewidziała psychohistoria na podstawie całkowicie pewnych obliczeń matematycznych, fundacje straciły dostatecznie szybko całkowity kontakt z ośrodkami cywilizacji Imperium i stopniowo zaczęły się przekształcać w zalążki Drugiego Imperium Galaktycznego, skracając nieuchronny okres barbarzyństwa z trzydziestu tysięcy do zaledwie jednego tysiąca lat.

— A gdzie pan znalazł to wszystko? Wydaje się pan znać to w szczegółach.

— Jest pan w błędzie — powiedział spokojnie patrycjusz. — Nigdy nie znałem szczegółów. To, o czym panu powiedziałem, jest wynikiem mozolnej pracy polegającej na układaniu pewnych wiadomości, które zdobył jeszcze mój ojciec i dowodów, które ja sam znalazłem, w jedną całość. Podstawa jest krucha, a jej nadbudowę stworzyłem tylko po to, by czymś zapełnić ogromne luki w materiale. Ale jestem przekonany, że w ogólnych zarysach odpowiada prawdzie.

— Łatwo się pan przekonuje.

— Czyżby? Poświęciłem na to czterdzieści lat.

— Hm. Czterdzieści lat! Ja rozwiązałbym ten problem w ciągu czterdziestu dni. Prawdę mówiąc, myślę, że powinienem to zrobić. Ale inaczej niż pan.

— Jak?

— W prosty sposób. Zostałbym podróżnikiem. Mógłbym znaleźć tę Fundację, o której pan mówi i zobaczyć wszystko na własne oczy. Powiada pan, że są dwie?

— Zapiski mówią o dwóch. Znalazłem dowody na istnienie tylko jednej, co jest zupełnie zrozumiałe, jeśli się zważy, że druga znajduje się na przeciwnym końcu dłuższej osi Galaktyki.

— No cóż, wobec tego odwiedzimy tę — bliższą — rzekł Generał podnosząc się i poprawiając pas.

— Wie pan, w którą stronę trzeba się udać? — spytał Barr.

— Z grubsza. W zapiskach przedostatniego wicekróla, tego, którego pan zamordował tak skutecznie, znajdują się podejrzane opowieści o barbarzyńcach z zewnątrz. Prawdę powiedziawszy, jedną z jego córek poślubił jakiś barbarzyński książę. Znajdę drogę.

Wyciągnął rękę:

— Dziękuję za gościnę.

Ducem Barr dotknął jego dłoni koniuszkami palców i skłonił się ceremonialnie.

— Pan wizyta była dla mnie zaszczytem.

— A jeśli chodzi o informacje, których mi pan udzielił — rzekł Bel Riose — będę wiedział jak panu podziękować, kiedy wrócę.

Ducem Barr pokornie odprowadził gościa do drzwi dworu i szepnął patrząc na znikający w dali pojazd:

— Jeśli wrócisz.

Magowie

»Fundacja… Po czterdziestu latach ekspansji Fundacja stanęła w obliczu niebezpieczeństwa grożącego jej ze strony Riose'a. Czasy Hardina i Mallowa odeszły w przeszłość, wraz z nimi odwaga i zdecydowanie…«

Encyklopedia Galaktyczna


W pokoju było czterech mężczyzn, a pokój znajdował się w miejscu, do którego nikt nie miał dostępu. Czterej mężczyźni obrzucili się krótkimi spojrzeniami, a potem wbili wzrok w stół, który ich rozdzielał. Na stole stały cztery butelki i tyleż napełnionych szklanek, ale nikt nie wyciągnął po nie ręki.

W końcu mężczyzna siedzący tuż przy drzwiach położył dłoń na stole i zaczął wystukiwać palcami jakiś rytm.

— Długo macie zamiar tak siedzieć i martwić się? — spytał. — Czy to ważne, kto zacznie?

— No to zacznij ty — powiedział potężny mężczyzna siedzący naprzeciw niego. — Ty masz najwięcej powodów, żeby się martwić.

Sennett Forell zachichotał bezgłośnie.

— Bo myślicie, że jestem najbogatszy. A może uważacie, że skoro zacząłem tę historię, to powinienem ciągnąć ją dalej. Nie przypuszczam, żebyście zapomnieli o tym, że to moja flota handlowa przechwyciła ten ich statek zwiadowczy.

— Ty masz największą flotę — rzekł trzeci — i najlepszych pilotów, co znaczy, że jesteś najbogatszy. To było diabelne ryzyko, ale byłoby jeszcze większe dla któregoś z nas.

Sennett Forell znowu zachichotał.

— Skłonność do podejmowania ryzyka odziedziczyłem po ojcu. W końcu ważne jest tylko to, czy opłaciło się ryzykować. A jeśli o to chodzi, to faktem jest, że nieprzyjacielski statek został odseparowany od reszty i przechwycony, zanim zdążył ostrzec inne, i że nie odnieśliśmy przy tym żadnych strat.

O tym, że Forell jest dalekim krewnym wielkiego Hobera Mallowa mówiło się otwarcie w całej Fundacji. O tym, że jest jego nieślubnym synem mówiło się równie szeroko, lecz po cichu.

Czwarty zmrużył swe małe oczka i spojrzał z ukosa. Wycedził wolno:

— Nie ma się co tak puszyć z powodu złapania jednego stateczku. Najprawdopodobniej to tylko jeszcze bardziej rozwścieczy tego młodego człowieka.

— Myślisz, że szuka pretekstu do zwady? — zapytał szyderczo Forell.

— Myślę, że tak, a to mogłoby mu oszczędzić i może oszczędzi zachodu. Hober Mallow działał inaczej — mówił wolno czwarty. — I Salvor Hardin. Oni działanie siłą, które nigdy nie wiadomo czym się skończy, zostawiali innym, a sami po cichu, lecz skutecznie, snuli misterne intrygi.

Forell wzruszył ramionami.

— Ten statek wart był zachodu. Pretekst można zawsze znaleźć bez trudu, a z tego przynajmniej my też mamy jakiś zysk. — Powiedział to z zadowoleniem urodzonego handlarza. — Ten młody człowiek jest ze starego Imperium.

— Wiedzieliśmy o tym — rzekł drugi, z wyraźnym zniecierpliwieniem.

— Podejrzewaliśmy to — poprawił go łagodnie Forell. — Jeśli ktoś przybywa ze statkami i bogactwami, z zapewnieniami o przyjaźni i z ofertami, handlowymi, to trzeba starać się jak można, żeby go nie zrazić, dopóki się nie okaże, że przyjazna twarz to tylko maska. Ale teraz…

— Mogliśmy działać ostrożniej — wtrącił trzeci, W jego głosie zabrzmiała jakby z lekka płaczliwa nuta. — Mogliśmy najpierw go przejrzeć. Mogliśmy go rozszyfrować, zanim pozwoliliśmy mu odlecieć. To byłoby najmądrzejsze.

— Ta sprawa była dyskutowana i została odrzucona — powiedział Forell, podkreślając to wymownym ruchem ręki.

— Rząd jest miękki — biadolił dalej trzeci. — Burmistrz to idiota.

Czwarty popatrzył po kolei na pozostałych i wyjął z ust niedopałek cygara. Niedbałym ruchem wrzucił go do otworu po swej prawej ręce, gdzie bezgłośnie rozpadł się, zniknął w błysku anihilacji.

Powiedział sarkastycznie:

— Myślę, że gentleman, który mówił ostatni, powiedział tak tylko z przyzwyczajenia. Tutaj możemy mówić otwarcie — rząd to my.

Odpowiedział mu cichy pomruk zgody.

Czwarty skierował spojrzenie swoich małych oczek na stół. — Wobec tego zostawmy politykę rządu. Ten młody człowiek… ten przybysz mógł być potencjalnym klientem. Zdarzały się już takie przypadki. Wszyscy trzej próbowaliście namówić go do zawarcia wstępnej umowy. Zawarliśmy ciche porozumienie, że nikt z nas nie będzie tego robił, a mimo to próbowaliście.

— Ty też — warknął drugi.

— Wiem o tym — powiedział spokojnie czwarty.

— Więc zapomnijmy o tym, co powinniśmy byli zrobić wcześniej — przerwał Forell z wyraźnym zniecierpliwieniem — i zastanówmy się, co powinniśmy zrobić teraz. Mogliśmy go uwięzić albo nawet zabić, ale co potem? Nawet teraz nie znamy jego, zamiarów, a w najgorszym razie i tak nie zdołalibyśmy zniszczyć Imperium pozbawiając życia jednego człowieka. Może niezliczona liczba flot czeka tylko na to, żeby nie powrócił.

— Właśnie — przytaknął czwarty. — Może się wreszcie dowiemy, co ci się udało wyciągnąć od ludzi z tego przechwyconego statku. Jestem za stary na takie gadanie.

— To się da ująć w paru słowach — powiedział ponuro Forell. — To generał Imperium czy ktoś w tym rodzaju. Młody człowiek, który wykazał się geniuszem wojskowym, tak mi przynajmniej mówiono, i jest bożyszczem swoich ludzi. Zupełnie romantyczna kariera. To, co o nim opowiadają, jest bez wątpienia w połowie zmyślone, ale nawet jeśli to odrzucić, i tak mamy do czynienia z niezwykłym człowiekiem.

— Kto to opowiada? — spytał drugi.

— Załoga przechwyconego statku. Wszystkie ich wypowiedzi mam zarejestrowane na mikrofilmie, który trzymam w bezpiecznym miejscu. Później, jeżeli chcecie, możecie go obejrzeć. Jeśli uważacie, że to konieczne, możecie sami z nimi porozmawiać. Podałem tylko najważniejsze szczegóły.

— Jak to od nich wydobyłeś? Skąd wiesz, że mówią prawdę?

Forell zmarszczył brwi:

— Nie cackałem się z nimi, mój panie. Dawałem im w kość, faszerowałem narkotykami tak, że prawie odchodzili od zmysłów, i bezlitośnie aplikowałem sondę.

— W dawnych czasach — powiedział trzeci, zmieniając nagle temat — zastosowano by czystą psychologię. Metoda bezbolesna, rozumiecie, ale bardzo pewna. Nie ma mowy o oszustwie.

— Można by dużo mówić o tym, co było w dawnych czasach — rzekł Forell sucho. — Teraz mamy nowe czasy.

— Ale czego chciał tutaj ten generał, ten romantyczny bohater? — spytał czwarty. Z jego pytań przebijał nieznośny, męczący upór.

Forell spojrzał na niego ostro.

— Myślisz, że opowiada swojej załodze o sekretach polityki państwa? Nic nie wiedzą. W tym względzie nie można było z nich absolutnie nic wydobyć, a Galaktyka świadkiem, że starałem się.

— Pozostaje nam wobec tego…

— Wyciągnąć wnioski. To oczywiste — Forell znowu zaczai bębnić palcami po stole. — Ten młody, człowiek jest jednym z dowódców wojskowych Imperium, ale udawał książątko z gwiazd zagubionych w jakimś zabitym deskami kącie Peryferii. Już samo to Wystarczy, żeby go zacząć podejrzewać o złe zamiary. Jeśli przy tym wziąć pod uwagę charakter jego profesji oraz to, że Imperium raz już, za życia mego ojca, finansowało napaść na Fundację, to nasza przyszłość rysuje się niewesoło. Pierwszy atak nie powiódł się. Wątpię, żeby Imperium darzyło nas miłością.

— Nie znalazłeś nic — spytał ostrożnie czwarty — co dawałoby nam większą pewność? Niczego nie ukrywasz?

— Niczego nie mogę ukryć — odparł Forell, nie dając wytrącić się z równowagi. — Poczynając od tej chwili, partykularne interesy i konkurencja handlowa przestają się liczyć. Musimy działać wspólnie.

— Patriotyzm? — w głosie trzeciego brzmiała wyraźna drwina.

— Do diabła z patriotyzmem — rzekł spokojnie Forell. — Za przyszłe Drugie Imperium nie dałbym nawet krzty emanacji jądrowej. Myślisz, że zaryzykowałbym choćby jedną misję handlową, żeby utorować mu drogę? Ale chyba nie przypuszczasz, że podbój Fundacji przez Imperium pomoże mnie albo tobie w interesach? Jeśli Imperium zwycięży, to pojawi się tu zaraz zgraja sępów czyhających tylko na to, żeby wyrwać sobie dobry kąsek z trupa i podzielić się łupem.

— A tym łupem jesteśmy my — dodał sucho czwarty.

Drugi, który od pewnego czasu nie odzywał się, uniósł nagle z krzesła swe potężne ciało i rzekł gniewnie:

— Po co to całe gadanie? Imperium nie może zwyciężyć, prawda? Mamy gwarancję Seldona, że w końcu stworzymy Drugie Imperium. To tylko jeszcze jeden kryzys. Do tej pory zdarzyły się już trzy.

— Tylko jeszcze jeden kryzys! — powtórzył Forell. — Tak, ale w czasie dwóch pierwszych mieliśmy Salvora Hardina, podczas drugiego był tu Hober Mallow. A kogo mamy teraz?

Popatrzył ponuro na pozostałych i mówił dalej:

— Seldonowskie reguły psychohistorii, na których jest nam tak wygodnie polegać, zakładają prawdopodobnie jako jedną z ważnych zmiennych pewną normalną inicjatywę w podejmowaniu działań ze strony ludzi Fundacji. Prawa Seldona strzegą tych, którzy sami siebie strzegą.

— Okazja czyni bohatera — rzekł trzeci. — To też przysłowie.

— Nie można na to liczyć — mruknął Forell. — W każdym razie, nie jest to takie pewne. Według mnie, sprawa wygląda tak. Jeśli to jest czwarty kryzys, to Seldon go przewidział. A jeśli go przewidział, to można go przezwyciężyć i powinien być na to jakiś sposób.

Imperium jest teraz silniejsze niż my. Zresztą zawsze takie było. Ale teraz po raz pierwszy jesteśmy narażeni na bezpośredni atak z ich strony, tak że dopiero teraz ich siła naprawdę nam zagraża. A więc, jeśli można ich pokonać, to — jak w przypadku poprzednich kryzysów — nie można tego zrobić tylko siłą. Musi być jakiś inny sposób. Musimy znaleźć ich słaby punkt i tam uderzyć.

— A co jest tym słabym punktem? — spytał czwarty. — Masz jakiś pomysł?

— Nie. Właśnie do tego zmierzam. Nasi dawni przywódcy zawsze dostrzegali słabe strony wroga i mierzyli w nie. Ale teraz…

Urwał bezradnie. Przez chwilę nikt nie odzywał się.

W końcu czwarty przerwał milczenie:

— Potrzebujemy szpiegów. Forell podchwycił to skwapliwie:

— Tak jest! Nie wiem, kiedy Imperium zaatakuje. Może mamy jeszcze czas.

— Hober Mallow sam udał się do Imperium — poddał myśl drugi.

Forell pokręcił przecząco głową.

— To wykluczone. Żaden z nas nie jest już młody. Wyszliśmy z wprawy zajmując się biurową robotą i zarządzaniem. Potrzeba nam młodych ludzi, którzy orientują się w terenie…

— Niezależni handlarze? — spytał czwarty. Forell potakująco kiwnął głową i wyszeptał:

— Jeśli jeszcze mamy czas…

Martwa ręka

Bel Riose przestał nerwowo chodzić z kąta w kąt i spojrzał na wchodzącego adiutanta. — Wiadomo już coś o „Gwiazdce”?

— Nie. Grupa zwiadowcza przeczesała przestrzeń, ale aparatura nic nie wykryła. Komandor Yume melduje, że flota jest gotowa do natychmiastowego uderzenia odwetowego.

Generał potrząsnął głową.

— Nie, nie z powodu statku patrolowego. Jeszcze nie teraz. Przekaż mu, żeby podwoił… Zaczekaj! Napiszę rozkaz. Zaszyfrować i przesłać zwartą wiązką!

Mówiąc to, pisał. Potem rzucił kartkę czekającemu oficerowi.

— Jest już Siweńczyk? — Jeszcze nie.

— Chcę go widzieć tutaj, jak tylko przybędzie. Adiutant zasalutował i wyszedł. Riose znów zaczął krążyć po pokoju jak zwierz w klatce.

Kiedy drzwi otworzyły się ponownie, stanął w nich Ducem Barr. Wszedł wolnym krokiem za prowadzącym go adiutantem do jasno oświetlonego pokoju, na którego suficie znajdował się ozdobny, trójwymiarowy model Galaktyki. W rogu pokoju stał Bel Riose w mundurze polowym.

— Witaj, patrycjuszu! — Generał wysunął nogą krzesło ku niemu i odprawił adiutanta ruchem ręki, dodając: — Drzwi mają być zamknięte, dopóki sam ich nie otworzę.

Stanął przed Siweńczykiem na rozkraczonych nogach, z rękoma założonymi do tyłu i zaczai się wolno, w zamyśleniu, kołysać na piętach w przód i w tył. W końcu spytał szorstko:

— Patrycjuszu, czy jest pan wiernym poddanym imperatora?

Barr, który dotąd zachowywał obojętne milczenie, zmarszczył brwi i odparł:

— Nie mam najmniejszego powodu, żeby darzyć imperatora miłością.

— Z tego nie wynika jeszcze, że mógłby pan zostać zdrajcą.

— Istotnie. Ale z tego, że nie jestem zdrajcą, nie wynika jeszcze, że zgodziłbym się zostać sprzymierzeńcem.

— Zasadniczo tak. Ale jeśli odmówi mi pan swojej pomocy w tym punkcie — rzekł Riose niespiesznie — zostanie to uznane za zdradę i tak też potraktowane.

Barr ściągnął brwi.

— Proszę zostawić swoje pogróżki dla podwładnych. Mnie wystarczy, jeśli pan po prostu powie, czego pan chce ode mnie.

Riose usiadł i założył nogę na nogę.

— Rozmawialiśmy już pół roku temu, panie Barr.

— O tych pańskich magach?

— Tak. Pamięta pan, co zamierzałem zrobić? Bar skinął głową. Jego ręce spoczywały bezwładnie na brzuchu.

— Zamierzał pan poszukać ich w ich własnej siedzibie. Nie było pana przez ostatnie cztery miesiące. Znalazł ich pan?

— Czy ich znalazłem? Tak! — krzyknął Riose i zacisnął usta.

Wydawało się, że z trudem panuje nad tym, aby nie zacząć zgrzytać zębami. — Patrycjuszu, to nie magowie, to diabły! To nieprawdopodobne. Niech pan pomyśli! Świat rozmiarów chusteczki do nosa, nawet nie — rozmiarów paznokcia, o zasobach naturalnych tak małych, sile tak mikroskopijnej i ludności tak nielicznej, że nie wystarczyłoby to nawet najbardziej zacofanym prefekturom Czarnych Gwiazd, a jednak tak dumny i pyszny, że ośmiela się myśleć, i to wcale nie kryjąc tego, o panowaniu nad Galaktyką!

Ba, są tak pewni siebie, że nawet się nie spieszą z wykonaniem swoich zamiarów. Wszystko robią wolno, flegmatycznie, mówią, że potrzeba na to stuleci. Pochłaniają światy bez pośpiechu, pełznąc przez systemy gwiezdne z błogim i leniwym zadowoleniem z siebie.

I udaje się im. Nie ma nikogo, kto by ich powstrzymał. Stworzyli ohydną społeczność handlarzy, która obejmuje swoimi mackami systemy położone dalej, niż ośmielają się sięgać ich dziecinne stateczki. Ich handlarze, jak sami określają się ich agenci, penetrują całe parseki przestrzeni.

Ducem Barr przerwał potok gniewnych słów:

— Ile z tych informacji jest sprawdzonych, a ile wynika z wściekłości?

Generał zaczerpnął głęboko powietrza i uspokoił się trochę.

— Wściekłość mnie nie zaślepia. Powiem panu, że odwiedziłem światy leżące bliżej Siwenny niż Fundacji, gdzie Imperium jest odległym mitem, a handlarze namacalną prawdą. Nas samych brano za handlarzy.

