Czas zdjąć maskę.
Nie ma już powodu, bym dalej ukrywał przed wami prawdziwą tożsamość, której wielu zapewne już się domyśliło.
Jestem cieniem kawalera Arahona Y’Barratory, którego mieliście już okazję poznać, nawet jeśli była to znajomość zakończona przedwcześnie i raczej smutno.
Nazywam się Yrahon Caranza Martenez A’Grenata A’Barratora i to właśnie ja opowiadam historię swojego lustrzanego odbicia w jasnym świecie.
Oczywiście imię, które podałem, nie jest prawdziwe. Przyjąłem je tutaj, bo słów z mojego języka nie wypowie ludzkie gardło. Abyście to – i wiele innych spraw – mogli zrozumieć, opowiem wam teraz kilka rzeczy o nas, istotach żyjących na samym dnie cieńprzestrzeni.
Zawsze dziwiło mnie, że prości ludzie zwą nas po prostu cieniami. Dla nich jesteśmy tylko odbiciem, śladem rzuconym na fakturę świata dzięki działaniu słońca. Ta ignorancja jest obopólna. W cieńprzestrzeni moi rodacy twierdzą dokładnie na odwrót. Według nich to ludzkie istoty są naszymi bezwolnymi projekcjami. U nas świetlisty obraz człowieka zostawia bowiem za sobą każda ciemna istota, gdy padnie na nią światło antysłońca, wiszącego pod naszą krainą.
Nigdy nie uważałem, że sprawa jest aż tak prosta – i miałem rację. Po latach udało mi się wreszcie poznać tajemnicę, którą znała tylko garstka ludzkich cieńmistrzów i ciemnych jasnofilozofów.
Otóż wszyscy żyjemy jednocześnie w dwóch światach.
Cieńprzestrzeń i jasna przestrzeń egzystują obok siebie jak obrazy po dwóch stronach krzywego lustra, wiecznie połączone, choć różniące się wyglądem. Ta pierwsza jest negatywem tej drugiej. Albo na odwrót. Naprawdę trudno powiedzieć.
Tak czy inaczej, nasz dawno zapomniany Stwórca każdą inteligentną istotę stworzył jednocześnie w obu miejscach i każda składała się z dwóch połówek: ciemnej istoty, która żyje na samym dnie cieńprzestrzeni, w blasku antysłońca, oraz istoty światła, żyjącej w świecie jasnym, ogrzewanej z niebios blaskiem rozpalonej kuli. Jedynym połączeniem między tymi częściami jest cienka tajemna nić, która sprawia, że w istocie są one jednością.
Spójrzmy chociażby na mnie. Urodziłem się jako istota cienia na przyjaznych, gorących cieńbokościach mojej ojczystej krainy, wcale nie tak różnych od suchych wzgórz Saranchy, które oglądał młody Arahon. Byłem synem niezbyt zamożnego rządcy, od dziecka uczyłem się strzelania z cieńmiotacza, biegałem po murze swojego plastra, skakałem po falochronach wystających z cieńpływu.
Jednym słowem, moje życie było lustrzanym odbiciem życia Arahona Y’Barratory.
To samo dotyczy życia wszystkich innych osób. Człowiek wchodzi do szynku pełnego ludzi, a ciemna istota wchodzi do tawerny pełnej cieni. Człowiek myśli, że w brzuchu wroga zagłębia rapier zimny i ostry jak błysk gwiazdy, a siedemnaście cieńbokości niżej to cień inny cień na cienistą broń nadziewa.
Każda ciemna istota ma swojego człowieka. Każdy człowiek ma swoją ciemną istotę. Rodzą się i umierają w tym samym momencie, jak dwie przeciwne alchemiczne cząsteczki, powstałe z jednej reakcji. Nie wiedzą o sobie, choć ta druga połowa jest wciąż na wyciągnięcie ręki: za oknem do cieńprzestrzeni, za ludzkim cieniem.
Ja i Arahon byliśmy tym samym, choć żyliśmy w dwóch różnych miejscach. Stąd wzięło się imię, które pozwoliłem sobie nadać. Oparłem je na sztuczce oczywistej dla osób władających vastylijskim. Litera Y oznacza bowiem tyle, co „pochodzący z”, z kolei przedrostek A pełni funkcję zaprzeczenia. Dlatego Yrahon Caranza Martenez A’Grenata A’Barratora znaczy „pochodzący z Arahona Caranzy Marteneza, nie-Grenata nie-Barratora”.
Teraz gdy przedstawiliśmy się sobie ze zrozumieniem, wypadałoby wyjaśnić, jak do cholery mogę dalej opowiadać tę historię? Przecież według wszystkich praw obu światów ciemna istota nie może przeżyć istoty jasnej.
W momencie gdy Y’Barratora spadł z dachu, ja powinienem zostać zrzucony z klifu przez bandytów, którzy chcieli przejąć władzę nad moim plastrem. A jednak tak się nie stało. Głównie dlatego że od dawna nie było mnie już w cieńprzestrzeni, wspomniani bandyci musieli więc obejść się smakiem.
Czemu tak ich zawiodłem?
Bo lata wcześniej nastąpiło coś, co na zawsze odmieniło mój los.
Spotkałem swoją drugą połówkę.
Zdarzyło się to w 626 roku, licząc według kalendarza jasnej strony. Arahon brał wtedy udział w oblężeniu Koppendamu. Ja walczyłem w rebelii wolnych cieni przeciwko tyranii Wszechcienia, oblegając jeden z jego granicznych plastrów. Tego samego dnia obaj szliśmy do szturmu. Y’Barratora, wraz z setką odważnych vastylijskich ochotników, postanowił wedrzeć się do miasta przez cieńskrót. Ja, razem z setką równie odważnych ochotników, miałem zakraść się do środka plastra przez stary cieńpływ.
I mnie, i jego spotkała przykra niespodzianka. Broniący Koppendamu mistrzowie zdetonowali jakiś dziwny ładunek, w wyniku czego skrót Arahona się zawalił, a on sam spadł bardzo głęboko: na cieńbokość, która była dla niego czarnym i gorącym piekłem, miażdżącym pierś jak imadło. Tymczasem broniący plastra słudzy Wszechcienia wykoleili mój pływ i skierowali go bardzo wysoko, na cieńbokość, która dla mnie była piekłem lodowatym, przesiąkniętym bolesnym światłem Żebra Północy.
Cieńbokość nazywała się ashrug i właśnie tam, wśród ryczących rzek płynnego mroku, spotkaliśmy się twarzą w twarz.
Arahon mnie nie widział, choć moje oblicze znalazło się naprzeciw jego. Było tam za ciemno dla ludzkich oczu. Jednak ja go zobaczyłem – i od razu wiedziałem, że ta bliźniaczo podobna ludzka istota, wepchnięta tajemniczą siłą tak głęboko, gdy z kolei ja zostałem wypchnięty tak wysoko, jest moją drugą połówką. Zaraz i mnie, i jego wyciągnęli z opresji przyjaciele, utwierdzając to przekonanie.
Po spotkaniu Arahona długo nie mogłem dojść do siebie. Byłem jak zwierzę, które pierwszy raz w życiu spostrzegło swoje odbicie w lustrze. Zdezorientowany, wystraszony. Co gorsza, zaczęła mnie pożerać ciekawość, która nie dawała mi spokoju, aż w końcu nauczyłem się od starego jasnofilozofa nawigować w górnych cieńbokościach i otwierać okna do jasnego świata.
Pierwszy raz wyjrzałem nań w 628 roku, kiedy Arahon, wraz z przyjaciółmi z Serivskiej Trójki, był u szczytu kariery. Nie rozumiejąc tego wielkiego, dziwnego miejsca, obserwowałem pojedynki, zdrady, ucieczki, romanse, krwawe zemsty. Oczywiste dla ludzi rzeczy wydawały mi się niezwykłe – stałość podłoża i budowli, zmienność uczuć, tajemnice ludzkiej kopulacji, nauka i sztuka, których nie potrafiłem pojąć. Ta obcość przyciągała mnie, sprawiała, że tym chętniej zaglądałem na drugą stronę.
Przez wizjer, który miałem w cieniu Arahona.
Coraz rzadziej przebywałem u siebie, w cieńprzestrzeni, aż prawie wszyscy mnie tam zapomnieli. Po kilku latach zacząłem powoli rozumieć jasny świat. Jednak prawdziwy przełom nastąpił w momencie, gdy Arahon połączył się z Kalhirą, córką Legionu.
Kalhira pochodziła z Patry, gdzie ludzie stykali się ze sobą cieniami. Łącząc się w ten sposób, mogli dzielić wspomnienia i przeżycia. Gdy Arahon zetknął się z dziewczyną, do jego głowy spłynęły okruchy dziesiątków minionych żyć. Ku mojemu zdziwieniu niektóre z nich należały do ciemnych istot! Kilka z nich zamieszkało po jasnej stronie, złączywszy się tam ze swoimi drugimi połówkami.
Ludzie zwali je antyhelionami.
Myśli i wiedza antyhelionów, choć dla Arahona całkowicie niezrozumiałe, dla mnie były objawieniem. Dowiedziałem się, jak całkowicie przejść na jasną stronę, a potem przeżyć w upiornym blasku słońca. Pewnej nocy, gdy Y’Barratora spał spokojnie na tarasie Iorandy, ja wyszedłem wreszcie przez okno, przez które od tak dawna go podglądałem. Przelałem się zupełnie w cień Arahona, wypełniając go po brzegi; przyczepiłem się do stóp szermierza niczym smolisty pasożyt.
Od tej pory byłem stale fizycznie obecny w Serivie, w Vastylii, a jedynym śladem mojej obecności, który na szczęście wszyscy przeoczyli, było to, że cień Arahona stał się czarniejszy od innych cieni.
Nawet o tym nie wiedząc, Y’Barratora został antyhelionem.
Dla mnie zaś rozpoczął się czas nauki.
Ludzie twierdzą, że uczą się całe życie, ale mają wtedy na myśli po prostu przyswajanie nowego języka, tańca, arytmetyki lub szermierczych ruchów. Istnieje jednak nauka dużo głębsza, trudniejsza, którą przechodzą tylko raz – tak wcześnie, że potem nie pamiętają tego procesu.
Wtedy to, rzuceni w obcą krainę, nie znając jej praw, nie rozumiejąc pojęć tak podstawowych, jak pieniądz, śmierć czy wtorek, muszą przyswoić sobie ich znaczenia, opanować piętrowy, skomplikowany kod, którym posługują się przedstawiciele ich własnego gatunku.
W wieku dorosłym przeważnie nie zastanawiają się już nad fundamentami swojego świata. Umyka im wtedy na przykład to, jak głęboka jest tajemnica zera. Wiele prostych ludów nigdy jej nie pojęło, w ich arytmetykach są tylko liczby, które widać w naturze: jeden wąż, dwie nogi, osiem jagód.
Podobnych abstrakcyjnych idei jest całe mnóstwo, a ludzie opanowują je w ciągu życia tylko raz. Może to i dobrze? Nieliczne osoby, dla których ów okres objaśniania świata nigdy się nie skończył – takie jak nieodżałowany D’Larno – żyją przeważnie krócej, biedniej i mniej szczęśliwie niż osoby zadowolone ze znalezionych w dzieciństwie odpowiedzi.
Jak trudno jest trafić w ten świat obcych pojęć, dysponując umysłem, któremu daleko już do chłonności rozumu dziecka?
To właśnie spotkało mnie, z tą różnicą, że w moim przypadku sprawa była jeszcze trudniejsza. Zwykłych ludzi prowadzi bowiem wrodzony instynkt lub wiedza rodziców. Ja nie miałem ani jednego, ani drugiego.
Rozgryzłem jednak świat Arahona powoli, kęs po kęsie, myląc się często w najkomiczniejszy sposób. Po roku dorównywałem już stanem wiedzy ludzkiemu dziesięciolatkowi.
Od tej pory pomagałem Arahonowi jak mogłem, bo moje życie zależało od niego. Czasem ostrzegłem go przed zasadzką, jak owej nocy, gdy ze swoim uczniem Ariegiem czekał na karetę Edmunda Rodrigana, w której było dwóch sprawnych zabójców, a uczeń miał mu wbić nóż w plecy.
Wspierałem go też w boju. Kawaler Y’Barratora był pewien, że podczas walki prowadzi go instynkt, niezawodny towarzysz, zostawiający w powietrzu niewidzialne koleiny, którymi sunęły jego nogi i ręce. Każdy jego cios bewzględnie trafiał w cel. Zepsuć uderzenie? To dopiero wymagało wysiłku! Arahon myślał, że zbiera owoce lat żmudnych ćwiczeń, że jest jednością ze swoją bronią – i tak dalej.W rzeczywistości był jednością ze mną.
A ja, tak się składa, jestem wyśmienitym szermierzem.
Powiadam wam, beze mnie kawaler Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora byłby, nomen omen, cieniem samego siebie.
Jedyne sprawy, w których mu nigdy nie pomogłem, to liczenie dachówek i ziaren pieprzu na straganach (w tym był dużo lepszy) oraz kontakty z kobietami (tych dziwnych istot nigdy nie potrafiłem zrozumieć).
Ale to już nie ma znaczenia, bo kawaler Y’Barratora nie żyje.
Widziałem, jak spadał.
Podobnie jak wszyscy, którzy na to patrzyli, oniemiałem ze zdziwienia. Leciałem tuż obok niego, a jednak osobno – po ścianie budynku, wydłużając się i skracając, załamując na framugach okien.
Nie miałem czasu w pełni ogarnąć sytuacji. Spadałem, obracałem się, naśladując ruchy Y’Barratory, który leciał w przepaść uliczki otoczony płaszczem łopoczącym wokół jak czarny kwiat o dziurawych płatkach. Przez ten płaszcz przypominałem na ścianie ogromną, pulsującą meduzę.
Gdy mijałem kolejne okno, dotarło do mnie, że Y’Barratora nie przeżyje upadku.
On też to wiedział. W ostatniej chwili, gdy bruk był już blisko, zobaczyłem na jego obliczu cień strachu. I ślad rozbawienia. Tylko on potrafił się uśmiechać, pędząc na spotkanie pewnej śmierci – docenić ironię takiego końca.
W tym ostatnim momencie uśmiechnąłem się więc do niego. Chyba to zobaczył, bo nagle spojrzał na mnie, rozciągniętego na ścianie kamienicy.
Nie przeze mnie, ale właśnie na mnie.
Chyba zrozumiał.
I wtedy uderzyliśmy o bruk.
Było to w ulicy tak ciemnej, że gdy szermierz zatrzymał się na ziemi, ja spadłem dalej, zanurzyłem się na chwilę w cieńprzestrzeni. Byłem ogłuszony. Nie, to złe słowo – sparaliżowany bólem? Ale przecież cienie nie czują bólu. Jednocześnie poczułem, że zanikam, słabnę. Życie szybko opuszczało Arahona, a ja wiedziałem, że gdy tylko w jego oczach zgaśnie ostatnia iskra, przepadnę w nicości.
Pradawne formuły pojawiły się same. Wiedza ciemnych istot, wyssana z Kalhiry, przyszła z pomocą. W panicznym strachu o życie ślepo wypróbowywałem wszystkie możliwe sztuczki. Zaklęcia, które pozwalały oderwać się na chwilę od drugiej połówki, otworzyć okna do jasnego świata, przysysać się do innych cieni.
Wreszcie, kiedy wypróbowałem kilkanaście formuł, które wzbudzały na cieńprzestrzeni fale, a cień konającego na bruku szermierza drżał jak pustynny miraż, straciłem przytomność.
Gdy się obudziłem, było południe. Słońce dotarło wreszcie do dna uliczki i paliło bruk, a ja leżałem na nim sam. Ciało usunięto, została tylko kałuża zakrzepłej krwi i ledwie widoczna plamka mroku.
Ja.
Wiedziałem, że zdarzyło się coś naprawdę niezwykłego. W momencie śmierci rozpada się cieńprzestrzenna nić, która łączy człowieka z jego drugą połową. Powinienem był umrzeć, a jednak nadal żyłem.
Oczywiście bardzo chciałem żyć. Chciałem doprowadzić do końca to, czego nie był w stanie zrobić ten głupiec Y’Barratora. Pragnąłem odszukać osobę, która stała za porwaniem Sanne i Iorandy, za śmiercią D’Larno, a potem wymierzyć jej sprawiedliwość. Pragnąłem tego bardziej niż czegokolwiek na świecie.
Przez ostatnie lata życie Arahona stało się bowiem moim życiem, a jego uczucia – moimi uczuciami.
Niestety, tylko w baśniach pragnienia oraz modlitwy cokolwiek znaczą. Niejeden człowiek i cień skonał, pragnąc dla siebie ratunku każdym skrawkiem ciała, ale cały ten skoncentrowany wysiłek woli nie był w stanie utrzymać go przy życiu ani sekundy dłużej.
Tkwiąc na bruku, zacząłem się zastanawiać, co mnie uratowało. Która ze starych formuł zadziałała i czym tak naprawdę się stałem?
Słońce tymczasem wznosiło się coraz wyżej, jego promienie paliły żywym ogniem, kamienie pode mną się rozgrzewały. Czułem, że długo już nie wytrzymam. Spróbowałem się poruszyć. Zdołałem się nieznacznie przesunąć – czarny placek pełznący po bruku.
Rozejrzałem się. Najbliższym przyjaznym miejscem było wejście do starego domu, z którego dachu spadł Y’Barratora: zabite deskami, ziejące wilgocią i mrokiem. Wydawało się cudownie bezpieczne.
Zacząłem przemieszczać się w tamtą stronę. To musiał być ciekawy widok: cień, który sam pełznie po ziemi. Na szczęście tych kilka osób, które przeszły wtedy aleją Fuerrera, nie zwróciło na mnie uwagi. Może myślały, że jestem cieniem jakiejś koszuli zawieszonej nad ulicą?
Byłem już prawie na progu, gdy w moją stronę skierował się chłopiec o pucołowatych policzkach i wzroku mordercy żuków. Skupiłem się, przesuwając szybciej, a wysiłek był tak wielki, jakbym przesuwał wokół siebie cały świat.
Mały był już blisko i wiedziałem, że zahaczy mnie swoim cieniem. Ostatnie, czego pragnąłem, to zespolić się z serivskim bachorem.
Resztką sił skoczyłem do przodu i wsunąłem się pod przegniłą deskę.
W przyjemny mrok.
Dom był wymarły.
Kiedyś należał do bogatej rodziny mieszczańskiej. Świadczyły o tym hol z marmurowymi płytkami, szerokie schody na piętro, dwuskrzydłowe drzwi między pokojami, wysokie stropy, roniące łupież zblakłych fresków. Przez szczeliny w tylnych oknach powoje wdzierały się do środka zieloną powodzią.
Podłogę pokrywały szare, zakurzone płótna. Kiedyś zapewne otulały meble, które członkowie rodu mieli w planie wywieźć do swojej nowej siedziby. Coś jednak stanęło temu na przeszkodzie i większość sprzętów została w domu, aż w końcu ludzie z okolicy rozkradli wszystko, co wpadło im w oko.
Tylko kilka wzgardzonych mebli stało w rogach pomieszczeń, pod płachtami okrywającymi wstydliwie próchno, zgniliznę i ucztę korników.
Duch szermierza wśród duchów wymarłego domu.
Nie da się ukryć, że tutaj pasowałem.
Skuliłem się w czarny kłąb w najciemniejszym kącie i leżałem tam długą chwilę, patrząc, jak słońce omiata zakurzone wnętrze snopami światła docierającego tu z podwórza. Na zewnątrz ludzie przechodzili, rozmawiali, targowali się. Co jakiś czas aleją Fuerrera przetoczył się wóz, a drobinki kurzu podrywały się i kręciły chwilę swoje piruety. Potężne słońce wędrowało po nieboskłonie.
Koło południa wślizgnęła się do środka czarna kotka. Chwilę krążyła po domu jak kustosz po muzeum ruin. Trochę mnie to zdziwiło, bo wiedziałem, że mieszkańcy Serivy wyłapują wszystkie nieodcienione, dzikie zwierzęta. Musiała być sprytniejsza od nich, skoro przetrwała tak długo w zaułkach dzielnicy Contegro.
Wysikała się w rogu, a potem odwróciła w moją stronę pyszczek (trójkątny niczym u kotów zza Morza Sargassowego). Jej jedyne oko patrzyło długo w kąt, w którym człowiek zobaczyłby tylko cień. Czułem, że widzi mnie całego – żałosną, słabą ciemną istotę uwięzioną w nie swoim świecie.
Z jakiegoś powodu koty jako jedyne zwierzęta zawsze mnie poznawały. Widziały cienie jako okna do cieńprzestrzeni. Rozpoznawały kształty, które się za nimi przelewały; prawdę ukrytą dla ludzkiego wzroku.
Wreszcie kotka odeszła, a ja poczułem wstyd. Byłem w tej chwili bardziej żałosny i mniej przydatny od tego bezdomnego zwierzęcia!
Wiedziałem, że muszę coś zrobić, bo skoro przejście szerokości jednej ulicy było dla mnie walką o życie, to jak mogłem zrealizować swój cel, pomścić przyjaciół, zdemaskować wroga?
W skupieniu, przekopywałem wspomnienia antyhelionów odziedziczone po Kalhirze. Szukałem rozwiązania, które pozwoliłoby mi poradzić sobie w świecie bez nosiciela, bez drugiej połówki.
Gdy dzwony wybiły początek pory długich cieni, kłęby tysiącletnich myśli, przekazywanych dzięki kolejnym zespoleniom, odkryły przede mną wielką tajemnicę. Trafiłem na zatarty żywot ciemnej istoty, która chodziła po ziemi, nim jeszcze rozpadło się imperium Ibrów.
W wyblakłych śladach jej wspomnień znalazłem odpowiedź.
Wkrótce wyślizgnąłem się na podwórzec, do trzypiętrowej studni otoczonej arkadami, gdzie wzorem wielu vastylijskich kamienic znajdowały się zarośnięty ogródek, wyschnięta fontanna i spękany posąg.
Wypełzłem na sam środek ścieżki, której marmurowe płyty poprzerastały trawą.
Otworzyłem się na słońce, pozwalając, by jego tajemna siła przeniknęła mnie na wskroś. Topiłem się, kruszyłem, zanikałem.
Wtedy odmalowałem sobie przed oczyma słowa w skomplikowanym języku Stworzyciela, który przed tysiącem lat odkrył pierwszy cieńmistrz, Sina. Rozumiałem, że jeśli formuła zawiedzie, nie będę miał siły powrócić do cienia.
Nie zawiodła.
Na podwórcu domu przy alei Fuerrera stała się rzecz nie do pomyślenia, która nigdy wcześniej nie wydarzyła się ani w Serivie, ani w żadnym kraju na północ od Morza Sargassowego. Pozbawiony właściciela, porzucony, samotny cień skupił się, zgęstniał, a potem stworzył obraz ludzkiej istoty, który wyrósł z ziemi, wysoki, biały i równie materialny jak kamienny posąg.
Cień rzucił człowieka.
Czując jednocześnie dwa ciała – to ludzkie, które stało nagie w cieple słońca, podobne do rozmytego wspomnienia o Arahonie, i to ciemne, które zwijało się na marmurze we wrzących promieniach – ruszyłem z powrotem do wnętrza domu. Nim przesunąłem się choćby o stopę, mój człowiek zwalił się jak długi na ziemię, a mnie rzuciło natychmiast pod niego.
No tak. Byłem teraz znowu przywiązany do ludzkiego ciała. Z tą różnicą, że nie kierował nim Arahon – musiałem to robić sam. Skupiłem się, próbując ze wspomnień szermierza wydobyć najprostszą, wydawałoby się, umiejętność: jak chodzić.
Gdy wreszcie udało mi się doczołgać do tylnych drzwi, pojawił się kolejny problem. Szczelina, przez którą wypełzłem na podwórzec, była teraz dla mnie zdecydowanie zbyt mała.
Przez długie minuty próbowałem odrywać i łamać przybite hufnalami deski. Z początku moje ręce były słabe niby dłonie dziecka, ale im dłużej się nimi posługiwałem, tym bardziej kontrolę przejmowały wyuczone odruchy Arahona.
Gdy wreszcie udało mi się wedrzeć do środka, zwaliłem się, wyczerpany, w mroku. Teraz dopiero poczułem zapachy: stęchlizny, próchna, kocich szczyn, szczurzych odchodów. Dom w jednej chwili przestał być tak przyjemny, jak dotychczas mi się wydawało.
Noc przespałem w górnym pokoju, owinięty starym płótnem, drżący z zimna. Próbowałem przyzwyczaić się do tego niesamowitego uczucia posiadania dwóch ciał, do wszystkich ludzkich odczuć i wrażeń. Do pulsującej w skroniach krwi, nieustannego szmeru oddechu, konwulsyjnych skrętów pustego żołądka.
Ledwie zmrużyłem oczy.
Gdy nowy dzień rozbłysnął na wschodzie, zacząłem trening. Wrodzony w jasny świat niespodziewaną śmiercią Arahona Y’Barratory, mogłem liczyć tylko na swój spryt i jego wspomnienia, które tętniły we mnie jak potężne, podskórne źródło. Czerpiąc z nich, próbowałem udawać, że jestem człowiekiem.
Lekcja pierwsza – chodzenie po zdradliwej, zapadającej się podłodze kamienicy.
Lekcja druga – bieganie na golasa, podnoszenie przedmiotów, schylanie się.
Lekcja trzecia – kradzież ubrania ze sznurów na bieliznę (spostrzegło mnie z okna jakieś dziecko, ale uciekłem na czas).
Lekcja czwarta – długie aktorskie próby przed odłamkiem lustra (twarz jak z drewna, nie mam ludzkiej mimiki).
Lekcja piąta – zdobywanie jedzenia.
Ta ostatnia teoretycznie była prosta. Umiałem przecież tworzyć skróty do przyległych zamieszkanych domów. Jednak już w chwili przekroczenia pierwszego skrótu zdałem sobie sprawę, że wizyta w cieńprzestrzeni nie będzie dla mnie tak przyjemna jak kiedyś. Teraz ciągnąłem za sobą ciało Arahona – ciężką kotwicę, która źle znosiła gorąco i ciśnienie.
Zrobiło mi się smutno na myśl, że prawdopodobnie już nigdy nie będę miał okazji śmigać przez czarne odmęty jako wolny cień, ale taka była cena walki z Wrogiem. Cena za drugą szansę.
Dzięki kilku skrótom zdobyłem jednak trochę pieniędzy, jedzenia oraz garniec mleka. I tak po męczącym dniu nadeszła lekcja szósta – spanie (udało się, choć znowu przyszedł kot i mościł się na mnie przez pół nocy).
Drugiego dnia byłem już gotów, by wyjść w miasto. Wczesnym rankiem wyprowadziłem swoje ciało przed dom. W zbyt dużych portkach, rozchełstanej koszuli i bez butów mogłem wyglądać na marynarza, który jeszcze nie wytrzeźwiał po ciężkiej nocy.
Parę godzin minęło, zanim nauczyłem się chodzić wśród ludzi. Jednoczesne dbanie o to, by nikogo nie potrącić i nie zahaczyć o czyjś cień, było trudne, gdy z każdej strony bombardowały mnie ruchy i dźwięki.
Nie czułem jeszcze dobrze odległości. Szczególnie zdradliwe były pojęcia góry i dołu, o czym przekonałem się, kiedy z uśmiechem na twarzy pewnym krokiem zszedłem z ulicy Quenha na ulicę Yere, położoną niżej i biegnącą wzdłuż podstawy obudowanego kamieniami stoku. Niespodziewanie bruk wyskoczył mi naprzeciw. Poczułem się, jakbym wpadł na piekielnie twardy pływ cieńprzestrzeni.
Gdyby było trochę wyżej, z pewnością połamałbym sobie kości jak nieszczęsny Y’Barratora.
Następne, co pamiętam, to zbiegowisko ludzi. Patrzyli na mnie i komentowali, a ja wiedziałem, że od upadku wszystko pomieszało mi się w głowie, że stawy odmówiły mi posłuszeństwa i jeśli wstanę, będę wyglądał nie jak człowiek, tylko jak groteskowy pająk. Leżałem więc na bruku, a im dłużej leżałem, tym więcej ludzi przychodziło, bo wylegiwanie się na ziemi pośrodku ludnej ulicy w biały dzień rzadko jest dobrym pomysłem.
Zwymiotowałem i coś wybełkotałem. To podziałało, wkrótce znowu byłem sam.
Z tej kilkugodzinnej wyprawy przyniosłem rapier, skradziony z zaplecza sklepu, do którego dostałem się skrótem przez alejkę. Tak uzbrojony, stanąłem do sparingów z posągiem w ogrodzie.
Lekcja siódma – szermierka.
Niestety nie szło mi tak dobrze, jak bym chciał. Od lat ćwiczyłem razem z Arahonem, powtarzając każdy jego ruch na powierzchni ściany albo na kamiennych płytach dziedzińca domu przy ulicy Alaminho. Myślałem, że sam walczę wyśmienicie.
Teraz jednak zdałem sobie sprawę, że w rzeczywistości prowadziliśmy się wzajemnie, niczym zgrana para tancerzy. Odkryłem, że bez niego moje ciosy nie są już tak sprężyste i automatyczne. Że czasem w trakcie walki przystaję, by się zamyślić i znaleźć właściwą ripostę (rzecz u szermierza zupełnie niesłychana).
Nad fechmistrzami ze strony jasnej miałem jednak przewagę: moją umiejętność manipulowania cieńprzestrzenią, czym biłem na głowę wielu ludzkich cieńmistrzów, oraz pamięć o sekretnych uderzeniach i zaskakujących manewrach, odziedziczoną po Arahonie, Kalhirze i jej przodkach.
Moje ciało okazało się także odporne na ból, zmęczenie i strach.
Kierowałem nim jak marionetką i każdy z bodźców łatwo mogłem ignorować, choć podejrzewałem, że jeśli marionetka zostanie zniszczona, skończy się także moje życie.
Może zdołałbym stworzyć zastępcze ciało jeszcze raz. Może nie. Wolałem nie próbować.
Mowa także nie należała do moich najmocniejszych stron. Pamiętałem z grubsza brzmienie głosu Y’Barratory i znałem dobrze jego język, ale zupełnie czym innym było słyszeć słowa w głowie, a czym innym dobywać je z opornego ludzkiego gardła.
Na próbach mowy, szermierki i ludzkiej mimiki zszedł mi cały drugi dzień.
Gdy zaszło słońce, wdrapałem się po zbutwiałych stopniach na ostatnie piętro zajętego przeze mnie domostwa i patrzyłem długo na schodzące do morza dachy Serivy oraz szary masyw Zamkowego Wzgórza. Gdzieś tam, w plątaninie zaułków i ulic, w korytarzach pałaców i salach szermierczych szkół, Wróg ciągle przesuwał swoje pionki.
Dałem mu już dość czasu. Nastała pora, by wrócić do gry.
Gdy moje ciało zajęte było trenowaniem prostych czynności, ja przegryzałem się kolejno przez wspomnienia Y’Barratory, analizowałem każdy ich szczegół. Próbowałem uporządkować wydarzenia ostatnich dni z nadzieją, że dostrzegę ich ukryty sens.
Wiedziałem, że za wszystkim – od porwania Sanne po przygodę Holbranvera i atak na dom Iorandy – musi stać potężna, bogata osoba. Ludzie, którzy przyszli do domu Arahona, a nieco później porwali donnę, związani byli ze szkołą przy alei Fuerrera, należącą do lennika Lammondów. U Lammondów znalazła się też Sanne. Rozsądek nakazywał przyjąć, że z kolei oni wykonywali polecenia kogoś wyżej postawionego. Czy był to stary Vincenzo, głowa rodu? Być może, ale po co mu cienioryt, skoro jego zainteresowania nie wykraczały poza walki byków i gwałcenie chłopców porywanych w ubogich dzielnicach?
Nie, to musiał być ktoś inny. Tę osobę, ukrytą przed moim wzrokiem za mętną pianą wydarzeń, nazwałem po prostu Wrogiem.
Kiedy Wróg dowiedział się o Arahonie? Na pewno nie słyszał o nim aż do incydentu na Klasztornym Wzgórzu, kiedy to Y’Barratora przypadkiem wpadł na Holbranvera oraz oprawców, którzy chcieli zabrać uczonemu cienioryt.
Następnego dnia, gdy Arahon ustalił z Holbranverem warunki współpracy, Wróg niemal z pewnością nadal o nim nie wiedział ani nie znał miejsca pobytu uczonego. Mimo to wieczorem na ulicę Alaminho przyszli zbrojni Lammondów.
Ktoś poznał Holbranvera w mieście i śledził go? Wtedy dotarłby do domu później, a nie wcześniej niż on. Były więc dwie możliwości: wroga powiadomił albo rektor Remarco, albo hrabia Detrano.
Remarco. Detrano. Przeciwko każdemu z nich przemawiał jakiś argument. Ale jeśli Remarco pracował dla Wroga i pragnął cieniorytu, to dlaczego nie zareagował wcześniej? Jemu pierwszemu Holbranver zdradził istnienie szybki.
Natomiast Detrano… Sięgnąłem do wspomnień Arahona z czasów Serivskiej Trójki. Już wtedy Y’Barratora wiedział, że arcyszpieg nie jest godny zaufania. Widział, z jaką łatwością wydaje dawnych sojuszników na śmierć, gdy uzna to za konieczne. Pamiętam też, że miał dziwne przeczucie, kiedy zobaczył, jak podczas rozmowy były pracodawca gładzi podbródek. Y’Barratora miał obsesję na punkcie szczegółów i już dawno zauważył, że Detrano zachowywał się tak, gdy miał coś do ukrycia.
A może żaden z nich? Może czegoś jeszcze nie dostrzegałem?
Szczęśliwym zrządzeniem losu ludzie Wroga nie zastali nikogo w domu przy ulicy Alaminho. Zaczęła się wymiana ciosów, przypominająca pojedynek dwóch szermierzy w ciemnej bramie. Najpierw Arahon postanowił stanąć poza zasięgiem wrogiego ostrza. W tym celu przeniósł przyjaciela oraz cienioryt do Iorandy, w nocy i w sekrecie. Następnego dnia wysłał D’Larna, by ten zbadał sytuację.
Wkrótce poznał słaby punkt Wroga. Postanowił zaatakować z najmniej oczekiwanej strony – przez cieńprzestrzeń. Wróg także zebrał siły – grupę niezłych szermierzy oraz dwóch potężnych cieńmistrzów, których wysłał do domu Iorandy.
Skąd wiedział o nowej kryjówce Arahona? Czy znał szermierza i dlatego sprawdzał miejsca, w których zazwyczaj można go było spotkać?
