Rozdział siódmy

Gdy podłożono ogień pod stos zbrodniarki i gdy ogarnęły ją płomienie, lżyć owa poczęła zebranych na placu rycerzy, baronów, czarodziejów i panów rajców słowy tak okropnemi, że groza wszystkich przejęła. Choć wprzód wilgotnemi jeno polany stos obłożono, by diablica nie sczezła za prędko i snadniej katuszy ognia zaznała, teraz czem prędzej rozkazano suszu dorzucić i kaźń zakończyć. Ale iście demon siedział w onej przeklętnicy, bo choć już skwierczała grzecznie, okrzyku boleści nie wydała, jeno straszliwsze jeszcze klątwy miotać jęła. „Zrodzi się mściciel z mojej krwi — zakrzyknęła w głos. - Zrodzi się ze skalanej Starszej Krwi niszczyciel narodów i światów! On pomści mękę moją! Śmierć, śmierć i pomsta wam wszystkim i pokoleniom waszym!" Tyle jeno zdołała wykrzyczeć, nim zgorzała. Tak zginęła Falka, taką karę poniosła za przelaną krew niewinną.

Roderick de Novembre, Historia świata, tom II

— Popatrzcie na nią. Spalona słońcem, pokaleczona, wykurzona. Wciąż pije, by gąbka, a wygłodniała, że strach. Powiadam wam, ona ze wschodu przyszła. Przeszła przez Korath. Przez Patelnię.

— Bajesz! Na Patelni nikt nie przeżyje. Z zachodu szła, od gór, korytem Suchaka. Ledwo o skraj Korathu zawadziła, a i tego było dość. Gdyśmy ją znaleźli, padła już, bez ducha leżała.

— Na zachodzie takoż pustkowie milami się ciągnie. Skąd tedy szła?

— Nie szła, ino jechała. Kto wie, z jak daleka. Ślady kopyt były podle niej. Musiał ją koń w Suchaku zwalić, dlatego pobita, posiniaczona.

— Czemu ona taka dla Nilfgaardu ważna, ciekawym? Gdy nas prefekt na poszukiwanie posłał, dumałem, jakasi ważna szlachcianka zaginęła. A ta? Zwykły kopciuch, obdarte pomiotło, do tego kołowata niemowa. Iście nie wiem, Skomlik, czyśmy tą co trza naszli…

— Ona to. Zwykła za się nie jest. Zwykłą byśmy nieżywą znaleźli.

— Niewiele brakowało. Deszcz ją ani chybi uratował. Zaraza, najstarsze dziady deszczu na Patelni nie pamiętają. Chmury zawsze omijają Korath… Nawet gdy w dolinach pada, tam jedna kropla nie spadnie!

— Poźrzyjcie na nią, jak to ćpa. Jakby tydzień w gębie nic nie miała… Ej, ty, poćpiego! Smaczna li słonina? Chlebek suchy?

— Po elfiemu pytaj. Albo po nilfgaardzku. Ona po ludzku nie rozumie. To elfi pomiot jakiś…

— To przygłup, niedojda. Gdy ją rano na konia wsadzałem, jakbym kukłę z drewna wsadzał.

— Oczów nie macie — błysnął zębami ten nazywany Skomlikiem, potężny i łysawy. - Co z was za Łapacze, jeśliście się jeszcze na niej nie poznali! Ani ona głupia, ani nierozumna. Udaje jeno. To dziwna i chytra ptaszka.

— A czemu taka dla Nilfgaardu ważna? Nagrodę obiecali, wszędy patrole pognały… Czemu?

— Tego nie wiem. Ale jakby ją dobrze zapytać… Fletnią po grzbiecie zapytać… Ha! Miarkowaliście, jak na mnie spojrzała? Wszystko pojmuje, słucha bacznie. Hej, dziewko! Jam jest Skomlik, tropiciel, Łapaczem zwany. A to, pojrzyj no tu, to jest nahajka, batem zwana! Miła ci na plecach skóra? To gadaj wraz…

— Dosyć! Milczeć!

Głośny, ostry, nie tolerujący sprzeciwu rozkaz padł od drugiego ogniska, przy którym siedział rycerz wraz ze swym giermkiem.

— Nudzicie się, Łapacze? — spytał groźnie rycerz. - Tedy jazda do roboty! Konie oporządzić! Zbroję moją i oręż wyczyścić! Do lasu po drwa! A dziewczyny nie tykać! Zrozumieliście, chamy?

— Iście, szlachetny panie Sweers — bąknął Skomlik. Jego kamraci pospuszczali głowy.

— Do roboty! Wykonać rozkazy! Łapacze zakrzątali się.

— Dola nas pokarała tym zasrańcem — zamamrotał jeden. - Że też prefekt jego akurat nad nami postawił, rycerza chędożonego…

— Ważny — bąknął z cicha drugi, oglądając się chyłkiem. - A wżdy to my, Łapacze, dziewkę odnaleźlim… Nasz to niuch sprawił, żeśmy w koryto Suchaka pojechali.

— Ano. Zasługa nasza, a wielmożny nagrodę weźmie, nam leda jaki grosz skapnie… Florena pod nogi rzucą, masz, pry, Łapaczu, podziękuj za pańską łaskę…

— Zamknijcie gęby — syknął Skomlik — bo jeszcze usłyszy…

Ciri została przy ognisku sama. Rycerz i giermek patrzyli na nią badawczo, ale nie odzywali się.

Rycerz był starszym, ale krzepkim mężczyzną o surowej, poznaczonej bliznami twarzy. W czasie jazdy zawsze miał na głowie hełm z ptasimi skrzydłami, ale nie były to te skrzydła, które Ciri widywała w sennych koszmarach, a potem na wyspie Thanedd. Tb nie był Czarny Rycerz z Cintry. Ale był to rycerz nilfgaardzki. Gdy wydawał rozkazy, mówił wspólnym płynnie, ale z wyraźnym akcentem, podobnym do akcentu elfów. Ze swym giermkiem, chłopakiem niewiele starszym od Ciri, rozmawiał natomiast językiem zbliżonym do Starszej Mowy, ale mniej śpiewnym, twardszym. Musiał to być język nilfgaardzki. Ciri, dobrze znająca Starszą Mowę, rozumiała większość słów. Ale nie zdradzała się z tym. Na pierwszym postoju, na skraju pustyni, którą nazywano Patelnią lub Korathem, nilfgaardzki rycerz i jego giermek zasypali ją pytaniami. Wtedy nie odpowiadała, bo była obojętna i oszołomiona, półprzytomna. Po kilku dniach jazdy, gdy wyjechali ze skalistych wąwozów i zjechali w dół, w zielone doliny, Ciri oprzytomniała, zaczęła wreszcie dostrzegać świat wokół siebie i ospale reagować. Ale nadal nie odpowiadała na pytania, więc rycerz w ogóle przestał się do niej odzywać. Zdawało się, że nie zwraca na nią uwagi. Zajmowali się nią tylko drabi każący nazywać się Łapaczami. Ci też próbowali ją wypytywać. Byli agresywni.

Ale Nilfgaardczyk w skrzydlatym hełmie prędko przywołał ich do porządku. Było jasne i oczywiste, kto tu jest panem, a kto sługą.

Ciri udawała niemądrą niemowę, ale pilnie nadstawiała uszu. Powoli zaczynała rozumieć swoją sytuację. Wpadła w łapy Nilfgaardu. Nilfgaard jej szukał i znalazł, niewątpliwie wyśledziwszy trasę, którą posłał ją chaotyczny.teleport z Ibr Lara. To, co nie udało się Yennefer, nie udało się Geraltowi, udało się skrzydlatemu rycerzowi i tropicielom Łapaczom.

Co stało się na Thanedd z Yennefer i Geraltem? Gdzie była? Miała najgorsze podejrzenia. Łapacze i ich herszt, Skomlik, mówili prostacką, niechlujną wersją wspólnego, ale bez nilfgaardzkiego akcentu. Łapacze byli zwykłymi ludźmi, ale służyli rycerzowi z Nilfgaardu. Łapacze cieszyli się na myśl o nagrodzie, jaką za odnalezienie Ciri wypłaci im prefekt. We florenach.

Jedynymi krajami, gdzie obiegową monetą był floren, a ludzie służyli Nilfgaardczykom, były zarządzane przez prefektów cesarskie Prowincje na dalekim Południu.

*****

Następnego dnia, na popasie nad brzegiem strumienia, Ciri zaczęła zastanawiać się nad możliwością ucieczki. Magia mogła jej dopomóc. Ostrożnie spróbowała najprostszego zaklęcia, delikatnej telekinezy. Ale jej obawy potwierdziły się. Nie miała w sobie nawet krzty czarodziejskiej energii. Po nierozsądnej zabawie z ogniem zdolności magiczne opuściły ją całkowicie.

Zobojętniała znowu. Na wszystko. Zamknęła się w sobie i pogrążyła w apatii. Na długo.

Do dnia, w którym drogę przez wrzosowiska zajechał im Błękitny Rycerz.

*****

— Aj, aj — mruknął Skomlik, patrząc na zagradzających im drogę konnych. - Bieda będzie. To Varnhageny z fortu Sarda…

Konni zbliżyli się. Na czele, na potężnym siwku, jechał olbrzym w szmelcowanej, błękitno połyskującej zbroi. Tuż za nim trzymał się drugi pancerny, z tyłu podążało dwóch jeźdźców w prostych burych strojach, niewątpliwie pachołków.

Nilfgardczyk w skrzydlatym hełmie wyjechał na spotkanie, wstrzymując gniadosza w tanecznym kłusie. Jego giermek pomacał rękojeść miecza, odwrócił się na kulbace.

— Stać z tyłu i pilnować dziewczyny — warknął do Skomlika i jego Łapaczy. - Nie mieszać się!

— Niegłupim — rzekł cicho Skomlik, gdy tylko giermek się oddalił. - Niegłupim, by mieszać się do waśni panów z Nilfgaardu…

— Będzie bitka, Skomlik?

— Niechybnie. Między Sweersami a Varnhagenami rodowa wróżda i krwawa zemsta. Z koni. Strzeżcie dziewki, bo w niej nasz spór i zysk. Jeśli się poszczęści, całą nagrodę za nią weźmiemy.

— Yarnhageny pewnikiem też dziewki szukają. Gdyby przeważyli, odbiorą nam ją… Nas ino czterech…

— Pięciu — błysnął zębami Skomlik. - Jeden z ciurów z Sardy to zda się mój swojak. Uwidzicie, z tej draki dla nas będzie spór, nie dla panów rycerzów…

Rycerz w błękitnej zbroi ściągnął wodze siwka. Skrzydlaty stanął naprzeciw. Towarzysz Błękitnego podkłusował, zatrzymał się z tyłu. Jego dziwaczny szyszak ozdobiony był dwoma pasami skóry zwisającymi z zasłony i wyglądającymi jak dwa wielkie wąsy lub morsie kły. W poprzek siodła Dwa Kły trzymał groźnie wyglądającą broń, przypominającą nieco szponton noszony przez gwardzistów z Cintry, ale mający znacznie krótsze drzewce i dłuższe żeleźce.

Błękitny i Skrzydlaty wymienili kilka słów. Ciri nie dosłyszała jakich, ale ton obu rycerzy nie pozostawiał wątpliwości. Nie były to słowa przyjazne. Błękitny nagle uniósł się na kulbace, wskazał gwałtownie na Ciri, powiedział coś głośno i gniewnie. Skrzydlaty w odpowiedzi krzyknął równie gniewnie, machnął ręką w pancernej rękawicy, najwyraźniej każąc Błękitnemu iść precz. I wtedy się zaczęło.

Błękitny walnął siwka ostrogami i runął do przodu, wyszarpując topór z uchwytu przy siodle. Skrzydlaty spiął gniadosza, wyrywając miecz z pochwy. Zanim jednak pancerni zdążyli zewrzeć się w boju, zaatakował Dwa Kły, popędzając konia do galopu drzewcem szpontona. Giermek Skrzydlatego skoczył na niego, dobywając miecza, ale Dwa Kły uniósł się na kulbace i cisnął mu szponton prosto w pierś. Długie żeleźce z trzaskiem przebiło kaplerz i kolczugę, giermek jęknął rozdzierająco i runął z konia na ziemię, oburącz trzymając drzewce wbite aż po krzyżyk.

Błękitny i Skrzydlaty zderzyli się z hukiem i łomotem. Topór był groźniejszy, ale miecz szybszy. Błękitny dostał w bark, fragment szmelcowanego naręczaka poleciał w bok, wirując i powiewając rzemieniem, jeździec zachwiał się w siodle, na błękitnej zbroi zalśniły karminowe smugi. Galop rozdzielił walczących. Skrzydlaty Nilfgaardczyk zawrócił gniadosza, ale wtedy wpadł na niego Dwa Kły, oburącz wznosząc miecz do ciosu. Skrzydlaty szarpnął wodze, Dwa Kły, kierujący koniem tylko nogami, przecwałował obok. Skrzydlaty zdążył jednak rąbnąć go w przelocie. Na oczach Ciri blacha naramiennika wgięła się, spod blachy buchnęła krew.