— To sama Fundacja oświadczyła panu, że zmierza do panowania nad Galaktyką?

— Oświadczyła! — Riose znowu wybuchnął. — To nie była sprawa oświadczenia. Osoby oficjalne nic nie mówiły. Rozmawiali wyłącznie o interesach. Ale rozmawiałem ze zwykłymi ludźmi. Poznałem wyobrażenia prostego ludu o jego oczywistym przeznaczeniu i niewzruszoną wiarę w czekającą go wielką przyszłość. To jest rzecz, której nie można ukryć, ten powszechny optymizm. Zresztą nie starają się nawet tego ukrywać.

Siweńczyk rzekł z cichą satysfakcją:

— Raczy pan zauważyć, że jak dotąd wszystko zdaje się dokładnie zgadzać z obrazem wypadków zrekonstruowanym przeze mnie w oparciu o te mizerne dane, które udało mi się zebrać.

— Przynosi to niewątpliwie zaszczyt pańskiej zdolności myślenia analitycznego — odparł Riose z sarkazmem. — Jest to także, z ich strony, szczera, choć pyszałkowata ocena niebezpieczeństwa grożącego posiadłościom Jego Wysokości Imperatora.

Barr wzruszył ramionami, okazując brak zainteresowania i Riose pochylił się nagle, chwycił go za ramiona i spojrzał mu w oczy.

— No, patrycjuszu, dość tego! Nie chcę być barbarzyńcą. Jeśli o mnie chodzi, to wrogi stosunek Siweńczyków do Imperium jest mi nienawistnym ciężarem i zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, żeby wymazać złe wspomnienia. Niestety, polem mojego działania jest armia i nie mogę się mieszać do spraw cywilnych. Spowodowałoby to moje odwołanie i od razu przekreśliło całą moją użyteczność. Rozumie pan? Wiem, że tak. A więc, jeśli o nas dwóch chodzi, uznajmy, że zemścił się pan już za okrucieństwa sprzed czterdziestu lat na ich sprawcy, i zapomnijmy o tym. Potrzebuję pańskiej pomocy. Otwarcie to przyznaję.

W głosie generała brzmiała szczera prośba, ale Ducem Barr pokręcił przecząco głową. Gest był łagodny, lecz stanowczy.

Riose nie ustępował. Powiedział błagalnie:

— Nie rozumie mnie pan, patrycjuszu, i wątpię, czy potrafię pana przekonać. Nie podejmuję się dyskusji z panem. To pan jest uczonym, nie ja. Ale jedno powiem. Bez względu na to, co pan myśli o Imperium, nie może pan nie uznać jego zasług. Jego siły zbrojne dopuszczają się niekiedy zbrodni, ale ogólnie biorąc strzegą pokoju i cywilizacji. To flota wojenna Imperium zaprowadziła Pax Imperium, który zapanował w całej Galaktyce na dwa tysiące lat. Niech pan porówna te dwa tysiąclecia pokoju pod znakiem Słońca i Kosmolotu Imperium z dwoma tysiącleciami anarchii, która je poprzedziła. Niech pan pomyśli o wojnach i zniszczeniach tej dawnej epoki i powie mi, czy — przy wszystkich jego wadach — Imperium nie jest warte zachowania.

Niech pan pomyśli — mówił gwałtownie — w co zamieniły się obrzeża Galaktyki w naszych czasach, kiedy odrywają się od Imperium i zdobywają niezależność odległe światy, i niech pan spyta swego sumienia, czy dla drobnej zemsty zgodziłby się pan na zdegradowanie Siwenny z roli prowincji pozostającej pod ochroną potężnej floty wojennej do pozycji barbarzyńskiego świata w barbarzyńskiej Galaktyce, całkowicie pogrążonej, wraz z jej cząstkową wolnością, w powszechnej nędzy i nikczemności.

— Czy jest aż tak źle? — spytał Siweńczyk. — Już teraz?

— Nie — przyznał Riose. — My sami bylibyśmy bez wątpienia bezpieczni, nawet gdybyśmy mieli żyć czterokrotnie dłużej. Ale ja walczę dla Imperium, dla niego i dla tradycji wojskowej, co ma pewne znaczenie dla mnie osobiście i czego nie potrafię panu wytłumaczyć. To jest tradycja instytucji, której służę.

— Zaczyna pan mówić jak mistyk, a mnie jest zawsze trudno zrozumieć mistycyzm innego człowieka.

— To nieważne. Pojmuje pan chyba, jakie niebezpieczeństwo grozi nam ze strony tej Fundacji.

— To przecież ja wskazałem panu na to, co nazywa pan niebezpieczeństwem, zanim jeszcze wytknął pan nos poza Siwennę.

— A zatem zdaje pan sobie sprawę z tego, że trzeba to zdusić w zarodku, bo w przeciwnym razie trzeba będzie być może pogodzić się z przegraną. Pan wiedział o tej Fundacji, zanim ktokolwiek o niej usłyszał. Pan wie o niej. więcej niż ktokolwiek inny w Imperium. Prawdopodobnie wie pan również jak najskuteczniej ich zaatakować, i prawdopodobnie może mnie pan ostrzec przed ich przeciwdziałaniem. No, proszę, zostańmy przyjaciółmi.

Ducem Barr wstał. Powiedział stanowczym tonem:

— Pomoc, której mógłbym panu udzielić, jest niewiele warta. A więc, wobec pana stanowczego żądania, obiecuję ją panu.

— To ja ocenię jej znaczenie.

— Mówię poważnie. Nawet cała potęga Imperium nie zdoła zniszczyć tego lilipuciego świata.

— A dlaczegóż to? — w oczach Bel Riose'a pojawił się gniewny błysk. — Nie, proszę zostać na miejscu. Powiem panu, kiedy będzie pan mógł odejść. Dlaczego? Jeśli sądzi pan, że nie doceniam wroga, którego odkryłem, to jest pan w błędzie. Patrycjuszu — rzekł z wahaniem — wracając, straciłem statek. Nie mam żadnego dowodu, że wpadł w ręce ludzi z Fundacji, ale do tej pory nie odnaleziono go, a gdyby był to zwykły wypadek, jego wrak znaleziono by na pewno gdzieś na tym szlaku, którym wracałem. Nie jest to poważna strata, nawet mniej bolesna niż ukąszenie pchły, ale może to znaczyć, że Fundacja podjęła już wrogie działania,. Taka popędliwość i takie nieliczenie się z konsekwencjami może oznaczać, że posiadają jakąś tajną broń, o której nic nie wiem. Czy może mi pan pomóc i odpowiedzieć na konkretne pytanie? Jaki mają potencjał militarny?

— Nie mam żadnego pojęcia.

— A zatem niech mi pan to wyjaśni, używając własnych terminów. Dlaczego powiedział pan, że Imperium nie może pokonać tak słabego przeciwnika?

Siweńczyk ponownie usiadł i odwrócił wzrok od wpatrującego się weń uważnie Riose'a. Powiedział ciężko:

— Ponieważ wierzę w zasady psychohistorii. To dziwna nauka. Osiągnęła pełnię rozwoju i matematyczną precyzję za sprawą jednego człowieka, Hari Seldona, i z nim odeszła, gdyż od tamtej pory nikt nie był w stanie poradzić sobie z jej zawiłymi wzorami. Ale w tym krótkim okresie dowiodła, że jest najpotężniejszym instrumentem, jaki kiedykolwiek wynaleziono dla badań nad ludzkością. Nie kryjąc, że nie jest w stanie przewidzieć zachowań poszczególnych jednostek, sformułowała ścisłe prawa pozwalające przewidzieć i ukierunkować na drodze analizy matematycznej i ekstrapolacji masowe działania grup ludzi.

— A więc…

— Tej właśnie psychohistorii użył w całej rozciągłości Seldon i jego zespół do ustanowienia Fundacji. Miejsce, czas, warunki — wszystko to składa się matematycznie, a więc nieuchronnie, na pomyślność i rozwój Ogólnego Imperium. Głos Riose'a drżał z oburzenia:

— Chce pan powiedzieć, że ta jego sztuka przewiduje, że ja napadnę na Fundację i przegram taką i taką bitwę z takiego i takiego powodu?! Próbuje mi pan wmówić, że jestem głupim robotem podążającym ślepo ku zagładzie wcześniej ustaloną drogą?

— Nie — odparł ostro stary patrycjusz. — Powiedziałem już, że ta nauka nie zajmuje się indywidualnymi działaniami. Zostało przewidziane tylko szersze tło wydarzeń.

— A więc trzyma nas mocno w garści Bogini Historycznej Konieczności?

— Psychohistorycznej Konieczności — poprawił go spokojnie Barr.

— A jeśli skorzystam ze swej prerogatywy — z wolnej woli? Jeśli zdecyduję się uderzyć w przyszłym roku albo postanowię nie atakować w ogóle? Jak giętka jest ta Bogini? Jak zaradna? Barr wzruszył ramionami.

— Może pan zaatakować teraz lub nigdy, jednym statkiem lub wszystkimi siłami Imperium, może pan użyć presji ekonomicznej, wypowiedzieć otwarcie wojnę lub uderzyć podstępem. Niech pan robi, co pan zapragnie, korzystając w najwyższym stopniu z wolnej woli. I tak pan przegra.

— Z powodu martwej ręki Hariego Seldona?

— Z powodu martwej ręki — jeśli pan to tak określa — matematyki ludzkiego zachowania, ręki. której nie można ani powstrzymać, ani zwrócić w inną stronę, ani opóźnić jej ruchu.

Patrzyli sobie przez chwilę w oczy, nic nie mówiąc, aż w końcu generał odstąpił do tyłu. Powiedział:

— Podejmuję wyzwanie. Martwa ręka przeciw żywej woli.

Imperator

»Cleon II potocznie zwany Wielkim. Ostatni silny władca Pierwszego Imperium. Jego długie panowanie było okresem politycznego i kulturalnego odrodzenia. Najczęściej jednak jego imię pojawia się w fantastycznych opowieściach w związku z Bel Riosem, toteż dla zwykłych ludzi jest on po prostu „Panem Riose'a”. Wypadki, które zdarzyły się w czasie ostatniego roku jego panowania nie powinny przesłonić czterdziestu lat…«

Encyklopedia Galaktyczna


Cleon II był Władcą Wszechświata. Cleon II cierpiał na bolesne, lecz nierozpoznane schorzenie. Dziwnym zbiegiem rzeczy, charakterystycznym dla ludzkich losów, te dwa stwierdzenia nie wykluczają się wzajemnie ani nie są szczególnie niespójne. Historia dostarcza aż nadto podobnych przykładów.

Nie było to jednak dla Cleona II żadną pociechą. Studiowanie długiej listy podobnych przypadków nie zmniejszało jego własnego cierpienia nawet o marny elektron. Równie mizerną pociechą była świadomość, że jeszcze jego dziad był zaledwie piratem rządzącym jakąś zagubioną planetą, a on sam rezydował w zbytkownym pałacu Ammenetika Wielkiego jako spadkobierca długiej linii władców Galaktyki, której początek ginął w pomroce dziejów. Nie sprawiała mu teraz żadnej radości myśl, że dzięki wysiłkom jego ojca zduszone zostały wszelkie odruchy rebelii i w Imperium zapanowały harmonia i pokój jak w czasach Stannela VI, i że skutkiem tego, podczas dwudziestu pięciu lat jego panowania najmniejszy przejaw buntu nie przesłonił ani na chwilę blasku jego sławy.

Władca Galaktyki i Pan Wszystkiego jęknął składając głowę na poduszki otoczone orzeźwiającym polem siłowym. Poddał się jego łagodnemu działaniu i czując przyjemne mrowienie, rozluźnił się nieco. Uniósł się z trudem, siadł na łożu i wpatrzył się smutnym wzrokiem w odległe ściany wielkiej komnaty. Nie był to odpowiedni pokój dla samotnej osoby. Był zbyt duży. Wszystkie pokoje były zbyt duże.

Lepiej wszakże być samotnym podczas tych okropnych napadów bólu niż znosić widok napuszonych dworaków, ich niezmierne współczucie i pokorne przygnębienie. Lepiej cierpieć samotnie niż oglądać te przygnębione twarze będące maskami, które kryją zwykłe wyrachowanie i spekulacje na temat czasu jego śmierci i losów korony.

Ta myśl przygnębiła go jeszcze bardziej. Miał trzech synów, trzech dorodnych i obiecujących młodzieńców. Gdzie się oni podziewają? Na pewno czekają. Jeden śledzi drugiego, a wszyscy bacznie obserwują ojca.

Poruszył się niespokojnie. A teraz Brodrig błaga o audiencję. Nisko urodzony, wierny Brodrig. Wierny, ponieważ serdecznie znienawidzony przez tuzin dworskich koterii całkowicie zgodnych w tym jednym jedynym punkcie.

Brodrig — faworyt, który musi być wierny, gdyż jedynie posiadanie najszybszego statku w Imperium i dotarcie do niego w dniu śmierci Imperatora mogłoby go uchronić przed komorą atomową.

Cleon II dotknął gładkiej gałki umieszczonej na oparciu otomany i potężne drzwi w końcu komnaty rozpłynęły się jak obłok mgły.

Pojawił się w nich Brodrig. Przeszedł po purpurowym dywanie i przyklęknął, aby ucałować zwisającą bezwładnie dłoń Imperatora.

— Jak zdrowie, panie? — spytał Tajny Sekretarz z obawą w głosie.

— Żyję — burknął Imperator z rozdrażnieniem — jeśli można tak określić fakt, że każdy łotr, który potrafi przeczytać książkę lekarską, traktuje mnie jak poligon doświadczalny. Jeśli jest jeszcze w ogóle jakiś środek, chemiczny, fizyczny czy jądrowy, którego na mnie nie wypróbowano, to założę się, że jutro przybędzie tu gdzieś z odległego kąta Imperium jakiś uczony gaduła, aby sprawdzić jego działanie. I znowu będzie się powoływał na autorytet jakiejś nowo odkrytej, a raczej podrobionej książki.

Na pamięć mego ojca! — krzyknął z wściekłością — zdaje się, że nie ma już ani jednego medyka, który by potrafił badać chorego, patrząc nań własnymi oczyma! Żaden z nich nie potrafi nawet zmierzyć pulsu bez pomocy starożytnych ksiąg. Jesteśmy chorzy, a oni nie wiedzą na co. Głupcy! Jeśli pojawią się nowe choroby, to jako nierozpoznane i nieopisane przez starożytnych, pozostaną na zawsze nieuleczalne. Starożytni powinni żyć teraz albo ja wtedy.

Imperator zaklął cicho. Brodrig czekał pokornie. Cleon II spytał z rozdrażnieniem wskazując ruchem głowy drzwi:

— Ilu czeka?

— Wielka Sala pomieściła normalną liczbę — odparł cierpliwie Brodrig.

— Niech czekają. Jestem zajęty sprawami państwa. Niech to oznajmi dowódca straży. Albo nie, niech nie mówi o sprawach państwa. Niech powie po prostu, że nie udzielam żadnych audiencji i niech, mówiąc to, wygląda na zmartwionego. Może te hieny, które tam są, same się zdradzą — dodał złośliwie.

— Krąży plotka, panie — rzekł gładko Brodrig — że chorujesz na serce.

Imperator uśmiechnął się szyderczo:

— Jeśli ktoś, opierając się na tej plotce, zacznie działać przedwcześnie, to inni odczują to boleśniej niż ja. Ale mów, czego chcesz. Niech to już będzie za nami.

Brodrig podniósł się z klęczek i stanął w pokornej postawie.

— To dotyczy generała Bel Riose'a, Wojskowego Gubernatora Siwenny — rzekł.

— Riose'a? — Cleon II zmarszczył brwi. — Nic mi nie mówi to nazwisko. Zaczekaj, to ten, który przysłał ten donkiszotowski meldunek kilka miesięcy temu? Tak, teraz sobie przypominam. Pragnął zostać zdobywcą ku chwale Imperium i Imperatora i prosił o zgodę na to.

— Istotnie, panie. Imperator zaśmiał się krótko.

— Czy przypuszczałeś, Brodrig, że mam jeszcze takich generałów? On zdaje się być dziwnym przeżytkiem. Jaka była odpowiedź? Mam nadzieję, że zająłeś się tym.

— Tak, panie. Polecono mu, aby przysłał dodatkowe informacje i nie podejmował żadnych działań zbrojnych bez rozkazu z Imperium.

— Hmm… Dość przezornie. Kto to jest ten Riose? Czy był kiedyś na dworze?

Brodrig kiwnął twierdząco głową, a jego usta lekko się wykrzywiły.

— Zaczynał jako kadet gwardii dziesięć lat temu. Miał udział w tej sprawie w pobliżu Skupiska Lemula.

— Skupiska Lemula? Pamięć mi niezupełnie… Czy to było wtedy, kiedy jakiś młody żołnierz uchronił dwa liniowce przed zderzeniem czołowym robiąc… no… coś tam? — Machnął ręką ze zniecierpliwieniem. — Nie pamiętam szczegółów. Był to jakiś bohaterski wyczyn.

— Tym żołnierzem był Riose. Dostał za to awans — powiedział sucho Brodrig — i nominację na kapitana statku.

— A teraz, w tak młodym wieku, jest już Gubernatorem Wojskowym systemu gwiezdnego na pograniczu. Zdolny człowiek!

— Niebezpieczny, panie. On żyje przeszłością. Marzy o dawnych czasach, a raczej o ich mitycznym obrazie. Tacy ludzie są sami w sobie nieszkodliwi, ale ich zupełny brak realizmu sprawia, że stają się narzędziami w rękach innych.

Jego ludzie — dodał — są, jak mi wiadomo, całkowicie pod jego urokiem. On jest jednym z lubianych generałów.

Tak? — rzekł Imperator z zadumą. — No, cóż, Brodrig, nie chciałbym, żeby służyli mi tylko ignoranci. Ci ostatni z pewnością nie są wzorem wierności.

— Zdrajca-ignorant nie stwarza żadnego zagrożenia. To raczej przed zdolnymi trzeba mieć się na baczności.

— Przed tobą również, Brodrig? — roześmiał się Cleon II, ale zaraz wykrzywił mu twarz grymas bólu. — A zatem daruj sobie na razie ten wykład. Co nowego w spawie tego młodego zdobywcy? Mam nadzieję, że nie przyszedłeś tu tylko po to, żeby mi o nim przypomnieć.

— Otrzymaliśmy, panie, następny meldunek od generała Riose'a.

— Ach, tak? O czym?

— Odkrył kraj tych barbarzyńców i zaleca ekspedycję wojskową. Przedstawia liczne i nudne argumenty na rzecz takiego działania. Nie warto nimi teraz zanudzać Waszej Imperatorskiej Mości. Tym bardziej, że zostaną one szczegółowo omówione na posiedzeniu Rady. — Spojrzał z ukosa na Imperatora.

Cleon II zachmurzył się.

— Rady? Czy to sprawa dla nich, Brodrig? Będzie to oznaczać dalsze żądania szerszego zastosowania Karty Praw. Zawsze się na tym kończy.

— Nie można tego uniknąć, panie. Byłoby lepiej, gdyby czcigodny dziad Waszej Wysokości rozprawił się z ostatnią rebelią bez przyznawania Karty Praw. Skoro jednak stało się inaczej, musimy jeszcze przez pewien czas liczyć się z nią.

— Myślę, że masz rację. Zatem musi to przejść przez Radę Lordów. Ale, człowieku, skąd to namaszczenie? To w końcu sprawa mniejszej wagi. Zwycięstwo gdzieś na dalekiej granicy odniesione przy udziale małej liczby wojska nie jest sprawą wagi państwowej.

