Vassenego zawahał się. Chociaż prywatnie uważał króla za okropnego władcę, to jednak — jak wszystkie demony — głęboko wierzył w hierarchię. Zbyt wiele młodych demonów szukało dróg awansu, by najstarsi lordowie otwarcie demonstrowali metody królobójstwa i przewrotów — niezależnie od prowokacji. Vassenego miał swoje plany i nie zmierzał teraz wystawiać ich na szwank.

— Nie, sire — zapewnił. — Ale to oznacza, sire, że wrota strachu nie będą…

— Natychmiast!


Przed wrotami strachu stanął Bagaż.

Nie da się opisać, do jakiej wściekłości może doprowadzić dwukrotne przebiegnięcie prawie całej długości continuum czasoprzestrzennego, a bagaż już na początku był dość zirytowany. Przyjrzał się zamkom. Przyjrzał się zawiasom. Cofnął się trochę i zdawało się, że czyta nowy napis nad bramą.

Być może rozzłościł go jeszcze bardziej. Lecz u Bagażu trudno było cokolwiek stwierdzić dokładnie, ponieważ i tak cały swój czas spędzał — można tak to określić — za horyzontem zdarzeń wrogości.

Wrota do Piekła były prastare. Nie tylko czas i gorąco wypaliły drewno w coś przypominającego ciemny granit. Wrota wchłaniały lęk i mroczną złą wolę. Były czymś więcej niż dwoma przedmiotami wypełniającymi otwór w ścianie. Były dostatecznie świadome, by niewyraźnie zdawać sobie sprawę z tego, co może je czekać w bliskiej przyszłości.

Widziały, jak Bagaż odchodzi po piasku, rozprostowuje nogi, przykuca.

Szczęknął zamek. Sworznie cofnęły się pospiesznie. Ciężkie sztaby wyskoczyły z zaczepów. Wrota otworzyły się gwałtownie, uderzając o ściany korytarza.

Bagaż rozluźnił się. Wyprostował. Ruszył przed siebie. Niemal się puszył. Przeszedł między naprężonymi zawiasami, a kiedy był już prawie po drugiej stronie, odwrócił się i wymierzył bliższemu skrzydłu wrót solidnego kopniaka.

Był to ogromny kołowrót. Niczego nie napędzał, a jego łożyska zgrzytały głośno. Stanowił realizację jednego z bardziej natchnionych pomysłów Astfgla i nie służył do niczego. Miał jedynie pokazywać kilkuset ludziom, że jeśli swoje życie uważali za pozbawione sensu, to niczego jeszcze nie widzieli.

— Nie możemy tkwić tu przez wieczność — stwierdził Rincewind. — Musimy coś robić. Jeść, na przykład.

— To jedna z największych zalet bycia duszą potępioną — odparł Ponce da Quirm. — Znikają wszystkie dawne cielesne troski. Oczywiście, pojawia się całkiem nowy zestaw trosk, ale zawsze uważałem, że w każdej sytuacji należy szukać jasnych stron.

— Jakimtam! — wrzasnęła papuga, siedząca mu na ramieniu.

— To dziwne — zastanowił się Rincewind. — Nie wiedziałem, że zwierzęta mogą iść do Piekła. Chociaż doskonale rozumiem, dlaczego w tym przypadku zrobili wyjątek.

— Wypchaj się, magu!

— Nie rozumiem, dlaczego nas tutaj nie szukają — wtrącił Eryk.

— Siedź cicho i maszeruj — odparł Rincewind. — Dlatego, że są głupi. Nie mogą sobie wyobrazić, że robilibyśmy coś takiego.

— Tak, I pod tym względem mają rację. Ja też nie mogę sobie wyobrazić, że robimy coś takiego.

Rincewind podeptał chwilę. Obserwując przebiegające obok gromady szukających go demonów.

— A więc nie znalazłeś Źródła Młodości? — zapytał czując, że powinien podtrzymać rozmowę.