Już wracał Błękitny, wywijając toporem i wrzeszcząc. Obaj pancerni w pędzie wymienili huczące ciosy, rozdzielili się. Na Skrzydlatego znowu wpadł Dwa Kły, konie zderzyły się, zadzwoniły miecze. Dwa Kły ciął Skrzydlatego, rozwalając opachę i tarczkę, Skrzydlaty wyprostował się i uderzył od prawej potężnym ciosem w bok napierśnika. Dwa Kły zakołysał się w siodle. Skrzydlaty stanął w strzemionach i z rozmachem ciał jeszcze raz, między rozrąbany, wgięty już naramiennik a szyszak. Ostrze szerokiego miecza z hukiem wcięło się w blachy, uwięzło. Dwa Kły wyprężył się i zadygotał. Konie zwarły się, tupiąc i zgrzytając zębami na wędzidłach. Skrzydlaty zaparł się o łęk, wyrwał miecz. Dwa Kły zwisł z siodła i runął pod kopyta. Podkowy zahuczały o rozgniatywany pancerz.

Błękitny zawrócił siwka, atakował, unosząc topór. Z trudem powodował koniem zranioną ręką. Skrzydlaty dostrzegł to, zręcznie zaszedł go od prawej, uniósł się w strzemionach do straszliwego cięcia. Błękitny złapał cios na topór i wybił miecz z dłoni Skrzydlatego. Konie znowu zderzyły się. Błękitny był istnym siłaczem, ciężka siekiera w jego dłoni wzniosła się i opadła jak trzcinka. Na pancerz Skrzydlatego zwalił się z łomotem cios, od którego gniadosz aż przysiadł na zadzie. Skrzydlaty zakołysał się, ale utrzymał w siodle. Nim topór zdążył spaść po raz drugi, puścił wodze i zakręcił lewą ręką, chwytając zawieszony na rzemiennym temblaku ciężki graniasty buzdygan, na odlew zdzielił Błękitnego po hełmie. Hełm zahuczał jak dzwon, teraz Błękitny zachwiał się w kulbace. Konie kwiczały, próbowały się kąsać i nie chciały rozdzielić.

Błękitny, wyraźnie oszołomiony ciosem buzdyganu, zdołał jednak uderzyć toporem, z hukiem trafiając przeciwnika w napierśnik. To, że obaj utrzymywali się jeszcze w siodłach, wydawało się istnym cudem, ale było po prostu zasługą wysokich wspierających łęków. Po bokach obu wierzchowców ciekła krew, szczególnie dobrze widoczna na jasnej maści siwka. Ciri patrzyła ze zgrozą. W Kaer Morhen nauczono ją walczyć, ale nie wyobrażała sobie, w jaki sposób mogłaby stawić czoło któremuś z takich siłaczy. I sparować choćby jeden z tak potężnych ciosów.

Błękitny oburącz chwycił stylisko topora, głęboko wbitego w napierśnik Skrzydlatego, zgarbił się i zaparł, próbując zepchnąć przeciwnika z siodła. Skrzydlaty z rozmachem zdzielił go buzdyganem, raz, drugi, trzeci. Krew trysnęła spod okapu hełmu, bryznęła na błękitną zbroję i szyję siwka. Skrzydlaty uderzył gniadosza ostrogami, skok konia wydarł ostrze siekiery z jego napierśnika; chwiejący się w siodle Błękitny wypuścił z dłoni stylisko. Skrzydlaty przełożył buzdygan do prawej ręki, naleciał, straszliwym ciosem przygiął głowę Błękitnego do końskiej szyi. Chwyciwszy wodze siwka wolną ręką, Nilfgaardczyk walił buzdyganem, błękitna zbroja dzwoniła jak żelazny garnek, krew sikała spod powyginanego hełmu. Jeszcze jedno uderzenie i Błękitny głową do przodu runął pod kopyta siwka. Siwek odkłusował, ale gniadosz Skrzydlatego, najwidoczniej wyćwiczony, z gruchotem stratował powalonego. Błękitny żył jeszcze, o czym zaświadczył rozpaczliwy ryk bólu. Gniadosz tratował go nadal — z takim impetem, że ranny Skrzydlaty nie utrzymał się w siodle i z hukiem zwalił się obok.

— Pozabijali się, psiekrwie — stęknął Łapacz, który trzymał Ciri.

— Panowie rycerze, mór na nich a zaraza — splunął drugi.

Pachołkowie Błękitnego przyglądali się z oddalenia. Jeden zawrócił konia.

— Stój, Remiz! — wrzasnął Skomlik. - Dokąd to? Do Sardy? Pilno ci na stryk?

Pachołkowie zatrzymali się, jeden spojrzał, przysłaniając oczy dłonią.

— To ty, Skomlik?

— Ja! Podjedź, Remiz, nie bojąj się! Rycerskie waśnie to nie nasza sprawa!

Ciri nagle miała dość obojętności. Zwinnie wyszarpnęła się trzymającemu ją Łapaczowi, puściła się biegiem, dopadła siwka Błękitnego, jednym skokiem znalazła się na kulbace z wysokim łękiem.

Udałoby się jej może, gdyby nie to, że pachołkowie z Sardy byli w siodłach i na wypoczętych koniach. Dopadli ją bez trudu, wyrwali wodze. Zeskoczyła i pognała w stronę lasu, ale konni znowu ją dogonili. Jeden w pędzie chwycił ją za włosy, pociągnął, powlókł. Ciri wrzasnęła, uwiesiła się jego ręki. Konny rzucił ją wprost pod nogi Skomlika. Świsnęła nahajka, Ciri zawyła i zwinęła się w kłębek, zasłaniając głowę rękoma. Nahajka świsnęła znowu i cięła ją po rękach. Odturlała się, ale Skomlik doskoczył, kopnął ją, potem przydeptał butem krzyże.

— Uciekać chciałaś, żmijo?

Nahajka świsnęła. Ciri zawyła. Skomlik kopnął ją znowu i smagnął pletnią.

— Nie bij mnie! -. wrzasnęła, kuląc się.

— Przemówiłaś, zarazo! Rozsznurowała się gębusia? Ja cię zaraz…

— Opamiętajże się, Skomlik! — krzyknął któryś z Łapaczy. - Życie chcesz z niej wytłuc, czy co? Ona za wiele warta, by ją zmarnować!

— Jasny piorun — powiedział Remiz, zsiadając z konia. - Byłabyż to ta, której Nilfgaard szuka od tygodnia?

— Ona.

— Ha! Wszystkie garnizony jej szukają. To jakaś ważna dla Nilfgaardu persona! Pono jakiś możny mag wy-wróżył, że musi być gdzieś w tych okolicach. Tak mówili w Sardzie. Gdzieście ją naszli?

— Na Patelni.

— Nie może być!

— Może, może — powiedział gniewnie Skomlik, wykrzywiając się. - Mamy ją, a nagroda nasza! Co stoicie niby koły? Spętać mi tę ptaszkę i na kulbakę z nią! Wynosimy się stąd, chłopy! Żywo!

— Wielmożny Sweers — powiedział jeden z Łapaczy — chyba dycha jeszcze…

— Długo nie podycha. Pies go trącał! Jedziemy wprost do Amarillo, chłopy. Do prefekta. Odstawimy mu dziewkę ł zgarniemy nagrodę.

— Do Amarillo? — Remiz podrapał się w potylicę, spojrzał na pole niedawnej walki. - Tam już nam kat zaświeci! Co prefektowi powiesz? Rycerze pobite, a wy cali? Gdy się cała rzecz ujawni, prefekt każe was powiesić, a nas ciupasem odeśle do Sardy… A wtenczas Varnhageny skórę z nas złupią. Warn może i do Amarillo droga, ale mnie lepiej w lasy zapaść…

— Tyś mój szurzy, Remiz — powiedział Skomlik. - A chociażeś psi syn, boś siostrę moją bijał, zawsześ swak. Tedy ci skórę ocalę. Jedziemy do Amarillo, powiadam. Prefekt wie, że między Sweersami a Yarnhagenami wróżda. Spotkali się, pobili jedni drugich, zwykła u nich rzecz. Co my moglim? A dziewkę, baczcie na moje słowa, znaleźliśmy później. My, Łapacze. Tyś też od nynie Łapacz, Remiz. Prefekt łajno wie, ilu nas ze Sweersem pojechało. Nie doliczy się…

— Nie zabyłeś aby o czym, Skomlik? — spytał przeciągle Remiz, patrząc na drugiego pachołka z Sardy.

Skomlik odwrócił się wolno, po czym błyskawicznie wydobył nóż i z rozmachem wbił go pachołkowi w gardło. Pachołek zarzęził i zwalił się na ziemię.

— Ja o niczym nie zapominam — powiedział zimno Łapacz. - No, to tera my już sami swoi. Świadków nie ma, a i głów do podziału nagrody nie za dużo. Na koń, chłopy, do Amarillo! Szmat drogi jeszcze między nami a nagrodą, zwlekać nie ma co!

*****

Gdy wyjechali z ciemnej i mokrej bukowiny, zobaczyli u podnóża góry wieś, kilkanaście strzech wewnątrz pierścienia niskiego częstokołu ogradzającego zakole niewielkiej rzeczki.

Wiatr przyniósł zapach dymu. Ciri poruszyła zdrętwiałymi palcami rąk, przywiązanych rzemieniem do łęku siodła. Cała była zdrętwiała, pośladki bolały nieznośnie, dokuczał pełny pęcherz. Była w siodle od wschodu słońca. W nocy nie wypoczęła, bo kazano jej spać z rękoma przywiązanymi do przegubów leżących z obu stron Łapaczy. Na każde jej poruszenie Łapacze reagowali klątwami i groźbami bicia.

— Osada — powiedział jeden.

— Widzę — odrzekł Skomlik.

Zjechali z góry, kopyta koni zachrzęściły wśród wysokich, spalonych słońcem traw. Wkrótce znaleźli się na wyboistej drodze wiodącej wprost do wsi, ku drewnianemu mostkowi i bramie w palisadzie.

Skomlik wstrzymał konia, stanął w strzemionach.

— Co to za wieś? Nigdym tu nie popasał. Remiz, znasz te okolice?

— Dawniej — powiedział Remiz — zwali tę wieś Biała Rzeczka. Ale jak się zaczęła ruchawka, paru tutejszych przystało do rebeliantów, tedy Varnhageny z Sardy kura tu puścili, ludzi wysiekli albo pognali w niewolę. Teraz same nilfgaardzkie osadniki tu mieszkają, nowoposiedleńcy. A wioskę przechrzcili na Glyswen. Te osadniki to niedobre, zawzięte ludzie. Rzeknę wam: nie popasajmy tu. Jedźmy dalej.

— Koniom trza dać wypocząć — zaprotestował jeden z Łapaczy — i zaobroczyć je. A i mnie we flakach gra, jakoby kapela rżnęła. Co nam tam nowoposiedleńcy, mierzwa jedna, chmyzy. Machniem im przed nosem rozkazem prefekta, wżdy prefekt Nilfgaardczyk jako i oni. Zobaczycie, w pas się nam pokłonią.

— Jużci — burknął Skomlik — widział kto Nilfgaardczyka, który w pas się kłania. Remiz, a karczma jaka jest w onym Glyswen?

— Jest. Karczmy Varnhageny nie spalili.

Skomlik obrócił się na kulbace, spojrzał na Ciri.

— Trza ją rozwiązać — powiedział. - Nie Iza, by kto poznał… Dajcie jej opończę. I kaptur na łeb… Hola! Dokąd, kopciuchu?

— W krzaki muszę…

— Ja ci dam krzaki, wywłoko! Kucaj wedle drogi! I pomnij: we wsi ani pary z gęby. Nie myśl, żeś chytra! Piśniesz tylko, to gardło ci poderżnę. Jeśli ja za ciebie florenów nie dostanę, nikt nie dostanie.

Podjechali stępa, kopyta koni załomotały na mostku. Zza ostrokołu natychmiast wyłoniły się postacie osadników uzbrojonych w oszczepy.

— Przy bramie stróżują — mruknął Remiz. - Ciekawym czemu.

— Ja też — odmruknał Skomlik, unosząc się w strzemionach. - Bramy pilnują, a od strony młyna częstokół rozwalony, wozem można wjechać…

Podjechali bliżej, zatrzymali konie.

— Witajcie, gospodarze! — zawołał jowialnie, choć nieco nienaturalnie Skomlik. - W dobry czas!

— Ktoście? — spytał krótko najwyższy z osadników.

— Myśmy, kumie, są wojsko — zełgał Skomlik rozparty na kulbace. - W służbie jego wielgomożności pana prefekta z Amarillo.

Osadnik przesunął dłonią po drzewcu oszczepu, popatrzył na Skomlika spode łba. Niewątpliwie nie przypominał sobie, na jakich to chrzcinach Łapacz został jego kumem.