Arahon wkrótce dotarł do Casa Viletta, odnalazł Sanne, a potem uciekł, pokonawszy ośmiu przeciwników. Nie zdawał sobie sprawy, że jego krokami kierowało coś więcej niż odruchy wyrobione przez lata ćwiczeń. I nie mówię nawet o sobie, choć maczałem palce w tym sukcesie, bo to ja zdecydowałem się przechwycić kulę Raula Lammonda w cieńprzestrzeni. Dużo więcej zawdzięczał jednak wspomnieniom tysięcy walk, nabytych, gdy przypadkowo zespolił się z Kalhirą, córką Legionu.
Kim była? Na pewno Patryjką. Zapewne pochodziła z królewskiego rodu, choć nie była antyhelionem, tak jak jej matka. Zgodnie z obyczajem dalekiego Południa zespalała się bez obaw z innymi. W ciągu swojego życia musiała to zrobić z co najmniej kilkoma wybornymi szermierzami i genialnymi cieńmistrzami, choć na pewno nie z tyloma co jej matka, która całkiem zatraciła świadomość jednostkową.
Każdy mistrz po zespoleniu z uczniem tracił część umiejętności i osobowości. Czasem potrzebował miesięcy, by wrócić do dawnej formy. Czasem nigdy do niej nie wracał.
W jaki sposób tak cenna, wyszkolona do wielkich czynów osoba mogła trafić pod opiekę Arcuzona? Jaki był jej cel? Dlaczego Legion przybyła do Serivy tuż po niej? Nie było przecież dość czasu, by na Patrę dotarły wieści o śmierci Kalhiry. Dlaczego w ogóle interesowała się Wrogiem?
Pytania rodziły kolejne pytania. Poczułem, że kręci mi się w głowie. To wszystko było za trudne do ogarnięcia.
Jedyne wskazówki, jakie miałem, to mętne strzępki wspomnień, które wchłonął Arahon; kalka kalki.
I jeszcze jeden mały szczegół… Przypomniałem sobie, jak Legion powiedziała Arahonowi coś o dwóch potężnych osobach, które bacznie obserwowały cieńprzestrzeń po ucieczce z Casa Viletta. Nawet antyhelionica bała się im pokazać. Jedną z nich był Wróg. Któż zatem był drugą?
Krążyłem długo po największym pokoju, wydeptując w kurzu wielkie koło.
Arahon z Legionem dotarli do splądrowanego domu Iorandy. Udało im się odnaleźć przeciwników za pomocą cieńnarzędzi, które Arahon otrzymał kiedyś od hrabiego Detrano. Jednak nie tylko Arahon wziął na cel szkołę przy alei Fuerrera. Przed świtem zaatakowali ją również ludzie inkwizycji, z Czarnym Księciem na czele. Dlaczego? Zapewne także pragnęli cieniorytu. W nocy dowiedzieli się od swojego informatora w szeregach Lammondów, że cienioryt jest w szkole (a szpiega mieli tam z pewnością, w każdym z rodów Serivy ktoś donosił eklezjarsze).
I tak oto wewnątrz płonącej szkoły szermierki Czarny Książę spotkał się z Legionem oraz Y’Barratorą.
Próbowałem przypomnieć sobie ich dziwną rozmowę.
Książę rozpoznał Legion. Skąd? Legion nazwała Księcia Y’Barratorą. Dlaczego? W każdym razie Arahon wymknął się, odbił Iorandę, znalazł cienioryt i opuścił szkołę po dachu.
Dopiero w ostatnim akcie szczęście odwróciło od niego zmęczoną twarz. Ale może szermierza zabiło coś więcej niż kaprys fortuny? Pamiętałem dobrze drętwotę, która ogarnęła jego nogi na schodach. Czy lekkie draśnięcie szpadą Czarnego Księcia wprowadziło do żył Arahona truciznę, której ponoć nieraz używał Jacobo D’Erzahn? Tak czy inaczej, Y’Barratora zginął. Narodziłem się ja.
Miałem nad Wrogiem ogromną przewagę. Nie wiedział o moim istnieniu. Sądzi, że wygrał tę partię, podczas gdy na szachownicy pozostał jeszcze niezauważony pionek, który dotarł do jej przeciwległego brzegu i przemienił się w groźną figurę.
Tak rozmyślałem, krążąc po zakurzonym domu, ćwicząc uśmiechy, ukłony, szermiercze parady oraz inne ruchy, których oczekiwano od prawdziwego, żywego człowieka. I tak jak lalkarz po wielu godzinach zaczyna czuć, że marionetka staje się przedłużeniem jego rąk, ja zacząłem kontrolować to dziwne, przypominające Arahona ciało.
Wreszcie, o poranku trzeciego dnia, pożegnałem stary budynek i ukrytego wśród cieni kota, a potem – ubrany jak serivski mieszczanin, mając przy pasie tani, ciężki rapier – wyszedłem na ulice miasta, by na nowo podjąć walkę z Wrogiem, który już raz mnie zabił.
Pierwsze kroki skierowałem w stronę dzielnicy Escapazar, do domu Iorandy. Ta część mnie, która kiedyś była Arahonem, chciała sprawdzić, co się tam wydarzyło przez ostatnie trzy dni.
Wspinałem się pod górę uliczkami dzielnicy Contegro, trzymając się blisko nieregularnej ściany kamienic. W miarę możliwości nie chciałem wychodzić na środek ulicy, gdzie ludzie – i cienie – wymijali się z gracją. Spacer ludną częścią miasta był dużo trudniejszy niż ćwiczenia w półmroku starego budynku.
Skupiałem się na każdym kroku, mijając pachnącą przyprawami ulicę Kardeho, szeroką aleję Contanezra, budynek arsenału, pod którym brzęczał szpadami szermierczy turniej. Krok po kroku udało mi się wreszcie dotrzeć do dzielnicy Escapazar. Bez większych przygód, może poza jedną – gdy mój człowiek wpadł na stragan, bo ja byłem zbyt wpatrzony w sunący brukiem cień. Jabłka poturlały się po ziemi, a zaraz potem musiałem się cofać przed rozsierdzoną sprzedawczynią, którą ostudził dopiero zimny błysk srebrnego reala.
Gdy wszedłem na stromiznę ulicy Dehinjo, pośrodku której znajdował się dom Iorandy, poczułem, że nie jestem już do końca cieniem, który kieruje ciałem człowieka. Teraz byliśmy równoważnymi częściami, poruszaliśmy się jednocześnie – myślą podnosiłem zarówno rękę ciała, jak i rękę cienia.
Było to dziwne uczucie.
Dotarło do mnie, jak bardzo mi brakuje Arahona.
Tymczasem dzwony na wieżach obwieściły południe. Przyspieszyłem kroku, bo nie chciałem, by pora długich cieni zastała mnie na ulicy. Wkrótce zobaczyłem bielony dom o niebieskich okiennicach i odetchnąłem z ulgą.
Szedłem tu pełen obaw, ale dom stał nadal. Drzwi były naprawione, a okno na piętrze otwarte.
Minąłem budynek, zsuwając kapelusz lekko na bok, by nikt mnie przypadkowo nie rozpoznał, a potem zanurzyłem się w najbliższą uliczkę. Wiedziałem, że nie mogę pokazać się Iorandzie. Nie teraz, nie w takim stanie. Moja twarz, sztywna i nieludzka jak gliniana maska, z grubsza tylko przypominała rysy Y’Barratory. Jej widok złamałby Iorandzie serce.
Kochała Arahona, a on umarł. To że miałem w sobie cząstkę jego świadomości, że trochę go przypominałem, nie dawało mi prawa, by ją nachodzić.
Jedno wiedziałem na pewno – nie zaznam spokoju, póki się nie dowiem, czy Ioranda jest bezpieczna.
Zanurzyłem się w śmierdzący zaułek. Przeszedłem znaną mi szczeliną między dwoma ścianami, a potem znalazłem się na małej uliczce, która prowadziła do tylnych drzwi domu.
Była tam stara brama. O tej porze gęstniał w niej smolisty, głęboki cień – był jak dojrzały owoc, z którego odchodzi skórka.
Jeden lekki ruch wystarczył, żeby otworzyć w nim tunel do cieńprzestrzeni, w który zanurkowałem z zadowoleniem.
Dom Iorandy był pełen mrocznych zakątków. Z cieńprzestrzeni widziałem dziesiątki miejsc, w których mogłem się przetrzeć do jasnego świata. Najpierw zrobiłem mały skrót do pokoju na dole. Przez lekką mgiełkę cienia widziałem skrzynię z ubraniami, starą komodę, kawałek schodów. I lustro, przed którym stało dwoje dzieci.
Sanne z poważną miną oceniała swoje odbicie, a Jaheiro pomagał jej założyć na głowę wianek z czarnymi wstążkami.
Cieszyło mnie bardzo, że Camina odnalazł dziewczynkę i zaprowadził ją do Iorandy. Lepszego biegu wydarzeń nie mógłbym sobie wymarzyć. Byłem tak szczęśliwy, że nie zwróciłem nawet uwagi na strój Jaheira, który zamiast zwykłego połatanego ubranka miał na sobie nowe spodnie i kamizelkę z czarnego aksamitu. Zanurzony do połowy w mroku, uśmiechnąłem się, a potem znów zanurkowałem w cień.
Ponownie wyjrzałem na jasną stronę w sypialni Iorandy. Nie było jej tam, ale z cienia pod szafą widziałem, że na łóżku leży jakiś mężczyzna.
Poczułem ukłucie zazdrości, a potem zdałem sobie sprawę, jak bardzo było to absurdalne. Byłem ciemną istotą, nie pociągały mnie ludzkie kobiety. Nie miałem też powodu walczyć o kochankę Arahona. A jednak widok nagich stóp tego człowieka wyprowadził mnie z równowagi.
By przyjrzeć mu się bliżej, pozwoliłem sobie na bardziej ryzykowny skrót. Tym razem wyjrzałem z cienia przy suficie – przetarciem na tyle głębokim, by leżący nie zobaczył mojej twarzy.
Zdałem sobie sprawę, że wiszę nad własnym ciałem wyciągniętym na marach.
Pode mną znajdował się Arahon Y’Barratora.
Miał blade, nieruchome oblicze. Choć zamknięto mu oczy, nie udało się zetrzeć z jego twarzy wyrazu zdziwienia i rozbawienia, z którym umarł. Ubrany był w tanią białą koszulę – zrządzeniem sprawiedliwego losu trafił na kamienny katafalk w garnizonie, pod czułą opiekę donny Rodrihy, do której tyle razy sam posyłał innych szermierzy.
Drzwi się otworzyły, do środka weszła Ioranda w czarnej sukni, z którą kontrastowała blada, zmęczona twarz o podkrążonych z niewyspania oczach.
Zrozumiałem, że przyszedłem akurat wtedy, gdy ten cichy dom przygotowywał się do mojego pogrzebu.
Tradycja nakazywała składać umarłych do ziemi w dzień po śmierci. Tak od dawien dawna czynili Anatozyjczycy, a mieszkańcy Vastylii, choć wrodzy ich religii, przejęli ten zwyczaj. Miał on bowiem w południowym, gorącym klimacie duże znaczenie. W palącym słońcu już po dobie trupowi zieleniały paznokcie i czerniał koniuszek nosa. Po dwóch dniach nadymał mu się brzuch, a z ust i uszu wypełzały larwy.
Gdybyśmy, jak to przyjęte na Północy, trzymali ciała przez siedem dni, podczas których wokół mar przewija się rodzina z dalekich stron oraz przyjaciele zmarłego, niewiele zostałoby do grzebania, Seriva zaś wypełniłaby się odorem tak strasznym, że czuliby ją Ibrowie po drugiej stronie Morza Sargassowego.
Zdziwiło mnie przeto, że pogrzeb Arahona Y’Barratory odbywa się aż po trzech dobach od zgonu. Nie mogąc jednak spytać o to Iorandy, przyjąłem, że gwardia z jakiegoś powodu nie chciała wydać ciała. Zdarzało się tak czasem, jeśli zmarły był znanym kryminalistą albo gdy musieli go rozpoznać naoczni świadkowie.
Wiedziałem, że powinienem był wycofać się z domu przy ulicy Dehinjo i zostawić bliskich w spokoju. Ciekawość wzięła jednak górę.
Kto w końcu nie chciałby zobaczyć własnego pogrzebu?
Na godzinę przed porą długich cieni do domu przyszedł Camina. Twarz miał ponurą, posiniaczoną. A więc i dla niego miejska gwardia nie była szczególnie miła.
Nieco później zjawił się trumniarz z trzema wyrostkami niosącymi dębową skrzynię z okuciami z czarnego żelaza. Ta część mnie, która kiedyś była Arahonem Y’Barratorą, zezłościła się – wyglądało na to, że Ioranda wydała na pogrzeb dużo więcej, niż powinna. Zawsze jej mówiłem, żeby zakopano mnie w lnianym worku na cmentarzu dla żebraków.
Niestety umarli nie mają prawa głosu.
Camina z Iorandą złożyli zwłoki do trumny, a ja przyglądałem się im uważnie, zastanawiając się, jakim cudem wyglądają tak świeżo. Trumnę chwycili pomocnicy trumniarza oraz Camina. Ioranda poprawiła stroje dzieciom, po czym ten skromny kondukt wyszedł na ulicę.
Wyskoczyłem z cieńprzestrzeni w zaułku za domem, a potem dołączyłem do nich, trzymając się w bezpiecznej odległości. Byłem zdrętwiały i otumaniony od długiego przebywania po drugiej stronie.
Zmierzali do pobliskiej kaplicy Wiecznego Światła, która przylegała do muru otaczającego Pękniętą Kopułę. W zamiarze budowniczych miała zapewne podkreślać, że teraz w Serivie rządzą obyczaje Vastylii, ale zestawiona z prastarym monumentem, wyglądała żałośnie – jak mrówka, która na ciele martwego słonia macha zwycięsko chorągiewką.
Kondukt zanurzył się w czarnym wnętrzu, witany przez kapłana z nosem portowego opoja. Odczekałem chwilę, aż wszyscy zajmą miejsca, po czym cieńskrótem przeskoczyłem do świątyni, od razu za najdalszą kolumnę.
Zaskoczyło mnie, że przyszło tyle osób. Spodziewałem się zobaczyć tylko Iorandę i Caminę. Tymczasem w ławach zasiadło paru dawnych uczniów Arahona, dwóch weteranów z jego chorągwi, donna Rodriha, przyjaciele z Lwiej Grzywy.
Czułem się dziwnie, patrząc z mroku na ich poważne, smutne twarze.
Przy trumnie znalazł się też miejski urzędnik w aksamitnym stroju z wysoką kryzą. Miał ze sobą skrybę, smarkającego nieustannie w rękaw. Obok niego stanął na chwilę kapłan, którego czoło błyszczało niczym księżyc otoczony chmurami siwizny.
Rozpoczął się zwyczajny, prosty pogrzeb. Trumnę otwarto, a kapłan rozpalił za nią kilka wysokich świec, tak że rzucała na podłogę wyraźny cień. Zebrani kolejno podchodzili i przystawali w nim, pierwszy raz w życiu łącząc się z niegroźnym już cieniem zmarłego. Wierzono, że dzięki temu może on usłyszeć po drugiej stronie kilka ostatnich słów, które żałobnicy mieli mu jeszcze do powiedzenia.
Byłem za daleko, żeby dokładnie słyszeć ich szepty. Wiem, że Camina, ocierając łzę, mówił coś o „sukinsynu”, a wdowa Rodriha powtórzyła kilkanaście razy słowo „syneczku”.
Gdy przyszła kolej na Iorandę, ta nie ustała na nogach i osunęła się na podłogę.
Mimowolnie zrobiłem krok do przodu, chcąc podejść i ją podnieść. Wiedziałem jednak, że nie mogę na siebie zwracać uwagi. Wróg nie miał prawa dowiedzieć się, że Arahon Y’Barratora nie zginął całkowicie. Nie mówiąc o tym, że donna Ioranda umarłaby na miejscu, gdyby teraz zobaczyła drugiego Arahona.
Kiedy wszyscy już się pożegnali, jeden z pomocników trumniarza założył i umocował wieko. Na ten znak czekał urzędnik, który do tej pory śledził wszystkich ponurym wzrokiem. Skinął na skrybę, a ten podszedł do trumny i przybił do niej skrawek papieru.
Widniała na nim lista przestępstw i wykroczeń, które najwyraźniej mi przypisano.
Przestępca, nawet jeśli wymknął się sprawiedliwości, musiał zostać okryty hańbą choćby po śmierci.
Twarz Iorandy kurczyła się przy każdym uderzeniu młotka, jakby sprawiały jej fizyczny ból. Jeden z uczniów Y’Barratory ruszył do przodu, żeby zerwać kartkę, ale inny przytrzymał go za ramię.
Znów poczułem się dziwnie wzruszony, jakbym to rzeczywiście ja był Arahonem. Musiałem tłumaczyć sobie, że prawdziwy szermierz z Saranczy leży przede mną w dębowej skrzyni i że tak naprawdę nigdy nie znałem tych ludzi.
Urzędnik widocznie czuł się niepewnie, bo nawet nie odczytał win, pogonił tylko skrybę i prędko opuścili kaplicę. Odprowadziłem ich wzrokiem przez całą świątynię i drgnąłem, spostrzegłszy kogoś między kolumnami.
Zmrużyłem oczy. Wyglądało na to, że cały czas w środku była jeszcze jedna osoba. Nie zauważyłem jej wcześniej, bo kryła się w mroku, podobnie jak ja, tylko po drugiej stronie od wejścia.
Gdy urzędnik zniknął za drzwiami, tajemnicza postać również poszła w jego ślady. Jak widać, nie chciała, by zobaczyli ją wychodzący żałobnicy.
I ja wolałem tego uniknąć. Opuściłem nisko kapelusz, upewniłem się, że wszyscy wpatrzeni są w kapłana, który monotonnym głosem kończył recytować ostatnie formuły obrządku, a potem cieńskrótem wyszedłem w jasny, serivski dzień.
Śledziłem tajemniczego gościa.
Gdy doszliśmy do połowy ulicy, zdjął kaptur.
Jego otoczonej siwiejącym zarostem twarzy nie mogłem pomylić nawet z tej odległości. To był hrabia Detrano.
Nie przeczę, mógł przyjść z sentymentu dla dawnych dziejów. Od razu jednak zacząłem podejrzewać, że przywiodły go raczej wyrzuty sumienia. Jego obecność na pogrzebie była dla mnie równoznaczna z wyznaniem winy.
Wiedziałem, że teraz muszę go zatrzymać w odludnym miejscu, jeszcze zanim przekroczy bramę pałacu. Przyspieszyłem kroku.
Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale wpatrzony w plecy Detrana, nie spostrzegłem, że od straganu z kadzidłami oderwała się jeszcze jedna postać, która ruszyła moim śladem.
Szedłem za hrabią w stronę Placów Sześciu Rodów, lawirując ostrożnie między ludźmi i cieniami.
Stary wilk dobrze znał swój fach. Kilka razy zatrzymał się przy straganach i udawał zainteresowanie jakimś towarem, by spojrzeć za siebie. Nie mogłem podejść za blisko, ale cały czas starałem się go utrzymać na w polu widzenia.
Na uliczce Rhaudro, słynącej z warsztatów rusznikarzy, Detrano niespodziewanie zmienił kierunek. Zamiast iść w stronę Placów, z których pierwszy, skąpany w słońcu, jaśniał tuż przed nami, zanurzył się w bocznym zaułku.
Zakląłem i mocno przyspieszyłem, wiedząc, że nim dotrę do tego samego przejścia, hrabia może rozpłynąć się już w powietrzu.
Za mną rozległy się kroki, a potem głośne krzyki. Odwróciłem się i spostrzegłem drugą postać w szerokim kapeluszu, która właśnie wpadła na starego tragarza niosącego deskę z okrągłymi chlebami. Pieczywo rozsypało się po bruku, a handlarz, nie bacząc na uświęconą tradycją konieczność zachowania dystansu, szarpał nieznajomego za poły płaszcza.
Pod okryciem błysnęła wysadzana klejnotami rękojeść szpady.
Nieznajomy zobaczył ponad ramieniem handlarza, że patrzę w ich stronę. Odepchnął staruszka i szybko zaczął się wycofywać.
Zawahałem się. Iść za Detranem, który nieczęsto opuszczał pałac, czy raczej ścigać osobę, która najwyraźniej mnie śledziła?
W końcu położyłem dłoń na rapierze i ruszyłem z powrotem w dół ulicy, którą tu przyszliśmy.
Mój przeciwnik był o głowę niższy, nieco korpulentny – tylko tyle dostrzegłem. Kapelusz zsunął tak, aby nie dało się dostrzec jego twarzy. Nie zamierzał stawiać mi czoła. Gdy zauważył, że za nim podążam, odwrócił się i już jawnie zaczął uciekać.
Wyszarpnąłem rapier z pochwy. Wokół rozległy się krzyki przestraszonych ludzi. Przyspieszyłem na śliskim bruku, skręciłem za uciekinierem, a gdy tylko wystrzeliłem zza rogu, za którym zniknął, coś uderzyło mnie z ogromną siłą w golenie.
Upadłem, ślizgając się po mokrych kamiennych płytach. Gdy się odwróciłem, nade mną stał mężczyzna z wyciągniętą bronią.
Widok mojej twarzy go sparaliżował. Szpada wypadła mu ze zdrętwiałej dłoni i brzęknęła o ziemię.
– Arahon… – wyszeptał bladymi wargami.
Zerwałem się na równe nogi i pchnąłem go pod ścianę.
– Czemu mnie śledzisz?! – warknąłem.
– Arahon, przecież nie żyjesz!
– Nie nazywam się Arahon.
Patrzył mi w twarz, łapiąc powietrze jak ryba wyjęta z wody. Teraz chyba widział już, że nie przypominam do końca Y’Barratory. Moje oblicze wyglądało raczej na grubo ciosaną drewnianą maskę o martwych oczach, na którą ktoś naciągnął jego skórę. Była to twarz, która widziana w tłumie, nie budziła większych podejrzeń. Obserwowana jednak z bliska, zaczynała przerażać długą listą nieludzkich detali.
Czarny Książę, poznałem go, był coraz bardziej przerażony.
– Czym jesteś? … – wymamrotał.
– Nieważne. Chciałeś mnie zabić? Czemu mnie śledzisz?
Szarpnąłem nim. To obcesowe traktowanie jeszcze bardziej zbiło Księcia z tropu.
– Nie… ja… czaiłem się na Detrana – zaczął tłumaczyć. – Wiedziałem, że dostał wiadomość o pogrzebie. Spodziewałem się, że się zjawi. W imię dawnych czasów. I miałem rację.
Puściłem Czarnego Księcia. Wierzyłem mu, nie zmieniało to jednak faktu, że przez niego straciłem swoją szansę. Schowałem rapier.
– Jeśli będziesz chciał porozmawiać, przyjdź w nocy do opuszczonego domu przy alei Fuerrera, niedaleko szkoły szermierczej – rzekłem. – Muszę dogonić hrabiego. Jest szansa, że złapię go jeszcze przed pałacem.
Ruszyłem w górę zaułka, skąd spoglądały na nas grupki zaciekawionych gapiów. Zsunąłem kapelusz niżej, by osłonić twarz. Byłem wściekły. Jak na kogoś, kto nie chciał, by Wróg wiedział o jego istnieniu, popełniłem w ciągu ostatniej godziny zbyt wiele błędów.
– Poczekaj – krzyknął Czarny. – Mamy wspólną sprawę. Pójdę z tobą.
Przystanąłem.
Był to jedyny sojusznik, na którego mogłem obecnie liczyć. Co nie zmieniało faktu, że miałem jeszcze w pamięci zdradzieckie ciosy, jakie wymierzył mi podczas trójstronnej walki.
– Dobrze – odparłem po chwili namysłu. – Ale będę cię miał na oku. Idź przodem.
Skinął głową.
Wyszliśmy z powrotem na ulicę Rhaudro, a potem ruszyliśmy przez Place Sześciu Rodów, klucząc ciemnymi arkadami. Początkowo zbudowano je po to, by ludzie mogli przedostać się przez otwartą przestrzeń bez wychodzenia na słońce. Jednak krzyżujące się pasaże podzieliły główny plac Serivy na cztery mniejsze prostokąty, a przy każdym z nich pobudowały swe siedziby inne rody. Nocą w zacienionych przejściach wybuchały gwałtowne potyczki i toczyły się pojedynki.
Gdy przecinając jeden z mniejszych placyków, wyszliśmy na otwartą przestrzeń, spostrzegłem, że Czarny co chwila na mnie zerka. A dokładniej – na mój cień.
Byłem dużo ciemniejszy od jego cienia – plama smoły, która pełzła po bruku.
W rogu placu przeszliśmy obok kamienicy kupieckiego rodu Y’Derrano i wkroczyliśmy na pnącą się ku górze aleję Klonów. Brała ona swą nazwę od rzędu starych drzew zapewniających przechodniom odrobinę bezpiecznego cienia. Szliśmy najkrótszą drogą pod Zamkowe Wzgórze w nadziei, że Detrano okaże się wolniejszy od nas, straci czas, klucząc, by zmylić pościg.
Tak się jednak nie stało. Kiedy dotarliśmy na plac, gdzie właśnie rozchodzili się ostatni ludzie zawiedzeni brakiem królewskiej audiencji, Detrano był już na środku otwartej przestrzeni. Wyprostował się, szedł swobodnie. Jego siwizna zalśniła w słońcu srebrem. Strażnicy w złotych maskach wyprężyli piersi.
Było za późno.
Czarny Książę wymamrotał przekleństwo, a ja chwilę rozważałem, czy warto otworzyć cieńskrót gdzieś do ogrodu. Pałac miał jednak dobrych cieńmistrzów, którzy szybko mogli wykryć mój tunel. A nawet gdyby się udało, to osoba w moim stroju, z grubsza tylko przypominająca człowieka, nie mogła przecież liczyć, że przejdzie przez pałac niezauważona.
Książę odwrócił się do mnie.
– Teraz możesz mi to chyba wyjaśnić… Arahon? Ledwie chwilę temu widziałem, jak wnosili cię do kaplicy w trumnie. Teraz znowu chodzisz i ścigasz Detrano. Jak to się stało?
– Nie będziemy tu rozmawiać. – Rozejrzałem się na boki. – Chodźmy w jakieś spokojniejsze miejsce.
Zatrzymaliśmy się w skromnym szynku nieopodal Wieży Głodowej. Patrząc na okrągły masyw, w którego czeluściach konali wrogowie króla oraz inkwizycji, napychaliśmy się kiełbasą w ziołach i pieczonymi dzwonkami morskich ryb. Książę jadł jak głodomór, co jakiś czas rzucając na boki podejrzliwe spojrzenia. Ja zmusiłem ciało do przełknięcia kilku kęsów, wiedząc, że muszę je odżywiać, by nie zmarniało. Jedzenie nie sprawiało mi jednak przyjemności. Wtłaczanie martwego mięsa i roślin do własnego wnętrza wydawało mi się ohydne, a to co ludzie nazywali smakiem – błahym, niegodnym uwagi odczuciem.
Cienie żywiły się w dużo bardziej cywilizowany sposób.
W trakcie posiłku krótko opowiedziałem Czarnemu Księciu, kim jestem, stosując tak wiele uproszczeń, jak tylko było to możliwe. Powiedziałem, że nazywam się Yrahon i jestem cieniem Arahona. Dzięki anatozyjskiej sztuce tajemnej zdołałem przeżyć śmierć właściciela i teraz szukam zemsty.
Nie wiem, czy to kupił, niemniej w zamian sam streścił mi swoją historię.
Trzymając w dłoni szklanicę, rozparty na ławie po dobrym posiłku, opowiadał ze spokojem, jak rok temu postanowił urozmaicić sobie nudę florentyńskiego wygnania. Przejadł mu się już smak wina, owoców morza i kobiet Południa, które dużo częściej perfumowały się, niż myły, a dla słynnego bohatera wojny dwudziestoletniej rozchylały okiennice równie chętnie jak uda.
Pochłonięty drobnymi romansami, Książę zaczął zdawać sobie sprawę, że czegoś mu brakuje. Coraz częściej patrzył na zachód, za morze, w stronę Serivy. Coraz częściej myśl o tym, że umrze stary i gruby, w swojej kipiącej bogactwem posiadłości, otoczony przez ciemnoskórą służbę, napawała go strachem.
Czuł, że póki zostało mu jeszcze kilka lat męskiej siły, musi zrobić coś znaczącego.
I tak oto postanowił spisać pamiętniki z wojny i burzliwych lat powojennych z dokładnością, na jaką nie zdobył się wcześniej żaden dziejopis. Nie szczędząc szczegółów, odmalował w memuarach najsekretniejsze polityczne machinacje i niuanse walki o władzę nad Vastylią.
Pierwszy tom skończył rok temu. Miesiącami rozważał, jak go upublicznić, aż pewien znajomy polecił mu usługi niejakiego Elhandra Caminy, drukarza i przedsiębiorcy z Serivy, który kupił niedawno od niego przekład księgi o florentyńskich tańcach.
Książę nie zastanawiał się długo. Najęty skryba wykonał kopię manuskryptu, po czym Czarny wysłał go do Serivy, do pana Caminy. Wkrótce przyszła odpowiedź – drukarz zgodził się wydać tekst, proponował uczciwy podział zysków, prosił o jak najszybsze ukończenie pozostałych tomów.
Radość Czarnego Księcia nie trwała jednak długo. Jego działanie musiało obudzić jakieś z dawna uśpione siły, bo ledwie tydzień po przyjściu odpowiedzi drukarza wiejska posiadłość Księcia, której położenie utrzymywał w ścisłej tajemnicy, została zaatakowana.
Przez wrogów z piekła rodem.
Czarny Książę wiedział, że wielu w Serivie pragnie jego śmierci. Choćby Detrano, z którym stoczył krwawą, przegraną walkę o wpływy. Nienawidziły go też głowy co najmniej dwóch starych rodów, których przedstawicieli bezpośrednio lub pośrednio wysłał na drugi świat w śmierdzących krwią i strachem latach po wojnie. Zarówno swoją miejską, jak i wiejską posiadłość we Florentynii chronił dobrze. Jednak zbrojni, którzy pełnili u niego straż, choć pochodzili z doskonałych szkół, w takiej walce nie mieli najmniejszych szans.
Zabójcy, którzy zaatakowali posiadłość po północy, władali bowiem samą ciemnością. Pojawiali się i znikali na życzenie, uderzając i strzelając z najmniej oczekiwanych miejsc.
Było ich dwoje, mężczyzna i kobieta.
W ledwie kilka minut cała służba była martwa, a Czarny Książę uszedł z życiem tylko przypadkiem, wymykając się tajnym przejściem, które prowadziło nad rzekę.
Wiedział, że we Florentynii nie ma już dla niego miejsca. Mógłby się gdzieś zaszyć, ale tak wyszkoleni łowcy i tak prędzej czy później by go odnaleźli. Jako wytrawny szermierz, który w młodości dwukrotnie wygrał turniej o podwiązkę królowej, wiedział też, że bierne oczekiwanie na cios zazwyczaj nie jest dobrym pomysłem.
Postanowił kontratakować – znaleźć osobę, która wysłała zabójców, i odpłacić jej pięknym za nadobne. Planował również przesłuchać tajemniczego Caminę, bo myślał, że to właśnie on doniósł odpowiednim ludziom o manuskrypcie.
Czarny Książę wykupił najlepszą kajutę na statku, który miał wkrótce odpłynąć do Serivy. Załadował nań większą część swojego majątku. Następnie, gdy zabójcy czekali już na niego w porcie, opuścił Florentynię Rogatą Bramą, na wozie kupionym od handlarza winem, mając przy sobie tylko jedną sakiewkę, broń i pałając żądzą zemsty.
Gdy przybył do Serivy, skontaktował się z Caminą. Postanowił spotkać się z nim w miejscu, gdzie nie obawiał się zasadzki – na Klasztornym Wzgórzu, które za czasów młodości poznał jak własną kieszeń.
Coś jednak poszło nie tak.
Zamiast drukarza pojawiła się kobieta, która nazywała siebie Legionem. Nie była rozmowna, ale z paru słów, które zamienili między uderzeniami rapiera, Czarny wywnioskował, że przysłała ją ta sama osoba, która nasłała zabójców, by splądrowali jego posiadłość.
Miejsce i czas spotkania mógł jej zdradzić tylko Elhandro Camina.
Książę cudem uniknął śmierci z rąk Legionu; w tym samym czasie Y’Barratora, który miał się z nim spotkać, wpadł na Holbranvera i porywaczy.
Słuchałem tego w zdumieniu, nie wierząc, że los tak sobie z nas zakpił.
Czarny snuł swoją opowieść dalej. Zza murów wieży dobiegł stłumiony ryk. W tawernie ludzie śmiali się głośno.
Po spotkaniu z Legionem Książę zrozumiał, że przeciwnik ma zbyt wiele potężnych sług. Postanowił zorganizować sobie pomoc. Chodząc po portowych tawernach i szynkach, wynajął kilku starych zabijaków. Potem posłał ich do drukarni Elhandra Caminy, by go porwali. Musiał przesłuchać drukarza.
Niestety Caminę chronił przyjaciel, wyborny szermierz, który stanął im na drodze. Najemnicy, nie mogąc przełamać jego oporu, chwycili się skrajnych środków i podpalili drukarnię. Camina z obrońcą uciekli przez poddasze.
Książę był pewien, że jego manuskrypt strawiły płomienie. Mimo to nie zaznał spokoju. Gdy Camina znalazł się poza jego zasięgiem, nie miał już bowiem żadnego punktu zaczepienia, żadnego wątku, który pozwoliłby mu kontynuować śledztwo.
Zaczął rozpytywać w mieście o Legion i o parę łowców, która zaatakowała go we Florentynii. Nie dowiedział się wprawdzie niczego konkretnego, ale zwrócił na siebie uwagę człowieka, który również prowadził śledztwo w ich sprawie – inkwizytora pracującego dla eklezjarchy.
Czarny Książę szczerze nienawidził Andreosa. Po wojnie, gdy w Serivie tworzył się nowy układ sił, malowany na tkaninie miasta krwią spływającą nocą do rynsztoków, eklezjarcha był jego głównym wrogiem. Książę wiedział jednak, że nie może przebierać w sojusznikach. Andreos był naturalnym wrogiem jego wroga, bo ten posługiwał się cieńprzestrzenią w mroczny, zakazany sposób, wysługiwał sie też antyhelionami i asasynami szkolonymi w Anatozji.
Tak Książę zaczął współpracować z inkwizycją.
Andreos, upewniwszy się wcześniej o jego szczerości, wyjawił mu, czego już się dowiedział. Według eklezjarchy w pałacu, w najbliższym otoczeniu króla, ktoś prowadził własną polityczną grę, korzystając z bierności i nieudolności władcy. Robił to przerażająco skutecznie.
