Wampir a. upiór, jest człowiek zmarły, przez. Chaos ożywiony. Pierwsze życie utraciwszy, w. drugiego w nocnej porze używa. Wychodzi z grobu przy świetle księżyca i jeno za śladem jego promieni postępować może, napada śpiące dziewczęta lub młodych parobczaków, których nie przebudziwszy, krew ich słodką ssie.
Wieśniacy czosnek w wielkiej obfitości pojedli, a ku większej pewności wieńce sobie czosnkowe na szyjach pozawieszali. Niektórzy, osobliwie niewiasty, całe główki czosnku pozatykali sobie, gdzie jeno mogli. Całe sioło czosnkiem śmierdziało horrendum, dumali tedy kmiecie, że w bezpieczności są i że nic im upir uczynić nie zdoła. Wielkie było zasię ich zdumienie, gdy upir, o północku nadleciawszy, nie zląkł się zgoła, jeno śmiać się jął, zębami od uciechy zgrzytać a szydzić.
Dobrze to, wołał, żeście się przyprawili, wnet was żreć będę, a przyprawione mięsiwo więcej mi do smaku. Posólcie się jeszcze a popieprzcie, a i o musztardzie nie zapomnijcie.
Księżyc świeci, martwiec leci
Sukieneczką szach, szach…
Panieneczko, czy nie strach?
Ptaki, jak zwykle, wyprzedziły wschód słońca, wypełniając szarą i mglistą ciszę świtu istną eksplozją ćwierkania. Jak zwykle, pierwsze gotowe do drogi były milczące kobiety z Kernów i ich dzieci. Równie szybki i energiczny okazał się cyrulik Emiel Regis, dołączając z podróżnym kosturem i skórzaną torbą na ramieniu. Reszta kompanii, która nocą rozprawiła się z destylarnią, nie była tak rześka. Chłód poranka wybudził i ocucił birbantów, ale nie zdołał całkowicie unicestwić skutków działania mandragorowego samogonu. Geralt ocknął się w kącie lepianki z głową na podołku Milvy. Zoltan i Jaskier, objęci, leżeli na stercie alraunowych korzeni, chrapiąc tak, że aż powiewały wiszące na ścianach wiązki ziół. Percival odnalazł się za chałupą, zwinięty w kłębek w krzaku czeremchy i nakryty słomianą rogóżką służącą Regisowi do wycierania butów. Cała piątka zdradzała wyraźne, choć zróżnicowane symptomy zmęczenia i intensywnie koiła pragnienie przy źródełku.
Gdy jednak rozwiały się mgły i czerwona kula słońca zapłonęła w koronach sosen i modrzewi Fen Cam, kompania była już w drodze, żwawo maszerując wśród kurhanów. Prowadził Regis, za nim kroczyli Percival i Jaskier, dodając sobie animuszu śpiewaną na dwa głosy balladą o trzech siostrach i wilku żelaznym. Za nimi tupał Zoltan Chivay, ciągnąc za wodze cisawego ogiera. Krasnolud znalazł w obejściu cyrulika sękatą lagę z jesionowego drewna, teraz walił nią we wszystkie mijane menhiry i życzył dawno umarłym elfom wiecznego odpoczynku, zaś siedzący na jego ramieniu Feldmarszałek Duda stroszył pióra i od czasu do czasu skrzeczał niechętnie, niewyraźnie i jakoś bez przekonania.
Najmniej odporną na airaunowy destylat okazała się Milva. Maszerowała z wyraźnym trudem, była spocona, blada i zła jak osa, nie odpowiadała nawet na szczebiotanie dziewuszki z warkoczykami, wiezionej na siodle karosza. Geralt nie próbował więc nawiązać rozmowy, sam również nie był w najlepszym nastroju.
Mgła, a także wyśpiewywane głośnymi, acz nieco przepitymi głosami perypetie żelaznego wilka sprawiły, że na grupkę wieśniaków wpakowali się nagłe i bez ostrzeżenia. Chłopi natomiast słyszeli ich już z daleka i czekali, stojąc nieruchomo wśród zarytych w ziemię monolitów, a ich szare siermięgi znakomicie ich maskowały. Niewiele brakowało, by Zoltan Chivay zdzielił jednego lagą, biorąc go za kamień nagrobny.
— Ohohoho! — krzyknął. - Wybaczcie, ludzie! Nie zauważyłem was. Dobry dzień! Powitać!
Dziesiątka chłopów wymruczała nieskładnym chórem odpowiedź na pozdrowienie, ponuro przypatrując się kompanii. W rękach wieśniacy ściskali łopaty, oskardy i sążniowej długości zaostrzone kołki.
— Witajcie — powtórzył krasnolud. - Zgaduję, żeście z obozu nad Chotlą. Utrafiłem?
Zamiast odpowiedzieć, jeden z chłopów wskazał reszcie konia Milvy.
— Kary — powiedział. - Widzicie?
— Kary — powtórzył drugi i oblizał wargi. - Iście, kary. W sam raz będzie.
— Hę? - Zoltan zauważył spojrzenia i gesty. - No, kary. I co z tego? Przecie to koń, nie żyrafa, dziwować się nie ma czemu. Co tu porabiacie, kumotrzy, na tym cmentarzysku?
— A wy? — chłop obrzucił kompanię niechętnym spojrzeniem. - Co wy tu robicie?
— Kupiliśmy ten teren — krasnolud spojrzał mu prosto w oczy i stuknął lagą o menhir. - I mierzymy krokami, czy nas nie oszukali na akrach.
— A my tu wąpierza tropim!
— Kogo?