— Przysłał nas tu jaśnie pan prefekt — łgał dalej Skomlik — byśmy uznali, jak się wiedzie jego rodakom, dobrym ludziom z Glyswen. Przesyła jego wielgomożność pozdrowienia i pyta, nie trza li ludziom z Glyswen jakiej pomocy?

— Jakoś sobie radzimy — powiedział osadnik. Ciri stwierdziła, że mówił wspólnym podobnie jak Skrzydlaty, z takim samym akcentem, choć stylem mówienia starał się naśladować żargon Skomlika. - Przywykliśmy sami sobie radzić.

— Rad będzie pan prefekt, gdy mu to powtórzym. Karczma otwarta? W gardłach nam zaschło…

— Otwarta — rzekł ponuro osadnik. - Póki co, otwarta.

— Póki co?

— Póki co. Bo my tę karczmę wkrótce rozbierzemy, krokwie i deski na spichlerz przydadzą się. Z karczmy pożytek żaden. My pracujemy w pocie czoła i do karczmy nie chodzimy. Karczma tylko przejezdnych ciągnie, większością takich, którym nie jesteśmy radzi. Teraz też tam tacy popasają.

— Kto? — Remiz zbladł lekko. - Nie z fortu Sarda wypadkiem? Nie wielmożni panowie Varnhagenowie?

Osadnik skrzywił się, poruszył wargami, jakby miał, ochotę splunąć.

— Nie, niestety. To milicja panów baronów. Nissirowie.

— Nissirowie? — zmarszczył się Skomlik. - A skąd oni? Pod czyją komendą?

— Starszy nad nimi wysoki, czarny, wąsaty jak sum.

— Hę! - Skomlik odwrócił się do towarzyszy. - Dobra nasza. Jednego tylko takiego znamy, nie? To ani chybi będzie nasz stary druh Vercta „Wierzaj mi", pamiętacie go? A cóż tu u was, kumie, Nissirowie porabiają?

— Panowie Nissirowie — wyjaśnił ponuro osadnik — do Tyffi zmierzają. Zaszczycili nas swą wizytą. Wiozą jeńca. Jednego z bandy Szczurów wzięli w pień.

— A jużci — parsknął Remiz. - A cysarza Nilfgaardu nie wzięli?

Osadnik zmarszczył się, zacisnął dłonie na drzewcu oszczepu. Jego towarzysze zaszemrali głucho.

— Jedźcie do karczmy, panowie wojacy — mięśnie na żuchwach osadnika zagrały ostro. - I pogadajcie z panami Nissirami, waszymi druhami. Jesteście pono w służbie u prefekta. Zapytajcie tedy panów Nissirów, czemu bandytę do Tyffi wiozą, miast tu, na miejscu, wnet na pal go wołami nawlec, jak prefekt nakazał. I przypomnijcie panom Nissirom, waszym druhom, że tu władzą jest prefekt, nie baron z Tyffi. My mamy już i woły w jarzmie, i palik naostrzony. Jeśli panowie Nissirowie nie zechcą, to my uczynimy co trzeba. Rzeknijcie im to.

— Rzeknę, musowo — Skomlik znacząco łypnął na kamratów. - Bywajcie, ludziska.

Ruszyli stępa między chałupy. Wieś wydawała się wymarła, nie widzieli ni żywej duszy. Pod jednym z płotów ryła wychudzona świnia, w błocie taplały się brudne kaczki. Drogę jeźdźców przeciął wielki czarny kocur.

— Tfu, tfu, kocia morda — Remiz pochylił się w siodle, splunął, złożył palce w znak chroniący od złego uroku. -Drogę przebieżał, kurwi syn!

- Żeby mu tak myszą w gardle stanęła!

— Czego? — odwrócił się Skomlik.

— Kot. Jako ta smoła czarny. Drogę przebieżał, tfu, tfu.

— Licho z nim — Skomlik rozejrzał się dookoła. - Patrzcie ino jaka pustota. Alem widział zza błon, że ludziska w chatach siedzą, uważają. A zza tamtych wrót, baczyłem, sulica błysknęła.

— Bab pilnują — zaśmiał się ten, który życzył kotu kłopotów z myszą. - Nissirowie we wsi! Słyszeliście, co ów kmiot gadał? Widno było, że Nissirów nie miłuje.

— I nie dziwota. „Wierzaj mi" i jego kompania żadnej kiecce nie przepuszczą. Eh, doigrają się oni jeszcze, ci panowie Nissirowie. Baronowie „Stróżami porządku" ich zwą, za to im płacą, by ładu strzegli, dróg pilnowali. A krzyknij chłopu nad uchem: „Nissir!", uwidzisz, pięty sobie posra ze strachu. Ale to do czasu, do czasu. Jeszcze jednego cielaka zarżną, jeszcze jedną dziewkę wymamłają, a rozniosą ich chłopkowie na widłach, obaczycie. Baczyliście tych u wrót, jakie gęby mieli zawzięte? To nilfgaardzkie osadniki. Z nimi szutków nie ma… Ha, oto i karczma…

Popędzili konie.

Karczma miała lekko zapadniętą, tęgo omszałą strzechę. Stała w pewnym oddaleniu od chałup i zbudowań gospodarskich, wyznaczając jednak środek, punkt centralny całego ogrodzonego porozwalanym częstokołem terenu, miejsce przecięcia się dwóch przechodzących przez wieś dróg. W cieniu rzucanym przez jedyne w okolicy wielkie drzewo był okólnik, zagroda dla bydła i oddzielna dla koni. W tej ostatniej stało pięć lub sześć nie rozkulbaczonych wierzchowców. Przed drzwiami, na schodkach, siedziało dwóch typów w skórzanych kurtach i spiczastych futrzanych czapkach. Obaj hołubili przy piersi gliniane kufle, a między nimi stała miska pełna ogryzionych kości.

— Coście za jedni? — wrzasnął jeden z typów na widok Skomlika i jego zsiadającej z koni kompanii. - Czego tu szukacie? Poszli precz! Zajęta karczma w imieniu prawa!

— Nie krzykaj, Nissirze, nie krzykaj — powiedział Skomlik, ściągając Ciri z siodła. - A drzwi rozewrzyj szerzej, bo chcemy do środka. Twój komendant, Yercta, to nasz znajomek.

— Nie znam was!

— Boś gołowąs! A ja i „Wierzaj mi" służyliśmy razem jeszcze za dawnych czasów, nim tu Nilfgaard nastał.

— No, jeśli tak… — zawahał się typ, puszczając rękojeść miecza. - Wchodźcie. Mnie tam zajedno…

Skomlik szturchnął Ciri, drugi Łapacz chwycił ją za kołnierz. Weszli do środka.

Wewnątrz było mrocznie i duszno, pachniało dymem i pieczenia. Karczma była prawie pusta — zajęty był tylko jeden ze stołów, stojący w smudze światła wpadającego przez okienko z rybich błon. Siedziało przy nim kilku mężczyzn. W głębi, przy palenisku, krzątał się karczmarz, pobrzękując garnkami.

— Czołem panom Nissirom! — zagrzmiał Skomlik.

— My nie czołem z byle wołem — warknął jeden z siedzącej przy okienku kompanii, plując na podłogę. Drugi powstrzymał go gestem.

— Wolnego — powiedział. - To swoje chłopy, nie poznajesz? Skomlik i jego Łapacze. Powitać, powitać!

Skomlik rozpromienił się i ruszył w kierunku stołu, ale zatrzymał się, widząc kamratów zapatrzonych na słup podtrzymujący siestrzan stropu. Pod słupem siedział na zydelku szczupły, jasnowłosy kilkunastoletni chłopak, dziwnie wyprężony i wyciągnięty. Ciri zobaczyła, że nienaturalna pozycja wynika z faktu, że ręce chłopaka są wykręcone do tyłu i skrępowane, a szyję przytwierdza do słupa rzemienny pas.

— A niech mnie krosta obsypie — westchnął głośno jeden z Łapaczy, ten, który trzymał Ciri za kołnierz. -Spójrz jeno, Skomlik! Toż to Kayleigh!

— Kayleigh? — Skomlik przekrzywił głowę. - Szczur Kayleigh? Nie może być!

Jeden z siedzących za stołem Nissirów, grubas z włosami wystrzyżonymi w malowniczy czub, roześmiał się gardłowo.

— Może być — powiedział, oblizując łyżkę. - To Kayleigh, we własnej parszywej osobie. Opłaciło się o świtaniu wstawać. Dostaniem za niego pewnie z pół kopy florenów dobrą cesarską monetą.

— Capnęliście Kayleigha, no, no — zmarszczył się Skomlik. - Znaczy się, prawdę gadał nilfgaardzki kmiotek…

— Trzydzieści florenów, psiamać — westchnął Remiz. -Nielichy grosz… Płaci baron Lutz z Tyffi?

— Tak jest — potwierdził drugi Nissir, czarnowłosy i czarnowąsy. - Wielmożny baron Lutz z Tyffi, nasz pan i dobrodziej. Szczury ograbili mu rządcę na gościńcu, to w złości się zapiekł i wyznaczył nagrodę. I to my, Skomlik, tę nagrodę weźmiemy, wierzaj mi. Ha, spójrzcie tylko, chłopy, jakiego to puchacza nadął! Nie w smak mu, że to my, nie on Szczura capnął, choć i jemu prefekt bandę tropić nakazał!

- Łapacz Skomlik — grubas z czubem wskazał na Ciri łyżką — takoż coś złapał. Widzisz, Vercta? Dziewuszka jakaś.

— Widzę — czarnowąsy błysnął zębami. - Cóż to, Skomlik, tak cię bieda przydusiła, że dzieci porywasz dla okupu? Co to za kocmołuch?

— Do tego ci nic!

— Coś taki srogi — zaśmiał się ten z czubem. - Upewnić się chcemy ino, czy to nie córa twoja.

— Jego córa? — zaśmiał się Vercta, ten z czarnym wąsem. — A jużci. Żeby córy móc płodzić, trza jajca mieć. Nissirowie ryknęli śmiechem.

— A rżyjcie, łby baranie! — wrzasnął Skomlik i nadął się. - A tobie, Vercta, tyle rzeknę: nim niedziela minie, zadziwisz się, o kim głośniej będzie, o was i o waszym Szczurze czy o mnie i o tym, czegom ja dokonał. I obaczym, kto hojniejszy: wasz baron czy cesarski prefekt z Amarillo!

— Możesz mnie w rzyć pocałować — oświadczył pogardliwie Vercta i wrócił do siorbania polewki — razem z twoim prefektem, twoim cesarzem i całym Nilfgaardem, wierzaj mi. I nie nadymaj się. Wiem ci ja, że Nilfgaard od tygodnia za jakąś dziewką goni, aż kurz się po drogach wznosi. Wiem, że nagroda za nią jest. Ale mnie to łajno obchodzi. Ja się już prefektowi i Nilfgaardczykom wysługiwać nie myślę i plugawię na nich. Ja teraz u barona Lutza służę, jeno jemu podlegam, nikomu bolej.

— Twój baron — charknął Skomlik — miast ciebie nilfgaardzką rękę boćka, nilfgaardzkie buty liże. Tedy ty nie musisz, to i gadać ci łatwo.

— Nie pusz się — powiedział pojednawczo Nissir. - Nie przeciw tobie mówiłem, wierzaj mi. Żeś dziewkę, której Nilfgaard szuka, znalazł, dobrze to, rad widzę, że ty nagrodę weźmiesz, a nie te zasrane Nilfgaardczyki. A że prefektowi służysz? Nikt nie wybiera sobie panów, to oni wybierają, no nie? Nuże, siednijcie z nami, wypijemy, jak się trafiło spotkanie.

— Ano, czemu nie — zgodził się Skomlik. - Dajcie jeno wprzód kawałek powroza. Przywiążę dziewkę do słupa wedle waszego Szczura, dobra?

Nissirowie ryknęli śmiechem.

— Widzita go, postrach pogranicza! — zarechotał grubas z czubem. - Zbrojne ramię Nilfgaardu! Zwiąż ją, Skomlik, zwiąż, a tęgo. Ale weźmij żelazny łańcuch, bo powrozy gotów ten twój ważny jeniec poszarpać i mordę ci obić, nim ucieknie. Wygląda groźnie, aże ciarki przechodzą!

Nawet towarzysze Skomlika parsknęli tłumionym śmiechem. Łapacz poczerwieniał, przekręcił pas, podszedł do stołu.

— Ja aby ku pewności, by nie zemknęła…

— Nie zawracaj rzyci — przerwał Vercta, łamiąc chleb. - Chcesz pogadać, to siadaj, postaw kolejkę jak się należy. A tę dziewkę, jeśli wola, powieś za nogi u powały. Tyle mnie to obchodzi, co świńskie łajno. Tylko że to okropnie śmieszne, Skomlik. Dla ciebie i dla twego prefekta to może i ważny jeniec, ale dla mnie to zabiedzony i zestrachany dzieciak. Wiązać ją chcesz? Ona, wierzaj mi, ledwie się na nogach trzyma, gdzie jej tam do uciekania. Czego się lękasz?