Nocą z kwater dworzan szły do miasta rozkazy w zalakowanych kopertach, przez które tajemniczy zleceniodawca rozszerzał swoje wpływy. Jego sługami oraz informatorami zostało wielu urzędników portowych. Zbrojnym ramieniem był ród Lammondów wraz z wasalami, których kupiono za skrzynie złota oraz klejnotów z Południa. W podobny sposób przeciwnik zaczął zdobywać wpływy wśród innych rodów. Według Andreosa na pewno miał już w kieszeni Rodriganów. Prawdopodobnie także klan Y’Derrano.
Podniosłem kielich do ust, by zamaskować konsternację. Urzędnicy portowi? Rodriganowie? Zaczynałem się zastanawiać, czy Arcuzon również nie był pionkiem w tej grze. I czy sam nie wszedłem do niej przypadkiem dużo wcześniej, niż myślałem. Wtedy, kiedy zapadł na mnie wyrok, który miał pogodzić Arcuzona i podległych mu bandytów z Rodriganami.
Jeśli tak, to córka Legionu nie pracowała dla Arcuzona przypadkiem.
Rozpracowywała Wroga, zaczynając od jego najmniejszych figur.
Co za fatalny zbieg okoliczności postawił ją na drodze Arahona! Zabijając ją, nie tylko zwrócił przeciw sobie Legion i całą Patrę, ale też nieświadomie pomógł Wrogowi.
Książę przerwał opowieść, widząc, że się zamyśliłem. Dałem mu znak, by kontynuował, choć miałem ochotę wyć i walić czołem o ścianę. Mój rozmówca zaczął teraz wyraźnie unikać szczegółów, ale domyśliłem się, że był to czas porwań i przesłuchań. Bardzo wielu przesłuchań, prowadzonych przez inkwizytorów za pomocą wszystkich możliwych brutalnych metod.
Wreszcie Księciu i Andreosowi udało się złamać kilku podwładnych Wroga i umieścić w jego szeregach informatorów. Jeden z nich znajdował się w szkole szermierczej Bittruccich przy alei Fuerrera. Drugi był lokajem w Casa Viletta, gdzie dowiedział się, że tajemniczy pracodawca Lammondów pragnie ponad wszytko pewnej szklanej płytki z obrazkiem.
Cieniorytu.
To właśnie ów lokaj ledwie cztery dni temu doniósł Księciu, że Lammondowie planują przeprowadzić atak najbliższej nocy. Zlokalizowali cienioryt i zamierzają go zdobyć. Informator ze szkoły szermierczej potwierdził, że jego towarzyszom powierzono to zadanie.
Andreos zebrał swoich najlepszych ludzi, na ich czale postawił Czarnego, a potem kazał mu zdobyć płytkę.
Przed świtem nadeszła wiadomość od informatora. Twierdził, że akcja się powiodła – wzięli zakładników oraz cienioryt, a teraz czekają w szkole przy alei Fuerrera na dalsze rozkazy. Książę zaatakował natychmiast, ale napotkał dwie przeszkody. Po pierwsze, inkwizytorzy Andreosa nie walczyli tak dobrze jak uczniowie Bittruccich. Po drugie, w tym samym momencie budynek zaatakowali Arahon z Legionem.
Trafili tam za późno. Arahon ocalił Iorandę, zdobył cienioryt i próbował uciec…
Czarny stanął nad moim ciałem jako jeden z pierwszych. Nie znalazł jednak przy Y’Barratorze cieniorytu, co bardzo mnie zaskoczyło.
Musiałem wszystko jeszcze raz dokładnie przemyśleć, ale w tej chwili nie miałem na to czasu. Poza tym interesowało mnie, co Książę robił w ostatnich dniach, po śmierci Arahona.
Okazało się, że w południe, gdy straż zabrała mojego trupa do garnizonu, odnalazł Iorandę w jej domu przy ulicy Dehinjo. Byli tam również Elhandro Camina oraz Sanne. Czarny upewnił się, czy kobiecie niczego nie potrzeba, za co poczułem dla niego wdzięczność. Wypytywał też o cienioryt – bez skutku. Co więcej, zamieniwszy wreszcie kilka słów z drukarzem, zrozumiał, że to nie Camina go zdradził.
Wróg w inny sposób dowiedział się o planowanym wydaniu memuarów. Nie chciał dopuścić, by ujrzały one światło dzienne, zorganizował więc zamach na Księcia. Z pewnością nie wiedział, kto w Serivie posiadał pierwszy tom, bo inaczej zorganizowałby zamach również na Caminę.
Zaczęło mnie ciekawić, co takiego znajdowało się w manuskrypcie. Żałowałem, że Arahon nie przeczytał go, kiedy miał czas. Spytałem o to Księcia, a ten odparł, że było tam wiele brudów o wszystkich rodach, Andreosie, kilku dworzanach i grandach. Nie miał pojęcia, która z tych osób mogła się poczuć szczególnie urażona.
Powiedziałem mu, że rękopis przetrwał pożar i że w dniu mojej śmierci znajdował się w domu Iorandy. Książę wiedział to już jednak od Caminy. Dodał tylko ze smutkiem, że nie był pierwszą osobą, która tego dnia odnalazła Iorandę. Ledwie godzinę przed nim do domu Iorandy przybyła Legion, ranna i zdyszana po walce.
Wypytała o cienioryt, który bardzo chciała zobaczyć, zabrała manuskrypt Caminy, zostawiła kobiecie na stole małą garstkę klejnotów, a potem rozpłynęła się w powietrzu.
To jeszcze bardziej zamieszało mi w głowie. Skoro cieniorytu nie wzięła ani Legion, ani Ioranda, ani nie zdobył go Książę – któż to zrobił?
Gdy Czarny skończył mówić i dopił drugi kielich wina, siedzieliśmy przez chwilę, mierząc się wzajemnie wzrokiem. W końcu powiedziałem coś, co wydawało się obecnie najrozsądniejsze:
– Ten sam człowiek zabił Arahona i chce zabić ciebie. Musimy działać razem.
Skinął głową.
– Jest tylko jeden warunek – kontynuowałem. – Od tej pory to ja jestem twoim partnerem. Nie Andreos. Mam, to znaczy, Arahon miał wobec eklezjarchy własne podejrzenia…
– Chcesz powiedzieć, że mam do wyboru sprzymierzyć się z potężnym eklezjarchą albo ze zmartwychwstałym półczłowiekiem, półcieniem, który ma tylko rapier i koszulę na grzbiecie i przez którego niemal dwukrotnie zginąłem?
Milczałem.
– Pewnie, że wybieram to drugie! – parsknął po chwili.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
Potem siedzieliśmy w tawernie, suwając po stole puste drewniane talerze, przesuwając kubki i sztućce, by zilustrować swoje plany.
Wreszcie postanowiliśmy, że skoro nie możemy udać się bezpośrednio do Detrana, warto zacząć od człowieka, który zapewne mu donosił – rektora Remarco.
Późnym popołudniem, tuż przed porą długich cieni, ruszyliśmy na pustoszejące ulice Serivy, idąc tak, by Zamkowe Wzgórze cały czas mieć po prawej. To że było nas dwóch i razem mogliśmy pokonać tuzin gwardzistów, dodawało nam odwagi. Maszerowaliśmy środkiem uliczek, które kładły się kolejno u naszych stóp, place zaś otwierały przed nami swoje skąpane w słońcu przestrzenie, kłaniając się rzędami ugiętych wiatrem drzewek.
Tak dotarliśmy do zaułka przy katedrze, gdzie w niewielkim domu mieszkał rektor. Długo kołataliśmy do drzwi, nim otworzyła gosposia, mała kobieta o wyłupiastych oczach, twarzy przestraszonej myszy i dłoniach łuszczących się od trudu codziennej pracy.
Jej mina od razu zdradziła, że coś jest nie tak.
– Pana nie ma w domu – wytłumaczyła. – Zabrał go taki jeden człowiek, co to niby przedstawił się jako przyjaciel, ale wyglądało bardziej, jakby pana zaaresztował.
Nie umiała jednak powiedzieć o przybyszu niczego konkretnego. Tyle tylko, że był wysoki, groźny, uzbrojony i lekko utykał. Rektor chwilę rozmawiał z nim w gabinecie. Krzyczeli, a gosposia zastanawiała się, czy wezwać straż. Nie zdążyła jednak. Drzwi wkrótce się otworzyły, a Remarco Martenez, pokorny jak jagniątko, oświadczył, że musi pojechać do przyjaciela i nie wróci przed nocą. Spakował trochę papierów, ubrań i pieniędzy, a potem opuścił dom.
To było dwa dni temu.
– Panowie nic nie wiedzą? Nic mu się nie stało, prawda?
Spojrzeliśmy po sobie z Czarnym Księciem. Wyglądało na to, że Wróg usuwał niepotrzebne nici, po których można do niego dotrzeć. Nie chcieliśmy tego mówić kobiecie, ale oczywiste było, że Martenez nie żyje. A jeśli nawet żyje, to opuścił miasto.
Podziękowaliśmy gosposi, a potem, przysiadłszy na krawędzi fontanny przed wydziałem medycznym, zaczęliśmy się naradzać, co robić dalej. Trop Detrana i Remarca przepadł. Mogliśmy jeszcze poszukać Legionu. Zaproponowałem, by ruszyć do portu i popytać o kapitanów, którzy ostatnio przypłynęli ze Wschodu albo z Patry.
Legion pojawiła się w Serivie dwa tygodnie temu. Okręt, na którego pokładzie przybyła, mógł jeszcze stać przy kei. Nie liczyłem szczególnie na to, że skryta kobieta zdradziła coś załodze statku, ale nie mieliśmy zbyt wielu możliwości.
Ruszyliśmy w drogę. Im bliżej portu, tym więcej wycinanek z papieru było rozwieszonych w oknach i na latarniach. Jutro zaczynało się bowiem święto Juarhad, które mieszkańcy ubogich dzielnic traktowali poważniej niż mieszkańcy wyżej położonej części miasta.
Po dotarciu do południowego portu, gdzie nawet o tej porze zawijały statki, krążyliśmy chwilę po nabrzeżu, rozpytując o kapitanów oraz przybyszów z Patry.
Bez skutku.
Chciałem to samo zrobić w porcie północnym, gdzie stały głównie rybackie łódki oraz statki przemytników i osób, które nie chciały rzucać się w oczy władzom. Słońce jednak chyliło się już ku zachodowi – nastała pora długich cieni, podczas której nie mieliśmy szans zastać marynarzy przy pracy. By zaplanować dalsze działania, przysiedliśmy więc w jednej z portowych tawern, której wnętrze o tej porze puchło od ludzkich krzyków.
– Jeśli nie uda się wytropić Legionu, zostaje kurier – powiedziałem.
– Kto? – spytał Książę, unosząc kufel piwa do ust.
Zadziwiało mnie, jak dużo jest w stanie wypić bez zauważalnego skutku.
– Sam wspominałeś, że do Casa Viletta przychodzą rozkazy w zalakowanych kopertach.
– Andreos już przepytywał trzech takich doręczycieli. Nic nie wiedzą, biedni dranie. Odbierali listy od kogoś w pałacu.
– W takim razie któryś z nas musi…
Nie dokończyłem, bo Książę podskoczył, jakby użądliła go osa. Zbladł w jednej chwili i chwycił się za dłoń. W świetle oliwnej lampki dostrzegłem błysk złotego pierścienia.
– Co to? – spytałem, wskazując sygnet.
Czułem, że ta błyskotka załamywała wokół siebie cieńprzestrzeń jak kamyk rzucony w nurt rzeki.
– Myślisz, że tylko ty masz podobne zabawki? – odparł Czarny Książę.
Zdjął pierścień i wyciągnął go ku mnie, obracając tak, bym mógł obejrzeć wnętrze. Pod dużym kamieniem widniało mętne oczko czerni. Miniaturowy skrót.
Wzdrygnąłem się. Słyszałem o tych pierścieniach; słyszał o nich Arahon. Podobno musieli je nosić w dzień i w nocy wszyscy inkwizytorzy kapituły. Karą za zdjęcie pierścienia była śmierć.
Cieńskrót od spodu połączony był z pełną otworków skrzyneczką, którą eklezjarcha miał zwykle przy sobie. Każdy jej otwór prowadził do innego sygnetu. W skrzyneczce były też fiolka zabójczej trucizny i mały kolec. Jeśli inkwizytor zdradził, został schwytany lub w inny sposób rozczarował eklezjarchę, Andreos zabijał go bez wahania.
Słudzy Kościoła nosili zatem na palcu jadowitą żmiję, która mogła ugryźć o każdej porze dnia i nocy. Sama myśl o strachu, w jakim musieli żyć, przyprawiała mnie o dreszcze.
– Nie wiedziałem, że ktoś poza fanatykami eklezjarchy zgodziłby się na coś takiego – mruknąłem.
Książę wzruszył ramionami.
– Już dwa razy niemal zginąłem. Pierścień to cena, którą zgodziłem się zapłacić, by ratować życie – odparł. – I jest to cena doprawdy niewielka.
Uśmiechnąłem się, mając świeżo w pamięci wyraz przerażenia na jego twarzy, gdy coś dotknęło go przez ten cieńskrót.
– Poza tym to tymczasowy układ. A pierścień ma też inne, bardziej praktyczne zastosowania. – Książę przerwał, by dopić resztę piwa. – Eklezjarcha używa go też, by wzywać ludzi. Jak przed chwilą. Dwa dotknięcia to sygnał, żeby natychmiast przerwać wszystko i stawić się w jego gabinecie.
Czarny odstawił z hukiem kufel i wstał.
– Chodź – rzekł. – Przedstawię cię Andreosowi.
– To chyba kiepski pomysł – odparłem, wiedząc, że inkwizytorzy niezbyt ciepło przywitają kogoś, kto manipuluje cieńprzestrzenią i przetrwał własną śmierć.
Potrafiłem wyobrazić sobie długą listę wymyślnych tortur, które mogły być karą za takie bluźnierstwo.
– Myślisz, że to ma jakieś znaczenie? – spytał Czarny. – Zasady są dla sług Andreosa. Sprzymierzyłby się z samym Wszechcieniem, gdyby mógł na tym coś ugrać. Poza tym wyjawię mu tylko, że jesteś przyjacielem ze starych lat, wyśmienitym szermierzem, którego namówiłem do współpracy…
Przerwał i odruchowo sięgnął ku dłoni.
– Co się stało? – spytałem, zaniepokojony jego wyrazem twarzy.
– Dziwne. Trzy dotknięcia…
– Co to znaczy?
– Nie wiem… nie umawialiśmy takiego sygnału… Dwa znaczą: przyjść natychmiast. Ale trzy? – odparł zmieszany.
– Pokaż mi pierścień.
Czarny Książę zdjął błyskotkę i położył ją na mojej dłoni. Gdy moje ludzkie ciało trzymało sygnet w świetle kaganków, spojrzałem w cieńprzestrzeń.
Po chwili zwróciłem klejnot właścicielowi.
– Co zrobiłeś? – Spojrzał na mnie podejrzliwie.
– Nic szczególnego. – Wzruszyłem ramionami.
Nie zamierzałem mu zdradzać, że jednym ruchem zerwałem tunel, który z ogromnym trudem wyrzeźbił jakiś anonimowy cieńmistrz.
– Ruszajmy w drogę – rzekłem.
Wyszliśmy z tawerny i podążyliśmy na spotkanie eklezjarchy Andreosa, drugiego po królu najważniejszego człowieka w Serivie.
Zawsze fascynowało mnie, że w jasnym świecie istnieje tak wiele religii. Ciemne istoty nie interesowały się zbytnio tymi sprawami. Większość z nas przyjmowała, że istniał kiedyś Stwórca, ale skrył się za zasłoną czasu tak grubą, że nie ma większego sensu zgadywać, skąd się wziął i jaki był jego cel.
Historia świata ciemnych istot tworzyła linię równoległą do historii świata ludzi. Istniało wiele analogii. Ludzie okiełznali ogień, my zaczęliśmy manipulować gorącymi pływami. Ludzie zaczęli mieszkać w miastach, my stworzyliśmy plastry i składaliśmy się w konstrukty. Ludzie wynaleźli armaty i cieństrzelby, my zaś lance świetlne i ładunki cieńbokościowe.
Jednym z nielicznych wynalazków jasnej strony, który nie miał u nas odpowiednika, była religia objawiona. Po prostu nigdy żadnej istocie z ciemnego świata nie przyszło do głowy, by powiedzieć innym, że rozmawiała z Bogiem Stwórcą i że zna Jego plany. Niezliczone tysiąclecia dzielące nas od początku świata – a było to jedyne wydarzenie, w którym widzieliśmy działanie ręki Boga – wydawały się nam nieprzekraczalną barierą.
O ileż bogatsze były wierzenia jasnej strony! Tu pierwotne ludy czciły ogień, Ibrowie – przodków, z którymi się zespalali i których pamięć, zupełnie dosłownie, przekazywali kolejnym pokoleniom. Miasta-państwa Wschodu miały ogromną liczbę bóstw, których sławę głosiły armie proroków. Anatozyjczycy wymyślili swojego jedynego Boga o twarzy przysłoniętej woalem mistycznych formuł. Był On tajemniczym architektem świata, a raczej dwóch światów, w których stworzył istoty będące dwiema połowami jedności. My uważaliśmy podobnie, jednak w przeciwieństwie do nas Anatozyjczycy byli przekonani, że mogą nie tylko odczytać Jego zamiary za pomocą obliczeń wykonywanych na ciągach cyfr, na które przeliczali swoje objawione księgi. Uważali również, że będą w stanie nawiązać ze swoim Stwórcą dialog.
Dla porównania wierzenia Vastylijczyków były przejrzyste i proste jak suche równiny tego kraju. Od zarania dziejów czcili oni największą siłę, jaką widzieli wokół siebie, czyli słońce, tę kulę mistycznej energii, która rodziła cienie o niezwykłych właściwościach.
Ponieważ Ibrowie i Anatozyjczycy byli historycznymi wrogami Vastylii, tutejsza religia najsurowiej potępiała dwie rzeczy: zespolenie oraz nauki cieńmistrzów. Wszystko, co typowe dla Południa i Wschodu, trafiło w strefę tabu, a każde przeciwieństwo wyniesiono na ołtarze. Vastylijczycy uważali światło słońca za dobre – przenikając ludzkie ciała, wypierało z nich całe zło, wszystkie grzechy i złe myśli, które materializowały się pod postacią cienia.
Wszystko, co było ważne w życiu Vastylijczyków, czyniono w południe, w najjaśniejszym świetle. W środku jasnej pory odbywały się sądy, śluby i pogrzeby. Słodkie godziny grzechu i zdrożnych przyjemności nadchodziły wieczorem, gdy Wieczne Światło chowało się za horyzontem, a człowiek ponownie łączył się ze swą pierwotną naturą; zło, wyparte za dnia, teraz wracało do jego ciała.
Każdego ranka, kiedy straż znosiła do garnizonu trupy znajdowane w zaułkach i rynsztokach, zabobonni Vastylijczycy dostawali kolejny dowód na to, że kapłani mają rację.
Kiedy pojawił się eklezjarcha Andreos, twardą ręką obłupał vastylijskie wierzenia ze skorupy lokalnych zwyczajów i zabobonów. Wiarę podniósł do rangi potężnej instytucji, która zyskała zbrojne ramię w postaci inkwizycji. Jeszcze pięćdziesiąt lat wcześniej inkwizycja liczyła sobie ledwie dwunastu funkcjonariuszy. Dziś miała przeszło stu śledczych, wspieranych przez armię płatnych donosicieli. Długa wojna, zubożenie wielu rodów i spadek znaczenia szlachty uczyniły z niej największą siłę Serivy.
A my szliśmy prosto w łapy inkwizytorów, środkiem rozległego Placu Wszechświatła, na którego końcu stała Bazylika Światłowstąpienia, trzykrotnie wyższa od otaczających ją kamienic. Na krwawym, wieczornym niebie odcinały się czarne figury świętych z jej attyki. Ich cienie na bruku przypominały kontury gigantów.
W pewnym sensie bawiło mnie to, że Czarny Książę prowadzi mnie przed oblicze eklezjarchy. Jako ciemna istota, która ucieleśniła się i wkroczyła do świata żywych, byłem pewnie najgorszym koszmarem inkwizycji. Musiałem wymyślić jakiś plan awaryjny, na wypadek gdyby Andreos spostrzegł we mnie coś podejrzanego.
Rozmyślania przerwał mi harmider, który dochodził z rogu placu. Spojrzałem w tamtą stronę. W cieniu jednego z budynków zebrało się kilkanaście osób. Ktoś krzyczał, ktoś się rozpychał, wszyscy dyskutowali podniesionymi głosami.
Złapałem Czarnego Księcia za ramię i bez słowa wskazałem na tłum.
– Nie mamy czasu. – Pokręcił głową, ale ja szedłem już w tamtą stronę. Przeczuwałem bowiem, że tylko coś niezwykłego mogło sprawić, iż serivczycy zatrzymali się na ulicy w porze długich cieni.
Gdy się zbliżyłem, pomiędzy stopami zebranych zobaczyłem czerwony chałat inkwizytora.
– Kara Boża, tako rzekę. Żro tylko, spółkujo i złoto kradno. To i się Wieczne Światło zeźliło – perorował nad ciałem gruby mieszczanin.
– Przecie widzisz, chłopie, że otruty. Pianę z pyska jako wściekły pies toczy. A ty jak będziesz trajkotał, potrajkoczesz w Wieży Głodowej – odparła kobieta w stroju szacownej matrony.
Perspektywa ta widocznie przestraszyła grubasa, bo zamknął usta i wcisnął się z powrotem w tłum. W pobliże ciała przepchnął się chuderlawy chłopczyna w dziurawym kabacie.
– Ja jestem żakiem i się znam – rzekł. – Znam się, powiadam. Dopuśćcie mnie, ludzie.
Przyklęknął przy trupie. Teraz widziałem dokładnie: inkwizytor miał pianę na ustach, a jego oczy były wybałuszone. Musiał upaść ledwie kilka chwil temu. Żak chwycił jego dłoń i schował w swojej, rzekomo badając puls.
– Zaiste, otruty. Nie dycha! – odparł.
Gdy wstał, spostrzegłem, że cała biżuteria zniknęła z palców zmarłego.
W tym momencie stanął koło mnie Czarny Książę i z niedowierzaniem spojrzał na trupa.
– Lepiej się pospieszmy – powiedziałem.
– Nie myślisz chyba, że…?
Uciszyłem go gestem, bo w naszą stronę już odwróciły się jakieś podejrzliwe twarze.
Poszliśmy prędko dalej. Czarny poprowadził mnie obok bazyliki i budynku konwentu w głąb ulicy, przy której stał otoczony ogrodem klasztor sióstr światła. W końcu dotarliśmy do wysokiego płotu z kutego żelaza. Budynek, który widziałem za ogrodzeniem, już z daleka wyglądał na siedzibę jednego z królewskich urzędów. Z tą różnicą, że przy furcie nie było ani tablicy, ani warty.
Weszliśmy na żwirową ścieżkę prowadzącą przez zadbany park. Ostatnie promienie słońca prześlizgiwały się ponad koronami drzew, a nasze cienie były długie, wyciągnięte. Na końcu ścieżki znajdował się podjazd dla karet. Wysokie drzwi strzegły wejścia do budynku.
Uderzyła mnie nienaturalna cisza. Nie słyszałem wiatru ani ptaków. Żaden odgłos nie dochodził z milczącego budynku. Odruchowo położyłem dłoń na rapierze.
Książę widocznie nie miał tak dobrego słuchu. Jak gdyby nigdy nic zmierzał do drzwi.
– Współlokatorzy mają obsesję na punkcie łamania kołem, ale poza tym powinno ci się podobać – rzekł, po czym pchnął wrota, które otworzyły się ze skrzypnięciem.
Przed sobą zobaczyłem mały hol, z którego odchodził wysoki korytarz o łukowym sklepieniu. Przy ścianach stały regały pełne zwojów i ksiąg.
Zmierzaliśmy do archiwum inkwizycji.
Przez wąskie okna w korytarzu różowe światło wieczoru padało na karmazynowy dywan, na którym leżały trupy, porozrzucane jak szmaciane lalki. W tym morzu krwistego blasku dopiero po chwili spostrzegliśmy prawdziwą krew, sączącą się spod ciał na posadzkę.
– To niemożliwe – wymamrotał Książę.
Podzielałem jego zdumienie. Inkwizycja istniała nieprzerwanie od niemal dwustu lat. Nigdy żaden władca ani ród nie podniósł na nią ręki. Trafiały się naturalnie tajemnicze zniknięcia lub zgony poszczególnych inkwizytorów, ale coś takiego?
Na naszych oczach porządek Serivy został przewrócony. Dzisiejszy dzień miał przejść do historii.
Uklękłem przy jednym z trupów. Jego szyja przebita była czystym, wyprowadzonym z boku pchnięciem. Taka rana nie mogła zostać zadana w zwykłym pojedynku. Niepokoiło mnie również to, że nie widziałem innych ciał: wokół leżeli tylko inkwizytorzy oraz ich straż w czarnych wamsach.
Przeszedłem się po dywanie w nadziei, że znajdę ślady napastników. Być może towarzysze zabrali ich po walce – w takim wypadku tu i ówdzie powinny zostać plamy krwi.
Nic takiego jednak nie znalazłem. Zaczęło we mnie kiełkować niepokojące podejrzenie.
Książę tymczasem sprawdzał klingi poległych.
– Nie mieli szans – rzekł w końcu.
– Hm?
– Żaden nie ma krwi na ostrzu. Jak to możliwe?
– Atakowano ich z cienia.
Czarny kiwnął głową.
– Spójrz na tego. Leży na twarzy, postrzelony w plecy, a za sobą ma ciemny kąt. Nie mógł go zabić żaden normalny strzelec. A ci tutaj? Strzały padły wyraźnie z góry. Trafienia w barki oraz obojczyk, idące ku dołowi. Kula wychodzi pod żebrem.
Czarny z niepokojem rozejrzał się po zacienionych kątach pomieszczenia. Wyciągnął zza pasa pistolet.
– Ktokolwiek tu był, pewnie już zniknął – uspokoiłem go. – Ciała leżą tu już jakiś czas. Zdążyły ostygnąć. Wiesz, o co może chodzić?
Skinął głową i poprowadził mnie na koniec głównego korytarza, skąd skręciliśmy w kolejny. Po drodze mijaliśmy otwarte drzwi do pomieszczeń pełnych regałów z księgami, pulpitów, stojaków na zwoje. Wszędzie widziałem boazerie i forniry z egzotycznego drewna, pozłacane świeczniki, anatozyjskie dywany.
Inkwizycja nie należała do biednych organizacji, a ten budynek miał dla niej wielkie znaczenie.
Po drodze naliczyłem osiemnaście ciał. Pięć należało do osób, które nie nosiły na piersiach znaku Wiecznego Światła – byli to dwaj skrybowie, odźwierny i dwie służące; wszystkich zamordowano, by nie rozpoznali napastników.
Dotarliśmy do końca korytarza. Przed nami znajdowały się wysokie, uchylone nieco drzwi. Książę pchnął jedno skrzydło. Przed nami pojawił się gabinet z kominkiem, obrazami holbranvskich mistrzów na ścianach oraz wielkim globusem zawieszonym wewnątrz drewnianych pierścieni. Zachodzące słońce wdzierało się przez szpary między zasłonami. W jego promieniach porozrzucane wszędzie papiery wyglądały jak śnięte ryby, błyszczące białymi brzuchami na karmazynowym morzu dywanu.
Pomiędzy nimi leżał wysoki mężczyzna o siwiejących włosach, rozciągnięty twarzą do ziemi, z szeroko rozpostartymi ramionami.
– Piekło i demony! – krzyknął Czarny, a potem podbiegł i odwrócił go na plecy. – To nie może być prawda…
Stałem nad eklezjarchą Andreosem.
Trudno mi było się smucić, widząc tego człowieka pod sekretarzykiem, przy którym podpisał tyle wyroków śmierci. Jedno wszelako nie dawało mi spokoju.
Jego twarz zastygła w wyrazie zwierzęcego strachu.
Książę przeszukał szybko ciało. Ściągnął z szyi eklezjarchy jakiś kluczyk, schował go do kieszeni, a potem wymacał śmiertelną ranę. Sztylet przebił serce.
– Bywał tu raz na dwa albo trzy dni – rzekł. – Przychodził sprawdzić raporty, porozmawiać z ludźmi z wywiadu. Ktokolwiek to zrobił, musiał dobrze znać jego rozkład zajęć.
Klęknąłem obok, badając ślady odciśnięte wokół ciała.
– Gdyby chcieli zabić tylko eklezjarchę, mogli to zrobić w jego prywatnych komnatach. Nie, ktoś chciał wyeliminować całe kierownictwo inkwizycji…
Rozejrzałem się jeszcze raz po pokoju, a potem wskazałem skrzyneczkę. Leżała otwarta w cieniu regału, pod masywnym sejfem, spoglądając na nas trzema rzędami czarnych oczek. Obok niej znajdowały się kolec z drewnianą rączką i pusta fiolka po truciźnie.
Czarny chwycił za sygnet. Dopiero po chwili zrozumiał i spojrzał mi w oczy.
– Wygląda na to, że zawdzięczam ci życie – powiedział wolno. – Po tym jak Andreos nadał sygnał, zniszczyłeś połączenie, prawda?
– Powiedzmy, że wolałem uniezależnić cię od eklezjarchy.
Książę westchnął, ściągnął pierścień i rzucił go obok trupa.
– Jedno mnie dziwi. Skoro chcieli zniszczyć inkwizycję, powinni też podpalić archiwum – rzekł. – To przecież najlepszy sposób. Unicestwić wszystko, nad czym pracowali śledczy. Zatrzeć ślady.
Tknęło mnie niemiłe przeczucie.
– Chyba że… – zacząłem.
Przerwało mi falowanie cieńprzestrzeni. Skoczyłem w stronę Księcia, chwyciłem go wpół i obaliłem na podłogę. Z cienia pod nawisem kominka wyskoczyła sylwetka błyszcząca jak mosiężny żuk. Puginał dźgnął w pustkę.
Zerwałem się na równe nogi, kierując rapier w stronę przeciwnika. On też zwrócił się w moją stronę. Na twarzy miał gogle o czarnych szybkach. Widziałem już takie – blokowały światło antysłońca na dużych cieńbokościach. To oraz metalowy kirys i pokryte dziwnymi mechanizmami rękawice nie pozostawiały wątpliwości.
– Ty… – wysyczał łowca, bo również mnie poznał.
Był to mężczyzna, który zabił Hasima w podwodnej pracowni.
Nie wiedziałem, jakim cudem uszedł z życiem. Trudno zbudować dobry cieńskrót w całkowitym mroku, gdy zalewa cię lodowata woda.
Jemu najwyraźniej się udało.
Sądząc po nienawiści, z jaką na mnie patrzył – jego towarzyszce już nie.
– Jak ci się podobała kąpiel w morzu? – spytałem, przyjmując ulubioną pozycję szermierczą Arahona.
– Zginiesz, psie – odparł krótko, po czym wyciągnął w moją stronę prawicę.
Dałem nura w cieńprzestrzeń, pozostawiając po jasnej stronie ciało, z którym łączyła mnie teraz tylko cienka, rozciągnięta nić.
Świat natychmiast zwolnił, a ja poczułem się jak ryba wrzucona z powrotem do wody. Tuż obok zobaczyłem skrót wylotowy broni. Szybkim ruchem go zakłóciłem.
Niemal w tym samym momencie po jasnej stronie zabójca przycisnął spust, ukryty we wnętrzu dłoni.
Szczęknęły sprężynki, kula runęła w cieńprzestrzeń. I przepadła.
Zabójca nie miał czasu się zdziwić, bo Czarny wyrwał zza pasa swój pistolet i wypalił. Napastnik uskoczył i rozpłynął się w cieniu regału.
Zamarliśmy w bezruchu, a ja wsłuchiwałem się w drżenie cieni, próbując odkryć, w którym miejscu wytuneluje się łowca.
Wyskoczył spod sekretarzyka – prosto na moją szpadę.
Błyskawicznym zwrotem uniknął ostrza. Był bardzo szybki. Wiedział już, że wyskakiwanie z cienia może go przy nas drogo kosztować, podjął więc zwykłą walkę, trzymając rapier nad głową jak kolec skorpiona.
Moje ciało było jeszcze słabe i niezdarne. Dlatego postanowiłem je zignorować i skupić się na cieniu oraz jego ruchach. Wiedziałem, że ciało podąży za nim jak niewolnik. Jako czarna plama rzucona na podłogę walczyłem zatem z cieniem rzucanym przez napastnika.
Przeciwnik był dobrze wyszkolony, miał nienaganną postawę i pracę nóg. Wyprowadzał ciosy szybko, sprawnie, w stylu, który mógłbym określić jako mieszankę szpady florenteńskiej z zimno skalkulowanymi manewrami anatozyjskich zabójców.
W pewnym sensie było to imponujące. Cieńmistrzowie musieli wprawiać się w manipulowaniu cieniem przez całe życie, dlatego niewielu potrafiło cokolwiek innego. Mój przeciwnik był równie niezwykły jak stary alchemik będący jednocześnie wirtuozem gry na pianoli albo genialny malarz wygrywający wszystkie konkursy strzeleckie.
Zrozumiałem, dlaczego Legion tak się go obawiała. Nawet ona nie poradziłaby sobie jednocześnie z dwojgiem takich wrogów.
Ale teraz mężczyzna był sam. Ja natomiast miałem w głowie wspomnienia dwóch genialnych szermierzy. Arahon ćwiczył od ósmego roku życia, kiedy ojciec podarował mu pierwszy treningowy floret. Kalhira złączyła się z kilkoma największymi zabijakami znad Morza Sargassowego. Dodatkowo u mojego boku stał Czarny Książę, Jacobo D’Erzahn, legenda szpady i jeden z mistrzów stylu florentyńskiego.
Wymieniając wściekle ciosy, przełamaliśmy w końcu inicjatywę łowcy i zmusiliśmy go do odwrotu, uderzając na przemian tak szybko, że żaden zwyczajny człowiek nie zdołałby sparować tej nawałnicy ciosów.
Po szczególnie groźnym pchnięciu przeciwnik odskoczył i pobiegł w stronę ściany. W duchu gwizdnąłem ze zdumienia, widząc, jak w biegu, na przestrzeni tylko kilku kroków, stworzył przed sobą skrót.
Skoczył w niego niczym cyrkowiec przez płonącą obręcz i zniknął nam z oczu.
– Szybko, na środek! – krzyknąłem do Księcia.
Stanęliśmy pośrodku dywanu, z dala od wszystkich cieni.
