— Nikt nie musi umierać — zapewnił Saveloy. — To się nazywa uzurpacja.
— Właśnie — zgodził się Cohen. — Mówisz tylko: Słuchaj no, kurduplu, nic tu po tobie. Spływaj na jakąś wyspę i…
— Dżyngis — przerwał mu łagodnie Saveloy. — Czy potrafiłbyś się powstrzymać od określania cudzoziemców w ten niewątpliwie obraźliwy sposób? To niecywilizowane.
Cohen wzruszył ramionami.
— Ale i tak będziecie mieli wielki problem z gwardzistami i resztą — ostrzegł Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Może nie — sprzeciwił się Cohen. — Powiedz im, Ucz.
— Panie Wiatry, czy kiedykolwiek widział pan, eee… byłego cesarza? — zapytał Saveloy.
— Oczywiście, że nie. W ogóle mało kto go… — Zamilkł.
— Teraz pan rozumie. Szybko się pan orientuje, panie Wiatry. Tak jak wypada Głównemu Poborcy Imperium.
— To i tak się nie uda, ponieważ… — Sześć Dobroczynnych Wiatrów znów umilkł. Słowa Saveloya dotarły do jego mózgu. — Główny Poborca? Ja? Czarny kapelusz z czerwonym, rubinowym guzikiem?
— Tak.
— I jeszcze z piórkiem, jak chcesz — dodał wielkodusznie Cohen.
— Czyli… gdyby taki, powiedzmy, zwyczajny administrator dystryktu, niewiarygodnie okrutny wobec swoich urzędników, zwłaszcza wobec ciężko pracującego zastępcy, w pełni zasługiwał na solidne, uczciwe lanie…
— To już leży całkowicie w pańskich kompetencjach jako Głównego Poborcy Imperium.
Uśmiech Sześciu Dobroczynnych Wiatrów groził teraz, że oderwie górną część głowy właściciela.
— A w sprawie nowego opodatkowania… Często przychodziło mi na myśl, że świeże powietrze jest zbyt łatwo dostępne i znacznie poniżej kosztów produkcji…
— Wysłuchamy pańskich opinii z najwyższym zainteresowaniem — zapewnił Saveloy. — Tymczasem jednak niech pan zorganizuje śniadanie.
— I każe przysłać — dodał Cohen — wszystkich tych kurdupli, którym się wydaje, że wiedzą, jak wygląda cesarz.
Ścigający był coraz bliżej.
Rincewind minął zakręt i zobaczył trzech blokujących przejście gwardzistów. Byli żywi i mieli miecze.
Ktoś wpadł mu na plecy, pchnął go na ziemię i przeskoczył do przodu.
Rincewind zacisnął powieki.
Usłyszał kilka uderzeń, jęk, a potem bardzo dziwny, metaliczny odgłos.
To brzęczał hełm kręcący się w kółko na podłodze.
Ktoś postawił Rincewinda na nogi.
— Masz zamiar leżeć tak przez cały dzień? — spytała Motyl. — Chodźmy. Ci z tyłu są całkiem blisko.
Zerknął na powalonych gwardzistów i ruszył za dziewczyną.
— Ilu ich tam jest? — wykrztusił.
— Teraz siedmiu. Ale dwóch utyka, a jeden ma kłopoty z oddychaniem. No chodź!
— Pobiłaś ich?
— Czy zawsze w ten sposób marnujesz oddech?
— Jeszcze nie spotkałem kogoś, kto by za mną nadążył!
Skręcili na rogu i niemal zderzyli się z następnym gwardzistą.
Motyl nawet nie przystanęła. Zrobiła dystyngowany kroczek, wykonała piruet na jednej nodze i kopnęła żołnierza w ucho tak mocno, że okręcił się wokół własnej osi i wylądował na głowie.
Odetchnęła i poprawiła włosy.
— Powinniśmy się rozdzielić — uznała.
— Nie! — zaprotestował Rincewind. — To znaczy… muszę cię przecież chronić!
— Wrócę do pozostałych. Ty odciągniesz gdzieś gwardię…
— Wszyscy tak umiecie?
— Oczywiście — potwierdziła kwaśno Motyl. — Mówiłam ci przecież, że walczyliśmy z gwardzistami. Jeśli się rozdzielimy, przynajmniej jedno z nas ucieknie. To mordercy! A na nas miała spaść wina!
— Próbowałem ci to wytłumaczyć. Zaraz, przecież chcieliście, żeby zginął!
— Tak, ale my jesteśmy rewolucjonistami. A oni to gwardia pałacowa!
— Eee…
— Nie ma czasu. Spotkamy się w Niebiosach.
Odbiegła.
— Aha. — Rincewind rozejrzał się uważnie. Wszędzie panowała cisza.
Gwardziści pojawili się na końcu korytarza. Szli ostrożnie, jak wypada ludziom, którzy niedawno spotkali Motyl.
— Tam!
— Czy to ona?
— Nie, to on!
— Łapać go!
Przyspieszył znowu, skręcił i odkrył, że znalazł się w ślepym zaułku. A sądząc po dźwiękach z tyłu, groziła mu nie tylko ślepota. Dostrzegł jednak podwójne drzwi, otworzył je kopniakiem, wbiegł do pomieszczenia i zwolnił…
Panowała tu ciemność, jednak odgłosy i atmosfera sugerowały rozległą przestrzeń, a pewne elementy zapachowe kojarzyły się ze stajnią.
Było jednak nieco światła — płonął ogień. Rincewind podszedł bliżej i odkrył, że płonie pod wielkim jak człowiek kotłem pełnym ryżu.
Teraz, kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, dostrzegł także jakieś kształty leżące pod ścianami ogromnej sali.
Chrapały cicho.
Kształty były chyba istotami ludzkimi, a przynajmniej miały ludzi wśród swych przodków, zanim setki lat temu ktoś powiedział: „Przekonajmy się, jakich wielkich grubasów zdołamy wyhodować. Ale naprawdę się postarajmy”.
Każdy z olbrzymów był ubrany w coś, co dla Rincewinda wyglądało jak pielucha, i spał spokojnie obok misy zawierającej dość ryżu, by doprowadzić do eksplozji dwadzieścia normalnych osób. Pewnie na wypadek gdyby obudził się w nocy i miał ochotę coś przekąsić.
Kilku ścigających pojawiło się w drzwiach. Zatrzymali się, a po chwili ruszyli dalej, ale bardzo ostrożnie, czujnie zerkając na przelewające się powoli ciała.
— Oj, oj, oj! — wrzasnął Rincewind.
Gwardziści znieruchomieli, patrząc na niego z lękiem.
— Budźcie się! Budźcie! Spójrzmy, jak wstają słonie!
Chwycił wielką chochlę i zabębnił nią o kocioł z ryżem.
— Wstawać! Złazić z kozety i wkładać skarpety, czy co tam nosicie!
Śpiący zaczęli się poruszać.
— Oooorrrrr?
— Ooooaaaooooor!
Podłoga zadrżała, gdy czterdzieści grubych jak pnie nóg zsunęło się z posłań. Cielska przemieściły się tak, że w mroku Rincewind miał wrażenie, iż obserwuje go dwadzieścia niedużych piramid.
— Haaarooooohhhh?
— Ci ludzie! — Rincewind rozpaczliwym gestem wskazał swych prześladowców, którzy wycofywali się z wolna. — Ci ludzie mają kanapkę z mięsem!
— Oorrryorrraaah?
— Oooorrrr?
— I z musztardą!
Dwadzieścia małych główek obróciło się równocześnie. Łączna liczba osiemdziesięciu wyspecjalizowanych neuronów zaiskrzyła i zbudziła się do życia.
Ziemia zadygotała. Zapaśnicy ruszyli z nadzieją w stronę gwardzistów — powolnym, lecz niepowstrzymanym truchtem, który mogło zahamować tylko zderzenie z innym zapaśnikiem albo z kontynentem.
— Oooorrr!
Rincewind skoczył do przeciwległych drzwi i przebiegł na drugą stronę. W małym pokoju siedziało kilku ludzi. Dwaj pili herbatę i grali w shibo, obserwowani przez trzeciego.
— Zapaśnicy biorą się za pasy! — wrzasnął. — Chyba wybuchło prawdziwe stampede!
Jeden z graczy rzucił kamienie shibo.
— Niech to upiór! A to już co najmniej godzina od ostatniego karmienia!
Wszyscy trzej chwycili rozmaite siatki, kije oraz fragmenty odzieży ochronnej i zostawili Rincewinda samego.
Zauważył kolejne drzwi. Wykonał przez nie taneczne pas. Nigdy nie próbował robić tanecznego pas, ale uznał, że należy mu się jedno — w nagrodę za szybkie myślenie.
Trafił do jeszcze jednego korytarza. Pobiegł nim, ponieważ brak pościgu nie jest żadnym powodem do przerwania ucieczki.
Pan Hong składał kartkę papieru.
Był w tym ekspertem, ponieważ cokolwiek robił, poświęcał temu całą uwagę. Pan Hong miał umysł jak nóż, choć całkiem możliwe, że z zakrzywionym ostrzem.
Drzwi się rozsunęły. Gwardzista o poczerwieniałej od biegu twarzy rzucił się na podłogę.
— O panie Hong, który wywyższony jest…
— Tak, rzeczywiście — przerwał mu z roztargnieniem pan Hong, wykonując trudne zagięcie. — Co się tym razem nie udało?
— Panie?
— Pytałem, co się tym razem nie udało.
— Uhm… zabiliśmy cesarza zgodnie z poleceniem…
— Czyim?
— Panie! Sam rozkazałeś!
— Czyżby? — zdziwił się pan Hong, składając papier wzdłuż.
Gwardzista przymknął oczy. Miał wizję — bardzo krótką wizję — swojej przyszłości. Był w niej zaostrzony kij.
Mówił dalej:
— Nigdzie nie znaleźliśmy więźniów, panie! Słyszeliśmy, że ktoś się zbliża, a potem… potem zobaczyliśmy dwoje ludzi, panie. Ścigamy ich. Ale pozostali zniknęli.
— Żadnych sloganów? Żadnych rewolucyjnych ulotek? Żadnych winnych?
— Nie, panie.
— Rozumiem. Pozostań tutaj.
Dłonie pana Honga nie przerywały pracy, on zaś spojrzał na trzecią osobę w komnacie.
— Masz mi coś do powiedzenia, Dwa Ogniste Zioła? — zapytał uprzejmie.
Przywódca rewolucjonistów zmieszał się trochę.
— Czerwona Armia była dość kosztowna — przypomniał pan Hong. — Sam druk ulotek… I nie możesz się skarżyć, że ci nie pomagałem. Otworzyliśmy drzwi cel, zabiliśmy strażników, daliśmy twoim nędznym ludziom miecze i mapę, czyż nie? A teraz trudno mi będzie twierdzić, że zamordowali cesarza, niech pozostanie martwy przez dziesięć tysięcy lat, skoro nie ma po nich nawet śladu. Ludzie zaczną stawiać zbyt wiele pytań, a nie mogę przecież zabić wszystkich. W dodatku, jak się zdaje, mamy też w pałacu jakichś barbarzyńców.
— Musiało się zdarzyć coś nieprzewidzianego, panie. — Zioła jak zahipnotyzowany wpatrywał się w dłonie pieszczące papier.
— Co za szkoda. Nie lubię, kiedy zdarza się coś nieprzewidzianego. Gwardzisto! Zrehabilituj swą nędzną osobę i wyprowadź go. Będę musiał zrealizować inny plan.
— Panie!
— Słucham cię, Dwa Ogniste Zioła.
— Kiedy ty… kiedy uzgodniliśmy… kiedy zostało uzgodnione, że Czerwona Armia będzie ci oddana, obiecałeś mi rekompensatę.
Pan Hong uśmiechnął się.
— A tak, przypominam sobie. Powiedziałem, nieprawdaż, że ani słowem, ani na piśmie nie wydam rozkazu, by cię zgładzić. I muszę dotrzymać słowa. Inaczej kim bym się stał?
Wykonał ostatnie zagięcie i rozłożył dłonie, stawiając papierową ozdobę na lakierowanym stoliku przed sobą.
Zioła i żołnierz spojrzeli na nią.
— Gwardzisto… zabierz go stąd — polecił pan Hong.
Była to przepięknie skonstruowana figurka człowieka.
Zdawało się jednak, że zabrakło papieru na głowę.
Wewnętrzny dwór składał się z około osiemdziesięciu mężczyzn, kobiet i eunuchów na różnych etapach niewyspania. Zdumieli się, widząc, kto siedzi na tronie.
Orda zdumiała się, widząc dwór.
— Kim są te wszystkie toboły z przodu, z gębami jakby się octu napiły? — szepnął Cohen, od niechcenia podrzucając nóż. — Chyba nawet bym ich nie spalił.
— To żony poprzednich cesarzy — syknął Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Ale nie musimy się z nimi żenić, co?
— Nie wydaje mi się.
— A czemu mają takie małe stopy? — pytał dalej Cohen. — Lubię solidne stopy u kobiet.
Sześć Dobroczynnych Wiatrów wytłumaczył. Twarz Cohena stwardniała.
— Dużo się uczę o tej cywilizacji, nie ma co — stwierdził. — Długie paznokcie, okaleczone stopy i słudzy biegający dookoła bez swoich rodzinnych klejnotów. Ha.
— Co się tu dzieje, jeśli wolno spytać? — odezwał się mężczyzna w średnim wieku. — Kim jesteś? Kim są ci starzy eunuchowie?
— A kim ty jesteś? — zapytał Cohen. Wydobył miecz. — Chcę wiedzieć, żeby można to było wypisać na twoim nagrobku.
— Zastanawiam się, czy pora nie jest właściwa na prezentację — wtrącił Saveloy. Wystąpił naprzód. — To — rzekł — jest Dżyngis Cohen… Odłóż to, Dżyngis… Formalnie rzec biorąc, barbarzyńca. A to jego orda. Zdobyli wasze miasto. A wy…
— Barbarzyńscy najeźdźcy? — rzucił z wyższością dworzanin. — Barbarzyńscy najeźdźcy przybywają tysiącami! Wielcy, wrzeszczący mężczyźni na małych konikach!
— A nie mówiłem? — wtrącił Truckle. — Ale czy ktoś mnie posłucha?
— Nie jedliśmy jeszcze śniadania — zauważył Cohen, znowu podrzucając nóż.
— Ha! Wolę raczej zginąć, niż poddać się komuś takiemu!
Cohen wzruszył ramionami.
— Czemu od razu nie mówiłeś?
— Oj! — szepnął Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
Był to bardzo precyzyjny rzut.
— A kim on był właściwie? — spytał Cohen, gdy ciało osunęło się na podłogę. — Ktoś go tu znał?
— Dżyngis… — Saveloy westchnął ciężko. — Tyle razy już miałem ci powiedzieć: kiedy ludzie mówią, że wolą zginąć, to niekoniecznie naprawdę wolą zginąć. Nie zawsze.
— No to czemu tak mówią?
— Bo tak się robi, mniej więcej.
— Znów ta cywilizacja?
— Obawiam się, że tak.
— Może załatwimy to raz na zawsze, dobrze? — Cohen wstał. — Kto woli raczej zginąć, niż mieć mnie za cesarza, ręka w górę.
— Jest ktoś? — zachęcił Saveloy.
Rincewind biegł kolejnym korytarzem. Czy w tym miejscu w ogóle nie było zewnętrza? Kilka razy już sądził, że znalazł wyjście, ale prowadziło na wewnętrzny dziedziniec gigantycznego budynku, pełen pluskających fontann i wierzb płaczących.
W dodatku pałac zaczynał się budzić. Słyszał…
…czyjeś szybkie kroki za sobą.
Ktoś zawołał:
— Hej!
Rincewind skoczył w najbliższe drzwi.
Znalazł się w pomieszczeniu wypełnionym parą. Przepływała wielkimi, kłębiastymi chmurami. Niewyraźnie dostrzegł człowieka popychającego wielkie koło. Przez myśl przemknęły mu słowa „izba tortur”, ale zapach mydła sprawił, że zastąpiło je słowo „pralnia”. Dość blade, lecz niewiarygodnie czyste postacie unosiły głowy znad balii i przyglądały mu się z ledwie śladem zaciekawienia.
Nie wyglądały na ludzi mających kontakt z bieżącą sytuacją.
Na wpół przebiegł, na wpół przespacerował między bulgoczącymi kotłami.
— Tak trzymać. Dobra robota. Tak jest, szur-szur-szur. Niech popatrzę, jak te wyżymaczki wyżymają. To lubię. Czy jest tu inne wyjście? Piękne bąbelki, naprawdę doskonałe bąbelki. Ach…
Jeden z pracujących w pralni, który sprawiał wrażenie zarządcy, patrzył na niego podejrzliwie i wyglądał, jakby miał zamiar coś powiedzieć.
Rincewind przebiegł przez dziedziniec zawieszony sznurami z suszącym się praniem. Dysząc, stanął plecami do ściany.
Choć było to wbrew jego podstawowym zasadom, chyba nadszedł czas, by zatrzymać się i pomyśleć.
Ścigali go. To znaczy ścigali uciekającą postać w wyblakłej czerwonej szacie i mocno przypalonym spiczastym kapeluszu.
Z najwyższym wysiłkiem zdołał pogodzić się z myślą, że gdyby miał na sobie coś innego, całkiem możliwe, że by go nie ścigali.
Na sznurze tuż przed nim kołysały się w lekkim wietrze bluzy i spodnie. Ich szycie tak się miało do krawiectwa, jak rąbanie drew do stolarki. Ktoś opanował sztukę zszywania rury i na tym właściwie poprzestał. Wyglądały całkiem jak ubrania, jakie nosili prawie wszyscy w Hunghung.
Pałac jest niemal miastem samym w sobie, odezwał się głos rozsądku. Musi być pełen ludzi wypełniających rozmaite zadania, dodał jeszcze.
To by oznaczało… zdjęcie naszego kapelusza, podsumował.
Rincewind się zawahał. Trudno byłoby niemagowi pojąć skalę takiej sugestii. Mag prędzej wyszedłby na ulicę bez swej szaty i spodni niż bez kapelusza. Bez kapelusza ludzie mogliby wziąć go za… za kogoś całkiem zwyczajnego.
W oddali rozległy się krzyki.
Głos rozsądku dobrze pojmował, że jeśli nie będzie ostrożny, to skończy martwy wraz z całą resztą Rincewinda. Rzucił więc sarkastycznie: Dobrze, zatrzymaj ten nasz nędzny kapelusz. Ten nasz przeklęty kapelusz to przyczyna, dla której w ogóle wpadliśmy w to bagno; myślisz może, że zachowasz głowę, żeby go na niej nosić?
Ręce Rincewinda, także świadome, że jeśli nie wezmą spraw w siebie, zbliżają się czasy niezwykle wręcz ciekawe i bardzo krótkie, powoli sięgnęły do sznura. Zdjęły parę spodni i koszulę. Wcisnęły je pod szatę.
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Na dziedziniec wypadli żołnierze, do których przyłączyło się paru pastuchów tsimo. Jeden z nich machał kijem.
Rincewind skoczył pod łuk bramy i do ogrodu.
Była tam mała pagoda. Były wierzby i piękna dama na mostku. Karmiła ptaki.
I jakiś człowiek malujący talerz.
Cohen zatarł ręce.
— Nikt? Dobrze. Czyli wszystko załatwione.
— Ehm.
Mały człowieczek w pierwszym rzędzie demonstracyjnie trzymał ręce przy sobie.
— Przepraszam bardzo — powiedział. — Co by się stało w hipotetycznej sytuacji wezwania przez nas gwardzistów i wydania was?
— Zginiecie, zanim jeszcze wbiegną przez drzwi — odparł rzeczowo Cohen. — Jeszcze jakieś pytania? — dodał wśród chóru wzburzonych syknięć.
— Tego… cesarz… to znaczy poprzedni cesarz miał grupę bardzo szczególnych gwardzistów…
Coś zadźwięczało cicho. Coś małego i wieloramiennego potoczyło się zza schodów i zakręciło na podłodze. Była to gwiazdka do rzutów.
— Spotkaliśmy ich — wyjaśnił Mały Willie.
— Świetnie, świetnie — zapewnił mały człowieczek. — Zatem wszystko jest chyba w porządku. Dziesięć tysięcy lat dla naszego cesarza!
Okrzyk został podjęty, choć niezbyt równo.
— Jak ci na imię, młody człowieku?
— Cztery Wielkie Rogi, panie.
— Bardzo dobrze. Doskonale. Widzę, że daleko zajdziesz. Czym się zajmujesz?
— Jestem wielkim asystentem szambelana.
— Który z was jest szambelanem?
Cztery Wielkie Rogi wskazał człowieka, który wolał zginąć.
— Zapamiętajcie, moi drodzy — powiedział Saveloy. — Awans przychodzi szybko do ludzi, którzy umieją się przystosować, panie szambelanie. No, nadeszła pora śniadania.
— A co może zaspokoić apetyt cesarza? — spytał nowy szambelan, starając się wyglądać na człowieka ucieszonego i umiejącego się przystosować.
— Rozmaite potrawy. W tej chwili najchętniej wielkie kawały mięsa i mnóstwo piwa. Przekonacie się, że łatwo jest zadowolić cesarza. — Saveloy uśmiechnął się tym dyskretnym uśmieszkiem, który czasem wykorzystywał, kiedy wiedział, że tylko on jeden dostrzega żart. — Cesarz nie ceni tego, co określa „fikuśnym zagranicznym żarciem pełnym oczu i różnych takich”. Preferuje prostą i zdrową żywność, na przykład kiełbasę wykonaną z rozmaitych organów zwierzęcych, zmielonych i opakowanych w odcinek jelita. Aha, jeśli chcecie sprawić mu przyjemność, trzymajcie się dużych kawałów mięsa. Czy nie tak, panie?
Cohen przyglądał się dworzanom. Kiedy człowiek przeżył dziewięćdziesiąt lat, unikając wszelkich ataków mężczyzn, kobiet, trolli, krasnoludów, olbrzymów, zielonych stworów z mnóstwem nóg oraz, przy pewnej okazji, rozwścieczonego homara, wiele może się dowiedzieć o innych, zwyczajnie obserwując ich twarze.
— Co? — powiedział. — Aha. Jasne. Zgadza się. Duże kawały. Panie poborco… co ci ludzie właściwie robią całymi dniami?
— A co chciałbyś, żeby robili, panie?
— Och, niech się pieprzą.
— Słucham, panie?
— [Skomplikowany piktogram] — przetłumaczył Saveloy.
Nowy szambelan był nieco zaskoczony.
— Jak to? Tutaj?
— To takie powiedzenie, mój chłopcze. Chodzi mu o to, żeby wszyscy wyszli stąd jak najszybciej.
Dwór wyszedł z komnaty. Dostatecznie skomplikowany piktogram jest wart tysiąca słów.
Po przejściu stampede malarz Trzy Solidne Żaby podniósł się na nogi, wyjął pędzel z nosa, ściągnął sztalugi z drzewa i spróbował myśleć o rzeczach kojących.
Ogród nie był już taki jak poprzednio.
Wierzba została przygięta. Pagodę zdemolował rozszalały zapaśnik, który zjadł dach. Gołębie odfrunęły. Mały mostek był złamany. Jego modelka, konkubina Nefrytowy Wachlarz, uciekła z płaczem, kiedy tylko wydostała się z ozdobnej sadzawki.
Na dodatek ktoś ukradł jego słomkowy kapelusz.
Trzy Solidne Żaby poprawił to, co pozostało mu z ubrania, i zdołał jakoś się opanować.
Talerz z jego szkicem leżał rozbity, oczywiście.
Wyjął z torby następny i sięgnął po paletę.
Na samym jej środku widniał wielki odcisk stopy…
Trzy Solidne Żaby miał ochotę się rozpłakać. Żywił takie dobre przeczucia co do tego obrazu. Wiedział, że stworzy coś, co ludzie zapamiętają na długo. A farby? Czy ktokolwiek pojmie, ile ostatnio kosztuje cynober?
Wziął się w garść. Został mu tylko niebieski. Cóż, on im jeszcze pokaże…
Starając się nie zwracać uwagi na otaczające go zniszczenia, skoncentrował się na obrazie, jaki zachował w pamięci.
Chwileczkę, myślał. Nefrytowy Wachlarz ścigana po mostku przez człowieka wymachującego rękami i krzyczącego „Z drogi!”, a za nim człowiek z kijem, trzech gwardzistów, pięciu ludzi z pralni i zapaśnik, który nie może się zatrzymać.
Oczywiście, trzeba to będzie trochę uprościć.
Ścigający skręcili za róg — wszyscy z wyjątkiem zapaśnika, który nie był zbudowany do tak gwałtownych manewrów.
— Gdzie on pobiegł?
Znaleźli się na dziedzińcu. Po jednej stronie stały chlewy, po drugiej stosy śmieci.
A na samym środku — spiczasty kapelusz.
Jeden z gwardzistów chwycił kolegę za ramię tuż przed tym, nim tamten zdążył zrobić krok do przodu.
— Tylko spokojnie — powiedział.
— To przecież zwykły kapelusz.
— A gdzie jest reszta? Nie mógł przecież… tak sobie… zniknąć w…
Cofnęli się obaj.
— Też o nim słyszałeś?
— Podobno wystarczyło, że zamachał rękami, a wybił wielką dziurę w murze!
— To jeszcze nic! Podobno w górach wylądował na niewidzialnym smoku!
— Co powiemy panu Hongowi?
— Nie chcę rozlecieć się na kawałki!
— A ja nie chcę tłumaczyć panu Hongowi, że nam uciekł. I tak mamy kłopoty. A dopiero niedawno spłaciłem mój hełm.
— No to… możemy zabrać kapelusz. To będzie dowód.
— Słusznie. Podnieś go.
— Ja? Ty go podnieś!
— Może być chroniony przez straszliwe zaklęcia.
— Naprawdę? I dlatego wolisz, żebym to ja go dotknął? Dziękuję ci uprzejmie. Niech któryś z nich go przyniesie.
Robotnicy z pralni wycofywali się ostrożnie; hunghungańska tradycja posłuszeństwa znikała niczym poranna rosa. Żołnierze nie byli tu jedynymi, którzy słyszeli plotki.
— Nie my!
— Mamy pilne zamówienie na skarpety!
Gwardzista obejrzał się. Jakiś wieśniak wychodził akurat z chlewa. Niósł worek, a twarz miał skrytą pod szerokim słomkowym kapeluszem.