— Ależ znalazłem — zawołał urażony da Quirm. — czyste źródełko ukryte w głęboko w dżungli. I napiłem się z niego. A raczej pociągnąłem sobie solidnie, to chyba lepsze określenie.

— I…?

— Zdecydowanie działało. Tak. Przez pewien czas wyraźnie czułem, że młodnieję.

— Ale… — Rincewind szerokim gestem wskazał da Quirma, kołowrót i wysokie wieże Piekła.

— Ach — westchnął starzec. — To właśnie jest najbardziej denerwujące. Tyle czytałem o Źródle… Można by pomyśleć, że we wszystkich tych księgach ktoś przynajmniej wspomni kluczową informację na temat wody.

— To znaczy?

— Pić po przegotowaniu. To wszystko wyjaśnia, prawda? Szkoda.


Bagaż biegł truchtem po spiralnej drodze łączącej kręgi Piekła. Nawet w normalnych okolicznościach nie zwracałby pewnie na siebie uwagi. Jeśli już, to był wręcz mniej zdumiewający niż większość tutejszych lokatorów.


— To nudne — poskarżył się Eryk.

— O to właśnie chodzi — wytłumaczył mu Rincewind.

— Nie powinniśmy się tu chować, tylko szukać wyjścia!

— Może i tak, ale stąd nie ma wyjścia.

— Owszem, jest — zabrzmiał głos za plecami Rincewinda.

Był to głos człowieka, który widział już wszystko i wcale mu się nie podobało.

— Lavaeolus? — zdumiał się Rincewind.

Jego przodek maszerował tuż za nim.

— Wrócisz cały i zdrowy — rzekł z goryczą Lavaeolus. — Tak powiedziałeś. Ha! Przez dziesięć lat jedna wpadka po drugiej. Mogłeś uprzedzić kumpla.

— Ehm… — wykrztusił Eryk. — Nie chcieliśmy zmieniać biegu historii.

— Nie chcieliście zmieniać biegu historii — powtórzył wolno Lavaeolus. Spuścił głowę i spojrzał na drewniane szczeble kołowrotu. — Aha. To dobrze. To wszystko tłumaczy. Lepiej się czuję z tą świadomością. W imieniu biegu historii chciałbym wam serdecznie podziękować.

— Przepraszam — wtrącił Rincewind.

— Tak?

— Mówiłeś, że jest jakaś droga na zewnątrz.

— A tak. Tylne wyjście.

— A gdzie?

Lavaeolus na chwilę przestał deptać i wskazał poza mglistą pustkę.

— Widzisz ten łuk. O tam?

Rincewind wytężył wzrok.

— Mniej więcej — odparł. — Czy to ono?

— Tak. Długa, stroma wspinaczka. Ale nie wiem, dokąd prowadzi.

— Jak się o nim dowiedziałeś?

— Zapytałem demona. — Lavaeolus wzruszył ramionami. — Na wszystko jest prosty sposób.

— Cała wieczność minie, zanim tam dojedziemy — oświadczył Eryk. — To po drugiej stronie. Nigdy nam się nie uda.

Rincewind kiwnął głową i zasmucony podjął nieskończony marsz. Po kilku minutach podniósł głowę.

— Czy nie zauważyłeś, że idziemy chyba szybciej?

Eryk obejrzał się.

Bagaż wszedł na pokład i teraz próbował ich dogonić.


Astfgl stanął przed zwierciadłem.

— Pokaż mi to, co widzą — rozkazał.

Tak panie.

Król przez chwilę wpatrywał się w wirujący obraz.

— Powiedz, co to znaczy — zażądał.

Jestem tylko lustrem, panie. Skąd mogę wiedzieć?

Astfgl warknął gniewnie.

— A ja jestem władcą Hadesu — oznajmił i machnął trójzębem. — I gotów jestem zaryzykować następne siedem lat pecha.

Zwierciadło rozważyło wszelkie możliwości.