– Kto to? Spotkałeś go wcześniej?
– Chyba utopiłem mu przyjaciółkę – odparłem, wodząc naokoło rapierem.
Tym razem łowca dał nura na taką cieńbokość, że nie zdradzały go już żadne zmarszczki. Mógł uderzyć dosłownie z każdej strony – wiedziałem, że będę miał tylko chwilę, by się na to przygotować.
Spadł z góry, z ciemnego kasetonu. Nie zapowiedział go żaden dźwięk. Poczułem tylko nagłe uderzenie w plecy, które posłało mnie na podłogę. Gdy przeturlałem się twarzą do góry, zobaczyłem ostrze zmierzające prosto ku moim oczom.
Przetoczyłem się ponownie, unikając pchnięcia. Kątem oka zauważyłem, że Książę także został powalony na ziemię i teraz niezdarnie się z niej gramoli.
Skoczyłem na równe nogi. Zwarłem się z zabójcą, nasze rapiery skrzyżowały się w górze. Łowca jednak rąbnął mnie czołem w nos. Zamroczony bólem, na ślepo sparowałem następny atak. Znów sczepiliśmy ostrza, przepychając się nawzajem jak wściekłe byki.
Wtedy mój nadgarstek przypomniał sobie manewr, który Arahon ćwiczył często ze swoimi uczniami. Przesunąłem klingę pod ostrze wroga, a potem szarpnąłem w górę gwałtownym ruchem, wykręcając jednocześnie dłoń.
Udało mi się rozbroić przeciwnika. Jego szpada poleciała w kąt, ale w tym samym momencie mężczyzna kopnął mnie w brzuch i posłał na ścianę.
Nim doszedłem do siebie, zabójca był już przy Jacobo D’Erzahnie. Chwycił go za poły koszuli i pchnął na regał. Uniosłem się na kolana. Moje ciało było jak marionetka, która nagle zaczęła ważyć tyle, ile posąg z ołowiu.
Łowca wyciągnął sztylet, Czarny próbował się wyrwać. Bezskutecznie.
Byłem za daleko, żeby dobiec na czas.
Odwróciłem się do ściany.
Miałem tylko jedną szansę.
Łowca przyłożył ofierze nóż do gardła. Uśmiechnął się, pokazując garnitur zębów, sinych od jakichś alchemicznych mieszanek.
Dźgnąłem ścianę całą siłą ramienia.
Ostrze rapiera weszło w skrót, który na niej otworzyłem. A potem wystrzeliło z czarnej plamy po drugiej stronie pokoju, spomiędzy książek stojących na regale, tuż powyżej ramienia Czarnego.
Rapier wbił się pod obojczykiem zabójcy i zatrzymał na łopatce, wyginając się nieco, zgrzytnąwszy na kości. Przez skrót dostrzegłem, jak łowca wytrzeszcza oczy z bólu.
Książę skorzystał z okazji. Rąbnął wroga pięścią w nos, poprawił w splot słoneczny i odepchnął barkiem.
Wycofałem ostrze. Dymiło, bo skrót, który stworzyłem w pośpiechu, musiał prowadzić przez wielką cieńbokość.
Książę tymczasem wyszarpnął zza pasa własny sztylet.
– Nie! – krzyknąłem i zerwałem się do biegu.
Nim wróg się pozbierał, wpadłem na niego, wykręciłem mu do tyłu ramię, a potem nadziałem go na rapier.
I zrobiłem coś, co zaskoczyło nawet mnie, nie mówiąc o Księciu, który aż krzyknął.
Trzymając przed sobą nawleczonego na ostrze zabójcę, rzuciłem się w stronę okna i jedną dłonią zerwałem zasłonę.
Pomarańczowe światło zalało wnętrze.
Na czerwonym dywanie nasze cienie się połączyły.
Najpierw poczułem przeszywający ból w barku i brzuchu, jakby ktoś przebił mnie ostrzem z lodowymi haczykami, a teraz piłował nim w jedną i drugą stronę. Jakby wrząca smoła rozlała mi się po wnętrznościach.
Potem, przez tętniącą zasłonę bólu, zaczęły się sączyć myśli, słowa, obrazy.
Nienawiść do szermierza, który wyskoczył ze skrótu w pracowni Hasima. Do mnie. Poczucie znaczenia misji. Radość z udanych łowów; z tego, że najpotężniejszy człowiek Serivy zginął z mojej ręki. Rana zawiedzionej miłości. Kobieca twarz, na którą nałożyła się twarz Iorandy.
Spadałem coraz głębiej.
Imię: Gert. Zlizane ogniem pola Brunszwii. Dłoń ojca, który przyjmuje złoto od anatozyjskiego handlarza ludźmi. Krzyczące brodate oblicza, kije, rozrywający ból i ślina na karku. Lata ciężkich ćwiczeń, które zlały się w jedno z ćwiczeniami Arahona. Złote kopuły pałacu kalifa. Przerażone oczy kolejnych właścicieli, które rozcinam powoli czubkiem noża, patrząc, jak wypływa z nich przejrzysta galareta.
To wszystko trwało za długo. Wiedziałem, że nie mogę pozwolić, by mój umysł do końca stopił się z umysłem łowcy.
Wciąż w złączeniu, ledwie czując własne kończyny, puściłem rękojeść rapiera i wyciągnąłem lewak zza mojego-jego pasa. Przyłożyłem go do moich-jego pleców – miałem je przed sobą, ale poczułem jednocześnie ukłucie z tyłu.
Coś w myślach próbowało mnie powstrzymać, zacisnąłem tylko jednak moje-jego zęby, zacisnąłem zęby nawet jako cień, co było absurdalnym wrażeniem, bo ich przecież nie miałem. A potem wbiłem lewak w plecy wroga-swoje, ku górze, ku jego-mojemu sercu.
Ciało rozdęły mi lodowate prądy. Połączenie z umysłem, który w chwili śmierci zatrzepotał jak przyszpilony motyl, było ponad moje siły.
Pociemniało.
Straciłem przytomność.
Następne, co pamiętam, to jak na czworakach pośrodku dywanu i wymiotuję, wciąż czując rozdzierający ból.
Gdy torsje się skończyły, spojrzałem w bok, pod okno, gdzie moja ofiara leżała powyginana jak lalka.
Zabiłem siebie. Nienawidziłem się.
Potrząsnąłem głową, przepędziłem to uczucie i podniosłem wzrok tylko po to, by zobaczyć lufę pistoletu celującego mi w czoło.
– Jak się nazywasz? – spytał Czarny.
– Daj spokój, przecież…
– Jak się nazywasz?! Liczę do dziesięciu, a potem strzelam ci w łeb.
– Nazywałem się… Arahon… Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora.
– Gdzie się urodziłeś?
– Sarancha.
– Co robiłeś w roku sześćset dwudziestym szóstym, w miesiącu deszczy?
– Walczyłem na froncie. W Brunszwii.
– Bitwa pod Riazano. Gdzie byłeś?
– Dekowałem się na tyłach, grając w karty z królem jegomością. – Skrzywiłem się, ale pistolet dalej mierzył we mnie, dodałem więc szybko: – Lewe skrzydło, chorągiew diuka Montenaro.
– Jaki masz cel? Co pragniesz zrobić?
– Dorwać skurwysyna, który zabił D’Larna i porwał Iorandę.
Książę odetchnął. Schował broń, a potem podał mi rękę.
– Jesteś szalony – rzekł. – Stracić część duszy, wpuścić do siebie takiego drania, takiego mordercę! I po co?
– Bo sam nic by nie powiedział, nawet na torturach. A ja mam dość tego, że wróg jest zawsze o krok przed nami, że za każdym razem nas wyprzedza. Musimy przyspieszyć.
– Nie bałeś się? Jak się czujesz? Dużo go… zostało?
Wzruszyłem ramionami, jakby to nie było nic wielkiego. Ale w rzeczywistości wiedziałem dobrze, że się przeliczyłem. Miałem nadzieję, że osłabiony bólem, konający umysł nie stawi oporu. Zamierzałem wydrzeć jego tajemnice bez wysiłku. Jednak pamięć zabójcy, która mnie zalała, była żywa, wyraźna jak miasto w słoneczny dzień. Pozostałem cały tylko dlatego, że pomiędzy nim a sobą miałem jeszcze pośrednika – nowe ciało, które nie było do końca człowiekiem.
Zachowałem jednak własny cel i wspomnienia o ostatnich wypadkach. Wydawało się, że nie skaził mnie głęboko.
Przynajmniej taką miałem nadzieję.
– Masz chociaż to, po co się z nim łączyłeś? – spytał Książę, chowając szpadę.
To było dobre pytanie, ale nie byłem pewny odpowiedzi.
Gdy próbowałem przypomnieć sobie, co robiłem na przykład trzy dni temu, stawały mi przed oczyma wspomnienia moje, tak sądzę, podszyte tylko zamazanymi, niewyraźnymi przebiciami wspomnień łowcy. Gdy starałem się myśleć tylko o nim i jego życiu, wizje robiły się wyraźniejsze, ale jednocześnie pozbawione sensu, chronologii – jak obrazy przelatujące pod powiekami konającego.
Wiedziałem, że zabójca nazywał się Gert Schuschnigg i że szkolony był od dziecka w Anatozji. Gdy odzyskał wolność, mieszkał i pracował w Koppendamie razem ze swoją partnerką, która ukończyła tę samą szkołę zabójców. Tylko ich dwoje z niemal trzydzieściorga dzieci dożyło do końca treningu. Kobieta miała na imię Hense. Nigdy mu się nie oddała, na co skrycie liczył.
Z Koppendamu ściągnął go tajemniczy list z zaliczką i obietnicą dużo większych pieniędzy, stanowisk, tytułów.
Potem robiło się mętnie.
Jedyne, co pamiętałem wyraźniej, to uczucie straszliwej frustracji, które pojawiało się, gdy patrzyłem na Serivę z tarasów Zamkowego Wzgórza, wiedząc, że gdzieś tam jest mój cel. W zasięgu wzroku, a jednak ukryty.
Było też potwornie jasne światło i uczucie strachu. Jakaś dziwna twarz, gorejąca jak słońce. I druga, tym razem znajoma. Detrano. Jego rozkazy, podpisywane zdecydowanym ruchem ręki. Pouczenia. Grube pakiety z informacjami, które zdobywał od swoich donosicieli i przekazywał Gertowi-mnie.
Opowiedziałem o tym wszystkim Czarnemu.
Nie wyjawiłem mu jednak drugiego powodu, który pchnął mnie do połączenia się z Gertem. Chciałem wiedzieć, jak manipulował cieńprzestrzenią tak prędko i tak lekko. W jaki sposób przemieszczał się pomiędzy jasnym a ciemnym światem niczym ryba między nurtami tej samej rzeki.
To chyba Kalhira podpowiedziała mi taką metodę nauki.
W każdym razie już to wiedziałem. I zamierzałem tę wiedzę wykorzystać.
Gdy wychodziliśmy na tyły budynku, mój towarzysz spytał:
– Jak to zrobiłeś? Chodzi mi o ten cios rapierem przez pół pokoju. Arahon nie znał się w ogóle na cieńprzestrzeni.
– Ale ja nie jestem Arahonem, Książę. Pochodzę z cienia i cienie nie mają przede mną tajemnic.
Czarny poluźnił kołnierz i zakaszlał.
– Myślisz, że to on ich wszystkich zabił?
– Wątpię – odparłem. – Po pierwsze, musiałby to zrobić prawie w tym samym momencie. Po drugie, trupy miały rany od różnych rodzajów broni – pistoletów, cieństrzelb, różnych ostrzy. Ten tutaj nie miał aż tak dużego arsenału. Po trzecie, miał ryj jak świnia, ale chyba nie przeraziłby Andreosa śmiertelnie. Ktoś musiał z nim być. Ktoś potężniejszy.
– Nic nie pamiętasz? No, wiesz, skoro się złączyliście…
– Jego najświeższe wspomnienia nie są czytelne. Widziałem światło, bardzo jasne. Wiem, że Gert się bał. Tyle.
– Światło i cień pracujące razem – mruknął Książę. – Takich jak on… jest więcej?
– Nie wiem – odparłem. – Zgaduję, że dowiemy się tego wkrótce.
Spojrzał na mnie pytająco.
– Trudno ocenić, czego dowiedzieli się z papierów eklezjarchy – wyjaśniłem. – Ale może dzięki nim dotrą do ciebie albo do mnie. Nie możemy czekać, trzeba kontratakować. Jutro zaczyna się święto Juarhad. W pałacu i w całym mieście będzie wiele osób w maskach. Wykorzystamy to. Przejdziemy się do Detrana.
Gdy słońce schowało się wreszcie w morzu, odprowadzone przez tysiące niecierpliwych spojrzeń, w mieście wybuchły pierwsze petardy z czarnego prochu. Ich huk spłynął z zatłoczonych uliczek, odbił się od zatoki i powrócił echem. Potem, jedna po drugiej, zapaliły się latarnie. Świetliste sylwetki szkieletów, zamaskowanych dam i kawalerów pojawiły się na murach i ścianach domów, tańcząc w korowodzie do rytmu skocznej muzyki.
Rozpoczęło się święto Juarhad, najbardziej szalona noc Serivy.
Miasto wiedziało już o śmierci eklezjarchy i niemal wszystkich inkwizytorów. Od świtu wszyscy o tym rozmawiali, a gwardia dwoiła się i troiła, próbując odszukać sprawców. W bazylice płaczki kołysały się przy złotej trumnie Andreosa. Jednak dla większości mieszkańców Serivy był to kolejny powód do świętowania. Kościół ogłosił żałobę, ale nie było już przecież nikogo, kto mógłby jej pilnować.
Muzyka grzmiała jeszcze głośniej niż zwykle, rozbrzmiewała z każdej strony, w każdym szynku, na każdym placu. Uliczne kapele w złoconych maskach i brokatowych strojach wyroiły się jak szczury, zupełnie jakby pod miastem ciągnęły się groty wypełnione po brzegi muzykantami, którzy czekali na tę jedną jedyną noc w roku, gdy wolno im wyjść na powierzchnię.
Zamaskowane damy dawały się porywać do tańca obcym mężczyznom. Odpychały z perlistym śmiechem tych, którzy ściskali je za gorsy i próbowali wsadzić im dłonie pod spódnice, nieświadomi, że jeszcze za wcześnie, że na to przyjdzie czas po północy.
Ludzie porzucili własne imiona i życia. Nic, co działo się w święto Juarhad, nie obciążało ich sumienia. Mogli szaleć, wygłupiać się, pić na umór.
Ja również włożyłem maskę, ale nie po to, by się bawić – tylko żeby zabijać.
Wraz z Czarnym Księciem siedziałem na parterze domu, który wynajął on po przybyciu do miasta. Za oknem ulica huczała od ludzkich głosów. Powyżej, nad linią dachów, widniał masyw Zamkowego Wzgórza, na którym zapalały się kolejne lampiony: chmura świetlików zawieszonych ponad Serivą.
Wkrótce miał się rozpocząć królewski bal.
Planowaliśmy w nim uczestniczyć, dlatego za dnia Książę zszedł pół miasta, by kupić dla nas dworskie stroje. Nie pasowały idealnie, ale były na tyle wytworne, że mogliśmy w nich uchodzić za synów któregoś granda.
Musiałem zmienić koszulę i szermiercze skórzane portki na jedwabne pludry, kaftan oraz koszulę z żabotem. Wysokie skórzane buty zastąpiłem trzewikami ze srebrną klamrą. Gdybym był Arahonem, spaliłbym się ze wstydu, ale dla mnie, jego cienia, wszystkie stroje ludzi wyglądały równie zabawnie.
A przynajmniej tak sobie wmawiałem, bo czułem w duszy dziwny sprzeciw, naciągając na nogi białe pończochy i związując je wstążką pod kolanem.
Kiedy na koniec przejrzałem się w lustrze, zobaczyłem zupełnie obcą osobę. Założyłem na twarz srebrną maskę przedstawiającą księżycowe oblicze – i miałem już pewność, że nikt mnie nie rozpozna.
Czarny Książę też się przebrał. Na nim dworski strój leżał dużo lepiej.
Sięgnąłem po rapier, który spoczywał na stole wraz z mocnym skórzanym pasem. Książę pokręcił głową.
– Nie. Przyciągnie zbyt wiele uwagi. Zostaw ten rożen u mnie.
Sięgnął do pakunków, a potem rzucił mi szpadę w złoconej pochwie. Gdy spojrzałem na jej kosz, skrzywiłem się. Wyglądała jak ceremonialna broń bogatego szlachetki. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, bym mógł nią wiele zdziałać.
Gdy jednak wyciągnąłem ostrze i zamachnąłem się, rozcinając kilka razy powietrze, zwątpienie ustąpiło. Szpada, choć w karykaturalnie bogatej oprawie, była dobra. Punca przy koszu wskazywała na warsztat mistrza Giordaniego.
Broń była o stopę krótsza od rapiera, dużo lżejsza. Ostrze cienkie, sprężyste – nie nadawało się do cięć.
– Jeśli przyjdzie nam walczyć ze słoneczną strażą, wolałbym rapier – powiedziałem. – Łatwiej wgryźć się nim w szczeliny zbroi.
– Jeśli przyjdzie nam walczyć ze słoneczną strażą, będziemy martwi. Nie planuję wszczynać awantur.
Kiwnąłem głową i schowałem szpadę. Podszedłem do okna.
Na tarasach Zamkowego Wzgórza atramentowe kłęby krzewów i ozdobnych drzewek płonęły, od dołu podświetlane blaskiem latarni, a od góry – odbitym ogniem fajerwerków.
– Bal już trwa. Idziemy – odezwał się Książę.
Wyszliśmy na ulicę, w rzekę ludzi. Na ścianach ich cieniom towarzyszyły świetlne projekcje. Książę niósł przed sobą latarnię okrytą metalowymi wycinankami. Rzucała wokoło obrazy szkieletów wywijających hołubce.
Przeszliśmy wąską alejkę, mijając ostrożnie grupę pijanych młodzieniaszków w maskach egzotycznych ptaków, którzy – rozdrażnieni naszym dworskim strojem – obrzucili nas wyzwiskami. Uśmiechnąłem się. Nie wiedzieli, że próbują sprowokować do walki dwie najlepsze szpady Południa. Gorąca krew Kalhiry obudziła się we mnie i nalegała, by dać im nauczkę. Książę jednak nie odwrócił nawet głowy, a ja nie chciałem okazać się gorszy.
Po chwili dotarliśmy na tyły budynków okalających Plac Bramny. Ignorując psa, który szarpał się na łańcuchu i pryskał z pyska śliną, szczekając to na nas, to na jasne postaci przemieszczające się na ścianach, to na ogień w niebiosach, zbliżyliśmy się do najbliższego piwnicznego włazu.
Otworzyłem go butem, w chwili gdy nad miastem przetoczył się kolejny grom fajerwerków.
W piwniczce znajdowały się spleśniałe półki z zakurzonymi słoikami. Ich kolorowa zawartość przypominała preparaty z uśmierconych przez badaczy meduz.
– Nada się? – spytał Książę, wskazując czarny róg składziku.
Skinąłem głową. Cień był tu gęsty, smolisty, intensywny. Wspaniały cień, w którym chętnie zanurzyłbym się na zawsze.
Poczułem znowu ten sam smutek, który nachodził mnie już kilka razy. Docierało do mnie, że już nigdy nie zobaczę wschodu antysłońca, nie zagrzeję się w naciskającym ze wszystkich stron gorącu cieńbokości darfur.
– Wszystko w porządku? – spytał Książę, widząc, że się zamyśliłem.
Skinąłem głową.
Staliśmy w mroku dość długo. Czekaliśmy cierpliwie na północ. Zdążyliśmy zamienić kilka słów o dawnych czasach, wspomnieć noc przed atakiem na zamek Wulfengrad, kiedy wokoło panowała taka sama nerwowa atmosfera. Ku swojemu zdziwieniu pamiętałem to bardzo wyraźnie. Czy to znaczyło, że stawałem się coraz bardziej Y’Barratorą?
Wreszcie w całym mieście rozdzwoniły się dzwony, muzyka przybrała na mocy, wiwaty i krzyki przetaczały się falami w dół i w górę brukowanych uliczek, odbijając się od gładkich jak lustro wód zatoki, w których falowało wypełnione blaskiem światła miasto.
Niebo rozdarł ogień tysięcy rakiet. Cienie w całym mieście zostały uderzone ze wszystkich stron nawałą światła, cieńprzestrzeń się zatrzęsła.
W tym chaosie, który musiał oślepić pałacowych cieńmistrzów, stworzyłem bardzo krótki i płytki skrót. Jasny świat zszedł z cienia jak skórka z pieczonego jabłka, niemal bez wysiłku. Drugi koniec otworzył się w mroku jednej z altan niższego ogrodu.
Przeszliśmy tam pewnym krokiem.
Owiał nas wiatr znad morza. Oczy, przyzwyczajone już do mroku piwniczki, na chwilę oślepły od rac i fajerwerków, którymi kipiało miasto. Gwiazdy były jak białe szpilki wbijane w źrenice.
Przysłoniłem twarz rękawem, by wzrok się przyzwyczaił, a potem rzuciłem wokół kilka szybkich spojrzeń.
Niższy ogród był pusty. Bal trwał na górze, nad nami, na środkowym tarasie. Ogłupiały paw patrzył w naszą stronę, przekrzywiając łebek.
Skinąłem na Księcia i ruszyliśmy w stronę schodów. Nie uszliśmy jednak dziesięciu kroków, gdy z boku, od strony ścieżki, rozległ się głośny krzyk.
– Stać! Stać, w imię króla!
Moje myśli zerwały się do galopu. Czyżby pałacowi mistrzowie zobaczyli mój skrót? Powinniśmy walczyć czy uciekać z powrotem na drugą stronę?
Obróciłem się powoli w kierunku głosu – na szczęście był to tylko samotny strażnik w złoconym pancerzu.
– Co tu robicie? Ten ogród jest zamknięty dla gości!
Podszedł bliżej. Teraz widziałem, że za złotą maską błyszczy para młodych, niemal chłopięcych oczu. To był pewnie jego pierwszy albo drugi rok w straży. Mieliśmy szczęście – doświadczonego gwardzisty nie dałoby się łatwo wyprowadzić w pole.
Książę też to zrozumiał, bo natychmiast przejął inicjatywę. Uwiesił się na ramieniu chłopaka i rzekł nieco bełkotliwie:
– Ja i mój przyjaciel założyliśmy się, no, zakład, rozumiesz? Że zeskoczę na dół. Z tarasu. No to zgodziłem się, bo dziesięć escudo, rozumiesz, ale tylko jeśli i on skoczy. No i skoczył! Wyobrażasz sobie? Skoczył! – Książę zaśmiał się gromko.
– Wielmożni panowie pozwolą za mną – powiedział spokojnie strażnik. – Kapitan będzie chciał z panami pomówić.
– Kapitan? W dupie mam kapitana! Widzisz to, chłopcze? Wiesz, kim jestem? – Czarny podsunął mu pod nos pięść, na której błyszczał sygnet.
Oczy za maską się zwęziły. W półmroku chłopak widział herb ze złota na tarczy wysadzanej diamentami, ale wyraźnie nie potrafił sobie przypomnieć, do kogo on należy. Wiedział tylko, że sygnet jest bardzo, bardzo kosztowny.
W tym mieście herb Czarnego Księcia ostatni raz widziano parę lat temu, a w ogromnej rzeszy ministrów, komisarzy i wysokich urzędników, których zatrudniał król, trudno się było rozeznać.
– Odprowadzę wielmożnych panów… do schodów.
Starałem się nie okazywać, jaką ulgę przyniosły mi te słowa. Przez cały czas trzymałem dłoń zaczepioną zawadiacko na szarfie, o cal od rękojeści szpady, którą mogłem wyjąć jednym ruchem. Ustawiłem się nawet w odległości idealnej do wypadu – licząc, że skupiony na Czarnym gwardzista nie zauważy tego manewru.
Ucieszyłem się, że nie muszę zaczynać wieczoru od zabijania. Przypomniała mi się babka, która zawsze mówiła, że w święto Juarhad ludzie, zrzucając swoje codzienne maski, otwierają wielkie okno, przez które może spłynąć w nich zarówno dobro, jak i zło. Że Juarhad to zespolenie, w którym dusza łączy się ze światem. Procesu tego nie wolno zatruć, a…
Pokręciłem głową. Przecież to nie była moja babka i nic, co powiedziała, kompletnie mnie nie obchodziło.
Zdałem sobie sprawę, że nie była to też babka Arahona. Ta stara kobieta mówiła tak do Kalhiry.
Wzdrygnąłem się i przyspieszyłem kroku, by dogonić strażnika, który wraz z Czarnym dotarł już prawie do schodów. W ciepłym nocnym wietrze krzewy kłaniały im się niczym akolici.
– Tędy, wielmożni panowie – rzekł, gdy dotarliśmy na miejsce. – I proszę pamiętać: dolny ogród jest zakazany. Są prawa, które dotyczą wszystkich prócz króla.
Czarny Książę poklepał chłopca po ramieniu i coś wybełkotał, a ja udałem, że podpieram towarzysza. Ruszyliśmy w stronę, z której dobiegały muzyka i śmiechy.
Po krótkiej wspinaczce nad ostatnimi stopniami ukazał się oślepiający niczym słońce, pełen złota oraz jedwabi bal. Książę natychmiast odzyskał równy krok.
Udało się.
Weszliśmy pomiędzy tańczące pary, pomiędzy hrabiów, diuków, hrabiny, wiceministrów, ministrów, generałów, pułkowników, nadrektorów, posłów i ambasadorów, wysokich inspektorów, kurtyzany, bogate matrony, między wszystkich tych Lammondów, Rodriganów, Estouville’ów, Y’Derranów oraz przedstawicieli tuzina mniejszych rodów, którzy tłoczyli się na tarasie wysokiego ogrodu, w tym tłumie zupełnie zwyczajni, odarci z aury potęgi, którą roztaczali w swoich willach.
Zastanowiłem się, czy nie taka jest właśnie rola królewskich bali – pokazać wszystkim tym ludziom, że są jednymi z wielu, że nie mogą się mierzyć z potęgą władcy. Niech w przepoconych ubraniach żrą ze złotych półmisków, trącając się łokciami i następując sobie na stopy, nieświadomi, że od ludzi na dole, poza pałacem, różnią ich tylko droższe dekoracje.
Na obitym kokardami podeście muzycy grali dworskiego kontredansa, a pot spływał im spod peruk na czerwone czoła i skronie. Jakaś para przemknęła koło mnie. Kobieta w masce lisa porzuciła swojego partnera – tancerz wirował jeszcze chwilę, patrząc zdziwiony na puste dłonie. Próbowała porwać mnie do tańca, jednak stałem bez ruchu, a gdy zbliżyła twarz, by coś powiedzieć, spostrzegła przez otwory w masce oczy fałszywego Arahona. Oczy niewidzące, głębokie jak studnie.
Przykryła zmieszanie perlistym śmiechem i uciekła gdzieś w tłum.
Jej oczy przypomniały mi kogoś, ale nie byłem pewny kogo.
Przedzieraliśmy się przez tłum, aż dotarliśmy na środek centralnego tarasu. Ponad głowami zebranych dostrzegliśmy pusty tron z czerwoną poduszką. Stał na podwyższeniu, pod baldachimem z błyszczącego złotogłowiu. Obok niego pełniło wartę dwóch strażników. Króla jednak nie było w zasięgu wzroku.
– Myślisz, że władca jest chory? – nachyliłem się do ucha Czarnego.
– Nie. Czytałem raporty pałacowych szpiegów inkwizycji. Od jakiegoś czasu…
Musiał przerwać, bo właśnie między nas wdarła się wirująca para, a loki młodej kobiety strzeliły mi w twarz niczym perfumowany bicz.
– …od jakiegoś czasu król nie pojawia się na balach. Ani w żadnych innych miejscach, gdzie jest tłoczno – dokończył Książę. – Może pod koniec pojawi się na balkonie.
– Wiadomo czemu?
– Ludzie mówią, że nieco zdziwaczał, ale Andreos miał inne podejrzenia. Niestety umarły wraz z nim.
Skinąłem głową.
Chwilę pokręciliśmy się wśród tańczących, by wtopić się w tłum. Książę zaczął flirtować z jakąś starszą kobietą, ja przeszedłem się między rzędami półmisków, a potem zamieniłem kilka słów z dwiema siostrami, córkami ambasadora Brunszwii.
Po jakimś czasie spotkaliśmy się przy stole z płonącym pieczonym wołem, faszerowanym kurczakami, które z kolei nafaszerowano przepiórkami. Potem wymknęliśmy się spod baldachimu w krzaki, udając, że chcemy się wysikać. Książę ostrożnie stawiał stopy między ludzkimi fekaliami.
Uśmiechnąłem się. Szlachta, nie szlachta – jeśli stłoczyć tysiąc dup na tak małej przestrzeni, obsrają wszystko wokół jak regiment piechoty. Z tą różnicą, że regiment przynajmniej kopie latryny.
Ruszyliśmy dalej, przechodząc mostkiem na cichy zachodni taras. Minęliśmy altanę, w której chuderlawy szlachcic o zapadniętej klatce piersiowej trykał chudymi biodrami rozlane, pulchne pośladki półprzytomnej od wina szlachcianki. Przy zewnętrznych barierkach co sto kroków stali gwardziści, zwróceni w stronę kipiącego światłami miasta. Blask rozświetlał ich kirysy. Udawali, że nie patrzą.
Odszukaliśmy miejsce, gdzie ponad naszym tarasem rozpoczynał się następny, z małym ogródkiem. Jeśli dobrze pamiętałem, przylegał on do biblioteki. Już chciałem podskoczyć i chwycić się krawędzi, gdy Czarny wymierzył mi kuksańca w bok i wskazał coś palcem.
Na ścieżce stał strażnik, który patrzył w naszą stronę, zacząłem więc udawać, że wymiotuję. Po chwili mężczyzna odwrócił się i kontynuował obchód.
Podsadziłem Księcia. Ten – mimo tuszy – podciągnął się zręcznie ponad barierką. Poszedłem w jego ślady.
Taras był pusty. Pośrodku bielał marmur fontanny, z boku widniały krzewy wystrzyżone w idealne kule. Nie widziałem tu miejsca, aby się schować, ale na szczęście w zasięgu wzroku nie było też wartowników.
Na ogród spoglądały uchylone wysokie okna galerii.
Przesadziliśmy parapet i znaleźliśmy się w szerokim jak aleja Contanezra korytarzu, na podłodze z żyłkowanego różowego marmuru, pod sklepieniem, którego każdy fragment pokrywały freski. Otoczyły nas okrągłe jak piłki cycki tysiąca nimf bawiących się nad wodą, śledziły smętne oczy setek przyczajonych w krzakach pastuszków. Patrzyły na nas również zawieszone na ścianach obrazy w złotych ramach. Wszystko to jaśniało w rozproszonym bladym blasku. W pałacu nigdzie nie było cieni.
Jedynymi były ten należący do Jacoba D’Erzahna i ja.
Daliśmy się pochłonąć długim amfiladom pokojów, pachnącym polerowanym mahoniem żyłom pałacu, które rozchodziły się we wszystkich kierunkach, łapiąc wzrok w nieskończone pułapki perspektywy. W korytarzach wyższych niż front mojego domu przy ulicy Alaminho czuliśmy się jak mrówki.
W końcu dotarliśmy do centralnej galerii – wewnętrznego dziedzińca, na który spływało światło księżyca. Zbliżyłem się do barierki. Pod stopami otwierała się głęboka studnia owinięta gąsienicami arkad. Na jej dnie widniał mały skrawek zieleni, a ponad głową miałem równy kwadrat gwiaździstego nieba.
Pałac, który z zewnątrz miał tylko trzy piętra, wbijał się tu głęboko w ziemię. Niższe kondygnacje prowadziły do piwnic, komnat służby i garnizonów, wyrytych w żywej tkance Zamkowego Wzgórza.
Książę pociągnął mnie za ramię. Stojąc tak, ryzykowaliśmy przecież, że ktoś nas zobaczy z drugiej strony dziedzińca. Ruszyłem za nim ku schodom.
Zeszliśmy poziom niżej, a potem wybraliśmy korytarz wiodący ku zachodniej baszcie. To właśnie w tym miejscu, połączonym z pałacem tylko jednym zabudowanym mostem, miał swoje pokoje arcyszpieg Detrano.
Gdzieś po drodze zacząłem się niepokoić. Coś było nie tak.
Wokół nie widziałem żywej duszy. Służba była wprawdzie zajęta gośćmi w ogrodzie, dworzanie tańczyli na balu, ale mimo to zdawało mi się, że jest za cicho, za spokojnie. Korytarze powinna patrolować słoneczna straż, ale nigdzie nie dostrzegłem błysku nawet jednego złoconego pancerza.
– Król nie wystawia warty na noc? – szepnął Czarny, któremu to samo chodziło po głowie. – To szaleństwo!
Nie wiedziałem, czy to nowy zwyczaj. Za dawnych czasów, kiedy tu bywałem, przy każdych ważnych drzwiach stała para zbrojnych, a w nocy ich lampy rozświetlały długie korytarze. Dzisiaj wnętrze było puste, martwe.
Pachniało zasadzką.
Coraz bardziej zaniepokojeni dotarliśmy na most wiodący do komnat hrabiego. Skradaliśmy się nim ostrożnie, a światła fajerwerków chłostały nas z obu stron przez wysokie okna. Na końcu widać było uchylone drzwi, ale nie widziałem przy nich wartowników.
– Detrano chyba się nie przeprowadził? – spytał Jacobo D’Erzahn.
Wiedziałem, o co mu chodzi. Arcyszpieg miał zawsze własne straże, które strzegły jego pokoi na wypadek zamachu albo pałacowego puczu. Nie chciał, by powtórzył się 592 rok, kiedy stronnictwo Rodriganów dokonało w korytarzach rzezi wrogich im ministrów.
Wzruszyłem ramionami. Był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić.
Podszedłem do drzwi i pchnąłem je delikatnie. Naszym oczom ukazał się gabinet z globusem oraz regałami pełnymi ksiąg. Nieruchome pancerze z dawnych wieków trzymały wartę wokół śpiącego z otwartą gębą kominka. Weszliśmy do środka.
Trzy pary drzwi wiodły z tego pomieszczenia w trzy różne strony. Za jednymi z nich widać było blask świecy. Porozumiałem się wzrokiem z Czarnym, a potem ruszyliśmy w tamtą stronę.
Pchnąłem skrzydło akurat w momencie, gdy za oknami rozbłysły fajerwerki. Długa błyskawica światła wślizgnęła się do środka, rysując na podłodze sypialni dwie czarne sylwetki.