— Hej, ty!
Wieśniak osunął się na kolana i uderzył czołem o ziemię.
— Nie zabijajcie mnie!
Gwardziści porozumieli się wzrokiem.
— Nie chcemy cię zabijać — wyjaśnił pierwszy. — Masz tylko podnieść ten kapelusz.
— Jaki kapelusz, o potężny wojowniku?
— Ten! Natychmiast!
Wieśniak popełzł bokiem po bruku.
— Ten kapelusz, o panie?
— Tak!
Wieśniak przesunął dłoń po kamieniach i dotknął wystrzępionego ronda.
A potem wrzasnął:
— Twoja żona jest wielkim hipopotamem! Twarz mi się rozpuszcza! Twarz się rozpuuuuszczaaaa!
Rincewind odczekał, aż wszyscy uciekną i ucichnie stukot sandałów, po czym wstał, otrzepał kapelusz i schował go do worka.
Poszło mu o wiele lepiej, niż się spodziewał. Odkrył kolejny wart zapamiętania fakt dotyczący Imperium: nikt nie patrzy na wieśniaków. Wystarczy ubranie i kapelusz. Nikt prócz gminu tak się nie ubiera, więc każdy, kto jest tak ubrany, musi być człowiekiem z gminu. Przypominało to funkcje reklamowe kapelusza maga, tyle że na odwrót. W pobliżu ludzi w spiczastych kapeluszach należało zachowywać się ostrożnie i grzecznie, żeby nie poczuli się urażeni; tymczasem w słomkowym kapeluszu człowiek stawał się naturalnym celem dla „Hej, ty!” i…
Dokładnie w tej chwili ktoś za Rincewindem krzyknął „Hej, ty!” i uderzył go kijem po plecach.
Po chwili stanął przed nim rozgniewany sługa. Pomachał mu palcem.
— Spóźniłeś się! Jesteś niedobrym człowiekiem! Wchodź natychmiast!
— Ja…
Kij uderzył ponownie. Pałacowy sługa wskazał odległe drzwi.
— Krnąbrność! Wstyd! Do roboty!
Mózg Rincewinda przygotował odpowiedź: Aha, myślimy, że jesteśmy taki Mądrala-san, bo mamy wielki kij, co? Otóż przypadkiem jestem wielkim magiem i wiesz, co możesz sobie zrobić z tym kijem?
Jednak gdzieś pomiędzy mózgiem, a ustami słowa zmieniły się w:
— Tak jest! Już pędzę!
Orda została we własnym gronie.
— No cóż, panowie… Dokonaliśmy tego — stwierdził po chwili Saveloy. — Macie świat podany na talerzu.
— Wszystkie skarby, jakie zechcemy — dodał Truckle.
— Zgadza się.
— No to nie marnujmy czasu — powiedział. — Poszukajmy jakichś worków.
— To nie ma sensu — przypomniał mu Saveloy. — Okradalibyście samych siebie. To przecież Imperium. Nie da się go wsadzić do worka, żeby wyjąć na następnym obozowisku.
— A co z gwałceniem?
Saveloy westchnął.
— Jak rozumiem, w cesarskim haremie przebywa trzysta konkubin. Jestem pewien, że z przyjemnością poznają was bliżej, choć sprawa byłaby prostsza, gdybyście zdjęli buty.
Starcy patrzyli na niego zdziwieni, jak mogłaby patrzeć ryba usiłująca pojąć koncepcję roweru.
— Trzeba brać rzeczy małe i cenne — stwierdził wreszcie Mały Willie. — Najlepiej rubiny i szmaragdy.
— A przed wyjściem rzucić tu zapałkę — dodał Vincent. — Papierowe ściany i lakierowane drewno będą się palić jak piekło!
— Nie, nie, nie! — zaprotestował Saveloy. — Same wazy w tej sali są bezcenne!
— Eee… za wielkie, żeby je nosić. Nie zmieszczą się na koniu.
— Przecież pokazałem wam cywilizację!
— Tak. Niezła jest na krótką wizytę. Nie mam racji, Cohen?
Cohen zgarbił się na tronie. Wbijał wzrok w przeciwległą ścianę.
— Co mówiłeś?
— Żeby zabrać wszystko, co zdołamy unieść, i wynosić się stąd do domu.
— Co?
— Do domu… no…
— Taki był plan, tak?
Cohen unikał spojrzenia Saveloya.
— No tak… — mruknął. — Plan.
— To dobry plan — zapewnił go Truckle. — Świetny pomysł. Wchodzisz tu jako szef? Doskonale. Dobry numer. Nie trzeba się bawić z zamkami i całą resztą. I teraz możemy już ruszać do domu. Z całym skarbem, jaki damy radę unieść.
— Po co? — zapytał Cohen. — Jak to po co? Przecież to skarb!
Cohen najwyraźniej podjął już decyzję.
— A na co wydałeś swój ostatni łup, Truckle? Mówiłeś, że wyciągnąłeś z tego nawiedzonego zamku trzy worki złota i klejnotów.
Truckle zrobił zdziwioną minę, jakby Cohen zapytał go, czym pachnie fiolet.
— Na co wydałem? Nie pamiętam. Sam wiesz, jak to jest. Czy to ważne, na co wydajesz pieniądze? To przecież łup! Zresztą… na co ty wydałeś swoje?
Cohen westchnął.
Truckle wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.
— Chyba nie myślisz, żeby naprawdę tu zostać? — Zerknął gniewnie na Saveloya. — Wy dwaj, zdaje się, coś tu nakręciliście.
Cohen bębnił palcami po poręczy tronu.
— Chciałeś wracać do domu — przypomniał. — To znaczy dokąd?
— No… dokądkolwiek…
— W dodatku Hamish…
— Co? Co?
— Przecież on ma już sto pięć lat, nie? Może pora, żeby się ustatkował?
— Co?
— Ustatkował? — powtórzył Truckle. — Kiedyś sam próbowałeś. Ukradłeś farmę i mówiłeś, że będziesz hodował świnie! Dałeś spokój po… ile to było? Po trzech godzinach?
— Co on gada? Co on gada?
— Powiedział, że PORA SIĘ USTATKOWAĆ!
— Niech se wsadzi…
W kuchni panował zamęt. Trafiła tu połowa dworu, w większości przypadków po raz pierwszy w życiu. Pomieszczenie było zatłoczone jak plac targowy. Służba przeciskała się między dworzanami, usiłując jak najlepiej wypełniać swe obowiązki.
Fakt, że jeden z ich grona nie całkiem się orientował, jakie obowiązki ma wypełniać, w ogólnym zamieszaniu pozostał niezauważony.
— Czuliście? — oburzała się pani Dwa Ruczaje. — On śmierdzi!
— Jak upalny dzień w chlewie! — oceniła pani Brzoskwiniowy Płatek.
— Z przyjemnością stwierdzam, że nie mam żadnych doświadczeń w tym względzie — odparła dumnie pani Dwa Ruczaje.
Pani Nefrytowa Noc, sporo młodsza od dwóch pozostałych, której dość się podobał Cohenowy zapach niemytego lwa, zachowała milczenie.
— Tylko tyle? Wielkie kawały? — irytował się główny kucharz. — Dlaczego nie zje po prostu całej krowy, skoro tak je lubi?
— Czekaj, aż usłyszysz o diabelskiej potrawie zwanej kiełbasą — ostrzegł szambelan.
— Wielkie kawały! — Kucharz był bliski łez. — Gdzie w wielkich kawałach mięsa jest sztuka kulinarna? Nawet bez sosu? Wolałbym umrzeć, niż zwyczajnie podgrzewać wielkie kawały mięsa!
— Och! — westchnął nowy szambelan. — Głęboko bym się zastanowił nad taką wypowiedzą. Nowy cesarz, oby leżał w kąpieli przez dziesięć tysięcy lat, skłonny jest uznawać takie zarzekanie się za prośbę.
Gwar ucichł nagle. Przyczyną milczenia był jeden cichy, wyraźny dźwięk: odgłos wyciąganego korka.
Pan Hong miał godny wielkiego wezyra talent pojawiania się jakby znikąd. Omiótł wzrokiem kuchnię. Z pewnością była to jedyna praca domowa, jaką kiedykolwiek wykonał.
Podszedł bliżej. Z rękawa swej szaty wyjął małą czarną buteleczkę.
— Przynieście tu mięso — rozkazał. — Sos sam się pojawi.
Zebrani obserwowali go z lękiem. Otrucia należały do hunghungańskiej etykiety dworskiej, jednak zwykle zajmowano się nimi w ukryciu, tak nakazywały dobre maniery.
— Czy jest tu ktoś, kto ma coś do powiedzenia? — zapytał pan Hong.
Jego wzrok był niczym kosa. Kiedy przesuwał się po kuchni, ludzie wahali się, chwiali i padali.
— Doskonale. Wolę raczej umrzeć, niż zobaczyć… barbarzyńcę na tronie Imperium. Niech je te swoje… wielkie kawały. Przynieście mięso.
Nastąpiło dziwne poruszenie na podłodze, potem krzyki i uderzenie kija. Jakiś wieśniak przecisnął się naprzód, ostrożnie popychając wózek z wielkim półmiskiem pod pokrywą. Na widok pana Honga odsunął wózek na bok, rzucił się na ziemię i z pokorą uderzał czołem o podłogę.
— Odwracam swój niegodny wzrok od twej… grządki w dogodnym położeniu… „niech to demon…” osoby, o panie.
Pan Hong trącił go stopą.
— Miło zobaczyć, że nie zaginęła sztuka okazywania szacunku — stwierdził. — Zdejmij pokrywę.
Wieśniak wstał i — nadal pokornie schylony — odkrył półmisek.
Pan Hong przechylił buteleczkę i trzymał ją nieruchomo, dopóki ostatnia kropla nie wypłynęła z sykiem. Wszyscy wpatrywali się w niego jak skamieniali.
— A teraz niech zaniosą to mięso barbarzyńcom — rzekł.
— Natychmiast, wasza niebiańska… pędzelkowość… wierzbolistność… prawość.
— Skąd pochodzisz, wieśniaku?
— Z Bes Pelargic, o panie.
— Aha. Tak myślałem.
Rozsunęły się wielkie bambusowe drzwi. Nowy szambelan wkroczył do sali, prowadząc całą karawanę wózków.
— Śniadanie, o władco tysiąca lat — zaanonsował. — Wielkie kawały świni, wielkie kawały kozy, wielkie kawały wołu i siedem rodzajów smażonego ryżu.
Jeden ze służących zdjął pokrywę z półmiska.
— Ale posłuchajcie lepiej mojej rady i nie próbujcie tej wieprzowiny — powiedział. — Jest zatruta.
Szambelan odwrócił się gwałtownie.
— Bezczelny wieprz! — krzyknął. — Zginiesz za to!
— To Rincewind, co? — odezwał się Cohen. — Wygląda jak Rincewind…
— Gdzieś tu mam swój kapelusz — odparł Rincewind. — Musiałem go wepchnąć do spodni…
— Trucizna? — spytał Cohen. — Jesteś pewien?
— Nie, skąd. To była czarna buteleczka i miała wymalowaną czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami, a kiedy ją przechylił, dymiła — tłumaczył Rincewind, kiedy Saveloy pomagał mu się przebrać. — Czy to sos anchois? Nie przypuszczam.
— Trucizna — mruknął Cohen. — Nienawidzę trucicieli. To najgorsze typy. Skradają się, dodają jakichś brudów do uczciwego jedzenia…
Spojrzał gniewnie na szambelana.
— Czy to ty? — Zerknął na Rincewinda i wskazał kciukiem skulonego mężczyznę. — To był on? Bo jeśli tak, potraktuję go jak szalonych Wężowych Kapłanów ze Startu, tylko tym razem użyję obu kciuków!
— Nie. To był ktoś, kogo nazywali panem Hongiem. Ale wszyscy patrzyli, jak to robił.
Szambelan wydał z siebie krótki, rozpaczliwy krzyk. Rzucił się na podłogę i już miał ucałować stopę Cohena, gdy uświadomił sobie, że miałoby to ten sam skutek co zjedzenie wieprzowiny.
— Łaski, niebiańska istoto! Wszyscy jesteśmy tylko pionkami w rękach pana Honga!
— Co w nim takiego niezwykłego?
— To… wspaniały człowiek! — zapewnił bełkotliwie szambelan. — Złego słowa nie powiem o panu Hongu. I z całą pewnością nie wierzę, jakoby wszędzie miał szpiegów! Niech żyje pan Hong, tyle tylko mogę dodać. — Zaryzykował uniesienie głowy i tuż przed oczami zobaczył ostrze miecza Cohena.
— Dobra. A w tej chwili kogo bardziej się boisz? Mnie czy tego pana Honga?
— Ja… pana Honga.
Cohen uniósł brew.
— Jestem pod wrażeniem. Wszędzie szpiedzy, tak?
Rozglądał się po sali, aż natrafił wzrokiem na bardzo wielką wazę. Podszedł do niej i podniósł pokrywę.
— Dobrze ci tam?
— Eee… tak? — odpowiedział głos z głębi wazy.
— Masz wszystko, czego ci trzeba? Zapasowy notes? Nocnik?
— Eee… tak?
— A miałbyś ochotę na, bo ja wiem, jakieś sześćdziesiąt garnców wrzącej wody?
— Eee… nie?
— Wolałbyś raczej zginąć, niż zdradzić pana Honga?
— Eee… czy mogę się chwilę zastanowić, jeśli wolno?
— Nie ma sprawy. I tak trzeba czasu, żeby zagrzać tyle wody. Zastanawiaj się.
Cohen odłożył pokrywę.
— Jedna Wielka Matko! — rzucił.
— On ma na imię Jedna Wielka Rzeka, Dżyngis — poprawił go Saveloy.
Gwardzista z wolna wrócił do życia.
— Masz pilnować tej wazy, a gdyby się poruszyła, zrobisz z nią to, co ja kiedyś z Zielonym Nekromantą Nocy. Jasne?
— Nie wiem, coś zrobił, panie.
Cohen wytłumaczył mu. Jedna Wielka Rzeka się rozpromienił. Z wnętrza wazy dobiegł odgłos kogoś, kto usiłuje nie wymiotować.
Cohen spokojnie wrócił na tron.
— Powiedz mi coś więcej o tym Hongu, szambelanie — polecił.
— Jest wielkim wezyrem.
Cohen i Rincewind spojrzeli na siebie.
— Zgadza się — przyznał Rincewind. — A wszyscy przecież wiedzą, że wielcy wezyrzy są zawsze…
— …absolutnymi i kompletnymi sukinsynami — dokończył Cohen.
— Nie wiem czemu. Wystarczy dać takiemu turban z czubkiem pośrodku, a to ich coś tam moralne od razu się łamie. Zawsze ich zabijam, jak tylko spotkam. Dzięki temu później zyskuję na czasie.
— Od razu wydał mi się jakiś taki śliski — stwierdził Rincewind.
— Posłuchaj, Cohenie…
— Dla ciebie: cesarzu Cohenie — wtrącił Truckle. — Nigdy nie wierzyłem magom, ot co. Nigdy nie wierzyłem żadnemu facetowi w sukience.
— Rincewind jest w porządku — zapewnił Cohen.
— Dzięki — mruknął Rincewind.
— …ale całkiem bezużyteczny jako mag.
— Przypadkiem narażałem przed chwilą własną szyję, żeby was uratować, bardzo uprzejmie dziękuję. — Rincewind zirytował się. — Posłuchaj, paru moich przyjaciół siedzi w bloku więziennym. Czy mógłbyś… Zaraz, zaraz… cesarz?
— Mniej więcej — przyznał Cohen.
— Chwilowo — dodał Truckle.
— Formalnie — uzupełnił Saveloy.
— Czy to znaczy, że możecie przenieść moich przyjaciół w jakieś bezpieczne miejsce? Myślę, że pan Hong zamordował starego cesarza i teraz chce na nich zrzucić winę. Nie wpadnie tylko na to, mam nadzieję, że chowają się w celach.
— Dlaczego w celach? — zdziwił się Cohen.
— Bo gdybym tylko miał okazję uciec z celi pana Honga, to bym uciekł — tłumaczył gorączkowo Rincewind. — Nikt o zdrowych zmysłach by nie wrócił, gdyby miał szansę się wyrwać.
— Jasne. Mały Willie i Jedna Wielka Matka, weźcie kogoś i sprowadźcie tych ludzi tutaj.
— Tutaj? — zaprotestował Rincewind. — Chciałem, żeby trafili w jakieś bezpieczne miejsce.
— Przecież my tu jesteśmy. Będziemy ich bronić.
— A kto was obroni?
Cohen zignorował tę uwagę.
— Szambelanie — rzekł — pana Honga nie ma pewnie w okolicy, ale… Wśród dworzan był taki facet z nosem jak borsuk. Grubas w wielkim różowym kapeluszu. I taka chyba baba z twarzą jak kapelusz ze szpilkami.
— To pan Dziewięć Szczytów i pani Dwa Ruczaje — domyślił się szambelan. — Tego… nie gniewasz się na mnie, panie?
— Ależ skąd, niech cię bogowie mają w opiece. Więcej nawet, zrobiłeś na mnie takie wrażenie, że powierzę ci dodatkowe funkcje.
— Panie?
— Na początek funkcję kosztującego potrawy. A teraz idź i sprowadź mi tu tych dwoje. Wcale mi się nie podobały ich miny.
Dziewięć Szczytów i Dwa Ruczaje zostali wprowadzeni chwilę później. Ich przelotne spojrzenie na nietknięte mięso było niezauważalne dla tych, którzy go nie oczekiwali.
Cohen wesoło skinął im głową.
— Zjedzcie to — polecił.
— Panie! Jadłem obfite śniadanie! Jestem już całkiem pełny! — zaprotestował Dziewięć Szczytów.
— To szkoda — stwierdził Cohen. — Jedna Wielka Matko, zanim znowu uśniesz, zajmij się panem Dziewięć Szczytów i zrób w nim trochę miejsca, żeby mógł zjeść jeszcze jedno śniadanie. To samo dotyczy damy, jeśli w ciągu pięciu sekund nie usłyszę jej mlaskania. Solidny kęs z każdego talerza, zrozumiano? I dużo sosu.
Jedna Wielka Rzeka wydobył miecz.
Dwoje arystokratów spoglądało nieruchomo na parujące stosy mięsiwa.
— Jak dla mnie, wygląda całkiem smacznie — rzucił swobodnym tonem Cohen. — A patrzycie, jakby coś było z tym nie w porządku.
Dziewięć Szczytów delikatnie włożył sobie do ust kawałek wieprzowiny.
— Doskonałe — zapewnił niewyraźnie.
— Teraz połknij.
Mandaryn przełknął głośno.
— Wspaniałe — oświadczył. — A teraz, jeśli wasza wysokość pozwoli, chciałbym…
— Nie spiesz się. Nie chcielibyśmy przecież, żebyś przypadkiem wsadził sobie palce w gardło albo coś w tym rodzaju. Prawda?
Dziewięć Szczytów czknął.
Potem czknął jeszcze raz.
Zaczął wypuszczać dym z dolnej części szaty.
Orda skoczyła za rozmaite osłony dokładnie w chwili, gdy wybuch usunął spory obszar podłogi, kolisty fragment sufitu i całego pana Dziewięć Szczytów.
Kapelusz z rubinowym guzikiem przez chwilę kręcił się na podłodze.
— Ja tak mam po marynowanych cebulkach — stwierdził Vincent.
Pani Dwa Ruczaje stała nieruchomo, zaciskając powieki.
— Niegłodna? — spytał Cohen.
Pokręciła głową.
Cohen rozparł się na tronie.
— Jedna Wielka Matko!
— Rzeko, Cohenie — poprawił go Saveloy.
Gwardzista podszedł ciężkim krokiem.
— Zabierz ją stąd i wsadź do jakiegoś lochu. Dopilnuj, żeby nie brakło jej jedzenia, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
— Tak, wasza wysokość.
— A pan szambelan może pobiec do kuchni i powiedzieć kucharzowi, że tym razem on sam będzie jadł razem z nami, i to będzie jadł pierwszy. Jasne?
— Całkiem jasne, wasza wysokość.
— To ma być życie? — wybuchnął Caleb, gdy szambelan wybiegł z komnaty. — Tak traktują cesarza? Nie możem wierzyć nawet jedzeniu? Po mojemu zamordują nas tutaj we własnych łóżkach!
— Nie bardzo widzę, jak mogliby ciebie zamordować we własnym łóżku — mruknął Truckle.
— Właśnie. Bo ciebie nigdy tam nie ma — dodał Cohen.
Podszedł do wielkiej wazy i wymierzył jej kopniaka.
— Słyszałeś to wszystko? — zapytał.
— Tak, proszę pana — odpowiedziała waza.
Zabrzmiał śmiech, ale dość nerwowy. Saveloy uświadomił sobie, że Srebrna Orda nie była przyzwyczajona do takich działań. Kiedy prawdziwy barbarzyńca chciał kogoś zabić przy posiłku, zapraszał go ze wszystkimi sługami, sadzał przy stole, czekał, aż się upiją i zasną, po czym wzywał ukrytych własnych ludzi i masakrował wrogów szybko, sprawnie, honorowo. Było to absolutnie uczciwe. Metoda: „upij ich, a potem wyrżnij do nogi” należała do najstarszych sztuczek w każdym podręczniku, a w każdym razie należałaby, gdyby barbarzyńcy przejmowali się podręcznikami. Każdy, kto dawał się złapać na tę sztuczkę, czynił światu przysługę, pozwalając się zarąbać przy deserze. Ale przynajmniej można było ufać jedzeniu. Barbarzyńcy nie zatruwają jedzenia — nigdy nie wiadomo, kiedy im samym zabraknie kęsa strawy.
— Proszę o wybaczenie, wasza wysokość — odezwał się Sześć Dobroczynnych Wiatrów, który kręcił się przy tronie. — Wydaje mi się, że pan Truckle ma rację. Ehm… znam trochę historię. Właściwa metoda sukcesji to brnąć do tronu przez morza krwi. To właśnie planuje pan Hong.
— Mówisz? Morza krwi, tak?
— Albo przez górę czaszek. To także dopuszczalna możliwość.
— Ale… ale… myślałem, że cesarska korona przechodzi z ojca na syna — zdumiał się Saveloy.
— No, niby tak — przyznał Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Przypuszczam, że teoretycznie może się tak zdarzyć.
— Mówiłeś, że kiedy już znajdziemy się na szczycie piramidy, wszyscy będą robić, co im każemy — zwrócił się do nauczyciela Cohen.
Truckle spoglądał to na jednego, to na drugiego.
— Wy dwaj to zaplanowaliście? — spytał oskarżycielskim tonem. — Od początku o to wam szło? Cała ta nauka, jak być cywilizowanym? A na samym początku mówiliście, że to będzie naprawdę wielka kradzież! I co? Myślałem, że zwyczajnie spakujemy masę towaru i znikniemy. Rabować i palić, to właściwy sposób…
— Tylko rabować i palić, rabować i palić, potąd mam już tego rabowania i palenia! — zirytował się Saveloy. — Jedynie o tym potraficie myśleć? O rabowaniu i paleniu?
— No, kiedyś było jeszcze gwałcenie — westchnął tęsknie Vincent.
— Nie chcę cię martwić, Ucz, ale oni mają rację — odezwał się Cohen. — Walka i rabunek… to właśnie potrafimy. Wcale mi się nie podobają wszystkie te pokłony i padanie na ziemię. Nie jestem pewien, czy zostałem stworzony do cywilizacji.
Saveloy przewrócił oczami.
— Nawet ty, Cohenie? Wszyscy jesteście tacy… tacy tępi! — rzucił gniewnie. — Sam nie wiem, po co się z wami męczę! Znaczy, spójrzcie na siebie! Wiecie, czym jesteście? Jesteście legendami!
Ordyńcy cofnęli się o kilka kroków. Nie widzieli jeszcze, żeby Ucz stracił cierpliwość.
— To od legendum, co oznacza coś zapisanego — wyjaśnił Saveloy. — Rozumiecie, czytanie i pisanie. Książki, które, nawiasem mówiąc, są dla was równie obce jak Zaginione Miasto Ee…
Truckle nerwowo podniósł rękę.
— Właściwie to ja kiedyś odkryłem Zaginione Miasto…
— Cisza! Teraz ja! O czym to mówiłem? A tak… nie umiecie czytać, co? Nigdy nie nauczyliście się czytać? W takim razie zmarnowaliście pół życia. Mogliście kolekcjonować perły mądrości zamiast lichych klejnotów. To zresztą lepiej, że ludzie o was czytają, a nie spotykają twarzą w twarz, ponieważ, panowie, bardzo by się rozczarowali!
Rincewind patrzył zafascynowany, czekając, aż ktoś utnie Saveloyowi głowę. Ale nie zanosiło się na to. Nauczyciel był chyba zbyt rozzłoszczony, by stracić głowę.
— Czego tak naprawdę dokonaliście, panowie? I nie opowiadajcie mi o skradzionych klejnotach i władcach demonów. Czego dokonaliście naprawdę?
Truckle znów podniósł rękę.
— Ja na przykład zabiłem kiedyś wszystkich czterech…
— Tak, tak, tak — przerwał mu Saveloy. — Zabiliście to, wykradliście tamto, a gdzieś tam jeszcze pokonaliście wielkie ludożercze awokada, ale to wszystko… głupstwa. Zwykła tapeta, panowie! To niczego nie zmieniło! Nikt się nie przejął! W Ankh-Morpork uczyłem chłopców, którzy uważali was za mity. Tyle osiągnęliście. Oni sądzą, że ktoś was wymyślił. Jesteście bajką, panowie. Kiedy zginiecie, nikt nie zauważy, bo i tak myślą, że już dawno was nie ma.
Przerwał, by nabrać tchu, po czym podjął już spokojniej:
— Ale tutaj… tutaj przynajmniej mogliście stać się prawdziwi. Mogliście przestać się bawić własnym życiem. Mogliście otworzyć na świat to starożytne, ale nieco już gnijące Imperium, A przynajmniej… — zawahał się — taką miałem nadzieję. Naprawdę myślałem, że uda się nam coś osiągnąć.
Usiadł.
Orda stała nieruchomo, wpatrzona we własne stopy lub kółka.
— Ehm… mogę coś powiedzieć? Wodzowie zwrócą się przeciwko wam — oświadczył Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Stoją wokół stolicy ze swymi wojskami. Normalnie walczyliby między sobą, ale teraz wszyscy będą walczyć z wami.
