Dopiero po zniknięciu tej wielkiej, wiszącej nad miastem budowli zrozumiałem, że kocham Dorcas. Ruszyliśmy przed siebie — na szczycie drogi bowiem znaleźliśmy nową drogę — w ciemność. Ponieważ nasze myśli były w całości zajęte tym, co widzieliśmy, nasze dusze połączyły się bez żadnych przeszkód, przechodząc przez drzwi, które nigdy przedtem i nigdy potem nie miały już zostać otwarte.
Nie potrafię powiedzieć, którędy szliśmy. Przypominam sobie drogę wijącą się w dół zbocza, most u jego podnóża i następną drogę prowadzącą przez jakąś milę wzdłuż skleconego niedbale, drewnianego płotu. Gdziekolwiek jednak szliśmy, wiem, że nie rozmawialiśmy o sobie, lecz o zjawisku, którego byliśmy świadkami i o jego możliwym znaczeniu. Pamiętam także, że na początku podróży patrzyłem na Dorcas jak na przypadkową towarzyszkę, niezależnie od tego jak bardzo godną pożądania i współczucia, zaś pod koniec kochałem ją tak, jak nigdy jeszcze nie kochałem żadnej ludzkiej istoty. Wcale nie stało się tak dlatego, że przestałem kochać Theclę. Raczej kochając Dorcas, kochałem Theclę jeszcze bardziej niż do tej pory, bowiem Dorcas była kimś zupełnie innym (jak tamta miała jeszcze kiedyś stać się równie straszną co ta uroczą), więc skoro kochałem Theclę, to Dorcas również ją kochała.
— Sądzisz, że widział to ktoś jeszcze? — zapytała.
Nie zastanawiałem się nad tym, lecz odparłem, że chociaż zjawisko trwało tylko przez krótką chwilę, to jednak miało ono miejsce nad największym z miast i nawet jeśli miliony ludzi go nie zauważyły, to dziesiątki lub setki z całą pewnością musiały.
— A czy nie mogło być tak, że była to wizja przeznaczona wyłącznie dla nas?
— Nigdy nie miałem żadnych wizji, Dorcas.
— A ja nie wiem, czy miałam, czy nie. Kiedy próbuję przypomnieć sobie cokolwiek, co miało miejsce, zanim wyciągnęłam cię z wody, jedyne co pamiętam to to, że sama byłam w wodzie. Wszystko, co było wcześniej przypomina roztrzaskane na błyszczące odłamki lustro. W jednym widzę jakiś naparstek leżący na skrawku materiału, w drugim słyszę dobiegające zza zamkniętych drzwi szczekanie małego psa i to wszystko. Nic przypominającego to, co widzieliśmy.
Jej słowa przypomniały mi o kopii listu, której szukałem w sakwie, a to z kolei o brązowej książce, która również tam się znajdowała. Zapytałem Doreas, czy nie miałaby ochoty zobaczyć książki, która kiedyś należała do Thecli, kiedy znajdziemy jakieś miejsce, w którym będziemy mogli się zatrzymać.
— Owszem — powiedziała. — Gdy usiądziemy razem przy ogniu, jak przez chwilę w gospodzie.
— Relikwia, którą znalazłem w sakwie, a którą rzecz jasna będę musiał oddać, zanim opuścimy miasto, a takie nasza rozmowa przypomniały mi coś, co kiedyś tam przeczytałem. Czy słyszałaś o kluczu do wszechświata?
Dorcas roześmiała się łagodnie.
— Nie, Severianie. Ja, która zaledwie znam swoje imię, nie wiem nic o kluczu do wszechświata.
— Nie wyraziłem się tak; jak miałem zamiar. Chciałem zapytać, czy słyszałaś o tym, że istnieje sekretny klucz do wszechświata? Jedno, jedyne zdanie, fraza, a może pojedyncze słowo, które można usłyszeć z ust jakiegoś posągu, wyczytać na niebie lub które po drugiej stronie oceanu przekazuje swoim uczniom jakiś wiekowy nauczyciel?