Brodrig uśmiechnął się lekko. Powiedział chłodno:

— To sprawa romantycznego idioty, ale nawet romantyczny idiota może się stać śmiertelnie niebezpieczną bronią w rękach nieromantycznego rebelianta. Panie, ten człowiek był popularny tutaj i popularny jest tam. Jest młody. Jeśli przyłączy do Imperium jedną czy dwie barbarzyńskie planety, to stanie się zdobywcą. Otóż młody zdobywca, który dowiódł, że jest zdolny wzbudzić entuzjazm pilotów, górników, sprzedawców i innej hołoty, jest zawsze niebezpieczny. Nawet gdyby nie miał ochoty postąpić z tobą, panie, tak, jak twój czcigodny ojciec postąpił z tym uzurpatorem Rickertem, to i tak któryś z lojalnych Panów Imperium nie omieszkałby posłużyć się nim jako swym narzędziem.

Cleon II poruszył szybko ręką i zamarł z bólu. Powoli wracał do siebie, ale uśmiech jego był nikły, a głos przeszedł w szept:

— Jesteś nieocenionym sługą, Brodrig. Wszędzie węszysz niebezpieczeństwo i wystarczy, jeśli zastosuję tylko połowę z zalecanych przez ciebie środków ostrożności, żebym był całkowicie bezpieczny — Przekażemy to Radzie Lordów. Zobaczymy, co powiedzą i podejmiemy odpowiednie kroki. Mam nadzieję, że ten młody człowiek nie rozpoczął jeszcze działań zbrojnych.

— Nie donosi o żadnych działaniach. Ale już prosi o posiłki.

— O posiłki! — Imperator otworzył szeroko oczy ze zdumienia. — Jaką siłą rozporządza?

— Dziesięć liniowców, panie, i pełna obsada statków pomocniczych. Dwa statki wyposażone są w silniki uratowane ze statków starej Wielkiej Floty, a jeden ma baterię dział z tego samego źródła. Pozostałe statki to produkcja ostatnich pięćdziesięciu lat, ale wszystkie są w pełni sprawne.

— Wydawałoby się, że dziesięć statków powinno wystarczyć do każdego rozsądnego przedsięwzięcia. Przecież mój ojciec miał mniej statków, gdy odnosił swoje pierwsze zwycięstwa nad uzurpatorem. Kim są ci barbarzyńcy, z którymi chce walczyć?

Tajny Sekretarz uniósł dumne brwi.

— Określa ich mianem Fundacji.

— Fundacji? A co to takiego?

— Nie ma o nich żadnej wzmianki, panie. Dokładnie przeszukałem archiwa. Są pewne luki w dokumentach odnoszących się do obszaru Galaktyki, który dawniej był Prowincją Anakreona, a dwa wieki temu stał się terenem rozbojów i pogrążył się w barbarzyństwie i anarchii. Jednakże, nie ma w tej prowincji planety, która znana byłaby jako Fundacja. Jest tam jakaś luźna wzmianka o grupie uczonych wysłanej do tej prowincji na krótko przed jej oderwaniem się od Imperium. Mieli oni przygotować jakąś encyklopedię — uśmiechnął się lekko. — Zdaje mi się, że nazywało się to Fundacja Encyklopedyczna.

— No, cóż — Imperator zasępił się — to jest zbyt nikły trop, żeby nim podążać.

— Nie podążam nim, panie. Po nastaniu anarchii w tym regionie nie otrzymano od nich żadnej wieści. Jeśli jeszcze żyją ich potomkowie i jeśli zachowali tę nazwę, to najprawdopodobniej stali się barbarzyńcami.

— A więc chce posiłków — Imperator spojrzał zbolałym wzrokiem na swego sekretarza. — To zastanawiające — chcieć walczyć z dzikusami siłą dziesięciu statków i prosić o wsparcie zanim się zadało pierwszy cios. A jednak przypominam sobie tego Riose'a — był to przystojny chłopiec z porządnej i lojalnej rodziny. Brodrig, są tu jakieś niejasności, których nie mogę rozwikłać. To może być ważniejsze niż się wydaje.

Jego palce poruszały się machinalnie po błyszczącym prześcieradle, które okrywało jego sztywniejące nogi.

— Potrzebuję tam człowieka, który potrafi dobrze patrzeć, umie myśleć i jest lojalny — rzekł. — Brodrig, Sekretarz pokornie pochylił głowę.

— A co ze statkami, panie?

— Jeszcze nie teraz! — Imperator jęknął lekko, wolno zmieniając pozycję. Podniósł drżący palec. — Poczekamy, aż będziemy wiedzieć więcej. Zwołaj posiedzenie Rady Lordów od dziś za tydzień. Będzie to również dobra okazja do wystąpienia o nowe kredyty. Albo je uzyskam, albo polecą głowy.

Złożył obolałą głowę na łagodzącą cierpienie poduszkę otoczoną polem siłowym.

— Idź już, Brodrig, i przyślij tu lekarza. To najgorszy krętacz z tej całej bandy.

Zaczyna się wojna

Z promieniującego punktu oznaczającego Siwennę siły zbrojne Imperium zapuszczały się ostrożnie w czarną, nieznaną otchłań Peryferii. Olbrzymie statki przemierzały rozległe obszary przestrzeni między rozrzuconymi na skraju Galaktyki gwiazdami otaczając przypuszczalne granice strefy wpływów Fundacji.

Ziemie światów pogrążonych od dwóch stuleci w mrokach barbarzyństwa znowu deptały stopy władców Imperium. Pod presją potężnych dział wymierzonych w miasta stołeczne, ich mieszkańcy składali przysięgę na wierność Imperatorowi.

Zakładano bazy wojskowe, w których stacjonowali ludzie w cesarskich mundurach ze znakiem Kosmolotu i Słońca na ramieniu. Na ich widok starcy przypominali sobie snute przez dziadów ich ojców opowieści o czasach, kiedy wszechświat był wielki i bogaty, kiedy nie było wojen i kiedy nad całą Galaktyką panował ten sam Kosmolot i Słońce.

A potem statki odlatywały, aby dalej snuć swą sieć wokół Fundacji. W miarę jak kolejne światy stawały się okami tej sieci, napływały meldunki do Kwatery Głównej, którą Bel Riose założył na skalistej połaci pogrążonej w wiecznych mrokach planety.

Riose rozluźnił się i uśmiechnął do Barra.

— No i co pan o tym sądzi, patrycjuszu?

— Ja? Cóż jest wart mój sąd? Nie jestem żołnierzem.

Obrzucił zmęczonym i niechętnym spojrzeniem zagracone różnorakim sprzętem pomieszczenie wykute w ścianie jaskini. Ta grota napełniona sztucznym powietrzem, światłem i ciepłem, była pojedynczym pęcherzykiem życia zagubionym wśród bezmiernych przestrzeni niegościnnej planety.

— Pomoc, którą mógłbym czy chciałbym panu ofiarować, jest tyle warta, że równie dobrze mógłby mnie pan odesłać z powrotem na Siwennę! — mruknął.

— Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz. — Generał obrócił się z krzesłem w stronę umieszczonej w rogu doskonale przeźroczystej kuli, przedstawiającej dawną Prefekturę Anakreona i sąsiadujące z nią sektory. — Później, kiedy będziemy mieć to już za sobą, wróci pan do swoich ksiąg i nie tylko do nich. Dopilnuję, żeby zwrócono panu i pańskim dzieciom posiadłości rodowe.

— Dziękuję — rzekł Barr z lekką ironią — ale nie podzielam pańskiej wiary w szczęśliwe zakończenie tej sprawy.

Riose zaśmiał się szorstko:

— Niech pan nie zaczyna znowu swojego krakania. Bardziej przemawia do mnie ta mapa niż pana katastroficzne przepowiednie — pogładził czule jej niewidzialną, wypukłą powierzchnię. — Zna się pan na mapach o rzucie radialnym? Tak? No więc, proszę, niech pan sam zobaczy. Te złote gwiazdki oznaczają ziemię Imperium. Czerwonymi oznaczone są terytoria podlegające Fundacji, a różowymi te, które znajdują się prawdopodobnie w strefie jej wpływów gospodarczych. Teraz niech pan uważa… Riose nacisnął okrągły guzik i powoli obszar pokryty wyraźnymi białymi punktami zmienił barwę na ciemny błękit. Czerwone i różowe gwiazdki wyglądały teraz tak, jak gdyby nakryto je kubkiem.

— Te niebieskie gwiazdki to miejsca zajęte przez moje wojska — rzekł Riose z cichą satysfakcją — które stale się posuwają. Nigdzie nie napotkaliśmy oporu. Barbarzyńcy siedzą cicho. I co szczególnie ważne, nie wystąpiły przeciwko nam siły Fundacji. Śpią spokojnie.

— Chyba rozprasza pan swoje siły — zauważył Barr.

— W rzeczywistości — powiedział Riose — wbrew pozorom, nie robię, tego. Obsadzam wojskiem i umacniam kluczowe punkty, których jest stosunkowo mało, ale które zostały starannie wybrane. Skutek jest taki, że liczba żołnierzy jest mała, ale efekt strategiczny wielki. Daje to wiele korzyści, więcej niż mogłoby się wydawać komuś, kto nie jest obeznany z zasadami taktyki kosmicznej, ale na przykład jasne jest dla każdego, że mogę wyprowadzić atak z dowolnego punktu kuli otaczającej Fundację i że kiedy zakończę okrążenie, Fundacja nie będzie mogła uderzyć ani na moje flanki, ani na tyły. W stosunku do nich nie będę miał żadnej flanki ani tyłów.

Tę strategię uprzedniego zamknięcia przeciwnika próbowano stosować już wcześniej, mianowicie podczas wypraw Lorisa VI, jakieś dwa tysiące lat temu, ale zawsze robiono to niedoskonale, zawsze przeciwnik zorientował się w porę i usiłował przeszkodzić w zakończeniu operacji. Tym razem jest inaczej. — idealny, podręcznikowy przypadek? — spytał Barr obojętnym tonem.

Riose zirytował się:

— Pan nadal myśli, że moje wojska przegrają?

— Muszą przegrać.

— Niech pan zrozumie, że nie było przypadku w historii wojen, żeby, otoczywszy przeciwnika, strona nacierająca w końcu nie wygrała, chyba że na zewnątrz pozostała flota wystarczająco silna, aby przerwać okrążenie.

— Jeśli pan tak mówi…

— A pan nadal myśli swoje.

— Tak.

Riose wzruszył ramionami.

— Trudno.

Zapanowało przygnębiające milczenie. Po dłuższej chwili Barr spytał cicho:

— Czy otrzymał pan odpowiedź z Imperium? Riose odwrócił się, wyjął papierosa ze skrytki w ścianie i powoli zapalił.

— Ma pan na myśli moją prośbę o posiłki? — rzekł. — Tak, otrzymałem. Ale tylko odpowiedź.

— Bez statków.

— Bez. Spodziewałem się tego. Szczerze mówiąc, nie powinienem się był dać zasugerować pańskimi teoriami i od razu prosić o posiłki. Stawia mnie to w złym świetle.

— Doprawdy?

— Z pewnością. Statki są w cenie. Wojny domowe ostatnich dwustu lat kosztowały Wielką Flotę więcej niż połowę jej statków, a to, co zostało, jest raczej w kiepskim stanie. Widzi pan, te statki, które dzisiaj budujemy, są niewiele warte. Nie sądzę, żeby znalazł się teraz w Galaktyce ktoś, kto potrafiłby zbudować silnik hiperatomowy pierwszej klasy.

— Wiedziałem o tym — powiedział Siweńczyk. Patrzył na Riose'a nie widzącym wzrokiem, jakby zastanawiał się nad czymś. — Ale nie wiedziałem, że pan o tym wie… A więc Jego Wysokość Imperator nie może przysłać żadnych statków. Psychohistoria mogła to przewidzieć. Szczerze mówiąc, prawdopodobnie przewidziała. Rzekłbym, że martwa ręka Hariego Seldona wygrywa pierwszą rundę.

— Mam dosyć statków — odparł ostro Riose. — Pański Seldon niczego nie wygrywa. Gdyby sytuacja stała się poważna, znalazłoby się więcej statków. Na razie Imperator nie zna jeszcze całej sprawy.

— Naprawdę? O czym mu pan nie doniósł?

— Oczywiście o pańskich teoriach — Riose roześmiał się sardonicznie. — Pozostając z całym szacunkiem dla pana osoby, muszę powiedzieć, że ta historia jest zupełnie nieprawdopodobna. Jeśli rozwój wypadków da mi jakąś podstawę do tego, jeśli będę miał na to jakiś dowód, to wtedy, ale tylko wtedy, dojdę do wniosku, że mamy do czynienia ze śmiertelnym niebezpieczeństwem.

A w dodatku — rzekł na koniec niedbale — ta historia, nie poparta faktami, ma posmak obrazy majestatu, co raczej nie byłoby przyjemne dla Imperatora.

Stary patrycjusz uśmiechnął się.

— Chce pan powiedzieć, że wiadomość o tym, iż może zostać zrzucony ze swego wyniosłego tronu przez bandę obdartych barbarzyńców gdzieś z krańca wszechświata wyda mu się tak fantastyczna, że ani w nią nie uwierzy, ani jej nie doceni. Zatem nie spodziewa się pan od niego niczego.

— Jeśli nie liczyć specjalnego wysłannika.

— A po co tu specjalny wysłannik?

— To stary zwyczaj. Bezpośredni przedstawiciel korony uczestniczy w każdej kampanii wojennej prowadzonej pod sztandarem Imperium.

— Naprawdę? Dlaczego?

— To symbol. Ma to znaczyć, że Imperator osobiście dowodzi wojskiem podczas kampanii. Od pewnego czasu ma to też jeszcze inne znaczenie — utrzymanie generałów w wierności Imperatorowi. W tym względzie nie zawsze spełnia swoje zadanie.

— Będzie to dla pana niewygodne, generale. To znaczy, narzucona władza.

— Nie wątpię w to — Riose lekko poczerwieniał — ale nic na to nie można poradzić…

Odbiornik obok ręki generała rozgrzał się i w jego otworze pojawiła się z lekkim zgrzytem cylindryczna przesyłka. Riose otworzył ją.

— Znakomicie! To jest to!

Ducem — Barr uniósł pytająco brwi w górę.

— Wie pan o tym, że schwytaliśmy jednego z tych handlarzy? Żywcem, i to wraz z nienaruszonym statkiem.

— Słyszałem, jak ktoś o tym mówił.

— Właśnie sprowadzono go tutaj i za chwilę go ujrzymy. Proszę zostać na miejscu, patrycjuszu. Chcę, żeby pan był obecny przy przesłuchaniu. To był główny powód, dla którego wezwałem pana dzisiaj. Może pan uchwyci jakąś ważną informację, która mogłaby umknąć mojej uwadze.

Rozległ się sygnał przy drzwiach i generał otworzył je naciśnięciem stopy. W progu stanął potężny, brodaty mężczyzna, ubrany w krótką kurtkę z miękkiego skóropodobnego plastiku, z kapturem odrzuconym na plecy. Ręce miał wolne i nic w jego zachowaniu nie wskazywało, żeby przejął się faktem, iż otaczają go uzbrojeni ludzie.

Wszedł do pokoju swobodnym krokiem i obrzucił wnętrze taksującym spojrzeniem. Pozdrowił generała niedbałym machnięciem ręki i lekkim skinięciem głowy.

— Nazwisko? — rzucił szorstko Riose.

— Lathan Devers. — Handlarz zatknął kciuki za szeroki, jaskrawy pas. — Ty tu jesteś szefem?

— Jesteś handlarzem z Fundacji?

— Zgadza się. Słuchaj, jeśli jesteś szefem, to lepiej powiedz swoim ludziom, żeby zwolnili mój ładunek.

Generał uniósł głowę i zmierzył jeńca zimnym wzrokiem.

— Odpowiadaj na pytania. Nie gadaj bez zezwolenia.

— W porządku. Zgodny ze mnie człowiek. Ale jeden z twoich chłopców zdążył już sobie wywalić dwustopową dziurę w brzuchu, pchając palce tam, gdzie nie trzeba.

Riose przeniósł wzrok na porucznika.

— Yrank, czy to prawda, co mówi ten człowiek? Meldowałeś, że nikt nie zginął.

— Wtedy nie — powiedział drętwym głosem, z widoczną obawą, porucznik. — Później ludzie postanowili przeszukać statek, bo ktoś rzucił plotkę, że na pokładzie jest kobieta. Zamiast niej znaleziono mnóstwo nieznanych narzędzi. Według jeńca to towar, którym handluje.

Generał odwrócił się do handlarza.

— Twój statek przewozi jądrowe materiały wybuchowe?

— Na Galaktykę, nie! Po co? Ten idiota złapał wiertarkę atomową za zły koniec i nastawił na maksymalne rozproszenie. Tego się nie robi. Równie dobrze można sobie przystawić do głowy miotacz. Gdyby nie siedziało na mnie pięciu ludzi, to bym go powstrzymał.

Riose skinął na wartowników:

— Wyjść. Zabezpieczyć schwytany statek przed intruzami. Siadaj, Devers.

Handlarz usiadł na wskazanym miejscu, nie przejmując się badawczym spojrzeniem generała i zaciekawionym wzrokiem Siweńczyka.

— Jesteś rozsądnym człowiekiem, Devers — rzekł Riose.

— Dziękuję. Widać to z mojej twarzy? A może chcesz czegoś? Powiem ci coś. Jestem człowiekiem interesu.

— Na jedno wychodzi. Poddałeś statek zamiast narażać nas na stratę amunicji, a siebie na rozwalenie w elektronowy pył. Zostaniesz dobrze potraktowany, jeśli nadal będziesz miał taki stosunek do życia.

— Dobre traktowanie, szefie, akurat najbardziej mi pasuje.

— Dobrze, a mnie akurat najbardziej pasuje współpraca — Riose uśmiechnął się i rzekł szeptem do Barra: — Mam nadzieję, że „pasuje” znaczy to, o co mi chodzi. Słyszał pan kiedy taki barbarzyński żargon?

— W porządku — powiedział Devers. — Rozumiem. Ale o jaką współpracę chodzi, szefie? Powiem wprost — nie wiem, na czym stoję. — Rozejrzał się. — Na przykład, co to za miejsce i co w ogóle jest grane?

— A racja, zapomniałem się przedstawić. Proszę mi wybaczyć — Riose był w dobrym humorze. — Ten gentleman to Ducem Barr, patrycjusz Imperium. Ja jestem Bel Riose, par Imperium i generał trzeciej klasy w siłach zbrojnych Jego Imperatorskiej Mości.

Handlarzowi opadła szczęka.

— Imperium? Tego Imperium, o którym uczono mnie w szkole? Ha! Zabawne! Zawsze mi się jakoś wydawało, że jego już nie ma.

— Rozejrzyj się. Jest — rzekł Riose groźnie.

— Chociaż mogłem się domyślić — Lathan Devers odchylił się do tyłu, celując brodą w sufit. — To był bardzo zgrabny komplet, te statki, które zatrzymały moją balię. Nie mogło ich zrobić żadne królestwo na Peryferiach. — Zmarszczył brwi. — Co jest grane, szefie? A może muszę mówić „generale”?

— Wojna.

— Imperium przeciw Fundacji, znaczy się? — Zgadza się.

— Dlaczego?

— Myślę, że wiesz dlaczego.

Handlarz popatrzył na niego ze zdumieniem i pokręcił głową. Riose dał mu czas na zastanowienie się, a potem rzekł słodko:

— Jestem pewien, że wiesz.

— Gorąco tutaj — mruknął Devers i wstał, żeby zdjąć kurtkę. Potem znowu usiadł i wyciągnął nogi.

— Wiesz co. — powiedział bynajmniej nie stroskanym głosem — zdaje mi się, że czekasz, żebym się zerwał z dzikim okrzykiem i rzucił na ciebie. Jeśli wybiorę odpowiedni moment, to nie zdążysz nawet ruszyć palcem. Ten starszy gość, który nic nie mówi, nie byłby w stanie ci pomóc.

— Ale nie zrobisz tego — rzekł Riose pewnym głosem.

— Nie zrobię — zgodził się Devers. — Po pierwsze, przypuszczam, że twoja śmierć nie przerwałaby wojny. Tam, skąd przybywasz, jest więcej generałów.