— Wąpierza — powtórzył dobitnie najstarszy z chłopów, drapiąc się w czoło pod sztywną od brudu filcową czapką. - Gdzieś tu swe leże mieć musi, przeklętnik. Osinowych kołków nastrugalim, najdziem potępieńca, przebodziem go, coby już nie wstał!
— I wodę święconą mamy w dwojakach, której nam błogosławiony kapłan użyczył! - zawołał ochoczo drugi wieśniak, demonstrując naczynie. - Pokropim krwiopijcę, niech na wieki wieków sczeźnie!
— Ha, ha — powiedział Zoltan Chivay z uśmiechem. - Polowanie, jak widzę, całą gębą, szeroko zakrojone i detalicznie przygotowane. Wampir, mówicie? No, to macie szczęście, dobrzy ludzie. My specjalistę od upiorów w kompanii mamy, wiedź…
Urwał i zaklął z cicha, albowiem Wiedźmin silnie kopnął go w kostkę.
— Kto tego wampira widział? - spytał Geralt, wymownym spojrzeniem nakazując towarzyszom milczenie. - Skąd wiadomo, że właśnie tutaj go należy szukać?
Chłopi poszeptali między sobą.
— Nikt go nie widział — przyznał wreszcie ten w filcowej czapce. - Ani nie słyszał. Jakże jego widzieć, gdy on nocą lata, we ćmie? Jakże jego słyszeć, gdy on na nietoperzych skrzydłach fruwa, bez szmeru i szustu?
— Wąpierza nie widzielim — dodał drugi. - Ale ślady strasznego jego procederu były. Od kiedy miesiąc w pełni, co noc kogoś z naszych morduje upiorzysko. Dwoje już rozdarł, na sztuki poszarpał. Babę jedną i otroka jednego. Zgroza a trwoga! Na szmaty wąpierz nieszczęsnych podarł, całą z żył krew wypił! Tak co nam, bezczynnie trzeciej nocy czekać?
— Kto powiedział, że sprawcą był właśnie wampir, a nie inny drapieżnik? Kto wpadł na to, by buszować po cmentarzysku?
— Świątobliwy kapłan tak rzekł. Uczony i pobożny człek, bogom dzięki, że do naszego obozu popadł. Zrazu zgadł, że to wąpierz nas nachodzi. Za karę, bośmy modłów zaniedbali i świątynnych datków. On nynie w obozie modlitwy odprawia i przegzordyzmy wszelakie, nam zaś nakazał grobowca poszukiwać, w którym, martwieć dzionki przesypia.
— Właśnie tutaj?
— A gdzie grobu wąpierza szukać, jeśli nie na żalniku? A to przecie elfowy żalnik, każde dziecko wie, że elfy to rasa podła i bezbożna, co drugi elf po śmierci potępieńcem zostaje! Wszystko, co złe, przez elfów!
— I balwierzy — poważnie kiwnął głową Zoltan. - Prawda. Każde dziecko wie. Daleko ten obóz, o którym była mowa?
— Oj, niedaleko…
— A nie rzekajcie im za dużo, ojcze Owsiwuju — warknął zarośnięty chłop z włosami po brwi, ten, który już poprzednio objawiał niechęć. - Diasek ich wie, co oni za jedni, podejrzana to jakaś szajka. Nuże, do dzieła. Niechże konia dają, a potem idą w swoją stronę.
— Ano, święta prawda — rzekł starszy wieśniak. - Trza nam dzieło kończyć, bo czas bieży. Dajta konia. Tego karego. Potrzebny nam, by wąpierza odszukać. Zdejm, młódko, dzieciaka z kulbaki.
Milva, która przez cały czas z obojętną miną gapiła się w niebo, popatrzyła na chłopa, a rysy zaostrzyły jej się niebezpiecznie.
— Do mnie mówisz, kmiocie?
— Wżdy do ciebie. Dawaj karego, potrzebny nam.
Milva potarła spocony kark i zacięła zęby, a wyraz jej zmęczonych oczu stał się prawdziwie wilczy.
— O co wam chodzi, ludzie? — Wiedźmin uśmiechnął się, próbując rozładować napiętą sytuację. - Po co wam koń, o którego tak grzecznie prosicie?
— A jakże nam inaczej grób upiora znaleźć? Wżdy wiada, że trza na karym źrebcu żalnik objechać, a u której mogiły źrebiec stanie i ruszyć się z miejsca nie dozwoli, tam wąpierz leży. Wtedy trza go wykopać i osinowym kołkiem przebić. Nie przeciwcie się, bo nam wóz albo przewóz. Musim tego karosza mieć!
— Inna maść — spytał pojednawczo Jaskier, wyciągając ku chłopu wodze Pegaza — nie może być?
— Nijak.
— Tedy bieda wam — powiedziała przez zaciśnięte zęby Milva. - Bo ja konia nie dam.
— Jakże to, nie dasz? Nie baczyłaś, co mówilim, dziewko? Nam mus!
— Wam. A mnie nie.
— Istnieje rozwiązanie polubowne — odezwał się łagodnie Regis. - Jak rozumiem, pani Milva wzdraga się przed oddaniem wierzchowca w cudze ręce…
— Jużci — łuczniczka splunęła siarczyście. - Wzdrygam się na samą myśl.
— Aby więc wilk był syty, a owca cała — kontynuował spokojnie cyrulik — niechajże pani Milva sama wsiądzie na karosza i dokona koniecznego jakoby objazdu nekropolii.
— Nie będę jak głupia po cmentarzu jeździć!