— Znają je dzieci — powiedziała Dorcas. — Znają je, zanim jeszcze nauczą się mówić, lecz kiedy są dość duże, żeby je wypowiedzieć, już go nie pamiętają. Tak mi ktoś kiedyś powiedział.
— Właśnie o to mi chodzi. Ta brązowa książeczka stanowi zbiór prastarych mitów i znajduje się w niej także rozdział wyliczający wszystkie klucze do wszechświata — słowa wypowiadane przez ludzi twierdzących, że to właśnie jest Tajemnica, którzy dyskutowali z mędrcami z odległych światów; studiowali zaklęcia magów lub pościli w wydrążonych pniach świętych drzew. Czytaliśmy je z Theclą i dyskutowaliśmy o nich, a jedna z mądrości mówiła, że wszystko, cokolwiek się wydarza, ma trzy znaczenia. Pierwsze jest znaczeniem praktycznym, tym, które według książki, „dostrzega nawet oracz”. Gdy krowa żuje garść trawy, to jest to prawdziwa trawa i prawdziwa krowa — to znaczenie jest równie ważne i równie prawdziwe jak dwa pozostałe. Drugie znaczenie to odbicie otaczającego je świata. Kiedy przedmiot pozostaje w kontakcie ze wszystkimi pozostałymi., a tym samym mądry obserwator może dowiedzieć się wszystkiego o wszystkich, widząc tylko jeden z nich. To znaczenie nazywane jest „znaczeniem wróżbitów”, bowiem korzystają z niego ci, którzy przepowiadają radosne spotkanie obserwując ślad, jaki zostawia na piasku pełznący wąż lub potwierdzają wzajemność uczucia pocierając o siebie części ubrania zainteresowanych osób.
— A trzecie znaczenie?
— To znaczenie nadrzeczywiste. Ponieważ wszystkie przedmioty i zjawiska mają swój początek w Prastwórcy i wszystkie zostały wprawione w ruch przez niego, tymi samym muszą wyrazić jego wolę, która należy już do rzeczy znajdujących się ponad naszą rzeczywistością.
— Chcesz powiedzieć, że to, co widzieliśmy, było jakimś znakiem.
Pokręciłem głową.
— Książka mówi, że wszystko jest znakiem. Znakiem jest ten płot, znakiem jest także opierające się o niego drzewo. Niektóre znaki mogą zdradzać trzecie znaczenie gorliwiej od pozostałych.
Przeszliśmy w milczeniu jakieś sto kroków.
— Wydaje mi się, że jeśli to, co mówi książka kasztelanki Thecli, jest prawdą — odezwała się Dorcas — to ludzie rozumieją wszystko na opak. Widzieliśmy wielką budowlę, która wzbiła się w niebo i rozwiała bez śladu, prawda?
— Ja zobaczyłem ją dopiero w chwili, kiedy wisiała nad miastem. Czy rzeczywiście uniosła się tam z ziemi?
Dorcas skinęła głową. Jej jasne włosy błyszczały w świetle księżyca.
— To, co nazywasz trzecim znaczeniem, jest wręcz oczywiste. Trudniej jest znaleźć drugie, natomiast pierwsze, które powinno być najprostsze, pozostaje kompletną zagadką.
Miałem właśnie powiedzieć, że zgadzam się z nią — przynajmniej co do pierwszego znaczenia — kiedy z pewnego oddalenia dobiegł głuchy łoskot, mogący być odgłosem gromu.
— Co to? — zapytała przerażonym szeptem Dorcas chwytając moją dłoń w swoją, bardzo ciepłą i przyjemną w dotyku.
— Nie wiem, ale wydaje mi się, że to gdzieś niedaleko stąd.
Kiwnęła głową.
— Słyszę jakieś głosy.
— W takim rasie masz słuch znacznie lepszy od mojego.