— Rozumujesz prawidłowo.

— A poza tym, gdybym cię załatwił, to w dwie sekundy potem miałbym na karku tuzin ludzi i byłoby po mnie, szybko albo wolno, to zależy. — W każdym razie byłbym trup, a to mnie nie interesuje.

— Mówiłem, że jesteś rozsądnym człowiekiem.

— Ale chciałbym coś wiedzieć, szefie. Chciałbym, żebyś mi wyjaśnił, co masz na myśli mówiąc, że wiem dlaczego napadacie na nas. Ja tego naprawdę nie wiem, a zagadki cholernie mnie nużą.

— Tak? Słyszałeś kiedy o Harim Seldonie?

— Nie. Powiedziałem, że nie lubię takich gier. Riose zerknął z ukosa na Ducema Barra, który uśmiechnął się lekko, ale zaraz przybrał ponownie minę człowieka zatopionego w marzeniach. Riose skrzywił się.

— Ty sam grasz, Devers. — powiedział. — U was, w Fundacji, krąży podanie czy bajka, a może poważny projekt — mniejsza o to — że w końcu założycie Drugie Imperium. Znam całkiem dobrze psychohistoryczne frazesy Seldona i wasze plany napaści na Imperium.

— Coś takiego! — Devers w zamyśleniu pokiwał głową. — A kto ci nagadał takich rzeczy?

— Czy to ważne? — rzekł Riose tonem, w którym czaiła się groźba. — Nie jesteś tu po to, żeby zadawać pytania. Mów, co wiesz o bajce Seldona.

— Ale jeśli to bajka…

— Nie łap mnie za słówka, Devers.

— Skądże znowu. Dobrze, powiem uczciwie. Prawdę mówiąc, wiesz o tym tyle, co ja. To bzdurna historia, zupełnie bez sensu. Każdy świat ma takie historyjki, ludzie nie mogą się bez nich obyć. Owszem słyszałem o tym — Seldon, Drugie Imperium i tak dalej. Opowiadają to dzieciom do poduszki. Smarkacze zamykają się w swoich pokojach z kieszonkowymi projektorami i pochłaniają z wypiekami na twarzy dreszczowce Seldona. Ale to nie jest dla dorosłych. W każdym razie, dla myślących dorosłych — handlarz pokręcił głową.

Oczy generała pociemniały.

— Naprawdę? Niepotrzebnie kłamiesz. Byłem na Terminusie. Znam waszą Fundację. Przyjrzałem się wam z bliska.

— I mnie o to pytasz? Mnie? Od dziesięciu lat nie byłem w Fundacji dłużej niż dwa miesiące. Tracisz czas. Ale prowadź sobie swoją wojnę, jeśli to, czego szukasz, to bajki.

Wtedy po raz pierwszy odezwał się Barr. Spytał miękkim głosem:

— Więc jest pan taki pewny, że Fundacja zwycięży?

Handlarz odwrócił się do niego. Zaczerwienił się lekko i wyraźnie widać teraz było starą bliznę na jego skroni.

— Aha, odezwał się milczący towarzysz. Jak na to wpadłeś, doktorku?

Riose nieznacznie skinął głową i Barr mówił dalej cichym głosem:

— Nie wygląda pan na zmartwionego. Gdyby pan choć przez chwilę przypuszczał, że wasz świat może przegrać tę wojnę i odczuwać dotkliwe skutki klęski, to nie zachowywałby się pan tak niefrasobliwie. Mój świat przegrał, i jeszcze dzisiaj to odczuwa. Lathan Devers skubał brodę, spoglądał to na jednego, to na drugiego, a potem zaśmiał się krótko.

— On zawsze tak mówi, szefie? Słuchaj — spoważniał — co to jest klęska? Widziałem wojny i widziałem klęski. I co z tego, że zwycięzca przejmuje władzę? Kogo to martwi? Mnie? Facetów takich jak ja? — spytał drwiąco. — Pomyśl tylko — handlarz mówił szczerze i z przekonaniem — przeciętną planetą rządzi zazwyczaj pięciu czy sześciu opasłych facetów. Oni dostają po karku, ale ja się tym nie przejmuję. Widzisz. Lud? Zwykli faceci? Pewnie, niektórzy giną, a reszta przez pewien czas płaci dodatkowe podatki. Ale to mija, to przechodzi. Potem wraca stary układ, tyle że na górze jest już innych pięciu czy sześciu.

Nozdrza Ducema Barra zadrgały, a jego prawa dłoń zacisnęła się, ale nic nie powiedział.

Lathan Devers bacznie go obserwował. Niczego nie przeoczył. Powiedział:

— Słuchaj, całe życie włóczę się po przestrzeni, od planety do planety, sprzedając te swoje maszynki po piątaku sztuka i dostaję za to od Kartelu akurat na piwo z zakąską. Tam, za mną — wskazał kciukiem do tyłu — są tłuści faceci, którzy siedzą wygodnie w domu i w minutę zarabiają tyle, co ja przez rok — zdzierając skórę ze mnie i takich jak ja. Przypuśćmy, że to ty rządzisz Fundacją. Ty też nas będziesz potrzebował. Będziesz nas potrzebował bardziej niż Kartel, bo nie wiesz, jak zrobić forsę, a my możemy dostarczyć żywą gotówkę. Z Imperium zrobilibyśmy lepszy interes. Tak, lepszy, a ja jestem człowiekiem interesu. Jeśli mogę na czymś wyjść na plus, to jestem za tym czymś.

Skończył i popatrzył na nich wyzywająco. Zapanowała długa cisza. Przerwał ją grzechot metalowego cylindra w otworze odbiornika. Generał otworzył go pstryknięciem palca, spojrzał na staranny druk i zasłonił depeszę ręką.


„Przygotować plan wskazujący stanowisko każdego statku w akcji.

Czekać na dalsze rozkazy na stanowiskach obronnych.”


Sięgnął po pelerynę. Zakładając ją na ramiona, szepnął nieznacznie do Barra:

— Zostawiam go panu. Oczekuję wyników. Jest wojna i potrafię być okrutny w stosunku do tych, którzy zawiedli. Niech pan pamięta!

Zasalutował i wyszedł, Lathan Devers popatrzył za nim.

— Coś go ukłuło w czułe miejsce. Co się dzieje?

— Na pewno bitwa — burknął Barr. — Armia Fundacji szykuje się do swej pierwszej bitwy. Lepiej chodźmy stąd.

W pokoju byli uzbrojeni żołnierze. W ich zachowaniu widać było szacunek dla Barra, ale twarze mieli groźne. Devers wyszedł za dumnym patriarchą siweńskim.

Pokój, do którego ich zaprowadzono, był mniejszy i skromniejszy. Były tam dwa łóżka, ekran, prysznic i urządzenia sanitarne. Żołnierze odmaszerowali i masywne drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

— Hmm — Devers rozglądał się z niezadowoloną miną. — Zanosi się na dłuższy pobyt.

— To jest dłuższy pobyt — powiedział Barr i odwrócił się tyłem.

Handlarz rzekł poirytowanym głosem:

— Co ty grasz, doktorku?

— Nic. Jest pan pod moją opieką. To wszystko. Handlarz podniósł się i podszedł do Barra. Jego masywna sylwetka górowała nad patrycjuszem, który siedział nieporuszony.

— Tak? Ale ty też jesteś w tej celi, a kiedy prowadzono nas tutaj, ich miotacze były wycelowane również w ciebie. Słuchaj, widziałem, że wszystko się w tobie gotuje, kiedy mówiłem, co myślę o wojnie i pokoju.

Bezskutecznie czekał na odpowiedź.

— W porządku. Pozwól mi o coś zapytać. Powiedziałeś, że twój kraj został pobity. Przez kogo? Przez mieszkańców komety z nieznanej mgławicy?

Barr podniósł głowę.

— Przez Imperium.

— Coś takiego. No to co robisz tutaj? Barr zachował wymowne milczenie. Handlarz wysunął dolną wargę i wolno pokiwał

głową. Zdjął z przegubu prawej ręki łańcuszek o płaskich ogniwach i wyciągnął w stronę Barra.

— Co o tym myślisz? — spytał. Identyczny miał na lewej ręce.

Barr wziął bransoletkę. Idąc za gestem handlarza, wolno założył ją na swój przegub. Nieprzyjemne swędzenie szybko minęło.

Devers od razu zmienił ton.

— W porządku, doktorku, teraz możesz mówić. Mów swobodnie. Jeśli jest tu podsłuch, to teraz nic nie wyłapią. To, co tam masz, to zniekształcacz pola, według oryginalnego wzoru Mallowa. Biorę za to po 25 kredytów w każdym świecie, stąd aż do skraju Galaktyki. Ty masz to gratis. Staraj się nie poruszać wargami, kiedy mówisz i nie przejmuj się. Musisz się do tego przyzwyczaić.

Ducem Barr poczuł nagłe znużenie. Handlarz świdrował go wzrokiem. Barr nie czuł się na siłach, żeby spełnić nieme żądanie kryjące się w przenikliwym spojrzeniu Deversa. — Czego chcesz? — spytał. Dziwnie brzmiały słowa wydobywające się spomiędzy nieruchomych warg.

— Powiedziałem ci. Gadasz jak taki facet, którego u nas nazywają patriotą. Ale twój świat został pobity przez Imperium, a ty jakby nigdy nic masz spółkę z jego generałem. To się nie trzyma kupy, co?

— Ja już swoje zrobiłem — rzekł Barr. — Wicekról, który nas podbił, poniósł śmierć z mojej ręki.

— Coś takiego! Dawno?

— Czterdzieści lat temu.

— Czterdzieści lat temu! — Wyglądało na to, że słowa te wywarły wrażenie na Handlarzu. Zmarszczył czoło. — Taki kawał czasu żyć wspomnieniami. Ten bubek w generalskim mundurze wie o tym?

Barr skinął głową.

— Chcesz, żeby Imperium wygrało? — Devers patrzył na starca w napięciu.

Opanowany dotąd Siweńczyk wybuchnął nagle gniewem.

— Oby spadła zagłada na Imperium i jego dzieło! Cała Siwenna codziennie modli się o to. Miałem kiedyś braci, siostrę, ojca. A teraz mam dzieci i wnuki. Generał wie, gdzie ich znaleźć.

Devers nie przerywał.

— Ale nawet to by mnie nie powstrzymało, gdybym miał gwarancję, że ta ofiara nie pójdzie na marne. Oni wiedzieliby, jak umierać — dokończył cicho.

— A więc zabiłeś wicekróla, tak? — spytał handlarz łagodnie. — Wiesz, to mi się z czymś kojarzy. Mieliśmy kiedyś burmistrza. Nazywał się Hober Mallow. Był na Siwennie, to twój kraj, prawda? Poznał tam człowieka o nazwisku Barr.

Ducem Barr spojrzał na Deversa podejrzliwie.

— Co o tym wiesz?

— To, co wie każdy handlarz w Fundacji. Może cię za niego podstawiono. Oczywiście trzymają cię na muszce, ty nienawidzisz Imperium i całą duszą pragniesz, żeby przegrało, ja nabieram do ciebie zaufania i otwieram przed tobą swoje serce, a generał zaciera ręce z zadowolenia. Nic z tego, doktorku.

Tym niemniej ciekaw jestem jak chcesz udowodnić, że jesteś synem Onuma Barra, jego szóstym i najmłodszym synem — jedynym, który Wyszedł cało z masakry.

Ducemowi Barrowi drżała ręka, gdy otwierał płaskie, metalowe pudełko leżące we wnęce w ścianie. Wyjął stamtąd jakiś brzęczący przedmiot i rzucił handlarzowi.

— Spójrz na to — powiedział.

Devers dokładnie oglądał metalowy łańcuszek. Podniósł do oczu jego centralne, grubsze od innych ogniwo i cicho zaklął.

— Niech mnie przestrzeń pochłonie, jeśli to nie jest monogram Mallowa. Wzór sprzed pięćdziesięciu lat, to jasne jak słońce.

Podniósł głowę i uśmiechnął się.

— Daj grabę, doktorku. Atomowa tarcza w sam raz dla jednego człowieka to dowód, który mi wystarcza — powiedział i wyciągnął swą wielką dłoń.

Faworyt

Gdzieś z głębi przestrzeni wypłynęły niewielkie stateczki i rzuciły się w sam środek Armady. Nie oddając ani jednego strzału, kluczyły zwinnie między potężnymi statkami Imperium, a potem oddały salwę i rzuciły się do ucieczki. Cesarskie kosmoloty puściły się za nimi jak niezdarne bestie. Przestrzeń rozświetliły dwa bezgłośne błyski i dwa ze stateczków skurczyły się jak zwęglone liście i rozpadły na drobne szczątki w płomieniu jądrowej eksplozji.

Jeszcze przez pewien czas potężne liniowce przeczesywały przestrzeń, a potem wróciły do swoich zadań i zaczęły dalej snuć misterną sieć wokół Fundacji, zagarniając jeden świat po drugim.

Mundur Brodriga był okazały i świetnie uszyty. Jego właściciel nosił go też z odpowiednią godnością. Przechadzał się leniwie, z poważną miną, po ogrodach nieznanej mu planety, Wandy, gdzie mieścił się czasowo sztab główny.

Towarzyszył mu Bel Riose, odziany w przygnębiający swą czernią i szarością mundur polowy z rozpiętym kołnierzem.

Riose wskazał na gładką czarną ławkę stojącą pod roztaczającą przyjemną woń paprocią drzewiastą, której wielkie pierzaste liście wznosiły się w stronę białego słońca.

— Spójrz na to, panie. To pozostałość po Imperium. Ozdobne ławki, ustawione tu kiedyś dla zakochanych, trwają nadal i wyglądają jak nowe, podczas gdy fabryki i pałace zamieniły się w ruiny.

Siadł na ławce. Tajny Sekretarz Cleona II stał przed nim sztywno wyprostowany i ścinał liście z drzewa precyzyjnymi uderzeniami laski z kości słoniowej.

Riose założył nogę na nogę i poczęstował Sekretarza papierosem. Sam też wydłubał papierosa z paczki mówiąc:

— Znając wspaniałą mądrość Jego Imperatorskiej Mości, można się było spodziewać, że przyśle tak znającego się na rzeczy obserwatora, jak pan. Z prawdziwą przyjemnością stwierdzam, iż moje pewne obawy, że ważniejsze i pilniejsze sprawy usuną w cień moją skromną wyprawę na Peryferie, okazały się przedwczesne.

— Oczy Imperatora widzą wszystko — powiedział machinalnie Brodrig. — Bynajmniej nie lekceważymy tej wyprawy, jednak wydaje się, że obraz trudów z nią związanych jest przesadzony. Ich małe statki nie są z pewnością aż tak wielką przeszkodą, żebyśmy musieli wykonywać skomplikowany manewr zamknięcia przeciwnika.

Riose zarumienił się, ale nie dał się wytrącić z równowagi.

— Nie mogę narażać życia moich ludzi, których i tak nie jest zbyt wielu, ani ryzykować zniszczenia statków, których nie dałoby się niczym zastąpić, zaczynając zbyt wcześnie atak. Wykonanie zamknięcia zmniejszy moje straty podczas ostatecznego ataku o trzy czwarte, bez względu na to, jak silny będzie opór wroga. Przemawiające za tym względy czysto wojskowej natury pozwoliłem sobie wyjaśnić panu wczoraj.

— No dobrze już, dobrze. Nie jestem wojskowym. W tym przypadku zapewnia mnie pan, że to, co wydaje się niewątpliwe i oczywiście słuszne, jest w istocie błędne. Przyjmiemy to wyjaśnienie. Jednak i tak jest pan przesadnie ostrożny. W swojej drugiej depeszy żądał pan posiłków. Posiłków przeciw słabym, ubogim barbarzyńcom, z którymi nie miał pan jeszcze wówczas nawet najmniejszej utarczki. Domaganie się posiłków w takiej sytuacji wskazywałoby na pana niedołęstwo lub nawet na coś gorszego, gdyby nie fakt, że dowiódł pan wcześniej, że ma odwagę i dość wyobraźni.

— Dziękuję panu — rzekł zimno generał — ale pozwolę sobie zauważyć, że odwaga nie oznacza ślepoty. Można zaryzykować i zdecydować się na ostateczne, rozstrzygające posunięcie, kiedy zna się przeciwnika i potrafi się chociaż w przybliżeniu obliczyć szansę wygranej, ale porywać się bez odpowiedniego przygotowania na wroga, którego się w ogóle nie zna, to odwaga dla samej odwagi. Równie dobrze mógłby pan się spytać, dlaczego człowiek, który w dzień swobodnie pokonuje tor przeszkód, w nocy potyka się o meble w swoim własnym pokoju.

Brodrig pomachał palcami, jakby opędzał się od słów Riose'a.

— Wyjaśnienie efektowne, ale nie przekonujące. Pan przecież był w tym ich barbarzyńskim świecie. W dodatku ma pan jeńca, tego handlarza. I nie znajduje się pan z nim w nocnej ciemności.

— Nie? Chciałbym, żeby pan zrozumiał, że świata, który przez dwa stulecia rozwijał się w zupełnej izolacji nie można w czasie miesięcznego w nim pobytu poznać na tyle, żeby można było wybrać skuteczną metodę jego podboju. Jestem żołnierzem, a nie, supermanem z jakiegoś trójwymiarowego komiksu. A pojedynczy jeniec, który w dodatku jest przedstawicielem grupy nie mającej ścisłych kontaktów z wrogim światem, nie może mi wydać ścisłych sekretów jego strategii.

— Badał go pan?

— Badałem.

— No i?

— Przydał się, ale nie na wiele. Statek ma mały, nie wart uwagi. Sprzedaje drobiazgi, owszem, interesujące, ale to wszystko. Mam kilka najbardziej przemyślnych i zamierzam je przesłać imperatorowi jako osobliwości. Jest, naturalnie, trochę spraw związanych z tym statkiem i jego funkcjonowaniem, których nie rozumiem, ale przecież nie jestem techmanem.

— Ale ma pan wśród swoich ludzi takich, którzy nimi są — zwrócił mu uwagę Brodrig.

— Ja też wiem o tym — odparł nieco złośliwie generał. — Ale ci durnie musieliby się jeszcze dużo nauczyć, żeby spełnić moje żądania. Posłałem już po ludzi, którzy mogliby rozszyfrować zasady dziwnych obwodów pola, które są na tym statku. Dotąd nie mam żadnej wieści.

— Nie można się pozbywać ludzi tego rodzaju, generale. Musi przecież być wśród pana ludzi ktoś, kto się zna na atomistyce.

— Gdyby był, to poleciłbym mu naprawić dychawiczne silniki napędzające dwa z moich statków. Dwa z mojej skromnej dziesiątki, które nie mogą brać udziału w żadnej większej bitwie, bo nie mają dostatecznej mocy. Jedna piąta mojej floty jest skazana na ustawiczne ubezpieczanie tyłów.

Sekretarz niecierpliwie zatrzepotał palcami.

— Pod tym względem, generale, pana sytuacja wcale nie jest wyjątkowa. Imperator ma podobne kłopoty.

Generał odrzucił wymiętoszonego papierosa, którego nie zdążył nawet zapalić, wyjął nowego, zapalił i wzruszył ramionami.

— No cóż, brak techmanów z prawdziwego zdarzenia nie jest teraz sprawą najpilniejszą. Chociaż gdybym ich miał, to może sonda psychiczna byłaby we właściwym stanie i udałoby mi się wyciągnąć coś więcej z jeńca.

Sekretarz uniósł brwi w górę.

— Ma pan sondę?