Być może słyszę zgrzyty, panie, spróbowało.

— I?

Czuję dym.

— Żadnego dymu. Wyraźnie zakazałem palenia ognia. Bardzo staromodna koncepcja. I psuła nam opinię.

Mimo to, panie.

— Pokaż mi… Hades.

Zwierciadło naprawdę się postarało. Władca zdążył jeszcze zobaczyć, jak kołowrót z rozżarzonymi do czerwoności łożyskami zsuwa się z podstawy i toczy przez krainę umarłych ze zwodniczą powolnością lawiny.

Rincewind wisiał na poprzecznym pręcie i patrzył, jak szczeble przemykają pod nim z prędkością, która z pewnością spaliłaby podeszwy sandałów, gdyby okazał się nierozsądny i opuścił nogi. Umarli jednak przyjmowali to wszystko z pogodną obojętnością ludzi, którzy wiedzą, że najgorsze mają już za sobą. Rozbrzmiewały wołania „Podajcie watę cukrową!”

Słyszał jak Lavaeolus chwali przyczepność kołowrotu i tłumaczy da Quirmowi, że gdyby zbudować pojazd kładący przed sobą drogę, tak jak właściwie robi to teraz Bagaż, a potem pokryć go pancerzem, to wojny byłyby mnie krwawe, kończyłyby się o połowę szybciej i wszyscy mogliby więcej czasu spędzać wracając do domów.

Bagaż nie wygłaszał żadnych komentarzy. Wiedział, ze jego właściciel wisi o kilka stóp przed nim, więc nie zwalniał. Może nawet zauważył, ze droga trwa przez czas dziwnie długi, ale to w końcu problem Czasu. I tak, wyrzucając czasem na bok jakąś potępioną duszę, podskakując, wirując i miażdżąc niekiedy jakiegoś pechowego demona, kołowrót toczył się niepowstrzymanie.


Lord Vassenego uśmiechnął się.

— Teraz — powiedział. — Nadszedł czas.

Inne starsze demony zachowywały się nieco lękliwie. Oczywiście, były zaprawione w złych uczynkach, zaś Astfgl stanowczo nie był Jednym-Z-Nas, był natomiast najobrzydliwszym parweniuszem, który zdołał wśliznąć się na stanowisko…

To prawda. Ale… ale to… Istnieją być może uczynki zbyt…

— Bierzcie przykład z ludzi — przedrzeźniał król Vassenego. — Sam mi kazał uczyć się od ludzi. Mnie! Co za bezczelność! Co za arogancja! Ale ja obserwowałem, to prawda. Uczyłem się. I planowałem.

Twarz miał straszną. Nawet książęta najniższych rzędów, słynący z nikczemności, musieli odwracać głowy.

Diuk Drazometh Cuchnący z wahaniem podniósł szpon.

— Ale jeśli tylko zacznie podejrzewać… — rzekł. — Wiecie, ma okropny temperament. Te notatki służbowe…

Zadrżał.

— A co takiego zamierzamy uczynić? — Vassenego niewinnie rozłożył ręce. — Komu się stanie krzywda? Zapytuję was, bracia: komu się stanie krzywda?

Zacisnął palce. Kostki mu pobielały pod cienką skórą poznaczoną niebieskawymi żyłkami. Przyglądał się pełnym zwątpienia twarzom .

— A może wolicie kolejną naganę? — zapytał.

Twarze zmieniły się, gdy lordowie jeden po drugim podejmowali decyzje, jakby padały kolejne kostki domina. Istniały sprawy, co do których nawet oni byli zgodni. Koniec z naganami, koniec z dokumentacją konsultacyjną, koniec z podnoszącymi na duchu przemówieniami do całej załogi. Owszem, żyli w Piekle, ale gdzieś trzeba wyznaczyć granicę.

Hrabia Beezlemoth podrapał się w jeden z trzech nosów.

— I ludzie gdzieś tam wymyślili to całkiem sami? — zapytał. — Nie przekazaliśmy im żadnych, no wiecie, wskazówek?