Hrabia Detrano, który w koszuli nocnej i szlafmycy siedział nad jakąś ogromną księgą, podskoczył ze strachu.
– Dlaczego mnie straszysz? – rzekł, mrużąc oczy. – Czym cię znowu zawiodłem?
Po chwili jednak spostrzegł, że to ktoś inny wszedł do sypialni. Podniósł się znad sekretarzyka w alkowie i otworzył szeroko usta.
Może to wina świecy, w której świetle cienie na jego twarzy się pogłębiły, ale arcyszpieg wyglądał teraz jak bardzo zmęczony, stary człowiek.
– Nie jeden, a dwa trupy – wymamrotał, gdy weszliśmy w okrąg światła. – Gdybym był przesądny, uznałbym, że to umarli wrócili świętować Juarhad pomiędzy żywymi. Arahon Y’Barratora i Jacobo D’Erzahn, sam Czarny Książę… Człowiek, który wymordował całą szermierczą szkołę i pół rodu Lammondów, oraz drugi, który wymknął się z kilkunastu zamachów i zawarł przymierze z inkwizycją, byleby mnie dostać. Myślałem, że jeśli kiedyś was zobaczę, to tylko jako wyrzuty sumienia, nawiedzające mnie we śnie.
– Mało brakowało – rzekł Książę. – Ale twój zabójca, hrabio, nie był tak dobry. Nadział się na ostrze jak świnia na rożen.
– Bez wątpienia nasz Arahon miał z tym coś wspólnego, prawda? Brawo, Książę! Nabrałeś mnie. Myślałem, że ten pionek zniknął już z planszy.
Arcyszpieg zamknął z hukiem księgę. Patrzyłem cały czas na jego dłonie, gotów skoczyć do przodu, gdyby sięgnął pod blat albo do jednej ze swoich szuflad.
Detrano tymczasem odwrócił się do mnie.
– Byłem na twoim pogrzebie, Arahon. Widziałem cię w trumnie.
– I dobrze widziałeś – odparłem. – Ale nie dam się wciągnąć w opowiastki o tym, co naprawdę zaszło. Widzisz, włamaliśmy się właśnie do królewskiego pałacu i nie chcemy tu spędzić ani chwili dłużej, niż to konieczne.
Hrabia wzruszył ramionami.
– Co chcecie wiedzieć? Że Gert i Hense byli moimi ludźmi? Byli.
– Dobrze, że oszczędzasz nasz czas – odparł Książę. – Myślałem, że będę musiał wyrywać ci paznokcie, żebyś przyznał się do winy, kanalio.
– Och?… A wziąłeś ulubione obcęgi, pachołku Andreosa?
Czarny skrzywił się i wyciągnął szpadę, która wysuwając się z pochwy, syknęła niczym rozdrażniony wąż.
Detrano ani drgnął. Wyglądał jak zmęczony starzec, któremu jest już wszystko jedno. Na pewno nie jak głowa wielkiego spisku, obejmującego mackami całą Serivę. Wydało mi się nawet, że patrzy na zbliżające się ostrze z nadzieją.
Powstrzymałem Czarnego ruchem dłoni.
– Znam cię, Detrano – rzekłem. – Jeśli wydajesz się mówić prawdę, to tylko dlatego, że pod nią kryje się następna. Mów: to ty kupiłeś Lammondów? Ty kazałeś porwać córkę Holbranvera i próbowałeś wyciągnąć od niego cienioryt? To ty wysłałeś…
Nie dokończyłem. Za nami, gdzieś w plątaninie korytarzy, rozległ się huk. Oblicze Detrana zapadło się w sobie niczym twarz człowieka z gangreną na widok piły do cięcia kości. Zmalał nagle, zgarbił się.
– Musicie stąd iść… natychmiast – powiedział.
– Wyborne! – zaśmiał się Książę. – Na pewno byłoby ci na rękę, gdybyśmy zniknęli. Ale my jeszcze nie skończyliśmy. My nawet nie zaczęliśmy.
Ostrze zbliżyło się do szyi hrabiego. Jego grdyka drgała jak przecięta na pół gąsienica.
– Podsumujmy – rzekłem. – Rozkazy, które dostawali Lammondowie i tych dwoje zabójców z Koppendamu, szły od ciebie?
Pancerz ironii i pewności siebie opadł z Detrana całkowicie, a ja zastanawiałem się, czy jest tak dobrym aktorem, czy też naprawdę się boi.
– Tak, jedne rozkazy w nocy, inne w dzień – wymamrotał. – Nic nie rozumiecie. Nie mogę się mu sprzeciwiać, ale nie mogę się też sprzeciwiać królowi. W dzień próbuję… ograniczać szkody. To jedyne, co mogę zrobić, rozumiecie? Ograniczać. Dla dobra wszystkich.
Chwyciłem go za koszulę i przyciągnąłem do siebie.
– Dla dobra wszystkich? Dla tego dobra kazałeś porwać dziecko, a twoi siepacze prawie zabili Iorandę? Próbowałeś zamordować Holbranvera w ciemnym zaułku?
– Czy ty wiesz, co by się działo, gdybym nie próbował kontrolować sytuacji? Myślisz, że co by się stało z Sanne? Z twoją Iorandą? Gdyby nie ja, obie trafiłyby z poderżniętymi gardłami do zatoki. Gołe i zgwałcone przez ludzi Lammondów! A teraz idźcie już! Uciekajcie!
– Skoro byłeś tylko pośrednikiem, to skąd szły rozkazy? Król?
– Król nic nie wie – szepnął Detrano.
– Więc jeśli to nie ty i nie władca… to kto, do jasnej cholery? Kto!? – krzyknąłem, szarpiąc go za ubranie.
W czeluści pałacu rozległ się kolejny potężny trzask. Zaraz potem drugi. I trzeci – coraz bliżej.
– Idzie tu – Detrano zbladł. – Za późno.
Pchnąłem go pod ścianę, a potem rzuciłem szybkie spojrzenie Czarnemu Księciu. Uśmiechnął się. Stanął na środku gabinetu w szermierczej postawie. Dołączyłem do niego, a Detrano wpełzł w odległy kąt i trząsł się tak, jak nigdy bym się nie spodziewał po człowieku, który całe życie zabijał i słał na śmierć.
Staliśmy jak rzeźby dwóch wojowników. Ja w pozycji diestro, wyprostowany, bokiem do drzwi, mierząc przed siebie czubkiem ostrza. Czarny na ugiętych nogach, w rozkroku, trzymając za plecami sztylet, a przed sobą szpadę.
– Ktokolwiek tu przyjdzie, nie możemy pozwolić, żeby wyszedł żywy. Gotowy, Arahon?
– Gotowy na samego diabła.
Hałasy zbliżyły się i teraz je poznałem. To łomotały drzwi w długich amfiladach pokoi, pchane jakąś potężną siłą. Wkrótce przez szczelinę w naszych drzwiach błysnęło światło. Zaraz potem otworzyły się z hukiem, uderzając klamką o kamienną ścianę.
Przed nami rozwinął się ogromny świetlisty kształt o czworgu ramionach i nieziemsko pięknej, okolonej aureolą ognia twarzy.
Postać z cieniorytu.
Przegrywaliśmy.
– Uciekaj! – krzyknął Czarny, a w spojrzeniu, które mi rzucił, przyjmując na gardę dwa ciosy, było szaleństwo.
Wiedziałem, że ma rację. Byliśmy bez szans.
Ta potężna siła, która wdarła się do sypialni, wyrywając niemal drzwi z zawiasów, nie była człowiekiem ani ciemną istotą. Była świetlistą sylwetką o czworgu ramionach.
Ów jasny kształt rzucał na podłogę cztery czarne jak smoła cienie; dziury prowadzące prosto w cieńprzestrzeń. Każdy z cieni trzymał jeden miecz, a rozchodziły się one od istoty we wszystkich kierunkach, jakby oświetlały ją cztery słońca z czterech stron świata.
Walczyliśmy z oślepiającym światłem i smolistym mrokiem. Parowaliśmy, robiliśmy uniki, a istota i tak zwyciężała, siekąc i uderzając czterema mieczami. Całe pomieszczenie przemieniło się w coś niezrozumiałego.
Z naszych cieni odrywały się drobne kropelki mroku i unosiły ku sufitowi, tworząc na nim czarne kałuże. Blask miasta wpadający przez okna zmieniał się w mgiełkę, która płynęła strugami w stronę istoty, by otoczyć ją plątaniną świetlistych nici.
Detrano mamrotał i płakał na przemian.
Próbowaliśmy zsynchronizować ruchy. Książę wyszedł naprzód, przyjął kilka uderzeń, od których szpada gięła mu się w łuk. Ja prześlizgnąłem się pod ramieniem istoty, dźgnąłem, jednak czubek szpady przebił pustkę. Zupełnie jakbym ugodził miraż.
Gdy wyciągnąłem ostrze ze świetlistego ciała, było rozgrzane do czerwoności.
Książę tymczasem zaszedł naszego przeciwnika od lewej i zaatakował, ale nie zdołał przebić się przez zasłonę błyskających głowni. Zaraz potem kontratak rzucił go na ścianę.
Cofnęliśmy się pod gradem uderzeń, skuleni jak dzieci podczas wichury.
Istota wypotężniała pod sufit, rozczapierzone ostrza przypominały zęby otwierającej się coraz szerzej świetlistej gęby.
To nie mogło już trwać długo. Książę ponownie krzyknął:
– Idź! Ratuj się!
Zrozumiałem.
Jeśli ta historia nie miała się skończyć w noc święta Juarhad, któryś z nas musiał uciec. Nie mieliśmy szans razem, a Jacobo nie potrafił otwierać skrótów.
Nawet ja miałem tylko jedną małą szansę.
Był nią cień Czarnego Księcia, w świetle jasnego potwora intensywny jak plama smoły.
Na chwilę spojrzenia moje i D’Erzahna się spotkały. Skinąłem mu głową i oddałem honory, przykładając kosz szpady do czoła.
Wtedy Czarny Książę, trzykrotny szermierczy mistrz Vastylii, człowiek, który niegdyś trząsł całym dworem, dowodził podczas legendarnej bitwy pod Riazano, a potem dał Serivie jej króla, ruszył do ostatniego natarcia.
Rzucił się wprost pod cztery miecze, ja zaś padłem na kolana, na jego cień pulsujący w takt błyskawicznych ruchów. Zanurzyłem w nim ręce i zacząłem otwierać tunel. Wiedziałem, że zostały mi tylko sekundy. Nie miałem czasu patrzeć na popis szermierki nie gorszy niż starcie Arahona Y’Barratory z ośmioma wrogami.
Wiedziałem tylko, że nie potrwa to długo.
Gdy tunel był już prawie otwarty, w cieniu Księcia, który rozpościerał się przede mną, zajaśniały świetliste punkty. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że unoszą go w górę ostrza, które przeszyły go na wylot. Powietrze wypełniły zapach palonej krwi i dym.
Wtedy otworzyłem skrót.
Zsunąłem się w niego jak w przerębel, w ostatnim momencie, kątem oka widząc, jak Jacobo D’Erzahn, bohater spod Riazano, zostaje uniesiony pod sufit i rozerwany na strzępy jednym ruchem świetlistego anioła wojny.
Krople krwi bryznęły na okoloną aureolą twarz.
Cień zniknął, ale ja byłem już po drugiej stronie, w skrócie, który prowadził tak cieńboko, jak tylko potrafiło wytrzymać ludzkie ciało.
Przeciwnik bynajmniej nie został po jasnej stronie. Wpadł do cieńprzestrzeni za mną i pędził jak wściekły słoń, rozpychał ściany skrótu, łamał przeciwne pływy niczym galeon prujący wzburzone fale, bryzgając na wszystkie strony pianą ciemności.
Wyciągnął zza pasa bicz czystego światła, rzecz nie do pomyślenia w cieńprzestrzeni, a potem strzelił nim i trafił mnie w ramię. Nie moje ludzkie ciało – mnie.
Bardziej od nagłego bólu przestraszyło mnie to, że wystarczyło mu jedno spojrzenie, by zrozumieć coś, czego nie rozumiał nikt po jasnej stronie – że Yrahon jest tylko moją marionetką.
Musiałem zgubić swojego prześladowcę. Gdybym teraz otworzył skrót gdzieś do Serivy, on podążyłby za mną, wyskoczył z mroku jak pieprzony świetlisty wieloryb i zarąbał mnie swoimi czterema świetlistymi mieczami, zanim zdążyłbym ruszyć palcem.
Chyba że…
W środku skrótu otworzyłem nowy, prosto w największą cieńbokość, do jakiej byłem w stanie sięgnąć.
Połączone ze mną ludzkie ciało odpowiedziało eksplozją bólu. Wrzący koc mroku owinął je ciasno. Uskoczyłem przed zdradliwym pływem, który normalnego człowieka rozerwałby na strzępy. Zamroczony bólem, z trudem zmusiłem nogi marionetki, aby zrobiły kilka kroków, a potem uskoczyłem w bok.
Świetlisty konstrukt wypadł ze skrótu tuż za mną.
Natychmiast zderzył się z potężnymi przeciwnymi pływami i spróbował pokonać je brutalną siłą. Ja tymczasem otworzyłem skrót do jasnego świata, nie wiedząc nawet, gdzie wyląduję.
Wypadłem z jakiejś szafy, dymiąc i śmierdząc palonym mięsem, z parującą szpadą w dłoni, a mieszczańska rodzina, na którą trafiłem, podskoczyła niemal pod sufit.
Gruba kobieta upuściła z piskiem garnek potrawki, dzieci zerwały się z miejsc, staruszek patrzył z rozdziawioną gębą, w której widniały trzy ostatnie zęby. Dałem susa w czerń spiżarki, czując, jak uginają się pode mną kolana. Każdy mój krok mógł być tym ostatnim.
W spiżarce zrobiłem jeszcze jeden skrót, na wypadek gdyby Świetlisty zdołał prześledzić ten wcześniejszy.
Wypadłem na coś twardego i potoczyłem się po posadzce. Moje źrenice zaatakowało sto świetlistych igiełek – gwiazdy wysypane na granatowy talerz, który miałem nad głową. Był też obelisk, wymierzony w górę jak palec.
Jakimś cudem trafiłem do Pękniętej Kopuły.
Byłem ranny, ja i moje ciało, które wciąż dymiło, a włosy nadpaliły się od potwornej temperatury cieńbokości darfur. Obaj jęczeliśmy z bólu i obaj traciliśmy przytomność z wyczerpania.
Nie, to ja traciłem przytomność w dwóch ciałach, krwawiąc jednocześnie z cienia i z człowieka.
Stopieni razem ciśnieniem i gorącem wielkich cieńbokości, połączeni klamrą bólu, byliśmy wreszcie jednym.
Wydawało mi się, że nim straciłem przytomność, okrąg wypełniony gwiazdami zamienił się w lustro. Widziałem w nim własną twarz: twarz Arahona, która zawisła nad moją.
Chciałem coś powiedzieć, ale ogarnęła mnie ciemność.
Śniłem o tym, że umarłem i że jestem znowu w domu przy ulicy Dehinjo, a obok mnie siedzą oraz śmieją się Ioranda, D’Larno, Camina, Sanne, Holbranver. I Hense – kobieta, którą kochał Gert. I żylasta babka Kalhiry z tym ironicznym uśmiechem osoby wszystkowiedzącej.
A potem nad moją twarzą zawisł pysk lisa, przesłaniając niebo, i długo zadawał pytania zimnym, ludzkim głosem.
– Durnie.
To pierwsze, co usłyszałem, gdy otworzyłem oczy.
– Tylko dureń wkłada rękę w ogień. Tylko dureń wskakuje do balii z gorącą wodą, nim zamoczy palec. Jak mogliście być tak naiwni? Szczególnie ty! Widziałeś przecież cienioryt!
Próbowałem wstać, ale coś szarpnęło mnie w dół, wrzynając się w ramiona i uda. Byłem przywiązany do pryczy w ciemnym pomieszczeniu z jednym zasłoniętym świetlikiem. Na dodatek albo kręciło mi się w głowie, albo też podłoga się kołysała.
Po chwili wyczułem, że każdy ruch kończy się lekkim szarpnięciem. Do moich uszu doszło trzeszczenie lin. Byłem na statku, zacumowanym gdzieś przy brzegu. Czy to galera, której bezskutecznie szukaliśmy z Księciem? Morski Wąż?
Z trudem przekręciłem się, by zobaczyć rozmówcę.
Legion.
Siedziała na stołku obok pryczy. Jej krótkie włosy błyszczały w wąskim klinie światła. Zmarszczki wokół ust uniosły się w szyderczym uśmiechu.
Dopiero teraz, widząc jej stalowe oczy, przypomniałem sobie, że widziałem je niedawno.
– Byłaś… na balu – rzekłem. – Tańczyłaś ze mną.
– Owszem. W przeciwieństwie do ciebie i tego grubego pajaca nie lubimy uderzać w ciemno. Wolimy wiedzieć, z czym mamy do czynienia. Byliśmy w pałacu właśnie po to. Chcieliśmy zobaczyć na własne oczy. Wtedy pojawiliście się wy. Myśleliśmy, że jedna śmierć czegoś cię nauczyła, Arahonie Y’Barratoro.
– Nie wiedziałem, co nas czeka.
– Naprawdę? Może gdybyście ruszyli głową i wypytali wcześniej służbę albo dworzan, usłyszelibyście, że od miesięcy nikomu nie wolno wchodzić nocą do wschodniego skrzydła. Z kolei od osób mieszkających poniżej Placu Bramnego mogliście się dowiedzieć o dziwnych nocnych światłach w pałacu. O wielkiej jasnej sylwetce, która objawiła się raz na tarasie. Było wiele wskazówek, Arahonie Y’Barratoro. Przegapiliście wszystkie, podkopując swoje i moje szanse. Teraz on wie, że ktoś go zobaczył. Będzie ostrożniejszy. Przyspieszy swój plan. To bardzo źle nam wróży. A jeszcze gorzej tobie.
– On, czyli kto?
Wzruszyła ramionami.
– Nie zamierzamy mówić nic więcej.
– Dlaczego?
– Szkoda naszego języka. Bo widzisz: planujemy zabić cię tu i teraz.
Sztylet, którym czyściła sobie paznokcie podczas rozmowy, zmienił zastosowanie. Wstała ze stołka, podeszła i przyłożyła mi go do szyi.
– Przykro mi z powodu twojej córki – powiedziałem cicho, uważając, żeby ostrze nie przedziurawiło mi grdyki. – Nie chciałem z nią walczyć, próbowałem ją przekonać… nie dało się. Zaatakowała pierwsza.
– Ciii… – szepnęła Legion, rysując ostrzem po mojej szyi. – Nie jesteś w stanie powiedzieć niczego, co by ci pomogło. My, mieszkańcy Patry, żyjemy według obyczajów starych jak skały naszej wyspy. Krew bliskiej osoby musi być zmyta krwią. Nawet gdyby napadła cię w ciemnej uliczce i próbowała zabić dla sakiewki. Nawet gdybyś bronił przed nią domu. Prawa Patry są niezmienne, a marynarze krzywo patrzą, gdy łamie je ktoś ze starszyzny.
– Dziwię się, że wasza wysepka przetrwała tak długo z równie niepraktycznymi prawami – wydusiłem.
Skrzywiła usta. Jeśli chciałem ją rozwścieczyć, tak by zakłuła mnie jednym ruchem, radziłem sobie całkiem nieźle.
– Wiesz przecież, że nie jestem już Arahonem – spróbowałem od innej strony. – On zginął na alei Fuerrera. Ale znałem sztuczki patryjskich cieńmistrzów od momentu, gdy połączyłem się z cieniem Kalhiry. Stworzyłem… surogat. Zastępstwo ciała, które pozwoliło mi zostać na tym świecie. Nie jestem Arahonem, jestem jego cieniem, Yrahonem. Co wasze stare prawa mówią o karaniu cienia za winy właściciela?
– Każda żywa istota składa się z dwóch połówek, które żyją jednocześnie po ciemnej i jasnej stronie. Stanowiłeś z Arahonem jedną osobę, a po odłączeniu zostało go w tobie dużo. Nawet za dużo, sądząc po tym, jak się odszczekujesz.
– W porządku, mam w sobie trochę Arahona, ale mam też trochę Kalhiry. Wiesz już przecież, że złączyłem się z nią na chwilę przed jej śmiercią. Jeśli gdzieś na świecie został choć ślad po twojej córce, to jest on właśnie we mnie.
Twarz Legionu stężała jak porcelanowa maska, zmrużyła oczy.
Wiedziałem, że muszę wyprowadzić celny, silny cios, póki jest zmieszana.
– Nie tylko z nią się połączyłem – dodałem. – Jeden z pary zabójców, których ścigałaś, przeżył. Uciekł z zalanej pracowni. Najbardziej zaufany sługa Wroga. Wpadłem na niego z Czarnym zaraz po śmierci Andreosa. Złączyłem się z nim, wbijając mu jednocześnie rapier w plecy. Zajrzałem do jego wspomnień.
Otworzyła szeroko oczy. Wygrywałem.
– I co tam zobaczyłeś? – spytała.
– Umierał, jego wspomnienia wirowały jak woda na dnie dziurawego wiadra. Ale kto wie, co z nich się przyda? Potrzebujesz mnie. Znam teraz Wroga. Znam pałac i Serivę. Można mi ufać. A poza tym jestem dużo lepszym szermierzem niż ty.
Zaśmiała się.
– Masz rację, Arahonie, Yrahonie, czy jak tam chcesz się nazywać. Potrzebujemy sojusznika, nawet takiego przeklętego drania jak ty…
Zamilkła na chwilę, jakby ważyła różne opcje.
– Albo nie. Wiesz co? Jednak cię zabijemy.
Syknąwszy mi w twarz te słowa, przycisnęła znowu sztylet do mojej szyi. I tak trwała nade mną, sycąc się moją osłupiałą miną.
Wreszcie wybuchła śmiechem. Dwa złote punkty w rzędzie jej równych białych zębów zalśniły jak oczy egzotycznego kota.
– Myślisz, że jesteś sprytny? – powiedziała. – Że uratowałeś życie gładkim językiem? Nie, Arahonie Y’Barratoro. Chcieliśmy tylko, byś wyjawił wszystko i przyznał, kim do diabła jesteś. Nie zabilibyśmy cię, nie teraz.
Szarpnąłem się. Nie lubiłem, gdy tak się ze mną pogrywało.
– Zawrzemy układ – powiedziała. – Nie zabijemy cię, a ty będziesz nam wiernie służył. O, przepraszam. Wiemy, że w Serivie nie możemy liczyć na wierność, a tutejsi dumni mężczyźni nigdy nie służą kobiecie. Powiedzmy zatem, że zostaniemy partnerami, jak w anatozyjskiej spółce. Tyle że my będziemy posiadać sześć dziesiątych udziałów.
– Zgoda – odparłem. – Zwrócimy Serivie króla. A potem rozejdziemy się każde w swoją stronę.
W półmroku jej zęby zalśniły po raz drugi.
– Nie, Arahonie, Yrahonie, czy jak tam chcesz się nazywać. Będziemy pracować razem, ale tylko pod jednym warunkiem. Gdy to wszystko się skończy, w miejscu i czasie wybranym przez nas stoczymy pojedynek. Na śmierć i życie, bez litości. Zabiłeś naszą córkę, a krew wymaga krwi. To co mówiliśmy, nie było żartem. Zgoda?
Gdy Legion rozplątała więzy, uścisnęliśmy sobie dłonie, mocno, po męsku.
– A teraz – powiedziała na koniec – pewnie będziesz chciał z kimś porozmawiać.
Podniósłszy się z koi, rozmasowywałem obolałe ramiona. Nim byłem w stanie zapytać, o kogo chodzi, Legion już stała przy drzwiach. Otworzyła je na oścież i rzekła:
– Nie myślałeś chyba, że pozwolimy ci dalej trzymać tę biedną damę w przekonaniu, że umarłeś? Jesteśmy kobietą, nie znosimy takiego skurwysyństwa.
Do wnętrza kajuty weszła donna Ioranda.
Jęknąłem. Tak oto obie kobiety, które spośród wszystkich na świecie najmniej chciałem spotkać, znalazły się ze mną w jednym małym pomieszczeniu.
Zaraz potem Ioranda podeszła, szeleszcząc niebieską suknią, i uderzyła mnie w twarz tak mocno, że upadłem z powrotem na koję.
Zapadał wieczór. Małe łódki wracały do portu, wioząc ładunek makreli, halibutów i tuńczyków. Rybacy o brązowych, pomarszczonych twarzach nawoływali się ponad wodami zatoki, która w wieczornej flaucie przypominała wielkie lustro.
Patrzyłem na to wszystko z pokładu Morskiego Węża, oparty o stary reling. W zamyśleniu odłupywałem od drewna płatki farby i osadu z soli.
Obok stała Ioranda. Patrzyła bez słowa w wodę i próbowała zrozumieć wszystko, co właśnie skończyłem jej opowiadać.
– Miałam nadzieję… – powiedziała. – Kiedy cię zobaczyłam, myślałam, że jakimś cudem przeżyłeś.
– Przykro mi. Arahon nadal leży w grobie. Nie jestem tym, za kogo mnie wzięłaś.
– Głupia – powiedziała.
Coś dźgnęło mnie w piersi, gdy zobaczyłem jej smutek. Odwróciła się i przesunęła wierzchem dłoni po moim policzku.
– Tak bardzo go przypominasz. Nawet mówisz podobnie. Czego się spodziewasz? Jak myślisz, jak powinnam cię traktować?
– Tak jak traktowałabyś jego brata bliźniaka.
Spojrzała mi w oczy.
– Byłeś przecież z nim połączony. Naprawdę nie zostało w tobie nic z Arahona? Nic do mnie nie czujesz?
Chciałem znaleźć właściwe słowa, pocieszyć ją, ale nie byłem człowiekiem, którego kochała. Trochę go przypominałem, ale cóż z tego? Każde ciepłe słowo, które przychodziło mi do głowy, byłoby kłamstwem. A jeszcze rodziły się we mnie brudne myśli Gerta, który wyobrażał sobie, jak rozcina jej gorset sztyletem, miętosi piersi, a potem przewraca ją na brzuch i brutalnie gwałci…
Z Gertem w głowie nie powinienem już nigdy się do niej zbliżać.
– Proszę – odezwała się Ioranda – powiedz, że coś z Arahona nie umarło. Cokolwiek.
– Nie. Przykro mi – skłamałem.
Tak było prościej.
Naszą rozmowę uważnie obserwowało z tuzin marynarzy. Legion przegnała ich z forkasztelu, ale siedli niewiele dalej, pod beczkowatym dachem, który przykrywał środkowy pokład, by chronić pracujących przed słońcem. W tym dusznym, ciemnym i gorącym miejscu pomiędzy linami lśniły ich rozbawione oczy.
Czułem się jak aktor na jakiejś przeklętej scenie.
Twarz Iorandy się przemieniła. Smutek ustąpił złości.
– Jesteś zupełnie jak on! – krzyknęła, uderzając mnie pięścią. – Zupełnie. Pewnie sobie myślisz, że tak jest prościej, że w ten sposób nie będziesz mnie w to mieszać… Zawsze tak było. Odpychasz mnie, kiedy cię potrzebuję, a przychodzisz jak pies z podkulonym ogonem, gdy jestem ci potrzebna!
– Myślę, że powinnaś już iść, Iorando – odparłem miękko. – Nie wyszukuj dowodów na to, że przypominam Arahona. Odejdź, odpocznij.
Zadrżała jej warga. Szarpnęła dłonią – chciała mnie widocznie uderzyć, ale się powstrzymała.
– Kiedy cię zobaczyłam, wiedziałam, że coś jest nie tak – syknęła. – Myślałam, że śmierć odmieniła ci ciało. Teraz widzę, że zrobiła coś dużo gorszego. Zniszczyła w tobie wszystko, co wartościowe!
Arahon we mnie zwijał się z bólu, gdy wypluwała te słowa. Skończywszy, podciągnęła lekko suknię, a potem zeszła ze statku, stukając o deski obcasami. Nie obejrzała się ani razu.
Wkrótce zniknęła na ulicy, a ja poczułem wstydliwą ulgę. Ta rozmowa była trudniejsza niż walka w Casa Viletta. Wiedziałem, że wyrzuty sumienia będą mnie teraz dręczyć całymi dniami.
Nie potrafiłem jednak pozbyć się wrażenia, że w tej scenie było coś dziwnego. Czułem się, jakbym wziął udział w przedstawieniu. Jej zaskoczenie, tęsknota, potem niechęć – wszystko to sprawiało wrażenie roli odegranej z przesadną ekspresją. Skoro tak przeżywała śmierć Arahona, dlaczego zdjęła żałobę ledwie parę dni po jego śmierci?
Ale może tylko mi się zdawało?
Nigdy przecież nie zdołałem zrozumieć kobiet, a Ioranda była kobietą zupełnie niezwykłą.
Pierwszy raz od przyjścia na ten świat żałowałem, że nie jestem Arahonem.
Wieczorem usiedliśmy z Legionem w jej kapitańskiej kajucie. Pomieszczenie było pełne mebli z inkrustowanego złotem hebanu, jedwabnych poduszek, wysadzanych klejnotami szabel i wiszących na ścianach sejmitarów.
Kobieta rozparła się za stołem, kładąc na blacie nogi w wysokich skórzanych butach. Ja przysiadłem na krześle naprzeciw i zapatrzyłem się w kielich, który trzymałem w dłoniach. Nie potrafiłem rozpoznać wyrytych na nim liter. Musiała go zrabować gdzieś po drugiej stronie świata.
Wiedziałem, że oto przyszedł moment, by wyłożyć karty. Jeśli mieliśmy działać razem, musieliśmy sobie zaufać.
Pierwsze pytanie zadała Legion.
– Chcemy zobaczyć cienioryt.
– Nie mam go – odparłem, a potem uniosłem kielich i pozwoliłem, by kilka ostatnich lepkich kropel porto spłynęło mi do gardła.
– Nie wierzymy – odparła. – Inkwizytorzy nie odzyskali cieniorytu, choć dobrze przeszukali twojego trupa. Po dwóch dniach zwrócono ciało Iorandzie, ale ona też nie znalazła szkiełka. My też go nie mamy. Zanim dotarliśmy do twoich zwłok, byli już przy nich ludzie Czarnego Księcia. Pozostaje proste pytanie: kto przejął cienioryt?
– Bardzo chętnie bym odpowiedział, ale jest jeden zasadniczy problem. Gdy zniknął z mojej kurtki, byłem martwy. To chyba wystarczający powód, żeby nie pamiętać?
– Powiedzmy, że wystarczający. Żadnych podejrzeń?
– Nie – odparłem, choć coś właśnie zaczynało mi świtać w głowie. – Ale mogę ci go opisać. Czteroręki mężczyzna ulepiony z czystego światła. Nieźle zbudowany, pozwolę sobie dodać. Twarz anioła, patrzy na widza dobrotliwie, a zarazem z niewypowiedzianą groźbą. Trochę jak rzeźnik na rozrabiające prosiaczki.
– A na tronie?
– Co na tronie?
– Na cieniorycie widniał fragment postaci Hermeneza. Jak on wyglądał?
Pytanie mnie zaskoczyło. Chyba nikt, kto widział tę cudowną sylwetkę, nie zwrócił uwagi na tło obrazka.
– Nie zauważyłem…
Przewróciła oczyma.
– Świetlisty, kim on do diabła jest? – spytałem. – Andreos nie miał pojęcia, choć dostawał raporty od szpiegów z pałacu. Książę nie miał pojęcia. Tylko ty wydajesz się coś wiedzieć.
– Nie mamy pewności. Po to właśnie potrzebowaliśmy cieniorytu: żeby potwierdzić podejrzenia, przestudiować jego słabe punkty… Myślimy, że to jakiś konstrukt. Może wywrócone na lewą stronę połączenie jasnej i ciemnej połówki żywej istoty? Anty-antyhelion?
Potrząsnąłem głową, bo kompletnie nie potrafiłem sobie tego wyobrazić.
– Dobrze, wróćmy do podstaw. Znasz już tajemnicę, którą jako pierwszy odgadł Alrystel. Wiesz, że jasna przestrzeń i cieńprzestrzeń to lustrzane odbicia. Że każda istota ma swoją drugą połówkę, żyjącą po drugiej stronie, pod drugim słońcem, połączoną z nią niewidzialnym cięgnem.
Przytaknąłem.
– Jednym słowem, każdy byt składa się z czterech elementów: z jasnej istoty i jej czarnego, słonecznego cienia, które istnieją w tym świecie. Z ciemnej istoty i jej białego, antysłonecznego cienia, które istnieją na dnie cieńprzestrzeni. Jasnej istocie przyporządkujmy literę A. Jej cień to 1. Ciemnej istocie przyporządkujemy literę B. Jej cień to 2. Cztery elementy. Przyjmijmy, że gdy złączymy je w pary, pierwszy element będzie oznaczał samo stworzenie, a drugi – jego ślad, tak?
Skinąłem głową.
– Gdy Stwórca skończył swoje dzieło i odszedł, zostawił po sobie komplet narzędzi, za pomocą których tworzył oba światy – język pozwalający kreować rzeczywistość, tak jak farby malarza pozwalają oddać pejzaż na płótnie. Nie wiem, czy taki był plan, ale ludzie zdołali odkryć te narzędzia. Cieńmistrzowie potrafią z nich korzystać, by przerwać granicę między światami, a nawet połączyć to, co rozdzielił Stwórca. Zespolić jasną i ciemną istotę w jedno. Wyobraź sobie, że tak właśnie się dzieje. Obie połówki człowieka, jasna i ciemna istota, spotykają się w Serivie i trwale łączą. Powstaje antyhelion. A–B. Jasna istota, której rzuconym na ziemię śladem nie jest cień, a istota ciemna.
– Jak ty – powiedziałem. – I ja.
– Tak. Przyznajemy, że też jesteśmy antyhelionem, choć powstaliśmy raczej z połączenia wielu jasnych i ciemnych istot. Coś jak AAA–BBB. W porządku?
Przytaknąłem. Nie chciałem jej przerywać i tłumaczyć, że i mój przypadek jest bardziej skomplikowany. Nie byłem przecież stworzeniem typu A–B. Moje A, czyli Arahon, umarło. Stanowiłem jakąś ponurą karykaturę, jakieś nic–B, albo raczej (a)–B, gdzie (a) było nieme, sztuczne, stworzone przez B na podstawie dawnych wspomnień.
Legion kontynuowała:
– Po jasnej stronie stworzenie typu A–B objawia się jako człowiek, którego cień jest w rzeczywistości inteligentną istotą z drugiego świata. Ale co w takim wypadku dzieje się z resztą pozostałą po fuzji? Co z pierwotnym cieniem i antycieniem?