— Starą. Wysłużone urządzenie, które zawiodło mnie akurat ten jeden jedyny raz, kiedy go potrzebowałem. Uruchomiłem ją, kiedy jeniec spał i nic nie uzyskałem. Tyle, jeśli chodzi o sondę. Próbowałem jej na swoich ludziach i działała zupełnie prawidłowo, ale tu znowu żaden z moich techmanów nie potrafił mi wyjaśnić, dlaczego zawiodła w przypadku jeńca. Ducem Barr, który jest dobrym teoretykiem, chociaż nie potrafi swojej wiedzy zastosować w praktyce, mówi, że sonda może nie działać na strukturę psychiczną jeńca, gdyż jest ona przystosowana do zupełnie innego środowiska i innych bodźców nerwowych. Nie wiem. Ale jeniec może się jeszcze przydać. Dlatego go oszczędziłem.

Brodrig wsparł się na lasce.

— Sprawdzę, czy nie można znaleźć fachowca w stolicy. A co z tym drugim, którego pan wspomniał? Z tym Siweńczykiem? Zbyt wielu wrogów jest u pana w łaskach.

— On zna naszego wroga. Tego również trzymam na wszelki wypadek. Jego pomoc może się przydać.

— Ale to Siweńczyk i syn wygnanego rebelianta.

— Jest stary i bezsilny, a poza tym mam jego rodzinę jako zakładników.

— Rozumiem. Ale myślę, że sam powinienem porozmawiać z tym handlarzem.

— Oczywiście.

— Bez świadków — dodał zimno Sekretarz stawiając jasno sprawę.

— Oczywiście — powtórzył uprzejmie Riose. — Jako wierny poddany Imperatora, uznaję jego osobistego przedstawiciela za swego zwierzchnika. Ale ponieważ handlarz znajduje się w stałej bazie, musiałby pan opuścić front w interesującym momencie.

— Tak? Dlaczego w interesującym?

— Dlatego, że dzisiaj kończymy operację zamknięcia. Dlatego, że w tym tygodniu Dwudziesta Flota Pogranicza zacznie się posuwać w kierunku centrum oporu — powiedział z uśmiechem Riose i odwrócił się.

Brodrig czuł się w pewnym sensie pokonany.

Przekupstwo

Sierżant Mori Luk był idealnym żołnierzem. Pochodził z wielkich rolniczych planet z konstelacji Plejad. Dla ludzi stamtąd jedyną szansą uwolnienia się od wiecznej harówki, jaką jest praca na roli, było wstąpienie do wojska. Sierżant Mori Luk był typowym przedstawicielem tamtejszej społeczności. Na tyle pozbawiony wyobraźni, żeby nie odczuwać strachu w obliczu niebezpieczeństwa, był jednocześnie wystarczająco silny i zwinny, aby wyjść cało z każdej opresji. Wykonywał rozkazy bez chwili zwłoki, krótko trzymał podwładnych i bezgranicznie uwielbiał swego generała.

Przy tym wszystkim, był z natury pogodny. Jeśli obowiązki wymagały tego, zabijał bez wahania, ale też bez cienia nienawiści.

To, że sierżant Luk zapalił sygnał nad drzwiami, zanim wszedł do pokoju, świadczyło również o jego takcie, gdyż miał absolutne prawo wejść bez pukania.

Dwaj mężczyźni siedzący w pokoju podnieśli głowy znad talerzy. Jeden z nich wyłączył nogą poobijany kieszonkowy odtwarzacz, z którego płynął skrzeczący głos rozprawiający o czymś z wielkim zapałem.

— Książki? — spytał Lathan Devers. Sierżant wyjął ciasno zwiniętą rolkę filmu i podrapał się w głowę.

— To własność inżyniera Orre'a, ale on musi dostać to z powrotem.

Chce to posłać dzieciom, taki upominek, wiecie. Ducem Barr obracał z zainteresowaniem rolkę w ręku.

— A skąd inżynier to ma? On chyba nie ma odtwarzacza, co?

Sierżant stanowczo pokręcił głową. Wskazał na poobijany grat w nogach łóżka:

— To jedyny tutaj. Ten gość, to znaczy Orre, zabrał tę książkę z któregoś z tych zakichanych światów, które tu zajęliśmy. Trzymali to w takim osobnym wielkim budynku i musiał zabić paru krajowców, bo próbowali go powstrzymać.

Spojrzał na książkę z uznaniem.

— To będzie dobry prezent dla dzieci. Przerwał, a potem rzekł ściszonym głosem:

— Przy okazji, powiem wam nowinę. Jeszcze dokładnie nie wiem co i jak, ale to za dobre, żebym miał trzymać tylko dla siebie. Generał znowu to zrobił. — I pokręcił z zadowoleniem głową.

Tak? — rzekł Devers. — A co takiego zrobił?

— Po prostu zakończył zamykanie — sierżant zachichotał radośnie, jak ojciec, którego rozpiera duma z osiągnięć syna. — To jest gość, co? Ładnie to zrobił, może nie? Taki jeden tutaj, co umie wstawiać fantastyczne gadki, mówi, że to poszło tak gładko i pięknie jak muzyka sfer, choć diabli wiedzą, co to takiego te sfery.

— Teraz zacznie się wielka ofensywa? — spytał łagodnym głosem Barr.

— No, myślę — odparł buńczucznie sierżant. — Teraz, kiedy moja ręka jest już w porządku, chcę się z powrotem znaleźć na swoim statku. Mam już dosyć siedzenia tu na wylocie.

— Ja też — syknął nagle Devers z nagłą złością, ale zaraz pożałował tego i ugryzł się w język.

Sierżant spojrzał na niego niepewnie i powiedział:

— Lepiej już pójdę. Zaraz ma obchód kapitan i wolę, żeby mnie tu nie zastał.

Zatrzymał się w drzwiach.

— Aha, proszę pana — zwrócił się do handlarza z nagłym i dziwnym onieśmieleniem. — Dostałem wiadomość od żony. Mówi, że ta mała zamrażarka, którą pan mi dał dla niej, działa. Nic ją to nie kosztuje, a trzyma tam cały miesięczny zapas jedzenia, i wszystko jest dokładnie zamrożone. Bardzo panu dziękuję.

— W porządku, nie ma za co.

Za szczerzącym zęby sierżantem zamknęły się bezgłośnie drzwi.

Ducem Barr podniósł się z krzesła.

— No, zrewanżował się za tę zamrażarkę. Zerknijmy na tę nową książkę. Ach, nie ma tytułu.

Odwinął dobry metr filmu i obejrzał pod światło.

— Niech mi wsadzą igłę w wylot, jak mówi sierżant. To jest „Summijski Ogród”, Devers.

— Tak? — rzekł handlarz bez zainteresowania. Odsunął na bok resztki kolacji. — Usiądź Barr. Słuchanie tej staroświeckiej literatury nie poprawia mi humoru. Słyszałeś, co mówił sierżant?

— Tak, słyszałem. I co z tego?

— Zacznie się ofensywa. A my tu siedzimy!

— A gdzie chcesz siedzieć?

— Wiesz, o co mi chodzi. Z czekania nic nam nie przyjdzie.

— Nic? — Barr ostrożnie wyjął stary film z odtwarzacza i założył nowy. — Przez ostatni miesiąc opowiedziałeś mi kawał historii Fundacji. Zdaje mi się, że podczas ubiegłych kryzysów wasi wielcy przywódcy nie robili raczej nic innego, jak tylko siedzieli i… czekali.

— Ależ, Barr, oni wiedzieli, co robią.

— Wiedzieli? Myślę, że mówili tak, kiedy było już po wszystkim i z tego, co wiem, być może mówili prawdę. Ale nie można udowodnić, że sprawy nie potoczyłyby się tak samo, a może nawet lepiej, gdyby oni nie wiedzieli, co robią. Jednostki nie mają żadnego wpływu na działanie ukrytych mechanizmów gospodarczych i społecznych.

Devers uśmiechnął się drwiąco.

— Ale też nie można wykazać, że nie skończyłoby się gorzej. Odwracasz kota ogonem. — Zamyślił się. — Wiesz co, a gdybym go tak rąbnął?

— Kogo? Riose'a? — Tak.

Barr westchnął głośno. Przed jego oczyma przesunęły się wspomnienia z przeszłości. — Zabójstwo nie jest żadnym wyjściem, Devers. Kiedyś tego spróbowałem — zostałem sprowokowany. Miałem wtedy dwadzieścia lat. Ale to niczego nie rozwiązało. Uwolniłem Siwennę od jednego łotra, ale nie od jarzma Imperium, a naprawdę ważne było właśnie to jarzmo, a nie ten łotr.

— Ale Riose nie jest zwykłym łotrem. On to cała ta przeklęta armia. Bez niego pójdzie w rozsypkę. Trzymają się go za rękę jak dzieciaki. Ten sierżant wpada w zachwyt za każdym razem, kiedy wymienia jego nazwisko.

— Nie szkodzi. Są inne armie i inni dowódcy. Musisz szukać wyżej. Jest, na przykład, ten Brodrig. Nikt się nie cieszy takim zaufaniem imperatora jak on. Riose musi walczyć dziesięcioma statkami, a on mógłby mieć ich setki. Znam go ze słyszenia.

— Tak? No i co powiesz o nim? — ożywił się handlarz. W miejsce przygnębienia pojawiło się wyraźne zainteresowanie.

— Chcesz usłyszeć krótką charakterystykę? To drań z dołów społecznych, który ciągłymi pochlebstwami i zaspokajaniem kaprysów imperatora wkradł się w jego łaski. Jest znienawidzony przez arystokrację, też zresztą niezłych łotrów, bo nie może się wykazać ani urodzeniem, ani pokorą. Jest doradcą imperatora we wszystkim i jego narzędziem w najbardziej nikczemnych poczynaniach. Jest zdrajcą z własnego wyboru, ale wiernym sługą — z konieczności. Nie ma w Imperium człowieka, którego łotrostwa byłyby równie wyrafinowane, a uciechy równie wulgarne. Powiadają, że do imperatora można się dostać tylko przez niego, a do niego tylko przez podłość.

— Oho! — Devers w zamyśleniu skubał brodę. — I to właśnie jego przysłał tutaj imperator, żeby miał oko na Riose'a. Mam pomysł, wiesz?

— Teraz już wiem.

— Przyjmijmy, że ten Brodrig nabierze niechęci do naszego pupilka.

— Prawdopodobnie już jej nabrał. Nie słyszano jeszcze, żeby poczuł do kogoś sympatię.

— Przypuśćmy, że sprawy nie układają się pomyślnie. Mógłby się o tym dowiedzieć imperator, a wtedy Riose mógłby się znaleźć w tarapatach.

— Tak, tak, to zupełnie możliwe. Ale jak masz zamiar doprowadzić do tego?

— Jeszcze nie wiem. Chyba można go przekupić? Patrycjusz roześmiał się szczerze.

— Tak, w pewnym sensie, ale nie w taki sposób, jak przekupiłeś tego sierżanta, nie zamrażarką. Zresztą, nawet gdyby ci się udało sprostać jego wymaganiom, to i tak niewiele by to dało. Prawdopodobnie nikogo nie można tak łatwo przekupić jak jego, ale on nawet w tym nie przestrzega zasad gry. Pieniądze weźmie chętnie, ale nic nie zrobi. Bez względu na sumę. Pomyśl o czymś innym.

Devers zarzucił nogę na nogę i zaczął kołysać stopą.

— To tylko pierwszy, luźny pomysł… Przerwał, bo znowu zapaliło się światło nad drzwiami i w progu jeszcze raz stanął sierżant. Zdradzał wyraźnie podniecenie, twarz miał przejętą i poważną.

— Proszę pana — zaczął, starając się okazać szacunek — jestem bardzo wdzięczny za tę zamrażarkę… i zawsze odnosił się pan do mnie tak uprzejmie, chociaż jestem synem chłopa, a wy jesteście wielkimi panami.

Niepostrzeżenie przeszedł na gwarę plejadzką, tak — że ledwie można było go zrozumieć. Pod wpływem podniecenia jego tak uporczywie ćwiczona postawa żołnierska nagle gdzieś się zapodziała i oto stał przed nimi typowy wieśniak.

— O co chodzi, sierżancie? — spytał łagodnie Barr.

— Lord Brodrig przybywa tu, aby was zobaczyć. Jutro! Wiem, bo kapitan polecił mi przygotować żołnierzy na jego powitanie. Pomyślałem, że warto was ostrzec.

— Dziękujemy, sierżancie — rzekł Barr. Doceniamy to. Ale nic się nie stało, nie ma potrzeby…

Wyraz twarzy sierżanta Luka zdradzał strach. Rzekł ochrypłym szeptem:

— Nie znacie tego, co ludzie o nim mówią. On się zaprzedał diabłu przestrzeni. Nie śmiejcie się. Krążą o nim straszne opowieści. Mówią, że ma ludzi z miotaczami, którzy chodzą za nim krok w krok i kiedy chce się zabawić, to po prostu każe im strzelać do pierwszego, który się nawinie. I oni to robią… a on się śmieje. Mówią, że boi się go nawet imperator i że on zmusza imperatora do podnoszenia podatków i nie pozwala mu słuchać skarg ludu. I mówią, że nienawidzi generała. Mówią, że chce zabić generała, bo generał jest taki potężny i taki mądry. Ale nie może, bo nasz generał nie ma równego sobie przeciwnika i wie, że lord Brodrig to zły człowiek.

Sierżant zamrugał oczami, uśmiechnął się niepewnie, jakby wstydząc się swego wybuchu i podszedł do drzwi. Pokręcił głową.

— Zapamiętajcie moje słowa. Strzeżcie się go. Wyszedł.

Devers spojrzał na Barra. Wzrok miał twardy.

— To nam na rękę, co, doktorku?

— To zależy — odparł sucho Barr — od Brodriga, co?

Ale Devers nie słuchał. Myślał intensywnie.

Lord Brodrig pochylił głowę wchodząc do ciasnej części mieszkalnej statku handlowego. Za nim weszło szybko dwóch uzbrojonych ludzi z jego ochrony osobistej, z wyciągniętymi miotaczami i zawodowo groźnymi minami wynajętych zbirów.

W tej chwili Tajny Sekretarz nie przypominał człowieka, który sprzedał swą duszę. Jeśli kupił go diabeł przestrzeni, to na pewno nie opatrzył go żadnym widocznym znakiem swego posiadania. Lord Brodrig wyglądał raczej na wykwintnisia, który wniósł ze sobą powiew mody dworskiej ożywiający surową, nagą brzydotę bazy wojskowej.

Sztywne, proste linie jego błyszczącego, nieskazitelnego munduru sprawiały, że wydawał się bardzo wysoki. Z owej sztucznej wysokości wzdłuż pochyłości długiego nosa spoglądały na handlarza zimne, nieczułe oczy. Wokół przegubów jego rąk powiewały perłowe, przeźroczyste jak mgiełka koronkowe mankiety, gdy wykwintnym ruchem postawił swą laskę z kości słoniowej na ziemi i wsparł się na niej.

— Nie — powiedział, wykonawszy lekki ruch dłonią — pozostaniesz tutaj. Zapomnij o swoich zabawkach, nie interesują mnie.

Wysunął krzesło, przetarł je dokładnie kawałkiem mieniącej się tkaniny przymocowanej do rączki laski i usiadł na nim. Devers spojrzał na drugie krzesło, ale Brodrig rzekł leniwie:

— Będziesz stał w obecności para Imperium.

I uśmiechnął się. Devers wzruszył ramionami.

— Jeśli nie interesuje cię mój towar, to po co tu jestem potrzebny?

Tajny Sekretarz milczał wymownie, więc Devers dodał wolno:

— Panie.

— Po to, żeby uniknąć rozgłosu — rzekł sekretarz. — Myślisz, że przebyłbym dwa tysiące parseków po to, żeby obejrzeć świecidełka? To ciebie chciałem zobaczyć — wyjął różową pastylkę z ozdobnego pudełka i delikatnie włożył do ust. Ssał ją wolno i z wyraźnym smakiem.

— Na przykład — rzekł — kim jesteś? Czy rzeczywiście jesteś obywatelem tego barbarzyńskiego świata, który budzi tyle emocji i stał się przyczyną tego wojennego obłędu?

Devers poważnie skinął głową.

— I zostałeś naprawdę schwytany przez niego po wszczęciu tej sprzeczki, którą on nazywa wojną? Mówię o naszym młodym generale.

Devers ponownie potwierdził skinieniem głowy.

— Ach tak! Bardzo dobrze, mój drogi cudzoziemcze. Widzę, że nie jesteś zbyt rozmowny. Pomogę ci. Wydaje się, że nasz generał prowadzi ewidentnie bezsensowną wojnę, zużywając na to przerażające ilości energii… i to dla zdobycia jakiegoś zapomnianego przez ludzi niewielkiego świata gdzieś na końcu nicości, dla kawałka ziemi, który dla logicznie myślącego człowieka nie wart byłby jednego wystrzału z miotacza. A przecież generał nie jest idiotą. Przeciwnie, rzekłbym, że jest nadzwyczaj inteligentny. Rozumiesz mnie?

— Nie mogę tego powiedzieć, panie. Sekretarz obejrzał dokładnie swoje paznokcie i powiedział:

— Wobec tego słuchaj dalej. Generał nie traciłby ludzi i statków dla czczej sławy. Wiem, że mówi o sławie i honorze Imperium, ale jest oczywistym, że nie chodzi tu o pragnienie dorównania dumnym półbogom z zamierzchłych bohaterskich czasów.

On pragnie czegoś więcej niż sławy… a przy tym przejawia on dziwną, zbyteczną troskę o ciebie. Otóż, gdybyś był moim jeńcem i powiedział mi tak niewiele, jak powiedziałeś jemu, to kazałbym ci rozpruć brzuch i owinąć cię twoimi własnymi flakami.

Devers nawet nie mrugnął powieką. Jego wzrok przesunął się wolno na jednego, potem na drugiego z goryli sekretarza. Zdawali się tylko czekać, byli gotowi, piekielnie gotowi.

Sekretarz uśmiechnął się.

— No, Devers, milczysz, ale siedzi w tobie diabeł. Według naszego generała, nawet sonda psychiczna nie wywarła na tobie wrażenia. To był błąd z jego strony, bo utwierdziłem się w przekonaniu, że nasz wojskowy narwaniec kłamie.

Sekretarz wydawał się mieć świetny humor.

— Mój ty uczciwy handlarzu — powiedział — ja mam swoją własną sondę psychiczną, taką, która powinna szczególnie poskutkować w twoim przypadku. Widzisz to…

Między kciukiem a palcem wskazującym prawej ręki sekretarza pojawiły się, niedbale trzymane, różowo-żółte prostokąciki o zawiłym wzorze, których przeznaczenie było całkowicie oczywiste.

— Wygląda to na pieniądze — powiedział Devers.

— To są pieniądze… najlepsze pieniądze w Imperium, bo mają pokrycie w moich dobrach, które są większe niż dobra cesarza. Sto tysięcy kredytów. Tutaj! Między tymi dwoma palcami! Są twoje!

— Za co, panie? Jestem niezłym handlarzem, ale każdy handel odbywa się w dwie strony.

— Za co? Za prawdę! Czego chce generał? Dlaczego prowadzi tę wojnę?

Lathan Devers westchnął i pogładził w zamyśleniu brodę.

— Czego chce? — Jego wzrok wędrował za ruchami ręki sekretarza liczącego wolno, banknot po banknocie, pieniądze, — Krótko mówiąc, Imperium.

— Hmm! Jakie to proste. W końcu zawsze przychodzi do tego. Ale jak? Jakaż to szeroka i tak zachęcająca droga prowadzi z krańca Galaktyki na szczyt Imperium?

— Fundacja — rzekł cierpko Devers — ma swoje sekrety. Mają księgi, stare księgi — tak stare, że język, w którym są napisane, zna tylko kilka najwyżej postawionych osób. Ale by dotrzeć do tych sekretów, trzeba się przedrzeć przez otoczkę religijnego rytuału, a poza tym nikt nie może tej wiedzy zastosować w praktyce. Ja próbowałem to zrobić i teraz jestem tutaj, a tam czeka na mnie kara śmierci.

— Rozumiem. A co to za sekrety? No dalej, za sto tysięcy kredytów mogę chyba poznać szczegóły.