— Wraz wam powiem, czego się lękam — Skomlik zaciął wargi. - To nilfgaardzka osada. Nas tu chlebem i solą osadniki nie witali, a dla waszego Szczura, rzekli, pal już mają zastrugany. I w prawie są, bo ukaz prefekt dał, by złapanych zbójów na miejscu sprawiać. Jeśli im jeńca nie wydacie, gotowi i dla was paliki zastrugać.

— O wa — powiedział grubas z czubem. - Kawki im straszyć, chacharom. Nam niech lepiej nie stają, bo im krwi upuścim.

— Szczura im nie wydamy — dodał Yercta. - Nasz jest i do Tyffi pojedzie. A baron z Lutz już całą sprawę z prefektem uładzi. A, co gadać po próżnicy. Siadajcie.

Łapacze, obracając pasy z mieczami, ochotnie przysiedli się do stołu Nissirów, wrzeszcząc na karczmarza i zgodnie wskazując Skomlika jako fundatora. Skomlik kopniakiem podsunął zydel do słupa, szarpnął Ciri za ramię, pchnął tak, że upadła, uderzając ramieniem o kolana związanego chłopaka.

— Siedź tu — warknął. - I ani mi się rusz, bo oćwiczę jak sukę.

— Ty gnido — zawarczał młodzik, patrząc na niego zmrużonymi oczyma. - Ty psi…

Ciri nie znała większości słów, które wyleciały ze złych, skrzywionych ust chłopaka, ale ze zmian zachodzących na obliczu Skomlika wywnioskowała, że musiały być to słowa niebywale plugawe i obraźliwe. Łapacz pobladł z wściekłości, zamachnął się, trzasnął związanego w twarz, chwycił za długie jasne włosy, szarpnął, tłukąc potylicą chłopaka o słup.

— Ejże! — zawołał Yercta, unosząc się zza stołu. - Co się tam dzieje?

— Kły mu powybijani, parszywemu Szczurowi! — ryknął Skomlik. - Nogi z rzyci wyrwę, obiedwie!

— Chodź tu i przestań drzeć mordę — Nissir usiadł, wypił duszkiem kubek piwa, otarł wąsy. - Twoim jeńcem pomiataj, co się zmieści, ale od naszego wara. A ty, Kayleigh, nie graj zucha. Siedź cicho i zacznij rozmyśliwać o szafocie, co go baron Lutz kazał już ustawić w miasteczku. Lista rzeczy, jakie ci na tym szafocie uczyni małodobry, jest już spisana i, wierzaj mi, ma trzy łokcie długości. Pół miasteczka już robi zakłady, do którego punktu wytrzymasz. Oszczędzaj tedy siły, Szczurze. Sam postawię małą sumkę i liczę, że nie zrobisz mi zawodu i zdzierżysz przynajmniej do kastrowania.

Kayleigh splunął, odwracając głowę, na ile pozwalał zaciśnięty na szyi rzemień. Skomlik podciągnął pas, zmierzył złowrogim spojrzeniem przycupniętą na zydlu Ciri, po czym dołączył do kompanii za stołem, klnąc, albowiem w przyniesionym przez karczmarza dzbanie zostały już wyłącznie nikłe ślady piany.

— Jakeście wzięli Kayleigha? — spytał, sygnalizując oberżyście chęć rozszerzenia zamówienia. - I to żywego? Bo temu, żeście pozostałych Szczurów wysiekli, wiary nie dam.

— Po prawdzie — odrzekł Vercta, krytycznie przyglądając się temu, co właśnie wydłubał był z nosa — to szczęście mieliśmy, i tyle. Samojeden był. Od szajki się odłączył i do Nowej Kuźnicy do dziewuchy przyskakał na nockę. Sołtysina wiedział, że niedaleko stoimy, dał znać. Zdążyliśmy przed świtaniem, zgarnęliśmy go na sianku, ani kwiknął.

— A z dziewką jego zabawilim się pospołu — zarechotał grubas z czubem. - Jeśli jej Kayleigh nocką nie wygodził, nie było jej krzywdy. Myśmy jej rankiem tak wygodzili, że później ni ręką, ni nogą ruszyć nie mogła!

— To z was, powiadam, pierdoły są i durnie — oznajmił Skomlik gromko i drwiąco. - Przechędożyliście ładny pieniądz, głuptaki wy. Miast czas na dziewkę tracić, było żelazo rozgrzać i Szczura wypytać, gdzie banda nocuje. Mogliście wszystkich mieć, Giselhera i Reefa… Za Giselhera Varnhageny z Sardy dwadzieścia florenów dawali już rok temu. A za ową gamratkę, jak jej tam… Mistel chyba… Za nią prefekt jeszcze więcej by dał po tym, co jego bratankowi uczyniła pod Druigh, wtedy gdy Szczury konwój oskubali.

— Tyś, Skomlik — skrzywił się Vercta — albo z przyrodzenia głupi, albo ci życie ciężkie rozum ze łba wyjadło. Jest nas sześciu. Miałem samoszóst na całą szajkę uderzyć, czy jak? A nagrodzie nas i tak nie minąć. Baron Lutz w loszku Kayleighowi pięt przygrzeje, czasu nie poskąpi, wierzaj mi. Kayleigh wszystko wyśpiewa, wyda ich schowki i kwatery, tedy siłą i kupą pójdziemy, osaczymy bandę, wybierzemy jako raki ze saka.

— A jużci. Będą to czekać. Dowiedzą się, że Kayleigha wzięliście i utają w inszych schowkach i komyszach. Nie, Vercta, trza ci zaglądnąć prawdzie w oczy: spaskudziliście. Zamieniliście nagrodę na babi kiep. Tacyście są, znają was… jeno kiep wam na myśli.

— Sameś kiep! — Vercta zerwał się zza stołu. - Tak ci pilno, to sam się za Szczurami puść razem z twoimi bohaterami! Ale bacz, bo na Szczurów iść, mości nilfgaardzki pachołku, to nie to, co niedorosłe dziewuszki łapać!

Nissirowie i Łapacze zaczęli wrzeszczeć i obrzucać się nawzajem wyzwiskami. Oberżysta prędko podał piwo, wyrywając pusty dzban z rąk grubasa z czubem, zamierzającego się już naczyniem na Skomlika. Piwo szybko złagodziło spór, schłodziło gardła i uspokoiło temperamenty.

— Jeść dawaj! — wrzasnął grubas do karczmarza. - Jajecznicy z kiełbasą, fasoli, chleba i sera!

— I piwa!

— Co tak gały wybałuszasz, Skomlik? My dziś przy groszu są! Obralim Kayleigha z konia, sakiewki, błyskotek, miecza, siodła i kożucha, wszystko sprzedalim krasnoludom!

— Dziewki jego buciki czerwone takoż sprzedalim. I korale!

— Ho, ho, tedy jest za co wypić, w rzeczy samej! Radem!

— A czemuś to tak rad? My mamy za co wypić, nie ty. Ty ze swego ważnego jeńca jeno smarki spod nosa możesz zdjąć albo ze wszów go wyiskać! Jaki jeniec, taki łup, ha, ha!

— Wy psie syny!

— Ha, ha, siadaj, żartowalim, zawrzyj gębę!

— Wypijmy na zgodę! My ugaszczamy!

— Gdzie ta jajecznica, karczmarzu, żeby cię dżuma zżarła! Skorzej!

— I piwo dawaj!

Skulona na zydelku Ciri uniosła głowę, napotykając wpatrzone w nią wściekle zielone oczy Kayleigha, widoczne spod zmierzwionej grzywy jasnych włosów. Przeszył ją dreszcz. Twarz Kayleigha, choć niebrzydka, była zła, bardzo zła. Ciri natychmiast zrozumiała, że ten niewiele starszy od niej chłopak zdolny jest do wszystkiego.

— Chyba mi cię bogowie zesłali — szepnął Szczur, świdrując ją zielonym spojrzeniem. - Pomyśleć tylko, nie wierzę w nich, a zesłali. Nie oglądaj się, mała idiotko. Musisz mi pomóc… Nadstaw uszu, zaraza…

Ciri skuliła się jeszcze bardziej, opuściła głowę.

— Słuchaj — zasyczał Kayleigh, iście po szczurzemu błyskając zębami. - Za chwilę, gdy będzie tędy przechodził oberżysta, zawołasz… Słuchaj mnie, u czarta…

— Nie — szepnęła. - Zbiją mnie…

Usta Kayleigha skrzywiły się, a Ciri natychmiast zrozumiała, że pobicie przez Skomlika wcale nie jest najgorszym, co może ją spotkać. Chociaż Skomlik był wielki, a Kayleigh chudy i w dodatku związany, instynktownie czuła, kogo należy bardziej się bać.

— Jeśli mi pomożesz — szepnął Szczur — to ja pomogę tobie. Ja nie jestem sam. Ja mam druhów takich, którzy nie zostawiają w biedzie… Rozumiesz? Ale gdy moi druhowie nadciągną, gdy się zacznie, nie mogę tkwić przy tym słupie, bo mnie te łotry usieką… Nadstaw uszu, psiakrew. Powiem ci, co masz zrobić…

Ciri opuściła głowę jeszcze niżej. Usta jej drżały.

Łapacze i Nissirowie żarli jajecznicę, ciamkając jak dziki. Karczmarz przemieszał w saganie i doniósł na stół następny dzbanek piwa i bochen pytlowego chleba.

— Głodna jestem! — zapiszczała posłusznie, blednąc lekko. Oberżysta zatrzymał się, spojrzał na nią przyjaźnie, potem obejrzał się ku ucztującym.

— Można jej dać, panie?

— Won! — wrzasnął niewyraźnie Skomlik, czerwieniejąc i plując jajecznicą. - Wara od niej, kręcirożnie zasrany, bo ci giry poprzetrącam! Nie wolno! A ty siedź cicho, powsinogo, bo cię…

— Ejże, Skomlik, cóżeś to, obindasił, czy jak? — wtrącił się Vercta, z wysiłkiem przełykając obłożony cebulą chleb. - Patrzcie go, chłopaki, wolichwosta jednego, sam żre za cudze pieniądze, a dziewuszce żałuje. Daj jej miskę, gospodarzu. Ja płacę i ja mówię, komu dać, a komu nie. A komu to się nie podoba, to może zaraz dostać w szczeciniaty ryj.

Skomlik poczerwieniał jeszcze bardziej, ale nic nie powiedział.

— Coś mi się jeszcze przypomniało — dodał Vercta. - Mus Szczura nakarmić, żeby nie skapiał w drodze, boby nas baron ze skóry obłupił, wierzaj mi. Dziewka go nakarmi. Hej, gospodarzu! Narychtuj jadła jakiego dla nich! A ty, Skomlik, co tam burczysz? Co ci nie w smak?

— Baczenie trza na nią mieć — Łapacz wskazał Ciri ruchem głowy — bo to jakaś dziwna ptaszka. Gdyby to była zwykła dziewka, toby się Nilfgaard za nią nie uganiał, prefekt nagrody by nie obiecywał…

— Czy ona zwykła, czy niezwykła — zarechotał grubas z czubem — to się zaraz pokazać może, wystarczy jej między nogi zajrzeć! Co wy na to, chłopy? Weźmiem ją do stodółki na chwilkę?

— Ani mi się jej waż tknąć! - warknął Skomlik. - Nie pozwolę!

— O wa! Pytać ciebie będziem!

— Spór mój i głowa moja w tym, by ją cało dowieźć! Prefekt z Amarillo…

— Sramy na prefekta twego. Za nasze pieniądze piłeś, a nam pochędóżki żałujesz? Ejże, Skomlik, nie bądźże sknera! A głowa ci nie spadnie, nie bojaj się, ani spór cię nie minie! Całą dowieziesz. Dziewka nie pęcherz rybi, od ściskania nie puknie!

Nissirowie wybuchnęli rżącym śmiechem. Towarzysze Skomlika zawtórowali. Ciri zatrzęsła się, zbladła, uniosła głowę. Kayleigh uśmiechnął się drwiąco.

— Już zrozumiałaś? - zasyczał zza lekko uśmiechniętych warg. - Gdy się popiją, wezmą się za ciebie. Zmaltretują. Jedziemy na jednym wózku. Rób, co kazałem. Uda się mnie, uda się i tobie….

— Jadło gotowe! — zawołał oberżysta. Nie miał nilfgaardzkiego akcentu. - Podejdź, panieneczko!

— Nóż — szepnęła Ciri, odbierając od niego miskę.

— Co?

— Nóż. Prędko.

— Jeśli mało, naści więcej! — zawołał nienaturalnie karczmarz, zezując w kierunku ucztujących i dokładając kaszy do miski. - Odejdź, proszę cię.

— Nóż.

— Odejdź, bo ich zawołam… Nie mogę… Spalą karczmę.

— Nóż.

— Nie. Żal mi cię, córko, ale nie mogę. Nie mogę, pojmij to. Odejdź…

— Z tej karczmy — wyrecytowała drżącym głosem słowa Kayleigha — nikt nie wyjdzie żywy. Nóż. Prędko. A jak się zacznie, uciekaj.

