Czy naprawdę usłyszał jakiś głos? Nie był tego pewien.
Odtwarzając całą sytuację chwilę później, Joe Collins przypomniał sobie, że leżał na swoim łóżku, zbyt zmęczony nawet na to, by zdjąć z nakrycia przemoczone buty. Gapił się bezmyślnie na sieć pęknięć na wilgotnym, żółtym suficie, obserwując jak pojedynczymi kroplami powoli i ponuro sączy się z nich woda.
To musiało stać się właśnie wtedy. Przy swoim łóżku Collins dostrzegł metaliczny błysk. Usiadł. Na podłodze, tam, gdzie przedtem zdecydowanie jej nie było, znajdowała się teraz maszyna.
Collins miał wrażenie, że właśnie w tym pierwszym momencie, w odruchu zaskoczenia, usłyszał bardzo odległy głos, który krzyknął:
— Spójrzcie tam! Tamten facet to zrobił!
Joe nie miał pewności co do głosu. Maszyna jednak niezaprzeczalnie tu była.
Collins uklęknął, by się jej przyjrzeć. Miała powierzchnię około metra kwadratowego i z cicha pomrukiwała. Jej obudowa pomalowana w szarawe nieregularne plamy nie miała na sobie nic oprócz czerwonego guzika na rogu i miedzianej płytki w samym środku. Tabliczka głosiła: utylitator klasy a, seria aa — 1256432. Poniżej zaś znajdował się napis: ostrzeżenie.
TEJ MASZYNY MOGĄ UŻYWAĆ WYŁĄCZNIE REPREZENTANCI KLASY A.
To wszystko.
Nie było gałek, tarcz, przełączników ani żadnych innych akcesoriów, które Collins kojarzył z maszynami. Tylko miedziana tabliczka, czerwony guzik i pomrukiwanie.
— Skąd przybyłaś? — spytał maszynę Collins. Jednak utylitator klasy A kontynuował pomrukiwanie. Joe w gruncie rzeczy nie oczekiwał jakiejkolwiek odpowiedzi. Siedząc na brzegu łóżka patrzył z namysłem na utylitator. Istniało teraz jedno pytanie: co należy z nim zrobić?
Ostrożnie dotknął czerwonego guzika, zdając sobie sprawę ze swojego braku doświadczenia w postępowaniu z maszynami, które pojawiają się znikąd. Zastanawiał się, co będzie, gdy włączy maszynę. Podłoga się pod nim otworzy? A może z sufitu zaczną opadać małe zielone ludziki?
Do stracenia miał jednak bardzo niewiele. Leciutko nacisnął guzik.
Nic się nie wydarzyło.
— W porządku. Zrób coś — powiedział Collins, czując się do głębi upokorzony. Utylitator dalej z cicha pomrukiwał.
No cóż, w ostateczności będzie mógł oddać go do lombardu. Uczciwy Charlie dałby co najmniej dolara za sam metal.
Joe spróbował podnieść utylitator. Maszyna nie poruszyła się nawet o milimetr. Spróbował ponownie, wytężając wszystkie siły, i udało mu się podnieść jeden z rogów urządzenia zaledwie o parę centymetrów. Opuścił je na podłogę i usiadł na łóżku, oddychając z trudem.
— Powinieneś dostarczyć tu przynajmniej dwóch facetów, żeby mi pomogli — powiedział Collins do utylitatora. Nagle pomrukiwanie stało się głośniejsze i maszyna zaczęła wibrować.
Collins obserwował ją, ale wciąż nic się nie działo. Tknięty przeczuciem wyciągnął rękę i nacisnął czerwony guzik.
Natychmiast pojawiło się dwóch barczystych mężczyzn ubranych w stroje robocze. Spojrzeli na utylitator, jakby szacując jego wagę.
— Dzięki Bogu, to ten mały model — powiedział jeden z nich. — Duże są paskudne, bo nijak nie da się ich uchwycić.
— To gorsze niż robota w kamieniołomach, no nie? — rzekł drugi.
Spojrzeli na Collinsa, który przyglądał im się już od jakiegoś czasu.
— W porządku, koleś, nie będziemy tu tak stali cały dzień — oznajmił w końcu pierwszy z mężczyzn. — Gdzie chcesz, żebyśmy go przenieśli?
— K… kim jesteście? — zdołał wychrypieć Collins.
— A czy wyglądamy na Flipa i Flapa? Jesteśmy facetami od transportu.
— Ale skąd przybyliście? — spytał Joe. — 1 dlaczego?
— Jesteśmy z firmy „Czarodziej i Spółka, Przeprowadzki Całodobowe” — odpowiedział mężczyzna. — A przybyliśmy tu, bo potrzebowałeś facetów od przeprowadzek, no nie? Gadaj więc, gdzie chcesz, żebyśmy go przenieśli?