— Wżdy cię nikt nie prosi, dziewko! — krzyknął ten z włosami po brwi. - Do tego trza junaka, chwata, białej głowie w kuchni przy garnkach się krzątać. Dziewka i owszem, może się później przydać, bo przeciw upioru wielce są łzy dziewicze przydatne, jeśli wąpierza pokropić niemi, spłonie jako żagiew. Ale ślozy musi czysta i nie ruchana jeszcze młódka przelać. Nie widzi mi się, żebyś ty taka była, białko. Tegdy ty do niczego niezdatna.
Milva zrobiła szybki krok do przodu i nieuchwytnym ruchem wyrzuciła przed siebie prawą pięść. Trzasnęło, głowa chłopa odskoczyła, przez co zarośnięta szyja i podbródek utworzyły znakomity cel. Dziewczyna zrobiła drugi krok i walnęła na wprost, nasadą otwartej dłoni, wzmagając siłę ciosu skrętem bioder i barku. Chłop podreptał do tylu, zaplątał się we własne łapcie i wywalił, ze słyszalnym trzaskiem uderzając potylicą o menhir.
— Teraz widzisz, do czegom zdatna — powiedziała drżącym z wściekłości głosem łuczniczka, rozcierając pięść. - Kto z nas chwat, a komu przy garnkach miejsce. Wierę, nie ma to jak kułaczny bój, po nim wszystko zawżdy wiadome. Kto junak i chwat, ten na nogach stoi, kto kiep i churłęga, ten na ziemi leży. Prawam, kmiotkowie?
Wieśniacy nie spieszyli się z potwierdzeniem, patrzyli na Milvę z otwartymi gębami. Ten w filcowej czapce ukląkł przy powalonym i delikatnie poklepał go po policzku. Bez efektu.
— Ubity — jęknął, podnosząc głowę. - Na śmierć. Jakże to tak, dziewko? Jakże to tak, wziąć i człeka ubić?
— Nie chciałam — szepnęła Milva, opuszczając ręce i blednąc do przeraźliwości. A potem zrobiła coś, czego absolutnie nikt się nie spodziewał.
Odwróciła się, zachwiała, oparła czołem o menhir i zwymiotowała gwałtownie.
— Co z nim?
— Lekkie wstrząśnienie mózgu — odrzekł Regis, wstając i zapinając torbę. - Czaszka jest cała. Już odzyskał przytomność. Pamięta, co się stało, pamięta, jak się nazywa. To dobrze rokuje. Żywe emocje pani Milvy były, na szczęście, bezpodstawne.
Wiedźmin spojrzał na łuczniczkę, siedzącą opodal pod głazem z oczami zapatrzonymi w dal.
— To nie jest delikatna panienka, podatna na tego typu emocje — mruknął. - Winę przypisywałbym raczej wczorajszemu bimbrowi z belladonną.
— Ona rzygała już wcześniej — wtrącił z cicha Zoltan. - Przedwczoraj, świtem bladym. Wszyscy jeszcze spali. Ja myślę, że to przez te grzyby, które żarliśmy na Turlough. Mnie też żywot dwa dni bolał.
Regis spojrzał na wiedźmina dziwnym spojrzeniem spod siwiejących brwi, uśmiechnął się zagadkowo, owijając w czarny, wełniany płaszcz. Geralt podszedł do Milvy, chrząknął.
— Jak się czujesz?
— Podle. Co z kmiotkiem?
— Nic mu nie będzie. Oprzytomniał. Regis zabronił mu jednak wstawać. Chłopi montują kołyskę, do obozu zawieziemy go między dwoma końmi.
— Weźcie mojego karego.
— Wzięliśmy Pegaza i ciska. Łagodniejsze. Wstań, czas w drogę.
Zwiększona liczebnie kompania przypominała teraz orszak pogrzebowy i wlokła się w pogrzebowym tempie.
— Co powiesz o tym ich wampirze? — zagadnął wiedźmina Zoltan Chiyay. - Wierzysz w tę historię?
— Nie widziałem zabitych. Nic nie mogę powiedzieć.
— To jawna lipa — oświadczył z przekonaniem Jaskier. - Kmiotkowie mówili, że zabici byli rozszarpani. Wampir nie rozszarpuje. Wgryza się w arterię i wypija krew, zostawiając dwa wyraźne ślady kłów. Ofiara wcale często przeżywa. Czytałem o tym w specjalistycznej księdze. Były tam też grawiury przedstawiające ślady ukąszeń wampira na łabędzich szyjach dziewic. Potwierdź, Geralt.
— Co mam potwierdzić? Nie widziałem tych grawiur. Na dziewicach też mało się wyznaję.
— Nie kpij. Ślady ukąszeń wampirzych musiałeś widywać nie raz i nie dwa. Zetknąłeś się kiedyś z przypadkiem, by wampir rozszarpał ofiarę na strzępy?
— Nie. To się nie zdarza.
— W przypadku wampirów wyższych nigdy — odezwał się łagodnie Emiel Regis. - Z tego, co mi wiadomo, nie kaleczą też w tak straszny sposób alp, katakan, mulą, brusa ani nosferat. Dość brutalnie ze zwłokami ofiar obchodzą się natomiast fleder i ekimma.
— Brawo — Geralt spojrzał na niego z niekłamanym podziwem. - Nie pominąłeś ani jednego rodzaju wampira. I nie wymieniłeś żadnego z mitycznych, istniejących tylko w bajkach. Zaiste, imponująca wiedza. Nie możesz więc też nie wiedzieć, że ekimm i flederów nigdy nie spotyka się w naszym klimacie.
— Jakże więc? — parsknął Zoltan, wywijając swą jesionową lagą. - Kto tedy w naszym klimacie rozdarł ową babę i chłopaka? Sami się rozszarpali w przystępie desperacji?
