„Pytam o Obcego, o istotę różną od Ciebie. Istota ta może się od Ciebie różnić płcią albo rocznym dochodem lub sposobem bycia, mówienia i ubierania się, wreszcie kolorem skóry bądź ilością nóg i głów. Innymi słowy, istnieje Obcy seksualny, Obcy socjalny, kulturowy i na koniec rasowy. A co z socjalnym Obcym w SF? Co tam, w terminach marksizmu, z «proletariatem»? Gdzie on jest w SF? Gdzie są tam nędzarze, którzy pracują ciężko i idą do łóżka głodni? Czy to są kiedykolwiek w SF osoby? Nie. Zjawiają się jako wielkie anonimowe masy, uciekające ze slumsów chicagowskich przed śluzowatymi monstrami albo ginące od radiacji skażenie, albo jako armie bez twarzy, prowadzone w bój przez generałów i mężów stanu. W fantastyce «miecza i magii» zachowują się jak figury na szkolnym przedstawieniu Czekoladowego Księcia. Zdarza się między nimi dziewczę o bujnych kształtach, emablowane przez oficera Głównej Kwatery Ziemskiej, albo w załodze rakiety jest zacny stary kucharz, ze szkockim lub szwedzkim akcentem, reprezentujący Mądrość Prostych Ludzi. Bo ludzie nie są w SF ludźmi. Są masami istniejącymi po to, by wielcy mieli kim rządzić.
Ze społecznego punktu widzenia lwia część SF jest płaska i wsteczna nie do wiary. Wszystkie te imperia galaktyczne, idące wprost od Imperium Brytyjskiego z 1880. Wszystkie te planety — rozdzielone 80 trylionami mil! — ukazane jako państwa wojowniczych nacjonalistów lub jako kolonie podlegające eksploatacji albo protektoratowi życzliwego imperium Ziemi, pod którym winny zmierzać w stronę samorozwoju, wszędzie — Trud Białego Człowieka raz jeszcze. (…) Jedyną przemianą społeczną ukazaną w SF jest ruch ku autorytaryzmowi, zdominowanie ciemnych mas przez elitę władzy, ukazywane czasem jako ostrzeżenie, ale częściej z satysfakcją. Socjalizm nigdy nie podlega rozważeniu jako alternatywa, a demokracja ulega zapomnieniu. Bogactwo stanowi cel z założenia słuszny, utożsamiony z osobista zasługą. Amerykańska SF akceptuje trwałą hierarchie wyższych i niższych, z agresywnymi, bogatymi, ambitnymi samcami, na szczycie, potem otwiera się wielka luka, a dalej, na dnie, są biedni, ciemni, anonimowi — wraz z kobietami. Jeśli mogę tak rzec, obraz całościowy jest dziwacznie ‹nieamerykański». Jest to doskonały patriarchat pawianów, z samcem Alfa na szczycie, którego obmrukują z respektem samce podwładne. (…) Nadszedł, sądzę, czas, by twórcy SF — oraz ich czytelnicy! — przestali roić o powrocie Wieku Królowej Wiktorii i zaczęli myśleć o przyszłości.”
Powyższych słów nie napisał ani ortodoksyjny krytyk marksistowski, ani ten złośliwiec, ten paszkwilant Stanisław Lem, odpłacający amerykańskim kolegom za honorowe członkostwo Science Fiction Writers of America — kalumniowaniem ich twórczości (por. „Forum SFWA” z 1975 roku). Napisała te słowa autorka niniejszej książki, Ursula Le Guin, w zwięzłym wystąpieniu, zamieszczonym w poświęconym jej dziełom kwartalniku „Science Fiction Studies” w 1975 roku (wydawcą „SFS” jest uniwersytet w Indianie). Nie ma ona dziś w Stanach nikogo równego sobie na polu fantastyki, z wyjątkiem bodaj Ph. Dicka, którego Ubik zapoczątkował naszą — Wydawnictwa Literackiego i moją — serię książek. Różnica pomiędzy Le Guin a Dickiem w zasadzie równa się różnicy między statystycznie uogólnioną umysłowością kobiecą i męską. Dick darzy nas gwałtowniejszymi niespodziankami wyobraźni, wzbija się niekiedy wyżej, ale miewa też głębsze upadki. Natomiast pisarstwo Ursuli Le Guin objawiało we wszystkich fazach rozwoju większy umiar, dyscyplinę, ład, powściągliwość, rzekłbym — rozumną i ciepłą gospodarność.