— Na razie możecie sobie iść — oznajmił Collins. — Wezwę was później.
Faceci od przeprowadzek wzruszyli ramionami i rozpłynęli się. Przez ładnych parę minut Collins gapił się w miejsce, w którym przed chwilą stali. Potem zaczął wpatrywać się w utylitator klasy A, który znów z cicha pomrukiwał.
Utylitator? Joe pomyślał, że mógłby nadać mu lepszą nazwę.
Maszyna do spełniania życzeń.
Collins nie był szczególnie zaszokowany. Gdy pojawiają się naprawdę cudowne wydarzenia, jedynie tępe, prozaiczne indywidua nie są w stanie ich zaakceptować. Zaś Joe na pewno do takich nie należał. Był świetnie przygotowany do akceptowania cudów.
Większość swego dotychczasowego życia spędził wyrażając pobożne życzenia, mając nadzieję i modląc się o to, by zdarzył się mu jakiś cud. Będąc w szkole marzył o tym, że obudzi się pewnego poranka, dysponując zdolnością nauczenia się pracy domowej bez nudnej konieczności wertowania podręczników. W armii życzył sobie, by jakaś czarownica lub wróżka zmieniała rozkazy, oddelegowując go do opieki nad batalionową świetlicą, zamiast zmuszania do podporządkowywania się ścisłemu rygorowi żołnierskiej służby.
Wyszedłszy z wojska Joe unikał pracy, do której nie był przygotowany pod względem psychologicznym. Wałęsał się tu i tam, mając nadzieję, że pewnego dnia coś nakłoni kogoś niezmiernie bogatego, by zmienił swój testament, zostawiając Collinsowi wszystko, co posiada.
Tak naprawdę nigdy nie oczekiwał, że coś się wydarzy.
Jednak gdy rzeczywiście się zdarzyło, nie był zaskoczony.
— Chciałbym dostać tysiąc dolarów w nie oznakowanych banknotach o niewielkich nominałach — powiedział ostrożnie.
Gdy pomrukiwanie stało się głośniejsze, nacisnął guzik. Pojawiła się przed nim spora sterta przybrudzonych banknotów jedno-, pięcio- i dziesięciodolarowych. Nie wyglądały zbyt świeżo, ale niewątpliwie były to pieniądze.
Collins wyrzucił garść dolarów w powietrze, a potem z przyjemnością obserwował, jak opadają na podłogę. Położył się i zaczął robić plany na przyszłość.
Po pierwsze, powinien zabrać maszynę z Nowego Jorku, być może gdzieś w głąb stanu, gdzie nie będą go niepokoić wścibscy sąsiedzi. W przeciwnym wypadku trudno by mu było wypełnić formularz podatku dochodowego. A może, kiedy wszystko się już ustabilizuje, powinien wyjechać do któregoś z krajów Ameryki Środkowej lub…
W pokoju rozległ się podejrzany hałas.
Collins poderwał się na równe nogi. W ścianie pojawił się właśnie otwór, przez który ktoś usilnie się przepychał.
— Hej, ty, przecież niczego nie zamawiałem! — powiedział Collins do maszyny.
Otwór stał się większy i zaczął się z niego wyłaniać potężny mężczyzna z czerwonymi wypiekami na twarzy, posapujący z wściekłością.
W tym momencie Collins przypomniał sobie, że maszyny miewają zwykle swych właścicieli. A ktoś, kto dotychczas posiadał maszynę do spełniania życzeń, z pewnością nie pogodził się łatwo z jej stratą. Niewątpliwie jest gotów uczynić wszystko, by ją odzyskać. Prawdopodobnie nie cofnąłby się nawet przed…
— Obroń mnie! — krzyknął Collins do utylitatora i nacisnął czerwony guzik.
W tym momencie pojawił się niski, łysiejący mężczyzna w piżamie o krzykliwych kolorach, który ziewał ostentacyjnie.
— Sanisa-Leek, Ochrona Ścian Czasowych, Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością — oznajmił, przecierając oczy. — Nazywam się Leek. Co mogę dla pana zrobić?
— Niech pan go stąd zabierze! — wrzasnął Collins. Człowiek o czerwonej twarzy, dziko machając rękami, przepchnął się już niemal przez otwór.
Leek wyjął z kieszeni swojej piżamy błyszczący kawałek metalu. Facet z wypiekami krzyknął:
— Proszę poczekać! Pan nie rozumie, o co chodzi! Ten człowiek…
Leek skierował kawałek metalu w jego stronę. Człowiek i czerwoną twarzą wrzasnął i przepadł. Po chwili zniknął również sam otwór.
— Czy pan go zabił? — spytał Collins.