— Trzymaj miskę, niezguło! — krzyknął oberżysta, obracając się tak, by zasłonić sobą Ciri. Był blady i lekko szczękał zębami. - Bliżej patelni!

Poczuła zimne dotknięcie kuchennego noża, który wsunął jej za pasek, zasłaniając trzonek kubraczkiem.

— Bardzo dobrze — syczał Kayleigh. - Usiądź tak, by mnie zasłonić. Postaw mi miskę na kolanach. W lewą rękę bierz łyżkę, w prawą nóż. I piłuj powróz. Nie tu, głupia. Pod łokciem, na słupie. Uważaj, patrzą.

Ciri poczuła suchość w gardle. Pochyliła głowę prawie do miski.

— Karm mnie i jedz sama — zielone oczy wpatrywały się w nią spod półprzymkniętych powiek, hipnotyzowały. - I piłuj, piłuj. Odważnie, mała. Jeśli uda się mnie, uda się i tobie…

Prawda, pomyślała Ciri, tnąc powróz. Nóż śmierdział żelazem i cebulą, ostrze miał wgłębione od wielokrotnego ostrzenia. On ma rację. Czy ja wiem, dokąd wiozą mnie te łotry? Czy ja wiem, czego chce ode mnie ten nilfgaardzki prefekt? Może i na mnie czeka w tym całym Amarillo mistrz małodobry, może czeka koło, świdry i kleszcze, czerwone żelazo… Nie dam się zawieźć jak owca do szlachtuza. Już lepiej zaryzykować…

Z hukiem wyleciało okno, razem z ramą i ciśniętym z zewnątrz pieńkiem do rąbania drewna, wszystko wylądowało na stole, czyniąc spustoszenie wśród misek i kufli. W ślad za pieńkiem na stół wskoczyła jasnowłosa, krótko ostrzyżona dziewczyna w czerwonym kubraczku i wysokich lśniących butach sięgających powyżej kolan. Klęcząc na stole, zawinęła mieczem. Jeden 'z Nissirów, najwolniejszy, który nie zdążył zerwać się i odskoczyć, runął do tyłu wraz z ławą, buchając krwią z rozpłatanego gardła. Dziewczyna zwinnie sturlała się ze stołu, robiąc miejsce dla wskakującego oknem chłopaka w krótkim haftowanym półkożuszku.

— Szczuuuryyyyy!! - wrzasnął Vercta, szamocząc się z mieczem zaplątanym w pas.

Grubas z czubem dobył broni, skoczył w stronę klęczącej na podłodze dziewczyny, zamachnął się, ale dziewczyna, choć na kolanach, zwinnie sparowała cios, odtoczyła się, a ten w półkożuszku, który wskoczył za nią, zamaszyście ciął Nissira w skroń. Grubas padł na podłogę, mięknąc nagle jak przewracany siennik.

Drzwi karczmy otwarły się pod kopniakiem, do izby wpadły dwa następne Szczury. Pierwszy był wysoki i czarniawy, nosił nabijany guzami kaftan i szkarłatną przepaskę na czole. Ten dwoma szybkimi ciosami miecza posłał dwóch Łapaczy w przeciwległe kąty, ściął się z Verctą. Drugi, barczysty i jasnowłosy, szerokim uderzeniem rozpłatał Remiza, szwagra Skomlika. Pozostali rzucili się do ucieczki, zmierzając do drzwi kuchennych. Ale Szczury już wdzierały się i tamtędy — z zaplecza wyskoczyła nagle ciemnowłosa dziewczyna w bajecznie kolorowym stroju. Szybkim sztychem przebiła jednego z Łapaczy, młyńcem odpędziła drugiego, a zaraz potem zarąbała karczmarza, nim ten zdążył krzyknąć, kim jest.

Izbę napełnił wrzask i szczęk mieczy. Ciri ukryła się za słupem.

— Mistle! — Kayleigh, zerwawszy nadcięte powrozy, mocował się rzemieniem, wciąż wiążącym mu szyję do słupa. - Giselher! Reef. Do mnie!

Szczury były jednak zajęte walką — krzyk Kayleigha usłyszał tylko Skomlik. Łapacz odwrócił się i zamierzył do pchnięcia, chcąc przygwoździć Szczura do słupa. Ciri zareagowała błyskawicznie i odruchowo — podobnie jak podczas walki z wiwerną w Gors Velen, podobnie jak na Thanedd, wszystkie wyuczone w Kaer Morhen ruchy wykonały się nagle same, prawie bez jej udziału. Wyskoczyła zza słupa, zawirowała w piruecie, wpadła na Skomlika i silnie uderzyła go biodrem. Była za mała i za drobna, by odrzucić wielkiego Łapacza, ale udało się jej zakłócić rytm jego ruchu. I zwrócić na siebie jego uwagę.

— Ty wywłoko!

Skomlik zamachnął się, miecz zawył w powietrzu. Ciało Ciri ponownie samo wykonało oszczędny unik, a Łapacz o mało się nie przewrócił, lecąc za rozpędzoną klingą. Klnąc plugawię, ciał jeszcze raz, wkładając w cios całą siłę. Ciri uskoczyła zwinnie, pewnie lądując na lewą stopę, zawirowała w odwrotnym piruecie. Skomlik ciał jeszcze raz, ale i tym razem nie był w stanie jej dosięgnąć.

Między nich zwalił się nagle Vercta, obryzgując obydwoje krwią. Łapacz cofnął się, rozejrzał. Otaczały go wyłącznie trupy. I Szczury zbliżające się ze wszystkich stron z nastawionymi mieczami.

— Stójcie — powiedział zimno czarniawy w szkarłatnej przepasce, uwalniając wreszcie Kayleigha. - Wygląda na to, że on bardzo chce zarąbać tę dziewczynę. Nie wiem dlaczego. Nie wiem też, jakim cudem nie udało mu się to do tej pory. Ale dajmy mu szansę, skoro tak bardzo chce.

— Dajmy i jej szansę, Giselher — powiedział ten barczysty. - Niech to będzie uczciwa walka. Daj jej jakieś żelazo, Iskra.

Ciri poczuła w dłoni rękojeść miecza. Nieco zbyt ciężkiego.

Skomlik sapnął wściekle, rzucił się na nią, wywijając brzeszczotem w rozmigotanym młyńcu. Był powolny — Ciri unikała cięć w szybkich zwodach i półobrotach, nawet nie próbując parować sypiących się na nią uderzeń. Miecz służył jej tylko jako przeciwwaga ułatwiająca uniki.

— Niesamowite — zaśmiała się krótko ostrzyżona. - To akrobatka!

— Szybka jest — powiedziała ta wielobarwna, która dała jej miecz. - Szybka jak elfka. Hej, ty, gruby! Może jednak wolałbyś kogoś z nas? Z nią ci nie wychodzi!

Skomlik cofnął się, rozejrzał, nagle niespodziewanie skoczył, godząc w Ciri sztychem, wyciągnięty niby czapla z wystawionym dziobem. Ciri uniknęła pchnięcia krótkim zwodem, zawirowała. Przez sekundę widziała nabrzmiałą, pulsującą żyłę na szyi Skomlika. Wiedziała, że w pozycji, w jakiej się znalazł, nie jest w stanie uniknąć ciosu ani sparować. Wiedziała, gdzie i jak należy uderzyć.

Nie uderzyła.

— Dość tego — poczuła na ramieniu rękę. Dziewczyna w wielobarwnym stroju odepchnęła ją, jednocześnie dwa inne Szczury — ten w półkożuszku i ta krótko ostrzyżona, zepchnęły Skomlika w kąt izby, szachując go mieczami.

— Dość tej zabawy — powtórzyła kolorowa, odwracając Ciri ku sobie. - To trochę za długo trwa. I to z twojej winy, pannico. Możesz zabić, a nie zabijasz. Coś mi się zdaje, że nie pożyjesz długo.

Ciri wzdrygnęła się, patrząc w wielkie ciemne oczy o kształcie migdałów, widząc odsłonięte w uśmiechu zęby, tak drobne, że uśmiech ten wyglądał upiornie. To nie były ludzkie oczy ani ludzkie zęby. Wielobarwna dziewczyna była elfką.

— Czas wiać — powiedział ostro Giselher, ten ze szkarłatną przepaską, najwyraźniej przywódca. - To rzeczywiście za długo trwa! Mistle, wykończ drania.

Krótko ostrzyżona zbliżyła się, unosząc miecz.

— Litości! — wrzasnął Skomlik, padając na kolana. - Darujcie życiem! Ja dzieci małe mam… Malutkie…

Dziewczyna cięła ostro, skręcając się w biodrach. Krew siknęła na bieloną ścianę szeroką, nieregularną smugą karminowych punkcików.

— Nie cierpię malutkich dzieci — powiedziała ostrzyżona, szybkim ruchem zrzucając palcami krew ze zbroczą.

— Nie stój, Mistle — ponaglił ją ten ze szkarłatną przepaską. - Do koni! Trzeba wiać! To nilfgaardzka osada, nie mamy tu przyjaciół!

Szczury błyskawicznie wybiegły z karczmy. Ciri nie wiedziała, co robić, ale nie miała czasu się zastanawiać. Mistle, ta krótko ostrzyżona, popchnęła ją w kierunku drzwi.

Przed karczmą, wśród skorup kufli i ogryzionych kości, leżały trupy Nissirów pilnujących wejścia. Od strony wsi nadbiegali uzbrojeni w oszczepy osadnicy, ale na widok wypadających na podwórze Szczurów natychmiast znikli między chałupami.

— Konno jeździsz? — krzyknęła Mistle do Ciri.

— Tak…

— To jazda, chwytaj któregoś i w skok! Jest nagroda za nasze głowy, a to jest nilfgaardzka wieś! Wszyscy już łapią za łuki i rohatyny! W skok, za Giselherem! Środkiem uliczki! Trzymaj się z daleka od chałup!

Ciri przefrunęła nad niską barierką, chwyciła wodze jednego z koni Łapaczy, wskoczyła na siodło, trzasnęła konia po zadzie płazem miecza, którego nie wypuściła z garści. Poszła w ostry galop, wyprzedzając Kayleigha i wielobarwną elfkę, którą nazywano Iskrą. Pognała za Szczurami w kierunku młyna. Zobaczyła, jak zza węgła jednej z chat wyskakuje człowiek z kuszą, mierząc w plecy Giselhera.

— Rąb go! — usłyszała z tyłu. - Rąb go, dziewczyno!

Ciri odchyliła się w siodle, szarpnięciem wodzy i naciskiem stopy zmuszając galopującego konia do zmiany kierunku, zawinęła mieczem. Człowiek z kuszą odwrócił się w ostatniej chwili, zobaczyła jego wykrzywioną z przerażenia twarz. Wzniesiona do cięcia ręka zawahała się na moment, co wystarczyło, by galop przeniósł ją obok. Usłyszała szczęk zwalnianej cięciwy, koń zakwiczał, miotnął zadem i stanął dęba. Ciri skoczyła, wyrywając nogi ze strzemion, zwinnie wylądowała, padając w przyklęk. Nadjeżdżająca Iskra zwisła z siodła w ostrym zamachu, cięła kusznika w potylicę. Kusznik runął na kolana, przechylił się do przodu i plusnął czołem w kałużę, rozbryzgując błoto. Zraniony koń rżał i ciskał się obok, wreszcie pognał między chałupy, wierzgając silnie.

— Ty idiotko! — wrzasnęła elfka, w pędzie mijając Ciri. - Ty cholerna idiotko!

— Wskakuj! — krzyknął Kayleigh, podjeżdżając do niej. Ciri podbiegła, chwyciła wyciągniętą rękę. Pęd poderwał ją, staw w barku aż zatrzeszczał, ale zdołała wskoczyć na konia, przywierając do pleców jasnowłosego Szczura. Poszli w cwał, mijając Iskrę. Elfka zawróciła, ścigając jeszcze jednego kusznika, który rzucił broń i zmykał w kierunku wrót stodoły. Iskra dognała go bez trudu. Ciri odwróciła głowę. Usłyszała jak cięty kusznik zawył, krótko, dziko, jak zwierzę.

Dogoniła ich Mistle ciągnąca osiodłanego luzaka. Krzyknęła coś, Ciri nie zrozumiała słów, ale pojęła w lot. Puściła plecy Kayleigha, zeskoczyła na ziemię w pełnym pędzie, podbiegła do luzaka, niebezpiecznie zbliżając się do zabudowań. Mistle rzuciła jej wodze, obejrzała się i krzyknęła ostrzegawczo. Ciri odwróciła się w samą porę, by zwinnym półobrotem uniknąć zdradzieckiego pchnięcia włócznią zadanego przez krępego osadnika, który wyłonił się z chlewa.