– Przepadają. – Wzruszyłem ramionami. – To nie są przecież inteligentne istoty, tylko martwe projekcje, ślady. Nie mogą istnieć bez prawdziwych ciał, bez A i B.
– O nie! – zaśmiała się. – To nie takie proste, mój drogi. Konstrukt 2–1 wciąż istnieje po ciemnej stronie. Świetliste widmo rzucające ciemny ślad. Natura nie znosi pustki. Konstrukt musi zastąpić po drugiej stronie miejsce B–2. Nie jest inteligentnym stworzeniem, nie jest nawet żywy, bo przecież obie inteligentne połówki znajdują się po jasnej stronie. Staje się widmem, upiorem. Snuje się ślepo po czeluściach mroku, z dala od żywych.
Poczułem ciarki na plecach.
– Są też antyheliony łączące się w cieńprzestrzeni… – dodałem cicho.
– Tak. Wtedy to w jasnym świecie pojawia się widmo, nieme resztki alchemicznej reakcji. Konstrukt 1–2. Ciemna zmora o mało wyrazistym, ledwo widocznym w tym świecie cieniu. Jesteśmy pewni, że jasny świat także ma na nie nazwy: zmory, duchy, zwidy…
Przełknąłem ślinę i skinąłem głową.
– W porządku. – Uśmiechnęła się. – Teraz możemy wyjaśnić ci naszą teorię dotyczącą pochodzenia istoty z pałacu. Wyobraź sobie, że granica pomiędzy jasnym światem a cieńprzestrzenią staje się punktem symetrii, który odwraca żywą istotę i przerzuca ją na drugą stronę. Zupełnie jak podział na karcie do gry, który odbija waleta lub królową. Nagle po stronie jasnej zamiast człowieka o zwykłym cieniu, czyli A–1, pojawia się 2–B, czyli świetliste widmo, które rzuca płaski, niewiarygodnie czarny cień. I to nie świetlista postać jest częścią inteligentną. Jest nią ów cień, ciemna istota. Po ciemnej stronie zaś widnieje…
– 1–A. Czyli cień, który w antysłońcu rzuca obraz człowieka. I to człowiek jest tam inteligentną częścią – wszedłem jej w słowo. – Ale po co tworzyć tak przeciwny naturze konstrukt?
– Cienie potrafią walczyć z cieniami. Ludzie potrafią walczyć z ludźmi. Ale każ cieniom walczyć z człowiekiem, a człowiekowi z cieniami i nagle zyskujesz niezwykłą przewagę. Po jasnej stronie ludzie nie są w stanie pokonać 2–B. Mogą zadawać ciosy 2, czyli stojącej jak człowiek świetlistej istocie, ale w rzeczywistości to przecież jest tylko projekcja, fantom. Nie mają narzędzi, by zranić B, czyli istotę ciemną, rozpłaszczoną na ścianach i podłogach, która wszystkim kieruje.
– Tak samo w cieńprzestrzeni ciemne istoty nie potrafią pokonać 1–A…
– By jeszcze utrudnić sprawę – kontynuowała Legion – konstrukt został wypreparowany z więcej niż jednego stworzenia. Podczepiono do niego jakieś wspomagające ciemne istoty. Nie wiem, jaką dokładnie ma strukturę, a bez cieniorytu już się nie dowiem. Tak czy inaczej, ten stwór ma jeden problem.
– Jest obcy. Każdy widzi gołym okiem, że nie należy do tego świata.
– Właśnie. Dlatego musi się maskować. Widziałeś mój cień w świetle dnia? Gdyby nie tajemna sztuka, której używam, przyciągałby zbyt wiele uwagi. To prawdziwe pandemonium różnych ciemnych istot o najdziwniejszych kształtach, moje BBB. Przykrywam to welonem ułudy – ludzkie umysły i oczy da się łatwo oszukać.
– Ludzkie oczy. Ale nie oko maszyny. – Zerwałem się z miejsca, przewracając krzesło. – Rozumiem już! Rozumiem, dlaczego władcę tak przestraszył cienioryt! Dowodził, że w pałacu żyje 2–B: jasny fantom rządzony przez ciemną istotę. Na tronie zasiada figurant z cieńprzestrzeni, a Holbranver niemal go zdemaskował!
Legion zmrużyła oczy.
– Arahonie, Arahonie… – powiedziała. – Jak możesz być taki ślepy? Przecież wiesz, kim jest konstrukt, nawet jeśli nie chcesz się przyznać. To twój ukochany król. Ten szczeniak Hermenez.
– To bez sensu, przecież…
– Sam się przekonaj – rzekła, po czym rzuciła na stół ciężki plik kartek.
Rozpoznałem go dopiero po chwili, i to nie dzięki karcie tytułowej, ale odciskom pokrytych sadzą palców.
Miałem przed sobą manuskrypt, który Camina otrzymał od Czarnego Księcia. Ten sam, który cudem udało się ocalić z pożaru drukarni. Właśnie z powodu tego manuskryptu Książę ściągnął na siebie najemnych morderców. Zapiski nie mogły ujrzeć światła dziennego.
Przekartkowałem szybko pierwszych kilka stron zapisanych pajęczym, drobnym pismem.
– Nie mam całej nocy – powiedziałem. – Czego szukamy?
– Strona sto dwudziesta. Czytaj od drugiego ustępu. Na głos.
Odnalazłem właściwą kartę.
…chłopiec był w nadzwyczaj złym stanie. Dotarło to do mnie, gdy po piętnastu godzinach nieustannej jazdy rozbiliśmy obóz pod Kirchoffen, na małej rzecznej łasze u podnóża skarpy. Uważałem, że to za blisko zamku, ale nie mieliśmy wyboru. Konie niemal padały ze zmęczenia, a dwóch rannych – Dorhoff oraz Jaque – ledwo trzymało się w siodłach.
Nad nami, ponad stokiem, szumiał stary brunszwiński las, taki czarny i gęsty, jakiego nigdy nie widziałem. Korzenie drzew wystawały ze skarpy niby palce starych ludzi, pogrzebanych zbyt płytko pod ziemią, a rdzawa rzeka pachniała próchnem i mchem.
Na górę posłałem trzech wartowników, a sam pomogłem delfinowi zejść z siodła, owinąłem go derką i usadziłem na pniu. Gdy przyjrzałem mu się bliżej, przeraziło mnie, jak mało kupiliśmy za cenę życia trzydziestu najlepszych ludzi Vastylii. Po tylu latach spędzonych w całkowitym mroku i odosobnieniu młody Hermenez nie władał już ludzkim językiem. Bełkotał jakieś słowa pozbawione sensu. Wodził bezładnie oczyma.
Gdy rozbiliśmy mu namiot i zaniosłem go do środka, dał znak, że prosi o przybory do pisania. Kiedy dostał je wraz z kartą czystego papieru, zaczął coś notować. Kartę z jego pismem zachowałem i załączam, bo choć słowa nie mają większego sensu, to widzę ich historyczną wartość. To przecież pierwsze litery nakreślone przez przyszłego króla Serivy po wyrwaniu go z niewoli.
Przeczytałem tych parę zdań zapisanych przez młodego księcia alfabetem vastylijskim, ale nic nie zrozumiałem.
– Nic dziwnego, że nie poznajesz słów – powiedziała Legion. – Nigdy wcześniej nie rozbrzmiały w tej części świata. Pochodzą z dalekiego Południa, z Karakum. To staroibryjski, język dworu Hebanowej Pani.
– Co oznaczają?
– Nic ważnego. Majaki, strzępki zdań, fragmenty codziennych rozmów. Ważniejsze wydaje się to, w jaki sposób trafiły do jego głowy.
– Przez połączenie z czyimiś wspomnieniami – zgadłem. – Ale w zamku Wulfengrad nie było żadnego Ibra. Wątpię, czy w całej Brunszwii znalazłby się choć jeden.
– To nie mógł być zwykły Ibr, tylko ibryjski cieńmistrz. Wiele z tych słów odnosi się do pracy nad skrótami cieńprzestrzennymi. Nie. Sądzę, że było inaczej. Twój król siedział uwięziony w mroku, zanurzony w ciemności przez całe lata. Wiesz przecież, że w lochach i głębokich piwnicach cień jest dojrzały, gęsty, a warstwa jasnego świata cieniutka jak pergamin. Tam gdzie nigdy nie dotarło światło, cieńprzestrzeń miesza się z jasnym światem. W takich właśnie miejscach żył Hermenez. Za przyjaciół miał tylko szczury, które ocierały mu się o nogi. I inne istoty, pochodzące z drugiej strony. Zgaduję, że pozbawiony rozumu, mówił do siebie, w ciemność. Krzyczał w nią słowa wściekłości i rozpaczy, które niosły się daleko. I pewnego dnia cieńprzestrzeń odpowiedziała słodkim, kobiecym głosem.
– Głosem Hebanowej Pani… Naprawdę myślisz, że zdołała odnaleźć go po drugiej stronie świata?
– Z pewnością. Ona wciąż spogląda w cieńprzestrzeń, szpieguje, snuje plany. Hermenez, zanurzony w mroku i na wpół szalony, zostawiał w cieńprzestrzeni zmarszczki, które przyciągnęły tę wiedźmę jak żarłoczną rybę. Obiecała mu powrót do słońca, do jasnego świata. W zamian za jedno. Przeczytaj teraz stronę sto dwudziestą czwartą.
Przeczytałem.
W nocy z siódmego na ósmego przyszło najgorsze. Byliśmy już za granicą Alderlandu, a pościg został daleko z tyłu. Od dwóch dni Hermenez głównie jadł i spał, odzywał się mało, ale wyraźnie nabierał sił. Dlatego byłem zdruzgotany, gdy Hurgo zbudził mnie przed północą, krzycząc, że chłopak kona. Pobiegłem za nim do namiotu Hermeneza, by odnaleźć go rozpalonego jak ogień, o oczach czerwonych i przekrwionych, policzkach pokrytych rumieńcem. Przez chwilę wydawało mi się, że jego skóra stała się jakby przejrzysta – widziałem pod nią każdą żyłkę, zaglądałem w głąb jego ciała, widziałem za nosem delikatny zarys kości.
Jego cień natomiast, rzucany przez jedną lampę, płonął jasnym światłem na ścianie namiotu, świecił jak pochodnia. Obok tego jasnego cienia uwijały się mniejsze, ciemniejsze, budząc w ludziach, którzy wcisnęli się do środka, zabobonny strach.
Władca kaszlał i charczał, ale najdziwniejsze było to, że pomimo tak ciężkiego stanu oczy miał przytomne, szeroko otwarte – po raz pierwszy, odkąd wyciągnęliśmy go z celi.
Skinął na mnie, więc zbliżyłem się do pryczy i przyklęknąłem obok jego rozpalonej dłoni.
– Ty jesteś Jacobo D’Erzahn, Czarny Książę. Pamiętam cię, służyłeś mojemu ojcu. Wygrałeś turniej. Dwa razy. Podwiązkę mojej matki… Nałożyła ci na głowę wieniec – wyszeptał.
Przytaknąłem, czując, jak do oczu napływają mi łzy. Jeszcze chwilę przyglądał się mojej twarzy, aż w końcu rzekł:
– Musisz mnie zabić. Nie mogę pokazać się na dworze ojca. Nie powinienem nigdy objąć tronu. Powiedz mu, że go zawiodłem.
Te słowa wbiły mnie w ziemię. Był to moment, gdy pierwszy raz dostrzegłem w nim wielkość i zrozumiałem, że Seriva nie może liczyć na lepszego króla. Widocznie chłopak spodziewał się, że to jemu przypadnie korona, i musiał czuć ogromny wstyd, że przywieziemy go na dwór w takim stanie. Że któregoś dnia na tronie Serivy zasiądzie ktoś, kim brunszwińscy oprawcy pomiatali jak psem, jak najgorszym kryminalistą. Może myślał, że więzienie osłabiło w nim nie tylko ciało, ale też umysł, i dlatego nie czuł się właściwym następcą tronu?
Jego szczerość mną wstrząsnęła, wyszedłem z namiotu bardzo poruszony. Ani przez chwilę nie zamierzałem spełnić jego prośby. Czułem jednak wielką litość i postanowiłem, że jeśli jest jakaś szansa, by przywrócić tej żałosnej istocie godność oraz należne miejsce na dworze, oddam za nią choćby własne życie.
Odłożyłem rękopis, wpatrując się w niego z niedowierzaniem.
– Sprzedał jej duszę… – powiedziałem. – Hebanowa Pani zmieniła go, by realizował jej plan.
– Tak. Domyślam się, że zawarli pakt, nim dowiedzieliście się, gdzie był więziony. Akcję odbicia Hermeneza zainicjowała Hebanowa Pani.
– Możliwe… Pamiętam, jak do wszystkiego doszło – rzekłem cicho. – Byłem jednym z tych czterdziestu, którzy ruszyli do mokrych lasów Brunszwii, by znaleźć zamek Wulfengrad i odbić delfina… Pamiętam, że Czarny Książę ostrzegał nas przed zasadzką. Wiadomość o miejscu, w którym go przetrzymywali, dotarła do nas dziwną i niepewną drogą. Jednemu z naszych regimentów dał się schwytać brunszwiński pikinier, który w nocy przekroczył ziemię niczyją. Powiedział, że służył wcześniej jako strażnik na zamku, gdzie trzymano królewskiego syna. Powtarzał każdemu w kółko to samo, nawet nie próbował swojej informacji sprzedać, choć była przecież warta fortunę. Nie chciał pieniędzy, tytułów. Po jednym dniu wyzionął ducha bez widocznej przyczyny, a Książę nigdy do końca nie uwierzył w jego zeznania. Jadąc do Wulfengradu, zdawaliśmy sobie sprawę, że możemy iść prosto w pułapkę.
– I to była w pewnym sensie pułapka – odparła Legion. – Tyle że nie unitów, ale Hebanowej Pani, która chciała dotrzymać swojej części umowy. I dotrzymała. Sprowadziła go do Serivy. Nałożyła mu koronę na skronie. Teraz realizują swój plan, ale póki nie będą gotowi, by się objawić, nikt nie może znać prawdy. Każdy ślad, jak cienioryt albo ten manuskrypt, musi zniknąć. Każdy świadek – zginąć.
Chłodne powietrze wdzierało się do środka przez okiennice. Poczułem ciarki na plecach.
– Jaki jest cel Hebanowej?
– Dwa sprzymierzone imperia, które podzielą świat. – Legion dolała sobie wina. – W dzień i w nocy jej ludzie budują największy cieńskrót w historii, który ma na stałe połączyć Serivę z Karakum. Czułeś drżenia cieńprzestrzeni? Słyszałeś o wypadku, w którym stracił życie Klucznik Pękniętej Kopuły? To wszystko uboczne efekty budowy skrótu, którym będą mogły przemaszerować jej armie, by pomóc Serivie podbić okoliczne państwa. Skrótu, którym przybędą jej maszyny, wynalazki, niewolnicy…
– Ale dlaczego w dzień władca jest zwykłym człowiekiem? I czemu za dnia ta świetlista sylwetka rozpłaszczona jest na podłodze, pod iluzją ludzkiego cienia, zamiast zajmować miejsce na tronie?
– Konstrukt Hebanowej Pani ma w naszym świecie jednego wroga: słońce, które dosłownie roztapia jego świetliste ciało. Za dnia król musi więc nosić ciało ludzkie. To zresztą również ostrożność. Gdyby grandowie dowiedzieli się o przymierzu z Hebanową jeszcze miesiąc temu, wsparci przez inkwizycję łatwo zrzuciłyby Hermeneza z tronu. Dzisiaj, po śmierci Andreosa, gdy władca ma już w kieszeni przynajmniej dwa rody… staje się to coraz mniej prawdopodobne. Gdy jednak słońce przestaje świecić, król się przemienia. To bardzo bolesne. Rozmawiałam z kilkoma mistrzami. Każdy z nich potwierdził, że od paru lat o zmierzchu przez cieńprzestrzeń przechodzi szeroka zmarszczka. To echo agonalnego krzyku króla, ślad po wymianie elementów, której dokonuje jego 2–B z A–1.
Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, podczas gdy ja próbowałem to wszystko ogarnąć.
– Detrano musi się dowiedzieć – rzekłem w końcu.
– Detrano? To przecież jego wierny piesek!
– Hrabia Detrano służy koronie – zaprotestowałem. – Nie rozumie, co się dzieje. Nie wie o Hebanowej Pani. Jeśli będzie musiał wybierać między władcą a przyszłością kraju, na pewno wybierze to drugie.
Nie wiem, dlaczego powiedziałem to z taką pewnością. Kiedyś nie ufałem wszystkim istotom światła, ale ostatnie tygodnie wiele zmieniły. Czy przez to, że zacząłem żyć jak Arahon, zmieniałem się coraz bardziej w Y’Barratorę, przyjmowałem jego bagaż niepraktycznych ideałów?
To byłoby niefortunne. Jeśli miałem doprowadzić wszystko do końca, nie mogłem popełniać tych samych błędów co Arahon. Powinienem być bardziej jak Legion. Po tylu połączeniach stałem się przecież trochę do niej podobny. Byłem jednocześnie Arahonem, Yrahonem, Kalhirą, Gertem…
Rozmyślania przerwał mi głos Legionu.
– Nie możemy ryzykować z Detranem. Może masz rację. Ale może hrabia doniesie na nas władcy przy pierwszej okazji. Stawka jest ogromna. Wszystko, co zdarzyło się w tej części świata przez ostatnich trzydzieści lat, to ledwie jeden ruch pionkiem w dużo większej partii. Dlaczego, twoim zdaniem, wybuchła wojna dwudziestoletnia? Kto sprowokował miasta Północy i podburzał je przeciwko sobie? Skąd płynęła do kupieckich domów Brunszwii i Holbranvii rzeka złota, która sprawiła, że spotężniały, wyrosły ponad stan? Że zyskały wpływ na władców i zwróciły ich przeciwko Serivie?
– Przecież…
Nie dała mi dojść do słowa.
– A co stało się podczas wojny, gdy wasza uwaga była skupiona na polach Północy?
– Przepadły kolonie – odparłem. – Seriva straciła Tryburg, Brunszwia Somganikę.
– A Hebanowa Pani rozszerzyła swoje dominium.
Wszystko zaczynało się układać w klarowny, przerażający obraz. Tylko jedno pozostawało niejasne.
– Więc komu ty służysz? – spytałem. – Jaki jest interes Patry?
– Patra to pyłek na porządku świata. Mała wysepka, która prócz oliwnych gajów może się poszczycić tylko niezdobytymi fortecami oraz narodem wolnych ludzi, korsarzy. W nas żyją stare obyczaje z czasów sprzed imperium Anatozji, sprzed Żeber. Trwamy od wieków dzięki szlakom handlowym między Północą a Południem, Wschodem a Zachodem. Dzięki temu, że Morze Sargassowe jest niczyje, choć walczą o nie różne potęgi. Poza tym…
Przerwała, patrząc mi w oczy. Widziałem, że się waha. Nie chciała mi zdradzać wszystkiego.
Zdobyłem się na najbardziej niewinny uśmiech, na jaki było mnie stać.
– …poza tym jako mały naród znaleźliśmy sobie potężnego sojusznika – dokończyła. – Który jest zapiekłym wrogiem Hebanowej Pani.
– Niech zgadnę – odparłem. – Wszechcień?
Udało mi się ją zaskoczyć.
– Skąd wiesz?
– Zapominasz, że sam byłem ciemną istotą.
– Więc rozumiesz, że Wszechcieniowi nie jest po drodze z planami Hebanowej. Niepokoi go jej rosnąca potęga w obu światach, dlatego od jakiegoś czasu przerzuca pod oba Żebra swoich agentów – świadomych i nieświadomych. Dzięki temu pierwszy zrozumiał, że powstaje skrót między Serivą a Karakum. A kiedy powstanie… Morze Sargassowe stanie się nagle wewnętrznym akwenem tej diabelskiej jędzy.
Zapadła cisza. Kadłub statku skrzypiał, liny trzeszczały. W porcie nawoływało się dwóch pijanych marynarzy, a mewy przedrzeźniały ich z rei, bo nigdzie w okolicy nie było akurat chłopca z procą, który by je przegonił, aby przypadkiem nie rzuciły na kogoś cienia.
Kręciło mi się w głowie niemal tak samo jak tym żeglarzom. Imperia, spiski, półbogowie. To dużo jak na prostego nauczyciela szermierki z ulicy Alaminho. Zemsta to jedno, ale gdy wyobrażałem sobie ibryjskich wojowników na ulicach Serivy…
– Musimy powstrzymać Hermeneza – powiedziałem. – Zabić go.
Legion skinęła głową.
W myślach testowałem różne scenariusze. Wkraść się do pałacu nocą i zamordować władcę? Niewykonalne. Wiedziałem, że jego formy nie da się zniszczyć jednym skrytobójczym ciosem. Biorąc pod uwagę to, co powiedziała Legion, trzeba będzie walczyć długo, jednocześnie po jasnej stronie oraz w cieńprzestrzeni, by rozdzielić konstrukt z powrotem na części składowe. By do tego świata wróciło jego śmiertelne ciało. A tymczasem na jedno wezwanie króla w ciągu kilku chwil przybędzie słoneczna straż. Może powinienem zebrać sojuszników w rodach przeciwnych władcy oraz pozostałych przy życiu inkwizytorów, wyjawić im prawdę, a potem otwarcie zaatakować pałac? Niestety, tak rozległy spisek nie miał szans. Brakowało czasu, a na dodatek ktoś mógł zdradzić.
Rozważyłem też dywersję, która zwabiłaby pałacowy garnizon do miasta – jakieś zamieszki, coś w stylu starć pergaminników z antyformalistami. Miałem kilku wiernych uczniów, którzy mogli pomóc. Tyle że fizyczna odległość była bez znaczenia dla słonecznej straży, w której służyli cieńmistrzowie. Gdy dostaną wezwanie z pałacu, przybędą niemal natychmiast.
Legion widocznie myślała o tym samym. Wzięła głęboki wdech i jednym krótkim zdaniem powiedziała, co musimy zrobić. Zamurowało mnie, ale po chwili przyznałem jej rację.
Nie widziałem innej drogi.
– Na pewno rozumiesz, co to oznacza? – rzekła. – Jaka będzie cena?
Skinąłem głową. To, o czym właśnie tak lekko mówiliśmy, otwierało przed Serivą drzwi w przyszłość ponurą i niepewną.
– Pytanie nie brzmi, czy to zrobić – stwierdziłem – tylko jak. Dwie osoby sobie nie poradzą.
– Mamy coś, co powinno pomóc. Wszechcień przewidział, że może do tego dojść. Odpowiednio nas wyekwipował.
Uśmiechnąłem się krzywo i odparłem:
– Nic dziwnego. Jeśli nam się uda, będzie mu to bardzo na rękę.
– Co z tego, że na tym skorzysta? Dla nas, dla naszego kraju i twojego miasta to jedyne wyjście. Nawet jeśli potem zginiemy, walcząc z Hermenezem, powstrzymamy plany Hebanowej Pani na wiele lat.
– To nie takie proste. Gdy tylko władca zrozumie, co robimy, skieruje przeciw nam wszystkie siły. Każdego cieńmistrza, każdego gwardzistę. Nie mamy szans.
– Chyba że coś ich zajmie. Oderwie od pałacu.
Zacząłem kalkulować, ile osób mogłem jeszcze zaangażować w naszą sprawę. Dopiero po chwili spostrzegłem, że Legion uśmiecha się pobłażliwie.
– Słucham – powiedziałem. – Zaskocz mnie.
– Nasz sposób na odwrócenie uwagi wszystkich zbrojnych w mieście… jest tutaj – odparła, otwierając mały skrót na blacie, w cieniu pękatego dzbana.
Coś zmaterializowało się po drugiej stronie.
– Pomyślisz, że nie mamy serca – powiedziała. – Mamy. Ale wiemy też, że musimy wykorzystać każdą przewagę, jeśli chcemy pokonać czempiona Hebanowej Pani. Dlatego patrz i zastanów się dobrze. Musisz tylko powiedzieć „tak”.
Zajrzałem. Przeszedł mnie dreszcz.
Teraz już wiedziałem, że gdzieś po drodze do tego momentu zgubiłem sam siebie. Gdybym wciąż był Arahonem, gdyby nie połączenia z ludźmi takimi jak Gert i Kalhira, dla których misja była ważniejsza od ludzkiego życia, z pewnością powiedziałbym „nie”.
Ale Arahon Y’Barratora nie żył, zgubiony przez naiwność i wiarę w ideały. Zastąpiłem go ja, pragnący tylko jednego: śmierci świecącego drania, przez którego zginęło tylu moich przyjaciół.
Patrzyłem w cieńskrót, za którym w mroku, wilgoci i duchocie kłapały oślinione szczęki; gdzie guzowate ręce drapały ciała wykręcone głodem i nienawiścią do życia.
– Tak – powiedziałem.
Seriva się zmieniła. Po szaleństwach święta Juarhad miasto przycichło, posmutniało – jak pijak, który w dzień po libacji liczy ostatnie miedziaki. Rozbite gliniane kufle, nasiąknięte błotem wycinanki, osmolone resztki fajerwerków – wszystko to walało się w alejach i zaułkach. Mieszkańcy nie spieszyli się z ich sprzątaniem.
W niższych dzielnicach roiło się od patroli gwardii. Zbrojni krążyli od gospody do gospody, od szynku do szynku, przepytując zarówno nowych gości, jak i stałych bywalców. Oficjalnie prowadzili śledztwo w sprawie śmierci eklezjarchy oraz inkwizytorów. Zginęli bowiem wszyscy wysocy rangą ludzie Andreosa. Część w kancelarii inkwizycji, część na ulicach i w domach, gdzie dosięgnął ich zatruty kolec. Ocaleni spotkali swoje przeznaczenie w ciągu następnych nocy. I tak arcyinkwizytor Giordano Battistego został zamordowany w swojej silnie strzeżonej wieży. Arcyinkwizytora Salvadora Bragę zastrzelono, przebijając ścianę jego sypialni pociskiem z cieństrzelby. Zginęło też wielu niższych rangą sług i donosicieli Andreosa. Pozostali przy życiu rozpłynęli się w powietrzu. Ludzie żartowali, że z Serivy uciekają stadami szczury o karmazynowym futrze.
Ulicami ciągnęły żałobne kondukty. Z początku grzebano ludzi, którzy zginęli razem z Andreosem, jednak z czasem liczba trumien składanych na cmentarzu wcale nie zmalała.
Zaczęły krążyć niepokojące plotki o czystkach zleconych przez kogoś z pałacu, które nie ominęły nawet wielkich rodów. Trzech synów granda Y’Derrano zginęło w łaźni, rozerwanych na strzępy przez nieznaną siłę. Ich ojciec z rozpaczy rzucił się z balkonu.
Ród Y’Derrano słynął z pobożności. To właśnie oni pomogli wynieść Andreosa do władzy.
W Serivie podejrzewano, że za wszystkim stoi jakaś nowa, zbrodnicza sekta. Gwardziści wypytywali o osobę, która zapewne była jej przywódcą – wysokiego szermierza z sięgającymi ramion ciemnymi włosami, który ubierał się i zachowywał zadziwiająco podobnie do mnie.
Tak naprawdę pałac nie szukał zabójców Andreosa. Szukał Yrahona A’Barratory.
Było w tym oczywiście trochę ironii, bo nie dało się ukryć, że częściowo odpowiadałem za śmierć eklezjarchy. Gert, który go zabił, zadomowił się we mnie na dobre i często zaskakiwał mnie nagłym wybuchem gniewu lub porywczym impulsem.
Wiedziałem jednak, że jeśli mnie schwytają, nie będą roztrząsać, czy osoba, która ma w sobie jedną trzecią mordercy, jest tylko w jednej trzeciej winna.
Legion również znała ryzyko. Surowo zabroniła mi wychodzić do miasta, bym nie ściągnął na nas problemów. Sama zajmowała się przygotowaniami.
Jednak po trzech dniach spędzonych w ciemnej, kołyszącej się kajucie poczułem, że muszę się przejść. Była jeszcze jedna rzecz, którą chciałem załatwić, nim wprowadzimy w czyn nasz samobójczy plan.
Po południu zszedłem z pokładu Węża Morskiego, opuściłem port i ruszyłem w górę dzielnicy Escapazar, w gorącym słońcu, trzymając się cieni i zasłaniając twarz zsuniętym nisko kapeluszem.
W zębach ściskałem cybuch wrzoścowej fajki o szerokim kominie, którą Ioranda przyniosła mi wraz z innymi rzeczami osobistymi Y’Barratory. Zupełnie nie wiem, czemu wróciłem do tego dziwnego, ludzkiego nawyku. Najwyraźniej razem z pamięcią Arahona odziedziczyłem też jego nałogi.
Wiem jedno: gdy nabijałem fajkę, trzykrotnie napełniając cybuch grubo siekanymi fermentowanymi liśćmi, a potem dociskałem je, kręcąc mahoniowym kołeczkiem, ogarniał mnie niezwykły spokój. Czułem się jak Arahon za dawnych czasów, przed trudną walką.
Na smakach się nie znam, ale podejrzewam, że był ohydny. Czarna latakia, którą palił Y’Barratora, gryzła język i podniebienie jak smoła.
Arahon widocznie lubił się umartwiać. Gorzki tytoń, mała i biedna izba, podarte ubrania, bolesne ćwiczenia od zmierzchu do świtu… Czy w ten sposób wymierzał sobie karę za wszystkich ludzi, których posłał do diabła?
Szedłem ulicami miasta. Gorące promienie słońca, ostatni moment lata, rozleniwiły Serivę. Z cieni pod domami co jakiś czas wędrował ku mnie wzrok odpoczywających tragarzy i przekupek, które przysypiały przy straganach z dłońmi splecionymi na podołku. Raz spotkałem grupę gwardzistów, ale nawet oni nie mieli ochoty ruszać się z cienia i kłopotać przesłuchaniami.
Bez przeszkód dotarłem pod Pękniętą Kopułę.
Targ wokół ścian pradawnego budynku huczał od głosów. O zabitym Kluczniku nikt już pewnie nie pamiętał, jego niewiele znacząca śmierć utonęła w powodzi zgonów dużo ważniejszych osób. Patrząc na masyw budynku, wspomniałem słowa Legionu. Nawet teraz cieńmistrzowie Hebanowej Pani pracowali, budując największy skrót świata, stały most między dwoma Żebrami. Poczułem nieprzyjemny dreszcz.
Przyspieszyłem kroku, skręciłem i wkrótce byłem już na ulicy Dehinjo, przy dwupiętrowym domu o bielonych ścianach. Coś łaskotało mnie w brzuchu. Zupełnie jak Y’Barratorę, za każdym razem gdy stawał przed tymi drzwiami z ciemnego drewna.
Wreszcie zebrałem się w sobie i zapukałem. Otworzyła mi Sanne.
– Wujek Arahon? – spytała.
W jej jasnoniebieskich oczach nie zobaczyłem jednak tego, na co liczyłem. Zaskoczenie szybko ustąpiło miejsca niechęci oraz strachowi. Nim zdążyłem ją spytać, o co chodzi, przybiegł Jaheiro. W pierwszej chwili chciał mnie objąć, ale zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na mnie podejrzliwie. Dzieci były widocznie mądrzejsze od dorosłych. Już na pierwszy rzut oka wiedziały, że nie jestem tym, na kogo wyglądam.
Uklęknąłem naprzeciw Sanne.
– Nie jestem Arahonem – wyjaśniłem. – Tylko kimś podobnym.
– Jak… sobowtór? – spytała ostrożnie dziewczynka.
– Prawie. Ale znałem Arahona i próbuję dokończyć to, co zaczął.
– Znaleźć tatę? – na krótką chwilę w głosie Sanne zabrzmiała nadzieja.
Pokręciłem głową.
– Tego nikt nie potrafi. Przykro mi z powodu Holbranvera. Zostaniesz z Iorandą do czasu, gdy znajdziemy kogoś, kto mógłby się tobą zaopiekować.
– Ale tata żyje – odparła.
– Sanne, musisz zrozumieć…
– Nie wierzysz mi! – krzyknęła, uderzając mnie piąstką w pierś. – Nikt mi nie wierzy. Ale tata żyje, wiem dobrze, słyszałam go we śnie.
Potrząsnąłem głową, przytuliłem ją i wreszcie trochę się uspokoiła.
– Posłuchaj… Możesz mi pomóc złapać człowieka, który odpowiada za to, co spotkało tatę. Muszę tylko mieć cienioryt.
– Cienio… co? Chodzi o szybkę, którą tata zrobił w komorze nacieniowej?
– Tak. Masz ją? Wiem, że gdy Arahon spadł… gdy ja spadłem z dachu, mogłaś być pierwsza przy ciele. Mogłaś ją znaleźć. Tak się stało, prawda?
– Nie – odparła zimno.
Jej twarz pozostała nieporuszona. Nie potrafiłem odgadnąć, czy mówi prawdę.
– Posłuchaj, wiem, że Arahon cię zawiódł. Możesz go winić…
Nie dokończyłem, bo na szczycie schodów stanęła Ioranda. Widząc mnie, poprawiła szybko rozwichrzone włosy.
– Yrahon? Nie powinno cię tu być – rzekła surowo.
Czułem się coraz bardziej jak nieproszony gość. Zdjąłem kapelusz i ukłoniłem się.
– Chcę tylko zamienić kilka słów.
Zeszła powoli na dół. Jej lekką spódnicę wypełniło powietrze z przeciągu, więc donna wyglądała, jakby spływała na haftowanej kwiatami chmurze.
– Ze mną czy z Sanne?
– Z tobą.
Skinęła głową, zaprowadziła mnie do kuchni obok schodów i zamknęła drzwi. Siedliśmy naprzeciwko siebie, ona splotła dłonie i poczułem się nagle, jakbym znalazł się przed bezlitosnym sędzią, który widział każdą wstydliwą chwilę mojego życia. Kolejne z przeklętych, dziwacznych wspomnień Arahona.
Przeprosiłem ją za zachowanie na łodzi. Wytłumaczyłem, dlaczego nie będę nigdy jak Arahon i że nie mogę go udawać. Przez cały czas nie powiedziała ani słowa, tylko patrzyła uważnie, jakby się zastanawiała nad wysokością wyroku.
Gdy skończyłem, na górze rozległy się kroki.
Ciężkie, męskie buty.
Zrozumiałem. Nie chciałem wypytywać kto to. Nie miałem prawa – w końcu sam wcześniej powiedziałem, że wszystko, co było między nią a Arahonem, przepadło razem z jego śmiercią. Była już wolna.
Wstałem od stołu, założyłem z powrotem kapelusz, sięgnąłem za pazuchę, a potem położyłem na blacie pokaźny mieszek.
Ioranda westchnęła.
– Znowu to samo… Skąd masz te pieniądze?