— Wolą takiego truciciela jak ten Hong, zamiast mnie? — zdziwił się Cohen. — Przecież to drań.
— Tak, ale… ich drań.
— Możemy się bronić. Są tu grube mury — zauważył Vincent. — Znaczy te zrobione nie z papieru.
— Nawet o tym nie myśl — sprzeciwił się Truckle. — Żadnego oblężenia. Oblężenia są niechlujne. Nienawidzę zjadania butów i szczurów.
— Co?
— Powiedział, ŻE NIE CHCEMY OBLĘŻENIA, BO BĘDZIEMY MUSIELI JEŚĆ BUTY I SZCZURY, Hamish.
— A co? Nogi się skończyły?
— Ilu mają żołnierzy? — spytał Cohen.
— Jakieś sześćset, może siedemset tysięcy — odparł poborca.
— Przepraszam. — Cohen wstał z tronu. — Muszę się naradzić ze swoją ordą.
Ordyńcy zbili się w ciasną grupkę. Od czasu do czasu wśród prowadzonej chrapliwym szeptem dyskusji dało się słyszeć głośniejsze „Co?”. Po chwili Cohen się obejrzał.
— Morza krwi, tak? — upewnił się.
— No… tak — potwierdził Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
Dyskusja rozgorzała na nowo.
Po dłuższej chwili wysunęła się głowa Truckle’a.
— Mówiłeś: góra czaszek? — zapytał.
— Tak, chyba tak właśnie powiedziałem — przyznał poborca. Zerknął nerwowo na Rincewinda i Saveloya, który tylko wzruszył ramionami.
Szepty, szepty, „Co?”…
— Przepraszam…
— Tak?
— A jaka wysoka ta góra? Bo czaszki się rozsypują.
— Nie wiem, jaka wysoka! Po prostu dużo czaszek!
— Chciałem się tylko upewnić.
Orda najwyraźniej podjęła decyzję. Ordyńcy stanęli rzędem, patrząc na pozostałych.
— Będziemy walczyć — oznajmił Cohen.
— Właśnie. Powinieneś od razu nam powiedzieć o tych czaszkach i krwi — dodał Truckle.
— Pokażem im, czy jeszcze żyjem, czy nie — zarechotał Caleb.
Saveloy pokręcił głową.
— Chyba nie dosłyszeliście. Mają przewagę stu tysięcy do jednego!
— Po mojemu to wszystkich przekona, że jeszcze żyjem.
— Tak. Ale mój plan właśnie na tym polegał, żeby wam pokazać, jak dotrzeć na szczyt piramidy, nie wyrąbując sobie drogi mieczem — zaprotestował Saveloy. — To naprawdę możliwe w tak zakonserwowanym społeczeństwie. Ale jeśli spróbujecie walczyć z setkami tysięcy żołnierzy, wszyscy zginiecie.
A potem, ku własnemu zdumieniu, dodał jeszcze:
— Prawdopodobnie.
Orda wyszczerzyła zęby w uśmiechach.
— Duża przewaga wcale nam nie przeszkadza — zapewnił Truckle.
— Lubim dużą przewagę — dodał Caleb.
— Widzisz, Ucz, przewaga tysiąca na jednego nie jest o wiele gorsza niż dziesięciu na jednego — wyjaśnił Cohen. — A to dlatego że… — Zaczął odliczać na palcach. — Po pierwsze, taki typowy żołnierz, co to się bije dla żołdu, a nie o życie, nie będzie nadstawiał karku, kiedy ma dookoła innych, którzy też mogą załatwić sprawę. Po drugie, nie tak wielu da radę dostać się blisko nas, będą się przepychać i potrącać. Po… — Spojrzał na własną dłoń z wyrazem głębokiego namysłu.
— …trzecie — podpowiedział mu Saveloy.
— Właśnie, po trzecie, jak zaczną machać mieczami, to co drugi raz trafią swoich i zaoszczędzą nam roboty. Rozumiesz?
— Ale nawet jeśli to prawda, podziała tylko na krótko — zaprotestował Saveloy. — Choćbyście zabili dwustu, będziecie zmęczeni, a was będą atakować ciągle nowi.
— Oni też się zmęczą — oświadczył z satysfakcją Cohen.
— Dlaczego?
— Bo przez ten czas, żeby do nas dotrzeć, będą musieli biec pod górę.
— To jest logika, ot co — stwierdził z aprobatą Truckle.
Cohen klepnął oszołomionego nauczyciela w plecy.
— Nic się nie martw — pocieszył go. — Jak już zdobyliśmy Imperium według twojego planu, to utrzymamy je według naszego. Ty nam pokazałeś cywilizację, a my ci pokażemy barbarzyństwo.
Przeszedł kawałek, po czym odwrócił się i podjął ze złośliwym błyskiem w oku.
— Barbarzyństwo? Ha! Kiedy my zabijamy ludzi, robimy to szybko i sprawnie, patrząc im w oczy, i chętnie potem postawimy im piwo na tamtym świecie. Żadnych pretensji. Nigdy nie znałem barbarzyńcy, który by ciął ludzi powolutku w małej celi albo torturował kobiety, żeby ładniej wyglądały, albo wlewał truciznę do porządnego żarcia. Cywilizacja? Jak to jest cywilizacja, możesz sobie ją wcisnąć tam, gdzie słońce nie dochodzi!
— Co?
— Powiedział, żeby SOBIE JĄ WCISNĄŁ TAM, GDZIE SŁOŃCE NIE DOCHODZI, Hamish.
— Aha. Byłżem tam.
— Ale cywilizacja to przecież coś więcej! — oburzył się Saveloy. — To… muzyka, literatura, koncepcja sprawiedliwości, ideały…
Rozsunęły się bambusowe drzwi. Jak jeden maż, z trzeszczącymi stawami, ordyńcy odwrócili się, unosząc broń.
Ludzie stojący w drzwiach byli wyżsi i lepiej ubrani od chłopów. Poruszali się jak ktoś przyzwyczajony do pewności, że nikt nie stoi mu na drodze. Przed nimi jednak stał drżący ze strachu wieśniak niosący czerwoną flagę na kiju. Wszedł do sali tronowej ponaglany mieczem.
— Czerwona flaga? — szepnął zdziwiony Cohen.
— To znaczy, że chcą rozmawiać — wyjaśnił Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— No wiesz… tak jak u nas biała flaga kapitulacji — dodał Saveloy.
— Pierwsze słyszę — mruknął Cohen.
— To znaczy, że nie wolno ci ich zabijać, dopóki nie będą gotowi.
Saveloy starał się nie słuchać szeptów rozbrzmiewających mu za plecami.
— Czemu nie zaprosimy ich na ucztę i nie wyrżniemy wszystkich, jak się upiją?
— Słyszałeś, co mówili. Jest ich siedemset tysięcy.
— Tak? No to trzeba podać coś prostego, makaron albo co…
Grupa arystokratów wkroczyła na środek sali. Cohen i Saveloy wyszli im na spotkanie.
— Ty też — rzucił Cohen, łapiąc cofającego się Rincewinda. — Spryciarz z ciebie i dobrze gadasz.
Pan Hong spoglądał na nich z miną człowieka, który po przodkach odziedziczył umiejętność spoglądania na wszystkich z góry.
— Nazywam się pan Hong. Jestem wielkim wezyrem cesarza. Rozkazuję wam natychmiast opuścić to pomieszczenie i poddać się sądowi.
Saveloy zerknął na Cohena.
— Nic z tego — odparł Cohen.
Saveloy zastanowił się szybko.
— Hm, jak by to ująć… Dżyngis Cohen, przywódca Srebrnej Ordy, przekazuje panu Hongowi wyrazy szacunku, jednakże…
— Powiedz mu, żeby się wypchał — przerwał Cohen.
— Wydaje mi się, panie Hong, że odgaduje pan, jakie przeważają tu opinie.
— Gdzie reszta twoich barbarzyńców, prostaku? — zapytał pan Hong.
Rincewind przyglądał się Saveloyowi. Tym razem stary nauczyciel wyraźnie nie wiedział, co powiedzieć.
Mag najchętniej by stąd uciekł. Jednak Cohen miał rację. Choć brzmiało to bezsensownie, przy nim będzie chyba bezpieczniej. Ucieczka wcześniej czy później zbliżyłaby go do pana Honga.
Który najwyraźniej wierzył, że są gdzieś jeszcze inni barbarzyńcy…
— Powiem wam tyle i tylko tyle — rzekł pan Hong. — Jeśli opuścicie Zakazane Miasto teraz, czeka was przynajmniej szybka śmierć. A potem wasze głowy i inne ważne elementy będą pokazywane we wszystkich miastach Imperium, aby ludzie wiedzieli, jak straszna jest kara.
— Kara? — zdziwił się Saveloy.
— Za zabicie cesarza.
— Nie zabiliśmy żadnego cesarza — zapewnił Cohen. — Osobiście nie mam nic przeciwko zabijaniu cesarzy, ale tego nie zabiliśmy.
— Został zamordowany w swoim łożu godzinę temu — oznajmił pan Hong.
— Nie przez nas — zaznaczył Saveloy.
— Przez ciebie! — zawołał Rincewind. — Tylko że mordowanie cesarza jest wbrew zasadom, więc chciałeś zrzucić winę na Czerwoną Armię!
Pan Hong spojrzał na niego tak, jakby go widział pierwszy raz w życiu i wcale nie był z tego powodu szczęśliwy.
— W tych okolicznościach — zauważył — wątpię, czy ktokolwiek wam uwierzy.
— A co się stanie, jeśli teraz nie ustąpimy? — spytał Saveloy. — Wolę wiedzieć o takich rzeczach.
— Będziecie umierać powoli i w sposób… interesujący.
— To saga mojego życia — stwierdził Cohen. — Zawsze umierałem bardzo powoli i w interesujący sposób. Co to będzie? Walki uliczne? Dom przeciw domowi? Każdy na każdego?
— W prawdziwym świecie — odparł jeden z pozostałych wodzów — staczamy bitwy. Nie bójki, jak barbarzyńcy. Nasze armie spotkają się na równinie pod bramami miasta.
— Co jest pod bramami miasta?
— Chciał powiedzieć, że przed bramą miasta, Dżyngis.
— Aha. Znowu ta cywilizowana gadka. Kiedy?
— Jutro o świcie.
— Dobra — zgodził się Cohen. — Nabierzemy apetytu na śniadanie. Czy jeszcze mogę wam w czymś pomóc?
— Jak wielka jest twoja armia, barbarzyńco?
— Nie uwierzycie, jak wielka — odparł Cohen i zapewne była to prawda. — Podbijaliśmy kraje. Całe miasta ścieraliśmy z map. Gdzie przejdzie moja armia, tam już nic nie wyrasta.
— Przynajmniej to jest faktem — przyznał Saveloy.
— Nie słyszeliśmy o was — rzekł arystokrata.
— Właśnie — odparł Cohen. — To dowodzi, jacy jesteśmy skuteczni.
— Jedno trzeba powiedzieć o jego armii — wtrącił ktoś nagle.
Wszyscy spojrzeli na Rincewinda, który był niemal tak samo zdumiony, słysząc własny głos. Ale tor myśli dotarł do terminalu…
— Co takiego?
— Może zastanawialiście się, czemu dotąd widzieliście jedynie… generałów — mówił dalej Rincewind powoli, jakby wymyślał wszystko na poczekaniu. — To dlatego, rozumiecie, że sami żołnierze są… niewidzialni. Eee… tak. Właściwie są upiorami. Wszyscy to wiedzą, prawda?
Cohen przyglądał mu się w oszołomieniu.
— Krwiożercze upiory, prawdę mówiąc — ciągnął Rincewind. — Powszechnie wiadomo, że tylko takie żyją poza Wielkim Murem. Prawda?
Pan Hong parsknął drwiąco. Ale pozostali wodzowie patrzyli na Rincewinda jak ludzie, którzy wprawdzie podejrzewają, że żyjący poza Murem są zwykłymi istotami z krwi i kości, jednak ich władza opiera się na milionach innych, którzy wcale w to nie wierzą.
— To śmieszne! Wy przecież nie jesteście niewidzialnymi krwiożerczymi upiorami — zauważył jeden z nich.
Cohen otworzył usta tak, by błysnęły diamentowe zęby.
— Zgadza się — potwierdził. — Bo my… my należymy do tych widzialnych.
— Ha! Żałosna próba! — zawołał pan Hong. — Upiory czy nie, i tak was pokonamy!
— Cóż, poszło lepiej, niż się spodziewałem — uznał Saveloy, kiedy wodzowie opuścili salę tronową. — Czyżbyś chciał spróbować wojny psychologicznej, Rincewindzie?
— To była ona? Znam się na tym — zapewnił Cohen. — To jest wtedy, kiedy przez całą noc przed bitwą walisz w tarczę, żeby wrogowie nie mogli się wyspać, śpiewasz „Jutro obetniemy wam jaja!” i takie tam.
— Mniej więcej — przyznał dyplomatycznie Saveloy. — Ale nic z tego, obawiam się. Pan Hong i jego generałowie są zbyt wyrafinowani. Szkoda, że nie możesz sprawdzić tej metody na zwykłych żołnierzach.
Za nimi cicho zapiszczał królik. Odwrócili się. Do sali weszła właśnie młodociana kadra Czerwonej Armii. Wśród nich była też Motyl; uśmiechnęła się blado do Rincewinda.
Rincewind zawsze polegał na ucieczce. Ale może czasami człowiek musi stanąć mężnie i walczyć, choćby dlatego że nie ma już dokąd uciekać.
Jednak zupełnie nie radził sobie z bronią.
Przynajmniej nie z taką normalną.
— Hm… — odezwał się. — Jeśli wyjdziemy teraz z pałacu, zabiją nas. Tak?
— Wątpię — odparł Saveloy. — Teraz sprawa podlega Sztuce Wojny. Ktoś taki jak Hong pewnie poderżnąłby nam gardła, ale skoro wypowiedziano wojnę, wszystko musi się odbyć zgodnie z tradycją.
Rincewind nabrał tchu.
— To szansa jedna na milion — rzekł. — Ale może się udać…
Czterech Jeźdźców, których przybycie zwiastuje koniec świata, to jak wiadomo Śmierć, Wojna, Głód i Zaraza. Ale również mniej spektakularne wydarzenia mają swoich Jeźdźców. Na przykład Czterej Jeźdźcy Przeziębienia to Zasmarkanie, Kaszel, Katar i Brak Chusteczek; Czterej Jeźdźcy, których przybycie poprzedza wszelkie publiczne święta, to Burza, Wichura, Deszcz oraz Roboty Drogowe.
Wśród armii obozujących na rozległej aluwialnej równinie wokół Hunghung siodłali już swe wierzchowce niewidzialni jeźdźcy, znani jako Dezinformacja, Plotka i Pogłoska…
Życie w obozowisku dużej armii ma wszelkie wady życia w mieście, jednak bez żadnych jego zalet. Dlatego posterunki straży i linie wartownicze stają się po jakimś czasie otwarte dla cywilów, zwłaszcza jeśli mają cokolwiek na sprzedaż, a jeszcze bardziej jeśli są kobietami, których cnota zawiera pewien element komercji. Czasami wystarczy nawet, że sprzedają żywność, będącą odmianą wobec monotonnych wojskowych posiłków. Żywność proponowana w tej chwili z pewnością stanowiła taką odmianę.
— Wieprzowe kulki! Wieprzowe kulki! Kupujcie, póki… — Nastąpiła chwila ciszy, gdy handlarz w myślach sprawdzał rozmaite zakończenia tego zdania. Wreszcie zrezygnował. — Wieprzowe kulki! Na pałeczce! Może ty kupisz, szogunie, wyglądasz na… Zaraz, czy nie jesteś…
— Cichocichocicho!
Rincewind wciągnął W.S.W.H. Dibhalę w cień namiotu.
Handlarz spojrzał na zbolałą twarz pomiędzy kostiumem eunucha i szerokim słomkowym kapeluszem.
— To przecież mag, prawda? Jak się…
— Pamiętasz, miałeś poważne zamiary niezwykłego wzbogacenia się na handlu międzynarodowym? — upewnił się Rincewind.
— Tak. Możemy już zacząć?
— Wkrótce. Niedługo. Ale najpierw musisz coś zrobić. Słyszałeś te pogłoski o armii niewidzialnych wampirzych upiorów, która tutaj zmierza?
W.S.W.H. Dibhala nerwowo przewrócił oczami. Jednak do jego zawodowych specjalności należało, by nigdy nie wydawać się źle poinformowanym — chyba że w sprawie uczciwego wydawania reszty.
— Tak? — odparł ostrożnie.
— Pogłoski, że są ich miliony? — mówił dalej Rincewind. — I to bardzo głodnych, a to z takiej przyczyny, że przez całą drogę nic nie jadły? I wyjątkowo zaciekłych, bo tak zaczarował je Wielki Mag?
— Eee… tak?
— No więc to nieprawda.
— Nie?
— Nie wierzysz mi? W końcu ja powinienem wiedzieć najlepiej.
— Słuszna uwaga.
— Nie chcemy chyba, żeby ludzi ogarnęła panika, prawda?
— Panika jest niedobra dla interesów. — W.S.W.H. niespokojnie pokiwał głową.
— Dlatego postaraj się tłumaczyć wszystkim, że to pogłoska całkiem fałszywa. Wiesz, żeby ich uspokoić.
— Dobry pomysł. A te niewidzialne wampirze upiory… Czy mają jakieś pieniądze?
— Nie. Ponieważ nie istnieją.
— Racja, zapomniałem.
— I tych upiorów wcale nie jest dwa miliony trzysta tysięcy dziewięciu — dodał Rincewind. Był całkiem dumny z tego drobnego szczegółu.
— Nie dwa miliony trzysta tysięcy dziewięciu — powtórzył W.S.W.H. Oczy mu się zaszkliły.
— Absolutnie nie. Nie ma ich dwa miliony trzysta tysięcy dziewięciu, nieważne, co kto opowiada. Ani też Wielki Mag nie uczynił ich dwa razy większymi niż normalnie. Zuch z ciebie. A teraz muszę już iść.
Rincewind odszedł pospiesznie.
Handlarz stał przez chwilę zamyślony. Przyszło mu do głowy, że dość już sprzedał na dzisiaj, więc może wrócić do domu i spędzić spokojną noc w beczce w piwnicy, z workiem na głowie.
Droga poprowadziła go przez znaczną część obozu. Dopilnował, by napotkani żołnierze wiedzieli, że w plotce nie ma ani odrobiny prawdy. Co prawda za każdym razem musiał im najpierw wytłumaczyć, jaka to plotka…
Pluszowy królik zapiszczał nerwowo.
— Boję się wielkich, niewidzialnych wampirowatych upiorów! — szlochała Ukochana Perła.
Żołnierze przy ognisku próbowali ją pocieszyć, ale niestety, ich już nie miał kto pocieszać.
— I słyszałam, że już pożarły parę osób.
Jeden czy dwóch żołnierzy obejrzało się niespokojnie. W ciemności nie zobaczyli niczego, jednak nie był to dobry znak.
Czerwona Armia przemieszczała się ukradkowo od ogniska do ogniska.
Rincewind udzielił bardzo szczegółowych instrukcji. Całe swoje dorosłe życie — a przynajmniej te jego części, kiedy nie był ścigany przez stwory mające więcej nóg niż zębów — spędził na Niewidocznym Uniwersytecie. Czuł więc, że wie, na czym to polega. Niczego ludziom nie mówcie, tłumaczył. Nie mówcie. Nie można przeżyć jako mag na NU, wierząc w to, co mówią. Człowiek wierzy w to, czego nie mówią.
Dlatego nie mówcie. Pytajcie. Pytajcie, czy to prawda. Możecie ich błagać, by wam powiedzieli, że to nieprawda. Albo nawet możecie opowiadać, że kazali wam mówić, że to nieprawda. To będzie najlepsze.
Ponieważ Rincewind doskonale wiedział, że kiedy wyruszają w świat Czterej dość niewielcy, ale bardzo złośliwi Jeźdźcy Paniki, dobrą robotę wykonują Dezinformacja, Pogłoska i Plotka. Są jednak niczym w porównaniu z czwartym jeźdźcem, którego imię brzmi Zaprzeczanie.
Po godzinie Rincewind czuł się już całkiem zbędny.
Wszędzie toczyły się rozmowy, szczególnie zaś w regionach na granicy obozów, gdzie noc rozciągała się daleko: wielka, ciemna i bardzo wyraźnie pusta.
— No dobrze, ale dlaczego mówią, że nie ma ich dwa miliony trzysta tysięcy dziewięciu, co? Jeśli w ogóle ich nie ma, to skąd taka liczba?
— Przecież nie ma niczego takiego jak niewidzialne wampirze upiory. Jasne?
— Ach tak? A niby skąd wiesz? Widziałeś jakiego?
— Posłuchaj no. Poszedłem i zapytałem kapitana, a on twierdzi, że jest całkiem pewien. Nie ma tu żadnych niewidzialnych upiorów.
— Jak może być pewny, jeżeli ich nie widzi?
— Mówi, że w ogóle nie ma żadnych niewidzialnych wampirzych upiorów. Nigdzie.
— Tak? To czemu niby tak nagle zaczął to powtarzać? Dziadek mi opowiadał, że są ich całe miliony za…
— Czekaj… co to było?
— Co?
— Przysiągłbym, że coś słyszałem.
— Ja tam niczego nie widzę.
— Och, nie!
Wieści musiały dotrzeć jakoś do dowództwa, ponieważ około północy w obozowiskach zabrzmiały fanfary i odczytano specjalną proklamację.
Potwierdzała ona realność wampirzych upiorów ogólnie, zaprzeczała jednak ich istnieniu w dowolnym konkretnym sensie tu i teraz. Była prawdziwym arcydziełem swego typu, zwłaszcza że dzięki niej wieści dotarły do uszu tych żołnierzy, do których nie dotarła jeszcze Czerwona Armia.
Godzinę później sytuacja osiągnęła punkt krytyczny i Rincewindowi opowiadano o rzeczach, których wcale nie wymyślił. Szczerze mówiąc, wolałby o nich nie słyszeć.
Rozmawiał na przykład z grupką żołnierzy. Mówił:
— Jestem pewien, że nie ma żadnej ogromnej armii wygłodniałych upiorów.
Na co odpowiadano:
— Nie, jest tylko siedmiu starców.
— Tylko siedmiu starców?
— Słyszałem, że są bardzo starzy — opowiadał żołnierz. — Tak jakby za starzy, by umrzeć. Ktoś z pałacu mi mówił, że potrafią przechodzić przez ściany i stawać się niewidzialni.
— Nie, bez przesady — nie dowierzał Rincewind. — Siedmiu starców walczących przeciwko całej armii?
— Dziwna sprawa, nie? Kapral Toshi mówił, że pomaga im Wielki Mag. To rozsądne. Ja tam nie walczyłbym przeciwko całej armii, gdybym nie miał po swojej stronie jakiejś mocnej magii.
— Hm… a ktoś wie, jak wygląda ten Wielki Mag?
— Podobno jest wyższy niż dom i ma trzy głowy.
Rincewind zachęcająco przytaknął.
— I jeszcze słyszałem — dodał żołnierz — że Czerwona Armia też będzie walczyć razem z nimi.
— Co z tego? Kapral Toshi mówił, że to tylko banda dzieciaków.
— Nie… słyszałem, że… ta prawdziwa Czerwona Armia… no wiecie…
— Czerwona Armia nie stanie u boku barbarzyńskich najeźdźców! A poza tym nie ma żadnej Czerwonej Armii. To tylko mit.
— Tak samo jak niewidzialne wampirze upiory — wtrącił Rincewind, nakręcając odrobinę mocniej sprężynę lęku.
— Eee… no właśnie.
Zostawił ich pogrążonych w dyskusji.
Nikt nie próbował zdezerterować. Ucieczka przez noc pełną nieokreślonych strachów była gorsza niż pozostawanie w obozie. Tym lepiej, uznał. To znaczy, że przerażeni żołnierze siedzą na miejscu, szukając otuchy u towarzyszy. A nic bardziej nie poprawia morale oddziału niż ktoś, kto powtarza: „Jestem pewien, że nie ma żadnych wampirzych magów” i cztery razy na godzinę chodzi do latryny.
Rincewind zaczął się więc przekradać z powrotem do miasta. Okrążył stojący w ciemności namiot i zderzył się z koniem, który ciężkim kopytem nadepnął mu na nogę.
— Twoja żona jest wielkim hipopotamem!
PRZEPRASZAM.
Rincewind zamarł, obiema rękami ściskając bolącą stopę. Znał tylko jedną osobę o głosie jak cmentarz w środku zimy.
Spróbował odskoczyć do tyłu i zderzył się z następnym koniem.
RINCEWIND, PRAWDA?, upewnił się Śmierć. TAK? DOBRY WIECZÓR. NIE SĄDZĘ, ŻEBYŚ SPOTKAŁ JUŻ KIEDYŚ WOJNĘ. WOJNO, POZNAJ RINCEWINDA. RINCEWINDZIE, TO JEST WOJNA.
Wojna dotknął hełmu w uprzejmym salucie.
— Bardzo mi przyjemnie — powiedział i wskazał trzech pozostałych jeźdźców. — Pozwól, że przedstawię ci moich synów, Terror i Panikę. A to moja córka, Clancy.
— Dobry wieczór panu — przywitały się chórem dzieci.
Clancy siedziała nachmurzona, miała kask na głowie i odznakę Klubu Kucyka.
NIE SPODZIEWAŁEM SIĘ, ŻE CIĘ TU SPOTKAM, RINCEWINDZIE.
— Och. To dobrze.
Śmierć wyjął spod szaty klepsydrę, podniósł ją do światła księżyca i westchnął. Rincewind wyciągnął szyję, by zobaczyć, ile jeszcze zostało piasku.
MÓGŁBYM JEDNAK…
— Nie przejmuj się mną — przerwał mu pospiesznie Rincewind. — Ja, tego… przypuszczam, że przybyłeś tu z powodu bitwy?
TAK. ZAPOWIADA SIĘ NA WYJĄTKOWO… KRÓTKĄ.
— Kto zwycięży?
PRZECIEŻ WIESZ, ŻE TEGO BYM CI NIE ZDRADZIŁ, NAWET GDYBYM WIEDZIAŁ.
— Nawet gdybyś wiedział? Myślałem, że powinieneś wiedzieć wszystko.