— Oczywiście, że nie — odparł Leek, chowając kawałek metalu. — Po prostu odwróciłem kierunek jego przemieszczania się. Tą drogą nie będzie już nigdy próbował się tu dostać.
— To znaczy, że będzie mógł to zrobić jakąś inną drogą? — dopytywał się Joe.
— To możliwe — stwierdził Leek. — Będzie mógł spróbować mikrotransferu lub nawet animacji.
— Ten utylitator należy do pana? — spytał po chwili, spojrzawszy ostro na Collinsa.
— Oczywiście — odpowiedział Joe, czując jak pot występuje mu na czoło.
— I jest pan reprezentantem klasy A?
— Naturalnie — odrzekł Collins. — Gdybym nie był, to co robiłbym tutaj z tym utylitatorem?
— Nie miałem zamiaru pana urazić — powiedział pojednawczo Leek. — Po prostu chciałem uciąć z panem przyjacielską pogawędkę.
Pokręcił głową z podziwem.
— No, no, wam, z klasy A, nieźle się powodzi — stwierdził. — Przypuszczam, że cofnął się pan aż do tych czasów, żeby napisać książkę historyczną?
Collins uśmiechnął się enigmatycznie.
— Jakby coś, to jestem zawsze do usług — oznajmił Leek, ziewając bez żenady. — Dzień i noc w kieracie. Chyba lepiej powodziłoby mi się w kamieniołomach.
Potem zniknął, cały czas ziewając.
Deszcz wciąż bębnił o sufit. Chrapanie, które dobywało się z kanału wentylacyjnego, również trwało nadal bez najmniejszej przerwy. Collins pozostał sam na sam z maszyną.
Oraz z tysiącem dolarów w banknotach o niewielkich nominałach, rozrzuconych po podłodze.
Czule poklepał utylitator po obudowie. Ci „reprezentanci klasy A” mają się całkiem dobrze — stwierdził. Coś jest ci potrzebne? Wtedy po prostu żądasz tego i naciskasz guzik maszyny. Nie ulegało wątpliwości, że prawdziwemu właścicielowi bardzo jej brakowało.
Leek powiedział, że ten facet może spróbować dostać się do niego inną drogą. Pozostawało pytanie: jaką?
Ale czy rzeczywiście miało to znaczenie? Pogwizdując z cicha, Collins zebrał banknoty. Dopóki będzie miał tę maszynę, potrafi zadbać o siebie.
Następne dni przyniosły wielką zmianę w życiu Joe’ego Collinsa. Z pomocą firmy „Czarodziej i Spółka — Przeprowadzki Całodobowe” przeniósł utylitator w głąb stanu Nowy Jork. Tam, gdzieś w zapomnianym zakątku pasma Adirondack, zakupił średniej wielkości górę. Gdy miał już w ręku potwierdzające własność papiery, powędrował do centrum swej posiadłości, znajdującego się kilkanaście kilometrów od najbliższej autostrady. Dwaj faceci od przeprowadzek, pocąc się obficie, przytaszczyli za nim utylitator; przedtem monotonnie przeklinali, brnąc wśród gęstej warstwy leśnego poszycia.
— Postawcie go tutaj i spadajcie stąd — polecił im Collins.
Przez kilka ostatnich dni jego pewność siebie znacznie wzrosła.
Faceci od przeprowadzek, sapiąc ze zmęczenia, zniknęli. Collins rozejrzał się dookoła. Z każdej strony, jak okiem sięgnąć, rozciągały się gęste brzozowo — sosnowe zagajniki. Powietrze było tu przesycone wilgocią i aromatyczne. W koronach drzew radośnie szczebiotały ptaki, od czasu do czasu w pobliżu przemykała pędem wiewiórka.
Przyroda! Joe zawsze ją kochał. To miejsce jest znakomite, by zbudować duży, okazały dom z basenem, kortami tenisowymi i być może niewielkim lotniskiem.
— Chcę dom — stwierdził Collins pewnym siebie tonem, po czym nacisnął guzik.
Pojawił się mężczyzna w gustownym szarym garniturze i binoklach.
— Tak, proszę pana — powiedział, zerkając na drzewa. — Stanowczo jednak powinien pan określić dokładniej, o jaki dom panu chodzi. Czy chce pan coś w stylu klasycznym, jak na przykład domek wypoczynkowy, ranczo, dom wielopoziomowy, okazałą rezydencję, zamek lub pałac? A może coś prymitywnego, jak igloo lub wiejską chatę? Ponieważ należy pan do klasy A, może pan też otrzymać najnowszy krzyk mody, jak na przykład dom semiprzestrzenny, Nową Rozszerzoną Ofertę lub Podwodną Miniaturę.