— To sekret transmutacji pierwiastków — powiedział krótko Devers.

Oczy sekretarza zwęziły się i nie patrzyły już tak obojętnie.

— Mówiono mi, że zgodnie z prawami atomistyki transmutacja jest praktycznie niemożliwa.

— Tak, jeśli używa się energii jądrowej. Ale starożytni byli niezłymi spryciarzami. Są źródła energii potężniejsze niż atom. Gdyby Fundacja sięgnęła do tych źródeł, jak sugerowałem…

Deversowi żołądek podszedł do gardła. Spławik tańczył po wodzie — ryba szczypała przynętę.

— Mów dalej — rzekł nagle sekretarz. — Jestem pewien, że generał doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ale co zamierza zrobić, kiedy już zakończy tę operetkową wojnę?

Głos Deversa był twardy jak skała:

— Transmutacja da mu kontrolę nad całą strukturą gospodarczą Imperium. Kopalnie minerałów staną się guzik warte, kiedy Riose będzie mógł otrzymać tungsten z aluminium albo iryd z żelaza. Cały system produkcji opierający się na niedostatku pewnych pierwiastków i nadmiarze innych ulegnie rozprzężeniu. Nastanie taki chaos, jakiego Imperium jeszcze nie widziało i tylko Riose będzie w stanie przywrócić porządek. No i jest jeszcze sprawa tej nowej energii, o której wspomniałem, a z której Riose będzie mógł korzystać bez obawy wzbudzenia histerii religijnej.

Teraz nic go już nie powstrzyma. Złapał Fundację za kark i nim miną dwa lata, zostanie imperatorem.

— A więc to tak — Brodrig roześmiał się lekko. — Iryd z żelaza, tak chyba powiedziałeś? Słuchaj, zdradzę ci tajemnicę państwową. Czy wiesz, że Fundacja już się skontaktowała z generałem?

Devers zesztywniał.

— Wyglądasz na zaskoczonego. Dlaczego? Teraz wydaje się to układać w logiczną całość. Zaproponowali sto ton irydu rocznie w zamian za pokój. Sto ton żelaza przemienionego w iryd z pogwałceniem zasad ich religii dla ocalenia własnej szyi. Ładna oferta, ale nic dziwnego, że nasz nieprzekupny generał odmówił, skoro może mieć i iryd, i Imperium. A biedny Cleon nazwał go swym jedynym uczciwym generałem. No, mój brodaczu, zasłużyłeś na zapłatę.

Rzucił pieniądze i Devers puścił się w pogoń za fruwającymi banknotami.

Lord Brodrig odwrócił się w drzwiach.

— Jeszcze jedno, handlarzu. Ci dwaj tutaj, z miotaczami, towarzysze moich zabaw, nie mają ani słuchu, ani daru wymowy, ani wykształcenia, ani inteligencji. Nie słyszą, nie mówią, nie piszą i nawet sonda psychiczna nic by z nich nie wyciągnęła. Ale są za to ekspertami od ciekawych egzekucji. Kupiłem cię za sto tysięcy kredytów. Będziesz dobrym i wartościowym nabytkiem. Gdybyś jednak kiedyś zapomniał, że cię kupiłem i spróbował… powiedzmy… powtórzyć naszą rozmowę Riose'owi, to koniec z tobą. Ale ten koniec ja sam obmyślę.

Na jego delikatnej twarzy pojawił się nagle wyraz bezwzględnego okrucieństwa, który zmienił wystudiowany uśmiech w przerażający grymas. Przez ułamek sekundy Deversowi wydawało się, że diabeł przestrzeni, kupiec jego kupca, wygląda mu z oczu.

Czując lufy miotaczy „towarzyszy zabaw” Brodriga miedzy żebrami, ruszył w milczeniu do swojej kabiny.

Na pytanie Ducema Barra odpowiedział z wyraźną satysfakcją:

— Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że to o n przekupił mnie.

Dwa miesiące trudnej wojny pozostawiły swój ślad na Bel Riosie. Był niesamowicie poważny i łatwo wybuchał gniewem. Do wpatrzonego weń jak w obraz sierżanta Luka rzekł z wyraźnym zniecierpliwieniem:

— Zaczekacie na zewnątrz, żołnierzu, i odprowadzicie tych ludzi z powrotem do ich kabiny, kiedy skończę. Nikt nie może wejść bez mojego wezwania. Zupełnie nikt, zrozumiano?

Sierżant zasalutował i sztywnym krokiem wyszedł z pokoju, a generał mrucząc coś pod nosem z obrzydzeniem zgarnął czekające na załatwienie papiery z biurka do szuflady i zatrzasnął ją.

— Siadajcie — rzekł krótko do stojącej przed nim pary. — Nie mam dużo czasu. Dokładniej mówiąc, w ogóle nie powinno mnie tu być, ale musiałem się z wami zobaczyć.

Zwrócił się do Barra, który z zainteresowaniem gładził swymi długimi palcami kryształowy sześcian z umieszczoną wewnątrz podobizną surowej, pobrużdżonej twarzy Jego Imperatorskiej Mości, Cleona II.

— Przede wszystkim, patrycjuszu — powiedział — pański Seldon przegrywa. Z pewnością, bije się dobrze, bo ludzie z Fundacji kręcą się wokół mnie jak rozwścieczone pszczoły i walczą jak szaleńcy. Każda planeta broni się zaciekle, a kiedy którąś zdobędziemy, to zaraz wybucha powstanie, tak że równie trudno jest ją utrzymać, jak zdobyć. Ale zdobyliśmy je i trzymamy. Pański Seldon przegrywa.

— Ale jeszcze nie przegrał — mruknął Barr.

— Fundacja ma mniej optymizmu. Dają mi miliony, żebym tylko nie wystawiał, tego Seldona na ostateczną próbę.

— Tak wieść niesie.

— Ach, więc wieści docierają tu przede mną. Najświeższe też już dotarły?

— A jakie to wieści?

— A takie, że lord Brodrig, ulubieniec cesarza, został, na swoje własne życzenie, moim zastępcą.

Po raz pierwszy odezwał się Devers.

— Na własne życzenie, szefie? Jak to możliwe? Czyżbyś zaczynał lubić tego faceta? — zachichotał.

— Nie, nie powiem, żeby tak się stało — odparł spokojnie Riose. — Ale po prostu kupił sobie tę funkcję za godziwą, jak sądzę, zapłatę.

— A mianowicie?

— A mianowicie za skierowanie do imperatora prośby o posiłki.

Devers uśmiechnął się szyderczo.

— Skontaktował się z imperatorem, ha? I wyobrażam sobie, szefie, że teraz czekacie na posiłki, które przyjdą lada dzień. Mam rację?

— Nie! Już nadeszły. Pięć pięknych liniowców, z osobistymi gratulacjami od imperatora. Reszta jest w drodze. Coś się stało, handlarzu? — spytał z drwiną w głosie.

— Nie — odparł Devers, z trudem poruszając nagle zesztywniałym językiem.

Riose wyszedł zza biurka i zajrzał z bliska w twarz handlarzowi, kładąc dłoń na kolbie miotacza.

— Pytam, co się stało, handlarzu? Wydaje się, że ta wiadomość zaniepokoiła cię. Chyba nie poczułeś nagłego przypływu zainteresowania Fundacją?

— Nie poczułem.

Taaak… Są w twojej postawie pewne niejasne punkty.

— Naprawdę, szefie? — Devers uśmiechnął się sztywno i zacisnął pięści, ale nie wyjął rąk z kieszeni. — Ustaw je rzędem, a obalę je za jednym zamachem.

— Proszę bardzo. Ujęliśmy cię bez trudu. Poddałeś się po pierwszym strzale, ze spaloną osłoną. Jesteś gotowy zdradzić swój świat, i to bez zapłaty. To ciekawe, co?

— Najbardziej mi pasuje, żeby znaleźć się po tej stronie, która wygrywa. Jestem rozsądnym człowiekiem, sam mnie tak nazwałeś.

— Zgoda! — rzekł Riose ochrypłym głosem. — Ale od tamtej pory nie schwytaliśmy żadnego handlarza. Każdy spotkany przez nas statek handlowy miał dość szybkości, żeby uciec, jeśli jego załoga tego chciała. Każdy statek handlowy miał ekran, który mógł zatrzymać całą salwę z lekkiego krążownika, jeśli załoga zdecydowała się przyjąć walkę. I każdy handlarz walczył na śmierć i życie, jeśli zaistniała odpowiednia sytuacja. Co więcej, okazało się, że to handlarze przewodzą powstańcom na okupowanych planetach i że to oni inicjują wypady w okupowaną przez nas przestrzeń.

A więc jesteś jedynym rozsądnym handlarzem? Ani nie walczysz, ani nie uciekasz, za to, bez żadnego nalegania z naszej strony, zostajesz zdrajcą. Jesteś wyjątkiem, zadziwiającym… a prawdę powiedziawszy, podejrzanym wyjątkiem.

— Wiem, co masz na myśli — rzekł cicho Devers — ale nie możesz mi nic zarzucić. Jestem tu już pół roku i jestem grzeczny.

— Istotnie, toteż odpłaciłem ci dobrym traktowaniem. Twój statek jest w nienaruszonym stanie, a z tobą samym obchodziłem się dobrze pod każdym względem. Mimo to, zawiodłem się na tobie. Mogłyby mi się, na przykład, przydać szczegółowe informacje o przyrządach, którymi handlujesz. Zasady fizyki jądrowej, według których je zbudowano, są, zdaje się, wykorzystywane również w konstrukcji najgroźniejszych broni Fundacji. Zgadza, się?

— Jestem tylko handlarzem — powiedział Devers — a nie jednym z tych ważnych inżynierów. Sprzedaję towar, nie robię go.

— O tym się niedługo przekonamy. Właśnie po to tu przybyłem. Twój statek zostanie przeszukany w celu stwierdzenia, czy nie ma na nim osobistego ekranu. Nigdy takiego nie nosiłeś, ale mają je wszyscy żołnierze Fundacji. Jeśli go znajdziemy, to będzie to dowód, że jednak mogłeś, lecz nie chciałeś dostarczyć mi pewnych informacji. Zgadza się?

Devers nie odpowiedział, więc Riose mówił dalej:

— Uzyskamy też bardziej bezpośredni dowód.

Mam tu ze sobą sondę psychiczną. Pierwsza próba nie powiodła się, ale kontakt z wrogiem jest dobrą szkołą.

Ostatnie słowa generał wyrzekł groźnym tonem i w tej samej chwili Devers poczuł między żebrami lufę jego miotacza.

— Zdejmij bransoletkę i wszystkie inne metalowe ozdoby i oddaj mi. Powoli! Widzisz, pola atomowe można odkształcać, a sondy psychiczne mogą skutecznie działać tylko w polu statycznym. W porządku. Wezmę to.

Odbiornik na biurku generała rozjarzył się i w jego otworze, obok którego stał Barr z dłonią spoczywającą na trójwymiarowym popiersiu cesarza, pojawiła się kapsuła z depeszą.

Riose cofnął się za biurko z miotaczem gotowym do strzału. — Pan też, patrycjuszu — rzekł do Barra. — Zdradza pana bransoletka na ręku. Jednak wcześniej pomógł mi pan, a ja nie jestem mściwy, więc o losie pańskiej rodziny zadecyduje wynik sondowania.

Generał schylił się, aby wziąć kapsułkę, a wtedy Barr uniósł do góry zamknięte w krysztale popiersie Cleona II i z całym spokojem spuścił je na jego głowę.

Odbyło się to tak szybko, że Devers nie zdążył nawet mrugnąć okiem. W starca jakby nagle wstąpił diabeł.

— Uciekamy! — rzucił Barr przez zaciśnięte zęby. — Szybko! — Chwycił miotacz, który wysunął się Riose'owi z ręki i schował go za swą bluzę.

Sierżant Luk obrócił się na skrzypnięcie drzwi, w których pojawili się Barr i Devers. Barr rzekł swobodnym tonem:

— Prowadź, sierżancie. Devers zamknął drzwi.

Sierżant w milczeniu wiódł ich do kabiny, gdzie zatrzymał się, lecz po chwili ruszył dalej, bo poczuł pod żebrem lufę miotacza i usłyszał „Do statku handlarza”.

Devers wysunął się do przodu, aby otworzyć luk powietrzny, a Barr powiedział:

— Nie ruszaj się, Luk. Zachowywałeś się przyzwoicie, więc nie chcielibyśmy cię zabijać.

Ale w tej samej chwili sierżant rozpoznał monogram wyryty na miotaczu. Krzyknął zduszonym głosem: — Zabiliście generała!

Z dzikim, nieartykułowanym rykiem skoczył wprost na ziejący ogniem miotacz i na ziemię osunęły się jego zwęglone szczątki.

Kiedy zaczęły migotać światła sygnalizacyjne, statek handlarza unosił się już ponad martwą powierzchnią planety. Na mlecznym tle widniejącej na niebie wielkiej soczewki, która była Galaktyką, pojawiły się czarne kształty.

— Trzymaj się, Barr — rzekł z zaciętą miną Devers. — Zobaczymy, czy zdołają dogonić mój statek.

Dobrze wiedział, że nie zdołają. A kiedy znaleźli się już w otwartej przestrzeni, powiedział głuchym i jakby nieswoim głosem:

— Trochę przedobrzyłem z Brodrigiem. Zdaje się, że skumał się z generałem.

Pędzili w głąb masy gwiazd tworzących Galaktykę.

Ku Trantorowi

Devers nachylił statek ku powierzchni małej, martwej planety, wypatrując śladów życia. Promień detektora kierunkowego wolno i dokładnie przeczesywał przestrzeń.

Barr cierpliwie obserwował ekran ze swej niskiej koi w kącie kabiny. — Nie widać ich już? — spytał.

— Chłopców z Imperium? Nie — mruknął handlarz z wyraźną irytacją. — Już dawno zostawiliśmy tych niedojdów za sobą. Na Galaktykę! Mamy szczęście, że przy tych skokach na ślepo przez nadprzestrzeń nie wylądowaliśmy w środku jakiegoś słońca. Nie mogliby nas złapać, nawet gdyby mieli większy zasięg niż my, a nie mają.

Poprawił się w fotelu i szarpnięciem rozluźnił kołnierz.

— Nie wiem, co ci chłopcy z Imperium tutaj robili. Zdaje mi się, że są luki w tej sieci.

— Domyślam się zatem, że chcesz się dostać do Fundacji.

— Wywołuję Związek… a przynajmniej próbuję to zrobić.

— Jaki związek?

— Związek Niezależnych Handlarzy. Nigdy o nim nie słyszałeś, co? Nie ty jeden. Jeszcze nie pokazaliśmy, na co nas stać!

Przez chwilę nie odzywali się, skupiając uwagę na Kontroli Odbioru. Potem Barr spytał:

— Jesteś w ich zasięgu?

— Nie wiem. Nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie się znajdujemy. Nie mogę się zorientować z wyliczenia. Właśnie dlatego muszę korzystać z detektora kierunkowego. To może trwać lata.

— Czy to nie to? — wskazał palcem Barr. Devers skoczył i założył słuchawki. We wnętrzu małej ciemnej kuli pojawił się świecący biały punkcik.

Przez pół godziny Devers starał się podtrzymać nikłą, słabą nitkę połączenia, biegnącą w nadprzestrzeni między dwoma punktami leżącymi od siebie w odległości, na przebycie której powolne światło potrzebowałoby pięciuset lat.

W końcu dał za wygraną i wyprostował się. Podniósł głowę i odsunął słuchawki.

— Zjedzmy coś, doktorku. Jeśli masz na to ochotę, to jest tu prysznic, ale nie licz na gorącą wodę.

Kucnął przed jedną z szafek ciągnących się wzdłuż ściany kabiny i zaczął przeglądać jej zawartość.

— Mam nadzieję, że nie jesteś jaroszem?

— Jestem wszystkożerny — odparł Barr. — Ale co ze Związkiem? Połączenie się urwało?

— Na to wygląda. To duża odległość, trochę za, duża na mój zakres. Zresztą, to nieważne. Wiem już wszystko, co trzeba.

Wyprostował się i postawił na stole dwa metalowe pojemniki.

— Zaczekaj pięć minut, a potem otwórz naciskając kontakt. W środku jest talerz, jedzenie i widelec… poręczna rzecz, bo kiedy człowiek się spieszy, nie zawraca sobie głowy takimi drobiazgami jak serwetki. Myślę, że jesteś ciekaw, czego dowiedziałem się od Związku.

— Jeśli to nie tajemnica… Devers pokręcił głową.

— Przed tobą nie muszę jej kryć. Riose mówił prawdę.

— O propozycji okupu?

— Hmm. Proponowali mu, ale odmówił. Sprawy źle stoją. Toczą się walki wokół zewnętrznych słońc Loris.

— Loris leży blisko od Fundacji?

— Co? Ach racja, nie wiesz. To jedno z dawnych Czterech Królestw. Można ją nazwać wewnętrzna linią obrony. Ale nie to jest najgorsze Walczyli z tak dużymi statkami, jakich dotąd jeszcze nie widzieli.

To znaczy, że Riose nie udawał. On naprawdę otrzymał nowe statki. Brodrig trzyma jego stronę, a ja wszystko popsułem.

Z przygnębioną miną nacisnął przycisk pojemnika z żywnością i patrzył, jak otwiera się jego wieko. Po kabinie rozszedł się zapach pieczonego mięsa. Ducem Barr zajęty już był jedzeniem.

— No to na razie koniec z improwizacją — rzekł Barr. — Tutaj nie możemy nic zrobić. Nie możemy się przedrzeć przez kordon wojsk Riose'a do Fundacji. Pozostaje nam tylko jedno rozsądne wyjście — siedzieć i cierpliwie czekać. Myślę jednak, że skoro Riose dotarł już do wewnętrznej linii obrony, to czekanie nie potrwa długo.

Devers odłożył widelec. — Czekać, tak? — warknął z groźną miną. — To dobre dla ciebie. Ty nic nie tracisz.

— Nic? — Barr uśmiechnął się blado.

— Nic. Chcesz, to ci powiem — Devers zdenerwował się nie na żarty. — Mam już dosyć przyglądania się tej całej sprawie, jakby to był jakiś preparat pod mikroskopem. Gdzieś tam umierają moi przyjaciele, cały świat, moja ojczyzna kona. Ty jesteś obcy. Ciebie to nie obchodzi.

— Patrzyłem na śmierć przyjaciół Barr przymknął oczy, a jego ręce leżały bezwładnie na stole. — Jesteś żonaty?

— Handlarze nie żenią się.

— Mam dwóch synów i siostrzeńca. Zostali ostrzeżeni, ale z pewnych względów nie mogli nic przedsięwziąć. Nasza ucieczka oznacza dla nich śmierć. Mam nadzieję, że przynajmniej córce i wnukom udało się już opuścić planetę, ale i tak zaryzykowałem więcej i straciłem więcej niż ty.

To, co powiedział Devers, zabrzmiało okrutnie.

— Wiem. Ale to był twój wybór. Mogłeś trzymać spółkę z generałem. Nie prosiłem cię o to.

Barr pokręcił głową.

— Nie mam wyboru, Devers. Możesz być spokojny — nie narażałbym dla ciebie moich synów na śmierć. Współpracowałem z Riose'm tak długo, jak mogłem. Aż do czasu, kiedy zjawił się z tą sondą.

Siweńczyk otworzył oczy. Malował się w nich głęboki ból.

— Pewnego razu zjawił się u mnie Riose. Było to rok temu. Mówił o kulcie, którym otacza się „magów”, ale nie znał prawdy. To nie jest kult. Widzisz, Siwenna już czterdzieści lat jęczy w stalowym uścisku tego kolosa, który teraz zagraża twemu światu. Wybuchło i zostało zduszonych pięć powstań. Potem odkryłem dawne zapiski Hariego Seldona… i powstał ten „kult”. Trwa w gotowości i czeka.