Śmierć wyciągnął palec. Coś sfrunęło, trzepocząc wśród nocy. Z początku Rincewind myślał, że to ćma, choć nie wydawała się puszysta i miała dziwny, nakrapiany deseń na skrzydełkach.
Usiadła na chwilę na kościstym palcu, a potem odleciała znowu.
W TAKĄ NOC JAK DZISIAJ, rzekł Śmierć, JEDYNĄ RZECZĄ PEWNĄ JEST NIEPEWNOŚĆ. BANALNE, ALE PRAWDZIWE.
Gdzieś na horyzoncie zahuczał grom.
— Ja, tego… to ja już sobie pójdę — powiedział Rincewind.
NIE BĄDŹ TAKIM DZIWAKIEM!, zawołał za nim Śmierć.
— Dziwny osobnik — zauważył Wojna.
Z NIM TUTAJ NAWET NIEPEWNOŚĆ JEST NIEPEWNA. I NAWET O TYM NIE JESTEM PRZEKONANY.
Wojna wyjął z juków duży pakunek owinięty w papier.
— Co my tu mamy? Zobaczmy… z jajkiem i rzeżuchą, z kurczakiem, i jeszcze z serem pleśniowym i piklami.
WSPANIAŁE RZECZY WYCZYNIAJĄ TERAZ Z KANAPKAMI.
— O, jest jeszcze bekonowa niespodzianka.
NAPRAWDĘ? CO MOŻE BYĆ NIESPODZIEWANEGO W BEKONIE?
— Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że jest dość szokujący dla świni.
Ridcully długo walczył sam ze sobą, ale zwyciężył.
— Musimy sprowadzić go z powrotem — oznajmił. — To już cztery dni. Przy okazji możemy im odesłać tę piekielną rzecz z rurą. Dreszczy od niej dostaję.
Magowie spojrzeli po sobie. Nikt nie tęsknił specjalnie za Niewidzialnym Uniwersytetem z elementem Rincewinda, ale metalowy pies rzeczywiście budził dreszcze. Nikt nie chciał znaleźć się blisko niego. Otoczyli psa stołami i udawali, że go tam nie ma.
— No dobrze — zgodził się dziekan. — Ale Stibbons stale opowiada o tym, że rzeczy powinny mieć tę samą wagę. Jeśli poślemy to coś z powrotem, czy wtedy Rincewind nie przybędzie bardzo szybko?
— Stibbons mówi, że pracuje nad odpowiednim zaklęciem — uspokoił go Ridcully. — Ostatecznie możemy rzucić pod ścianę holu materace albo coś w tym rodzaju.
Kwestor podniósł rękę.
— Słucham, kwestorze — zachęcił go Ridcully.
— Hej, gospodarzu, kufel twojego najlepszego piwa!
— Doskonale. A więc załatwione. Poleciłem już Stibbonsowi, żeby zaczął szukać…
— Na tym demonicznym urządzeniu?
— Tak.
— W takim razie nic nie może się nie udać — mruknął kwaśnym tonem dziekan.
— Trąba homara, jeśli wolno.
— Kwestor też się zgadza.
Wodzowie zebrali się w komnatach pana Honga. Starannie utrzymywali dystans pomiędzy sobą, jak wypada nieprzyjaciołom, którzy zawarli chwilowe i bardzo chwiejne przymierze. Kiedy tylko rozprawią się z barbarzyńcami, będą mogli znowu podjąć bitwę. Na razie jednak chcieli zapewnienia w jednej konkretnej kwestii.
— Nie! — stwierdził pan Hong. — I chcę być dobrze zrozumiany! Nie ma żadnej niewidzialnej armii krwiożerczych upiorów, rozumiecie? Ludzie za Murem są tacy sami jak my… tyle że gorsi od nas pod każdym względem, ma się rozumieć. Ale całkiem widzialni.
Jeden czy dwóch arystokratów nie wyglądało na całkiem przekonanych.
— A wszystkie te opowieści o Czerwonej Armii? — zapytał jeden z nich.
— Czerwona Armia, panie Tang, to niezdyscyplinowany motłoch, z którym rozprawimy się z całą stanowczością!
— Dobrze pan wie, o jakiej Czerwonej Armii opowiadają wieśniacy — odparł pan Tang. — Podobno tysiące lat temu…
— Podobno tysiące lat temu jakiś mag, który naprawdę nie istniał, wziął błoto i błyskawicę, i stworzył z nich żołnierzy, co to nie mogą umrzeć — dokończył pan Hong. — Tak. To legenda, panie Tang. Legenda wymyślona przez wieśniaków nierozumiejących, co się wydarzyło naprawdę. Armia Zwierciadła Jedynego Słońca miała po prostu… — Pan Hong lekceważąco machnął ręką. — Miała lepsze zbroje i lepszą dyscyplinę. Nie obawiam się upiorów, a już na pewno nie obawiam się legendy, która prawdopodobnie nigdy nie była prawdziwa.
— Tak, ale…
— Wróżbito! — przerwał pan Hong.
Wróżbita, który nie spodziewał się wezwania, drgnął lekko.
— Tak, panie?
— Jak tam wnętrzności?
— No… są właściwie gotowe, panie.
Wróżbita trochę się niepokoił. Musiał użyć nieodpowiedniego gatunku ptaka, tłumaczył sobie. Uczciwie mówiąc, wnętrzności zwiastowały tylko tyle, że jeśli wyjdzie z tego żywy, to on, wróżbita, o ile będzie mu sprzyjać szczęście, zje na obiad kurczaka. Ale pan Hong wydawał się człowiekiem owładniętym wyjątkowo niebezpieczną odmianą zniecierpliwienia.
— Co ci mówią?
— Przyszłość jest… tego… przyszłość jest…
Wnętrzności kurczęcia nigdy jeszcze tak nie wyglądały. Przez chwilę miał wrażenie, że się poruszają.
— Eee… jest niepewna — zaryzykował.
— Lepiej ty bądź pewien — doradził pan Hong. — Kto zwycięży rankiem?
Cienie zafalowały na stole.
Coś zatrzepotało wokół świecy.
Wyglądało jak całkiem zwyczajna żółta ćma z czarnym deseniem na skrzydełkach.
Prorocze zdolności wróżbity, znacznie potężniejsze, niż sam podejrzewał, sugerowały teraz: To nie jest właściwa pora, by być jasnowidzem.
Z drugiej strony jednak pora nigdy nie była właściwa na przerażającą egzekucję. A zatem…
— Bez cienia wątpliwości — rzekł — wrogowie zostaną bardzo dotkliwie pobici.
— Skąd nagle jesteś taki pewny? — zdziwił się pan McSweeney.
Wróżbita zjeżył się gniewnie.
— Widzisz, panie, ten trzęsący się kawałek obok nerki? Chciałbyś może spierać się z tym zielonym cieknącym czymś? Nagle wiesz, panie, wszystko o wątrobie? Tak?
— Sami widzicie — rzekł pan Hong. — Los uśmiecha się do nas.
— Mimo to… — Pan Tang nie dawał się przekonać. — Żołnierze są bardzo…
— Możecie im powiedzieć… — zaczął pan Hong. Przerwał. Uśmiechnął się. — Możecie im powiedzieć — podjął — że istotnie zbliża się armia niewidzialnych wampirzych upiorów.
— Co?
— Tak. — Pan Hong zaczął przechadzać się po komnacie, pstrykając palcami. — Tak, nadchodzi straszliwa armia cudzoziemskich upiorów. A to rozgniewało nasze upiory… Tak, tysiąc pokoleń naszych przodków pędzi na skrzydłach wiatru, by odeprzeć barbarzyńską inwazję! Duchy Imperium powstają! Miliony duchów! Nawet nasze demony dyszą wściekłością na myśl o tym ataku! Runą niczym obłok szponów i zębów na… Słucham, panie Sung?
Wodzowie spoglądali po sobie nerwowo.
— Jest pan pewien, panie Hong?
Oczy pana Honga błysnęły za małymi okularami.
— Napiszcie odpowiednie proklamacje.
— Przecież ledwie parę godzin temu mówiliśmy ludziom, że nie ma ich…
— Powiedzcie im teraz, że są.
— Ale czy uwierzą, że…
— Uwierzą w to, w co każemy im wierzyć! — krzyknął pan Hong. — Jeśli siła nieprzyjaciela opiera się na oszustwie, to przeciwko niemu wykorzystamy jego własne kłamstwa. Powiedzcie ludziom, że za nimi staną miliardy duchów Imperium!
Pozostali wodzowie unikali jego wzroku. Nikt nie miał ochoty sugerować, że przeciętny żołnierz nie będzie zbyt szczęśliwy, mając duchy przed sobą i za plecami. Zwłaszcza wobec znanej kapryśności tych istot.
— Dobrze — rzekł pan Hong. Obejrzał się. — Jeszcze tu jesteś?
— Sprzątam podroby, panie — jęknął wróżbita.
Zgarnął szybko resztki zabitego kurczaka i wybiegł pędem.
W końcu, tłumaczył sobie, maszerując do domu, nie powiedziałem przecież, czyi wrogowie.
Pan Hong został sam.
Zauważył, że cały się trzęsie. Pewnie z wściekłości. Ale może… może uda się jeszcze wykorzystać sytuację, mimo wszystko. Barbarzyńcy przybyli z zewnątrz, a dla większości mieszkańców Imperium wszystko, co na zewnątrz, było jednakowe. Tak. Barbarzyńcy to nieistotny szczegół, łatwy do usunięcia, jednak ostrożnie wykorzystany może odegrać ważną rolę w ogólnej strategii.
Oddychał ciężko.
Przeszedł do prywatnego gabinetu i zamknął drzwi.
Wyjął klucz.
Otworzył kufer.
Przez kilka minut panowała cisza, zakłócana jedynie szelestem tkaniny.
Pan Hong spojrzał na siebie w lustrze.
Osiągnięcie tego kosztowało go wiele starań. Wykorzystał kilku agentów, z których żaden nie znał wszystkich szczegółów planu. Jednak ankhmorporski krawiec okazał się dobrym rzemieślnikiem i stosował się ściśle do podanych wymiarów. Pan Hong wiedział, że od spiczastych butów, przez rajtuzy i kubrak, po pelerynę i kapelusz z piórem, jest wcieleniem ankhmorporskiego dżentelmena. Peleryna była podszyta jedwabiem.
Dziwnie się czuł w takim ubraniu, dotykającym skóry w sposób, do jakiego nie był przyzwyczajony. Ale to wszystko drobiazgi… Tak właśnie wygląda przedstawiciel społeczności, która oddycha, idzie naprzód, może coś osiągnąć…
Przejdzie tak przez miasto już pierwszego wielkiego dnia, a ludzie będą milkli na widok ich naturalnego przywódcy.
Nie przyszło mu nawet do głowy, że ktoś mógłby powiedzieć: „Aczcie, o za dufek! Rzuśmy a niego egłófkę!”.
Mrówki biegały pracowicie. Rzecz, która robi „ping!”, robiła „ping!”.
Magowie stali z tyłu. Gdy HEX pracował z pełną szybkością, nie mieli nic innego do roboty; mogli tylko obserwować rybki i od czasu do czasu oliwić tryby. Niekiedy rury iskrzyły się oktarynowym blaskiem.
HEX rzucał zaklęcia w tempie kilkuset na minutę. Na tym polegał cały sekret. Człowiek potrzebował co najmniej godziny, by przygotować zwyczajne zaklęcie poszukujące. HEX potrafił robić to szybciej. Raz po raz, w całym okultystycznym morzu zarzucał sieci, by złapać jedną śliską rybę.
Po dziewięćdziesięciu trzech minutach osiągnął to, co gronu profesorskiemu zabrałoby kilka miesięcy.
— Widzicie, panowie? — Myślakowi drżał lekko głos, kiedy wyjmował z pojemnika rząd klocków. — Mówiłem, że on sobie z tym poradzi.
— Kto to jest „on”? — zdziwił się Ridcully.
— HEX.
— Maszyna? To chyba „ona”?
— Tak właśnie powiedziałem, nadrektorze.
— Eee… tak.
Kolejną cechą ordyńców, jak zauważył Saveloy, była ich zdolność do odpoczynku. Starcy posiadali kocią umiejętność nierobienia niczego, gdy nic nie było do roboty.
Naostrzyli miecze. Zjedli posiłek — głównie wielkie kawały mięsa i coś w rodzaju owsianki dla Wściekłego Hamisha, któremu i tak prawie wszystko wyciekło z ust na brodę. Gwarancję zdrowej żywności uzyskali, przybijając kucharza do podłogi — za fartuch — i wieszając nad nim ciężki topór na linie przerzuconej przez belkę. Cohen, jedząc, trzymał drugi koniec liny.
Potem naostrzyli miecze jeszcze raz, z przyzwyczajenia. I… znieruchomieli.
Od czasu do czasu któryś z nich pogwizdywał jakąś melodyjkę przez to, co pozostało mu z zębów, albo skrobał szczelinę ciała w poszukiwaniu szczególnie nerwowej pchły. Głównie jednak siedzieli i wpatrywali się w pustkę.
Po długiej chwili odezwał się Caleb:
— Wiecie, wszędzie już byłem, ale nigdy na XXXX. Czasem tak sobie myślę, jak tam jest.
— Raz morze mnie tam wyrzuciło — powiedział Vincent. — Dziwaczne miejsce. Paskudne od całej tej magii. Żyją tam bobry z dziobami i wielgachne szczury z długimi ogonami skaczą dookoła i boksują się ze sobą. I wszędzie łażą tacy czarni. Mówią, że są we śnie. Ale sprytni. Wystarczy takiemu pokazać kawałek pustyni z zeschniętym drzewem, a on zaraz znajduje trzydaniowy obiad z owocami i orzechami na deser. Piwo też mają niezłe.
— Podoba mi się.
Cisza zapadła na dłużej.
Wreszcie:
— Mam nadzieję, że mają tu minstreli, co? Szkoda by było, jakbyśmy tu zginęli i nikt nie zaśpiewał o tym pieśni.
— W takim wielkim mieście na pewno mają całe tłumy minstreli.
— No to nie ma problemu.
— Nie.
— Nie.
Znowu chwila milczenia.
— Co nie znaczy, że zginiemy.
— Pewno. W moim wieku nie będę się uczył ginąć, cha, cha.
Przerwa.
— Cohen…
— Co?
— Jesteś jakoś religijny?
— Wiesz, swego czasu obrabowałem masę świątyń i zabiłem sporo obłąkanych kapłanów. Nie wiem, czy to się liczy.
— A w co twoje plemię wierzy? Co czeka człowieka po śmierci w bitwie?
— No, takie wielkie tłuste baby w skrzydlatych hełmach zabierają go do hal Io, gdzie są walki, hulanki i żłopanie przez wieczność.
Cisza.
— Znaczy, naprawdę przez wieczność?
— Chyba tak.
— Bo wiesz, zwykle człowiek po czterech dniach nawet indyka ma dosyć.
— No dobra, a u ciebie w co wierzą?
— Moim zdaniem odpływamy do piekła w łodzi zbudowanej z obciętych paznokci u nóg. Czy coś w tym rodzaju.
Znowu chwila milczenia.
— Ale nie warto o tym gadać, bo przecież nas dzisiaj nie zabiją.
— Sam zacząłeś.
— Nie warto ginąć, jak potem czekają cię tylko jakieś resztki mięsa i pływanie w łodzi cuchnącej skarpetkami. Mam rację?
— Cha, cha.
Kolejna pauza.
— A w takim Klatchu to wierzą, że jak człowiek prowadził dobre życie, w nagrodę trafia do raju, gdzie jest mnóstwo młodych kobiet.
— Taka nagroda?
— Sam nie wiem. Może kara. Ale pamiętam, że całymi dniami je się sorbet.
— Ha! Jak byłem dzieckiem, robili jeszcze prawdziwy sorbet, w takich małych rurkach i z lukrecjową słomką, żeby dało się wszystko wyssać. Teraz już się takich nie znajdzie. Ludzie stale się gdzieś spieszą.
— Ale i tak lepiej to brzmi niż żłopanie paznokci.
Znowu cisza.
— A wierzyłeś w te gadki, że niby każdy zabity wróg staje się twoim sługą na tamtym świecie?
— Bo ja wiem…
— Ilu zabiłeś?
— Co? Jakoś tak… Może ze dwa, trzy tysiące. Nie licząc krasnoludów i trolli, ma się rozumieć.
— No to nie braknie ci kogoś, żeby podał szczotkę albo otwierał przed tobą drzwi.
Cisza.
— Stanowczo nie zginiemy, co?
— Pewno.
— Znaczy się, przewaga stu tysięcy do jednego… ha! Cała różnica to tylko kupa zer.
— Właśnie.
— Wiecie, mężni towarzysze przy boku, silne ramię… Czego jeszcze można pragnąć?
Cisza.
— Najchętniej jakiegoś wulkanu.
Cisza.
— Wszyscy polegniemy, prawda?
— Tak.
Ordyńcy spojrzeli po sobie.
— Ale, patrząc na to z jaśniejszej strony, wciąż jestem krasnoludowi Fafie winien pięćdziesiąt dolarów za ten miecz — oświadczył Mały Willie. — Wychodzi na to, że wygram na tym interesie.
Saveloy zwiesił głowę.
— Tak mi przykro — powiedział.
— Nie przejmuj się — odparł Cohen.
Szary blask świtu był już widoczny za zasłonami.
— Słuchajcie! — zawołał nagle Saveloy. — Przecież nie musicie ginąć. Możemy… no, możemy się wymknąć. Choćby znowu przez rurę. Pewnie uda się nawet przenieść Hamisha. Ludzie przybywają i wyjeżdżają przez cały czas. Na pewno zdołamy… opuścić… miasto… bez…
Umilkł. Żaden głos nie mógłby przemawiać pod naporem tych spojrzeń. Nawet Hamish patrzył na niego ponuro, choć zwykle jego wzrok ogniskował się w jakimś punkcie oddalonym o osiemdziesiąt lat.
— Nie będziemy uciekać.
— To nie ucieczka — tłumaczył Saveloy. — To rozsądne wycofanie się. Taktyka. Na bogów, to zwykły zdrowy rozsądek!
— Nie będziemy uciekać.
— Przecież nawet barbarzyńcy umieją liczyć. A sami przyznaliście, że zginiecie.
— Nie będziemy uciekać.
Cohen podszedł i poklepał Saveloya po ramieniu.
— Na tym polega bohaterowanie — wyjaśnił. — Czy kto kiedy słyszał o uciekającym bohaterze? Wszystkie te dzieciaki, co o nich opowiadałeś… wiesz, te, co myślą, że jesteśmy tylko bajką… Jak ci się zdaje, uwierzą, że uciekliśmy? No właśnie. Nie, ten układ nie przewiduje ucieczki. Uciekaniem niech się zajmie kto inny.
— Zresztą — wtrącił Truckle — gdzie nam się trafi druga taka okazja? Sześciu przeciwko pięciu armiom! To pie… To fantastyczne! Nie mówimy tu o legendach! Moim zdaniem mamy niezłe szansę na mitologię!
— Ale… wy… zginiecie.
— Och, to element całej sytuacji, przyznaję. Istotny element. Pomyśl, jak odejdziemy!
Saveloy patrzył na nich i z wolna uświadamiał sobie, że mówią innym językiem w innym świecie. Do tego świata nie miał klucza ani mapy. Mógł ich uczyć noszenia dziwacznych spodni i posługiwania się pieniędzmi, ale coś w ich duszach pozostawało niezmienione.
— Czy nauczyciele idą po śmierci w jakieś specjalne miejsce? — zainteresował się Cohen.
— Nie sądzę — odparł posępnie Saveloy.
Przez chwilę zastanawiał się, czy naprawdę istnieją Wielkie Ferie w niebie. Nie wydawało się to prawdopodobne. Na pewno będą jakieś prace do oceny.
— Cokolwiek by się stało, kiedy już umrzesz i będziesz miał ochotę na dobrą hulankę, możesz do nas zajrzeć — zapewnił Cohen. — Mieliśmy niezłą zabawę, a to najważniejsze. No i czegoś się nauczyliśmy. Prawda, chłopaki?
Zabrzmiał ogólny pomruk aprobaty.
— Niesamowite, te wszystkie trudne słowa.
— I to kupowanie rzeczy.
— I stosunki towarzyskie, hę, he… Przepraszam.
— Co?
— Szkoda, że się nie udało, ale ja tam nigdy nie lubiłem planować — wyznał Cohen.
Saveloy wstał.
— Przyłączę się do was — rzekł.
— Niby jak? W bitwie?
— Tak.
— A umiesz walczyć mieczem? — zapytał Truckle.
— Eee… nie.
— No to straciłeś całe życie.
Saveloy był urażony.
— Przypuszczam, że po drodze załapię, o co w tym chodzi.
— Załapiesz? Przecież to miecz!
— Tak, ale… jak człowiek jest nauczycielem, musi szybko się uczyć. — Saveloy uśmiechnął się nerwowo. — Kiedyś przez jeden okres wykładałem alchemię praktyczną, gdy pan Schizma był na zwolnieniu, bo wysadził się w powietrze. A nigdy wcześniej nie widziałem kolby.
— Trzymaj. — Mały Willie podał nauczycielowi zapasowy miecz.
Saveloy zważył go w dłoni.
— Hm… mam nadzieję, że jest do niego jakaś instrukcja obsługi czy coś?
— Instrukcja? Nie. Trzymasz za tępy koniec, a tym ostrym dźgasz ludzi.
— Naprawdę? To całkiem proste. Myślałem, że będzie trudniejsze.
— Jesteś pewien, że chcesz iść z nami? — spytał Cohen.
Saveloy stanowczo kiwnął głową.
— Absolutnie. Bardzo wątpię, czy przeżyję, jeśli przegracie, i… no cóż, wydaje mi się, że bohaterowie trafiają do nieba wyższej klasy. Podejrzewam też, muszę dodać, że i życie prowadzą wyższej klasy. Naprawdę nie wiem, gdzie idą po śmierci nauczyciele, ale mam straszliwe przeczucie, że pełno tam ludzi od wychowania fizycznego.
— Trochę się tylko boję, czy dasz radę wpaść w porządny szał bitewny — wyjaśnił Cohen. — Czy zdarzyło ci się kiedyś, że zobaczyłeś czerwoną mgłę, a po przebudzeniu odkryłeś, że zagryzłeś dwudziestu ludzi?
— Dawniej uważano mnie za popędliwego, kiedy uczniowie za bardzo hałasowali na lekcji. I miałem niezłe oko w rzucie kredą.
— A co z tobą, poborco?
Sześć Dobroczynnych Wiatrów cofnął się pospiesznie.
— Ja… chyba raczej jestem stworzony do podkopywania systemu od wewnątrz.
— W porządku. — Cohen spojrzał na pozostałych. — Nigdy dotąd nie próbowałem takiej oficjalnej wojny — powiedział. — Ktoś wie, jak to się robi?
— Myślę, że po prostu stajecie w szeregu naprzeciw siebie i ruszacie do ataku — odparł Saveloy.
— Wydaje się całkiem łatwe. No dobrze, ruszamy.
Pomaszerowali, czy też — w jednym przypadku — potoczyli się lub — w drugim przypadku, Saveloya — pobiegli lekkim truchtem. Poborca wlókł się za nimi.
— Panie Saveloy! — zawołał. — Przecież pan wie, co się stanie! Czy pan postradał zmysły?
— Tak — przyznał nauczyciel. — Ale chyba znalazłem lepsze.
Uśmiechnął się do siebie. Całe jego życie do tej chwili wydawało się bardzo skomplikowane. Były w nim plany zajęć, listy obecności, całe kosze rzeczy, które musiał robić, i takich, których robić nie powinien. Toczyło się po krętym torze, gdy starał się jakoś omijać te przeszkody. A teraz nagle wszystko stało się proste. Trzymasz za jeden koniec, a drugim dźgasz ludzi. Cale życie można przeżyć, trzymając się takiej maksymy. Potem zaś bardzo ciekawy tamten świat…
— Trzymaj, też ci się przyda — powiedział Caleb, wciskając mu coś w rękę, kiedy zatrzymali się w szarym brzasku. — To tarcza.
— Aha. Żeby się nią osłaniać, tak?
— Jak będziesz naprawdę potrzebował, wgryź się w krawędź.
— Tak, słyszałem o tym — pochwalił się Saveloy. — To wtedy, kiedy ogarnia szał bitewny?
— Możliwe, możliwe — zgodził się Caleb. — Dlatego wielu wojowników tak robi. Ale ja osobiście gryzę brzeg tarczy, bo jest zrobiony z czekolady.
— Z czekolady?
— W czasie bitwy nigdy nie można porządnie zjeść.
Oto ja, myślał Saveloy, maszeruję ulicą z bohaterami. To wielcy wo…
— Jakbyś nie wiedział, co robić, zdejmij ubranie — radził Caleb.
— Po co?
— To oznaka solidnego szału bitewnego. Przeraża wrogów jak diabli. Jeśli ktoś zacznie się śmiać, dźgnij go.
Coś się poruszyło wśród koców na wózku.
— Co?
— Powiedziałem DŹGNIJ GO, Hamish.
Hamish zamachał ręką. Wyglądała jak kość obciągnięta skórą i była wyraźnie zbyt chuda, by utrzymać topór, który jednak trzymała.
— Zgadza się! Prosto w nagety!
Saveloy szturchnął Caleba.
— Powinienem to wszystko notować — stwierdził. — Gdzie właściwie są te nagety?
— To niewielki łańcuch górski w pobliżu Osi.
— Fascynujące.
Obywatele Hunghung zebrali się na murach miasta. Niecodziennie przecież trafia się taka bitwa.
Pracując łokciami i kolanami, Rincewind przeciskał się między ludźmi, aż dotarł do kadry, która zdołała zająć najlepsze miejsca nad główną bramą.
— Po co tu jeszcze siedzicie? — zapytał. — Moglibyście już być całe mile stąd.
— Chcemy zobaczyć, co się stanie, oczywiście — odparł Dwukwiat.
Okulary błyszczały mu podnieceniem.
— Ja wiem, co się stanie! Orda będzie natychmiast wybita! A czego się właściwie spodziewacie?
— Ale zapominasz o niewidzialnych wampirzych upiorach.
Rincewind spojrzał na niego zdumiony.
— O czym?
— To ich tajna armia. Słyszałem, że my też mamy swoje. Będzie ciekawie.
— Dwukwiat, nie ma żadnych niewidzialnych wampirzych upiorów.
— Jasne, wszyscy tylko zaprzeczają — wtrąciła Kwiat Lotosu. — Czyli musi w tym być ziarno prawdy.