To, co stało się później, przez długi czas prześladowało ją w snach. Pamiętała wszystko, każdy ruch. Półobrót, który ocalił ją przed grotem włóczni, ustawił ją w idealnej pozycji. Włócznik natomiast, mocno wychylony do przodu, nie był w stanie ani odskoczyć, ani zasłonić się trzymanym oburącz drzewcem. Ciri cięła płasko, wykręcając się w odwrotny półpiruet. Przez moment widziała otwierające się do krzyku usta w twarzy porośniętej szczeciną kilkudniowego zarostu. Widziała przedłużone łysiną czoło, jasne powyżej linii, nad którą czapka lub kapelusz chroniły przed opalenizną. A potem wszystko, co widziała, przesłoniła fontanna krwi.

Wciąż trzymała konia za wodze, a koń spłoszył się makabrycznym wyciem, targnął, zwalając ją na kolana. Ciri nie wypuściła wodzy. Ranny wył i charczał, konwulsyjnie rzucał się wśród słomy i gnoju, a krew sikała z niego jak z wieprza. Poczuła, jak żołądek podjeżdża jej do gardła.

Tuż obok wryła konia Iskra. Chwytając wodze tupiącego luzaka, szarpnęła, stawiając na nogi wciąż uczepioną rzemienia Ciri.

— Na siodło! — wrzasnęła. - I rysią!

Ciri powstrzymała mdłości, wskoczyła na kulbakę. Na mieczu, który wciąż trzymała w dłoni, była krew. Z trudem opanowała chęć, by odrzucić żelazo jak najdalej od siebie.

Spomiędzy chałup wypadła Mistle, ścigając dwóch ludzi. Jeden zdołał zemknąć, przeskakując płot, drugi, cięty krótko, upadł na kolana, oburącz chwycił się za głowę.

Obie z elfką zerwały się do galopu, ale po chwili wryły konie, zapierając się w strzemionach, bo od strony młyna wracał Giselher z innymi Szczurami. Za nimi, dodając sobie odwagi wrzaskiem, pędziła gromada uzbrojonych osadników.

— Za nami! — wrzasnął w pędzie Giselher. - Za nami, Mistle! Do rzeczki!

Mistle, przechylona w bok, ściągnęła wodze, zawróciła konia i pocwałowała za nim, przesadzając niskie opłotki. Ciri przywarła twarzą do grzywy i puściła się za nią. Tuż obok przegalopowała Iskra. Pęd rozwiewał jej piękne ciemne włosy, odsłaniając małe, szpiczaste zakończone ucho ozdobione filigranowym kolczykiem.

Raniony przez Mistle wciąż klęczał pośrodku drogi, kołysząc się i oburącz trzymając za zakrwawioną głowę. Iskra zatoczyła koniem, podcwałowała do niego, z góry rąbnęła mieczem, mocno, z całej siły. Ranny zawył. Ciri zobaczyła, jak odcięte palce prysnęły na boki niby szczapki z rozłupywanego polana, padły na ziemię jak tłuste białe robaki.

Z najwyższym trudem powstrzymała wymioty.

Przy dziurze w palisadzie czekali na nich Mistle i Kayleigh, reszta Szczurów była już daleko. Całą czwórką poszli w ostry, wyciągnięty cwał, przegalopowali przez rzeczkę, rozbryzgując wodę, tryskającą powyżej końskich łbów. Pochyleni, przytuleni policzkami do grzyw wdarli się na piaszczystą skarpę, pognali przez fioletową od łubinu łąkę. Iskra, mająca najlepszego konia, wysforowała się do przodu.

Wpadli w las, w mokry cień, między pnie buków. Dogonili Giselhera i pozostałych, ale zwolnili tylko na moment. Gdy przemierzyli las i wjechali na wrzosowiska, poszli znowu w cwał. Wkrótce Ciri i Kayleigh zaczęli zostawać w tyle, konie Łapaczy nie były w stanie dotrzymać kroku pięknym, rasowym wierzchowcom Szczurów. Ciri miała dodatkowy kłopot — na wielkim koniu ledwo sięgała stopami strzemion, a w cwale nie była w stanie dopasować puślisk. Umiała jeździć bez strzemion nie gorzej niż w strzemionach, ale wiedziała, że w tej pozycji długo nie wytrzyma galopu.

Szczęściem, po kilku minutach Giselher zwolnił tempo i powstrzymał czołówkę, pozwalając, by ona i Kayleigh dołączyli. Ciri przeszła w kłus. Skrócić puślisk nadal nie mogła, w rzemieniu brakowało dziurek. Nie zwalniając przełożyła prawą nogę nad łękiem i usiadła po damsku.

Mistle, widząc jeździecką pozycję dziewczynki, wybuchnęła śmiechem.

— Widzisz, Giselher? Nie tylko akrobatka, ale i woltyżerka! Ech, Kayleigh, skąd wytrzasnąłeś tę diablicę?

Iskra, powstrzymując swą piękną kasztankę, wciąż suchą i rwącą się do dalszego galopu, podjechała bliżej, napierając na hreczkowatego siwka Ciri. Koń zachrapał i cofnął się, podrzucając łeb. Ciri napięła wodze, odchylając się w siodle.

— Czy wiesz, dlaczego jeszcze żyjesz, kretynko? — warknęła elfka, odgarniając włosy z czoła. - Chłopek, którego miłosiernie oszczędziłaś, przedwcześnie zwolnił cyngiel, trafił konia, miast ciebie. Inaczej miałabyś bełt w plecach po lotki! Po co ty ten miecz nosisz?

— Zostaw ją, Iskra — powiedziała Mistle, obmacując mokrą od potu szyję swego wierzchowca. - Giselher, musimy zwolnić, bo zarżniemy konie! Przecież nikt nas nie ściga.

— Chcę jak najszybciej przejść Veldę — powiedział Giselher. - Za rzeką odpoczniemy. Kayleigh, jak twój koń?

— Wytrzyma. To nie dzianet, w wyścigi nie pójdzie, ale mocna bestia.

— No, to jazda.

— Zaraz — powiedziała Iskra. - A ta smarkula? Giselher obejrzał się, poprawił szkarłatną przepaskę na czole, zatrzymał wzrok na Ciri. Jego twarz, jej wyraz, przypominały trochę Kayleigha — taki sam zły grymas ust, takie same zmrużone oczy, chude, wystające żuchwy. Był jednak starszy od jasnowłosego Szczura — sinawy cień na policzkach świadczył o tym, że golił się już regularnie.

— No właśnie — powiedział szorstko. - Co z tobą, dzierlatko?

Ciri spuściła głowę.

— Pomogła mi — odezwał się Kayleigh. - Gdyby nie ona, ten parszywy Łapacz przybiłby mnie do słupa…

— We wsi — dodała Mistle — widzieli, jak uciekała z nami. Jednego chlasnęła, wątpię, żeby to przeżył. To osadnicy z Nilfgaardu. Gdy dziewczyna wpadnie im w łapy, zatłuką ją. Nie możemy jej zostawić.

Iskra parsknęła gniewnie, ale Giselher machnął ręką.

— Do Veldy — zadecydował — niech jedzie z nami. Potem się zobaczy. Dosiądź no konia jak się należy, dziewko. Jeśli odstaniesz, nie będziemy się oglądać. Pojmujesz?

Ciri skwapliwie pokiwała głową.

*****

— Gadaj, dziewczyno. Coś ty za jedna? Skąd jesteś? Jak się nazywasz? Dlaczego jechałaś pod eskortą?

Ciri pochyliła głowę. W czasie jazdy miała dość czasu, by spróbować wymyślić jakąś historyjkę. Wymyśliła kilka. Ale herszt Szczurów nie wyglądał na takiego, który uwierzyłby w którąkolwiek.

— No — ponaglił Giselher. - Jechałaś z nami kilka godzin. Popasasz z nami, a ja jeszcze nie miałem okazji poznać brzmienia twego głosu. Jesteś niemową?

Ogień wystrzelił w górę płomieniem i snopem iskier, zalewając ruiny pasterskiej chaty falą złotego blasku. Jak gdyby posłuszny rozkazowi Giselhera, ogień oświetlił twarz przesłuchiwanej, by tym łacniej można było wykryć na niej kłamstwo i fałsz. Przecież nie mogę powiedzieć im prawdy, pomyślała Ciri z rozpaczą. To zbójcy. Bryganci. Jeśli dowiedzą się o Nilfgaardczykach, o tym, że Łapacze schwytali mnie dla nagrody, sami mogą zechcieć tę nagrodę zdobyć. Poza tym prawda jest zbyt nieprawdopodobna, by mi uwierzyli.

— Wywieźliśmy cię z osady — ciągnął wolno herszt bandy. - Zabraliśmy cię tu, do jednej z naszych kryjówek. Dostałaś jeść. Siedzisz przy naszym ogniu. Gadaj więc, kim jesteś!

— Daj jej spokój — odezwała się nagle Mistle. - Gdy patrzę na ciebie, Giselher, widzę nagle Nissira, Łapacza albo jednego z tych nilfgaardzkich skurwysynów. I czuję się jak na śledztwie, przywiązana w lochu do katowskiej ławy!

— Mistle ma rację — rzekł ten jasnowłosy, noszący półkożuszek. Ciri drgnęła, słysząc jego akcent. - Dziewczyna najwyraźniej nie chce mówić, kim jest, i ma do tego prawo. Ja, gdy do was dołączyłem, też byłem małomówny. Nie chciałem zdradzać, że byłem jednym z nilfgaardzkich skurwysynów…

— Nie pleć, Reef — machnął ręką Giselher. - Z tobą było co innego. A ty, Mistle, też przesadzasz. To nie jest żadne śledztwo. Chcę, by powiedziała, kim jest i skąd jest. Gdy się dowiem, wskażę jej drogę do domu, i tyle. Jak mam to zrobić, gdy nie wiem…

— Nic nie wiesz — Mistle odwróciła oczy. - Nawet tego, czy ona w ogóle ma dom. A ja sądzę, że nie ma. Łapacze zgarnęli ją z gościńca, bo była sama. To podobne do tych tchórzów. Jeśli każesz jej iść, gdzie ją oczy poniosą, samotna nie przeżyje w górach. Rozedrą ją wilki albo skona z głodu.

— Co więc mamy z nią uczynić? - powiedział młodzieńczym basem ten barczysty, dźgając kijem płonące głownie w ognisku. - Odstawić w pobliże jakiejś wsi?

- Świetny pomysł, Asse — zadrwiła Mistle. - Chłopków nie znasz? Im brakuje teraz rąk do pracy. Zagonią dziewczynę do pasania bydła, przetrąciwszy wprzód nogę, by nie mogła uciec. Nocami będzie traktowana jak niczyja, a więc wspólna własność. Będzie płacić za wikt i dach nad głową, wiesz jaką monetą. A na wiosnę dostanie gorączki połogowej, rodząc czyjegoś bachora w brudnym chlewie.

— Jeśli zostawimy jej konia i miecz — wycedził wolno Giselher, wciąż patrząc na Ciri — to nie chciałbym znaleźć się w skórze chłopa, który chciałby przetrącić jej nogę. Albo zrobić bachora. Widzieliście pląs, który odtańczyła w karczmie z tym Łapaczem, którego później zarąbała Mistle? On powietrze siekał; a ona tańczyła jakby nigdy nic… Ha, w samej rzeczy niewiele obchodzą mnie jej imię i ród, ale tego, gdzie nauczyła się tych sztuczek, rad bym się dowiedzieć…

— Sztuczki jej nie uratują — odezwała się nagle Iskra, do tej pory zajęta ostrzeniem miecza. - Ona umie tylko tańczyć. Żeby przetrwać, trzeba umieć zabijać, a tego ona nie potrafi.

— Chyba potrafi — wyszczerzył zęby Kayleigh. - Gdy we wsi cięła po szyi tego chłopinę, jucha poleciała na pół sążnia w górę…

— A ona na ten widok o mało nie zemdlała — parsknęła elfka.

— Bo to jeszcze dzieciak — wtrąciła Mistle. - Ja domyślam się, kim ona jest i gdzie nauczyła się sztuczek. Widywałam już takie jak ona. To tancerka lub akrobatka z jakiejś wędrownej trupy.

— A od kiedy to — parsknęła znowu Iskra — obchodzą nas tancerki i akrobatki? Psiakrew, północ się zbliża, senność mnie ogarnia. Skończmy wreszcie z tą pustą gadaniną. Trzeba się wyspać i odpocząć, by jutro o zmierzchu móc być w Kuźnicy. Tamtejszy sołtys, nie zapomnieliście chyba o tym, wydał Kayleigha Nissirom. Cała wioska powinna więc zobaczyć, jak noc przybiera czerwone oblicze. A dziewczyna? Ma konia, ma miecz. Jedno i drugie uczciwie zdobyła. Dajmy jej trochę żarcia i grosza. Za to, że uratowała Kayleigha. I niech jedzie, dokąd zechce, niech się sama troszczy o siebie…

— Dobrze — powiedziała Ciri, zaciskając usta i wstając. Zapadła cisza, przerywana tylko potrzaskiwaniem ognia. Szczury patrzyły na nią ciekawie, czekały.