— Lista stworów, którym można by przypisać ten wyczyn, jest dość długa. Otwiera ją stado zdziczałych psów, plagi dość zwykłej w wojennych czasach. Nie wyobrażacie sobie, do czego są zdolne takie psy. Połowa ofiar przypisywanych chaotycznym potworom idzie w rzeczywistości na konto stad zdziczałych podwórzowych burków.
— Wykluczasz więc potwory?
— Bynajmniej. Mogła to być strzyga, harpia, graveir, ghul…
— Nie wampir?
— Raczej nie.
— Kmiotkowie powoływali się na jakiegoś kapłana — przypomniał Percival Schuttenbach. - Czy kapłani znają się na wampirach?
— Niektórzy znają się na wielu rzeczach i to dość dobrze, ich opinie z reguły warte są wysłuchania. Niestety, nie wszystkich to dotyczy.
— Zwłaszcza nie takich, którzy włóczą się po lasach z uciekinierami — parsknął krasnolud. - To najpewniej jakiś pustelnik, ciemny eremita z głuszy. Skierował chłopską ekspedycję na twój cmentarz, Regis. Zbierając mandragorę przy pełni księżyca, nigdy nie zauważyłeś tam żadnego wampira? Nawet malutkiego? Tyciego?
— Nie, nigdy — uśmiechnął się półgębkiem cyrulik. - Ale i nie dziwota. Wampir, jak dopiero co słyszeliście, fruwa w ciemnościach na nietoperzych skrzydłach, bez szmeru ni szustu. Łatwo go przegapić.
— I łatwo dostrzec tam, gdzie go nie ma i nigdy nie było — potwierdził Geralt. - Gdy byłem młodszy, ładnych kilka razy zmarnowałem czas i energię na uganianie się za przywidzeniem i zabobonem, który widziała i malowniczo opisała cała wieś, z sołtysem na czele. Kiedyś przez dwa miesiące mieszkałem na zamku nawiedzanym jakoby przez wampira. Wampira nie było. Ale nieźle dawali jeść.
— Bez wątpienia zdarzały ci się jednak przypadki, gdy pogłoska o wampirze była uzasadniona — powiedział Regis, nie patrząc na wiedźmina. - Wtedy, jak mniemam, czas i energia nie szły na marne. Potwór ginął od twego miecza?
— Zdarzało się.
— Tak czy inak — rzekł Zoltan — chłopkowie mają szczęście. Myślę poczekać w tym ich obozie na Munro Bruysa i chłopaków, wam też nie zaszkodzi odpoczynek. Cokolwiek ubiło babę i chłopca, marny jego los, gdy w obozie będzie Wiedźmin.
— Jeśli już przy tym jesteśmy — zacisnął wargi Geralt — to bardzo proszę, byście nie rozpowiadali, kim jestem i jak się nazywam. W pierwszej kolejności prośba dotyczy ciebie. Jaskier.
— Twoja wola — kiwnął głową krasnolud. - Musisz mieć powody. Dobrze, że w porę nas uprzedziłeś, bo obóz już widać.
— I słychać — potwierdziła Milva, przerywając długie milczenie. - Jazgot czynią, że strach.
— To, co nas dobiega — zrobił mądrą minę Jaskier — to zwyczajna symfonia obozu uciekinierów. Jak zwykle, rozpisana na kilka setek ludzkich gardzieli, tudzież nie mniej krów, owiec i gęsi. Partie solowe w wykonaniu kłócących się bab, drących się dzieci, piejącego koguta oraz, jeśli się nie mylę, osła, któremu wetkano oset pod ogon. Tytuł symfonii: "Ludzkie zbiorowisko walczy o przetrwanie".
— Symfonia — zauważył Regis, poruszając skrzydełkami swego szlachetnego nosa — jest, jak zwykle, akustyczno — olfaktoryczna. Od walczącego o przetrwanie zbiorowiska bije rozkoszna woń gotowanej kapusty, warzywa, bez którego przetrwać widać nie sposób. Charakterystyczny akcent zapachowy tworzą również efekty potrzeb fizjologicznych, załatwianych gdzie popadło, najczęściej na obrzeżach obozowiska. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego walka o przetrwanie objawia się niechęcią do kopania latryn.
— Niech was bies porwie z tym waszym mądrym gadaniem — zdenerwowała się Milva. - Z pół setki wymyślnych słów, gdy starczą trzy: śmierdzi gównem i kapustą!
— Gówno i kapusta zawsze w parze idą — rzekł sentencjonalnie Percival Schuttenbach. - Jedno popędza drugie. Perpetuum mobile.
Gdy tylko wkroczyli do gwarnego i smrodliwego obozu, między ogniska, wozy i szałasy, natychmiast stali się ośrodkiem zainteresowania wszystkich zgromadzonych tu zbiegów, których było dobre dwie setki, a może nawet i więcej. Zainteresowanie zaprocentowało szybko i w sposób trudny do uwierzenia — nagle ktoś krzyknął, nagle ktoś zawył, nagle ktoś rzucił się komuś na szyję, ktoś zaczął się dziko śmiać, a ktoś równie dziko szlochać. Powstało potężne zamieszanie. Z kakofonii męskich, damskich i dziecięcych wrzasków trudno było początkowo wywnioskować, o co idzie, ale wreszcie rzecz się wyjaśniła.
Dwie z wędrujących wspólnie z nimi kobiet z Kernów odnalazły oto w obozie męża i brata, o których mniemały, że nie żyją lub zaginęli bez wieści w wojennej zawierusze. Radości i łzom nie było końca.
— Coś podobnie banalnego i melodramatycznego — rzekł z przekonaniem Jaskier, wskazując palcem wzruszającą scenę — może zdarzyć się tylko w prawdziwym życiu. Gdybym spróbował w ten sposób zakończyć którąś z moich ballad, wykpiono by mnie bez litości.