— Że co? — spytał głupawo Collins. — N…nie wiem. A co by pan zasugerował?
— Niewielką rezydencję — powiedział pospiesznie mężczyzna. — Oni zaczynają zwykle od tego.
— Naprawdę tak robią?
— Oczywiście. Potem przenoszą się do ciepłych krajów i budują sobie pałace.
Collins miał ochotę zadać więcej pytań, jednak zrezygnował. Jak dotąd, wszystko szło gładko. Ci ludzie sądzili, że należy do kategorii A i że jest prawdziwym posiadaczem utylitatora. Nie było sensu wyprowadzać ich z błędu.
— Niech pan się zajmie wszystkim, co potrzebne — powiedział do mężczyzny w binoklach.
— Tak, proszę pana — odparł tamten. — Zwykle właśnie tym się zajmuję.
Resztę dnia Collins spędził rozwalając się na kanapie i pijąc chłodzone napoje, podczas gdy Spółka Budowlana „Maksymalny Sukces” materializowała swój sprzęt i wznosiła jego dom.
Był to niewysoki budynek mający około dwudziestu pokojów, który Collins uważał za całkiem nowoczesny, biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności. Zbudowano go z najlepszych surowców, według projektu samego Migha z Degmy; projektantem wnętrz był słynny Towige, basen wykonała spółka Mula, zaś standardowy ogród został zaprojektowany przez Vieriena.
Pod wieczór wszystko było już zrobione i niewielka armia robotników Spółki Budowlanej „Maksymalny Sukces” spakowała swój sprzęt, po czym zniknęła.
Collins polecił swemu szefowi kuchni, by ten przygotował dla niego lekką kolację. Potem usadowił się w wielkim living-roomie, w którym panował przyjemny chłód, by przemyśleć całą sprawę. Przed nim zaś, miło pomrukując, stał utylitator.
Joe zapalił cygaro i wciągnął głęboko w płuca jego przyjemny aromat. Zastanawiając się nad sytuacją, postanowił przede wszystkim odrzucić jakiekolwiek jej wytłumaczenia, uwzględniające czynniki nadnaturalne. Na pewno nie doszło tu do interwencji żadnych demonów. Jego dom budowali zwykli robotnicy, którzy używali mocnych słów, śmiali się i przeklinali jak normalne ludzkie istoty. Utylitator zaś był po prostu jakimś wynalezionym przez naukowców gadżetem, działającym na zasadach, których Joe nie rozumiał i nawet nie usiłował ich przeniknąć.
Czy maszyna mogła pochodzić z innej planety? Raczej nie. Przecież obce istoty nie nauczyłyby się angielskiego specjalnie na użytek Joe Collinsa.
Utylitator musiał zatem pochodzić z ziemskiej przyszłości.
Jednak w jaki sposób tu trafił?
Collins rozłożył się wygodniej na kanapie i wydmuchnął dym z cygara. Przyszło mu do głowy, że wypadki, które zdarzają się w teraźniejszości, będą mogły mieć miejsce także w przyszłości. Czy nie mogło być zatem tak, że utylitator po prostu wyśliznął się w przeszłość? Przede wszystkim jednak był on w stanie tworzyć rzeczy z niczego, a to było już znacznie bardziej skomplikowane.
Jaka wspaniała musi być ta przyszłość! — pomyślał Joe. Proszę bardzo — maszyny do spełniania życzeń! Jaki niesamowity rozwój cywilizacyjny! Wszystko, co trzeba zrobić, żeby coś otrzymać — to pomyśleć o tym… i już jest to w zasięgu ręki. Być może po jakimś czasie zlikwidują nawet ten czerwony guzik. Wtedy jakikolwiek wysiłek, związany z otrzymywaniem czegokolwiek, będzie już całkowicie wyeliminowany.
Joe wiedział oczywiście, że musi uważać teraz na każdy swój krok. Wciąż przecież istniał właściciel maszyny i reszta reprezentantów klasy A. Mogą spróbować mu ją odebrać. Prawdopodobnie była to klika dziedzicznych posiadaczy dóbr…
Uchwycił kątem oka jakiś ruch i spojrzał na utylitator. Maszyna drżała niczym liść w porywach wiatru.
Collins podszedł do niej, ponuro zmarszczywszy brwi. Drgająca maszyna otoczona była przez niewielki obłok pary. Wyglądało na to, że utylitator się przegrzewa.
Czyżby był przeciążony zbyt częstym używaniem? Może gdyby wylać na niego wiadro wody…
Nagle dostrzegł, że utylitator jest zauważalnie mniejszy niż był przed chwilą. Miał w tej chwili nie więcej niż sześćdziesiąt centymetrów kwadratowych powierzchni i kurczył się dosłownie na jego oczach.