— Przecież sam je wymyśliłem!
— Zapewne wierzysz, że je wymyśliłeś — rzekł Dwukwiat. — Ale możesz być tylko pionkiem w rękach Losu.
— Posłuchaj, nie ma żadnych…
— Ten sam dawny Rincewind… — Dwukwiat uśmiechnął się pobłażliwie. — Zawsze i w każdej sprawie byłeś takim czarnowidzem, ale wszystko jakoś dobrze się kończyło.
— Nie ma upiorów, nie ma żadnego magicznego wojska — upierał się Rincewind. — Jest tylko…
— Kiedy siedmiu ludzi staje do walki z armią sto tysięcy razy liczniejszą, może się to skończyć tylko w jeden sposób.
— Właśnie. Cieszę się, że nabrałeś rozumu.
— Zwyciężą — stwierdził Dwukwiat. — W przeciwnym razie świat nie funkcjonowałby prawidłowo.
— Wyglądasz na wykształconą. — Rincewind zwrócił się do Motyl. — Wytłumacz mu, dlaczego jest w błędzie. To z powodu takiego niewielkiego wynalazku, jakiego używamy w naszym kraju. Nie wiem, czy tutaj o nim słyszeliście. Nazywa się matematyka.
Dziewczyna uśmiechnęła się tylko.
— Nie wierzysz mi, prawda? — stwierdził spokojnie Rincewind. — Jesteś taka sama jak on. Wyobrażacie sobie, że co to jest? Homeopatyczna wojna? Im mniej ludzi masz po swojej stronie, tym większa jest szansa na zwycięstwo? To tak nie działa. Chciałbym, żeby tak było, ale nie jest. Nie zdarzają się zadziwiające szczęśliwe zbiegi okoliczności, nie ma magicznych rozwiązań, a dobrzy nie wygrywają dlatego, że są mali i dzielni. — Z irytacją machnął na coś ręką.
— Ty zawsze przeżywałeś — przypomniał mu Dwukwiat. — Mieliśmy niezwykłe przygody, a ty zawsze przeżywałeś.
— To tylko przypadek. — I nadal przeżywasz.
— Bezpiecznie wydostałeś nas z więzienia — dodała Kwiat Lotosu.
— To zwykły zbieg oko… Uciekaj stąd!
Motyl odfrunął od jego ręki.
— Paskudztwo — mruknął Rincewind. — Ja stąd znikam — powiedział głośno. — Nie mogę zostać i patrzeć. Mam sprawy do załatwienia. Poza tym wydaje mi się, że zaraz potem zaczną mnie szukać niedobrzy ludzie.
Zdał sobie sprawę z łez lśniących w oczach Kwiatu Lotosu.
— My… sądziliśmy, że coś zrobisz — szepnęła.
— Ja? Niczego nie mogę zrobić! A już zwłaszcza niczego magicznego! Jestem z tego znany. Nie powinniście wierzyć, że Wielcy Magowie rozwiążą wasze problemy, bo nie ma takich i nie rozwiązują, a ja wiem o tym najlepiej, bo wcale nie jestem jednym z nich!
Cofnął się.
— Dlaczego zawsze mnie coś takiego spotyka? Pilnuję swoich spraw, ale ni z tego, ni z owego wszystko się komplikuje, nagle ludzie polegają na mnie i powtarzają: „Och, Rincewindzie, co z tym zrobisz?”. Otóż synuś pani Rincewindowej, jeśli była panią Rincewindową naturalnie, nie ma zamiaru nic robić! Jasne? Sami musicie sobie radzić! Żadna tajemna magiczna armia nie… Czy moglibyście przestać tak mi się przyglądać? Nie wiem, czemu niby to ma być moja wina! Mam inne sprawy! To nie mój interes!
A potem odwrócił się i pobiegł.
Nikt w tłumie nie zwrócił na niego uwagi.
Ulice były opustoszałe — według standardów Hunghung, co oznacza, że czasami dało się zobaczyć bruk. Rincewind przeciskał się i przepychał uliczkami najbliższymi muru, wypatrując jakiejś bramy ze strażnikami zbyt zajętymi, by stawiali pytania.
Za sobą usłyszał kroki.
— Słuchajcie — powiedział, odwracając się. — Mówiłem przecież, że możecie sobie…
To był Bagaż. Udało mu się wyglądać na nieco zawstydzonego.
— Aha, wreszcie się zjawiamy, co? — rzucił złośliwie Rincewind. — Cóż to się stało z tym wszędzie-podążam-za-swoim-panem?
Bagaż przestępował z nogi na nogę. Z bocznej uliczki wynurzyła się trochę większa i o wiele bardziej ozdobna jego wersja. Jej wieko było intarsjowane kosztownym drewnem, a stopy, jak wydało się Rincewindowi, miała bardziej filigranowe od stóp Bagażu z odciskami i zrogowaciałymi paznokciami. Poza tym miała też pomalowane paznokcie.
— Aha — mruknął. — No tak. Coś podobnego. Cóż, rozumiem chyba. Naprawdę? Znaczy… tak. No dobrze. Chodźmy.
Dotarł do końca uliczki i skręcił. Bagaż stukał delikatnie w większy kufer, popychając go w ślad za magiem.
Osobiste doświadczenia seksualne Rincewinda nie były zbyt rozległe, ale oglądał odpowiednie diagramy. Nie miał jednak pojęcia, jak mogłyby się stosować do akcesoriów podróżnych. Czy mówiły coś w rodzaju: „Ale szkatuła” albo „Patrz, jakie zawiasiki idą”?
Jeśli już o tym mowa, to nie miał żadnych powodów, by przypuszczać, że jego Bagaż jest samcem. Owszem, posiadał morderczą naturę, ale nie różnił się pod tym względem od wielu znanych Rincewindowi kobiet, które zresztą w wyniku spotkania z nim zdradzały często jeszcze silniejsze mordercze zapędy. Skłonność do przemocy, jak słyszał, jest uniseksualna. Nie bardzo wiedział, czym jest uniseks, ale podejrzewał, że chodzi o to, czego normalnie doświadczał.
Przed sobą zauważył niewielką bramę. Wydawała się niestrzeżona.
Mimo lęku przeszedł przez nią i powstrzymał się od ruszenia biegiem. Władze zawsze dostrzegały biegnącego człowieka. Pora, żeby zacząć uciekać, następuje w okolicy „e” w: „Hej, ty!”.
Nikt nie zwracał na niego uwagi. Ludzie zebrani na murze całą uwagę zarezerwowali dla wojska.
— Patrzcie sobie — rzekł z goryczą, zwracając się do wszechświata w ogólności. — To głupie. Gdyby walczyło siedmiu przeciwko siedemdziesięciu, każdy by wiedział, kto przegra. A że to siedmiu przeciwko siedmiuset tysiącom, nikt jakoś nie jest przekonany. Tak jakby liczby już nic nie znaczyły. Ale dlaczego niby akurat ja mam coś na to poradzić? Przecież nawet nie znam tego gościa za dobrze. Owszem, uratował mi życie parę razy, ale to jeszcze nie powód, żeby ginąć straszną śmiercią, bo on nie umie liczyć. Więc możecie przestać tak się na mnie gapić.
Bagaż cofnął się odrobinę. Inny Bagaż…
…Rincewind uznał, że po prostu wygląda kobieco. Kobiety mają większe bagaże, prawda? Z powodu — wchodził tu na obce terytorium — wszystkich dodatkowych falbanek i w ogóle. To po prostu fakt, podobnie jak ten, że noszą mniejsze chusteczki od mężczyzn, chociaż ich nosy są tego samego rozmiaru. Bagaż zawsze był tym jedynym Bagażem. Rincewind nie był psychicznie gotów na obecność następnego.
Miał zatem Bagaż i… i inny Bagaż.
— Chodźcie oboje — rzucił. — Wynosimy się stąd. Zrobiłem, co mogłem. Więcej już nie potrafię. Nic mnie to nie obchodzi. Nie mam z tym nic wspólnego. Nie rozumiem, dlaczego wszyscy na mnie liczą. Nie można na mnie liczyć. Nawet ja na siebie nie liczę, a przecież jestem sobą.
Cohen spojrzał na horyzont. Wzbierały szarogranatowe chmury.
— Burza nadciąga — stwierdził.
— Jakie szczęście, że jej nie dożyjemy, bo całkiem by nas przemoczyła — odparł z satysfakcją Mały Willie.
— Ale zabawna sprawa. Wygląda, jakby nadciągała ze wszystkich stron.
— Wredna zagraniczna pogoda. Nie można na niej polegać.
Cohen przyjrzał się armiom pięciu wodzów.
Ustawiły się wokół pozycji zajętej przez Cohena. Ich taktyka wydawała się całkiem oczywista: nacierać. Ordyńcy widzieli dowódców przejeżdżających przed frontem legionów.
— Jak to ma się zacząć? — zapytał Cohen. Wzmagający się wiatr szarpał tym, co pozostało mu z włosów. — Ktoś zagwiżdże albo co? Czy po prostu wrzaśniemy i ruszymy do ataku?
— Rozpoczęcie działań następuje zwykle za porozumieniem — wyjaśnił Saveloy.
— Aha.
Cohen popatrzył na las pik i proporców. Setki tysięcy ludzi wyglądały z bliska jak bardzo duży tłum.
— Przypuszczam — odezwał się powoli — że żaden z was nie ma jakiegoś niesamowitego planu, który dotąd trzymał w sekrecie?
— Myśleliśmy, że ty masz — odparł Truckle.
Kilku jeźdźców wysunęło się z szeregów każdej armii i w grupie podjechali do ordy. Zatrzymali się o rzut oszczepem od nich i patrzyli.
— No dobra — mruknął Cohen. — Głupio mi to mówić, ale może powinniśmy pogadać o kapitulacji.
— Nie! — zaprotestował Saveloy i umilkł zakłopotany tym, jak głośno zabrzmiało to słowo. — Nie — powtórzył już ciszej. — Nie przeżyjecie, jeśli się poddacie. Tyle że nie zginiecie od razu.
Cohen podrapał się w nos.
— Jaka to była flaga… no wiesz… kiedy chcesz z nimi pogadać, ale żeby cię nie zabili?
— Musi być czerwona. Ale słuchaj, nic tym nie…
— Wszystko mi się myli. Czerwony na kapitulację, biały na pogrzeb… — mruczał Cohen. — Dobra. Ktoś ma coś czerwonego?
— Ja mam chustkę — zgłosił się Saveloy. — Ale jest biała, a poza tym…
— Dawaj ją.
Barbarzyński nauczyciel bardzo niechętnie podał chusteczkę. Cohen wyjął zza pasa niewielki, bardzo zużyty nóż.
— Nie mogę uwierzyć! — jęknął Saveloy. Niemal płakał. — Cohen Barbarzyńca rozmawia o kapitulacji z takimi ludźmi!
— Wpływ cywilizacji — wyjaśnił Cohen. — Pewno zrobiłem się od niej miękki w głowie.
Przeciągnął nożem po ręce i przycisnął chusteczkę do rany.
— I gotowe. Zaraz będziemy mieli czerwoną flagę.
Orda z aprobatą pokiwała głowami. Był to niezwykle wręcz symboliczny, dramatyczny, a nade wszystko idiotyczny gest, w najlepszej tradycji barbarzyńskiego bohaterstwa. Nie pozostał też niezauważony przez niektórych przynajmniej stojących bliżej żołnierzy.
— Gotowe — rzekł Cohen. — Ty, Ucz, i ty, Truckle, pójdziecie ze mną. Pogadamy z nimi.
— Zawloką cię do lochów! — protestował Saveloy. — Mają tam oprawców, którzy potrafią zachować cię przy życiu przez całe lata!
— Co? Co on gada?
— Powiedział, że POTRAFIĄ ZACHOWAĆ CIĘ PRZY ŻYCIU PRZEZ LATA, Hamish.
— Dobra. Mnie to pasuje.
— O bogowie! — westchnął Saveloy.
Powlókł się za tamtymi dwoma w stronę wodzów.
Pan Hong uniósł przyłbicę i znad czubka nosa przyglądał się, jak podchodzą.
— Czerwona flaga, widzicie? — Cohen pomachał wilgotną szmatką na mieczu.
— Tak — potwierdził pan Hong. — Widzieliśmy to przedstawienie. Mogło zrobić wrażenie na prostych żołnierzach, barbarzyńco, ale na mnie nie zrobiło żadnego.
— Jak tam chcesz. Chcemy pogadać o poddaniu.
Saveloy zauważył, że inni wodzowe dyskretnie odetchnęli. Pomyślał: prawdziwy żołnierz pewnie nie jest zachwycony całą sytuacją. Nikt nie chciałby trafić do żołnierskiego nieba, gdzie wszędzie musiałby tłumaczyć, jak to kiedyś poprowadził armię na siedmiu staruszków. Za coś takiego nie dają medali.
— Aha. Oczywiście. Koniec z brawurą — rzekł dumnie pan Hong. — Zatem złóżcie broń i zostaniecie odprowadzeni z powrotem do pałacu.
Cohen i Truckle spojrzeli na siebie nawzajem.
— Słucham? — zdziwił się Cohen.
— Złóżcie broń. — Pan Hong parsknął wzgardliwie. — To znaczy, że macie oddać miecze.
Cohen patrzył na niego, nie rozumiejąc.
— Dlaczego mamy oddać swoje miecze?
— Czy nie mówimy o waszej kapitulacji?
— Naszej?
Saveloy rozciągnął wargi w obłąkanym, szczęśliwym uśmiechu.
Pan Hong wytrzeszczył oczy.
— Ha! Mam uwierzyć, żeś przybył tu, aby nam proponować…
Wychylił się z siodła.
— A jednak po to, prawda? Wy bezrozumni mali barbarzyńcy. Czy rzeczywiście umiecie liczyć tylko do pięciu?
— Myśleliśmy sobie, że oszczędzimy ludziom ran.
— Myśleliście, że sobie oszczędzicie ran.
— Chcę zauważyć, że paru waszych też może oberwać.
— To tylko chłopi — stwierdził lekceważąco pan Hong.
— No tak, zapomniałem — mruknął Cohen. — A ty jesteś ich wodzem, tak? Jak w tych waszych szachach, tak?
— Jestem ich władcą — odparł pan Hong. — Zginą na mój rozkaz, jeśli zajdzie potrzeba.
Cohen rzucił mu szeroki, groźny uśmiech.
— Kiedy zaczynamy?
— Wracajcie do swej… bandy. A wtedy, jak sądzę, rozpoczniemy. Wkrótce.
Zerknął na Truckle’a, który rozwinął arkusz papieru. Wargi barbarzyńcy poruszały się niewprawnie, gdy wodził palcem po stronie.
— Niegodny… nędzniku, ot co — powiedział.
— Moje słowa — ucieszył się Saveloy, który sam ułożył tę tabelę.
Kiedy wrócili na pozycję ordy, Saveloy słyszał zgrzytliwy dźwięk. To Cohen ścierał z zębów kilka karatów.
— „Zginą na mój rozkaz” — mruczał. — Ten drań nawet nie wie, jaki ma być wódz, bękart jeden! Niech własnego konia przeleci!
Saveloy obejrzał się. Wodzowie chyba kłócili się o coś.
— Wiecie — powiedział — oni prawdopodobnie spróbują wziąć nas żywcem. Miałem kiedyś dyrektora całkiem do niego podobnego. Lubił zmieniać życie ludzi w mękę.
— Znaczy, będą się starać nas nie pozabijać? — upewnił się Truckle.
— Tak.
— To znaczy, że my też mamy się starać ich nie pozabijać?
— Nie, raczej nie.
— Jak dla mnie, może być.
— Co teraz zrobimy? — zainteresował się Saveloy. — Śpiewamy jakąś pieśń bojową czy co?
— Czekamy — odparł Cohen.
— Na wojnie zawsze jest dużo czekania — dodał Mały Willie.
— A tak — zgodził się nauczyciel. — Słyszałem już o tym. Podobno wojna to długie okresy nudy, a po nich krótkie okresy podniecenia.
— Nie całkiem — poprawił go Cohen. — Raczej krótkie okresy czekania, a potem długie okresy bycia martwym.
— Do licha!
Pola były poprzecinane rowami odwadniającymi. Zdawało się, że żadna ścieżka nie biegnie prosto. Rowy okazały się zbyt szerokie, by je przeskakiwać; wyglądały wprawdzie na dostatecznie płytkie, by przez nie przechodzić, ale tylko dlatego że osiemnaście cali wody pokrywało głębię tłustego, gęstego błota. Saveloy mówił, że Imperium Agatejskie zawdzięcza swój dobrobyt żyznym iłom równin. W tej chwili Rincewind czuł się bardzo bogaty.
Znalazł się blisko kopuły wzgórza górującego nad miastem. Było rzeczywiście zaokrąglone z precyzją zbyt wielką jak na przyczyny naturalne; Saveloy uważał, że takie jak ten pagórki to drumliny, wielkie stosy piasku i żwiru pozostawione za lodowcem. Drzewa porastały dolną część tutejszego drumlina, a na szczycie stał mały budynek.
Kryjówka. Tak, to właściwe słowo. Równina była rozległa, a wojska niezbyt oddalone. Wzgórze wydawało się niezwykle spokojne, jakby należało do innego świata. Aż dziwne, że Agatejczycy, którzy poza tym uprawiali absolutnie wszystko, na czym mógł stanąć bawół, pozostawili je w spokoju.
Ktoś go obserwował.
Tak, to był bawół.
Błędem byłoby stwierdzenie, że obserwował go z ciekawością. Po prostu obserwował, ponieważ oczy miał otwarte i w którymś kierunku musiał się ustawić. Losowo wybrał ten, który zawierał Rincewinda.
Jego pysk wyrażał absolutny spokój istoty, która już dawno zdała sobie sprawę z faktu, że jest zasadniczo rurą na nogach i została umieszczona we wszechświecie, by — ogólnie mówiąc — uzyskiwać przepływ.
Na drugim końcu sznura był człowiek stojący po kostki w błocie. Miał na głowie szeroki kapelusz, jak każdy trzymacz bawołu. Miał też klasyczną piżamę agatejskiego rolnika. Jego twarz wyrażała nie zidiocenie, ale zaabsorbowanie. Patrzył na Rincewinda. Podobnie jak bawół, robił to tylko dlatego, że jego oczy musiały się gdzieś skierować.
Mimo wielkich zagrożeń Rincewind nie mógł powstrzymać ciekawości.
— Ehm… dzień dobry — zagaił.
Człowiek skinął mu głową. Bawół wydał odgłos cofania się pokarmu.
— Tego… wybacz mi pytanie natury osobistej — powiedział Rincewind. — Tak się zastanawiam… dlaczego właściwie stoisz przez cały dzień z tym bawołem na polu?
Człowiek przemyślał problem.
— Dobre dla gleby — oświadczył w końcu.
— Ale przecież traci się tak mnóstwo czasu.
Człowiek i tę kwestię przeanalizował dokładnie.
— Czym jest czas dla krowy? — zapytał.
Rincewind wycofał się z powrotem na trakt rzeczywistości.
— Widzisz te wojska pod miastem? — spytał.
Trzymacz bawoła wytężył wzrok.
— Tak — przyznał.
— Walczą dla ciebie.
Człowieka chyba nie wzruszyła ta wiadomość. Bawół beknął cicho.
— Jedni chcą, byś pozostał niewolnikiem, drudzy chcą, żebyś rządził krajem, a przynajmniej im pozwolił rządzić, a oni będą ci tłumaczyć, że to tak naprawdę ty. Za chwilę zacznie się straszliwa bitwa. I tak się zastanawiam… czego ty byś chciał?
Trzymacz bawołu i to pytanie wziął pod rozwagę. Rincewindowi wydało się, że powolność procesów myślowych nie wynika z przyrodzonej głupoty, ale z wagi samego problemu. Czuł, jak problem się rozrasta, jak obejmuje glebę, źdźbła, słońce, jak zmierza ku krańcom wszechświata.
Wreszcie człowiek odpowiedział:
— Przydałby się dłuższy sznurek.
— Aha. Naprawdę? No, no. Coś podobnego — rzekł Rincewind. — Rozmowa z tobą była niezwykle kształcąca. Do widzenia.
Człowiek patrzył, jak odchodzi. Obok niego bawół rozluźnił pewne mięśnie, napiął inne, podniósł ogon i uczynił świat — w bardzo maleńkim stopniu — lepszym miejscem.
Rincewind zmierzał na szczyt wzgórza. Całkiem przypadkowo rozrzucone zwierzęce ścieżki i drewniane mostki zdawały się tam właśnie go kierować. Gdyby myślał logicznie, którą to czynność pamiętał ostatnio z okresu, kiedy miał dwanaście lat, mógłby się nad tym zastanowić.
Drzewa w dolnej części zbocza okazały się myślącymi gruszami, ale nawet to go nie zdziwiło. Liście odwracały się, by go obserwować.
Potrzebował jedynie jakiejś groty albo poręcznej…
Znieruchomiał.
— O nie — powiedział. — Nie, nie, nie. Nie złapiecie mnie na to. Wejdę do poręcznej groty, a tam będą małe drzwiczki albo mądry starzec, albo jeszcze coś, i wciągnie mnie z powrotem w wydarzenia. Właśnie. Trzymać się otwartej przestrzeni. Tak, to właściwe podejście.
Na wpół wszedł, na wpół wspiął się na zaokrąglony szczyt wzgórza, wyrastający ponad drzewami jak kopuła. Teraz, kiedy był blisko, przekonał się, że szczyt nie jest tak gładki, jak wydawał się z dołu. Wiatry i deszcze przeorały ziemię wąwozami i kanałami, a krzewy skolonizowały wszystkie osłonięte zbocza.
Konstrukcja na szczycie była, ku jego zdumieniu, zardzewiała. Wzniesiono ją z żelaza: spiczasty żelazny dach, żelazne ściany, żelazne drzwi. Zauważył kilka zapomnianych gniazd, trochę śmieci na podłodze, ale poza tym niczego. To nie była dobra kryjówka. To było miejsce, gdzie każdy spróbuje szukać.
Ściana chmur otaczała już cały świat dookoła. Błyskawice iskrzyły się w jej głębi i słyszał grzmoty — nie delikatny łoskot letnich gromów, ale trzask rozrywanego nieba.
Mimo to upał niczym kołdra spowijał równinę. Powietrze wydawało się gęste. Za chwilę lunie deszcz, aż żaby z nieba polecą.
— Znaleźć miejsce, gdzie nikt mnie nie zauważy — mruczał pod nosem. — Głowę trzymać nisko. Jedyny sposób. Co mnie to wszystko obchodzi? Nie mój kłopot.
Dysząc ciężko w przytłaczającym upale, szedł naprzód.
Pan Hong był rozzłoszczony. Ci, którzy go znali, dostrzegali to, gdyż mówił wolniej i cały czas się uśmiechał.
— A skąd ludzie wiedzą, że smoki błyskawic się gniewają? — zapytał. — Może to oznaka radości?
— Nie przy takim kolorze nieba — odparł pan Tang. — To nie jest pomyślny kolor dla nieba. Takie niebo jak to zwiastuje.
— A cóż takiego zwiastuje, jeśli wolno spytać?
— Po prostu ogólnie zwiastuje.
— Wiem, o co tu chodzi — rzucił pan Hong z irytacją. — Boicie się walczyć z siedmioma staruszkami, prawda?
— Ludzie mówią, że to legendarnych Siedmiu Niezniszczalnych Mędrców — wyjaśnił pan Fang. Spróbował się uśmiechnąć. — Wiesz, panie, jacy są zabobonni…
— Jakich Siedmiu Mędrców? — zdziwił się pan Hong. — Wyjątkowo dobrze znam historię świata i nie ma tam żadnych legendarnych Siedmiu Niezniszczalnych Mędrców.
— Ehm… jeszcze nie — przyznał pan Fang. — Uhm… ale… w taki dzień jak dzisiaj… Może legendy muszą się kiedyś zaczynać…
— To barbarzyńcy! O bogowie! Siedmiu ludzi. Czy mam wierzyć, że boimy się siedmiu ludzi?
— Jest w tym coś niedobrego — wtrącił pan McSweeney. — Tak mówią żołnierze — dodał szybko.
— Ogłosiliście proklamację o naszej niebiańskiej armii duchów? Wszyscy?
Wodzowie starali się unikać jego wzroku.
— No… tak — potwierdził pan Fang.
— Na pewno poprawiła morale.
— No… niezupełnie…
— Co chcesz przez to powiedzieć, człowieku?
— Tego… wielu żołnierzy zdezerterowało. Hm… powtarzali, że cudzoziemskie upiory to wystarczające nieszczęście, ale…
— Ale co?
— To żołnierze, panie Hong — przypomniał surowo pan Tang.
— Wszyscy znali ludzi, których woleliby już nie spotykać. A pan nie?
Na ułamek sekundy coś jakby sugestia skurczu wykrzywiła policzek pana Honga. Minęła natychmiast, ale ci, którzy patrzyli, zauważyli. Na słynnej niewzruszonej powłoce pana Honga pojawiło się pęknięcie.
— I co pan zrobi, panie Tang? Pozwoli tym bezczelnym barbarzyńcom odejść?
— Ależ skąd! Jednak… nie trzeba całej armii przeciwko siedmiu ludziom. Siedmiu bardzo starym ludziom. Wieśniacy mówią…
Głos pana Honga wzniósł się odrobinę wyżej.
— Powiedzże wreszcie, człowieku, który słucha wieśniaków. W końcu może się dowiemy, co mówią o tych głupich i zuchwałych starcach?
— Otóż o to właśnie chodzi, panie Hong. Mówią: Jeśli są tak głupi i tak zuchwali, to… jakim cudem zdołali dożyć takiego wieku?
— Szczęście!
To nie było właściwe słowo. Nawet pan Hong zdał sobie z tego sprawę. Nie szczędził trudu i mąk — zwykle trudu i mąk innych osób — by wypełnić życie pewnością. Wiedział jednak, że inni wierzą w szczęście. Tę słabość zwykle z przyjemnością wykorzystywał. A teraz szczęście samo usiadło mu przed nosem.
— Nic w sztuce wojennej nie poucza nas, jak pięć armii powinno atakować siedmiu starców — przypomniał pan Tang. — Czy są upiorami, czy nie. A to dlatego, panie Hong, że nikt jeszcze nie pomyślał, by coś takiego było możliwe.