Największy rozgłos przyniosła jej powieść wydana przed trzema laty, Wydziedziczeni. Jest to ambitna próba wymodelowania pod szkłem fantastycznej izolacji najbardziej palących dylematów politycznych naszego wieku. Zestawiła w niej, jako modele rozmyślnie wyodrębnione, bo osadzone na okrążających się (niczym Ziemia z Księżycem) planetach — dwie antagonistyczne formacje, kapitalizm i anarchizm. Społeczność kapitalistyczna pozbyła się swych radykałów, posyłając, a właściwie — zsyłając ich na glob mniejszy, ubogi, niemal pustynny, i w takich warunkach rozrasta się kolektywistyczna bezpaństwowość, w której niełatwo żyć, ale też ciężar egzystencji po równi rozkłada się w niej na wszystkich. Podtytuł powieści brzmi: Dwuznaczna utopia. Jakoż nie jest anarchia Le Guin rajem. Bohater powieści to genialny fizyk, który w ubogiej społeczności nie może rozwinąć w pełni swych uzdolnień.
Rzecz nie tylko w ubóstwie zresztą. Urras i Anarres, państwa-planety, nie znają się nawzajem. Wrogość względem dawnej ojczyzny przetrwała bowiem jej opuszczenie — anarchiści zamknęli się na wszelkie stamtąd wpływy, przez co także wiedzą ustępuje nowa społeczność — starej. Bohater udaje się więc tam, gdzie czekają go świetniejsze umysły i laboratoria. Ogół poczytuje mu ten krok za zdradę — do rakiety odprowadzają go ciskane przez tłum kamienie.
Wydziedziczeni to nie zamierzona bodaj trawestacja motywu faustowskiego, to Faust w typowej dlań sytuacji wyboru, tym razem — także politycznego. Ten Faust paktuje z „diabłem”, korzysta z jego darów, aby poprzez nie dostrzec wreszcie mechanizm przemocy, która go mierzi. Dokonawszy swego, postanawia wrócić — ale nie w postaci skruszonego marnotrawnego syna. Powieść otwiera się sceną jego odlotu, a zamyka chwilą przed lądowaniem, pełną nieświadomości i ryzyka, bo powita go chyba — pogardliwa nienawiść.
W tym epicko zakrojonym utworze niejedno można kwestionować. Najpierw — reprezentatywność ustrojowych modeli. Obrońca kapitalizmu powie, że Le Guin ułatwiła sobie dyskredytacyjne zadanie, ukazując zamiast modelu „optymalnego”, jak jakiś szwedzki — zlepek polityczny, umiejscawialny gdzieś pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, Ameryką Południową i bodaj Persją czy Grecją. Ale i rzecznik socjalizmu nie będzie w pełni rad modelowi „utopii”, gdyż trwałość i spolegliwość jej egalitaryzmu wniesiona jest w społeczeństwo jakby z zewnątrz. A to, ponieważ stromą hierarchizację społeczną, ponieważ zróżnicowanie uczestnictwa w dostatku udaremniają fizyczne warunki planety. To ich nacisk, skazując całą społeczność na heroiczny wysiłek, a nieraz na frontową wręcz postawę, tym właśnie ciśnieniem „spłaszcza” zbiorowość, wtrąca ją w sytuację zbliżoną do komunizmu wojennego, z tą istotną różnicą, że walczyć trzeba z klęskami naturalnymi, a nie z wrogim najazdem. A więc rygor egalitaryzmu jest w pierwszej przyczynie zzewnątrzpochodny. Ustanawia ów rygor — fizyka planetarna, a nie tylko dobrowolność społecznej umowy. Powieść stara się pomniejszyć znaczenie tego musu jako społecznego spoiwa, bo choć moc w niej pryncypialnych rozmów, nie tykają one kwestii, jak wiodłoby się takiemu społeczeństwu w mniej spartańskim otoczeniu. Lecz przecież skoro ma być ukazana anarchia, czyli społeczność własnowolnie powściągliwa w korzystaniu z nieograniczonych swobód, nie należy zastępować ryżów politycznych — fizycznymi. To nie sztuka być Spartaninem, gdy nie można nim nie być.
Podkreślmy przecież, że alternatywa ukazana przez Le Guin nie sprowadza się do przeciwstawienia równości w niedostatku — uciechom z wyzysku. Nie wszystko jest w dosycie skażone złem i nie wszystko, co idzie z egalitaryzmu, zasługuje na aprobatę. Zupełny egalitaryzm nie jest zupełną sprawiedliwością, bo likwiduje odchylenia od średniej społecznej tak ujemne, jak dodatnie. Tym samym faworyzuje przeciętność. Dowodem bohater: nie może zdobyć tyle rozwojowej swobody, ile wymaga jego duchowa wyjątkowość. Co prawda właśnie ta jego wyjątkowość stanowi najsłabszy, najmniej przekonywający element powieści. Ujawnimy tę słabość, zestawiając Wydziedziczonych z Czarnoksiężnikiem z Archipelagu.