Vassenego pokręcił głową.

— Ich własne dzieło — oświadczył z dumą, jak oddany wychowawca, który widzi, że jego najlepszy uczeń kończy studia z wyróżnieniem.

Hrabia wpatrzył się w nieskończoność.

— Myślałem, że to my mamy być potworami — szepnął z podziwem.

Stary diuk pokiwał głową. Długo czekał na tę chwilę. Gdy inni rozmawiali o gwałtownej, krwawej rewolucji, on tylko zaglądał do świata ludzi, patrzył i zachwycał się.

Ten Rincewind okazał się niezwykle użyteczny. Zdołał bez reszty ściągnąć na siebie uwagę króla. Wart był wszelkich wysiłków. A przecież, dureń jeden, nadal wierzy, że to jego palce wykonują całą robotę! Trzy życzenia, też mi coś…


I tak stało się, że gdy Rincewind wydostał się z odłamków kołowrotu, zobaczył stojącego nad sobą Astfgla, króla demonów, lorda Piekieł i władcę Otchłani.

Astfgl przeszedł już przez wczesne stadium furii teraz dryfował w ciepłej lagunie wściekłości, gdzie głos jest spokojny, maniery uprzejme i wyszukane, i tylko ślady śliny w kąciku ust zdradza szalejące we wnętrzu inferno.

Eryk wyczołgał się spod złamanej belki i podniósł głowę.

— O rany — powiedział.

Władca demonów zakręcił młynka trójzębem. Narzędzie nie wyglądało już zabawnie. Wyglądało jak ciężki metalowy pręt z trzema strasznymi ostrzami na końcu.

Astfgl uśmiechnął się i rozejrzał.

— Nie — powiedział najwyraźniej do siebie. — Nie tutaj. To miejsce nie jest dostatecznie publiczne. Chodźcie!

Dłoń chwyciła każdego z nich za ramię. Nie mogli się opierać, jak dwa nie identyczne płatki śniegu nie mogą opierać miotaczowi ognia. Nastąpiła chwila dezorientacji i Rincewind znalazł się w największej sali wszechświata.

Był to wielki hol. Można by w nim budować rakiety księżycowe. Władcy Piekła znali może takie słowa jak „subtelność” i „skromność”. Słyszeli jednak, że jeśli posiada się te cechy, należy je okazywać. Wywnioskowali zatem, że jeśli się ich nie posiada, należy je okazywać tym bardziej. Czego im brakowało, to gustu. Astfgl zrobił, co mógł, ale nawet on nie zdołał wiele dodać do wstępnego fatalnego ustawienia, gryzących się kolorów i strasznej tapety. Wstawił kilka stolików i powiesił plakat z corridy, ale ginęły one w ogólnym chaosie; nowa makata na oparciu Tronu Strachu podkreślała jedynie jego co bardziej drażniące płaskorzeźby.

Obie ludzkie istoty padły na podłogę.

— A teraz… — zaczął groźnie Astfgl.

Lecz jego głos zatonął w nagłym wybuchu entuzjazmu.

Demony wszelkich postaci i rozmiarów wypełniły prawie całą salę, wspinały się na ściany, a nawet zwisały z sufitu. Demoniczna orkiestra uderzyła w wybrane struny rozmaitych instrumentów. Rozciągnięty od ściany do ściany transparent głosił „Nasz szef nieh rzyje! Chura!”

Astfgl zmarszczył brwi w nagłym odruchu paranoi, kiedy podszedł do niego Vassenego, a za nim inni lordowie. Twarz starego demona rozciągała się w stuprocentowym szczerym uśmiechu. Niewiele brakowało, by król wpadł w panikę i uderzył trójzębem, lecz Vassenego zdążył wyciągnąć rękę i poklepać go po ramieniu.

— Dobra robota! — zawołał.

— Co?

— Doskonałą!