– Część z mojego rachunku u Pettruccich. Część od mojej nowej współpracowniczki. Powinno starczyć na wiele lat. Do czasu kiedy Jaheiro dorośnie na tyle, by ci pomagać. Nie będziesz musiała się chwytać urągających godności prac ani prosić nikogo o pomoc.
Popatrzyła na sakiewkę z pogardą.
– Zabierz to. Nie potrzebuję twojej pomocy.
– Nie. Nie rozumiesz. Nie mógłbym spokojnie walczyć, wiedząc, że jeśli zginę, zostaniesz bez wsparcia. Błagam. Weź pieniądze.
Przez chwilę czułem się tak, jakby to naprawdę mówił Arahon.
Ioranda westchnęła. Sięgnęła po mieszek i zważyła go w dłoni.
– Znam cię. Darowizna to twój sposób na wyrzuty sumienia. A z przyjaciółmi rozmawiasz w ten sposób tylko przed niebezpiecznym zadaniem. Zamierzasz kogoś zabić?
Patrzyłem zawstydzony na czubki swoich butów.
– Zamierzasz zabić… bardzo wielu ludzi? – poprawiła się.
– Zamierzam zabić króla – odparłem cicho, tak by nikt nas nie usłyszał. – I bardzo wielu ludzi. Po tym wszystkim nie będzie już dla mnie miejsca w Serivie. Widzimy się ostatni raz.
Dopiero gdy to powiedziałem, lód w jej oczach nieco stopniał.
Uśmiechnęła się smutno.
Przyciągnęła mnie bliżej.
Przycisnęła usta do mojego czoła, oczu.
Wtedy ja, ciemna istota z dna drugiego świata, pierwszy raz zrozumiałem, o co chodzi w miłości. I nie były to tylko uczucia Arahona.
Ostatni królobójca w historii Zachodu nie skończył dobrze. Pięćdziesiąt dwa lata temu kawaler Kurt Faulenhoff, drobny szlachcic o niezrównoważonym umyśle, dźgnął władcę Brunszwii, gdy ten wychodził ze świątyni po modlitwie.
Oficjalnie sprawa była polityczna. Nieoficjalnie wszyscy wiedzieli, że chodziło o noszonego w brzuchu przez siostrę Faulenhoffa królewskiego bękarta, którego władca nie chciał uznać. Niezależnie od motywu zabójca osiągnął cel szczęśliwym zrządzeniem losu. Zdołał zadać królowi tylko jeden cios w bark, nim powalił go na ziemię lord Barthus, królewski protektor. Ostrze przebiło jednak tętnicę ramieniową, sprawiając, że władca wykrwawił się na oczach tłumu.
Trybunał królewski skazał kawalera Faulenhoffa na palenie, ćwiartowanie, nadziewanie robactwem, ciąganie po bruku i wieszanie. Była to kara, jakiej w Brunszwii nie wymierzano od wieków.
Pewnej słonecznej soboty szlachcica przewieziono na plac, na którym gapie upchani byli tak gęsto, że ich głowy pod wysokim szafotem przypominały włochate kostki brukowe. Kat najpierw włożył mu w dłoń sztylet – ten sam, który posłużył podczas zamachu na władcę – i zszył jego palce wokół rękojeści kaletniczą igłą. Potem dłoń ze sztyletem zaczął przypiekać nad paleniskiem. Kawaler Faulenhoff szybko stracił przytomność, alchemicy ocucili go więc solami trzeźwiącymi.
Kaźń przecież dopiero się zaczynała.
Po uwiązaniu go do stołu tortur kat uciął mu drugą dłoń oraz stopy zębatą piłą, zaciągając skórzane opaski i przypalając kikuty, by królobójca nie wykrwawił się przed czasem. Następnie urwał mu członek cęgami, a potem ustąpił miejsca cieńmistrzowi, który w mroku małej drewnianej budki otworzył niezwykle trudny i kunsztowny skrót do wnętrza unieruchomionego Faulenhoffa, do miejsca między jego jelitami.
Kat tymczasem obszedł krawędź szafotu, prezentując ludziom wiadro pełne karaluchów, które ohydnie przebierały chitynowymi nóżkami. Następnie za pomocą skrótu wepchnął kilka garści robactwa prosto we wnętrzności szlachcica.
Faulenhoff zaczął się rzucać i kwiczeć tak potwornie, że ludzie mdleli. Błagał kata, który tymczasem prezentował publiczności nóż rzeźnicki, by rychło przystąpił do następnej części, wypowiadając przy tym ostatnie składne słowa podczas ceremonii.
Kat jednak się nie spieszył. Lubił wiwatowanie tłumów i ośle spojrzenia prostaczków. Obszedł szafot jeszcze kilka razy, a do kawalera Faulenhoffa przystąpił, gdy w jego oczach widniało już czyste szaleństwo.
Łoże tortur ustawiono pionowo i tłum obserwował z niemym zdumieniem, jak pod napiętą skórą na brzuchu szlachcica uwypuklają się zarysy grzbietów robaków, które w cuchnącym mroku otrzewnej, zgniatane przez jelita i topione krwią, szukały rozpaczliwie drogi ucieczki.
Kat stanął obok Faulenhoffa, po czym rzeźnickim nożem otworzył go od mostka po krocze, a następnie zaczął wyciągać jego wnętrzności. Każdą ich oblezioną robactwem garść, błyszczącą w ciepłym słońcu od krwi i chityny, podsuwał Faulenhoffowi pod nos. Zrobił to na tyle zręcznie, że nie uszkodził żadnych ważnych organów ani głównych żył. Była to bowiem dopiero połowa kaźni.
Powiadają, że Faulenhoff odkrywał w tym momencie możliwości ludzkiej krtani znane tylko legendarnym śpiewakom – i najgorszym szaleńcom.
Z jelitami zawieszonymi na szyi, by nie plątały się pod nogami, cuconego wciąż solami, zaciągnięto Faulenhoffa pod szubienicę. Tam zawisł na sznurze. Oczy aż wyszły mu z orbit, ale pomocnicy kata nie dali mu zemrzeć – odcięli go na czas, by mógł doświadczyć ostatniego etapu kaźni. Ten odbył się pod szafotem, gdzie ściągnięto cztery konie pociągowe.
Pod kolanami i w łokciach królobójcy zaciągnięto wrzynające się w ciało mocne węzły. Liny uwiązano do końskich uprzęży. Potem zaczęto rozrywać skazanego, ale umęczone ciało nie poddawało się łatwo. Konie prychały, kości Faulenhoffa wyszły ze stawów, ale on sam pozostawał w jednym kawałku. Szarzał tylko coraz bardziej i istniało poważne ryzyko, że zemrze przed czasem.
Na szczęście kat, człowiek biegły i doświadczony, chwycił nóż i naciął królobójcy więzadła po wewnętrznych stronach stawów.
To podziałało – ledwie pogoniono konie, a kończyny oderwały się z chrzęstem. Ciemna krew siknęła na twarze wiwatujących gapiów. Przykład Faulenhoffa odegrał swoją rolę. Od tej pory aż do dziś – przez ponad pół wieku – w żadnym z licznych krajów Północy nikt nie podniósł ręki na króla.
Zamierzałem być pierwszy.
Planowałem zbrodnię dużo gorszą niż biedny szlachcic, chciałem bowiem zabić króla, którego sam pomogłem umieścić na tronie. Razem z nim zginie prawdopodobnie wielu mieszkańców Serivy, a miasto straci serce.
Powinienem czuć wątpliwości, wyrzuty sumienia. Ale nie byłem już Arahonem Y’Barratorą. Miałem w sobie dumną, nieugiętą Kalhirę. Miałem Gerta, który pragnął widzieć, jak cały świat płonie. Dlatego odtwarzając w myślach plan, czułem tylko zimny, przyjemny dreszcz, który z karku promieniował pod szczękę, gdzie tężał w dwie spięte grudy mięśni.
Za wszystkie krzywdy, za śmierć Arahona, za D’Larna i Czarnego Księcia. Za spisek przeciwko Vastylii – chciałem, żeby ten skurwysyn zginął, choćbym miał go rozrywać gołymi rekoma.
Plan zaczynał się od lontu, który właśnie teraz trzymałem w dłoni, badając jego ziarnistą, szorstką fakturę.
Stałem z Legionem nocą na zimnym, chłostanym deszczem placyku Klasztornego Wzgórza. Oprócz nas był tu jedynie osioł stroszący mokrą sierść i wyładowany czarnym prochem wózek. Dokoła wznosiły się ściany pradawnego monastyru, w tym miejscu otaczające podwórzec z trzech stron. Legion patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem.
– Arahon, może my powinniśmy to zrobić – zaproponowała. – Spaliliśmy dużo miast, jedno więcej nie zrobi różnicy. A Seriva jest twoja.
– Właśnie dlatego to muszę być ja.
– Jesteś pewien?
Nie odpowiedziałem. Wyciągnąłem zza pazuchy krzesiwo, zgarbiłem się, by ukryć dłonie przed deszczem, a ich drżenie – przed towarzyszką. Skrzesałem iskrę.
Nasączony oliwą i obtoczony w prochu lont zajął się od razu. Syczenie przestraszyło osła, który ryknął i zastrzygł uszami. Wyprzęgłem go i dałem mu solidnego klapsa. Zwierzę uciekło, ślizgając się na mokrym bruku.
Dopiero po chwili dopadła mnie myśl, jak nonsensowne było ratowanie zwierzęcia, gdy miało zginąć tylu ludzi.
Lont kurczył się szybko. Był dwuminutowy – nie chcieliśmy, by ktoś zdążył odnaleźć ładunek, gdy będziemy uciekać.
– Biegniemy – rzekła Legion.
Pomknęliśmy w stronę czarnych zaułków Klasztornego Wzgórza.
Gdy jasny błysk rozerwał niebo nad Serivą, a huk zatrząsł murami, my wspinaliśmy się na dach starego domu. Ogłuszony, puściłem gzyms, ale Legion chwyciła mnie za ramię i pomogła mi wdrapać się na górę. Stamtąd zobaczyłem, że ku niebu wzniosła się kolumna sinego pyłu, wyrastająca spomiędzy pozbawionych okien budowli na Klasztornym Wzgórzu.
Ludzie w całej okolicy pozrywali się z łóżek. Okiennice otwierały się na oścież, rozsuwano grube kotary. Huk obudził coś jeszcze: istoty, które dla mieszczan były tylko legendą, a jednak istniały naprawdę, zmarniałe i głodne, żywiące się nieszczęśnikami, których porywały przez sklecone niezdarnie skróty.
Teraz, gdy runęła cała wschodnia ściana klasztoru, pierwszy raz od dziesięcioleci Milczące Siostry zobaczyły światło księżyca i blask miasta.
Wraz z blaskiem do ich siedziby wdarły się zapach ludzkich ciał oraz śmiechy i głośne rozmowy z portowych tawern.
Milczące Siostry zawyły z rozkoszy.
Chciały jeść.
Zaczęło się od jednego, wibrującego w nocnym powietrzu ryku, który dotarł do nas od strony Wzgórza. Jakiś pechowy przechodzień musiał skracać sobie drogę przez tamtejsze uliczki i był pierwszą istotą, na którą natknęły się uwolnione Siostry.
Zrobiło mi się niedobrze, gdy sobie wyobraziłem, jak pożerają go żywcem.
Po tej solowej uwerturze, rozbrzmiewającej w szumie deszczu, zagrała cała orkiestra: kilka przeplatających się krzyków, prawdopodobnie z jakiegoś domu lub szynku. Po chwili dołączyły do nich kolejne.
Wkrótce rozległo się staccato pojedynczych nut, lawirujące wokół głównego motywu. Panika ogarnęła całą dzielnicę. Niektórzy krzyczeli już nie dlatego, że napadły ich Siostry, lecz dlatego że krzyki było słychać wszędzie wokół.
Siedzieliśmy na szczycie dachu, w mroku, wsłuchani w tę symfonię grozy. Czekaliśmy, kiedy pojawią się w niej nowe instrumenty. Wreszcie wrzaski ściągnęły na miejsce oddział nocnej straży. Tuzin zbrojnych przebiegł ulicą, kierując się w stronę Klasztornego Wzgórza. Chrapliwe rozkazy ich dowódcy rozbrzmiały pod nami: pojedynczy motyw egzotycznego instrumentu, który nie pojawił się już do końca utworu. Gdy znikli, nad wszystkie dźwięki wybił się nieludzki, wysoki ryk rannej Siostry. Potem jeszcze jeden. Dużo częściej dały się jednak słyszeć głosy mordowanych ludzi.
Muzyka zmieniała natężenie i tempo. Wreszcie cieńprzestrzeń zadrżała.
Zaczęliśmy wyczuwać skróty, którymi z dzielnicy Contegro skakali na Klasztorne Wzgórze pałacowi cieńmistrzowie oraz żołnierze z fortu przy porcie, całe kolumny zdyscyplinowanego serivskiego wojska. Widzieliśmy, jak wysypują się na jeden z placów: gromada srebrnych żuków w pancerzach ociekających deszczem.
Symfonia weszła w ostatnią fazę. Uderzyły bębny – rumor cieństrzelb. Strzeliły kaskadą wysokie werble – prochowe pistolety. Zadźwięczały rozbijane drzwi, wyłamywane okna. Siostry uciekały podwórkami, kryły się w kątach domów, syczały na wymierzone w nie ostrza halabard.
Strumieniami ciężkiego prochowego dymu walka rozlała się na przyległe dzielnice.
Legion się uśmiechnęła. Wszystko szło zgodnie z planem. Nawet deszcz jakby osłabł.
– Chyba pora, żebyś dała im sygnał – powiedziałem, nie odrywając wzroku od chaosu na ulicy.
– Już to zrobiliśmy – odparła.
Wyciągnęła zza pazuchy mosiężną lunetę i spojrzała dokładnie w przeciwną stronę niż Klasztorne Wzgórze, ponad nabrzeżem Serivy, na pomarszczoną wiatrem powierzchnię zatoki.
– Patrz – wskazała.
Wkrótce zobaczyłem coś, co przypominało trzy płetwy monstrualnych czarnych rekinów. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to trójkątne żagle patryjskich slupów.
– Latawica, Czerwona Bryza i Bicz Wschodu. – Legion podała mi lunetę.
Spojrzałem – i na moment odebrało mi mowę.
Powiedziała, że ma ludzi, którzy mogą odciągnąć od nas uwagę. Nie spodziewałem się jednak trzech ogromnych wojennych okrętów, z których najmniejszy miał po czterdzieści armat na każdej burcie. Ani roju gotowych do desantu korsarzy.
– Jak udało ci się utrzymać ich w tajemnicy tak blisko miasta?
– Seriva zrobiła się nieostrożna, jak gruby kupiec, który za długo śpi na złocie. Nasi ludzie czekali w małej zatoce bezludnej wyspy Montediablo, dwa dni drogi od Serivy. A takie czekanie wyczerpuje bardziej niż bitwa. Palą się do walki.
Patrzyliśmy, jak okręty suną ku miastu, popychane ostatnimi podmuchami burzowego wiatru. Wreszcie spostrzegł je któryś z wartowników fortu stojącego na cyplu między dwoma zatokami Serivy. Zagrała trąbka alarmowa. Na ciemnym dziedzińcu zajaśniały pochodnie, które wpełzły na mur niczym ognisty robak. Żołnierze na Klasztornym Wzgórzu, do których dotarł dźwięk, zmieszali się, nie wiedząc, gdzie są bardziej potrzebni. Ze skrótów wylewały się kolejne posiłki.
– Idziemy – zakomenderowała Legion. – Pora, żebyśmy wykonali swoją część.
Ześlizgnęliśmy się na ulicę i w cieniu podwórka otworzyłem skrót do Żebra Północy.
Choć byliśmy w cieńprzestrzeni, Żebro świeciło przed nami jak lampa za warstwą ciemnego muślinu. Długie i gęste pływy mroku omijały blask budowli szerokim łukiem. Ich smoliste izobary tworzyły kopułę, której powierzchnia pozostawała w nieustannym ruchu. Patrząc na nią – i na stojącą pośrodku monumentalną wieżę – nie mogłem pozbyć się wrażenia, że mam przed sobą jakieś gigantyczne, mroczne odbicie wnętrza Pękniętej Kopuły.
U podnóża wieży było jasno. Cieńprzestrzeń przypominała tam raczej dzień na pogorzelisku, gdzie tumany dymu snują się po spalonych wzgórzach. Ponad tym wszystkim błyszczała jasna gwiazda: korona Żebra, morska latarnia w cieńprzestrzeni. Tworzyły ją cztery skróty, z których każdy prowadził do jednej z czterech wież, wybudowanych na bezludnych obszarach i zwróconych w cztery strony świata. Zawsze przynajmniej nad dwiema z nich świeciło słońce.
Dla mnie, byłej ciemnej istoty, ten kieł z szarego kamienia był intruzem, ciałem obcym wbitym w naszą ziemię przez ludzi. Gorzej nawet – bluźnierstwem. Przecież białe i czarne słońce miały swoje krainy, dane im przez Stworzyciela. Po co przenosić światło tego pierwszego do krainy drugiego? Ludzie nazywali to solaformizacją, a my – gwałceniem praw natury. Istoty cienia postrzegały białe światło jako wrogi żywioł. Zestalało i zamrażało cieńprzestrzeń, która żyła właśnie dzięki nieustannym pływom, ruchowi, gorącu. Cieńbokość alphur, której szczytu sięgała wieża, stała się dla nas lodowatym pustkowiem. Zupełnie jak dla ludzi przestrzeń pomiędzy gwiazdami.
Niewiele ciemnych istot potrafiło przeżyć w pobliżu Żebra. Tych, którzy polegli podczas drugiej wojny cieni, próbując je zburzyć, czczono u nas jako bohaterów. Na obszarze, który widziałem przed sobą, sześćset trzydzieści dwa lata temu nasi wojownicy starli się z armią kalifa Serivy w obcym żywiole, gdzie musieli skupiać wszystkie siły tylko po to, by wyjść z walki w jednym kawałku.
W przeciwieństwie do nich umiałem już sobie radzić z palącymi promieniami słońca. Szedłem więc w stronę Żebra pewnym, szybkim krokiem, a obok mnie kroczyła Legion.
Dopiero gdy byliśmy w połowie drogi, w burych kłębach u podstawy budowli zobaczyliśmy błyszczący okrąg. Gdy podeszliśmy bliżej, okazało się, że okrąg składał się z hełmów i masek, ostrzy halabard, obnażonych szpad, przeszywanych złotą nicią kapturów.
Czekało na nas dwunastu żołnierzy słonecznej straży i dwóch pałacowych cieńmistrzów.
– Podejrzewał coś – mruknęła Legion. Jej głos brzmiał tak, jakby był tłumiony przez grubą pierzynę.
Skinąłem głową. Żebra strzeżono bez przerwy, ale zwykle było tu zaledwie dwóch wartowników. Słoneczna straż liczyła niecałą setkę ludzi. Teraz część z nich król musiał wysłać do ochrony pałacu, a część zaangażować w dwie regularne bitwy, które toczyły się w niższych dzielnicach. Nie spodziewaliśmy się, że wokół Żebra ulokuje aż tylu gwardzistów. Nikt nie byłby na tyle szalony, żeby atakować właśnie to miejsce. Nikt prócz nas.
Ktoś ich ostrzegł? Czy może Hermenez był bardziej przewidujący, niż nam się zdawało?
Gdy weszliśmy w zasięg ich wzroku, jeden z cieńmistrzów wystąpił przed szereg i krzyknął:
– Stójcie, w imię króla! To wasza ostatnia szansa, by uratować życie swoje oraz przyjaciela.
Dobrze, że z tej odległości nie widział konsternacji na naszych twarzach.
– Służycie przeklętemu Wszechcieniowi, który jest wrogiem ludzi i całego jasnego świata – kontynuował. – W imię świętych przykazań, w imię waszej duszy zaklinam: wyrzeknijcie się Wszechcienia, porzućcie swoje zamiary!
Kiedy usłyszałem, jak na święte przykazania powołuje się sługa króla, który wymordował inkwizycję, uniosłem kącik ust w ironicznym uśmiechu.
– Wiemy, że Wszechcień od dawna umieszcza swoich agentów w Serivie. Schwytaliśmy waszego towarzysza. Król w swej łaskawości zdecydował, że jeśli nigdy więcej nie postawicie stopy na jego ziemi, puści go wolno, a was nie będzie ścigał.
Legion skinęła mi głową. Ruszyliśmy do przodu. Cieńmistrz dał znać strażnikom, a ci unieśli tarcze i przygotowali się do walki.
– Jeśli podejdziecie bliżej, zabijemy was, a wasz towarzysz zginie w męczarniach.
Nie wiedziałem, o kogo mu chodzi, i nie dbałem o to. Czy ten dworski kuglarz wiedział, że przed chwilą poświęciliśmy całe tuziny istnień? Że jedno więcej nie zrobi nam różnicy?
Cieńmistrz stał z rozdziawioną gębą. Widocznie trudno mu było uwierzyć, że dwoje ludzi mogło poważnie myśleć o zaatakowaniu drużyny słonecznej straży.
Po jasnej stronie poszatkowaliby nas w mgnieniu oka. Ale to była strona ciemna, a my byliśmy Szermierzami Cienia. Tutaj to oni nie mieli większych szans.
Pierwsza trójka, która wyszła nam naprzeciw z uniesionymi halabardami, nie miała nawet okazji wyprowadzić ciosów. Legion tylko popatrzyła na ziemię pod ich stopami, a ta zmieniła się w płynny cień, posyłając ich głęboko w dół, aż do cieńbokości kadesh, skąd buchnęły żar i fale mroku.
Jeden z królewskich cieńmistrzów poruszył dłońmi – chciał nurkować po towarzyszy, ale nie zdążył. Skoczyłem w cieńskrót, w który zapadli się gwardziści, jednocześnie przekierowując jego koniec.
Wyrosłem spod ziemi za plecami cieńmistrza i przebiłem go rapierem. Ostrze przesunęło się po jego kręgosłupie i wystrzeliło pod splotem słonecznym. Trysnęła krew, która w cieńprzestrzeni leciała zadziwiająco wolno.
Legion zrobiła to samo co ja. Wynurzyła się przy dwóch gwardzistach, by jednego przebić szpadą, a drugiemu wepchnąć sztylet pod maskę. Najbliżsi strażnicy rzucili się w moją stronę. Odwróciłem się do nich. Wiotczejącego cieńmistrza użyłem jako tarczy. Przyjąłem na niego dwa ciosy, a potem zatopiłem ostrze w oku jednego z nacierających. Wyrwałem je, gdy upadał. Następni strażnicy byli blisko, już podnosili broń.
Legion wyrosła z cienia za ich plecami.
Wszystko co nastąpiło potem, było tylko ponurą jatką. Pierwszym pokazem umiejętności złamaliśmy serca strażników. Za ich maskami nie widziałem już pewnych siebie spojrzeń, tylko zasnute strachem oczy ludzi, którzy wiedzieli, że są skazani na śmierć. A my tę śmierć odmierzaliśmy metodycznymi pchnięciami, nagłymi unikami, atakami przez cieńprzestrzeń.
Arahon we mnie zwijał się od wyrzutów sumienia, Kalhira tłumaczyła mu, że to za jego przyjaciół, a Gert na widok krwi chichotał jak szalony.
Gdy walka się skończyła, przeszedłem się wśród ciał, szukając człowieka, który z nami rozmawiał. Miałem nadzieję, że jeszcze oddycha i powie coś więcej o naszym rzekomym współpracowniku.
– Arahon! – krzyknęła Legion. – Co do diabła robisz? Musimy działać. Wkrótce mogą nadejść posiłki.
Skinąłem głową. Część straży była zajęta w dolnych dzielnicach, ale król lada moment mógł rzucić na nas rezerwy z pałacu. Walka trwała tylko chwilę, ale nie mogliśmy mieć pewności, że któryś z cieńmistrzów nie wezwał pomocy.
Wbiliśmy rapiery w szczeliny muru, a ja zdarłem z ramion płaszcz i ułożyłem go na głowniach, by tworzył prowizoryczny baldachim. Fragment ściany pogrążył się w mroku, a wtedy zacząłem tworzyć wraz z Legionem skrót, dużo dłuższy i trudniejszy niż wszystkie, które do tej pory zrobiłem.
Czułem się jak dżdżownica próbująca drążyć tunel w zbitym kamieniu. W skroniach mi łupało, a z nosa pociekła krew, której żelazisty smak czułem w ustach.
Wreszcie pękła ostatnia z cieńbokościowych zasłon. W mroku, który się nam ukazał, coś się ruszało.
– Jest! – krzyknęła Legion.
Zobaczyliśmy ładownię kołyszącego się na falach statku. W jej głębi błyszczały oczy ponurych, zarośniętych piratów.
Wezwani przez Legion mężczyźni przeszli na naszą stronę.
Przez cieńskrót przetoczył się pochód muskularnych ramion, jaskrawych jedwabi, odciętych uszu, wypalonych piętn. Było ich jednak tylko sześciu. Czterech niosło owinięty szmatami sześcian. Legion podeszła i zdjęła płótno. Od razu poznałem urządzenie – to za jego sprawą spotkałem się pierwszy raz z Arahonem.
Ładunek cieńbokościowy podobny był do tego, jaki posiadali obrońcy Koppendamu. Gdy użyli go podczas naszego szturmu, ze stu ochotników wróciło tylko pięciu. Arahon podpowiedział mi zaraz, że z tych pięciu żaden już nie żyje. Zginął cieńmistrz Hasim, zginął D’Artides z Serivskiej Trójki, zginął Y’Barratora, a dwóch pozostałych weteranów zapiło się na śmierć w Lwiej Grzywie.
Legion spostrzegła, że przypatruję się intensywnie sześcianowi.
– To prezent od Wszechcienia? – zapytałem.
– Niejedyny – odparła, dając podwładnym znak, by ułożyli ładunek pod Żebrem.
Pomyślałem o tym, jak dziwnie potoczyło się moje życie. Dawno temu, kiedy jeszcze byłem ciemną istotą i nie wiedziałem o istnieniu Arahona, nienawidziłem Wszechcienia. Widziałem w nim tyrana, zagrożenie dla wolności. A teraz stałem się jego sojusznikiem w najbardziej pokrętny sposób, jaki można było sobie wyobrazić. Korsarze skończyli zakładać ładunek.
– Zobaczymy, co potrafi. – Uśmiechnąłem się.
Żebro Północy wznosiło się na fundamencie jedynej stałej i poziomej powierzchni w tym świecie. Anatozyjczycy zbudowali je na skamieniałym potężnym pływie, który wydobyli z dużych cieńbokości i zamrozili słonecznym światłem.
Twarde podłoża – jedyne, po których mogli chodzić ludzie – tworzyły się czasem na granicach cieńbokości niczym kra. Potrafili je również wymrażać cieńmistrzowie. Ładunek cieńbokościowy mógł roztopić te miejsca, rozerwać je w powodzi mroku.
Gdy słudzy Legionu ułożyli go ostrożnie pod murem, kobieta odprawiła ich ruchem dłoni. Wytatuowane plecy zniknęły w skrócie, a ten się zamknął. Zostaliśmy sami pod strzelistym masywem Żebra. Legion sięgnęła do ładunku i skruszyła detonującą pieczęć.
Odbiegliśmy na odległość, która wydała się nam bezpieczna – na samą krawędź kopuły, w miejsce, gdzie pływy zaginały się jak strumień wokół kamienia, omijając świetlistą przeszkodę. Nie trzeba było długo czekać. Zewnętrzna skorupa ładunku, który z tej odległości wyglądał jak ciemna kropka u podnóża wieży, zaczęła się szybko topić. Trysnęły czarne promienie. Zewnętrzna powłoka puściła i odparowała. Czysty, wrzący cień z samego dna tego świata wykwitł pod wieżą czarnym kwiatem, nadął się jak balon i rozerwał, śląc na wszystkie strony falę palącego mroku.
Skamieniały pływ, na którym od sześciuset lat stało Żebro, drgnął. Chwilę płynął leniwie jak topiąca się smoła, aż nagle ruszył z pełną prędkością, wyrywając fundamenty wieży. Jej czubek wychylił się najpierw w jedną, potem w drugą. Światło zadrgało i zgasło.
Żebro Północy zawaliło się, a razem z nim runął na nas cały strop cieńbokości, przygniótł do gąbczastego podłoża i razem z nim wcisnął głęboko w dół.
Poczułem, że rośnie ciśnienie i robi się coraz goręcej. Stęknąłem, gdy całe powietrze uszło mi z płuc. Gdzieś obok usłyszałem stłumiony krzyk Legionu.
Wokół nas cieńprzestrzeń doszła do apogeum napięcia, a potem, jak przydepnięta i nagle puszczona piłka wystrzeliła w górę gorącą fontanną mroku, przełamując granicę między jasnym a ciemnym światem.
Ogłuszony nagłym szarpnięciem, zdołałem tylko pomyśleć, że tego nie zaplanowaliśmy.
W Serivie wybuchły cienie.
Każdy, nawet najmniejszy, wypełnił się jak żagiel uderzony wiatrem, spuchł, nadął się.
Spod arkad przy Placach Sześciu Rodów wypełzły balony mroku. Ludzie, którzy wyszli na plac zaniepokojeni krzykami w niższych dzielnicach, padli ze strachu, myśląc, że mrok chce ich pochłonąć.
Okna opuszczonych domów wydęły się ponad ulicami niczym czarne policzki. Ciemne szafy, skrzynie i szuflady zaatakowały pomieszczenia smolistymi jęzorami. Czarne rzeki wypłynęły spod łóżek. Boczne zaułki rzygnęły płynnym hebanem na główne ulice. Nierówny stok Zamkowego Wzgórza rozkwitł wypryskami, które jak atramentowe purchawki rosły w każdej szczelinie.
Nawet cienie ludzi na krótką chwilę podniosły się z podłóg, zeszły ze ścian, pękate niby usmarowani sadzą topielcy, małpujące każdy ruch właścicieli, którzy w przerażeniu próbowali przed nimi uciec.
Na podwórku pod wzgórzem balon czerni wystrzelił z budy kundla, który był tak przerażony, że nawet nie szczekał – stał tylko na dygocących łapach, patrząc na worek ciemności, który wypełnił jego dom.
Czarne wyziewy zasnuły gwiazdy. Od krzyków strachu Seriva zatrzęsła się aż po fundamenty.
Mnie wraz z Legionem wypchnęła stara brama przy alei Platanów, której czarne jelito wyślizgnęło się aż na ulicę. Potoczyliśmy się kilkanaście kroków po wilgotnym bruku.
Wtedy, jakby nigdy nic, cienie się cofnęły.
Mieszkańcy Serivy zamarli, patrząc w nie długą chwilę. Chcieli się upewnić, czy cienie nie powtórzą swojego żartu. Ocuciła ich dopiero salwa strzałów, które przetoczyły się nad dachami. Spojrzeli w dół, na zatokę – i znowu wybuchła panika.
Fort pomiędzy dwoma portami ostrzeliwały wielkie pirackie statki, wyrywając z blanków cyklopowe głazy.
Seriva zmieniła się w ogromny amfiteatr bielonych ścian i żółtego piaskowca. Przerażeni widzowie patrzyli na ciemną scenę, gdzie po raz pierwszy od stu lat grzmiały wrogie działa. Strzały, które im odpowiadały, były rzadkie, niecelne. Cała gwardia miejska – większość żołnierzy z fortu i część słonecznej straży – miała już zajęcie w dzielnicy Contegro, gdzie grasowały niedobitki Milczących Sióstr. Nie było komu bronić fortu ani Alhera Maar.
Czekałem z Legionem cierpliwie w bramie przy alei. Wiedzieliśmy, że władca musi wykonać kolejny ruch.
Po chwili ulica zadudniła od ciężkich buciorów, a na jej szczycie błysnęło czyste złoto. Z pałacu biegli równymi czwórkami pozostali słoneczni strażnicy, kierując się w dół, na odsiecz stolicy. Liczyłem ich, gdy podzwaniając rynsztunkiem, przebiegali obok bramy. Ośmiu, szesnastu, sześćdziesięciu czterech… Biorąc pod uwagę tych, którzy zginęli pod Żebrem, król najwyraźniej postanowił rzucić do walki niemal wszystkie swoje siły.
W pałacowym garnizonie został nie więcej niż tuzin ludzi.
Wrogi szermierz nabrał się na paradę, skierował ostrze na linię, po której wcale nie zamierzaliśmy uderzać. Przyszedł czas na szybki, zabójczy cios.
Skierowaliśmy się w stronę Zamkowego Wzgórza.
Cieńprzestrzeń szalała. Wokół gruzów Żebra Północy huczały wiry, zdolne nawet dobrego cieńmistrza rozerwać na strzępy. Wszystkie skróty w mieście przestały działać i wiedzieliśmy, że miną tygodnie, albo i miesiące, nim ludzie nauczą się władać cieńprzestrzenią bez pomocy Żebra.
Zmieniliśmy na zawsze historię Serivy. Wiedziałem, że teraz wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa. Zbiednieją rody i miasto, a bez stabilnych długich skrótów Północ straci na znaczeniu. Anatozja znów może zapanować po tej stronie Morza Sargassowego.
Za tę cenę kupiliśmy sobie jedną jedyną szansę zgładzenia Hermeneza.
Teraz walcząca w różnych zakątkach miasta straż nie mogła mu już ruszyć na pomoc, a my mieliśmy gwarancję, że w sprawę nie wmiesza się żadna siła spoza Serivy.
Z drugiej strony znaczyło to, że do pałacu musimy dostać się na własnych nogach.
Nie planowaliśmy szturmu przez główną bramę, pod którą zdążyło się zebrać całkiem sporo mieszczan. Szarpali żelazne skrzydła i błagali, by samotny strażnik wpuścił ich do środka, jak za dawnych czasów, jak za Henryka Założyciela, którego kości butwiały pod Wzgórzem. Minęliśmy tę zbieraninę i zeszliśmy uliczką, która otaczała Wzgórze od zachodu. Po kilkuset krokach stanęliśmy w miejscu, gdzie mur załamywał się do wewnątrz pod kątem prostym. Ponad sobą mieliśmy jeszcze dwadzieścia stóp stromego, umocnionego kamieniami stoku. Dopiero wyżej zaczynała się właściwa ściana pałacu, w której widniały szerokie okna królewskiej biblioteki.
– Tutaj – rzekła Legion.
– Jesteś pewna? – Zadarłem głowę.
– Zaufaj mi, badałam całe wzgórze. To najłatwiejsza droga.
Poczułem łaskotanie w żołądku. W cieńprzestrzeni nie było wysokości, więc po tej stronie nigdy za nimi nie przepadałem. Dziwne przeczucie mówiło mi, że nocną przygodę skończę jak Arahon Y’Barratora: rozsmarowany na ziemi po okropnym upadku.