— Dobrze — powtórzyła, dziwiąc się obcemu brzmieniu swego głosu. - Nie potrzebuję was, nie prosiłam się… I wcale nie chcę z wami być! Odjadę zaraz…

— A więc jednak nie jesteś niemową — stwierdził posępnie Giselher. - Potrafisz mówić i to nawet zuchwale.

— Spójrzcie na jej oczy — parsknęła Iskra. - Spójrzcie, jak trzyma głowę. Drapieżny ptaszek! Młoda sokolica!

— Chcesz odjechać — powiedział Kayleigh. - A dokąd, jeśli można wiedzieć?

— Co was to obchodzi? — krzyknęła Ciri, a oczy zapłonęły jej zielonym blaskiem. - Czy ja was pytam, dokąd wy jedziecie? Nie obchodzi mnie to! I wy mnie też nie obchodzicie! Nie jesteście mi do niczego potrzebni! Potrafię… Dam sobie radę! Sama!

— Sama? — powtórzyła Mistle, uśmiechając się dziwnie. Ciri zamilkła, opuściła głowę. Szczury milczały również.

— Jest noc — powiedział wreszcie Giselher. - Nocą się nie jeździ. Nie jeździ się samotnie, dziewczyno. Ten, kto jest sam, musi zginąć. Tam, koło koni, leżą derki i futra. Wybierz sobie coś. Noce w górach są chłodne. Co tak na mnie wytrzeszczasz te twoje zielone latarenki? Szykuj sobie legowisko i śpij. Musisz wypocząć.

Po chwili zastanowienia usłuchała. Gdy wróciła, dźwigając koc i futrzany błam, Szczury nie siedziały już dookoła ogniska. Stały półkolem, a czerwony odblask płomienia odbijał się w ich oczach.

— Jesteśmy Szczurami Pogranicza — powiedział z dumą Giselher. - Na milę wywęszymy łup. Nie boimy się pułapek. I nie ma takiej rzeczy, której byśmy nie przegryźli. Jesteśmy Szczury. Podejdź tu, dziewczyno.

Usłuchała.

— Ty nie masz nic — dodał Giselher, wręczając jej nabijany srebrem pas. - Weź więc choć to.

— Nie masz niczego i nikogo — powiedziała Mistle, z uśmiechem narzucając jej na ramiona zielony, atłasowy kabacik i wciskając do rąk mereżkowaną bluzkę.

— Nie masz nic — powiedział Kayleigh, a prezentem od niego był sztylecik w pochwie skrzącej się od drogich kamieni. - Jesteś sama.

— Nie masz nikogo — powtórzył za nim Asse. Ciri przyjęła ozdobny pendent.

— Nie masz bliskich — powiedział z 'nilfgaardzkim akcentem Reef, wręczając jej parę rękawiczek z mięciutkiej skórki. - Nie masz żadnych bliskich i…

— Wszędzie będziesz obca — dokończyła pozornie niedbale Iskra, szybkim i dość bezceremonialnym ruchem wkładając na głowę Ciri berecik z bażancimi piórami. - Wszędzie obca i zawsze inna. Jak mamy cię nazywać, mała sokoliczko?

Ciri spojrzała jej w oczy.

— Gvalch'ca. Elfka zaśmiała się.

— Kiedy już zaczniesz mówić, mówisz w wielu językach, Mała Sokoliczko! Dobrze więc. Będziesz nosić imię Starszego Ludu, imię, które sama dla siebie wybrałaś. Będziesz Falką.

*****

Falka.

Nie mogła zasnąć. Konie tupały i chrapały w ciemnościach, wiatr szumiał w koronach jodeł. Niebo skrzyło się od gwiazd. Jasno świeciło Oko, przez tak wiele dni jej wierny przewodnik na skalistej pustyni. Oko wskazywało zachód. Ale Ciri nie była już pewna, czy to właściwy kierunek. Niczego nie była już pewna.

Nie mogła zasnąć, choć po raz pierwszy od wielu dni czuła się bezpieczna. Nie była już sama. Legowisko z gałęzi wymościła sobie na uboczu, daleko od Szczurów, którzy spali na ogrzanej ogniem glinianej polepie zrujnowanego szałasu. Była daleko od nich, ale czuła ich bliskość i obecność. Nie była sama.

Usłyszała ciche kroki.

— Nie bój się. Kayleigh.

— Nie powiem im — szepnął jasnowłosy Szczur, klękając i pochylając się nad nią — o tym, że szuka cię Nilfgaard. Nie powiem o nagrodzie, jaką przyrzekł za ciebie prefekt z Amarillo. Tam, w karczmie, uratowałaś mi życie. Odwdzięczę ci się. Czymś miłym. Zaraz.

Położył się obok niej, powoli i ostrożnie. Ciri usiłowała zerwać się, ale Kayleigh przycisnął ją do posłania, ruchem nie gwałtownym, ale silnym i stanowczym. Delikatnie położył jej palce na ustach. Niepotrzebnie. Ciri była sparaliżowana strachem, a ze ściśniętego, boleśnie suchego gardła nie dobyłaby krzyku, nawet gdyby chciała go dobywać. Ale nie chciała. Cisza i mrok były lepsze. Bezpieczniejsze. Swojskie, Kryły jej przerażenie i wstyd. Jęknęła.

— Bądź cicho, mała — szepnął Kayleigh, powoli rozsznurowując jej koszulę. Wolno, łagodnymi ruchami zsunął jej tkaninę z ramion, a dół koszuli podciągnął powyżej bioder. - I nie bój się. Zobaczysz, jakie to przyjemne.

Ciri zatrzęsła się pod dotykiem suchej, twardej i szorstkiej dłoni. Leżała nieruchomo, wyprężona i spięta, przepełniona obezwładniającym, pozbawiającym woli strachem i dojmującym wstrętem, atakującymi skronie i policzki falami gorąca. Kayleigh wsunął jej lewe ramię pod głowę, przyciągnął ją bliżej do siebie, starając się odsunąć rękę, którą kurczowo zaciskała na podołku koszuli, nadaremnie usiłując ściągnąć go w dół. Zaczęła dygotać.

W otaczającej ciemności wyczuła nagłe poruszenie, odebrała wstrząs, usłyszała odgłos kopnięcia.

— Zwariowałaś, Mistle? — warknął Kayleigh, unosząc się lekko.

— Zostaw ją, ty świnio.

— Odwal się. Idź spać.

— Zostaw jaw spokoju, powiedziałam.

— A czy ja ją niepokoję, czy co? Czy ona krzyczy albo się wyrywa? Chcę ją tylko utulić do snu. Nie przeszkadzaj.

— Wynoś się stąd, bo cię dziabnę.

Ciri usłyszała zgrzyt sztyletu w metalowej pochwie.

— Ja nie żartuję — powtórzyła Mistle, niewyraźnie majacząc w mroku nad nimi. - Wynoś się do chłopaków. Ale już.

Kayleigh usiadł, zaklął pod nosem. Wstał bez słowa i odszedł szybko.

Ciri poczuła łzy toczące się po policzkach, szybko, coraz szybciej, wpełzające jak ruchliwe robaczki we włosy przy uszach. Mistle położyła się obok niej, troskliwie okryła futrem. Ale nie poprawiła zadartej koszuli. Zostawiła ją tak, jak była. Ciri znowu zaczęła dygotać.

— Cicho, Falka. Już dobrze.

Mistle była ciepła, pachniała żywicą i dymem. Jej dłoń była mniejsza od dłoni Kayleigha, delikatniejsza, miększa. Przyjemniejsza. Ale dotyk wyprężył Ciri ponownie, ponownie skrępował całe ciało lękiem i wstrętem, zwarł szczęki i zdusił gardło. Mistle przywarła do niej, przytulając opiekuńczo i szepcząc uspokajająco, ale w tym samym czasie jej drobna dłoń nieustająco pełzła jak ciepły ślimaczek, spokojny, pewny, zdecydowany, świadom drogi i celu. Ciri poczuła, jak żelazne cęgi wstrętu i strachu rozwierają się, zwalniają chwyt, poczuła, jak wymyka się z ich uścisku i opada w dół, w dół, głęboko, coraz głębiej, w cieplutkie i mokre bajoro rezygnacji i bezsilnej uległości. Obrzydliwie i upokarzająco przyjemnej uległości.

Jęknęła głucho, rozpaczliwie. Oddech Mistle parzył szyję, aksamitne i wilgotne wargi połaskotały ramię, obojczyk, wolniutko przesunęły się niżej. Ciri zajęczała znowu.

— Cicho, Sokoliczko — szepnęła Mistle, ostrożnie wsuwając jej ramię pod głowę. - Już nie będziesz sama. Już nie.

*****

Rano Ciri wstała o świcie. Wyśliznęła się spod futer wolno i ostrożnie, nie budząc Mistle, śpiącej z rozchylonymi ustami i przedramieniem na oczach. Przedramię pokrywała gęsia skórka. Ciri troskliwie okryła dziewczynę. Po chwili wahania pochyliła się, delikatnie pocałowała ją w ostrzyżone, sterczące jak szczotka włosy. Mistle zamruczała przez sen. Ciri otarła łzę z policzka.

Już nie była sama.

Reszta Szczurów też spała, któryś chrapał donośnie, któryś równie donośnie puścił bąka. Iskra leżała z ręką w poprzek piersi Giselhera, jej bujne włosy były rozsypane w nieładzie. Konie parskały i potupywały, dzięcioł prał w pień sosny krótkimi seriami uderzeń.

Ciri zbiegła nad strumień. Myła się długo, dygocąc od chłodu. Myła się gwałtownymi ruchami roztrzęsionych rąk, starając się zmyć z siebie to, czego nie można już było zmyć. Po jej policzkach toczyły się łzy.

Falka.

Woda pieniła się i szumiała na kamieniach, odpływała w dal, w mgłę.

Wszystko odpływało w dal. W mgłę.

Wszystko.

*****

Byli wyrzutkami. Byli dziwną zbieraniną stworzoną przez wojnę, nieszczęście i pogardę. Wojna, nieszczęście i pogarda połączyły ich i wyrzuciły na jeden brzeg, tak jak wezbrana rzeka wyrzuca i osadza na plażach dryfujące, czarne, wygładzone o kamienie kawałki drewna.

Kayleigh ocknął się wśród dymu, pożogi i krwi, w splądrowanym kasztelu, leżąc między trupami przybranych rodziców i rodzeństwa. Wlokąc się przez zasłany zwłokami dziedziniec, natknął się na Reefa. Reef był żołnierzem z karnej ekspedycji, którą cesarz Emhyr var Emreis wysłał do stłumienia rebelii w Ebbing. Był jednym z tych, którzy zdobyli i splądrowali kasztel po dwudniowym oblężeniu. Zdobywszy kasztel, towarzysze porzucili Reefa, chociaż Reef żył. Ale troszczenie się o rannych nie leżało w zwyczaju rezunów z nilfgaardzkich oddziałów specjalnych.

Początkowo Kayleigh chciał dobić Reefa. Ale Kayleigh nie chciał być sam. A Reef, tak jak i Kayleigh, miał szesnaście lat.

Razem lizali się z ran. Razem zabili i ograbili poborcę podatków, razem raczyli się piwem w oberży, a później, jadąc przez wieś na zdobycznych koniach, rozrzucali dookoła resztę zrabowanych pieniędzy, zaśmiewając się przy tym do rozpuku.

Razem uciekali przed pogonią Nissirów i nilfgaardzkich patroli.

Giselher zdezerterował z armii. Prawdopodobnie była to armia władyki z Geso, który sprzymierzył się z powstańcami z Ebbing. Prawdopodobnie. Giselher nie bardzo wiedział, dokąd zawlekli go werbownicy. Był wówczas pijany w sztok. Gdy wytrzeźwiał i na musztrze dostał pierwsze wciry od sierżanta, zwiał. Z początku tułał się samotnie, ale gdy Nilfgaardczycy rozgromili powstańczą konfederację, w lasach zaroiło się od innych dezerterów i zbiegów. Zbiegowie szybko połączyli się w bandy. Giselher przystał do jednej z nich.

Banda łupiła i paliła wsie, napadała na konwoje i transporty, topniała w dzikich ucieczkach przed szwadronami nilfgaardzkiej jazdy. W czasie jednej z ucieczek szajka nadziała się w kniei na Leśne Elfy i znalazła zagładę, znalazła niewidzialną śmierć syczącą szarymi piórami strzał lecących ze wszystkich stron. Jedna ze strzał przebiła na wylot bark Giselhera i przyszpiliła go do drzewa. Tą, która nad ranem wyciągnęła strzałę i opatrzyła ranę, była Aenyeweddien.

Giselher nigdy nie dowiedział się, dlaczego elfy skazały Aenyeweddien na banicję, za jakie przewiny skazały ją na śmierć — bo dla wolnej elfki wyrokiem śmierci była samotność w wąskim pasie ziemi niczyjej, dzielącym Wolny Starszy Lud od ludzi. Samotna elfka musi zginąć. Jeśli nie znajdzie towarzysza.