Łoskot rozległ się ponownie, tym razem dłuższy i głośniejszy. Tym razem być może dlatego, że znaleźliśmy się odrobinę bliżej jego źródła. Wydało mi się, że między pniami rosnących przed nami młodych buków dostrzegam blask ognia.
— Tam! — zawołała Dorcas, wskazując nieco na północ od kępy drzew. — To nie może być gwiazda. Jest za nisko, świeci za jasno i zbyt szybko się porusza.
— W takim razie jest to lampa przymocowana do jakiegoś wozu albo niesiona czyjąś ręką.
Grzmot przetoczył się po raz trzeci i teraz już wiedziałem, że był to łoskot bębna. Również i ja dosłyszałem bardzo jeszcze przytłumione głosy, a szczególnie jeden, głębszy jeszcze od dźwięku bębna i niemal równie jak on donośny.
Okrążyliśmy zagajnik i ujrzeliśmy około pięćdziesięciu osób zgromadzonych wokół niewielkiej platformy, na której między płonącymi pochodniami stał olbrzym, trzymający pod pachą wielki kocioł równie łatwo i lekko, jakby był to przenośny bębenek. Po jego prawej stronie stał znacznie mniejszy, bogato odziany mężczyzna, a po lewej prawie naga kobieta o najbardziej zmysłowej urodzie, jaką kiedykolwiek widziałem.
— Wszyscy już jesteście! — mówił głośno i bardzo szybko niski mężczyzna. — Wszyscy, co do jednego. Co chcecie zobaczyć? Miłość i piękno? — Wskazał na kobietę. — Siłę i odwagę? — Machnął trzymaną w dłoni laską w kierunku olbrzyma. — Oszustwo i tajemnicę? — Poklepał się po piersi. — Występek i rozpustę? — Ponownie wskazał na olbrzyma. — Spójrzcie, kto przyszedł! Nasz odwieczny wróg Śmierć, która zawsze się zjawia, prędzej czy później. — Mówiąc to pokazał w moją stronę, a za tym gestem odwróciły się wszystkie twarze jego słuchaczy.
Byli to doktor Talos i Baldanders. Obecność tych ludzi tutaj, kiedy już ich rozpoznałem, wydała mi się czymś oczywistym. Kobietę, o ile mogłem sobie przypomnieć, widziałem po raz pierwszy.
— Śmierć! — zawołał doktor Talos. — Śmierć przyszła. Już w ciebie wątpiłem, przyjacielu, ale powinienem był wiedzieć lepiej.
Spodziewałem się; że publiczność roześmieje się z tego ponurego żartu, lecz nikt tego nie uczynił. Kilka osób zamruczało coś pod nosem, a jakaś starowina splunęła w dłoń i skierowała dwa palce do ziemi.
— Kogóż ze sobą przyprowadziłeś? — Dr Talos nachylił się, by przyjrzeć się Dorcas w świetle pochodni. — Niewinność. Tak, to chyba niewinność. Tak więc mamy już wszystkich! Za kilka chwil rozpocznie się przedstawienie. Tylko dla ludzi o mężnych sercach! Jeszcze nigdy nic takiego nie widzieliście. Zaraz się zacznie!
Piękna kobieta zniknęła, ale magnetyzm w głosie doktora był tak silny, że nawet nie zauważyłem, kiedy odeszła.
Gdybym miał teraz opisać przedstawienie doktora Talosa tak, jak ja je widziałem, a więc jako jego uczestnik, zaowocowałoby to jedynie chaosem i nieporozumieniem. Kiedy opiszę je tak, jak je widziała publiczność (jak mam zamiar uczynić w bardziej odpowiednim miejscu), najprawdopodobniej nikt mi nie uwierzy. W dramacie o pięcioosobowej obsadzie, przy czym dwoje nie znało zupełnie swoich ról, maszerowały armie, grały orkiestry, padał śnieg i Urth chwiała się w swoich posadach. Dr Talos postawił duże wymagania wyobraźni swojej publiczności, pomagając jej jednak narracją, prostymi, ale pomysłowymi urządzeniami, teatrem cieni, holograficznymi projekcjami, efektami dźwiękowymi, odblaskowymi zasłonami oraz całą masą innych sztuczek i sądząc z dochodzących co chwila z ciemności łkań, okrzyków i westchnień, udało mu się osiągnąć całkowity sukces.