Z worka na ramieniu Legion wyciągnęła rękawice z grubej skóry, których każdy palec był zakończony płaskim, metalowym ostrzem. Sprzęt dobry do wspinaczki po lodzie, ale i po murach. Do butów przytwierdziła metalowe płytki, tak cienkie, że dało się je wsunąć pomiędzy kamienie, ale na tyle twarde, że były w stanie utrzymać jej ciężar.
Przewiązała się liną, skinęła mi głową i rozpoczęła wspinaczkę.
Wydawało mi się niemożliwe, by ktoś nie spostrzegł jej czarnej sylwetki sunącej po murze niczym robak po ścianie. Mieszkańcy miasta, zaalarmowani hałasami, wylegli na dachy i wystarczyło, by jeden odwrócił się w stronę pałacu, zamiast gapić się na zatokę. Jednak załom muru krył ją widocznie dość dobrze, a serivczycy mieli teraz ciekawsze rzeczy do obserwowania.
Wreszcie usłyszałem z góry odgłos tłuczonego szkła. Legion wybiła szybę biblioteki pięścią owiniętą w płaszcz. Kilka kolorowych drobinek rozbłysło w locie odbitym światłem księżyca i upadło pod moimi stopami. Chwilę potem lina podskoczyła trzy razy. To był znak, że mogę ruszać.
Przełożyłem pas z rapierem przez ramię i uwiesiłem się na linie, sprawdzając, czy wytrzyma mój ciężar. Wreszcie zacząłem się powoli wspinać, podciągając się na ramionach i ślizgając mokrymi podeszwami po kamieniach.
W połowie wysokości zatrzymałem się, by złapać oddech. Obejrzałem się. Zrozumiałem nagle, dlaczego Arahon Y’Barratora kochał to miasto tak bardzo, że go nie opuścił, choć traktowało go źle, choć spłukiwało go niczym odpadek do coraz niższych i biedniejszych dzielnic. Z wysokości Zamkowego Wzgórza w świetle księżyca Seriva wyglądała jak szare, przyprószone światełkami schody tytanów, które odbijały się w zatoce. Dzieło ludzkiej architektury wspanialsze niż wszystko, co widziałem po jasnej stronie. Moje ciało odpowiedziało na ten widok dziwnym uciskiem w piersi i łzami w oczach. Nie rozumiałem tego, ale tam, ponad Serivą, przyczepiony do ściany, po raz pierwszy poczułem się tak, jak czułby się na moim miejscu prawdziwy człowiek.
Legion szarpnęła linę, zdenerwowana, że się grzebię.
Podjąłem wspinaczkę. Dotarłem do okna i przerzuciłem ciało na drugą stronę. Wylądowałem obok swojej towarzyszki w ciemnej czeluści biblioteki.
Otaczały nas wysokie jak trzypiętrowe budynki regały, nad którymi wisiało sklepienie z florentyńskimi freskami. Nieopodal, w rogu przy oknie, widziałem blat, na którym stały dziwne maszyny oraz skrzynka nacieniowa z małym otworkiem. Dokładnie naprzeciwko niej znajdował się miękki fotel.
Więc to tutaj wszystko się zaczęło. To tu powstał cienioryt.
Dwugłowy królik, zamknięty w klatce przykrytej do połowy plandeką, obudził się, podniósł pyszczek i spojrzał na nas.
– Chodźmy. – Legion pociągnęła mnie za ramię. – Szkoda czasu.
Z biblioteki wyszliśmy do jednej z głównych arterii pałacu. Prowadziła Legion, bo gdy ja uganiałem się z Czarnym Księciem za niczym, ona zdobyła plany pałacu, nauczyła się ich na pamięć, przesłuchała służbę. Choć nie pochodziła z Serivy, znała tu każdy kąt. Według niej król sypiał najczęściej we wschodnim skrzydle – w pokojach, do których szło się przez salę myśliwską.
Poruszaliśmy się cicho i ostrożnie, by nie zdradzić przed czasem swojej obecności. Wiedzieliśmy, że niemal wszyscy strażnicy są zajęci w niższych dzielnicach, ale przecież w pałacu oprócz nich spało prawie tysiąc służących oraz kilkuset dworzan.
Większość z nich musiała teraz siedzieć schowana w swoich kwaterach, ale ciszę ogromnego budynku co jakiś czas przerywały krzyki lub tupot kroków. Raz rozległ się nawet strzał i przerażający, agonalny wrzask. Pomyślałem, że prawdopodobnie nie jesteśmy jedynymi intruzami w pałacu.
Podejrzenia te potwierdziły się, gdy zza rogu wyszliśmy wprost na dwa ciała, leżące u szczytu kamiennych schodów. Zakląłem. Ktoś trafił tu przed nami, i raczej nie był to zwykły człowiek.
W pogiętych, osmalonych pancerzach słonecznej straży nie zostało wiele z zabitych. Zbroje były powykręcane w dziwny sposób, jakby spadły z wielkiej wysokości.
– Tego nie było w planie – mruknąłem.
– Rozpętaliśmy chaos w całym mieście – odparła Legion, klękając przy ciałach. – Kto przewidzi jego skutki?
Rozejrzałem się dookoła, szukając jakichś wskazówek. Dopiero po chwili uniosłem głowę i zobaczyłem na kamiennym sklepieniu nad nimi plamę sadzy i popękane kamienie.
– Zginęli wystrzeleni z cieńprzestrzeni w sufit z ogromną siłą – powiedziała Legion, której wzrok podążył za moim.
– Co robimy?
– Nic. Mamy swój cel, a czas ucieka.
Spojrzałem w dół schodów. Byłem ciekawy, co jest na drugim końcu, skąd przyszła osoba, która zabiła strażników. Legion miała jednak rację. Nie mieliśmy czasu.
Ruszyliśmy dalej i wkrótce dotarliśmy do głównej galerii, tej kwadratowej studni głębokiej na pięć pięter, do której już raz zajrzałem z Czarnym Księciem. Nigdzie nie było strażników ani służących. Wokół panowała kompletna cisza. Zacząłem żywić nadzieję, że obejdzie się bez walki.
Myliłem się.
Czekali na nas w korytarzu, przed wejściem do sali myśliwskiej. Było ich tylko ośmiu, ale za złotymi, słonecznymi maskami nie widziałem młodych oczu nowicjuszy, tylko zimne źrenice i zmarszczki weteranów. Przez ramiona mieli przerzucone purpurowe szarfy.
To była drużyna honorowa, najlepsi z najlepszych, wyłonieni z jednostki w trakcie ciężkich prób i pojedynków. Osobiści strażnicy króla. Jak przez mgłę wracały do mnie ich imiona: Giovatte Florentyńczyk, Ernesto D’Vertar, Czerwony Calonni…
Choć każdy dorównywał Arahonowi w szermierczym kunszcie, nie zamierzali walczyć z nami wręcz. Stali zwróceni frontem jak pluton egzekucyjny, celując w nas z długich cieństrzelb. W prostym korytarzu bez drzwi byliśmy niczym tarcze na festynowej strzelnicy.
– Ognia – rzekł spokojnie ich dowódca.
Szczęknęło siedem spustów, strzeliło siedem sprężynek. Siedem kul wypadło z luf, zadzwoniło o posadzkę i potoczyło się pod nasze stopy. Gwardziści popatrzyli ze zdziwieniem na broń, a ja się uśmiechnąłem. Wstrząs po zniszczeniu Żebra przesunął cieńbokości jak tektoniczne masy. Wszystkie skróty w krajach Północy zerwały się, przestały działać. Drogie cieństrzelby, kosztowne cieńlunety, niezwykle rzadkie wzierniki, jak te, które posiadał Arahon – wszystko zmieniło się w bezużyteczny złom.
My byliśmy lepiej przygotowani. Wyciągnęliśmy po dwa prochowe pistolety i wypaliliśmy w ich stronę, a grom wystrzałów potoczył się pustymi korytarzami.
Jednego ze strażników trafiłem prosto w maskę, wgniatając ją do środka. Z otworów bryznęła krew. Druga kula ześlizgnęła się po napierśniku kolejnego gwardzisty, zostawiając srebrną bliznę na złoconej powierzchni. Legion też trafiła. Nogi załamały się pod ranionymi – jeden umarł od razu, drugi runął na polerowaną posadzkę, uciskiem próbując powstrzymać tętniczą krew płynącą z przestrzeliny na udzie.
– Zabijcie ich – rozkazał oficer, który nawet nie drgnął, widząc błysk naszych pistoletów.
Jego też znałem. Nazywał się Edmundo Valdecarza. Już w czasie gdy walczyłem pod Riazano, był wytrawnym żołnierzem. Żałowałem, że tej nocy musieliśmy stanąć przeciwko sobie.
Ten kolejny kamyk na kopcu wyrzutów sumienia, kiedy w uszach miałem jeszcze krzyk mordowanych przez Milczące Siostry mieszczan, a na źrenicach blask ognia w dzielnicy portowej, odebrał mi całkiem serce. Zdałem sobie sprawę, że nie chcę przetrwać tej nocy.
Strażnicy rzucili się prosto na nas. Dwaj z długimi wojskowymi rapierami. Dwaj z halabardami, którymi mogli uderzać z drugiego szeregu.
By nie walczyć w ścisku, cofnęliśmy się do głównej galerii, a potem rozdzieliliśmy i poszliśmy w przeciwnych kierunkach. Gwardziści przyspieszyli kroku, bo nie chcieli, żebyśmy wciągnęli ich w głąb pałacu. Starli się z nami, a powietrze zawibrowało od dźwięku stali.
Atakowałem uczciwie, ostrze przeciwko ostrzu. Po części z szacunku, jaki do nich czułem, po części dlatego, że cieńprzestrzeń wciąż jeszcze wrzała niczym kocioł smoły.
Walczyli dzielnie, drogo sprzedając skórę. Dwaj, z którymi się zwarłem, stanowili zgrany zespół. Gdy jeden atakował, drugi go bronił – i odwrotnie. Cały czas próbowali zajść mnie z boku, zmuszając do tego, bym ciągle pracował stopami. Dopiero po chwili udało mi się nagłym zwodem ustawić jednego za drugim, a potem wykonać pchnięcie.
Ostrze zgrzytnęło na złotym napierśniku, zrywając strażnikowi z ramienia szarfę. Zacisnąłem zęby, uniknąłem cięcia halabardy. Pancerze dawały im przewagę. Pozostawała nadzieja, że zdołam ich zmęczyć.
Kolejna wymiana ciosów. Tym razem sparowałem w górze rapier pierwszego, a drugi uderzył poziomo halabardą, która mogła przeciąć mnie na pół. Skróciłem dystans i przyjąłem na bok ciężkie drzewce. Prawie zbiło mnie ze nóg, mroczki przeleciały mi przed oczyma. Coś trzasnęło w boku pod skórzaną kurtą.
Chwyciłem drzewce i dźgnąłem szarpiącego się ze mną gwardzistę w biodro, pomiędzy giętkimi traszkami zbroi.
Graniaste ostrze wryło się głęboko i wygięło na kości. Gwardzista zawył, puścił halabardę i chwycił za ranę pancerną rękawicą. Drugi już szedł mu z pomocą, ale zmieniłem pozycję i wbiłem rannemu sztylet w zawias, który przecinał bok napierśnika. Ostrze zaklinowało się głęboko, zgrzytając w złoconej stali, a pod gwardzistą załamały się nogi. Upadł, ale nie miałem czasu na to patrzeć, bo drugi z walczących podniósł tymczasem halabardę i zaatakował potężnym ciosem.
Musiałem tylko zrobić mały krok, by zejść z linii uderzenia, przydepnąć halabardę i wbić mu rapier w szczelinę pomiędzy złotą maską a napierśnikiem. Prosty manewr, którego każdy element widziałem już w myślach.
Tyle że nie zdołałem zrobić pierwszego kroku.
Konający gwardzista, który leżał na posadzce, chwycił mnie za łydki żelaznym uściskiem. Szarpnąłem się, bez skutku. Halabarda świsnęła, tnąc powietrze. Desperackim zrywem wykręciłem się w bok, straciłem równowagę.
Runąłem jak długi na posadzkę. Próbowałem wyrwać się z uścisku rannego, kopałem jak wściekły, ale strażnik nie puszczał, choć widziałem, że z bólu traci przytomność. Drugi z walczących, choć chybił za pierwszym razem, teraz miał nade mną przewagę. Złota maska słonecznego oblicza wydawała się uśmiechać z zimną satysfakcją.
Rzuciłem wzrokiem w bok, ale Legionowi nie powodziło się lepiej. Zepchnięta pod ścianę, odbijała właśnie szybkie ciosy gwardzisty i kapitana Valdecarzy. Przeliczyliśmy się, myśląc, że zdołamy dotrzeć do króla bez cieńprzestrzennych sztuczek.
Stojący nade mną strażnik uniósł halabardę.
Wtedy rozległ się strzał z pistoletu. Na napierśniku mojego niedoszłego zabójcy wykwitła bulwa wielkości pięści. Spod pancerza chlusnęła krew. Mężczyzna padł z dymiącą dziurą pośrodku pleców.
Rozbrzmiał drugi strzał, który trafił jednego z przeciwników Legionu. Tym razem pod arkadami piętro niżej zobaczyłem błysk. Stała tam ciemna, wysoka sylwetka, która po chwili rozpłynęła się w mroku.
Teraz Legion szybko rozprawiła się z ostatnim przeciwnikiem. Podbiegła do mnie i wyciągnęła rękę. Strażnik, który trzymał mnie za nogi, wreszcie zwiotczał.
– Wiesz, kto to był? – spytała.
– Nie wiem. Ta sama osoba, która zabiła strażników na dole? – Podniosłem się z posadzki.
– Raczej nie. Ten wolał kule od tajemnych sztuczek.
– Detrano?
Pamiętałem, że hrabia patrzył na świetlistą sylwetkę ze strachem i nienawiścią.
– Myślisz, że stary pająk miałby tyle odwagi? – spytała.
– Nawet jeśli, to lepiej, by pomoc nie była nam już potrzebna. Chodź. Zostało niewiele czasu.
Skinęła głową. Słoneczna straż w porcie i dzielnicy Contegro zapewne wiedziała już o walce w pałacu. Nie mogli skorzystać ze skrótów, ale wiedzieliśmy, że bieg z dolnych dzielnic zajmie im nie więcej niż kwadrans.
Wróciliśmy do korytarza, na którego końcu znajdowały się drzwi do sali myśliwskiej. Na ich płycinach jakiś florentyński mistrz wymalował sceny polowań i orgie satyrów. Stanęliśmy przed wejściem. Chwyciłem się za bok, w którym narastał tępy ból. Od tej cholernej halabardy musiało mi pęknąć żebro.
– Jesteś gotowy? – spytała Legion, której uwagi nie umknął mój gest.
Skinąłem głową.
Dopiero po chwili zauważyłem, że wyciągnęła w moją stronę dłoń, uścisnąłem ją więc twardo.
– Jeśli z tego wyjdziemy – rzekła – pamiętaj o naszej umowie.
– Jeden na jednego. W wybranym przez ciebie miejscu i czasie. Do śmierci – potwierdziłem, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, bo przyszłość sięgająca dalej niż to, co czekało nas za drzwiami, wydawała mi się teraz nieskończenie odległa.
– A jeśli się nie uda, to żegnaj, Arahonie, Yrahonie, czy jak tam chcesz się zwać. Bez ciebie nigdy nie zaszlibyśmy tak daleko.
– Pozdrów ode mnie Wszechcień. Powiedz mu, że jest skurwielem i manipulatorem.
– Nie omieszkamy.
Ponura, zmarszczona twarz Legionu wyglądała niemal radośnie. Kobieta wysupłała z pakunku na plecach coś, co przypominało pustą rękojeść miecza. Obejrzała przedmiot uważnie ze wszystkich stron.
– W cieńprzestrzeni wszystko się jeszcze gotuje – zauważyłem.
– Jakoś to przeżyjemy.
Nacisnęła klamkę, uchylając ciężkie skrzydło drzwi.
Król stał w sali myśliwskiej. Obserwowany przez oczy wypchanych zwierzęcych głów, w których błyszczała jego świetlista sylwetka, nurzał cztery ręce w czarnych oknach do cieńprzestrzeni. Cały drżał; szarpały nim przeciwne prądy, w których próbował rzeźbić skrót. Długie cienie rogów i pysków falowały na ścianach i podłodze.
Przy wejściu leżało coś, co z początku wziąłem za bezładny kłąb przesiąkniętego krwią jedwabiu. Dopiero po chwili zobaczyłem tył siwej głowy i krążek łysiny, na którego środku znajdowała się znajoma blizna.
Detrano. Więc taka kara spotkała go za to, że dopuścił do zniszczenia Żebra. Czyli to nie on strzelał w galerii. Nie on odpowiadał za trupy na dole. Więc kto? Kto jeszcze wdarł się do pałacu, korzystając z zamieszania?
Nie miałem czasu się zastanawiać.
– Próbuje wysłać wiadomość do Hebanowej Pani – rzekła Legion. – Nie możemy mu na to pozwolić.
Skinąłem głową.
Idąc z wyciągniętym rapierem w stronę władcy, przyjrzałem mu się dokładniej. Był wyraźnie słabszy niż wtedy, gdy widziałem go ostatnio. Świecił jakoś mniej intensywnie, cztery ramiona wydawały się wręcz chude, plecy miał zgarbione. Potężny wstrząs walącego się Żebra odczuł w każdym ze swoich czterech cieni. Zerwały się tunele, które łączyły go z Hebanową Panią. Był sam, zagubiony, odcięty od pomocy.
Mimo wszystko wciąż mógł zgnieść nas jak muchy.
Wyciągnął dymiące czernią, świetliste ramiona z cieńprzestrzeni. Ruszył w naszą stronę. Zalśniły cztery miecze.
Myślałem, że coś powie, ale jego usta pozostały nieruchome jak maska. Do samego końca był obcy – istota nie z tego świata.
Ruszyliśmy mu na spotkanie. Ja pierwszy, Legion tuż za mną.
Sparowałem cios, prześlizgnąłem się pod kolejnym, a Legion wzięła rozbieg i zanurkowała prosto w jeden z cieni. Zniknęła pod posadzką w dzikich wirach mroku.
Walczyliśmy w obu światach jednocześnie. Po tamtej stronie Legion siekła cztery ciemne istoty; rżnęła je rękojeścią, która zmieniła się w miecz z płomienia antysłońca.
Tymczasem na rozległej, pustej posadzce sali myśliwskiej ja uwijałem się pod ciosami czterorękiego monstrum. Arahon Y’Barratora rysował dla mnie geometryczną rozetę Magicznego Kręgu, bardziej skomplikowaną niż dzieło najdoskonalszego pająka. Swoim zimnym, spokojnym umysłem kreślił plątaninę linii, schemat walki z przeciwnikiem dzierżącym cztery miecze – schemat, którego nie był w stanie stworzyć nikt inny.
Dzięki wspomnieniom szermierza cały czas widziałem miejsca, gdzie mogłem uniknąć wszystkich ciosów; malutkie okienka czasu, pozwalające mi prześlizgnąć się pod jedną śmiercią, sparować śmierć drugą i wyprzedzić trzecią.
Pomimo to byłem w głębokiej defensywie. Ani razu nie pojawiła się dobra okazja do ataku. Musiałem wytrzymać do czasu, gdy Legion poradzi sobie z czterema cieniami, osłabi wroga – i dopiero wtedy zadać ostateczny cios.
Byłem już cały zlany potem i ciężko dyszałem. Bok rwał wściekle. Każdy gwałtowny ruch mógł sprawić, że kość przemieści się, przebije płuco i sparaliżuje mnie bólem. Wiedziałem, że muszę przejść do ataku, bo długo już nie wytrzymam.
Starałem się ignorować cierpienie i strach. Skupiłem się na Magicznym Kręgu, na pracy stóp, ułożeniu broni. Byłem Arahonem, a walka zmieniła się w matematyczną układankę.
To wszystko trwało za długo. Gdy kolejny raz król przyparł mnie do ściany, uciekłem, by dać sobie chwilę na złapanie oddechu. Skoczyłem na najbliższą cieńbokość alphur, zostawiając świetliste monstrum w pustej sali.
Prądy cieńprzestrzeni szarpnęły mną niespodziewanie. Przede mną, wśród pływów i fal, Legion tańczyła w pocie czoła z czterema ciemnymi isotami, z których każda próbowała dosięgnąć ją ostrzem.
Ale był tam ktoś jeszcze.
Podczas gdy Patryjka zajmowała się swoimi przeciwnikami, ktoś stał nieopodal i pchał potężne pływy mroku prosto w koniec tunelu otwierającego się w chaosie. Wydało mi się, że wśród huku czarnych wirów słyszę odległe wściekłe wrzaski. Jakaś kobieca postać mignęła na drugim końcu tunelu, ale zaraz potem miotane przez mężczyznę strugi cienia odepchnęły ją dalej.
Hebanowa Pani próbowała przyjść z pomocą Hermenezowi.
Lecz kim był człowiek, który stanął jej na drodze? Niski, otyły, odwrócony do mnie plecami. Gdy na ułamek chwili przekręcił głowę, wydało mi się, że poznałem jego twarz.
Holbranver?
Nawet jeśli to był on, mogłem mu rzucić tylko krótkie spojrzenie. Legion pokonała właśnie obronę jednego z cieni i uderzyła go prosto w szyję.
Wynurzyłem się znowu w jasnym świecie i zobaczyłem że jedno ostrze przeciwnika znika. Przyszła pora na kontratak. Postanowiłem zaryzykować, natarłem po linii, którą Arahon oznaczył jako niebezpieczną. Miałem nadzieję, że oszołomiony wróg się nie zorientuje, nie dostrzeże okazji. Przeliczyłem się.
Zrobił dokładnie to, czego należało się spodziewać: wyprowadził dolną kwartą nagłe pchnięcie, na które niemal się nadziałem. W ostatniej chwili zawirowałem i odskoczyłem, ale jasne ostrze rozorało mi bok, przecinając wzmacnianą kurtę – i moją skórę – jak papier.
Nie mogłem działać zbyt szybko, bo przeciwnik był jeszcze pełen sił. Musiałem się jednak pospieszyć, bo sam z sił opadałem, a każda minuta walki zwiększała niebezpieczeństwo, że przedrze się tu Hebanowa Pani.
By dać sobie chwilę odpoczynku, zacząłem krążyć wokół tronu. Kilka razy obeszliśmy to ciężkie złocone krzesło, aż w końcu świetlisty stwór chwycił je, oderwał od ziemi i rzucił nim prosto we mnie.
Zrobiłem unik, a tron roztrzaskał się o ścianę. Wypchane głowy posypały się na posadzkę, klekocząc porożami.
Wtedy wróg zatoczył się po raz kolejny. Zniknął drugi cień. I zaraz potem trzeci. Zdobywaliśmy przewagę.
Natarłem resztkami sił. Teraz było już uczciwie, ostrze przeciwko ostrzu, rozum przeciwko rozumowi. Potwór wciąż był silniejszy fizycznie, ale to dla mnie Arahon rysował linie, to ja drobiłem stopami jak tancerz po skrzyżowaniach niewidzialnej rozety.
Atak i kontra. Atak i kontra. Wróg wyprowadzał wściekłe pchnięcia, z których każde mogłoby przyszpilić do muru konia, ale na wszystkie te manewry miałem gotową odpowiedź. A raczej miał ją Arahon, dzięki któremu kolejne ruchy przychodziły mi gładko i bez zastanowienia. Wydawało się, że każda chwila spędzona przez niego z rapierem w dłoni, poczynając od ćwiczeń w Saranchy, pod surowym wzrokiem jednookiego Portończyka, teraz powracała.
Powoli Świetlisty wyczerpywał swoje siły w daremnych atakach.
Wbiłem rapier w jego pachwinę w chwili, gdy po drugiej stronie Legion oderwała ostatni cień.
Konstrukt cofnął się i wgiął do środka z hukiem, jak wiadro uderzone siekierą. Nie dałem mu ochłonąć. Znów skróciłem dystans i uderzałem – raz za razem – a rapier ginął w świecącej masie. Tryskały fosforyzujące krople, wróg kurczył się i kurczył.
Wreszcie zachwiał się, osunął na posadzkę. Za nim pojawił się cień – całkowicie zwyczajny i bardzo blady, ludzki. Zrobiłem krok wstecz, niepewny, co się wydarzy.
Na moich oczach król wywracał się na lewą stronę.
Jego świecąca sylwetka rozpłaszczyła się na posadzce. Topniała niczym woskowa figurka przy palenisku. Tymczasem cień – przeciwnie – unosił się z podłogi, formował w ludzkie ciało.
Po chwili przemiana dobiegła końca. Świetlista sylwetka była już tylko odbiciem, plamą światła na posadzce. Przede mną natomiast klęczał człowiek.
Wszędzie poznałbym te jasne rzadkie włosy, oczy przestraszonego jelenia, pokrytą śladami po ospie twarz. Król Hermenez I zacharczał, a potem rzygnął na podłogę, pod swoje dłonie. Krew ciekła z kilku ran na jego ciele i z rozpłatanego policzka, za którym widziałem białe zęby.
W ostatniej chwili zrobiło mi się go żal. Za dnia był mały i chudy, o niezbyt urodziwej twarzy. Nie liczyli się z nim poddani. Wszystkie kobiety, które oddały mu się w jego krótkim życiu, zrobiły to z litości albo po to, by wesprzeć swoją dworską karierę. Władał suchymi wzgórzami, małymi wioseczkami, Serivą, której daleko było do czasów świetności.
Tylko w nocy stawał się osobą, której życiem warto było żyć. Po zachodzie słońca od jego świetlistych kroków drżały korytarze pałacu. Jego kochanką była największa władczyni Południa, dzika kocica cienia, z którą spotykał się w cieńprzestrzeni, a od ich miłości i potężnych pchnięć jego bioder drżało Żebro Północy. Potem, nasyciwszy się, snuł plany daleko wykraczające poza przyszłość Serivy. Miał rządzić całą Północą, tak jak Hebanowa Pani rządziła Południem.
Wiedziałem, że gdyby ktoś dał mi taki wybór, zapewne wybrałbym to samo. Nie mogłem go winić.
A teraz wszystkie plany Hermeneza miał przerwać rapier starego nauczyciela szermierki z ulicy Alaminho. W imię czego zabijałem przyszłość? Może gdyby Hermenezowi udało się zrealizować swój plan, Seriva byłaby bogatsza i potężniejsza? Prawdziwa stolica Północy.
Król jęknął z bólu. Podniósł na mnie wodniste oczy, w których widziałem tylko zdumienie i strach.
Czas kończyć.
Obszedłem go i spokojnie ułożyłem ostrze w małym zagłębieniu u podstawy jego czaszki, które widziałem dokładnie przez rzadką jasną czuprynę. A potem pchnąłem w dół, oburącz, z całej siły.
Wytrzeszczone ślepia wypchanych zwierząt patrzyły, jak władca Vastylii pada na posadzkę, rzuca się chwilę niczym ryba wyciągnięta z wody, a potem nieruchomieje.
W nagłej ciszy, która zapanowała w sali tronowej, usłyszałem głosy swoich pozostałych wcieleń.
Arahon ponuro mówił, że teraz powinienem dołączyć do Hermeneza – honorowo rzucić się na własne ostrze i odkupić wszystkie śmierci, które zadałem.
Gert śmiał się w zimnym tryumfie i cieszył chaosem; tym, że samotny szermierz może nasrać na księgę historii, a jej upaprane strony wetrzeć w twarz przeznaczeniu.
Kalhira mówiła tylko: misja wykonana. Nic więcej się nie liczyło.
Opuściły mnie wszystkie siły. Usiadłem na stopniach tronu, by złapać oddech. Bok kłuł mnie coraz bardziej. Wytarłem spoconą twarz rąbkiem płaszcza.
Nie wiedziałem, co dalej. Nie mogłem stać się z powrotem ciemną istotą. Musiałem już na zawsze pozostać w tym świecie. Co mnie tu czekało? Okruchy życia Arahona, które mogłem niezdarnie poskładać? Ioranda, którą musiałbym okłamywać? Uczniowie, o których nie dbałem? Izba przy ulicy Alaminho, która stałaby się zimnym, jasnym więzieniem?
Patrzyłem w cienie, czekając, aż wyjdzie z nich Legion i pchnie mnie do działania twardym słowem. Nie zjawiła się jednak, podobnie jak człowiek, którego wziąłem za Holbranvera. Może zginęli. Może wytunelowali się gdzie indziej – w końcu po co mieli wracać do pałacu?
Zostałem sam ze swoim smutkiem.
Przynajmniej do czasu.
Najpierw pojawił się ciekawski dworzanin. Zajrzał przez drzwi. Widząc mnie, siedzącego nad nieruchomym ciałem władcy, obracającego machinalnie w palcach zakrwawioną koronę, uciekł spłoszony.
Chwilę potem na niższych piętrach rozbrzmiały krzyki i tupot buciorów. To słoneczna straż wracała wreszcie z Serivy, zaalarmowana wiadomością o zamachowcach. Wiedziałem, że za chwilę gwardziści rozbiegną się po całym pałacu.
Gert we mnie pragnął stawić im czoło. Radził ściągnąć pochodnie ze ścian, podpalić pałac i w chaosie krążyć po korytarzach, mordując straże i dworzan. Dodać jeszcze kilkanaście nacięć na rękojeści rapiera. Przejść do legendy jako najstraszliwszy zabójca wszech czasów. Gert chciał, aby świat spłonął razem z nim.
Ale ja miałem już dosyć krwi. Ilu ludzi zginęło z mojej ręki tej nocy? Dziesięciu? Dwunastu? Do tego ofiary Sióstr Milczenia oraz patryjskich korsarzy, za które częściowo odpowiadałem. I jeszcze stary głupiec Detrano.
Na myśl o tym, że miałbym się bronić i mordować odważnych ludzi, którzy pragnęli tylko pomścić swojego króla; na myśl o tym, jak odrąbuję ich przyszłość, w której po latach służby odchodzą ze straży, zakładają rodziny, płodzą dzieci… Na myśl o tym wszystkim chciało mi się rzygać.
Krwawa pajęczyna, o której mówiła Ioranda, wreszcie pękła. Nie miałem już siły zabijać.
Poddać się bez walki? Skończyć jak Faulenhoff? Czemu nie? Byłem cieniem. Nie bałem się bólu ani upokorzenia.
I wtedy kiedy byłem już prawie zdecydowany, dotarły do mnie surowe myśli Arahona.
Przypomniał mi, że nie skończyłem jeszcze pracy. Miałem kontrakt, z którego się nie wywiązałem. Holbranver nie przepadł. Istnieje w jakiejś dziwnej, odmienionej formie, choć nie wiem, kim teraz jest i komu służy. To jednak nie miało znaczenia. Żebro Północy, śmierć króla – to wszystko były sprawy poboczne, które rozproszyły moją uwagę.
Prawdziwe zlecenie, za które zgodziłem się przyjąć zapłatę w wysokości pięciu srebrnych reali, nie było wykonane. Musiałem odnaleźć Holbranvera i połączyć go z Sanne, jeśli w ogóle ją rozpozna.
Gdy strażnicy wpadli przez drzwi na końcu komnaty, wiedziałem już, co robić. Stojąc nad broczącym krwią ciałem Hermeneza I, króla Serivy, ukłoniłem się, zamiatając kapeluszem podłogę, a potem cisnąłem w ich kierunku koronę. Obręcz błysnęła pod ciemnym sklepieniem jak słoneczny dysk, a ja rzuciłem się do ucieczki.
Za tronem była para drzwi wiodących w dwie różne strony. Wybrałem lewe, minąłem kilka pokojów dziennych i wpadłem do salonu muzycznego, gdzie wielorybim uśmiechem szczerzyła się wielka pianola. Strażnicy byli tuż za mną. Cały pałac błyszczał teraz od ich złotych pancerzy. Zwykła służba, ośmielona obecnością zbrojnych, także mnie ścigała. Gdy wbiegałem na znalezione przypadkiem schody, jakaś stara pokojówka o włosach topielca ryczała, wskazując palcem w moją stronę:
– Królobójca! Królobójca tam biegnie!
Trafiłem na ostatnie piętro pałacu. Zbrojni parli z dołu wszystkimi możliwymi drogami, a ja gnałem przez amfilady pokojów, gorączkowo obmyślając plan. Cieńskrót? Nie wchodził w grę w przestrzeni wzburzonej zawaleniem się Żebra. To hazard, w którym szansa na wygraną była mizerna – nie mogłem przewidzieć, gdzie mnie rzuci. Biegłem więc dalej, aż w końcu trafiłem na schody prowadzące do północnej baszty.
Strażnicy osaczali mnie ze wszystkich stron. Nie miałem wyboru. Ruszyłem w górę wieży.
Na półpiętrze zobaczyłem okienko z grubymi szybkami w ołowianej oprawie. Za nim szary spadzisty dach pałacu ciągnął się w świetle księżyca niczym świeżo przeorane pole. Wybiłem okno kilkoma kopnięciami, przecisnąłem się na drugą stronę i zacząłem biec po dachu.
Seriva u moich stóp była malutka. Domki jak pudełka, ludzie niby mrówki. Pirackie statki, które odbijały od nabrzeża, wyładowane łupami ze sklepów i kantorów dzielnicy portowej, wyglądały na zmarszczkach fal niczym dziecięce zabawki.
Szary dach ciągnął się przede mną i widziałem już, że na końcu nie ma gzymsu ani rynny, po której mógłbym zejść. Tylko wysoka, ponura, gładka ściana: kamienny kieł, górujący nad zachodnią częścią Serivy, w kilku miejscach poznaczony wąskimi okienkami.
Biegłem do końca, wiedząc, że to droga bez wyjścia. Nad uchem świsnęły mi pierwsze kule, a huk wystrzałów poniósł się daleko nad miastem.
Gdy byłem już blisko krawędzi, uśmiechnąłem się na myśl, że dziwnym zrządzeniem losu moja historia kończy się jak historia Arahona: na krańcu wysokiego dachu, z tą różnicą, że tym razem przyszło mi skakać dobrowolnie.
I skoczyłem. Z rozbiegu, daleko, rozpościerając ramiona jak nurkowie, którzy w słoneczne dni rzucali się z gorących skał przylądka Mon Albo do wód zatoki.
Pode mną otworzyła się przepaść pocięta paseczkami żwirowych ścieżek. Jeszcze załopotał na wietrze płaszcz, jeszcze zdążyło mi się zakręcić w głowie. Seriva błysnęła pożarami jak brylant w promieniach świec. Chwilę pikowałem lotem nocnego ptaka, a widać mnie było z każdego krańca miasta.
Potem świat zaczął się ku mnie bardzo szybko przybliżać.