Astfgl zerknął w dół, na Rincewinda.

— aha — powiedział. — No tak. — Odchrząknął. — To drobiazg — zapewnił i wyprostował się. — Widziałem, ze nie dajecie rady, więc sam…

— Nie ci — rzucił pogardliwie Vassenego. — To sprawy trywialne. Nie, sir. Mówiłem o twoim wyniesieniu…

— Wyniesieniu? — nie zrozumiał Astfgl.

— Awansie, sire!

Głośne okrzyki zerwały siew grupie młodych demonów, które wznosiłyby okrzyki z każdego powodu.

— Awansie? Ale przecież…Przecież jestem królem — protestował słabo Astfgl. Czuł, że z wolna przestaje się orientować w sytuacji.

— Phi — parsknął głośno Vassenego.

— Phi?

— Istotnie, sire. Król? Król? Sire, chyba mogę w imieniu nas wszystkich powiedzieć, że to żaden tytuł dla takiego demona jak ty. Demona, sire, którego opanowanie spraw organizacyjnych i zrozumienie priorytetów, którego głęboka wiedza o właściwych funkcjach naszego istnienia, którego… jeśli wolno, sire…niezwykłe możliwości intelektualne przeniosły nas w nowe, większe głębie!

Astfgl mimowolnie się napuszył.

— No wiesz… — zaczął.

— A jednak przekonujemy się, że nawet na swym stanowisku nie zapominasz, sire, o najdrobniejszych szczegółach naszej pracy — dodał Vassenego, spoglądając z góry na Rincewinda. — Co za poświęcenie! Co za oddanie!

Astfgl wyprężył się z godnością.

— Naturalnie, zawsze uważałem…

Rincewind podparł się na łokciach i pomyślał: uważaj, za tobą…

— I dlatego — rzekł Vassenego, promieniejąc jak brzeg zastawiony latarniami morskimi — na swym posiedzeniu Rada postanowiła… i to, niech będzie mi wolno dodać, sire, postanowiła jednomyślnie… ustanowić całkiem nowe wyróżnienie, by uhonorować twe niedoścignione sukcesy.

— Ważność właściwie prowadzonej dokumentacji jest… jakie wyróżnienie? — zapytał Astfgl. Pierwsze piskorze podejrzeń przemknęły oceanami samozadowolenia.

— Stanowisko, sire, Najwyższego Dożywotniego Prezydenta Piekła.

Orkiestra zagrała znowu.

— Z własnym gabinetem. O wiele większym niż ta komórka, którą przez tyle lat musiałeś znosić, sire. A raczej: panie prezydencie.

Orkiestra wtrąciła kolejną nutę.

Demony czekały.

— Czy będą tam… palmy w doniczkach? — zapytał z wolna Astfgl.

— Sady. Plantacje. Dżungle!

Zdawało się, że Astfgl zajaśniał delikatnym wewnętrznym blaskiem.

— A dywany? Wiecie takie od ściany do ściany…

— Ściany trzeba było przesunąć, aby zmieściły się wszystkie, sire. Puszyste? Żyją w nich całe plemiona Pigmejów i wciąż nieodgadli, dlaczego w nocy ciągle świeci się światło!

Oszołomiony król pozwolił objąć się przyjacielskim ramieniem i poprowadzić wśród wiwatujących tłumów. Wszelkie myśli o zemście rozwiały się bez śladu.

— Zawsze marzyłem o takiej specjalnej rzeczy do robienia kawy — wymruczał, gdy padły ostatnie bastiony jego samokontroli.

— Zainstalowano tam całą fabrykę, sire! I rurę głosową, sire, żebyś mógł przekazywać polecenia swoim podwładnym. Oraz najnowocześniejszy kalendarz, dwa eony na każdej stronie, i jeszcze takie…

— Kolorowe pisaki. Zawsze uważałem…

— Pełna tęcza, sire — huczał tubalnie Vassenego. — Ale udajmy się tam bez zwłoki, sire, gdyż podejrzewam, że twój błyskotliwy umysł nie może się doczekać zmierzenia z niezwykłej wagi zadaniami, jakie cię czekają, Sire.