To był posiadacz! Lub też „reprezentanci klasy A”! Tak musiał właśnie wyglądać „mikrotransfer”, o którym mówił Leek. Collins wiedział, że jeśli szybko czegoś nie zrobi, maszyna do spełniania życzeń całkiem zmaleje i zniknie.
— Służba Ochronna Leeka — warknął. Nacisnął guzik i szybko wycofał dłoń. Maszyna była bardzo gorąca.
W kącie pokoju pojawił się Leek, który miał na sobie spodnie, sportową koszulkę i trzymał w ręku kij do gry w golfa.
— Czy musi mi ktoś przeszkadzać za każdym razem, kiedy… — zaczął.
— Niech pan coś zrobi! — wrzasnął Collins, wskazując utylitator, który zajmował teraz powierzchnię jednej czwartej metra kwadratowego i świecił bladoczerwonym blaskiem.
— Nie mogę nic zrobić — powiedział Leek. — Mam licencję tylko na ochronę ścian czasowych, a pan potrzebuje ludzi od mikrokontroli.
Zarzucił kij golfowy na ramię i zniknął.
— Mikrokontrola — powiedział z rozdrażnieniem Collins i sięgnął do guzika. Potem gwałtownie cofnął rękę. Długość każdego z boków utylitatora nie przekraczała teraz dziesięciu centymetrów, a maszyna była bardzo gorąca i miała kolor ciemnowiśniowy. Joe ledwie widział guzik, nie większy niż łepek od szpilki.
Błyskawicznie rozejrzał się dookoła, złapał poduszkę i rąbnął nią w utylitator.
Pojawiła się dziewczyna w okularach z rogową oprawą, z notesem w dłoni i z ołówkiem w drugiej ręce.
— Z kim życzy pan sobie umówić się na spotkanie? — spytała ze stoickim spokojem.
— Proszę natychmiast sprowadzić dla mnie jakąś pomoc! — ryknął Collins, obserwując równocześnie, jak jego drogocenny utylitator staje się coraz mniejszy.
— Pan Vergon wyszedł na lunch — oznajmiła dziewczyna, z namysłem gryząc ołówek. — Przemieścił się ze strefy. Nie mogę się z nim skontaktować.
— A z kim może się pani skontaktować?!
Dziewczyna zajrzała do kontesu.
— Pan Vis jest w Continuum Diega, a pan Elgis — na delegacji w Europie z czasów paleolitu. Jeśli naprawdę się panu spieszy, może lepiej by było, gdyby wezwał pan ludzi z Kontroli Punktów Transferowych. Mają nieco gorszy sprzęt, ale…
— W porządku, niech będzie Kontrola Punktów Transferowych. Spadaj!
Mówiąc to Collins skupił całą uwagę na utylitatorze i najsilniej jak potrafił nacisnął maszynę przypaloną poduszką. Jednak nic się nie wydarzyło. Utylitator miał teraz powierzchnię nie większą niż centymetr kwadratowy i Joe zdał sobie sprawę, że poduszka nie jest w stanie nacisnąć na niewidzialny niemal guzik.
Przez chwilę Collins zastanawiał się, czy nie pozwolić, by utylitator zniknął. Może nadszedł właściwy czas, aby z niego zrezygnować. Mógłby przecież sprzedać dom, jego wyposażenie, i byłby nadal całkiem nieźle sytuowanym człowiekiem…
Nie! Przecież jak do tej pory nie zażyczył sobie jeszcze niczego naprawdę ważnego! Nikt bez walki nie zabierze mu utylitatora!
Zmusił się, by nie zamykać oczu i nacisnął rozpalony do białości guzik wyprostowanym palcem wskazującym.
Pojawił się chudy starszy człowiek, odziany w sfatygowany strój, trzymający w rękach coś, co wyglądało na pomalowane wesołymi barwami jajko wielkanocne. Rzucił nim o podłogę. Jajo wybuchło. Wyłonił się z niego pomarańczowy obłok, który został jakby wessany przez mikroskopijny utylitator. Uniósł się stamtąd wielki kłąb dymu, tak gęstego, że niemal zadławił Collinsa. Potem zarys utylitatora zaczął na nowo formować się w przestrzeni. Wkrótce przybrał już swoje zwykłe rozmiary i był najwyraźniej nie uszkodzony. Starszy człowiek ukłonił się oszczędnie, po wojskowemu.
— Może nie jesteśmy zbyt eleganccy — oznajmił — ale można na nas polegać. — Ponownie złożył krótki ukłon i zniknął.
Collins odniósł wrażenie, że usłyszał z dala gniewny okrzyk.
Roztrzęsiony, usiadł na podłodze na wprost maszyny. W dłoniach czuł pulsujący ból.