A jednak, pomimo tego, poniósł porażkę. Pragnął się porozumieć, pragnął. pokazać wspaniałą opowieść, która żyła dotąd jedynie w jego umyśle i nie dawała się zredukować do zwykłych słów, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek z oglądających przedstawienie — a tym bardziej my, którzy braliśmy w nim udział, wygłaszając na jego znak nasze kwestie — wiedział, o czym właściwie była ta opowieść. nr Talos twierdził, że można ją wyrazić biciem dzwonów, hukiem eksplozji i rytualnymi obrzędami, ale jak się ostatecznie okazało, nawet to było niewystarczające. W skład przedstawienia wchodziła scena, w której doktor Talos i Baldanders walczyli ze sobą tak zacięcie, że krew płynęła obfitymi strumieniami z ich twarzy; inna, gdzie Baldanders szukał przerażonej Jolenty (tak bowiem nazywała się ta najpiękniejsza kobieta na świecie) w jednej z komnat podziemnego pałacu, by wreszcie usiąść na skrzyni, w której ona się schowała. W końcowej części ja zajmowałem centralne miejsce na scenie zamienionej w pokój przesłuchań, zaś doktor Talos, Baldanders i Jolenta byli unieruchomieni w najróżniejszych machinach. Zadawałem im kolejno najwymyślniejsze i kompletnie nieefektywne (gdyby były prawdziwe) męczarnie. Zabierając się do wyłamywania nóg Dorcas zwróciłem uwagę na dziwny szmer, jaki podniósł się z widowni. W przeciwieństwie do mnie widzowie zauważyli, że Baldanders zaczął wyswobadzać się z kajdanów. Kilka kobiet krzyknęło, kiedy jego łańcuch upadł z łoskotem na scenę. Zerknąłem na doktora Talosa oczekując dalszych wskazówek, ale on akurat skoczył w kierunku publiczności, wyzwoliwszy się z pęt w znacznie łatwiejszy sposób.
— Tableau! — zawołał. — Wszyscy tableau! — zamarłem w bezruchu, domyśliwszy się, że o to mu właśnie chodzi. — Szlachetni widzowie, oglądaliście nasze przedstawienie z godną podziwu uwagą. Teraz, otrzymawszy od nas część waszego czasu, prosimy, abyście zechcieli użyczyć nam również odrobiny zawartości waszych portfeli. Niebawem zobaczycie, co nastąpi, gdy potwór oswobodzi się ze swoich kajdan.
Wyciągnął przed siebie swój wysoki kapelusz i usłyszałem brzęk kilku wpadających do niego monet. Niezadowolony, zeskoczył ze sceny i zaczął krążyć między ludźmi.
— Pamiętajcie, że znalazłszy się na wolności nie napotka już niczego, co by stało między nim a spełnieniem jego brutalnych żądz. Nie zapominajcie, że ja, jego ciemiężyciel, jestem skazany na jego łaskę i niełaskę. Pamiętajcie, że nie wiecie jeszcze (dziękuję, sieur), kim jest tajemnicza postać, którą Contessa widziała przez zasłonięte okno. Dziękuję. Stojący nad lochami, szlochający posąg ciągle jeszcze kopie pod drzewem jarzębiny. Dziękuję, dziękuję. Obdarowaliście nas hojnie waszym czasem, nie bądźcie więc skąpi, jeśli chodzi o wasze pieniądze. Kilkoro z was dobrze nas potraktowało, ale przecież nie będziemy grać dla kilku osób. Gdzie są tę lśniące osimi, które już dawno powinny wypchać mój ubogi kapelusz? Nieliczni nie mogą płacić za większość! Jeśli nie macie osimi, dawajcie orichalki; jeśli nie macie orichalków, z całą pewnością znajdziecie masę aes!