— Jeśli się boicie, ruszę na nich tylko z moimi dwustu pięćdziesięcioma tysiącami ludzi.
— Nie boję się — zapewnił pan Tang. — Jestem zawstydzony.
— Każdy z nich uzbrojony w dwa miecze — ciągnął pan Hong, nie zwracając na niego uwagi. — I wtedy zobaczymy, jak bardzo sprzyja szczęście tym… mędrcom. Ponieważ, moi panowie, ja muszę mieć szczęście tylko raz. Oni musieliby mieć szczęście ćwierć miliona razy.
Opuścił przyłbicę.
— Macie dzisiaj szczęście, panowie?
Pozostali czterej wodzowie unikali swego wzroku.
Pan Hong zauważył ich pełne rezygnacji milczenie.
— Dobrze więc — rzekł. — Niech zabrzmią gongi i wystrzelą sztuczne ognie… by zagwarantować nam szczęście, naturalnie.
W armiach Imperium występowały liczne stopnie, niektóre całkiem nieprzetłumaczalne. Trzy Różowe Świnki i Pięć Białych Kłów byli mniej więcej szeregowcami. Nie dlatego że mieli skłonność do ludowych zabaw, gdzie długie szeregi tancerzy tupią do rytmu.
Byli szeregowcami, bo takich jak oni armia miała wielu. Tak wielu, że nawet muły były wyższe stopniem — ponieważ niełatwo jest znaleźć dobrego muła, a takich ludzi, jak Różowe Świnki i Białe Kły, można spotkać w każdym wojsku, zwykle tam, gdzie jakaś latryna wymaga czyszczenia.
Byli tak nieznaczący, że uznali, iż atakowanie ich byłoby dla cudzoziemskiego krwiożerczego upiora zwykłą stratą czasu. Uczciwiej byłoby, skoro przybył tu z tak daleka, dać mu szansę okrutnego zamordowania kogoś wyższego rangą.
Zatem uprzejmie opuścili obóz tuż przed świtem, a teraz się ukrywali. Oczywiście, gdyby armii zagroziło zwycięstwo, zawsze mogli opuścić teren pozaobozowy. Niewielka istniała szansa, że w ogólnym podnieceniu ktoś zauważy ich nieobecność. Zresztą nabrali sporego doświadczenia w pojawianiu się na polach bitew na czas, by wraz z innymi świętować zwycięstwo. Teraz leżeli więc wśród wysokich traw i obserwowali manewrujące wojska.
Z tej wysokości wojna robiła spore wrażenie. Armia jednej strony była tak mała, że prawie niewidoczna. Oczywiście, jeśli wziąć pod uwagę bardzo stanowcze zaprzeczenia z ostatniej nocy, była wręcz niewidzialna i dlatego niewidoczna.
Właśnie wysokość ich pozycji sprawiła, że pierwsi zauważyli pierścień wokół nieba.
Unosił się tuż nad burzową ścianą chmur ponad horyzontem. Tam, gdzie trafiały go przypadkowe promienie słońca, lśnił złociście, gdzie indziej był zwyczajnie żółty. Ale biegł dookoła bez żadnej przerwy, cienki jak nić.
— Śmieszna chmura — zauważył Białe Kły.
— Faktycznie — zgodził się Różowe Świnki. — Co z tego?
Prowadząc tę dyskusję, popijali ryżowe wino z niedużej flaszki, od której Białe Kły uwolnił nocą nic niepodejrzewającego towarzysza. Nagle usłyszeli jęk.
— Ooooooch…
Wino stanęło im w gardłach.
— Słyszałeś? — spytał Różowe Świnki.
— Znaczy to…
— Oooooch…
— Właśnie!
Obejrzeli się bardzo powoli.
Coś wysunęło się z rowu za nimi. Miało w przybliżeniu humanoidalny kształt i ociekało czerwonym błotem. Z ust wydobywały się dziwne odgłosy.
— Ooooch, szlag!
Różowe Świnki chwycił Białe Kły za ramię.
— To niewidzialny krwiożerczy upiór! — Ale ja go widzę!
Różowe Świnki obejrzał się szybko.
— To Czerwona Armia! Wychodzi z ziemi, tak jak zawsze opowiadali!
Białe Kły, który posiadał o kilka szarych komórek więcej od kolegi, a co ważniejsze, wypił dopiero drugi kubek wina, przyjrzał się dokładniej.
— To może być całkiem normalny człowiek, tylko unurzany w błocie — stwierdził. Podniósł głos. — Hej, ty!
Postać odwróciła się i spróbowała uciekać.
Różowe Świnki szturchnął kolegę w bok.
— To ktoś z naszych?
— A wygląda na takiego?
— Gońmy go!
— Po co?
— Bo ucieka!
— To niech sobie ucieka.
— Może ma pieniądze. A zresztą po co właściwie ucieka?
Rincewind zjechał do kolejnego rowu. Co za pech! Żołnierze powinni być na polu walki. Gdzie się podział honor, obowiązek i cała reszta?
Dno rowu pokrywała nadgniła trawa i mech.
Rincewind stanął i nasłuchiwał głosów ścigających.
Było duszno. Całkiem jakby nadchodząca burza pchała przed sobą cały żar, zmieniając równinę wokół Hunghung w rozgrzany piekarnik.
Nagle grunt zatrzeszczał i osunął się.
Nad brzegiem rowu pojawiły się twarze dezerterów.
Znów zatrzeszczało i ziemia osunęła się o następny cal czy dwa. Rincewind nie śmiał nawet odetchnąć w obawie, że dodatkowa waga powietrza uczyni go zbyt ciężkim. Było też jasne, że najmniejsze poruszenie, na przykład skok, może tylko pogorszyć sytuację.
Bardzo ostrożnie spojrzał w dół.
Martwy mech rozstąpił się i Rincewind stał na czymś, co wyglądało jak zagrzebana w ziemi drewniana belka. Jednak osypujący się wokół niej grunt sugerował pustą przestrzeń pod spodem.
Ten grunt zresztą ustąpi chyba lada mo…
Rincewind rzucił się do przodu. Dno rowu zapadło się i teraz, zamiast stać na łamiącym się z wolna bloku drewna, wisiał, trzymając się czegoś, co wydawało się drugą zasypaną belką. Oceniając na dotyk, była tak samo spróchniała jak pierwsza.
W dodatku — może dla towarzystwa — także się zapadała.
A potem znieruchomiała nagle.
Twarze żołnierzy zniknęły, kiedy brzegi rowu zaczęły się osuwać. Ziemia i kamyki sypały się obok Rincewinda. Bębniły o jego buty i spadały dalej.
Wyczuwał — jako ekspert w takich sprawach — że wisi nad głębią. Z jego punktu widzenia wisiał też na wysokości.
Belka znowu się poruszyła.
Sytuacja, w ocenie Rincewinda, dopuszczała dwa rozwiązania. Mógł puścić belkę i runąć w ciemność na spotkanie nieznanego losu albo trzymać się, dopóki belka się nie zapadnie, i wtedy dopiero runąć w ciemność na spotkanie nieznanego losu.
I nagle, ku swej radości, odkrył trzecie. Czubkiem buta dotknął czegoś, nieważne czego, może korzenia albo wystającego kamienia. To coś przejęło część jego ciężaru — przynajmniej tyle, że osiągnął chwiejną równowagę: nie był całkiem bezpieczny, ale i nie całkiem spadał. Oczywiście, to tylko rozwiązanie chwilowe, ale zawsze uważał, że życie jest ciągiem następujących po sobie chwilowych rozwiązań.
Jasnożółty motyl z ciekawym deseniem na skrzydełkach przefrunął wzdłuż rowu i usiadł na jedynej dostępnej plamie koloru, która okazała się kapeluszem maga.
Belka ustąpiła odrobinę.
— Fruwaj stąd! — powiedział Rincewind, starając się nie używać ciężkich przekleństw. — Uciekaj!
Motyl złożył skrzydełka i zaczął grzać się w słońcu.
Rincewind zwinął wargi i spróbował dmuchnąć sobie w nozdrza.
Zaskoczony motyl wzleciał w powietrze…
— No… — odetchnął Rincewind.
…i instynktownie reagując na zagrożenie, zamachał skrzydełkami o tak, a potem tak.
Krzewy zaszeleściły. A ściana chmur na niebie wygięła się w niezwykłe formy.
Uformowała się jeszcze jedna chmura, wielkości mniej więcej rozzłoszczonego szarego balonika. Zaczął padać deszcz. Nie deszcz ogólny, ale deszcz konkretny. Padał konkretnie na tę stopę kwadratową gruntu, która zawierała w sobie maga. A dokładniej na jego kapelusz.
Bardzo mała błyskawica trafiła Rincewinda w nos.
— Aha! Mamy tu… — Różowe Świnki, zaglądając do rowu, zawahał się przez moment, nim podjął z namysłem: — …głowę w dziurze… a nad nią bardzo małą ulewę.
Wtedy przyszło mu na myśl, że z ulewą czy bez, nic go nie powstrzyma przed odcięciem istotnych fragmentów byłego uciekiniera. Jedynym dostępnym istotnym fragmentem była głowa, ale to mu nie przeszkadzało.
Właśnie w tej chwili kapelusz Rincewinda dostatecznie już nasiąkł wilgocią i przegniłe drewno nie wytrzymało obciążenia. Rincewind runął w ciemność na spotkanie nieznanego losu.
Było całkiem ciemno.
Odbierał bolesne wrażenie chaosu, tuneli i osuwającej się ziemi. Założył… a przynajmniej ta część jego umysłu, która nie chlipała ze strachu, założyła, że ziemia zapadła się pod nim, i wpadł do jakiejś groty. Grota. To ważne słowo. Znalazł się w grocie. Wyciągnął rękę — bardzo ostrożnie, na wypadek gdyby czegoś dotknął — i starał się czegoś dotknąć.
Trafił na prostą krawędź. Prowadziła do dwóch innych krawędzi rozchodzących się pod kątami prostymi. Zatem… to oznaczało blok.
Ciemność wciąż była niczym duszny, aksamitny całun.
Z obecności bloku kamienia wynika, że istnieje też inne wejście do groty — normalne wejście. W tej chwili gwardziści pewnie biegną w jego stronę.
Może Bagaż biegnie z kolei w ich stronę. Ostatnio zachowywał się dziwnie, to pewne. Chyba lepiej, że go tu nie ma. Chyba…
Rincewind poklepał się po kieszeniach, powtarzając mantrę, jaką nawet niemagowie przywołują, by znaleźć zapałki, czyli szeptał rozpaczliwie pod nosem:
— Zapałki, zapałki, zapałki…
Znalazł kilka i nerwowo potarł jedną o paznokieć.
— Au!
Dymiący żółty płomyk nie oświetlił niczego poza dłonią Rincewinda i kawałkiem jego rękawa.
Rincewind przeszedł kilka kroków, nim zapałka sparzyła mu palce. Kiedy zgasła, pozostawiła niebieskie kręgi w czarnym polu widzenia.
Nie słyszał tupotu ścigających go stóp. W ogóle nic nie słyszał. W teorii powinna gdzieś kapać woda, ale powietrze wydawało się dość suche.
Sięgnął po kolejną zapałkę, ale tym razem podniósł ją jak najwyżej i wytężył wzrok.
Uśmiechnął się do niego siedmiostopowy żołnierz.
Cohen spojrzał znowu.
— Lada chwila lunie — stwierdził. — Popatrzcie tylko na niebo.
W masie chmur pojawiały się sugestie fioletu i czerwieni, od czasu do czasu zaś jaśniejsza plama błyskawicy uderzającej gdzieś pośród nich.
— Ucz!
— Tak?
— Ty wiesz wszystko. Dlaczego ta chmura tak wygląda?
Saveloy popatrzył w kierunku wskazywanym przez Cohena. Nisko nad horyzontem unosił się żółty pas. Obejmował cały widnokrąg: jedno wąskie pasmo, jak gdyby słońce usiłowało się przez nie przebić.
— Może szew puszcza? — zgadywał Mały Willie.
— Jaki szew?
— Gdy ma być ulewa, chmury się obrywają. Ta już się chyba rozłazi w szwach.
— Czy mi się wydaje — odezwał się Saveloy — czy naprawdę jest coraz szersza?
Caleb obserwował linie wroga.
— Cała kupa różnych gości galopuje tam i z powrotem na tych konikach — zauważył. — Mam nadzieję, że w końcu ruszą. Inaczej będziem tu tkwić cały dzień.
— Ja żem jest za tym, co by ruszyć na nich, kiedy się nie spodziewają — zaproponował Hamish.
— Czekajcie… czekajcie… — uspokajał Truckle. Dobiegły ich dźwięki licznych gongów i trzaski fajerwerków. — Wygląda na to, że te bę… te dzieci namiętności rzeczywiście się ruszą.
— Dzięki bogom! — mruknął Cohen i zgasił skręta.
Saveloy aż dygotał z podniecenia.
— Zaśpiewamy jakąś pieśń bogom, zanim pójdziemy w bój?
— Możesz, jeśli masz ochotę — zgodził się Cohen.
— Czy wzniesiemy jakieś pogańskie inkantacje albo modły?
— Raczej nie.
Cohen patrzył na niebo. Niepokoiło go o wiele bardziej niż zbliżające się szeregi nieprzyjaciół. Żółte pasmo było teraz szersze i trochę zbladło. Przez chwilę żałował, że nie ma chyba ani jednego boga czy bogini, którego świątyni nie zbezcześcił, nie obrabował albo nie spalił.
— A będziemy uderzać mieczami o tarcze i wykrzykiwać słowa wyzwania? — pytał z nadzieją Saveloy.
— Trochę już na to za późno.
Nauczyciel był tak załamany brakiem pogańskich rytuałów, że stary barbarzyńca, sam się dziwiąc swej reakcji, dodał:
— Ale nie krępuj się, jeśli lubisz takie rzeczy.
Orda dobyła rozmaitych mieczy. W przypadku Hamisha spod pledu wysunął się drugi topór.
— Zobaczymy się w niebie! — zawołał rozgorączkowany Saveloy.
— Pewno — odparł Caleb, obserwując zbliżający się szereg żołnierzy.
— Gdzie będą uczty, młode damy i w ogóle.
— Tak, tak. — Mały Willie sprawdził palcem ostrze.
— I hulanki, i żłopanie, o ile pamiętam.
— Możliwe — przyznał Vincent, masując obolałe ścięgno.
— I będziemy robić takie te, no wiecie, co rzuca się toporem i odcina kobietom warkocze!
— Jasne. Jeśli chcesz.
— Ale…
— Co?
— Na tych ucztach… podają coś wegetariańskiego?
Nadchodząca armia wrzasnęła groźnie i ruszyła biegiem.
Pędzili na ordę niemal tak szybko jak chmury, które wrząc gwałtownie, nadpływały ze wszystkich stron.
Umysł Rincewinda tajał z wolna w ciszy i ciemności pod wzgórzem.
To posąg, tłumaczył sobie. Nic więcej. Nie ma się czym przejmować. Nawet niespecjalnie udany. Zwyczajna wielka statua człowieka w zbroi. O, tam stoi jeszcze parę, widać je na samej granicy kręgu światła…
— Au!
Upuścił zapałkę i possał palec.
Potrzebował teraz ściany. W ścianie są wyjścia. Owszem, mogą być również wejściami, ale w tej chwili raczej nie musiał się obawiać, że wbiegnie tu jakiś gwardzista. Powietrze miało posmak starości z domieszką żelaza i lekką przyprawą błyskawic, ale poza tym wydawało się nieużywane.
Ruszył naprzód, przy każdym kroku obmacując stopą grunt.
Nagle pojawiło się światło — z palca Rincewinda skoczyła mała niebieska iskierka.
Cohen złapał się za brodę. Odsuwała się od jego twarzy.
Wianuszek włosów Saveloya stanął sztorcem na głowie.
Iskrzył.
— Wyładowania elektrostatyczne! — zawołał Saveloy.
Przed nimi rozjarzyły się piki nieprzyjaciół. Atak się załamał. Słyszeli krótkie wrzaski, kiedy iskry przeskakiwały z żołnierza na żołnierza.
Cohen uniósł głowę.
— Coś takiego — powiedział. — Spójrzcie tylko!
Drobne iskierki zapalały się wokół Rincewinda, kiedy szedł ostrożnie po niewidzialnym gruncie.
Słowo „grobowiec” pojawiło się do rozważenia. Jednym z faktów, znanych Rincewindowi na temat grobowców, był ten, że ich budowniczowie często przejawiali niezwykłą pomysłowość w dziedzinie pułapek i ostrzy. A także umieszczali we wnętrzach różne malowidła i posągi, zapewne po to, by umarli mieli na co popatrzeć, kiedy się znudzą.
Wyciągniętą dłonią trafił na kamień. Ostrożnie ruszył w bok. Od czasu do czasu deptał coś uginającego się i miękkiego; miał nadzieję, że to błoto.
I nagle, akurat na wysokości dłoni, znalazł dźwignię. Sterczała na pełne dwie stopy.
Chwileczkę! To może być pułapka. Tyle że pułapki to zwykle, no… pułapki. Człowiek odkrywa je dopiero wtedy, kiedy jego głowa toczy się już po korytarzu parę sążni dalej. A projektanci pułapek na ogół mieli zwyczajne mordercze instynkty i nie wymagali od swych ofiar aktywnej współpracy.
Rincewind szarpnął.
Żółta chmura płynęła nad głowami w milionach fragmentów, które na fali wywołanego przez siebie wiatru poruszały się o wiele szybciej, niż mogłyby sugerować powolne uderzenia skrzydełek. Za nimi sunęła burza.
Saveloy zamrugał niepewnie.
— Motyle?
Obie walczące strony znieruchomiały, gdy motyle przelatywały nad nimi. Słychać było nawet szelest skrzydełek.
— No dobra, Ucz — rzucił Cohen. — Może to jakoś wytłumaczysz.
— To, no… to może być całkiem naturalne zjawisko. Tego… na przykład motyle admirały znane są… właśnie… Prawdę mówiąc, nie wiem.
Chmura motyli sunęła w stronę wzgórza.
— Czy to nie znak? — zastanowił się Cohen. — Musi przecież być jakaś świątynia, której nie okradłem.
— Kłopot ze znakami i omenami — wtrącił Mały Willie — polega na tym, że nigdy nie wiesz, do kogo są skierowane. To tutaj może być całkiem dobrą wróżbą dla Honga i jego kumpli.
— No to ja ją zabieram — oświadczył Cohen.
— Nie możesz ukraść przesłania od bogów! — zaprotestował Saveloy.
— A co, jest do czegoś przybite? Nie? Na pewno nie? I dobrze. Czyli jest moje.
Wzniósł miecz. Ostatnie motyle trzepotały mu nad głową.
— Bogowie uśmiechają się do nas! — krzyknął. — Hahaha!
— Hahaha? — szepnął Saveloy.
— To żeby ich przestraszyć — wyjaśnił Cohen.
Zerknął na pozostałych ordyńców. Każdy z nich lekko skinął głową.
— No dobra, chłopaki — rzekł spokojnie. — To tyle.
— Eee… co mam zrobić? — spytał Saveloy.
— Pomyśl o czymś, co cię porządnie rozzłości. Żeby aż stara krew zawrzała. Wyobraź sobie, że wróg jest wszystkim, co nienawidzisz.
— Dyrektorzy — powiedział Saveloy.
— Dobrze.
— Nauczyciele gimnastyki!
— Aha.
— Chłopcy, którzy żują gumę! — wrzasnął Saveloy.
— Patrzcie, dym mu wylatuje z uszu — zauważył Cohen. — Pierwszy na tamtym świecie czeka na resztę. Do ataku!
Żółta chmura zawirowała nad zboczami wzgórza, a potem, niesiona prądem wstępującym, wzleciała w niebo. Wzleciała ponad burzę, piętrząc się wyżej i wyżej, rozprzestrzeniając w kształt trochę podobny do młota…
Uderzyła.
Piorun trafił żelazną pagodę z taką siłą, że eksplodowała w deszczu rozpalonych do białości odłamków.
Atak siedmiu starych ludzi jest dla armii rzeczą kłopotliwą. Żaden podręcznik taktyki nie radzi, co robić w takiej sytuacji. Pojawia się tendencja do zdumienia.
Żołnierze rozstąpili się przed szarżą, a potem, kierowani prądami wielkiej ludzkiej masy, zwarli szeregi za atakującymi.
Ordę otaczał mur tarcz. Wyginał się i kołysał pod naporem ludzi, a także pod wściekłymi uderzeniami miecza Saveloya.
— No chodź, walcz! — krzyczał nauczyciel. — Palicie fajki, tak? Ty! Ten chłopak z tyłu! Może odpowiesz, co? Masz za swoje!
Cohen spojrzał na Caleba, który tylko wzruszył ramionami. Widział już ludzi opętanych bitewnym szałem, ale nikogo tak oszalałego jak Saveloy.
Krąg rozerwał się, gdy kilku ludzi próbowało odskoczyć; zderzyli się z drugim szeregiem i odbili prosto na miecze Srebrnej Ordy. Jedno z kół wózka Hamisha wymierzyło żołnierzowi zjadliwy cios w kolano, a kiedy się schylał, napotkał jeden z toporów Hamisha sunący w przeciwnym kierunku.
Nie chodziło o szybkość — orda nie mogła poruszać się zbyt szybko. To była ekonomika. Saveloy już wcześniej zwrócił na nią uwagę. Barbarzyńcy po prostu zawsze znajdowali się tam, gdzie chcieli się znaleźć, a zatem nigdy w miejscu, gdzie trafiał czyjś miecz. Pozwalali innym biegać za siebie. Jakiś żołnierz ryzykował cięcie w stronę Truckle’a i nagle widział Cohena, który stał przed nim z uśmiechem i wzniesionym mieczem, albo Małego Williego, który kiwał mu głową z uznaniem i kłuł. Od czasu do czasu ktoś z ordyńców poświęcał moment na obronę Saveloya, zbyt podnieconego, by parować ciosy.
— Cofnijcie się, durnie!
Za walczącymi pojawił się pan Hong. Miał odsuniętą przyłbicę, a jego koń stawał dęba.
Żołnierze próbowali wykonać rozkaz. W końcu napór zelżał nieco, po czym ustał. Orda stała w poszerzającym się kręgu tarcz. Panowało coś zbliżonego do ciszy, zakłócane tylko niekończącym się gromem i trzaskami błyskawic nad wzgórzem.
Wtedy, przeciskając się gniewnie między żołnierzami, nadeszli wojownicy całkiem innego typu. Byli wyżsi, ciężej uzbrojeni, mieli wspaniałe hełmy i wąsy, które same wyglądały jak wypowiedzenie wojny.
Jeden z nich przyjrzał się groźnie Cohenowi.
— Orrrrr! Itiyorshu! Yutimishu!
— Czego? — zdziwił się Cohen.
— To samuraje. — Saveloy otarł pot z czoła. — Kasta wojowników. Myślę, że to było formalne wyzwanie. Tak. Chcesz, żebym z nim walczył?
Patrząc wciąż na Cohena, samuraj wyjął spod pancerza i rzucił w powietrze skrawek jedwabiu. Drugą ręką chwycił rękojeść swego długiego, wąskiego miecza…
Prawie nie usłyszeli świstu, ale na ziemię spłynęły powoli trzy paski jedwabiu.
— Cofnij się, Ucz — powiedział wolno Cohen. — Ten jest mój. Masz jeszcze chusteczkę? Dzięki.
Samuraj spojrzał na miecz Cohena. Był długi, ciężki i miał tyle szczerb, że można by go używać jako piły.
— Nigdy ci się nią uda — stwierdził. — Takim mieczem? Nigdy.
Cohen hałaśliwie wydmuchał nos.
— Tak myślisz? To patrz.
Chusteczka poszybowała w górę. Cohen ścisnął miecz…
Zanim jeszcze chusteczka zaczęła opadać, ściął głowy trzem gapiącym się w górę samurajom. Inni członkowie ordy, którzy myśleli podobnie jak ich przywódca, załatwili dodatkowe pół tuzina.
— Caleb podsunął mi ten pomysł — wyznał Cohen. — A morał z tego brzmi: albo walczysz, albo urządzasz pokazy; twój wybór.
— Nie masz honoru! — wrzasnął pan Hong. — Jesteś zwykłym opryszkiem!
— Jestem barbarzyńcą — odparł Cohen. — A honor, jaki posiadam, jest tylko mój. Nikomu go nie ukradłem.
— Chciałem was wziąć żywcem — oznajmił pan Hong. — Jednakże nie widzę już powodów, by trzymać się tej polityki.
Dobył miecza.
— Cofnąć się, nędznicy! — ryknął. — Cofnąć się! Niech wystąpią bombardierzy!
Obejrzał się jeszcze na Cohena. Twarz mu poczerwieniała, okulary przekrzywiły się na nosie.
Stracił panowanie nad sobą. I jak to zawsze się zdarza, gdy pęka tama, fala zalewa całe krainy.
Żołnierze odstąpili.
Orda raz jeszcze stanęła w rozszerzającym się kręgu.
— Co to jest bombardier? — zapytał Mały Willie.
— Tego… wydaje mi się, że chodzi o ludzi, którzy wystrzeliwują jakieś pociski — tłumaczył Saveloy. — Słowo pochodzi od…
— Aha, łucznicy — przerwał mu Mały Willie i splunął.
— Co?
— Powiedział, ŻE WYŚLĄ NA NAS ŁUCZNIKÓW, Hamish.
— Heheheh, żeśmy nie pozwolili, żeby łucznicy nas powstrzymali w dolinie Koom! — zarechotał antyczny barbarzyńca.
Mały Willie westchnął.
— To była bitwa między krasnoludami, a trollami. Nie jesteś ani jednym, ani drugim. To po czyjej stronie walczyłeś?
— Co?
— Pytałem, PO CZYJEJ STRONIE WALCZYŁEŚ?
— Byłżem po stronie, która płaciła pieniądze za walkę — oświadczył Hamish.
— To najlepsza ze stron.
Rincewind leżał na ziemi, zasłaniając dłońmi uszy.
Głos gromu wypełniał podziemną komorę. Niebieskie i fioletowe światła jaśniały tak mocno, że widział je przez zamknięte powieki.
Wreszcie potworna kakofonia ucichła. Z zewnątrz wciąż słyszał głosy burzy, jednak światło przygasło do bladoniebieskiego lśnienia, a huk do jednostajnego brzęczenia.
Rincewind zaryzykował przewrócenie się na plecy i otwarcie oczu.