— Wylecz mnie — powiedział spieczonymi wargami, po czym nacisnął czerwony guzik.
Przez chwilę utylitator pomrukiwał głośniej, a potem ucichł. Joe poczuł, że przypalony palec przestaje go boleć. Nie zauważył też żadnych śladów oparzenia ani nawet blizny na skórze w miejscu, gdzie doszło do urazu.
Collins nalał sobie sporego drinka z brandy i poszedł prosto do łóżka. W nocy dręczył go koszmar; miał wrażenie, że ściga go gigantyczna litera A, ale rano nie pamiętał już tego snu.
Po tygodniu Joe doszedł do wniosku, że decyzja budowy rezydencji wśród lasów była wielkim błędem. Musiał wynająć cały pluton strażników, by ochronić się przed turystami, a polujący w okolicy myśliwi upierali się, by rozbijać namioty w jego ogrodzie.
Co gorsza, Krajowy Urząd Skarbowy zaczął przejawiać żywe zainteresowanie finansowymi sprawami Collinsa.
Przede wszystkim jednak Joe odkrył, że wcale nie jest tak zafascynowany przyrodą, jak mu się przedtem wydawało. Ptaki i wiewiórki były śliczne, ale rozmawiało się z nimi raczej trudno. Drzewa, choć bardzo malownicze, stanowiły liche towarzystwo do wypicia paru drinków.
Collins stwierdził, że w głębi duszy jest „chłopakiem z miasta”.
Dlatego też, z pomocą firm „Czarodziej i Spółka — Przeprowadzki Całodobowe”, Spółki Budowlanej „Maksymalny Sukces” i Biura Natychmiastowych Podróży Jagtona, a także dużej ilości pieniędzy oddanych we właściwe ręce przeniósł się do niewielkiej republiki w Ameryce Środkowej. Ponieważ klimat był tam znacznie cieplejszy, a podatek dochodowy nie istniał, Joe zbudował wielki, przestronny i okazały pałac.
Pałac ten wyposażono we wszystkie standardowe dodatki: psy, pawie, służących, ludzi opiekujących się ogrodami i wnętrzami, strażników, muzyków, grupy tancerek gwoli rozrywki właściciela, a także wszelkie inne rzeczy, które powinny tam być. Dwa tygodnie zabrało Collinsowi samo zbadanie tego miejsca.
Przez jakiś czas wszystko znów szło gładko.
Pewnego ranka Collins podszedł do utylitatora z niejasnym zamiarem zażądania sportowego samochodu, a może także i niewielkiego stada rasowych koni. Pochylił się nad szarą maszyną, sięgnął do czerwonego guzika…
Utylitator cofnął się przed jego ręką.
Collinsowi przeszło przez myśl, że może zaczyna już widzieć białe myszki i niemalże podjął decyzję, by przestać pić szampana przed śniadaniem. Zrobił krok do przodu i znów sięgnął do czerwonego guzika.
Utylitator wykonał zgrabny unik i kłusem opuścił pokój.
Collins ruszył za nim pędem, przeklinając po drodze właściciela i całą „klasę A”. Była to prawdopodobnie właśnie „animacja”, o której mówił Leek. Posiadacz zdołał w jakiś sposób zakazić swą maszynę bakcylem ruchu. Jednak nie miało to większego znaczenia. Wszystko, co musiał zrobić Joe — to złapać ją, nacisnąć guzik i zażyczyć sobie ludzi od Kontroli Animacji.
Utylitator popędził przez hall, a Collins utrzymywał się w stawce tuż za nim. Lokaj, który polerował właśnie klamkę u drzwi, zrobioną ze szczerego złota, przerwał swą pracę i zaczął się gapić z rozdziawionymi ze zdziwienia ustami.
— Zatrzymaj go! — krzyknął Joe.
Lokaj niezdarnie zastąpił utylitatorowi drogę. Maszyna wywinęła mu się z gracją i popędziła w stronę głównych drzwi.
Collins nacisnął przełącznik zdalnego sterowania i drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Utylitator wziął krótki rozpęd, po czym je wyważył. Gdy był już na trawniku, potknął się o ogrodowy wąż do podlewania roślin, odzyskał równowagę, a wreszcie skierował się ku otwartej przestrzeni.
Joe gnał za maszyną. Gdyby tylko udało mu się choć trochę do niej zbliżyć…
Nagle utylitator wyskoczył wysoko w powietrze. Przez dłuższą chwilę wisiał jakby nieruchomo, po czym opadł na ziemię. Collins rzucił się ku czerwonemu guzikowi.
Utylitator odskoczył na bok, zrobił sobie krótką przebieżkę, i znów wzbił się w górę.
Przez moment wisiał na wysokości sześciu metrów nad głową Joe’ego; uniósł się jeszcze metr-dwa, zatrzymał się, wykonał w powietrzu jakąś dziką ewolucję, po czym runął w dół.