Kiedy wreszcie zebrała się wystarczająca suma, doktor Talos wskoczył z powrotem na scenę i zręcznie pozakładał na siebie kajdany, które przykuwały go do miejsca kaźni. Baldanders ryknął z całych sił i wyciągnął do mnie ręce, pokazując publiczności, że trzyma go jeszcze jeden, niewidoczny do tej pory łańcuch. — Odwróć się do niego — podpowiedział mi doktor Talos sotto voce. — Broń się pochodnią.
Udałem, iż dopiero teraz dostrzegłem, że olbrzymowi udało się oswobodzić ramiona i chwyciłem jedną z oświetlających scenę pochodni. W tej samej chwili ich do tej pory spokojne, żółte płomienie zmieniły barwę na błękitnozieloną i zaczęty strzelać w górę długimi językami, sycząc przeraźliwie i rozrzucając snopy iskier, by niebawem opaść, jakby miały zupełnie zgasnąć. Wymierzyłem swoją w Baldandersa, krzycząc (jak podpowiedział mi znowu dr Talos), żeby się cofnął. Olbrzym odpowiedział rykiem jeszcze donośniejszym niż do tej pory. Napiął łańcuch z taką siłą, że zaczęła się chwiać cała ściana, do której był przykuty, z ust zaś zaczęta mu ciec najprawdziwsza, gęsta piana, która ściekała z kącików ust na brodę i kapała niczym śnieg na jego czarne ubranie. Ktoś z publiczności krzyknął i dokładnie w tym momencie łańcuch pękł z trzaskiem przypominającym uderzenie bicza. Twarz olbrzyma stanowiła uosobienie szaleństwa. Próbując mu się przeciwstawić miałbym dokładnie tyle samo szans co wtedy, gdybym chciał powstrzymać lawinę. Zanim jednak zdążyłem zrobić choćby krok, żeby usunąć mu się z drogi, wyrwał mi pochodnię z dłoni i powalił mnie na ziemię jej okutą żelazem rękojeścią.
Uniosłem głowę w samą porę, żeby zobaczyć, jak chwyta za drugą i rzuca się w kierunku publiczności. Wrzask mężczyzn zagłuszył przeraźliwe piska kobiet. Brzmiało to tak, jakby nasza konfraternia zajmowała się na raz co najmniej setką klientów. Wstałem na nogi i miałem już zamiar chwycić Dorcas i uciekać z nią pod osłoną zagajnika, kiedy moje spojrzenie padło na doktora Talosa. Jego twarz promieniowała czymś, co mogę określić tylko jako złowieszczy humor i chociaż właśnie wyswobadzał się ze swoich kajdanów, to wcale się nie spieszył. Jolenta robiła to samo w on, zaś jeśli na jej doskonałej twarzy malowało się w ogóle jakiekolwiek uczucie, to było to uczucie ulgi…
— Wspaniale! — wykrzyknął dr Talos. — Znakomicie! Możesz już wrócić, Baldanders. Nie zostawiaj nas w ciemności. Czy podobał ci się twój pierwszy występ na scenicznych deskach, Mistrzu Kacie? — zwrócił się do mnie. — Jak na nowicjusza, który nie miał nawet jednej próby, spisałeś się bardzo dzielnie…
Z trudem zdołałem skinąć głową.
— No, może z wyjątkiem tej ostatniej sceny. Baldanders powinien był pamiętać, że nie wiesz, kiedy masz upaść. Musisz mu wybaczyć. Chodź ze mną. Baldanders ma wiele talentów, ale nie ma wśród nich umiejętności dostrzegania małych, zagubionych w trawie przedmiotów. Za kulisami mam światło, więc ty i Niewinność będziecie mogli pomóc nam przy zbieraniu.