Pod stropem zwisały na pordzewiałych łańcuchach wielkie szklane kule. Każda była rozmiaru człowieka, a w ich wnętrzu trzaskały i skwierczały błyskawice, kłując szkło i szukając drogi wyjścia.
Kiedyś musiało ich tu być o wiele więcej. Przez lata dziesiątki kuł spadły i leżały w kawałkach na ziemi. Na górze pozostały jednak dziesiątki innych, kołyszących się delikatnie na łańcuchach, gdy uwięzione wewnątrz błyskawice próbowały wyrwać się na wolność.
Powietrze wydawało się oleiste. Iskry sunęły po podłodze i strzelały z każdej krawędzi.
Rincewind wstał. Broda sterczała mu masą pojedynczych włosów.
Błyskawicowe kule oświetlały okrągłe jeziorko czystej — jeśli sądzić po falach — rtęci. Pośrodku wyrastała niska, pięciokątna wysepka. Nim Rincewind zdążył się jej dokładnie przyjrzeć, pojawiła się łódka dryfująca powoli dookoła i pluszcząca cicho na rtęciowych falach.
Nie była większa od typowej łodzi wiosłowej, a na jej maleńkim pokładzie leżała postać w zbroi. Albo może sama zbroja. Jeśli rzeczywiście była to sama zbroja, leżała z rękami złożonymi na piersi, w typowej pozie zbroi, która odeszła do lepszego świata.
Rincewind ruszył wokół jeziorka, aż trafił na płytę czegoś, co wyglądało całkiem jak złoto. Była wmurowana w podłogę przed posągiem.
Wiedział, że na nagrobkach zostawia się inskrypcje, choć nigdy nie był pewien, kto właściwie ma je czytać. Możliwe, że bogowie, choć oni przecież i tak już wszystko wiedzą. Nie wydawał mu się rozsądny pomysł, że gromadzą się przy grobie i wypowiadają uwagi w stylu: „Niech mnie, on naprawdę był Ukochanym Mężem? Nie wpadłbym na to”.
Na tym nagrobku wyryto w piktogramach tylko trzy słowa: Zwierciadło Jedynego Słońca.
Nie napisano nic o jego wielkich podbojach. Nie zamieszczono listy wybitnych osiągnięć. Nie wspomniano o mądrości, czy roli ojca swego ludu. Nie było żadnego wyjaśnienia. Ktokolwiek zna to imię, zdawał się mówić nagrobek, wie już wszystko. A twórca nie uznał chyba za możliwe, by ktokolwiek dotarł tak daleko i nie słyszał imienia Zwierciadła Jedynego Słońca.
Posąg wyglądał na porcelanowy, pomalowany w realistyczne barwy. Zwierciadło Jedynego Słońca zdawał się człowiekiem całkiem zwyczajnym. Trudno byłoby wskazać go w tłumie jako materiał na cesarza. Ale ten człowiek, w swoim małym krągłym kapeluszu i z małą krągłą tarczą, z małymi krągłymi ludźmi na małych krągłych konikach, złączył w jedno wielkie imperium tysiące walczących frakcji, często używając ich krwi jako kleju.
Rincewind przyjrzał się z bliska. Oczywiście, to tylko wrażenie, ale w układzie ust i oczu dostrzegł wyraz, jaki ostatnio widział na twarzy Dżyngisa Cohena.
Był to wyraz twarzy człowieka, który absolutnie i całkowicie się niczego nie boi.
Łódka płynęła teraz na drugą stronę jeziora.
Jedna z kul zamigotała i ściemniała do czerwieni. Druga zrobiła to samo.
Musiał się stąd wydostać.
Zauważył jednak coś jeszcze. U stóp posągu, jakby ktoś je tam porzucił, leżał hełm, rękawice i para ciężkich butów.
Podniósł hełm. Nie wyglądał na mocny, za to okazał się całkiem lekki. Normalnie Rincewind nie dbał o odzież ochronną. Uważał, że najlepszą obroną przed każdym możliwym zagrożeniem jest znajdować się na innym kontynencie. Jednak w tej chwili zbroja wydawała się z wielu względów atrakcyjna.
Zdjął kapelusz, włożył hełm, opuścił przyłbicę i wcisnął kapelusz na czubek.
Coś mrugnęło mu przed oczami i nagle patrzył na tył własnej głowy. Obraz był ziarnisty i w odcieniach zieleni zamiast właściwych kolorów, ale zdecydowanie ukazywał tył jego głowy. Opowiadali mu kiedyś, jak wygląda.
Uniósł przyłbicę i zamrugał.
Jeziorko wciąż leżało przed nim.
Opuścił przyłbicę.
Znalazł się o pięćdziesiąt stóp dalej, z hełmem na głowie.
Pomachał ręką w górę i w dół.
Postać widoczna w przyłbicy pomachała ręką w górę i w dół.
Odwrócił się i spojrzał sobie w twarz. Tak, to był on.
W porządku, pomyślał. Magiczny hełm. Pozwala widzieć siebie z daleka. Świetny pomysł. Można oglądać, jak się wpada do różnych dziur, których się nie zauważyło, bo są tuż pod nogami.
Odwrócił się znowu, uniósł przyłbicę i zbadał rękawice. Wydawały się równie lekkie jak hełm, jednak dość niezgrabne. Można w nich złapać miecz, ale właściwie nic innego.
Przymierzył jedną. Natychmiast z cichym skwierczeniem rozjaśnił się rząd małych figurek na mankiecie. Przedstawiały żołnierzy: żołnierze kopiący, żołnierze walczący, żołnierze wspinający się…
Aha, magiczna zbroja. Całkiem zwyczajna magiczna zbroja. W Ankh-Morpork nigdy nie zyskały popularności. Nic dziwnego, że jest lekka — można je zrobić cienkie jak tkanina, jednak często bez ostrzeżenia traciły swoją magię. Ostatnie słowa wielu dawnych rycerzy brzmiały: „Nie możesz mnie zabić, bo mam magiczną aaargh”.
Rincewind podejrzliwie obejrzał buty. Przypomniał sobie, jakie kłopoty na Niewidocznym Uniwersytecie sprawił prototyp Butów Siedmiomilowych. Obuwie, które stara się zmusić użytkownika, by stawiał kroki długości siedmiu mil, wywołuje poważne naprężenia pachwinowe. Na szczęście zdążyli je na czas zdjąć ze studenta, ale i tak przez kilka miesięcy musiał nosić specjalny aparat i jadł na stojąco.
No dobrze, lecz nawet stara zbroja magiczna może się teraz przydać. Nie waży przecież wiele, a błoto Hunghung nie poprawiło stanu tego, co zostało z butów Rincewinda. Wsunął stopy w te znalezione.
Ciekawe, co się teraz stanie, pomyślał.
I wyprostował się.
Za nim, z odgłosem siedmiu tysięcy zderzających się doniczek, z błyskawicami wciąż strzelającymi w górze, stanęła na baczność Czerwona Armia.
HEX rozrósł się trochę przez noc. Adrian Rzepiszcz, który pełnił dyżur, karmił myszy, nakręcał mechanizm zegarowy i usuwał martwe mrówki, przysięgał, że nie robił nic innego i że nikt więcej nie zaglądał.
Jednak w miejscu, gdzie leżał duży i nieporęczny zestaw klocków, by z nich układać wyniki obliczeń, pośrodku sieci wielokrążków i dźwigni tkwiło teraz gęsie pióro.
— Popatrz. — Adrian nerwowo wystukał bardzo prosty problem. — To powstało po przeliczeniu tych wszystkich zaklęć zaraz po kolacji.
Mrówki ruszyły szybciej. Zakręciły się koła zębate. Sprężyny i dźwignie szarpnęły tak gwałtownie, że Myślak odstąpił o krok.
Pióro chwiejnie przesunęło się nad kałamarz, zanurzyło się i powróciło nad papier, który Adrian ułożył pod dźwigniami. Zaczęło pisać.
— Trochę plami — wyjaśnił bezradnie student. — Co się tu dzieje?
Myślak zastanawiał się nad tym. Ostatnie wnioski nie były pocieszające.
— No… wiemy przecież, że książki o magii stają się trochę… świadome — zaczął. — A my zbudowaliśmy maszynę do…
— To znaczy, że ona jest żywa?
— Dajmy spokój, nie warto wpadać w okultyzm. — Myślak starał się mówić z rozbawieniem. — Przecież jesteśmy magami.
— Pamiętasz ten złożony problem pól thaumicznych, który miałem wprowadzić?
— Tak. I co?
— Udzielił mi odpowiedzi o północy — rzekł Adrian z pobladłą twarzą.
— To dobrze.
— Tak, dobrze, tyle że wprowadziłem ten problem dopiero o wpół do drugiej.
— Chcesz powiedzieć, że dostałeś odpowiedź, zanim zadałeś pytanie?
— Tak!
— W takim razie po co w ogóle pytałeś?
— Przemyślałem to sobie i uznałem, że chyba muszę. Znaczy, nie mógłby znać tej odpowiedzi, gdybym mu nie powiedział, na czym polega problem. Prawda?
— Słuszna uwaga. Hm… a po co czekałeś aż dziewięćdziesiąt minut?
Adrian popatrzył na swoje spiczaste buty.
— Ja… schowałem się w wychodku. Wiesz, Zacznij z Początku mógł…
— Dobrze, dobrze. Idź, zjedz coś.
— Myślak, czy nie majstrujemy przy rzeczach, których nie rozumiemy?
Myślak spojrzał na gnomiczną bryłę maszyny. Nie wydawała się groźna, jedynie… inna.
Pomyślał: najpierw majstrować, później rozumieć. Trzeba trochę pomajstrować, zanim dostanie się cokolwiek, co można próbować zrozumieć. Najważniejsze to nigdy, ale to nigdy nie wracać i nie chować się w Toalecie Nierozumności. Trzeba jakoś objąć umysłem wszechświat, zanim zechce się trochę go przekręcić.
Może nie powinniśmy nadawać ci imienia. Nie zastanawialiśmy się wtedy. To był taki żart. A należało pamiętać, że imiona są ważne. Rzecz z imieniem to coś więcej niż tylko rzecz.
— Idź już, Adrianie — polecił stanowczo.
Usiadł i starannie wpisał:
Halo.
Różne elementy poruszyły się.
Pióro napisało:
+ + +?????? + + + Halo + + + Zacznij Z Początku + + +
Nad głową Myślaka wleciał przez otwarte okno niepozorny motyl o żółtych skrzydełkach z czarnym wzorem.
Myślak rozpoczął obliczenia przerzutu pomiędzy Hunghung i Ankh-Morpork.
Motyl przysiadł na moment w labiryncie szklanych rurek. Kiedy odfrunął, pozostawił po sobie maleńką plamkę nektaru.
W dole Myślak bardzo starannie wprowadzał dane.
Mała, ale znacząca mrówka, jedna z tysięcy, wyszła przez pęknięcie w szkle i nim wróciła do pracy, przez kilka sekund ssała słodką ciecz.
Po chwili HEX udzielił odpowiedzi. Poza pewnym małym, lecz znaczącym szczegółem, była absolutnie poprawna.
Rincewind się odwrócił.
Z grzmotem trzasków i zgrzytów Czerwona Armia odwróciła się także.
Rzeczywiście była czerwona. Miała, jak zauważył Rincewind, ten sam kolor co gleba.
W ciemności zderzył się z kilkoma figurami. Nie zdawał sobie sprawy, że jest ich aż tyle. Długie szeregi niknęły w odległych cieniach.
Na próbę odwrócił się jeszcze raz. Za nim jeszcze raz rozległo się ciężkie tupanie.
Po kilku nieudanych próbach odkrył, że jedynym sposobem, by stanąć z nimi twarzą w twarz, jest zdjęcie butów, odwrócenie się i włożenie butów na powrót.
Na chwilę opuścił przyłbicę i zobaczył siebie, jak na chwilę opuszcza przyłbicę.
Wyciągnął rękę. Oni wyciągnęli ręce. Podskoczył. Oni podskoczyli z hukiem, od którego zakołysały się szklane kule. Błyskawice strzeliły spod ich butów.
Nagle ogarnęła go chęć, by wybuchnąć histerycznym śmiechem.
Dotknął nosa. Oni też dotknęli nosów. Z obłąkańczą uciechą wykonał tradycyjny gest odsyłający demony. Siedem tysięcy terakotowych środkowych palców wysunęło się w stronę sklepienia.
Próbował się uspokoić.
Określenie, którego nerwowo poszukiwał jego umysł, wypłynęło wreszcie na powierzchnię. Brzmiało: golem.
Nawet w Ankh-Morpork był jeden czy drugi. Zawsze spotykało się je w okolicach, gdzie żyli magowie lub kapłani o charakterze eksperymentatorów. Golemy na ogół to zwykłe gliniane figury, ożywiane odpowiednim zaklęciem czy modlitwą. Wykonywały proste zadania, ale ostatnio wyszły z mody. Kłopot nie polegał na zmuszeniu ich do pracy, ale na sprawieniu, by pracę przerwały. Jeśli na przykład człowiek kazał golemowi kopać ogródek i zapomniał o nim, po powrocie zastawał grządki fasoli długie na półtora tysiąca mil.
Rincewind przyjrzał się rękawicy.
Ostrożnie dotknął obrazka walczącego żołnierza.
Dźwięk siedmiu tysięcy równocześnie dobywanych mieczy przypominał rozdzieranie grubego arkusza blachy. Siedem tysięcy ostrzy wymierzyło w Rincewinda.
Cofnął się o krok. Armia również.
Znalazł się w grocie razem z siedmioma tysiącami uzbrojonych w miecze sztucznych żołnierzy. Fakt, że chyba mógł nimi sterować, wcale go nie uspokajał. Teoretycznie przez całe życie sterował Rincewindem i co mu z tego przyszło?
Przyjrzał się małym obrazkom. Jeden z nich przedstawiał żołnierza z dwoma głowami. Kiedy go dotknął, armia wykonała w tył zwrot. Aha.
Teraz trzeba się stąd wydostać…
Orda obserwowała krzątaninę wśród ludzi pana Honga. Ciągnęli na pierwszą linię jakieś ciężkie obiekty.
— Nie wyglądają mi na łuczników — zauważył Mały Willie.
— To Szczekający Pies — oświadczył Cohen. — Wiem coś o tym. Widziałem takie. Mają taką rurę pełną fajerwerków, a kiedy się je podpali, z drugiego końca wylatuje duży kamień.
— Czemu?
— A ty byś czekał, jakby ci podpalili fajerwerki koło dupy?
— Ucz, on powiedział „dupa” — poskarżył Truckle. — A tu jest napisane, że nie wolno mówić…
— Mamy przecież tarcze — przypomniał Saveloy. — Jestem pewien, że jeśli staniemy blisko siebie i wystawimy tarcze nad głowy, nic nam nie grozi.
— Kamień jest wielki na stopę i rozpalony do czerwoności.
— Czyli nie tarcze?
— Nie — uznał Cohen. — Truckle, popchniesz Hamisha…
— Nie przebiegniem nawet pięćdziesięciu stóp — wtrącił Caleb.
— Lepiej pięćdziesiąt stóp teraz niż sześć za chwilę, nie?
— Brawo! — zawołał Saveloy.
— Co?
Pan Hong obserwował ordyńców. Widział, jak wieszają tarcze na wózku inwalidzkim, tworząc coś w rodzaju prymitywnego ruchomego muru, i że koła zaczynają się kręcić.
Uniósł miecz.
— Ognia!
— Stemplujemy jeszcze ładunek, panie!
— Powiedziałem: ognia!
— Trzeba uzbroić Psa, panie!
Bombardierzy zwijali się gorączkowo, ponaglani nie tyle lękiem przed gniewem pana Honga, ile przed szarżującą ordą.
Włosy Saveloya powiewały w pędzie. Gnał przed siebie, wymachiwał mieczem i wrzeszczał.
Jeszcze nigdy w życiu nie był taki szczęśliwy.
Więc to jest ta tajemnica ukryta w jądrze wszechrzeczy: spojrzeć śmierci prosto w twarz i zaatakować… Wtedy świat staje się taki prosty.
Pan Hong zrzucił hełm.
— Ognia, nędzni wieśniacy! Szumowiny tej ziemi! Dlaczego muszę żądać dwa razy? Dajcie mi tę żagiew!
Odepchnął bombardiera, przykucnął obok Psa, pchnął go, kierując wylot lufy prosto w nadbiegającego Cohena, uniósł żagiew…
Grunt zafalował. Pies ryknął i przewrócił się na bok.
Z ziemi wysunęła się okrągła czerwona głowa z lekkim uśmiechem na twarzy.
Rozległy się krzyki — to żołnierze próbowali uciekać po powierzchni, która była niczym ruchome piaski. Znikali, wznosząc chmury pyłu.
Ziemia się zapadła.
A potem się wybrzuszyła, kiedy przerażeni żołnierze wspinali się jeden na drugiego, ponieważ z ogólnego chaosu wysuwała się sama gleba w ludzkich kształtach.
Orda wyhamowała z poślizgiem.
— Co to jest? Trolle? — zdziwił się Cohen.
Widać było już dziesięć figur, pracowicie kopiących powietrze. Po chwili przestały. Jedna z nich odwróciła łagodnie uśmiechniętą twarz tam i z powrotem.
Sierżant musiał krzykami ustawić w szeregu garstkę łuczników, gdyż kilka strzał uderzyło o terakotową zbroję, całkiem bez skutku.
Inni czerwoni wojownicy wspinali się w ślad za byłymi kopaczami. Zderzali się z nimi z trzaskiem glinianych donic. Potem jak jeden mąż — albo troll, albo demon — dobyli mieczy, odwrócili się i ruszyli na armię pana Honga.
Kilku żołnierzy próbowało z nimi walczyć, ale jedynie dlatego, że tłok za plecami był zbyt gęsty, by mogli uciekać. Zginęli.
Czerwoni wojownicy wcale dobrze nie walczyli. Działali bardzo mechanicznie: każdy wykonywał te same pchnięcia, parowania i cięcia, niezależnie od tego, co robił jego przeciwnik. Ale byli zwyczajnie niepowstrzymani. Jeśli przeciwnik uniknął ciosów, lecz nie odsunął się z drogi, zostawał zdeptany — a sądząc po budowie, każdy terakotowy wojownik był niezwykle ciężki.
Natomiast fakt, że figury przez cały czas się uśmiechały, tylko zwiększał przerażenie.
— No, to naprawdę niezła sztuczka — stwierdził Cohen, sięgając po kapciuch z tytoniem.
— Jeszcze nie widziałem, żeby trolle tak walczyły — dodał Truckle.
Kolejne szeregi wychodziły z dziury w ziemi i radośnie cięły powietrze.
Pierwszy rząd maszerował naprzód w obłoku pyłu. Wielkiej armii trudno jest cokolwiek zrobić szybko. W dodatku dywizje próbujące przesunąć się bliżej, by sprawdzić, co się dzieje, wchodziły w drogę uciekającym osobnikom szukającym jakiejś kryjówki i permanentnego statusu cywila. Waliły gongi, a oficerowie usiłowali wykrzykiwać rozkazy, ale nikt nie wiedział, co gongi miałyby oznaczać ani jak należy te rozkazy wykonywać. Nie było na to czasu.
Cohen skręcił papierosa i zapalił zapałkę o własny podbródek.
— Dobrze — rzekł, zwracając się do świata jako takiego. — Poszukajmy tego przeklętego Honga.
Chmury na niebie nie wyglądały już tak złowieszczo, lecz wciąż było ich mnóstwo: zielonkawoczarnych i ciężkich od deszczu.
— To zadziwiające! — zawołał Saveloy.
Kilka kropli uderzyło o ziemię, pozostawiając w pyle małe kratery.
— Jasne, zgadza się — przyznał Cohen.
— Niespotykany fenomen! Wojownicy wynurzający się z ziemi!
Kratery połączyły się ze sobą. Wydawało się, że i krople się łączą. Deszcz lał z nieba strumieniami.
— Nie wiem — powiedział Cohen, obserwując uciekający obok rozbity pluton. — Nigdy tu nie byłem. Może to się zdarza często.
— Przecież to jak w tym micie o człowieku, który zasiał smocze zęby i wyrosły straszliwe walczące szkielety.
— W to nie wierzę — oświadczył Caleb, gdy żołnierze przebiegli za Cohenem.
— Czemu?
— Po mojemu, jak zasiejesz smocze zęby, to powinny wyrosnąć smoki. A nie walczące szkielety. Co było na paczce?
— Nie wiem! Mit nie wspomina, że zęby były w paczkach.
— Powinno tam stać: „Sadzonki smoków”.
— Nie można wierzyć mitom — odezwał się Cohen. — Znam się na tym. Zaraz… tam jest… — dodał, wskazując dalekiego jeźdźca.
Na całej równinie zapanował chaos. Czerwoni wojownicy stanowili zaledwie przyczynę. Sprzymierzenie pięciu wodzów było i tak kruche niby szkło, więc paniczna ucieczka została natychmiast zinterpretowana jako zdradziecki atak. Nikt już nie zwracał uwagi na ordę — nie miała przecież kolorowych proporców ani gongów. Nie była tradycyjnym nieprzyjacielem. Poza tym gleba zmieniła się teraz w błoto, błoto leciało na wszystkie strony i wszyscy od pasa w dół nosili te same barwy. A poziom błota się podnosił.
— Co robimy, Dżyngis? — zapytał Saveloy.
— Wracamy do pałacu.
— Dlaczego?
— Bo tam uciekł Hong.
— Ale tutaj mamy to zdumiewające…
— Słuchaj no, Ucz. Widziałem już chodzące drzewa, pajęczych bogów i wielkie zielone stwory z zębami. Nic nikomu nie przyjdzie z gapienia się i powtarzania „zdumiewające”. Mam rację, Truckle?
— Jasne. Wiecie, kiedy załatwiłem Pięciogłowego Kozła-Wampira ze Skundu, powiedzieli mi, że nie powinienem, bo to niby zagrożony gatunek. Ja im na to: Jasne, dzięki mnie. To ma być wdzięczność?
— No — zgodził się Caleb. — Po mojemu powinni ci dziękować, że dałeś im te wszystkie zagrożone gatunki, żeby mieli się o co martwić. W tył zwrot i wracaj do domu, żołnierzu!
Grupa żołnierzy, uciekająca przed czerwonymi wojownikami, zahamowała w błocie, patrząc ze zgrozą na ordę. I natychmiast wystartowała w innym kierunku.
Truckle przystanął, by nabrać tchu. Deszcz spływał mu po brodzie.
— Nie wytrzymam tego biegania — wyznał. — I jeszcze pchania przez to błoto wózka Hamisha. Zróbmy sobie przerwę.
— Co?
— Przerwę?! — zawołał Cohen. — Na bogów! Nie sądziłem, że tego doczekam! Bohater, który odpoczywa? Czy Voltan Niezniszczalny robił sobie przerwy?
— Teraz ma przerwę, Dżyngis. Jest martwy — oznajmił Caleb.
Cohen zawahał się.
— Jak to? Stary Voltan?
— Nie wiedziałeś? I Nieśmiertelny Jenkins też.
— Jenkins żyje. Widziałem go w zeszłym roku.
— Ale teraz jest martwy. Wszyscy bohaterowie wymarli, oprócz nas. Zresztą co do siebie też nie jestem pewny.
Cohen podszedł, chlapiąc błotem i złapał Caleba za koszulę.
— A co z Hrunem? Nie mógł zginąć! Jest dwa razy młodszy od nas!
— Ostatnio słyszałem, że znalazł pracę. Jest gdzieś sierżantem straży.
— Sierżantem straży? — nie dowierzał Cohen. — Za pieniądze?
— Tak.
— Ale… niby jak, za pensję?
— Mówił, że za rok może dosłuży się kapitana. Powiedział, że ta praca daje emeryturę.
Cohen zwolnił chwyt.
— Niewielu już nas zostało, Cohen — westchnął Truckle.
Cohen odwrócił się.
— No dobra! Nigdy nie było nas wielu! A ja jeszcze nie umieram! Nie wtedy, kiedy świat mogą przejąć tacy dranie jak Hong, którzy nie wiedzą nawet, co to znaczy wódz. Szumowiny. Tak nazwał swoich żołnierzy. Szumowiny. To jak ta piekielna cywilizowana gra, którą nam pokazałeś, Ucz.
— Szachy?
— Właśnie. Pionki są tam tylko po to, żeby wyrżnęła je druga strona! A król chowa się za ich plecami!
— Owszem, ale druga strona to ty, Dżyngis!
— Jasne! Jasne… no tak, wszystko się zgadza, to ja jestem wrogiem. Ale ja nie wypycham innych do przodu, żeby zginęli zamiast mnie. I nigdy nie używam ani łuków, ani tych niby-psów. Kiedy kogoś zabijam, to z bliska. Sprawa osobista. Armie? Jakaś pieprzona taktyka? Jest tylko jeden sposób walki, to znaczy wszyscy szarżują naraz, wymachują mieczami i wrzeszczą! A teraz wstawać i biegniemy za nim!
— Mamy za sobą ciężki ranek, Dżyngis — poskarżył się Mały Willie.
— Nie gadaj głupot!
— Poszedłbym do ubikacji. To przez ten deszcz.
— Najpierw dorwiemy Honga.
— Jak się schował w wychodku, to jestem za.
Dotarli do bram miasta. Były zamknięte. Setki ludzi, zwykłych obywateli i gwardzistów, obserwowały ich z murów.
Cohen pogroził im palcem.
— Nie będę powtarzał dwa razy — ostrzegł. — Wchodzę, jasne? Możemy to załatwić po dobroci albo nie po dobroci.
Beznamiętne twarze spoglądały w dół, na wychudłego starca, i wyżej, na równinę, gdzie armie pięciu wodzów walczyły ze sobą, a także — z przerażeniem — przeciw terakotowym wojownikom. I znów w dół. I wyżej. Niżej. Wyżej.
— Dobrze — mruknął Cohen. — Tylko nie mówcie potem, że was nie ostrzegałem.
Wzniósł miecz i przygotował się do ataku.
— Zaczekaj — powstrzymał go Saveloy. — Posłuchaj…
Zza muru rozległy się krzyki, kilka nerwowych rozkazów, a potem znowu krzyki. I jeszcze wrzaski.
Wrota bramy rozchyliły się, ciągnięte przez dziesiątki mieszkańców.
Cohen opuścił miecz.
— Aha — ucieszył się. — Nabrali rozumu, co?