Czeka na przybycie „magów” i na odpowiednią chwilę. Tym, którzy czekają, przewodzą moi synowie. To jest ten sekret, który musiałem uchronić przed sondą. I dlatego moi synowie muszą zginąć jako zakładnicy, bo w przeciwnym wypadku zginęliby jako rebelianci, a z nimi pół Siwenny. Widzisz więc, że nie miałem wyboru. I nie jestem obcym.

Devers spuścił wzrok, a Barr mówił dalej:

To ze zwycięstwem Fundacji Siwenna wiąże swoje nadzieje. To dla zwycięstwa Fundacji poświęciłem swych synów. A Hart Seldon nie przewidział w swych obliczeniach nieuchronnego zwycięstwa Siwenny, lecz zwycięstwo Fundacji. Nie jestem pewien, jaki los czeka mój naród… mam tylko nadzieję.

— A jednak zadowala cię czekanie. Nawet teraz, kiedy flota Imperium jest już na Loris.

— Czekałbym z niezachwianą wiarą w zwycięstwo — odparł Barr — nawet gdyby wylądowali na samym Terminusie.

Handlarz zmarszczył czoło i rzekł bezradnie:

— Nie wiem. Przecież to nie może działać w ten sposób, to nie magia. Psychohistoria czy nie, faktem jest, że oni są strasznie silni, a my słabi. I co tu może zrobić Seldon?

— Nie ma nic do zrobienia. Wszystko zostało już zrobione. A teraz nadchodzi. To, że nie słyszysz turkotu kół i bicia w dzwony, wcale nie oznacza, że coś się zepsuło. To absolutnie pewne.

— Być może, ale wolałbym, żebyś wtedy roztrzaskał Riose'owi czaszkę na dobre. On jest groźniejszym wrogiem niż cała jego armia.

— Żebym roztrzaskał mu czaszkę? I żeby jego miejsce zajął Brodrig? — twarz patrycjusza wykrzywiła nienawiść. — Zapłaciłaby za to cała Siwenna. Brodrig już dawno pokazał, na co go stać. Jest taki świat, gdzie pięć lat temu zabito co dziesiątego mężczyznę, za to tylko, że nie mogli zapłacić zbyt dużych podatków. A podatki ściągał właśnie Brodrig. Nie, lepiej, że Riose żyje. W porównaniu z tym, co robi Brodrig, jego zemsta to dobrodziejstwo.

— Ale siedzieć pół roku w bazie wroga i nic nie wskórać! Pół roku bez żadnego wyniku!

Devers zacisnął swe potężne dłonie, aż chrupnęło. — Bez ładnego wyniku!

— Zaraz, zaczekaj. Przypomniałeś mi o czymś… — Barr sięgnął do kieszeni. — Może to jest jakiś wynik — rzekł i rzucił na stół małą metalową kulkę.

Devers złapał ją.

— Co to jest?

— Kapsułka z depeszą. Ta, którą otrzymał Riose, zanim go rąbnąłem. Czy można to uważać za jakiś wynik?

— Nie wiem. Zależy od tego, co jest w środku — Devers usiadł i zaczął ją ostrożnie obracać w dłoni.

Kiedy Barr wyszedł spod zimnego prysznica wprost w przyjemny strumień ciepłego powietrza bijący z suszarki, zastał Deversa pochylonego w skupieniu nad warsztatem.

Siweńczyk spytał, masując ciało miarowymi uderzeniami dłoni:

— Co robisz?

Devers uniósł głowę. Na brodzie osiadły mu krople potu.

— Mam zamiar otworzyć kapsułkę.

— Potrafisz ją otworzyć bez linii papilarnych Riose'a? — w glosie Siweńczyka brzmiało zdziwienie.

— Jeśli nie otworzę, to wycofuję się ze Związku i już do końca życia nie zasiądę za sterami statku. Zrobiłem trójkierunkową analizę elektroniczną wnętrza i mam tu takie przyrządziki, o których nigdy nie słyszano w Imperium… specjalnie zrobione dla otwierania cudzych kapsułek. Widzisz, przedtem byłem włamywaczem. Handlarz musi znać się na wszystkim po trochu.

Pochylił się nisko nad kapsułką i zaczął ją delikatnie badać jakimś małym, płaskim przyrządem, który przy każdym zetknięciu z jej powierzchnią iskrzył czerwono.

— W każdym razie, to toporna robota — powiedział. — Chłopcy z Imperium to partacze. To widać. Widziałeś kiedy kapsułkę z Fundacji? Jest o połowę mniejsza, a przede wszystkim niedostępna dla analizy elektronicznej.

Przerwał. Widać było jak naprężyły się mięśnie pod tuniką. Wolno naciskał kapsułkę, swą małą sondą…

Otworzyła się bezgłośnie. Devers rozluźnił mięśnie i głęboko odetchnął. W ręku trzymał lśniącą kapsułkę i depeszę rozwiniętą jak skrawek pergaminu.

— To od Brodriga — powiedział. — Trwały materiał — dodał z pogardą. W kapsułce z Fundacji depesza utleniłaby się i wyparowała w ciągu minuty.

Ale Ducem Barr uciszył go ruchem ręki. Szybko odczytał depeszę.


„Nadawca: Ammel Brodrig, Poseł Nadzwyczajny Jego Wysokości Imperatora, Tajny Sekretarz Rady, Par Królestwa

Odbiorca: Bel Riose, Wojskowy Gubernator Siwenny, Generał Wojsk Cesarskich, Par Królestwa

Pozdrawiam.


Planeta # 1120 nie stawia już oporu. Ofensywa rozwija się bez przeszkód, zgodnie z planem. Nieprzyjaciel wyraźnie słabnie i cel ostateczny z pewnością zostanie osiągnięty.”


Barr oderwał wzrok od niemal mikroskopijnego druku i krzyknął ze złością:

— Dureń! Ten przeklęty fircyk! To ma być depesza?

— Ha? — mruknął Devers. Miał także uczucie, jakby został oszukany.

— To nic nie mówi — zazgrzytał zębami Barr. — Nasz cesarski wazeliniarz bawi się teraz w generała. Kiedy nie ma Riose'a, on jest dowódcą i musi ulżyć swej nikczemnej, próżnej duszy, rzygając raportami dotyczącymi spraw wojskowych, o których nie ma najmniejszego pojęcia. Taka i taka planeta nie stawia już oporu! Ofensywa posuwa się. Nieprzyjaciel słabnie. Nadęty błazen!

— Zaraz, chwileczkę. Zaczekaj…

— Wyrzuć to — starzec odwrócił się ze wstydem. — Galaktyka jedna wie, że nie spodziewałem się, żeby to było nadzwyczaj ważne, ale podczas wojny można przypuszczać, że niedostarczenie nawet zwykłego rutynowego raportu opóźni działania i spowoduje jakieś komplikacje. Dlatego to zabrałem. Ale to śmieć! Lepiej by było, żebym to zostawił. Riose straciłby na to przynajmniej minutę ze swego cennego czasu, który teraz przeznaczy na bardziej konstruktywne działanie.

Devers podniósł się z miejsca.

— Może wreszcie przestaniesz się ciskać? Na Seldona…

Podetknął rozwiniętą depeszę pod nos Barrowi.

— Przeczytaj to jeszcze raz. Co znaczy „ostateczny cel”?

— Podbój Fundacji. A co?

— Tak? A może podbój Imperium? Wiesz przecież, że Brodrig jest przekonany, że to właśnie jest ostateczny cel.

— No i co z tego?

— Co z tego! — Devers uśmiechnął się półgębkiem. — Uważaj, zaraz ci pokażę. — Wsunął palcem ozdobioną zawiłym monogramem Brodriga depeszę w otwór w kapsułce. Rozległ się lekki brzęk i kapsułka przybrała znowu swój pierwotny wygląd. Na jej gładkiej i lśniącej powierzchni nie było najmniejszego śladu wskazującego, że ktoś się do niej dobierał. Z jej wnętrza dobiegały jeszcze przez pewien czas lekkie trzaski świadczące o tym, że części mechanizmu zabezpieczającego ją przed otwarciem zaskakują z powrotem na swoje miejsce.

— Teraz nie ma żadnego sposobu, żeby ją otworzyć bez linii papilarnych Riose'a, prawda?

— Zgodnie z wiedzą Imperium, tak.

— Wobec tego, jej zawartość jest całkowicie autentyczna i nic o niej nie wiemy.

— Zgodnie z wiedzą Imperium, tak.

— Ale imperator może ją otworzyć, prawda? Linie papilarne członków rządu muszą być w ich aktach. Przynajmniej tak jest w Fundacji.

— W stolicy Imperium też — przyznał Barr.

— A więc jeśli ty, patrycjusz z Siwenny i par Imperium, powiesz temu Cleonowi, że jego oddany faworyt i jego najświetniejszy generał spiknęli się, żeby go zrzucić z tronu, to jak on zrozumie ten „ostateczny cel”?

Barr usiadł niepewnie na krześle.

— Zaczekaj, nie bardzo rozumiem. — Potarł dłonią chudy policzek i rzekł: — Chyba nie mówisz tego poważnie?

— Jak najbardziej poważnie — Devers był podekscytowany. — Słuchaj, na dziesięciu ostatnich imperatorów dziewięciu poderżnięto gardła lub wypruto flaki, i za każdym razem zrobił to jakiś generał z głową pełną ambitnych pomysłów. Sam mi to mówiłeś wiele razy. Staruszek imperator chętnie nam uwierzy i poleci głowa Riose'a.

— On mówi poważnie — mruknął z niedowierzaniem Barr. — Na Galaktykę, człowieku, nie można pokonać kryzysu Seldona za pomocą takiej naciąganej, fantastycznej intrygi. Przypuśćmy, że nie wpadłaby nam w ręce ta kapsułka. Przypuśćmy, że Brodrig nie użyłby słowa „ostateczny”… Seldon nie brał pod uwagę niezwykłych zbiegów okoliczności.

— Ale żadne prawo nie mówi, że jeśli zdarzy się sprzyjający, niezwykły zbieg okoliczności, to Seldon nie może z niego skorzystać.

— Oczywiście. Ale… ale — Barr przerwał, a potem rzekł spokojnie, ale z wyraźnym oporem — słuchaj, po pierwsze, jak chcesz się dostać na Trantora? Nie znasz jego położenia, a ja nie pamiętam współrzędnych, nie mówiąc już o efemerydach. Nie wiesz nawet, w jakim miejscu przestrzeni sami się teraz znajdujemy.

— W przestrzeni nie można się zgubić — wyszczerzył zęby w uśmiechu Devers. Był już przy sterach. — Polecimy teraz na najbliższą planetę i wrócimy z dokładną znajomością naszego położenia i najlepszymi mapami nawigacyjnymi, jakie można będzie kupić za sto tysięcy kredytów Brodriga.

— I z miotaczem w brzuchu. Nasze rysopisy są już prawdopodobnie na każdej planecie w tej części Imperium.

— Doktorku — rzekł Devers pobłażliwie — nie bądź ćwokiem z prowincji. Riose powiedział, że poddałem swój statek zbyt łatwo i miał rację, bracie! Ten statek dysponuje wystarczającą silą ognia i wystarczająco silnym ekranem, żeby nauczyć respektu każdego, kogo możemy spotkać taki kawał drogi od granicy. Mamy też ekrany osobiste. Nie znaleźli ich chłopcy z Imperium, ale nie miałem tego w planie.

— W porządku — rzeki Barr. — W porządku. Powiedzmy, że jesteś na Trantorze. Jak chcesz zobaczyć się z imperatorem? Myślisz, że ma godziny urzędowania?

— Powiedzmy, że będziemy się o to martwić, jak już się tam znajdziemy — odparł Devers.

— No więc, zgoda — mruknął z rezygnacją Barr. — Chciałem zobaczyć jeszcze Trantor przed śmiercią. Lecimy.

Zagrał hiperatomowy silnik. Zamigotały światła, a Barr poczuł lekki skurcz żołądka, który oznaczał, że wchodzą w nadprzestrzeń.

Na Trantorze

Gwiazd było niczym zielska na zaniedbanym polu i Lathan Devers, obliczając parametry skoków przez nadprzestrzeń, po raz pierwszy przekonał się, jak ważne są cyfry po przecinku. Konieczność wykonywania skoków nie przekraczających jednego roku świetlnego przyprawiała go o uczucie podobne klaustrofobii. Niebo otaczające ich ze wszystkich stron milionami ogników wywierało na nim niekorzystne i nieprzyjemne wrażenie. Byli zagubieni w morzu promieniowania.

W środku skupiska dziesięciu tysięcy gwiazd, których światło rozrywało na strzępy otaczający je skąpy mrok, krążyła olbrzymia cesarska planeta — Trantor.

Był on czymś więcej niż planetą — był bijącym sercem Imperium obejmującego dwadzieścia milionów systemów słonecznych. Miał tylko jedno zadanie — zarządzanie, tylko jeden cel — rządzenie i wytwarzał tylko jeden produkt — prawo. Wszystko na Trantorze było temu podporządkowane, przez co cały ów świat był funkcjonalnie zdeformowany. Oprócz ludzi, ich zwierzątek domowych i ich pasożytów, nie było na planecie żadnych żywych istot. Poza stu milami kwadratowymi zieleni otaczającej pałac cesarski nie było na Trantorze ani piędzi nie zabudowanej ziemi, ani źdźbła trawy. Poza terenami pałacowymi nie było też ani skrawka otwartej wody. Woda dla potrzeb mieszkańców planety zgromadzona była w wielkich podziemnych cysternach.

Lśniący, nierdzewny i niezniszczalny metal pokrywający całą powierzchnię planety był podłożem dla potężnych konstrukcji tworzących niezmierzony labirynt. Budowle te połączone były ze sobą nadziemnymi trasami, powiązane korytarzami i naszpikowane biurami. Pod nimi ciągnęły się całymi milami centra handlowe, na ich dachach znajdowały się lokale rozrywkowe tętniące nocnym życiem.

Można było obejść Trantor dookoła nie wychylając nosa na zewnątrz i nie widząc w ogóle miasta.

Potężna flota handlowa, licząca więcej statków niż wszystkie, razem Wzięte, floty wojenne, jakie kiedykolwiek posiadało Imperium, dostarczała codziennie żywności dla czterdziestu miliardów ludzi, których jedynym zajęciem było rozsupływanie niezliczonego mnóstwa nici łączących wszystkie zakątki Imperium z centralnymi urzędami najbardziej rozbudowanej administracji w dziejach ludzkości.

Dwadzieścia rolniczych światów było spichlerzem Trantora. Wszechświat był jego sługą.

Potężne metalowe ramiona silnie ujęły z obu stron statek handlowy i delikatnie opuściły go na pochylnię wiodącą do hangaru. Devers zdołał już poznać skomplikowane formalności świata pogrążonego w papierkach i hołdującego zasadzie, że nic nie można zrobić bez wypełnienia odpowiedniego formularza w czterech egzemplarzach.

Najpierw był krótki postój w przestrzeni, gdzie Devers wypełnił kwestionariusz, który — jak się wkrótce okazało — był zaledwie wstępem do właściwej procedury. Potem była setka innych kwestionariuszy, sto szczegółowych przesłuchań, rutynowa prosta sonda psychiczna, zdjęcie statku, analiza cech charakterystycznych jego i Barra i ich odnotowanie, kontrola celna, opłata za prawo wejścia do portu i na koniec sprawa dowodów tożsamości i wiz pobytowych.

Ducem Barr był Siweńczykiem i poddanym cesarza, ale Lathan Devers był osobą nieznaną i w dodatku nie miał niezbędnych dokumentów. Urzędnik, który ich akurat załatwiał, rzekł z nieopisanie smutną miną, iż niezmiernie mu przykro, ale nie może przepuścić Deversa. Właściwie będzie go musiał zatrzymać i wszcząć oficjalne śledztwo.

W tym momencie pojawiło się w ręku Deversa i szybko zniknęło w kieszeni urzędnika sto kredytów w nowiutkich, szeleszczących banknotach mających pokrycie w posiadłościach lorda Brodriga. Oblicze urzędnika rozpogodziło się. Chrząknął, zakręcił się i wyjął z odpowiedniej przegródki nowy formularz, który został szybko i sprawnie wypełniony i uzupełniony jak najbardziej prawidłową i zgodną z przepisami charakterystyką Deversa.

Handlarz i patrycjusz znaleźli się na Trantorze.

W hangarze czekały ich dalsze formalności. Sfotografowano i wciągnięto do rejestru statek, sporządzono kopie ich dowodów tożsamości, które następnie potwierdzono i ostemplowano. Za wszystko musieli uiścić stosowną opłatę.

W końcu Devers znalazł się na rozległym tarasie pogrążonym w blasku białego słońca. Otaczały go plotkujące kobiety, wrzeszczące dzieci i mężczyźni sączący wolno swoje drinki i słuchający wiadomości dopływających z ogromnych, ryczących telewizorów.

Barr podszedł do stosu gazet, położył odpowiednią ilość irydowych monet i wziął pierwsze z brzegu pismo. Były to trantorskie „Nowiny Imperium”, oficjalny organ rządu. Z głębi czytelni dobiegało ciche stukanie maszyn drukujących dodatkowy nakład, sprzężonych z takimi samymi urządzeniami w redakcji „Nowin” odległej o dziesięć tysięcy mil korytarzem, a o sześć tysięcy w linii prostej. W rozsianych po całej planecie dziesięciu tysiącach czytelni wychodziło w tej samej chwili spod maszyn sto milionów egzemplarzy.

Barr rzucił okiem na nagłówki i spytał:

— Od czego zaczniemy?

Devers starał się otrząsnąć z przygnębiającego wrażenia, jakie wywarł na nim Trantor. Znajdował się w obcym, zupełnie innym od ojczystego świecie, który przygniatał go swą złożonością, wśród ludzi, którzy zachowywali się w zupełnie niezrozumiały sposób i którzy mówili prawie zupełnie niezrozumiałym językiem. Lśniące, metaliczne wieżowce, które otaczały go ze wszystkich stron i ciągnęły się nieskończonymi szeregami aż poza horyzont, przytłaczały go swym ogromem. Cała ta ruchliwa metropolia wszechświata, wypełniona kłębiącym się i obojętnym tłumem przyprawiała go o uczucie przeraźliwej samotności i nicości.

— Chyba lepiej zostawię to tobie, doktorku. Barr rzekł swym zwykłym, opanowanym głosem:

— Próbowałem to wytłumaczyć, ale wiem, że trzeba to zobaczyć na własne oczy, żeby uwierzyć. Wiesz, ilu ludzi stara się codziennie o audiencję u imperatora? Około miliona. A wiesz iłują uzyskuje? Około dziesięciu. Będziemy musieli przejść przez różne urzędy, a to trudna droga. Ale niestety nie stać nas na to, żeby zaprotegował nas ktoś z arystokracji.

— Mamy prawie sto tysięcy.

— Tyle wziąłby jeden par Imperium, a trzeba przynajmniej trzech lub czterech, żeby się dostać do imperatora. To samo może załatwić pięćdziesięciu głównych komisarzy i wyższych urzędników, ale być może każdy z nich weźmie tylko sto. Rozmawiać z nimi będę ja. Po pierwsze, nie zrozumieliby cię ze względu na twój akcent, a po drugie nie znasz łapowniczej etykiety Imperium. To prawdziwa sztuka, zapewniam cię. Ach!

Trzecia strona „Nowin Imperium” zawierała to, czego szukał. Podał gazetę Deversowi.

Devers czytał powoli. Nie rozumiał poszczególnych słów, ale zrozumiał całość. Podniósł głowę. W oczach miał niepokój. Uderzył ze zdenerwowaniem dłonią w gazetę. — Myślisz, że to prawda?

— W pewnym stopniu — odparł Barr spokojnie. — Jest mało prawdopodobne, żeby flota Fundacji została zniszczona. Jeśli stosują zwykłe metody przekazywania doniesień z linii frontu, to prawdopodobnie pisali już o tym wiele razy. Znaczy to jednak, że Riose wygrał kolejną bitwę, co zresztą nietrudno było przewidzieć. Pisze tu, że zdobył Loris. To stołeczna planeta Królestwa Loris?