— Niechybnie — potwierdził Zoltan. - Wszelakoż cieszy jakoś taki banał. Lżej sercu, gdy komuś dola podarzy, miast wciąż ujmować. No, baby mamy tedy z głowy. Wiedlim, wiedlim, aż dowiedlim. Chodźcie, nie ma co tu stać.
Wiedźmin miał przez chwilę ochotę zaproponować wstrzymanie się z odejściem. Uczył bowiem, że któraś z kobiet uzna za stosowne i zechce choćby słowem wyrazić krasnoludowi wdzięczność i podziękowanie. Poniechał jednak, bo nic na to nie wskazywało. Rozradowane spotkaniem kobiety przestały ich w ogóle zauważać.
— Na co czekasz? — Zoltan spojrzał na niego bystro. - Aż cię w podzięce kwieciem obsypią? Miodkiem pomażą? Zabierajmy się, nic tu po nas.
— Masz niewątpliwą słuszność.
Nie uszli daleko. Powstrzymał ich piskliwy głosik. Dogoniła ich piegowata dziewczynka z warkoczykami. Była zdyszana, w ręku dzierżyła zaś spory bukiecik polnych kwiatów.
— Dziękuję wam — zapiszczała — żeście się opiekowali mną i braciszkiem, i mamą. Że byliście dla nas dobrzy i w ogóle. Nazrywałam dla was kwiatków.
— Dziękujemy — powiedział Zoltan Chivay.
— Jesteście dobrzy — dodała dziewuszka, wkładając do buzi koniec warkocza. - Ja wcale nie wierzę w to, co mówiła stryjna. Wy wcale a wcale nie jesteście plugawe podziemne karzełki. Ty nie jesteś siwy odmieniec z piekła rodem, a ty, wujku Jaskrze, wcale nie jesteś wrzaskliwy indor. Nieprawdę mówiła stryjna. A ty, ciociu Mario, nie jesteś żadna gamratka z łukiem, tylko ciocia Maria, i ja ciebie lubię. Dla ciebie nazrywałam najładniejszych kwiatków.
— Dziękuję — powiedziała Milva lekko zmienionym głosem.
— Wszyscy dziękujemy — powtórzył Zoltan. - Hej, Percival, plugawy podziemny karzełku, dajże no dziecku na pożegnanie jakiego gościńca. Coś na pamiątkę. Nie masz w której kieszeni jakiego zbędnego kamienia?
— Mam. Trzymaj, panieneczko. To jest glinokrzemian berylu, popularnie zwany…
— Szmaragdem — dokończył krasnolud. - Nie mąć dziecku w głowie, i tak nie spamięta.
— Ależ śliczny! Zieloniutki! Dziękuję bardzo, bardzo!
— Baw się na zdrowie.
— I nie zgub — mruknął Jaskier. - Bo kamyczek wart jest tyle, co mały folwark.
— E, tam — Zoltan zatknął na kołpaku otrzymane od dziewczynki bławatki. - Kamień jak kamień, o czym tu gadać. Bywaj w zdrowiu, dziewuszko. A my chodźmy, siądziemy gdzie przy brodzie, poczekamy na Bruysa, Yazona Vardę i innych. Lada chwila winni nadciągnąć. Dziwne, że ich tak długo nie widać. Zapomniałem im, cholera, odebrać kart. Założę się, że siedzą gdzieś i rżną w gwinta!
— Konie trza zaobroczyć — powiedziała Milva. - I napoić je. Chodźmy ku rzece.
— Może trafi się też dla nas jakaś ciepła strawa — dodał Jaskier. - Percival, rozejrzyj się po obozie i zrób użytek ze swego nosa. Zjemy tam, gdzie najsmaczniej gotują.
Ku ich lekkiemu zdumieniu, dostęp do rzeki był zagrodzony i strzeżony, pilnujący wodopoju chłopi zażądali po groszu od konia. Milva i Zoltan wściekli się nie na żarty, ale Geralt, nie życząc sobie awantury i związanego z nią rozgłosu, uspokoił ich, a Jaskier wyłożył wygrzebane z dna kieszeni monety.
Wkrótce odnalazł się Percival Schuttenbach, posępny i zły.
— Znalazłeś żarcie?
Gnom wysmarkał się i wytarł palce w runo przechodzącej obok owcy.
— Znalazłem. Ale nie wiem, czy będzie nas stać. Tutaj za wszystko wołają zapłaty, a ceny, że proszę siadać. Mąka i krupy koronę za funt. Talerz cienkiej zupy dwa noble. Garnuszek złowionych w Chotli wiunów kosztuje tyle, co w Dillingen funt wędzonego łososia…
— A obrok dla koni?
— Miarka owsa talara.
— Ile? — wrzasnął krasnolud. - Ile?
— Ile, ile — warknęła Milva. - Koni spytaj, ile. Padną, gdy im trawę szczypać każemy! Tu zresztą i trawy nie ma.
Z oczywistymi faktami nie było sposobu dyskutować. Nie pomogły też ostre targi z dysponującym owsem wieśniakiem. Chłop odebrał Jaskrowi resztkę grosza, odebrał też kilka wyzwisk Zoltana, wcale się zresztą nimi nie przejmując. Ale konie z ochotą wsunęły łby w worki z obrokiem.
— Cholerne zdzierstwo! — wrzeszczał krasnolud, wyładowując złość ciosami lagi w koła mijanych wozów. - Dziwne, że oddychać tu pozwalają za darmo, nie wołają po półgroszku od wdechu! Albo piątaka od zrobionej kupy!