Czarnoksiężnik pochodzi z dużo wcześniejszego okresu pisarstwa Ursuli Le Guin. Krytyka zapomniała o nim prawie, uznawszy Wydziedziczonych za najwybitniejszy dotąd utwór autorki. Jak sądzę, niesłusznie. Sąd krytyki idzie po części stąd, że niewątpliwa jest aktualność polityczna Wydziedziczonych, a po części bodaj i stąd, że fantastyka baśniowa w rodzaju Czarnoksiężnika uchodzi za podgatunek mniej poważny, bardziej rozrywkowy od fantastyki naukowej. To rozgraniczenie: fantasy i science fiction, mam za systematyczny błąd krytyki amerykańskiej, któremu ulega na ogół też europejska. Podług Amerykanów, jeśli ktoś lata w utworze na dywanie, chodzi o fantastykę baśniową, a jeśli na stołku antygrawitacyjnym, znajdujemy się w fantastyce naukowej. Z zastosowania analogicznie płytkich kryteriów wynikałoby w zoologii, że nietoperze są ściślej spokrewnione z turkawkami niż z myszami, bo myszy nie latają. Ani nietoperz, nawet przybrany w cudze piórka, nie jest ptakiem, ani baśń, przetkana naukopochodnymi terminami, nie jest fantazją naukową. Ciężar gatunkowy dzieła nie zależy od „naukowości” pojawiających się w nim nazw, lecz od użytku, jakie utwór z nich robi. W posłowiu do Opowieści niesamowitych Grabińskiego wspomniałem o służbach, jakie fantastyka niesamowita mogłaby pełnić pozarozrywkowo.
Czarnoksiężnik z Archipelagu jest znakomitym przykładem takich właśnie służb. Jest to opowieść o naukach, pobieranych przez młodzieńca z wymyślonej krainy u fikcyjnych mędrców władających fantastycznym kunsztem czarnoksięskim. Zarazem jest to opowieść realistyczna — o kształtowaniu się osobowości, o dorastaniu wśród przeciwieństw, o tym, jak zapalczywa lekkomyślność staje się dojrzałością. Jest to wreszcie figuralna przypowieść o tym, jak można dorosnąć do sprostania własnej śmierci, nie popadając ani w nędzny strach, ani w głupią butę. Narracja toczy się czysto i spokojnie, w kameralnym ściszeniu. Zachowała swoje brzmienie w przekładzie, za który należy się wdzięczność Stanisławowi Barańczakowi, bo nie uronił ani krzty poetyckości Czarnoksiężnika. Sugestywny jest w nim nastrój przymglonego Archipelagu wśród burzliwych wód Północy, a wręcz znakomita — naturalność przejść od skromnego mozołu żeglarzy i rybaków do pojawień zaświatowego żywiołu. Żywioł ten nie jest tylko tradycyjnym sztafażem baśni, stanowi bowiem przebraną w niesamowity strój, alegorycznie potraktowaną potęgę odpowiadającą rzeczywistym potęgom, jakie człowiek wyzwala w Naturze. Czary okazują się równie ułomne, wątpliwe i obusieczne, jak naukowe odkrycia. Przypomnę zbawczą przemianę młodego Geda w ptaka, która wyzwala go wprawdzie z opresji, ale sama staje się dlań nowym zagrożeniem. Toż to wręcz modelowa sytuacja ludzkiego poznania, bo i nauka, obdarzając nas nowymi swobodami, jednocześnie wprowadza nas w nowe zagrożenia. Tym właśnie obojnaczym stosunkiem do wyzwalanych mocy zdobywa Czarnoksiężnik doskonalszą jednolitość i większą wiarygodność od Wydziedziczonych. Polityczna. problematyka przyćmiewa w Wydziedziczonych osobę i dzieło bohatera. Jego odkrycie, pożądane przez możnych, upodabnia się do magicznego skarbu ukrytego w jego umyśle.
Czyżbym chciał oświadczyć, że baśń Ursuli Le Guin jest bardziej realistyczna od jej naukowej fantazji? Tak, to właśnie chcę powiedzieć. Zdarzają się w literaturze takie paradoksy, jak ten — że roli pełnionej przez czary w jednej książce można przypisać więcej realizmu aniżeli roli odkrycia naukowego — w innej. Ale paradoks jest pozorny. Rzecz w tym, że utwór konstytuuje świat, rządzący się własnymi prawami, jako suwerenną całość, i o tym, czy utwór jest wierny rzeczywistości, decyduje owa całość a nie jej fragmenty, na przykład — nazwy brane ze słownika nauki.