— Z pewnością, z pewnością! Najwyższy czas się nimi zająć… — Po zarumienionej twarzy Astfgla przemknął wyraz lekkiego zakłopotania. — Te niezwykłej wagi zadania…

— Nie mniej niż kompletna, pełna, badawcza i dogłębna analiza naszej roli, funkcji, priorytetów celów, sire!

Vassenego odstąpił o krok.

Lordowie demonów wstrzymali oddech.

Astfgl zmarszczył brwi. Wszechświat jakby zwolnił. Gwiazdy zatrzymały się na moment na swoich trajektoriach.

— I planowanie długofalowe? — spytał w końcu Astfgl.

— Ma najwyższy priorytet, sire, co zechciałeś od razu dostrzec ze swą zwykłą przenikliwością — zapewnił szybko Vassenego.

Lordowie demonów odetchnęli.

Pierś Astfgla rozrosła się o kilka cali.

— Naturalnie potrzebny mi będzie specjalny personel, by uformować…

— Uformować! O to właśnie chodzi! — zawołał Vassenego, który dał się chyba nieco ponieść entuzjazmowi.

Astfgl zerknął na niego podejrzliwie, ale w tej właśnie chwili znowu zagrała orkiestra. Ostatnie słowa, jakie usłyszał Rincewind, gdy króla wyprowadzono już z sali, brzmiały:

— W celu właściwej analizy informacji będę potrzebował…

Władca zniknął.

Pozostałe demony widząc, że zabawa na dzisiaj chyba już się skończyła, krążyły po sali i dryfowały na zewnątrz przez wielkie drzwi. Najsprytniejszym z nich zaczynało już świtać, że wkrótce znowu zahuczą płomienie.

Nikt jakoś nie zwracał uwagi na dwie ludzkie istoty. Rincewind szarpnął za szatę Eryka.

— A teraz uciekamy, tak? — domyślił się Eryk.

— Teraz odchodzimy — odparł stanowczo Rincewind. — Nonszalancko, spokojnie i tego…

— Szybko?

— Prędko się uczysz, co?


Jak wiadomo, prawidłowo wykorzystane trzy życzenia powinny uszczęśliwić największą możliwą liczbę osób. I to właśnie się zdarzyło.

Tezumeni byli szczęśliwi. Kiedy żadne wznoszone modły nie zdołały skłonić Bagażu do powrotu i zdeptania ich nieprzyjaciół, wytruli wszystkich kapłanów i rozpoczęli próby z oświeconym ateizmem. Nadal mogli zabijać tylu ludzi co poprzednio, ale nie musieli w tym celu tak wcześnie wstawać.

Mieszkańcy Tsortu i Efebu byli szczęśliwi. Przynajmniej ci, którzy piszą i występują w dramatach historycznych, a tylko to się naprawdę liczy. Ich długa wojna dobiegła końca i mogli powrócić do właściwych zajęć cywilizowanych narodów, to znaczy szykować się do następnej.

Mieszkańcy Piekła byli szczęśliwi, a w każdym razie szczęśliwsi niż przedtem. Płomienie znowu migotały jasno i te same, znajome tortury zadawano ciałom eterycznym, całkiem niezdolnym do ich odczuwania. A potępieni zyskali świadomość, która czyni trudy tak łatwymi do zniesienia: absolutnie pełną wiedzę, że może być gorzej.

Lordowie demonów byli szczęśliwi.

Stali przed magicznym zwierciadłem i popijali ceremonialnie drinki. Od czasu do czasu któryś z nich podejmował ryzyko klepnięcia Vassenego w ramię.

— Pozwolimy im odejść, sire? — spytał diuk, obserwując w ciemnej tafli lustra wspinające się figurki.