— Wyższe potrzeby fizjologiczne — oświadczył zupełnie poważnie Regis — są wycenione. Widzicie tę rozpiętą na kijach płachtę? I chłopa, który stoi obok? Frymarczy wdziękami własnej córki. Cena do uzgodnienia. Przed chwilą widziałem, jak przyjął kurę.
— Źle wróżę waszej rasie, ludzie — rzekł ponuro Zoltan Chivay. - Każde rozumne stworzenie na tym świecie, gdy popadnie w biedę, nędzę i nieszczęście, zwykło kupić się do pobratymców, bo wśród nich łatwiej zły czas przetrwać, bo jeden drugiemu pomaga. A wśród was, ludzi, każdy tylko patrzy, jakby tu na cudzej biedzie zarobić. Gdy głód, to nie dzieli się żarcia, tylko najsłabszych się zżera. Proceder taki sprawdza się u wilków, pozwala przetrwać osobnikom najzdrowszym i najsilniejszym. Ale wśród ras rozumnych taka selekcja zazwyczaj pozwala przetrwać i dominować największym skurwysynom. Wnioski i prognozy wyciągnijcie sobie sami.
Jaskier zaoponował gwałtownie, rzucając znanymi mu przykładami na jeszcze większe zdzierstwo i interesowność krasnoludów, ale Zoltan i Percival zagłuszyli go, jednocześnie i donośnie imitując wargami przeciągłe odgłosy towarzyszące pierdzeniu, co u obu ras uznawane było za wyraz lekceważenia argumentów adwersarza w dyspucie.
Kres kłótni położyło nagłe pojawienie się grupki chłopów prowadzonych przez znanego już im łowcę wampirów, starca w filcowej czapce.
— My względem Chodaka — powiedział jeden z wieśniaków.
— Nie kupujemy — warknęli unisono krasnolud i gnom.
— Idzie o tego, któremuście łeb rozbili — wyjaśnił prędko drugi chłop. - My jego żenić zamyślaliśmy.
— Nie mam nic przeciwko temu — powiedział gniewnie Zoltan. - Wszystkiego mu życzę dobrego na nowej drodze życia. Zdrowia, szczęścia, pomyślności.
— I mnóstwo małych Chodaczków — dodał Jaskier.
— No, no, panowie — powiedział wieśniak. - Was firleje się trzymają, a jak my jego teraz żenić mamy? Kiedy on po tym, jak go w rozum natlukliście, kołowaty cały, dnia od nocy nie odróżnia?
— No, aż tak źle przecie nie jest — burknęła Milva, patrząc w ziemię. - Widzi mi się, że już mu lepiej. Dużo lepiej się ma, niźli się z samego rana miał.
— Nie wiem ja, jak się Chodak z samego rana miał — odparował chłop. - Ale aby co widziałem, jak stał przed hołoblą sztorcem postawioną i prawił tej holobli, że kraśna z niej dziewka. At, co tu dużo gadać. Krótko rzeknę: zapłaćcie główszczyznę.
— Co?
— Jak rycerz chłopa ubije, ma główszczyznę zapłacić. Tak w prawie stoi.
— Nie jestem rycerzem! — wrzasnęła Milva.
— To po pierwsze — poparł ją Jaskier. - Po drugie, to był wypadek. Po trzecie, Chodak żyje, nie może być zatem mowy o główszczyźnie, a co najwyżej o nawiązce, czyli basarunku. Ale, po czwarte, nie mamy pieniędzy.
— To konie oddajcie.
— Ejże — oczy Milvy zwęziły się złowrogo. - Chybaś zbiesił się, kmiotku. Bacz, byś nie przeholował.
— Krrrrwa mać! - zaskrzeczą! Feldmarszałek Duda.
— Ot, utrafił ptak w samo sedno — rzekł przeciągle Zoltan Chivay, poklepując zatknięty za pas toporek. - Wiedzcie, rolnicy, że i ja nie mam najlepszej opinii o matkach osobników, którzy myślą wyłącznie o zarobku, nawet jeśli zarobić się ma na rozbitym łbie swojaka. Ruszajcie precz, ludzie. Jeżeli odejdziecie bezzwłocznie, obiecuję, że nie będę was gonił.
— Nie chcecie płacić, niech nas wyższa władza rozsądzi.
Krasnolud zgrzytnął zębami i już sięgał po broń, gdy Geralt chwycił go za łokieć.
— Spokojnie. Tak chcesz rozwikłać ten problem? Pozabijać ich?
— Po co zaraz pozabijać? Wystarczy porządnie okaleczyć.
— Dość tego, do diabła — syknął Wiedźmin, po czym obrócił się do wieśniaka. - Kto sprawuje tu ową wyższą władzę, o której wspomnieliście?
— Starosta nasz obozowy, Hector Laabs, sołtys ze spalonej Brezy.
— Prowadźcie tedy do niego. Dogadamy się jakoś.
— On zajęty tera — oznajmił wieśniak. - Sąd nad czarownicą odprawia. Ot, widzicie, jakie tam zbiegowisko podle klona? Wiedźmę schwytano, która z wąpierzem była w zmowie.
— Znowu wampir — Jaskier rozłożył ręce. - Słyszycie? Oni znowu swoje. Jak nie cmentarz rozkopują, to czarownice łowią, wampirze wspólniczki. Ludzie, a może miast orać, siać i zbierać, wiedźminami zostaniecie?
— Wolne pańskie żarty — powiedział chłop. - I śmichy — chichy. Kapłan tu jest, a kapłan pewniejszy niźli Wiedźmin. Kapłan orzekł, że wąpierz zawżdy do spółki z czarownicą proceder swój czyni. Czarownica przyzywa upira i ofiary wskazuje jemu, a wszystkim oczy mroczy, żeby nie widzieli nic.