Aenyeweddien znalazła towarzysza. Jej imię, znaczące w wolnym przekładzie „Dziecię ognia", było dla Giselhera za skomplikowane i za poetyczne. Nazywał ją Iskrą.

Mistle pochodziła z bogatej szlacheckiej rodziny z grodu Thurn w Północnym Maecht. Jej ojciec, wasal księcia Rudigera, wstąpił do powstańczej armii, dał się pobić i zaginą} bez wieści. Kiedy ludność Thurn uciekała z miasta na wieść o nadciągającej ekspedycji karnej, o osławionych Pacyfikatorach z Gemmery, rodzina Mistle uciekła również, a Mistle zagubiła się w ogarniętym paniką tłumie. Wystrojona i delikatna panieneczka, którą od najmłodszych lat noszono w lektyce, nie była w stanie dotrzymać kroku uciekinierom. Po trzech dniach samotnej tułaczki wpadła w łapy ciągnących za Nilfgaardczykami łowców ludzi. Dziewczęta poniżej siedemnastu lat były w cenie. Jeżeli były nie tknięte. Łowcy nie tknęli Mistle, sprawdziwszy wcześniej, czy jest nie tknięta. Po tym sprawdzaniu Mistle przeszlochała całą noc.

W dolinie rzeki Veldy karawana łowców została rozgromiona i wybita do nogi przez bandę nilfgaardzkich maruderów. Zabito wszystkich łowców i niewolników płci męskiej. Oszczędzono tylko dziewczęta. Dziewczęta nie wiedziały, dlaczego je oszczędzono. Nieświadomość ta nie trwała długo.

Mistle była jedyną, która przeżyła. Z rowu, do którego ją wrzucono, nagą, pokrytą siniakami, plugastwem, błotem i zeskorupiałą krwią, wyciągnął ją Asse, syn wiejskiego kowala, tropiący Nilfgaardczyków od trzech dni, oszalały z chęci zemsty za to, co maruderzy zrobili z jego ojcem, matką i siostrami, a na co on musiał patrzeć ukryty w konopiach.

Spotkali się wszyscy jednego dnia na obchodach Lammas, Święta Żniw, w jednej z wiosek w Geso. Wojna i nędza podówczas jeszcze nie zawadziły zanadto o kraj nad górną Veldą — wieśniacy tradycyjnie, huczną zabawą i tańcem, świętowali początek Miesiąca Sierpu.

Nie szukali się długo w rozbawionym tłumie. Zbyt wiele ich wyróżniało. Zbyt wiele mieli ze sobą wspólnego. Łączyło ich zamiłowanie do krzykliwego, kolorowego, fantazyjnego stroju, do zrabowanych błyskotek, pięknych koni, mieczy, których nie odpinali nawet do tańca. Wyróżniała ich arogancja i buta, pewność siebie, drwiąca zadzierzystość i gwałtowność.

I pogarda.

Byli dziećmi czasu pogardy. I tylko pogardę mieli dla innych. Liczyła się dla nich tylko siła. Sprawność we władaniu bronią, której prędko nabyli na gościńcach. Zdecydowanie. Szybki koń i ostry miecz.

I towarzysze. Kumple. Druhowie. Bo ten, kto jest sam, musi zginąć — z głodu, od miecza, od strzały, od chłopskich kłonic, od stryczka, w pożarze. Kto jest sam, ten ginie — zadźgany, zatłuczony, skopany, splugawiony, jak zabawka przekazywany z rąk do rąk.

Spotkali się na Święcie Żniw. Ponury, czarny, tykowaty Giselher. Chudy, długowłosy Kayleigh ze złymi oczami i ustami ułożonymi w paskudny grymas. Reef wciąż mówiący z nilfgaardzkim akcentem. Wysoka, długonoga Mistle z ostrzyżonymi, sterczącymi jak szczotka włosami koloru słomy. Wielkooka i kolorowa Iskra, wiotka i zwiewna w tańcu, szybka i mordercza w walce, o wąskich wargach i drobnych elfich ząbkach. Barczysty Asse z jasnym, kręcącym się puchem na brodzie.

Hersztem został Giselher. A przezwali się Szczurami. Ktoś ich kiedyś tak nazwał, a im się to spodobało.

Rabowali i mordowali, a ich okrucieństwo stało się przysłowiowe.

Początkowo nilfgaardzcy prefekci lekceważyli ich. Pewni byli, że wzorem innych band rychło padną ofiarą skoncentrowanego działania rozwścieczonego chłopstwa, że wyniszczą i wyrżną się sami, gdy ilość zgromadzonego łupu zmusi chciwość do triumfu nad bandycką solidarnością. Prefekci mieli słuszność w stosunku do innych szajek, ale mylili się co do Szczurów. Bo Szczury, dzieci pogardy, gardziły łupem. Napadały, rabowały i zabijały dla rozrywki, a zagrabione z wojskowych transportów konie, bydło, ziarno, paszę, sól, dziegieć i sukno rozdawały po wsiach. Garściami złota i srebra płaciły krawcom i rzemieślnikom za to, co kochały ponad wszystko — broń, strój i ozdoby. Obdarowywani karmili ich, poili, gościli i ukrywali, i nawet smagani do krwi przez Nilfgaardczyków i Nissirów, nie zdradzali Szczurzych kryjówek i szlaków.

Prefekci wyznaczyli wysoką nagrodę — i początkowo znaleźli się tacy, którzy połaszczyli się na nilfgaardzkie złoto. Ale nocami chałupy donosicieli stawały w płomieniach, a uciekający z pożaru marli od rozmigotanych kling krążących wśród dymu widmowych jeźdźców. Szczury atakowały po szczurzemu. Cicho, zdradziecko, okrutnie. Szczury uwielbiały zabijać.

Prefekci sięgnęli po wypróbowane przeciw innym bandom sposoby — kilkakrotnie próbowali wkręcić między Szczury zdrajcę. Nie powiodło się. Szczury nie akceptowały nikogo. Zwarta i zbratana szóstka stworzona przez czas pogardy nie chciała obcych. Pogardzała nimi.

Do dnia, w którym zjawiła się zwinna jak akrobatka, szarowłosa małomówna dziewczyna, o której Szczury nie wiedziały niczego.

Oprócz tego, że była taka, jak oni niegdyś, jak każde z nich. Samotna i pełna żalu, żalu za tym, co zabrał jej czas pogardy.

A w czasach pogardy ten, kto jest sam, musi zginąć.

Giselher, Kayleigh, Reef, Iskra, Mistle, Asse i Falka. Prefekt z Amarillo zdziwił się niepomiernie, gdy doniesiono mu, że Szczury grasują w siódemkę.

*****

— Siedmioro? — zdziwił się prefekt z Amarillo, patrząc na żołnierza z niedowierzaniem. - Siedmioro ich było, nie sześcioro? Pewien jesteś?

- Żebym tak zdrów był — powiedział niewyraźnie jedyny ocalały z masakry żołnierz.

Życzenie było jak najbardziej na miejscu — głowę i połowę twarzy wojaka spowijały brudne, przesiąknięte krwią bandaże. Prefekt, który był w niejednej bitwie, wiedział, że żołnierz dostał mieczem z góry — samym końcem brzeszczotu, ciosem od lewej, ciosem celnym, precyzyjnym, wymagającym wprawy i szybkości, wymierzonym w prawe ucho i policzek, w miejsca nie chronione ani szyszakiem, ani żelaznym kołnierzem.

— Opowiadaj.

— Szliśmy brzegiem Veldy w stronę Thurn — zaczął żołnierz. - Był rozkaz, by konwojować jeden z transportów pana Evertsena ciągnący na południe. Napadli na nas przy zwalonym moście, gdyśmy się przez rzekę przeprawiali. Jeden wóz ugrzązł, tedy wyprzęgliśmy konie z drugiego, by go wyciągnąć. Reszta konwoju pojechała, jam został z pięcioma i z komornikiem. I wtedy nas obskoczy-li. Komornik, nim go ubili, zdążył krzyknąć, że to Szczury, a potem już siedli naszym na kark… I wysiekli ich do nogi. Gdym to zobaczył…

— Gdyś to zobaczył — skrzywił się prefekt — dałeś koniowi ostrogę. Ale za późno, by uratować skórę.

— Dopadła mnie — spuścił głowę żołnierz — właśnie ta siódma, com jej z początku nie widział. Dziewuszka. Prawie dzieciak. Myślałem, zostawili ją Szczury z tyłu, bo młoda i niedoświadczona…

Gość prefekta wysunął się z cienia, w którym siedział.

— To była dziewczyna? — spytał. - Jak wyglądała?

— Jak oni wszyscy. Wymalowana i wyszminkowana niby elfka, barwna jak papuga, wystrojona w błyskotki, w aksamit i brokaty, w czapeczce z piórkami…

— Jasnowłosa?

— Chyba, panie. Gdym ją zobaczył, naleciałem koniem, myśląc, choć ją jedną usiekę za towarzyszów, krwią za krew odpłacę… Od prawej ją zaszedłem, by snadniej ciąć… Jak to uczyniła* nie wiem. Alem chybił jej. Jakbym widmo albo zjawę ciał… Nie wiem, jak ta diablica to uczyniła… Chociażem się zastawił, dostała mnie zza zastawy. Prosto w gębę… Panie, ja pod Sodden byłem, pod Aldersbergiem byłem. A nynie od dziewki wypindrzonej pamiątka na gębie na całe życie…

— Ciesz się, że żyjesz — burknął prefekt, patrząc na swego gościa. - I ciesz się, że cię posieczonego na przeprawie znaleziono. Będziesz teraz za bohatera robił. Gdybyś bez walki zwiał, gdybyś bez pamiątki na gębie meldował mi o stracie ładunku i koni, wnet byś na stryczku piętą o piętę stukał! No, odmaszerować. Do lazaretu.

Żołnierz wyszedł. Prefekt odwrócił się w stronę gościa.

— Sami widzicie, wielmożny panie koroner, że nielekka tutaj służba, że nie ma spokoju, że pełne ręce roboty. Wy tam, w stolicy, myślicie, że w Prowincjach bąki się zbija, piwo żłopie, dziewki maca i łapówki bierze. O tym, żeby ludzi albo grosza więcej podesłać, nikt nie pomyśli, tylko rozkazy się śle: daj, zrób, znajdź, wszystkich na nogi postaw, od jutrzni do zmroku lataj… A tu łeb pęka od własnych kłopotów. Takich band jak Szczury grasuje tu z pięć albo sześć. Prawda, Szczury najgorsze, ale nie ma dnia…

— Dosyć, dosyć — wydął wargi Stefan Skellen. - Wiem, czemu ma służyć to wasze biadolenie, panie prefekcie. Ale darmo biadolicie. Z danych rozkazów nikt was nie zwolni, nie liczcie na to. Szczury nie Szczury, bandy nie bandy, macie nadal prowadzić poszukiwania. Wszystkimi dostępnymi środkami, aż do odwołania. To rozkaz cesarza.

— Szukamy od trzech tygodni — skrzywił się prefekt. - Nie bardzo zresztą wiedząc, kogo czy czego szukamy, zjawy, ducha czy igły w stogu siana. A skutek jaki? Tylko mi paru ludzi przepadło bez wieści, ani chybi przez buntowników lub brygantów ubitych. Powiadam wam raz jeszcze, panie koroner, jeśli do tej pory nie znaleźliśmy tej waszej dziewczyny, to już nie znajdziemy. Jeśli nawet taka tu była, w co wątpię. Chyba że…

Prefekt urwał, zastanowił się, patrząc na koronera spode łba.

— Ta dziewka… Ta siódma, która ze Szczurami jeździ… Puszczyk lekceważąco machnął ręką, starając się, by jego gest i mina wypadły przekonywająco.

— Nie, panie prefekcie. Nie wypatrujcie zbyt łatwych rozwiązań. Wysztafirowana półelfka czy inna bandytka w brokatach to z pewnością nie ta dziewczyna, o którą nam chodzi. To z pewnością nie ona. Kontynuujcie poszukiwania. To rozkaz.

Prefekt naburmuszył się, spojrzał w okno.

— A z tą bandą — dodał pozornie obojętnym głosem koroner cesarza Emhyra, Stefan Skellen zwany Puszczykiem — z tymi Szczurami, czy jak im tam… Zróbcie z nimi porządek, panie prefekcie. W Prowincji powinien zapanować ład. Weźcie się do roboty. Wyłapać i powiesić, bez korowodów i ceregieli. Wszystkich.

- Łatwo powiedzieć — mruknął prefekt. - Ale zrobię, co w mej mocy, zapewnijcie cesarza. Wszelako myślę, że tę siódmą dziewczynę od Szczurów warto by jednak dla pewności żywą…

— Nie — przerwał Puszczyk, uważając, by głos go nie zdradził. - Żadnych wyjątków, powiesić wszystkich. Całą siódemkę. Nie chcemy więcej o nich słyszeć. Nie chcemy już o nich słyszeć ani słowa.


KONIEC TOMU DRUGIEGO
Загрузка...