Początkowo — nie rozumiałem, co ma na myśli, ale po chwili pochodnie były już na swoich miejscach, a my przeszukiwaliśmy zdeptaną trawę przed sceną.
— To prawdziwy hazard — ciągnął doktor Talos. — Przyznaję, że bardzo to lubię. Pieniądze w kapeluszu są czymś pewnym — pod koniec pierwszego aktu mogę przepowiedzieć co do orichalka, ile ich będzie. Ale te zguby! Mogą to być zaledwie dwa jabłka i rzepa, albo więcej niż ktokolwiek potrafiłby sobie wyobrazić. Kiedyś znaleźliśmy prosię. Znakomite, jak twierdził Baldanders; który je zjadł. Kiedy indziej znaleźliśmy dziecko. Wysadzaną złotem laskę, którą zatrzymałem. Starożytną biżuterię. Buty. Bardzo często znajdujemy buty, najróżniejszych rozmiarów. O, teraz mamy damską parasolkę. — Podniósł ją z ziemi. — Przyda się jutro naszej Jolencie, kiedy będziemy podróżować w promieniach słońca.
Jolenta wyprostowała się tak, jak to czynią ludzie, którzy nie mogą i nie lubią się schylać. Kremowe wypukłości powyżej jej talii były takich rozmiarów, że jej kręgosłup musiał być cały czas przygięty do tyłu, aby zrównoważyć ciężar.
— Jeżeli mamy jeszcze tej nocy znaleźć jakąś gospodę, moglibyśmy wyruszyć już teraz. Jestem bardzo zmęczona, doktorze — powiedziała.
Ja sam również byłem wyczerpany.
— Do gospody? Dzisiaj? Cóż za karygodna rozrzutność. Spójrz na to w ten sposób, moja droga: najbliższa oberża znajduje się co najmniej milę stąd, zaś złożenie sceny i spakowanie naszego dobytku zajmie mnie i Baldandersowi co najmniej całą wachtę, nawet przy pomocy tego oto przyjaznego Anioła Męki. Zanim dotarlibyśmy do gospody słońce wisiałoby już nad horyzontem, piałyby koguty i tysiące głupców wstawałoby z pościeli, waląc drzwiami i opróżniając pęcherze.
Baldanders mruknął potwierdzająco i uderzył butem, jakby napotkał w trawie jakąś obrzydliwą rzecz.
Doktor Talos rozłożył ramiona, żeby objąć nimi cały wszechświat.
— Tutaj, moja droga, pod gwiazdami, które stanowią osobistą, ukochaną własność Prastwórcy, mamy wszystko, czego można potrzebować dla najzdrowszego z możliwych odpoczynku. Powietrze jest wystarczająco chłodne, żeby docenić przyjemne ciepło dawane przez okrycie i ogień, i w najmniejszym nawet stopniu nie zanosi się na deszcz. Tutaj rozbijemy obóz, tutaj rano spożyjemy śniadanie i stąd, odświeżeni, wyruszymy o radosnym poranku w dalszą drogę.
— Wspomniał pan o śniadaniu — odezwałem się. — Czy mamy coś do jedzenia? Dorcąs i ja jesteśmy bardzo głodni.
— Oczywiście, że jest. Widziałem, że Baldanders właśnie znalazł cały kosz ignamów.
Znaczną część naszej publiczności musieli stanowić wieśniacy wracający z targu z tym wszystkim, czego nie udało im się sprzedać. Oprócz ignamów znaleźliśmy jeszcze parę tłustych gołębi i kilka pędów młodej trzciny cukrowej. Jeżeli chodzi o pościel, to nie było jej ,zbyt wiele, ale doktor Talos w ogóle z niej zrezygnował mówiąc, że na razie posiedzi przy ognisku, a potem być może utnie sobie krótką drzemkę na krześle, które jeszcze niedawno stanowiło tron Autarchy i fotel Inkwizytora.