Collins obawiał się, że przy trzecim skoku maszyna już się nie zatrzyma. Gdy zatem utylitator bezwładnie opadł na ziemię, Joe był gotów. Zrobił zwód, po czym rąbnął dłonią w guzik. Utylitator nie zdołał wycofać się wystarczająco szybko.
— Kontrola Animacji! — ryknął triumfalnie Collins.
Rozległ się stłumiony huk i utylitator potulnie osiadł w miejscu. Nie pozostał w nim nawet najmniejszy ślad ożywienia.
Joe otarł czoło i zaczął ostrożnie podchodzić do maszyny. Był coraz bliżej i bliżej. Pomyślał, że musi zażyczyć sobie teraz coś wielkiego, dopóki ma jeszcze szansę to dostać.
Wobec tego zażądał szybko: pięciu milionów dolarów, trzech działających i przynoszących dochody szybów naftowych, studia filmowego, idealnego zdrowia, dodatkowych dwudziestu pięciu dziewczyn do swojego baletu, nieśmiertelności, sportowego samochodu i stada rasowych koni.
Odniósł wrażenie, że w pobliżu ktoś prychnął. Rozejrzał się dookoła. Nie było nikogo.
Gdy ponownie spojrzał w stronę utylitatora, stwierdził, że maszyna zniknęła.
Joe zaczął gapić się bezmyślnie w puste miejsce po niej. Po chwili on również zniknął.
Otworzywszy oczy Collins stwierdził, że stoi przed biurkiem. Po drugiej stronie siedział ten sam potężny mężczyzna o czerwonej twarzy, który kiedyś próbował włamać się do jego pokoju przez ścianę czasową. Nie wyglądało jednak na to, by był teraz wściekły. Wydawał się raczej zrezygnowany, a nawet melancholijny.
Przez chwilę Collins stał w całkowitym milczeniu, żałując, że wszystko się skończyło. Właściciel utylitatora i „reprezentanci klasy A” w końcu go schwycili. Jednak dopóki to wszystko trwało, było wspaniałe.
— No cóż — Joe zwrócił się wprost do faceta — odzyskał już pan swoją maszynę, więc czego pan jeszcze chce?
— Moją maszynę? — spytał z niedowierzaniem mężczyzna o czerwonej twarzy, patrząc na Collinsa. — To nie jest moja maszyna, proszę pana. Ona nie należy do mnie w najmniejszym nawet stopniu.
Collins przez chwilę gapił się na niego bezmyślnie.
— Niech pan nie próbuje mnie nabierać, proszę pana — powiedział w końcu. — Wy, z klasy A, chcecie za wszelką cenę zachować swój monopol, prawda?
Mężczyzna o czerwonej twarzy odłożył trzymane w dłoni dokumenty na blat biurka.
— Panie Collins — powiedział chłodno — nazywam się Flign. Jestem działaczem Związku Ochrony Obywateli, niekomercyjnej organizacji, której celem jest ochrona osób fizycznych, takich, jak na przykład pan, przed omyłkami sądowymi.
— To znaczy, że nie należy pan do klasy A?
— Pańskie rozumowanie oparte jest na nieporozumieniu, proszę pana — oznajmił Flign z godnością. — „Kategoria A” nie jest klasą społeczną, jak się panu najwyraźniej wydaje. To po prostu kategoria osób, uprawnionych do zaciągania kredytu.
— To… co? — spytał wolno Collins.
— Kategoria osób, uprawnionych do zaciągania kredytu — powtórzył Flign, spoglądając na zegarek. — Nie mamy wiele czasu, więc postaram się wyłuszczyć sprawę tak zwięźle, jak to tylko możliwe. Panie Collins, nasza epoka jest maksymalnie zdecentralizowana. Nasze przedsiębiorstwa, zakłady przemysłowe i usługowe rozrzucone są na znacznym obszarze czasoprzestrzeni. Z tego powodu korporacja utylitarna jest dla nas kluczową jednostką gospodarczą, wiążącą wszystko między sobą. Zapewnia ona transfer dóbr i usług pomiędzy różnymi punktami czasoprzestrzennego kontinuum. Czy pan to rozumie?
Collins potwierdził skinieniem głowy.
— Oczywiście, kredyt jest przywilejem, który w naszej epoce automatycznie przysługuje wszystkim obywatelom. Jednak, koniec końców, za wszystko trzeba zapłacić.
Collinsowi nie spodobało się brzmienie tego słowa. Płacić? A zatem to miejsce nie było aż tak cywilizowane, jak uprzednio sądził. Do tej pory nikt nie wspominał o płaceniu. Po cholerę więc teraz poruszają ten temat?