— Och… chyba tak — rzucił Vassenego niedbale. — Warto pozwolić, by rozeszło się kilka opowieści. Pour encouragy le… poor encoura… żeby wszyscy usiedli i zwrócili na nas uwagę. Poza tym byli użyteczni, w pewnym sensie.

Zajrzał w głębię swego kielicha i w milczeniu napawał się sukcesem.

A jednak… jednak w otchłani swego przewrotnego umysłu miał wrażenie, że słyszy cienki głosik, który z biegiem lat zabrzmi mocniej — głosik prześladujący wszystkich władców demonów, wszędzie: uważaj, za tobą…

Trudno powiedzieć, czy Bagaż był szczęśliwy, czy nie. Jak dotąd złośliwie zaatakował czternaście demonów, a trzy z nich zapędził do ich własnej jamy wrzącego oleju. Wkrótce będzie musiał ruszyć za swoim panem, ale na razie się nie spieszył.

Jeden z demonów rozpaczliwie spróbował chwycić się krawędzi. Bagaż ciężko przydepnął mu palce.

Stwórca wszechświatów był szczęśliwy. Tytułem eksperymentu wprowadził właśnie do zamieci siedmioramienny płatek śniegu i nikt nie zauważył. Kusiło go, żeby jutro sprawdzić maleńkie, delikatnie wykrystalizowane litery alfabetu. Alfabetyczny Śnieg. To może być przebój.

Rincewind i Eryk byli szczęśliwi.

— Widzę błękitne niebo! — zawołał chłopiec. — Jak myślisz, gdzie stąd wyjdziemy? — dodał. — I kiedy?

— Gdziekolwiek — odarł Rincewind. — Kiedykolwiek.

Przyjrzał się szerokim stopniom, po których się wspinali. Były niezwykłe; każdy zbudowano z wielkich kamiennych liter. Na przykłada ten, na którym właśnie stanął, głosił: „Chciałem Jak najlepiej”.

A następny: „ Myślałem, Że Będziesz Zadowolona”.

Eryk stanął na: „Dla Dobra Dzieci”.

— Dziwne, prawda? — powiedział. — Dlaczego tak je zrobili?

— To pewnie miały być dobre chęci — wyjaśnił Rincewind.

Szli przecież drogą do Piekła, a demony to jednak tradycjonaliści.

I chociaż wszystkie są nieodwracalnie zaprzedane złu, to nie są przecież takie złe.

Rincewind zstąpił z „Jesteśmy Firmą Równych Szans” i przez ścianę, która zrosła się za nim, wyszedł na świat.

Musiał przyznać, ze mogło być o wiele gorzej.

Prezydent Astfgl siedział w plamie światłą w swym wielkim, mrocznym gabinecie. Raz jeszcze dmuchnął w rurę.

— Halo? — zawołał. — Halo!

Jakoś nikt mu nie odpowiadał.

Dziwne.

Sięgnął po kolorowy pisak i spojrzał na stosy przestudiowanych dokumentów. Wszystkie te akta, które trzeba przeanalizować, rozważyć, ocenić i zaopiniować, potem sformułować odpowiednie dyrektywy organizacyjne, naszkicować podstawowe wytyczne strategii, a po właściwym namyśle przerobić je znowu…

Znowu sprawdził rurę.

— Halo! Halo!

Nikogo. Ale nie ma się o co martwić. Pracy nie zabraknie. Jego czas jest zbyt cenny, by go marnować.

Oparł stopy o gruby, ciepły dywan.

Spojrzał z dumą na palmy w doniczkach.

Puknął w skomplikowaną konstrukcję z chromowanego drutu i kulek, która zaczęła się kołysać i stukać kierowniczo.

Stanowczym, zdecydowanym ruchem odkręcił pióro.

Zapisał: Na jakim rynku działamy???

Pomyślał chwilę, po czym starannie zapisał pod spodem: Działamy na rynku potępienia!!!

I to także było szczęście. Swego rodzaju.

Загрузка...