— I pokazało się, że w samej rzeczy tak jest — dodał drugi. - Wiedźmę wśród nas zdradziecką hodowaliśmy. Ale kapłan jej czary przejrzał i tera ją spalim.
— Jakżeby inaczej — mruknął Wiedźmin. - No cóż, rzucimy okiem na ten wasz sąd. I pogadamy z panem starostą o wypadku, który spotkał nieszczęsnego Chodaka. Pomyślimy o jakimś stosownym zadośćuczynieniu. Prawda, Percival? Założę się, że jeszcze jakiś kamyczek znajdzie się w którejś z twoich kieszeni. Prowadźcie, ludkowie.
Orszak ruszył w kierunku rozłożystego klonu, pod którym w samej rzeczy czarno było od podnieconych ludzi. Wiedźmin, zostawszy nieco z tyłu, spróbował nawiązać rozmowę z jednym z chłopków, któremu w miarę porządnie patrzyło z oblicza.
— Co to za czarownica, którą pojmano? Faktycznie uprawiała magię?
— Ech, panie — mruknął wieśniak — ja tam nie wiem. Dziewka owa to przybłęda, obca. Po mojemu, nie całkiem na umyśle zdrowa. Wyrośnięta, a cięgiem jeno z dzieciakami się bawiła, i sama jako dzieciak, zagadniesz, ni be, ni me. Ale ja tam nic nie wiem. Bogać, wszyscy mówią, że z wąpierzem sprośność czyniła i czary.
— Wszyscy oprócz aresztowanej — powiedział cicho idący obok wiedźmina Regis. - Bo ta, gdy ją o to zagadnięto, ni be, ni me. Jak mniemam.
Na szczegółowszą indagację zabrakło czasu, bo już byli pod klonem. Przepuszczono ich przez tłum, prawda, że nie bez pomocy Zoltana i jego jesionowej lagi.
Do drabiny wyładowanego workami wozu przywiązano dziewczynę lat około szesnastu, szeroko rozkrzyżowując jej ręce. Dziewczyna ledwie sięgała ziemi palcami stóp, W chwili, gdy podeszli, odarto jej z giezła i koszuli chude ramiona, na co związana zareagowała przewróceniem oczu i głupią mieszanką chichotu i łkania.
Tuż obok rozpalono ognisko. Ktoś porządnie rozdmuchał węgle, ktoś inny brał za pomocą obcęgów podkowy i pieczołowicie umieszczał je w żarze. Nad całym zbiegowiskiem unosił się podniecony krzyk kapłana.
— Podła czarownico! Bezbożna niewiasto! Wyznaj prawdę! Ha, spójrzcie jeno na nią, ludzie, opiła się jakiegoś czarciego ziela! Spójrzcie jeno na nią! Wypisane ma czarostwo na obliczu!
Kapłan był chudy, twarz miał suchą i ciemną jak wędzona ryba. Czarna szata wisiała na nim jak na kołku. Na szyi połyskiwał święty symbol, Geralt nie mógł rozpoznać, jakiego bóstwa, nie znał się na tym zresztą. Szybko mnożący się ostatnimi czasy panteon mało go obchodził. Kapłan musiał jednak bez wątpienia należeć do którejś z nowszych sekt religijnych. Te starsze zajmowały się rzeczami pożyteczniejszymi niż chwytanie dziewcząt, przywiązywanie ich do wozów i judzenie przeciw nim zabobonnej tłuszczy.
— Od samego zarania dziejów kobieta wszelkiego zła jest siedliskiem! Narzędziem Chaosu, wspólniczką spisku przeciw światu i rodzajowi ludzkiemu! Kobietą rządzi jeno cielesna lubieżność! Dlatego tak chętnie demonom służy, by mogła chuć swą nienasyconą zaspokoić i swe naturze przeciwne żądze!
— Zaraz dowiemy się więcej o kobietach — mruknął Regis. - To fobia, w czystej, klinicznej postaci. Świątobliwemu mężowi często musi się śnić vagina dentata.
— Zależę się, że jest gorzej — odmruknął Jaskier. - Głowę dam, że on nawet na jawie nieustannie marzy o zwykłej, bezzębnej. I nasienie rzuciło mu się na mózg.
— A upośledzona dziewczyna za to zapłaci.
— Jeżeli nie znajdzie się ktoś — zawarczała Milva — kto powstrzyma tego czarnego durnia.
Jaskier wymownie i z nadzieją popatrzył na wiedźmina, ale Geralt unikał jego wzroku.
— A czegóż, jeśli nie niewieściego czarostwa, są obecne nasze klęski i nieszczęścia wynikiem? — wrzeszczał dalej kapłan. - Wszak nie kto inny, a czarownice królów zdradziły na wyspie Thanedd, zamach na króla Redanii uknuły! Wszak nie kto inny, a elfia wiedźma z Dol Blathanna nasyła na nas Wiewiórki! Widzicie teraz, do jakiego zła przywiodła konfidencja z czarownicami! Tolerowanie ich plugawych praktyk! Przymykanie oczu na ich samowolę, ich zuchwałą pychę, ich bogactwo! A kto temu winien? Królowie! Zadufam władcy wyrzekli się bogów, odsunęli kapłanów, odebrali im urzędy i miejsca w radach, a obmierzłe czarownice obsypali zaszczytami i złotem! I mają teraz skutek!
— Aha! To tu leży wampir pogrzebany — powiedział Jaskier. - Myliłeś się, Regis. Tu o politykę, nie o waginę chodzi.
— I o pieniądze — dodał Zoltan Chivay.