— Tak — rzekł posępnie Devers. — Raczej tego, co było Królestwem Loris. Stamtąd nie ma nawet dwudziestu parseków do Fundacji. Musimy działać szybko, doktorku.

Barr wzruszył ramionami.

— Nie na Trantorze. Jeśli będziesz się spieszył, to jak nic znajdziesz się na muszce miotacza.

— Ile czasu to zajmie?

— Miesiąc, jeśli szczęście będzie nam sprzyjać. Miesiąc i nasze sto tysięcy kredytów… jeśli to wystarczy. A i to tylko wtedy, jeśli imperatorowi nie przyjdzie tymczasem do głowy podróż do Letnich Planet, gdzie nie przyjmuje żadnych petentów.

— Ale Fundacja…

— … będzie sama dbała o siebie, jak dotąd. No, teraz pomyślmy o obiedzie. Jestem głodny. A potem będziemy mieli wolny wieczór i będziemy mogli się trochę rozejrzeć po planecie. Widzisz, to jedyna okazja, bo nie zobaczysz już nigdy Trantora ani żadnego podobnego do niego świata.

Krajowy Komisarz Prowincji Zewnętrznych bezradnie rozłożył swe grube tece i zmierzył ich wzrokiem krótkowidza.

— Niestety, panowie, imperator jest niedysponowany. Naprawdę nie ma sensu, żebym mówił w tej sprawie ze swoim przełożonym. Jego Wysokość Imperator już od tygodnia nie przyjmuje nikogo.

— Nas przyjmie — rzekł Barr pewnym siebie głosem. — Wystarczy, żebyśmy się zobaczyli z kimś z biura Tajnego Sekretarza.

— To niemożliwe — powiedział z naciskiem komisarz. — To mnie może kosztować posadę. Gdybyście, panowie, przedstawili trochę jaśniej charakter waszej sprawy… Musicie zrozumieć, że chcę wam pomóc, ale muszę mieć coś bardziej konkretnego, coś, co mógłbym przedstawić swemu szefowi na dowód, że warto tę sprawę przekazać wyżej.

— Gdyby sprawa, z którą przychodzę — rzekł Barr przymilnie — była tego rodzaju, że nie musiałbym się z nią zwracać do najwyżej postawionych osób, to nie zabiegałbym o audiencję u Jego Wysokości Imperatora. Chciałbym zauważyć, że jeśli Jego Wysokość Imperator doceni wagę naszej sprawy, a gwarantuję, że tak będzie, to może być pan pewien odpowiedniej nagrody za udzielenie nam pomocy.

— Tak, ale… — komisarz urwał i wzruszył ramionami.

— To ryzykowne — dokończył za niego Barr. — Naturalnie, nikt nie ryzykuje za darmo. To dla nas wielki zaszczyt prosić pana, ale i tak jesteśmy bardzo wdzięczni za uprzejmość, którą pan wykazał dając nam okazję wyjaśnienia na czym polega nasza sprawa. Gdyby zechciał pan przyjąć od nas drobny upominek w dowód wdzięczności…

Devers jęknął w głębi duszy. Przez ostatni miesiąc słyszał już to dwadzieścia razy, z nieznacznymi tylko zmianami. I jak zwykle, Barr szybkim, ukradkowym ruchem podał zwitek banknotów. Ale tym razem zakończenie było inne. Zazwyczaj banknoty znikały równie szybko, jak się pojawiały — teraz pozostały na widoku. Komisarz zaczął je wolno liczyć, dokładnie oglądając każdy.

W jego głosie zaszła subtelna zmiana:

— Gwarantowane przez Tajnego Sekretarza, oho! Dobry pieniądz!

— Wracając do przedmiotu… — zaczął delikatnie Barr.

— Zaraz, chwileczkę — przerwał komisarz. — Wrócimy, ale powoli. Ja naprawdę chcę wiedzieć, jaki możecie mieć interes. To nowiutkie pieniądze, nie używane. Musicie mieć ich niezły zapas, bo uderzyło mnie, że przede mną rozmawialiście już z innymi urzędnikami. No, śmiało, o co chodzi?

— Nie rozumiem do czego pan zmierza — rzekł Barr.

— Na przykład, można by dowieść, że przebywacie na Trantorze nielegalnie, gdyż dowód tożsamości i przepustka pańskiego milczącego przyjaciela są fałszywe. On nie jest poddanym imperatora.

— Stanowczo temu zaprzeczam.

— To, że pan zaprzecza, nie ma żadnego znaczenia — rzekł bezceremonialnie komisarz. — Urzędnik, który złożył podpis na jego dokumentach za sumę stu kredytów, przyznał się, pod odpowiednim naciskiem i wiemy o was więcej, niż się spodziewacie.

— Jeśli chce pan nam dać do zrozumienia, że suma, którą panu wręczyliśmy nie wystarcza ! w obliczu ryzyka…

Komisarz uśmiechnął się. — Przeciwnie, jest więcej niż wystarczająca — odsunął pieniądze na bok. — Wracając do tego, co mówiłem… Sam imperator zainteresował się wami. Może to nieprawda, panowie, że byliście niedawno gośćmi generała Riose'a? Może to nieprawda, że uciekliście i z samego środka jego obozu z — mówiąc oględnie — zadziwiającą łatwością? Może to nieprawda, że posiadacie małą fortunę w banknotach mających pokrycie w posiadłościach lorda Brodriga? Mówiąc krótko, może to nieprawda, że jesteście szpiegami i mordercami przysłanymi tutaj po to, żeby… No, sami nam powiecie, kto wam zapłacił i za co!

— No, wie pan… — powiedział Barr wyniośle. — Protestuję, żeby jakiś mizerny komisarz oskarżał nas o zbrodnie. Wychodzimy.

— Nie wyjdziecie — komisarz podniósł się. Nie patrzył już jak krótkowidz. — Nie musicie teraz odpowiadać na żadne pytania, na to przyjdzie czas. Zmusimy was. A ja nie jestem komisarzem. Jestem porucznikiem policji imperialnej. Jesteście aresztowani.

Uśmiechnął się, a w jego dłoni pojawił się lśniący i niewątpliwie skuteczny miotacz. — Dzisiaj znaleźli się w areszcie więksi niż wy. Usuwamy gniazdo os.

Devers zacisnął usta i sięgnął wolno po swój miotacz. Porucznik uśmiechnął się szerzej i wcisnął kontakt. Oślepiający strumień straszliwej energii trysnął prosto w pierś Deversa i odbił się od jego ekranu osobistego niezliczonymi drobinami światła.

Teraz strzelił Devers i górna część tułowia porucznika zniknęła, a jego głowa, jak zdmuchnięta, potoczyła się na podłogę. W smudze światła słonecznego przedostającego się przez dziurę w ścianie martwa twarz porucznika wciąż szczerzyła zęby w uśmiechu.

Wyszli przez tylne drzwi.

— Szybko na statek — rzucił ochryple Devers. — Zaraz będzie alarm. Następny plan spalił na panewce — zaklął wściekle. — Przysiągłbym, że diabeł przestrzeni uwziął się na mnie.

Na zewnątrz podekscytowany tłum kłębił się wokół ogromnych telewizorów. Nie mieli czasu do stracenia, więc nie zwracali uwagi na donośny głos spikera. Barr zdążył tylko chwycić „Nowiny Imperium”, nim wpadli do potężnego budynku hangaru. Ich statek szybko wzniósł się przez ogromną dziurę wypaloną w sklepieniu.

— Zdołasz im uciec? — spytał Barr. Dziesięć statków policji drogowej pędziło za uciekającym kosmolotem, który wypadł nagle z prawidłowej, wyznaczonej radiem ścieżki ruchu dla odlatujących łamiąc wszelkie przepisy o dozwolonej prędkości. Za nimi wznosiły się już w przestrzeń lśniące statki wywiadu w poszukiwaniu dokładnie opisanego statku pilotowanego przez dwóch nieomylnie zidentyfikowanych morderców.

— Uważaj! — rzekł Devers i gwałtownie przeniósł statek w nadprzestrzeń, dwa tysiące mil od powierzchni Trantora. Przemieszczenie to, przeprowadzone tak blisko masy planety, Barr przypłacił utratą przytomności, a Devers potężną falą bólu, ale o parę lat świetlnych dalej przestrzeń była pusta.

Mimo ponurego nastroju, Devers nie mógł ukryć uczucia dumy ze swego statku. — W całym Imperium nie ma maszyny, która by mogła mnie dogonić.

Zaraz jednak dodał gorzko:

— Ale nie mamy dokąd uciec i nie możemy ich wszystkich pokonać. Co nam pozostaje? Co tu w ogóle można zrobić?

Barr poruszył się ostrożnie na swej koi. Czuł jeszcze skutki gwałtownego wejścia w nadprzestrzeń. Bolał go każdy mięsień. Powiedział słabym głosem:

— Nic nie trzeba robić. Wszystko skończone. Czytaj!

Podał Deversowi „Nowiny Imperium”, które do tej pory kurczowo ściskał w dłoni. Wystarczyło, że handlarz rzucił okiem na nagłówki.

— Riose i Brodrig odwołani i aresztowani — wybąkał. — Dlaczego? — spojrzał pytająco na Barra.

— Nie piszą, ale czy to ważne? Wojna z Fundacją skończyła się i w tej chwili na Siwennie zaczęło się powstanie. Przeczytaj artykuł i sam się przekonaj — rzekł cicho. — Zatrzymamy się w jakiejś prowincji i dowiemy się szczegółów. Jeśli nie masz nic przeciw temu, to prześpię się teraz.

Zasnął.

Skokami konika polnego o coraz większej długości statek handlowy pokonywał Galaktykę wracając do Fundacji.

Kończy się wojna

Lathan Devers czuł się zdecydowanie nieswojo i był dziwnie rozdrażniony. Otrzymał odznaczenie i zniósł ze stoickim spokojem pompatyczną przemowę burmistrza towarzyszącą przyjęciu purpurowej wstążki. Na tym właściwie skończył się jego udział w ceremonii, ale protokół zmuszał go do pozostania. Były to nudne formalności i Devers marzył o tym, żeby wreszcie znaleźć się w przestrzeni, gdzie było jego miejsce. Na domiar złego, z racji roli, jaka przypadła mu w tym wszystkim, nie wypadało mu głośno ziewać ani rozsiąść się wygodnie z nogą zarzuconą swobodnie na siedzenie drugiego krzesła.

Poselstwo siweńskie, z traktowanym z najwyższym szacunkiem Ducemem Barrem, na czele, podpisało konwencję i Siwenna stała się pierwszą prowincją, która miała przejść bezpośrednio spod politycznej władzy Imperium do strefy gospodarczego panowania Fundacji.

Pięć potężnych imperialnych liniowców, które dostały się w ręce Siweńczyków podczas powstania wznieconego na tyłach Pogranicznej Floty Imperium, przemknęło ponad miastem, oddając grzmiący salut artyleryjski.

Wokół sztywna etykieta, toasty i nudne rozmowy… Ktoś go zawołał. Był to Forell, człowiek, który — jak chłodno stwierdził Devers — mógł kupić dwudziestu takich jak on za dochody z jednego ranka, a który teraz kiwał na niego palcem z jowialną dobrodusznością.

Wyszedł na balkon, gdzie czuło się orzeźwiający wieczorny wietrzyk i złożył przepisowy ukłon, kryjąc niechętny grymas pod szorstką brodą. Był tam też uśmiechnięty Barr. Rzekł do Deversa:

— Musisz mnie ratować. Oskarża się mnie o skromność, okropny występek przeciw naturze.

— Devers — Forell wyjął z kącika ust grube cygaro — Lord Barr utrzymuje, że wasza podróż do stolicy Cleona nie miała nic wspólnego z odwołaniem Riose'a.

— Zupełnie nic, proszę pana — odparł krótko Devers. — Nie widzieliśmy się z imperatorem. Z artykułów, które zebraliśmy w drodze powrotnej jasno wynikało, że jego proces był sfingowany. Gazety doniosły o jego powiązaniach ze spiskowcami na dworze, ale było to puste gadanie, w którym nic się nie trzymało kupy.

— On był niewinny?

— Riose? — odezwał się Barr. — Tak! Przysięgam na Galaktykę! Brodrig był w zasadzie zdrajcą, ale i on nie popełnił tego, co mu zarzucano. To była farsa, nie proces, ale musiało do tego dojść. Było to konieczne i nieuchronne i można to było przewidzieć.

— Na zasadzie konieczności psychohistorycznej, jak przypuszczam — rzekł Forell z uśmieszkiem, jakby recytował oklepaną formułkę.

— Tak — odparł poważnie Barr. — Wcześniej trudno to było dostrzec, ale kiedy ta historia już się skończyła i mogłem… hmm… zajrzeć do rozwiązania na końcu książki, problem okazał się prosty. Teraz wiemy, że struktura społeczna Imperium uniemożliwia mu podbój innych systemów. Pod rządami słabych imperatorów rozdzierane jest od wewnątrz przez rywalizujących ze sobą generałów, z których każdy chce zdobyć władzę i nic nie warty, a do tego niechybnie przynoszący śmierć tron. Pod rządami silnych władców w Imperium panuje spokój, ale ceną tego spokoju jest kompletny bezwład, który uniemożliwia jakikolwiek rozwój.

Forell, zasłonięty kłębami dymu, burknął niezbyt uprzejmie:

— Nie wyraża się pan jasno, lordzie Barr. Barr uśmiechnął się nieznacznie.

— Przypuszczam. To skutek braku wiedzy psychohistorycznej. Słowa są mizerną i nieprecyzyjną namiastką równań matematycznych. Postaram się to jednak jakoś wyjaśnić… — Barr urwał i pogrążył się w zadumie.

Forell stał wygodnie oparty plecami o poręcz balkonu, a Devers patrzył w aksamitne niebo i myślał z podziwem o Trantorze.

W końcu Barr przerwał milczenie.

— Widzi pan, i pan, i Devers, i bez wątpienia wszyscy tutaj, sądziliście, że pierwszym krokiem do zwycięstwa nad Imperium jest skłócenie imperatora i jego generała. Mieliście rację, zupełną rację, jeśli chodzi o zasadę tarć wewnętrznych.

Byliście wszakże w błędzie, myśląc, że ten wewnętrzny konflikt można wywołać jednostkowymi działaniami, inspirowaniem pewnych posunięć generała. Próbowaliście przekupstwa i kłamstw. Usiłowaliście, na przemian rozbudzić jego ambicje i posiać trwogę. A jednak wszystkie wasze wysiłki spełzły na niczym. Co więcej, sytuacja wyglądała coraz groźniej.

Próbowaliście wzburzyć morze kijem, a tymczasem, poza zasięgiem waszego wzroku, rosła i zbliżała się powoli, lecz nieuchronnie potężna fala przewidziana przez Seldona.

Ducem Barr odwrócił się i popatrzył przez barierkę na widoczne w dole światła weselącego się miasta.

— Wszyscy poruszani byliśmy martwą dłonią — rzekł. — Potężny generał i wielki imperator, mój świat i wasz świat. Kierowała nami wszystkimi martwa ręka Seldona. On wiedział, że człowiek taki jak Riose będzie musiał upaść, ponieważ jego sukces będzie musiał przynieść mu porażkę, tym większą i tym pewniejszą, im większy będzie ten sukces.

— Nie mogę powiedzieć, żeby wyrażał się pan jaśniej — rzekł zjadliwie Forell.

— Chwilę cierpliwości — odparł Barr spokojnie. — Przyjrzyjmy się tej sytuacji. Jest rzeczą oczywistą, że nieudolny dowódca nie byłby nigdy w stanie nam zagrozić. Znakomity dowódca, ale podległy nieudolnemu imperatorowi, również nie mógłby nam zagrozić, gdyż miałby inny cel na oku. Wiadomo, że w ostatnich dwustu latach trzy czwarte imperatorów wywodziło się spośród zbuntowanych generałów i wicekrólów.

Tak więc groźna dla Fundacji byłaby tylko taka sytuacja, kiedy mielibyśmy do czynienia z silnym generałem i silnym imperatorem, gdyż silny imperator niełatwo da się zrzucić z tronu i zmusi silnego generała, żeby swoją uwagę zwrócił na obszary leżące poza granicami Imperium.

A co jest źródłem siły imperatora? Co jest źródłem siły Cleona? Odpowiedź jest oczywista — słabość jego poddanych. Zbyt bogaty dworzanin lub zbyt sławny dowódca staje się niebezpieczny. Dowodzi tego cała najnowsza historia Imperium i wystarczająco inteligentny imperator wyciąga z tego odpowiednie wnioski.

Riose odnosił zwycięstwa, więc imperator stał się podejrzliwy. Znając historię Imperium, musiał stać się podejrzliwy. Riose odmawia przyjęcia łapówki. Bardzo podejrzane, musi mieć jakiś ukryty powód. Jego najbardziej zaufany człowiek zaczyna nagle faworyzować Riose'a. Bardzo podejrzane, musi mieć jakieś ukryte powody. To nie te akurat pojedyncze posunięcia były podejrzane. Równie podejrzane byłyby jakiekolwiek inne działania. Oto dlaczego nasze intrygi były niepotrzebne i raczej nieskuteczne. To powodzenie Riose'a było podejrzane. Było podejrzane, więc został oskarżony, potępiony i stracony. Fundacja raz jeszcze wygrała.

Z tego wszystkiego jasno wynika, że każdy możliwy układ wydarzeń musiał się nieuchronnie zakończyć zwycięstwem Fundacji. Fundacja musiała wygrać bez względu na to, co by zrobił Riose i co my byśmy zrobili.

Forell wolno pokiwał głową.

Tak? A gdyby dowódcą był imperator? Co wtedy? Ha? Takiej możliwości pan nie uwzględnił, a więc nie dowiódł pan jeszcze swojej racji.

Barr wzruszył ramionami.

— Niczego nie mogę dowieść. Do tego trzeba matematyki. Wystarczy jednak wziąć tę sprawę na zdrowy rozum. Proszę pomyśleć, co by się stało z imperatorem zajętym wojnami gdzieś na końcu Galaktyki w sytuacji, kiedy każdy arystokrata w Imperium, każdy silny człowiek, każdy pirat może starać się, i to — jak historia wykazuje — często skutecznie, przejąć władzę? Ile czasu trzeba by było na to, żeby ktoś korzystając z nieobecności imperatora w stolicy, rozpętał wojnę domową i tym samym zmusił go do powrotu? W obecnej sytuacji społecznej Imperium nie trzeba by było na to długo czekać.

Powiedziałem kiedyś Riose'owi, że nawet cała potęga Imperium nie jest w stanie powstrzymać martwej ręki Hariego Seldona.

— Doskonale! Doskonale! — Forell był w świetnym humorze. — A zatem jest pan zdania, że Imperium nie może nam już nigdy więcej zagrozić?

— Taki mi się wydaje — odparł Barr. — Szczerze mówiąc, Cleon może nie doczekać końca tego roku, a wtedy zaczną się spory o następstwo tronu, co w rezultacie może doprowadzić do ostatniej wojny domowej w dziejach Imperium.

— Zatem — rzekł Forell — nie mamy już wrogów. Barr zastanawiał się przez chwilę. — Jest jeszcze Druga Fundacja — powiedział.

— Na przeciwnym końcu Galaktyki? Mamy spokój na parę stuleci.

Devers odwrócił się nagle z pociemniałą twarzą i spojrzał prosto w oczy Forellowi.

— Może są wrogowie w samej Fundacji.

— Czyżby? — spytał zimno Forell. — Kto na przykład?

— Na przykład ci, którzy chcieliby się jeszcze bardziej wzbogacić, odbierając innym owoce ich pracy. Rozumie pan kogo mam na myśli?

W spojrzeniu Forella pogarda z wolna ustępowała miejsca wściekłości i w końcu jego oczy przybrały taki sam wyraz jak oczy Deversa.

Загрузка...