Sapiąc nieco, ordyńcy powlekli się przez bramę. Tłum przyglądał się im w milczeniu. Kilku gwardzistów leżało martwych na ulicy. Większa ich liczba zdjęła hełmy i postanowiła doczekać nowej, świetlanej i cywilnej przyszłości, gdzie człowiek mniejszą ma szansę, by zostać pobity na śmierć przez gniewny tłum.
Wszystkie oczy wpatrywały się w Cohena. Twarze obracały się za nim jak kwiaty za słońcem.
On sam nie zwracał uwagi na ludzi.
— Crowdie Potężny? — zwrócił się do Caleba.
— Nie żyje.
— Niemożliwe. Był okazem zdrowia, kiedy widziałem się z nim parę miesięcy temu. Wyruszał z nową misją i w ogóle.
— Nie żyje.
— Co się stało?
— Słyszałeś o Straszliwym Ludożerczym Leniwcu z Ciup?
— Ten, co podobno strzeże wielkiego rubinu szalonego boga węży?
— Ten sam. No więc… rzeczywiście był.
Tłum rozstąpił się, by przepuścić ordę. Jedna czy dwie osoby próbowały klaskać, ale szybko je uciszono. Taką ciszę Saveloy słyszał dotąd tylko w najbardziej pobożnych świątyniach[24].
Rozlegały się jednak szepty, wznoszące się wśród tego czujnego milczenia niczym bąble powietrza w garnku wody na ogniu.
Brzmiały tak:
„Czerwona Armia. Czerwona Armia. Czerwona Armia”.
— A jak tam Organdy Mozolny? Wciąż dobrze się miewa w Howondalandzie, jak słyszałem.
— Nie żyje. Zatrucie metalem.
— Jak?
— Trzy miecze w brzuch.
„Czerwona Armia!”.
— Rębacz Mungo?
— Uznany za zabitego w Skundzie.
— Uznany?
— Wiesz, znaleźli tylko jego głowę.
„Czerwona Armia!”.
Orda zbliżyła się do wewnętrznej bramy Zakazanego Miasta. Tłum podążał za nią w bezpiecznej odległości.
Ta brama także była zamknięta, a przed nią stało dwóch potężnych gwardzistów. Wyraz twarzy mieli typowy dla ludzi, którym kazano pilnować bramy, więc zamierzają pilnować bramy, choćby nie wiem co. Wojsko opiera się na takich, którzy pilnują bram, mostów lub przejść, choćby nie wiem co, i często powstają heroiczne poematy ku ich czci. Zwykle pośmiertne.
— Gosbar Przytomny?
— Umarł w łóżku, jak słyszałem.
— Nie stary Gosbar!
— Każdy musi się czasem przespać.
— I nie tylko to musi — wtrącił Mały Willie. — Naprawdę potrzebuję do wychodka.
— No, stoisz przecież przed murem.
— Ale wszyscy patrzą. To by… nie było cywilizowane.
Cohen podszedł do gwardzistów.
— Dobra, będę się skracał. Zgoda? Wolicie raczej zginąć, niż zdradzić swojego cesarza?
Gwardziści patrzyli nieruchomo przed siebie.
— Jasne, rozumiem. — Wyjął miecz. Jakaś myśl przyszła mu do głowy. — A Nurker? — zapytał. — Wielki Nurker? Twardy jak stare buty, nie ma co.
— Ość — odparł Caleb.
— Nurker? Kiedyś zabił sześć trolli tylko…
— Udławił się ością w owsiance. Myślałem, że wiesz. Przykro mi.
Cohen popatrzył na niego. Potem na swój miecz. I na gwardzistów. Przez chwilę trwała cisza, zakłócana tylko uderzeniami kropel deszczu.
— Wiecie, chłopcy — powiedział głosem nagle tak znużonym, że Saveloy zobaczył, jak tutaj, w chwili tryumfu, rozwiera się nagle otchłań. — Miałem zamiar odrąbać wam głowy. Ale… jaki to ma właściwie sens? Znaczy, kiedy się dobrze zastanowić, to po co? Jaka to różnica?
Gwardziści wciąż patrzyli przed siebie, ale oczy im się rozszerzały.
Saveloy obejrzał się.
— I tak w końcu umrzecie, wcześniej czy później — ciągnął Cohen. — I tyle. Przeżywasz swoje życie, jak najlepiej potrafisz, a potem to już nie ma znaczenia, bo jesteś martwy…
— Ehm… Cohen… — odezwał się Saveloy.
— Popatrzcie tylko na mnie. Całe życie ścinałem głowy i co z tego mam?
— Cohen…
Gwardziści już nie tylko patrzyli. Ich twarze wykrzywiały się w bardzo przekonujący wyraz grozy.
— Cohen!
— Tak? Co jest?
— Myślę, że powinieneś się obejrzeć.
Cohen obejrzał się.
Ulicą nadchodziło sześciu czerwonych wojowników. Tłum cofał się z niemą zgrozą.
Potem ktoś wykrzyknął:
— Przedłużone trwanie Czerwonej Armii!
Tu i tam wśród tłumu rozległy się wołania. Młoda kobieta uniosła dłoń zaciśniętą w pięść.
— Konieczny postęp dla ludu, z zachowaniem należnego szacunku dla tradycji!
Inni jej zawtórowali:
— Zasłużona działalność wychowawcza dla wrogów!
— Zgubiłam Pana Królika!
Czerwoni olbrzymi zatrzymali się z chrzęstem.
— Spójrzcie tylko! — zdziwił się Saveloy. — To wcale nie trolle! Poruszają się jak coś w rodzaju machiny! Czy to was nie zaciekawia?
— Nie — odparł z roztargnieniem Cohen. — Myślenie abstrakcyjne nie należy do istotnych aspektów procesu myślowego barbarzyńcy. Chwileczkę, o czym to ja… — Westchnął. — A tak. Wy dwaj wolicie raczej zginąć, niż zdradzić swojego cesarza?
Gwardziści aż zesztywnieli z przerażenia.
Cohen wzniósł miecz.
Saveloy odetchnął głęboko, chwycił Cohena za rękę i wrzasnął:
— No to otwórzcie bramę i pozwólcie mu przejść!
Na moment zapanowało milczenie.
Saveloy szturchnął Cohena znacząco.
— Zachowuj się jak cesarz! — szepnął.
— Znaczy… mam chichotać, posyłać ludzi na tortury i takie rzeczy? Daj spokój!
— Nie! Zachowuj się tak, jak cesarz powinien się zachowywać!
Cohen przyjrzał się nieufnie nauczycielowi. Potem zwrócił się do gwardzistów.
— Dobra robota — pochwalił. — Wasza lojalność przynosi wam… jak to było… zaszczyt. Tak trzymać, a przewiduję awans dla obu. A teraz wpuśćcie nas wszystkich, bo inaczej moi doniczkowi ludzie odrąbią wam stopy i będziecie musieli klęczeć w rynsztoku, szukając swoich głów.
Gwardziści rzucili miecze i padli na ziemię, by się ukorzyć.
— Od razu możecie wstawać — rzucił Cohen odrobinę milszym tonem. — Ucz!
— Słucham?
— Jestem cesarzem, tak?
— No… ci ziemni żołnierze są chyba po naszej stronie. Ludzie uważają, że zwyciężyłeś. Wszyscy żyjemy. Owszem, powiedziałbym, że wygraliśmy.
— A jak jestem cesarzem, to mogę każdemu mówić, co ma robić, tak?
— W samej rzeczy.
— Ale jak należy, rozumiesz. Zwoje pergaminów i różne takie. Pętaki w mundurach, którzy dmuchają w trąby i wrzeszczą: „To jest to, czego on od was chce!”.
— Aha, chcesz ogłosić proklamację?
— Tak. Koniec z tym durnym padaniem na ziemię. Aż mnie wstrząsa od tego. Żadnego padania nikogo przed nikim. Kiedy ktoś mnie spotka, może zasalutować albo lepiej dać mi trochę pieniędzy. Ale żadnego walenia głową o ziemię. Tylko ciarki mnie wtedy przechodzą. A teraz ułóż to jakoś i zapisz, żeby dobrze brzmiało.
— Już się robi. I…
— Czekaj, jeszcze nie skończyłem. — Cohen przygryzł wargę, skupiony na nowym dla siebie wysiłku umysłowym. — Tak. Możesz dodać, że wszyscy więźniowie mają być uwolnieni, chyba że zrobili coś naprawdę paskudnego, na przykład chcieli kogoś otruć. Sam ustal szczegóły. Wszystkim oprawcom należy uciąć głowy. A każdy wieśniak może za darmo dostać świnię… coś w tym rodzaju. Dołóż do tego odpowiednie zawijasy typu „z rozkazu” i tak dalej.
Spojrzał na gwardzistów.
— Wstawać, mówię. Przysięgam, następny tuman, który pocałuje przede mną ziemię, dostanie kopniaka w sam kurnik. Jasne? A teraz otwierajcie bramę.
Tłum krzyczał z radości. Gdy orda wkroczyła do Zakazanego Miasta, ludzie szli za nią czymś pośrednim między rewolucyjną szarżą, a pełnym szacunku marszem.
Czerwoni wojownicy zostali na zewnątrz. Jeden z nich podniósł chrzęszczącą terakotową stopę i ruszył przed siebie. Szedł tak, aż zderzył się z murem. Zataczał się przez chwilę, ale w końcu udało mu się stanąć o łokieć czy dwa od ściany.
Uniósł rękę i palcem napisał chwiejnie w czerwonym pyle, który na mokrym tynku zmienił się w rodzaj farby:
RATUNKU POMOCY TO JA TU NA RÓWNINIE
RATUNKU NIE MOGE ZDJĄĆ TEJ PIEKIELNEJ ZBROI
Krzycząc i śpiewając, tłum sunął falą za Cohenem. Gdyby barbarzyńca miał deskę surfingową, mógłby na niej popłynąć. Deszcz bębnił ciężko o dachy i zalewał dziedzińce.
— Czemu się tak cieszą? — zdziwił się Cohen.
— Myślą, że obrabujesz pałac — wyjaśnił Saveloy. — Widzisz, słyszeli już o barbarzyńcach. Też chcą coś z tego mieć. A poza tym spodobał im się ten pomysł ze świnią.
— Hej, ty! — wrzasnął Cohen na chłopaka, który zataczał się pod ciężarem wielkiej wazy. — Nie dotykaj moich rzeczy swoimi złodziejskimi łapami! To cenne! To…
— To dynastia S’ang — podpowiedział Saveloy.
— Właśnie — potwierdziła waza.
— To dynastia S’ang, wiesz? Odłóż ją! A wy tam z tyłu… — Machnął mieczem. — Ściągajcie buty! Niszczycie podłogę! Patrzcie, w jakim jest stanie!
— Wczoraj nie przejmowałeś się podłogą — przypomniał Trackie.
— Wtedy nie była moja.
— Owszem, była — wtrącił Saveloy.
— Ale nie jak należy. Prawo podboju, to się liczy. Krew. Ludzie rozumieją krew. Jak wejdziesz tak sobie i przejmiesz tron, nikt nie potraktuje cię poważnie. Ale morza krwi… to każdy zrozumie.
— Góry czaszek — dodał z aprobatą Truckle.
— Popatrz na historię — mówił dalej Cohen. — Kiedy tylko… Hej, człowieku w kapeluszu, to mój…
— Inkrustowany mahoniowy stolik do gry w Shibo Yangcong-san — mruknął Saveloy.
— …więc go odłóż, słyszysz? Kiedy tylko trafiasz na jakiegoś króla, co o nim wszyscy mówią: „O, to był dobry król, nie ma co”, możesz postawić własne sandały, że to wielki, brodaty suczy syn, który rozbijał głowy i rechotał przy tym. Nieprawda? Ale jakiś król, który wprowadzał porządne, choć drobne prawa, czytał księgi i starał się wyglądać na inteligentnego… „Och — mówią wtedy — jasne, był w porządku, trochę miękki, nie nazwałbym go prawdziwym królem”. Tacy są ludzie.
Saveloy westchnął.
Cohen uśmiechnął się szeroko i klepnął go w plecy tak mocno, że nauczyciel zatoczył się na dwie kobiety próbujące wynieść spiżowy posąg Ly Tin Wheedle’a.
— Trudno się z tym pogodzić, Ucz, prawda? Nie możesz pojąć? Tym się nie przejmuj. W zasadzie nie jesteś barbarzyńcą. Odłóż tę nieszczęsną statuę, paniusiu, bo poczujesz płaz mojego miecza, jakem Cohen!
— Ale miałem nadzieję, że możemy tego dokonać tak, by nikomu nie zrobić krzywdy. Używając mózgów.
— Niemożliwe. Historia tak nie działa. Najpierw krew, potem mózg.
— Góry czaszek — wtrącił Truckle.
— Musi przecież istnieć jakiś sposób lepszy niż walka — upierał się Saveloy.
— Jasne. Całe mnóstwo. Tylko żaden nie działa. Caleb, zabierz te… te…
— …piękne miniatury Bhong… — wymamrotał Saveloy.
— …zabierz je temu gościowi. Jedną ma pod kapeluszem.
Otworzyły się przed nimi kolejne rzeźbione wrota. Sala była już zatłoczona, ale gdy skrzydła wrót się rozwarły, ludzie cofnęli się szybko. Starali się wyglądać na gorliwych, jednocześnie unikając wzroku Cohena.
Kiedy się rozstąpili, pozostawili na środku samotnego Sześć Dobroczynnych Wiatrów. Dworzanie precyzyjnie opanowali ten manewr.
— Góry czaszek — powtórzył Truckle. Nie należał do takich, co szybko rezygnują.
— Eee… widzieliśmy, jak Czerwona Armia powstaje z ziemi, no… tak jak przepowiedziano. Hm… w istocie jesteś preinkarnacją Zwierciadła Jedynego Słońca.
Niski poborca miał dość przyzwoitości, by zrobić zakłopotaną minę. Jak na przemówienia, jego osiągało poziom dramatyzmu porównywalny z tym, które tradycyjnie zaczyna się od słów: „Panie, twój ojciec, król…”. Poza tym nigdy, aż do teraz, nie wierzył w legendy. Nawet w tę o wieśniaku, który co roku skrupulatnie i uczciwie wypełnia zeznanie podatkowe.
— Tak, jasne — rzucił Cohen.
Podszedł do tronu i wbił miecz w podłogę. Klinga wibrowała.
— Niektórym z was trzeba będzie uciąć głowy, dla ich własnego dobra — oświadczył. — Ale jeszcze nie postanowiłem komu. I niech ktoś pokaże Małemu Williemu, gdzie jest wychodek.
— Nie trzeba — uspokoił go Mały Willie. — Po tym, jak te czerwone posągi tak nagle wylazły mi za plecami.
— Góry… — zaczął Truckle.
— Nic nie wiem o górach — przerwał mu Cohen.
— A gdzie jest Wielki Mag? — zapytał drżącym głosem Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Wielki Mag? — powtórzył Cohen.
— Tak, Wielki Mag, który przywołał z ziemi Czerwoną Armię.
— Nic o nim nie wiem.
Tłum przesunął się naprzód, gdy przez drzwi wbiegła kolejna grupa.
— Idą tu!
Terakotowy wojownik wkroczył do sali. Głośno tupał. Na twarzy miał bardzo delikatny uśmiech.
Stanął, kołysząc się lekko. Ociekał wodą.
Ludzie cofali się ze zgrozą — z wyjątkiem ordy, jak zauważył Saveloy. Wobec nieznanego, ale straszliwego zagrożenia, ordyńcy byli albo zdziwieni, albo rozgniewani.
Zaraz się jednak pocieszył. Wcale nie byli lepsi, po prostu inni. Dobrze sobie radzą wobec ogromnych i strasznych kreatur, lecz wystarczy poprosić, żeby przeszli się ulicą i kupili torbę ryżu, a stają się bezradni jak dzieci.
— Co mam teraz zrobić, Ucz? — szepnął Cohen.
— Wiesz, jesteś cesarzem. Chyba powinieneś do niego przemówić.
— Dobra.
Cohen wstał i uprzejmie skinął olbrzymowi z terakoty.
— Dzień dobry — powiedział. — Niezła robota tam pod murami. Ty i reszta twoich chłopaków możecie wziąć dzień wolny, żeby zasadzić w sobie geranium albo co tam robicie. Właśnie… macie jakiegoś olbrzyma numer jeden, z którym powinienem pogadać?
Terakotowy wojownik zachrzęścił, podnosząc w górę jeden palec.
Potem przycisnął dwa palce do przedramienia i znowu podniósł jeden.
Wszyscy dworzanie zaczęli mówić jednocześnie.
Olbrzym pociągnął dwoma palcami za śladowo wyrzeźbione ucho.
— Cóż to może oznaczać? — zdziwił się Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Wydaje się to trudne do uwierzenia — stwierdził Saveloy — ale mamy chyba do czynienia ze starożytną metodą komunikacji, używaną w krainie krwiożerczych upiorów.
— Rozumie go pan?
— Tak, chyba tak. Musimy starać się odgadnąć słowo albo zdanie. Próbuje nam przekazać… zaraz… Jedno słowo, dwie sylaby. Pierwsza brzmi…
Olbrzym przycisnął do przedramienia tym razem jeden palec.
— …jak pierwsza sylaba…
Olbrzym wysunął rękę w bok, a drugą przesuwał palcami po brzuchu, jakby grał na jakimś strunowym instrumencie.
— Lutnia… grajek… — zgadywał Saveloy. — Trubadur… gitara… minstrel…
Olbrzym szybko stuknął palcem w nos i wykonał bardzo ociężały, bardzo hałaśliwy taniec. Fragmenty terakotowej zbroi stukały o siebie.
— Minstrel! Pierwsza sylaba brzmi mins — stwierdził Saveloy.
— Ehm…
Obszarpany człowieczek przecisnął się do przodu. Nosił okulary z jednym pękniętym szkłem.
— Przepraszam — powiedział. — Chyba się domyślam…
Pan Fang i kilku jego najbardziej zaufanych oficerów zebrało się u stóp wzgórza. Dobry generał zawsze wie, kiedy opuścić pole bitwy. Jeśli chodzi o pana Fanga, ta chwila następowała, kiedy widział zbliżającego się nieprzyjaciela.
Jego ludzie byli wstrząśnięci. Nie próbowali stawić czoła Czerwonej Armii. Ci, którzy spróbowali, już nie żyli.
— Trzeba… się przegrupować — wysapał pan Fang. — Potem zaczekamy do zmroku i… co to jest?
Spomiędzy krzaków rosnących nieco wyżej na zboczu, gdzie osuwająca się ziemia pozostawiła jeszcze jedną zarośniętą dolinkę, dobiegały rytmiczne odgłosy.
— Brzmi, jakby cieśla pracował, panie — stwierdził jeden z żołnierzy.
— Tutaj? W samym środku wojny? Idźcie sprawdzić, co się tam dzieje!
Żołnierz zaczął się wspinać. Po chwili odgłosy piłowania ustały.
I rozległy się znowu.
Pan Fang usiłował obmyślić nowy plan bitwy, zgodny z Dziewięcioma Użytecznymi Zasadami. Rzucił mapę.
— Dlaczego to nie przestaje? Gdzie kapitan Nong?
— Nie wrócił, panie.
— Więc idźcie i sprawdźcie, co się z nim stało.
Pan Fang spróbował sobie przypomnieć, czy wielki mędrzec wojskowości wspominał cokolwiek o walce z wielkimi, niezniszczalnymi posągami. Chyba…
Piłowanie ucichło. Po chwili zastąpiły je odgłosy przybijania.
Pan Fang obejrzał się.
— Czy można tu w ogóle liczyć na wykonanie jakiegoś rozkazu?! — ryknął.
Sięgnął po miecz i pogramolił się w górę. Krzaki rozsunęły się przed nim. Zobaczył polankę. Zobaczył pędzący kształt na setkach małych nó…
Usłyszał trzask.
Deszcz padał tak gęsty, że krople musiały czekać w kolejce. W niektórych miejscach warstwa czerwonego iłu miała setki stóp grubości. Dawała dwa, często trzy plony rocznie. Była bogata. Była żyzna. Zmoczona, była też wyjątkowo lepka.
Ocaleni żołnierze opuszczali pole bitwy, chlupiąc, czerwoni od stóp do głów jak wojownicy z terakoty. Nie licząc tych zadeptanych, Czerwona Armia właściwie nie zabiła wielu ludzi. Groza dokonała dzieła. Więcej żołnierzy zginęło w krótkich starciach między armiami oraz — w zamieszaniu i ucieczce — zostało zabitych przez własnych kolegów[25].
Terakotowa armia miała całe pole tylko dla siebie. Jej żołnierze świętowali zwycięstwo na wiele sposobów. Liczna grupa chodziła w kółko, brnąc przez lepkie błoto, jakby to było nieczyste powietrze. Inni kopali okop, którego ściany spływały na nich w ulewnym deszczu. Kilku starało się wspiąć na mur, którego nie było. Niektórzy, być może wskutek wysiłku następującego po długich wiekach bez serwisu, spontanicznie eksplodowali w fontannach niebieskich iskier. Takie gorące, czerwone szrapnele okazały się głównym czynnikiem powodującym wysokie straty nieprzyjaciela.
Przez cały czas lał deszcz — nieprzerwana ściana wody. Nie wydawał się naturalny. Wyglądał, jakby morze postanowiło odzyskać ląd metodą desantu powietrznego.
Rincewind zamknął oczy. Błoto pokrywało zbroję. Nie widział już obrazków, co przyniosło mu ulgę, gdyż był niemal pewien, że coś pokręcił. Mógłby widzieć to, co widział każdy pojedynczy żołnierz — to znaczy zapewne by mógł, gdyby wiedział, do czego służą te co dziwaczniejsze klawisze i jak je naciskać we właściwym porządku. Nie wiedział jednak. Zresztą ktokolwiek stworzył magiczną zbroję, nie przewidział, że będzie używana po kolana w błocie i w nurcie pionowej rzeki. Od czasu do czasu coś w niej skwierczało. Jeden but stawał się coraz bardziej gorący.
A tak dobrze się zapowiadało! Zadziałało jednak to, co zaczynał już określać czynnikiem Rincewinda. Prawdopodobnie jakiś inny mag wyprowadziłby armię, nie zmókłby w ulewie, a teraz paradowałby ulicami Hunghung. Ludzie rzucaliby mu kwiaty i powtarzali: „Tak, to prawdziwy Wielki Mag, nie ma co”.
Jakiś inny mag pewnie by nie nacisnął błędnego obrazka i nie kazał tym figurom kopać.
Zdał sobie sprawę, że pogrąża się w żalu nad sobą. A także w błocie. Coraz bardziej. Nie warto było nawet próbować wyciągać nogi — druga stopa tylko zagłębiała się i mocniej rozgrzewała.
Błyskawica uderzyła w ziemię gdzieś niedaleko. Usłyszał syk, zobaczył parę, poczuł mrowienie i smak płonącej cyny.
Kolejny piorun trafił terakotowego wojownika. Tors eksplodował, rozrzucając krople lepkiej, czarnej smoły. Nogi przeszły jeszcze kilka kroków i znieruchomiały.
Woda oblewała Rincewinda, gęsta teraz i czerwona, gdyż rzeka Hung wystąpiła z brzegów. A błoto wsysało go nadal, niczym dziurawy ząb.
Coś przepłynęło obok w mętnej wodzie. Wyglądało jak kawałek papieru.
Rincewind zawahał się, po czym niezgrabnie wyciągnął rękę i chwycił to w rękawicę.
Jak się spodziewał, był to motyl.
— Dziękuję ci bardzo — powiedział Rincewind z goryczą.
Woda przeciekła mu między palcami.
Na wpół zacisnął dłoń, potem westchnął i jak najdelikatniej przesunął motyla na czubek palca. Wilgotne skrzydełka zwisały bezużytecznie.
Rincewind osłonił motyla drugą dłonią i dmuchnął na niego kilka razy.
— No już, leć sobie.
Motyl odwrócił się. Jego fasetowe oczy na moment błysnęły zielenią. Na próbę machnął skrzydełkami.
Przestał padać deszcz.
Zaczął padać śnieg, ale tylko nad miejscem, gdzie stał Rincewind.
— No tak — powiedział Rincewind. — Rzeczywiście. Naprawdę, bardzo ci dziękuję.
Życie jest, jak słyszał, niczym ptak wlatujący z ciemności do zatłoczonej sali, a potem wylatujący przez drugie okno w nieskończoną noc. W przypadku Rincewinda ten ptak zdążył sobie jeszcze ulżyć prosto do jego talerza.
Śnieżyca ustała. Chmury z niewiarygodną szybkością odpłynęły z kopuły nieba. Błysnęło słońce i błoto natychmiast zaczęło parować.
— Tu jesteś! Wszędzie cię szukaliśmy!
Rincewind próbował się odwrócić, ale w błocie okazało się to niemożliwe. Usłyszał plaśnięcie — to deska wylądowała na mokrej mazi.
— Śnieg na głowie? W pełnym słońcu? To on, powiedziałem sobie, bez wątpienia.
Stuknęła kolejna deska.
Nieduża lawina zsunęła się z hełmu i spłynęła Rincewindowi na kark.
Następne plaśnięcie i deska upadła na błoto obok niego.
— To ja, Dwukwiat. Nic ci się nie stało, stary przyjacielu?
— Chyba stopa mi się zagotowała, ale poza tym jestem radosny jak ptaszek.
— Wiedziałem, że to ty grasz w te szarady — powiedział Dwukwiat.
Chwycił Rincewinda pod pachy i szarpnął.
— Odgadliście sylabę „wind”? Trudno ją było zdalnie pokazać.
— Żaden z nas na to nie wpadł. Ale kiedy on zrobił: „oszlag-szlagszlag zaraz tu zginę”, wszyscy trafili to za pierwszym razem. Bardzo pomysłowe. Ehm. Chyba utknąłeś.
— To przez magiczne buty.
— Możesz jakoś je zrzucić? To błoto w słońcu twardnieje jak… no, jak terakota. Ktoś może tu później zajrzeć i je wykopać.
Rincewind spróbował poruszyć stopami. Rozległ się cichy subbłotny bulgot i nogi wysunęły się ze stłumionym mlaśnięciem. Wreszcie, po ciężkim wysiłku, Rincewind usiadł na desce.
— Przykro mi z powodu tych wojowników — powiedział. — Na początku wszystko wydawało się całkiem łatwe, ale potem pomieszały mi się te obrazki i nie umiałem ich zmusić, żeby przestali coś robić…