Toteż nie słowniki mogą poręczać prawdonośność rzeczy występujących w tekście, lecz tylko świat utworu. On jeden może być poręczycielem problemowej autentyczności takich rzeczy. Zachodzące stosunki odda może taki przykład.
Gdy budujemy most, jego konstrukcja całościowa jest ważniejsza od wyglądu jego części. Jeśli most jest stalowy, mogą sobie jego łuki być wymodelowane na kształt smoczych ogonów. W niczym nie naruszy to jego udźwigu, a może nawet ta oryginalność konstrukcji technicznej, wykonanej z elementów o egzotycznym kształcie, nada mu dodatkowy walor. Jeśli natomiast most jest rzetelnie stalowy, lecz jedno przęsło ma z papieru doskonale imitującego wyglądem stal, nie będzie wiele wart. Co z tego, że wszystkie inne przęsła są mocne, jeśli po tym nie można przejść.
W niniejszej powieści czarnoksięstwo stanowi przewodni motyw duchowego życia bohatera. Czarnoksięstwo to, w ukazanej postaci, nie jest wymierne na nic innego. Gdyby czary, jakich uczy się Ged, były niezawodne i wszechmocne, powieść runęłaby od razu. Równie marny byłby efekt, gdyby tych czarów mógł się młodzieniec nauczyć lekko, niczym tabliczki mnożenia, bez wszelkich „kosztów własnych”. Natomiast epokowe odkrycie, z jakim nosi się uczony bohater Wydziedziczonych, stanowi wymienny pretekst mający uzasadnić jego postępki. Chodzi o nową teorię czasu, ale mógłby ją zastąpić każdy inny rodzaj teorii czy hipotezy, a także jakiś wynalazek techniczny, sam bohater wreszcie mógłby być nie uczonym, lecz na przykład artystą. To też w niczym nie zmieniłoby utworu, ponieważ idzie w nim o konfrontację dwóch systemów politycznych, a bohater pełni w tym procesie rolę obiektywu, przez który patrzymy. To jest główna bodaj słabość Wydziedziczonych. Genialny uczony mógłby oczywiście optować na rzecz rewolucji, ale nie przestałby wszak od tego być genialnym uczonym, zachowałby świadomość swego dzieła, które nie może tym samym być zewnętrznym niejako, przypadkowym, wymiennym dodatkiem do jego osoby i do jego losu. Znakomita koncepcja, z jaką Le Guin przystąpiła do pisania Wydziedziczonych, stworzyła szansę nowej wersji Fausta, lecz szansa ta nie ziściła się, ponieważ kandydat na Fausta schodzi do roli obserwatora najpierw, a potem sympatyka — politycznej opozycji w kapitalizmie. Tak jak on, mógłby się zaangażować w polityczna walkę każdy człowiek. Ponieważ jednak nie każdy, jako byle kto, mógł przekroczyć bariery dzielące skłócone światy, bohater musiał być indywidualnością niezwykłą. Autorka zdecydowała się uczynić tym człowiekiem — genialnego uczonego. Lecz taki wybór zobowiązuje. A ponieważ wielkość uczonego jest pochodną wielkości jego dokonań w ich treści i w społecznych konsekwencjach, nie można wypełnić tak otwartego zadania -półtorastronicowymi ogólnikami.
Właśnie przez to magiczne praktyki i zaklęcia w Czarnoksiężniku okazują się — przez ich nierozerwalny zrost z całością utworu, przez ich naczelne miejsce w życiu bohatera, a też przez ich dwuznaczność, zawodność i ułomność — bliższe prawdy ludzkiego działania, czyli bardziej realistyczne aniżeli wspaniałe odkrycie naukowe bohatera Wydziedziczonych.
— Wzięło się to, myślę, stąd, że Ursula Le Guin, córka słynnego antropologa amerykańskiego Kroebera, czuła się w sferze obyczajowej egzotyki, folkloru, rytuałów inicjacyjnych i praktyk magicznych — bardziej swojsko niż na terenie nauki i jej twórców.
Na koniec uwaga osobista. Żywię dla Czarnoksiężnika szczególny sentyment. Jest to jedyna pozycja amerykańskiej fantasy, która wzbudziła mój szacunek. Zarazem pocieszyła mnie po lekturze (znanej i u nas) powieści Tolkiena Władca Pierścieni. To głośne dzieło pozostawiło mnie obojętnym, a nawet znudzonym. Toteż gdyby nie Czarnoksiężnik z Archipelagu, uznałbym się — wobec współczesnej fantastyki bajeczno-magicznej — za ślepego, wobec kolorów. Ursula Le Guin pomogła mi swoją powieścią odzyskać wiarę zarówno w żywotność fantastyki amerykańskiej, jak i w moją wrażliwość na jej — rzadkie niestety — uroki.
Marzec 1976
Stanisław Lem