— Dlaczego nikt mnie nie powstrzymał? — zapytał zdesperowany. — Musieli przecież wiedzieć, że nie posiadam właściwej kategorii.
Flign niecierpliwie potrząsnął głową.
— Kategorie kredytowe są sugestiami, a nie regulacjami prawnymi. W cywilizowanym świecie jednostka posiada prawo podejmowania własnych, nie skrępowanych decyzji. Bardzo mi przykro, proszę pana.
Ponownie spojrzał na zegarek, po czym podał Collinsowi dokument, który miał przed oczami.
— Czy nie zechciałby pan przynajmniej zerknąć na ten rachunek i powiedzieć mi, czy wszystkie pozycje są na nim w porządku?
Joe wziął od niego papier i zaczął czytać:
WYSZCZEGÓLNIENIE (WARTOŚĆ W KREDYTKACH)
Pałac z akcesoriami — 450.000.000
Usługi firmy „Czarodziej i Spółka” — 111.000
Tancerki, sztuk: 122 — 122.000.000
Idealne zdrowie — 888.234.031
Szybko przebiegł wzrokiem resztę listy. Suma należności przekraczała nieco osiemnaście miliardów kredytek.
— Chwileczkę! — krzyknął Collins. — Nie można mnie przecież obciążyć tą sumą! Utylitator pojawił się w moim pokoju przypadkiem!
— Na ten właśnie fakt zamierzam zwrócić uwagę sądu — stwierdził Flign. — Kto wie, może w tej sprawie wykażą się rozsądkiem? W każdym razie nie zaszkodzi spróbować.
Collins odniósł wrażenie, że cały pokój kołysze się wokół niego. Twarz Fligna zaczęła rozpływać się przed jego oczami.
— Już czas — oznajmił rozmówca Joego. — Życzę panu powodzenia.
Collins zamknął oczy.
Gdy je ponownie otworzył, stwierdził, że znajduje się na jakiejś ponurej równinie, na wprost pasma przysadzistych wzgórz. Zimny wiatr siekł mu twarz igiełkami chłodu, a niebo miało kolor stalowoszary.
Stał przy nim jakiś człowiek w obszarpanym stroju.
— Masz — powiedział, wręczając Collinsowi kilof.
— Co to jest?
— To kilof — odpowiedział cierpliwie mężczyzna. — A tam jest kamieniołom, w którym ty, ja i wielu innych będziemy wydobywać marmur.
— Marmur?
— No pewnie. Zawsze trafia się jakiś idiota, który życzy sobie pałacu — powiedział mężczyzna, uśmiechając się kwaśno. — Możesz mówić do mnie Jang. Przez jakiś czas będziemy pracować razem.
Collins głupkowato zamrugał oczyma.
— Jak długo? — spytał.
— Możesz to sobie wyliczyć — odrzekł Jang. — Stawka wynosi pięćdziesiąt kredytek miesięcznie, a praca trwa dopóty, dopóki nie spłacisz swojego długu.
Kilof wypadł Collinsowi z ręki. Nie, nie mogli mu tego zrobić! Korporacja utylitarna musiała już przecież uświadomić sobie swój błąd! To oni go popełnili, pozwalając, by ich urządzenie wyśliznęło się w przeszłość. Czy nie zdawali sobie z tego sprawy?
— To pomyłka! — oznajmił głośno Collins.
— Nie ma mowy o pomyłce — odrzekł Jang. — Tym na górze ciągle brakuje rąk do pracy. Muszą bez przerwy rekrutować nowych. No, chodź! Po pierwszym tysiącu lat nie będziesz przywiązywać do tego wagi.
Collins ruszył już za Jangiem w stronę kamieniołomu.
Gdy jednak usłyszał to, co powiedział jego przewodnik, zatrzymał się.
— Po pierwszym tysiącu lat?! — spytał ze zgrozą. — Przecież nie będę żył tak długo!
— Na pewno będziesz — poinformował go Jang. — Prosiłeś o nieśmiertelność, prawda?
Rzeczywiście. Zażyczył jej sobie dosłownie na chwilę przed tym, jak odebrali mu maszynę, i zapewne otrzymał. A może zrobili to zanim poprosił o nieśmiertelność?
Nagle Collins coś sobie przypomniał. To dziwne, ale na rachunku, który przedstawił mu Flign, nie figurowała taka pozycja.
— Jaką sumą mogą mnie obciążyć za nieśmiertelność? — jytał Janga.
Ten spojrzał na niego i zaśmiał się.
— Nie bądź naiwny, koleś — powiedział. — Powinieneś sam już się tego domyślić.
— Jasna sprawa, że akurat to dali ci za darmo — dodał, prowadząc Collinsa w stronę kamieniołomu.