— Zaprawdę — ryczał kapłan — powiadam wam, nim staniemy do walki z Nilfgaardem, oczyśćmy wpierw z tych abominacji własny dom! Wypalmy ten wrzód białym żelazem! Oczyśćmy chrztem ogniowym! Takiej, która para się czarami, nie zezwólmy żyć!
— Nie zezwolimy! Na stos z nią!
Przywiązana do wozu dziewczyna zaśmiała się histerycznie, przewróciła oczami.
— Zara, zara, pomaluśku — odezwał się milczący do tej pory posępny wieśniak olbrzymiego wzrostu, dokoła którego kupiła się grupka podobnie milczących mężczyzn i kilka ponurych kobiet. - Do nynie jeno aby krzyki słyszelim. Krzykać każdy potrafi, wrona nawet. Od was, świątobliwy, szacunek więcej czekać niż od wrony każe.
— Negujecie me słowa, starosto Laabs? Słowa kapłana?
— Nie nygusuję ja niczego — olbrzym splunął na ziemię i podciągnął zgrzebne portki. - Ta dziewka to sierota i przybłęda, nikt dla mnie. Jeśli się pokaże, że z wąpierzem jest w zmowie, bierzcie ją, ubijcie. Ale pókim ja tego obozu starostą, poty jeno winnych karać się tu będzie. Chcecie karać, wprzód dowód winy pokażcie.
— A pokażę! - krzyknął kapłan, dając znak swoim pachołkom, tym, którzy niedawno wkładali podkowy do ognia. - Do oczu pokażę! Wam, Laabs, i wszystkim obecnym!
Pachołkowie wynieśli zza wozu i ustawili na ziemi nieduży, osmolony kociołek z pałąkiem.
— Oto dowód! — ryknął kapłan, kopnięciem wywracając kociołek. Na ziemię chlusnęła rzadka ciecz, osadzając na piasku kawałeczki marchwi, wstążki nierozpoznawalnej zieleniny i kilka małych kostek.
— Wiedźma warzyła magiczne konkokeje! Eliksir, dzięki któremu mogła w powietrzu latać! Do swego miłośnika wampira, by z nim obcować występnie i dalsze zbrodnie knuć! Znam ja czarowników sprawy i sposoby, wiem ja, z czego ten dekokt! Czarownica ugotowała żywcem kota!
Tłum ochnął ze zgrozą.
— Makabra — wzdrygnął się Jaskier. - Ugotować żywe stworzenie? Było mi żal dziewczyny, ale trochę za daleko posunęła się…
— Zawrzyj gębę — syknęła Milva.
— Oto dowód! — wrzeszczał kapłan, podnosząc z parującej kałuży kostkę. - Oto dowód niezbity! Kocia kość!
— To ptasia kość — stwierdził zimno Zoltan Chivay, mrużąc oczy. - Sójki, jak mi się widzi, albo gołębia. Dziewucha trochę rosołu uwarzyła sobie i tyle!
— Milcz, pogański skrzacie! — huknął kapłan. - Nie bluźnij, bo cię bogowie skarżą rękami ludzi pobożnych! To wywar z kota, twierdzę!
— Z kota! Niechybnie z kota! — zawrzaśli otaczający kapłana chłopi. - Dziewka miała kota! Czarnego kota! Wszyscy widzieli, że miała! Wszędzie za nią łaził! A gdzie on tera, ów kot? Nie ma go! Znaczy ugotowany!
— Ugotowany! Ugotowany na dekokt!
— Prawda! Czarownica ugotowała kota na dekota!
— Nie trza innego dowodu! Do ognia z wiedźmą! A najprzód na męki! Niech wszystko wyzna!
— Rrrrwa mać! - zaskrzeczał Feldmarszałek Duda.
— Szkoda tego kota — powiedział nagle głośno Percival Schuttenbach. - Ładna była bestia, tłuściutka. Futerko lśniące jak antracyt, ślepia niby dwa chryzoberyle, wąsiska długie, a ogon gruby jak zbójecka pała! Kot jak malowanie. Musiał ci on siła myszów zniszczyć!
Wieśniacy uciszyli się.
— A wy skąd to niby wiecie, panie gnom? — bąknął któryś. - Skąd wam wiedzieć, jak ów kot wyglądał?
Percival Schuttenbach wysmarkał się, wytarł palce w nogawkę.
— A bo on tam, o, na wozie siedzi. Za waszymi plecyma. Wieśniacy odwrócili się jak na komendę, zamruczeli, patrząc na siedzącego na tobołkach kota. Ten zaś, za nic sobie mając powszechne zainteresowanie, zadarł do pionu tylną nogę i skupił się na wylizywaniu sobie zadka.
— Ot i pokazało się — powiedział wśród zupełnej ciszy Zoltan Chivay — że wasz niezbity dowód kocurowi pod chwost, pobożny mężu. Jaki drugi dowód będzie? Może kocica? Dobrze by było, spikniemy parkę, rozmnożymy, żaden gryzoń do spichlerza na pół strzelenia z łuku nie podejdzie.
Kilku wieśniaków parsknęło, kilku innych, w tym starosta Hector Laabs, otwarcie zarechotało. Kapłan spurpurowiał.
— Zapamiętam cię, bluźnierco! — ryknął, mierżąc palcem w krasnoluda. - Bezbożny koboldzie! Kreaturo ciemności! Skąd się tu wziąłeś? Możeś i ty z wampirem w konszachtach? Poczekaj, ukarzemy wiedźmę, ciebie weźmiemy na spytki! Ale pierwej z czarownicą uczynimy sąd! Włożone już podkowy w węgle, zobaczymy, co grzesznica wyjawi, gdy jej paskudna skóra zasyczy! Zaręczam wam, że sama się do zbrodni czarostwa przyzna, trzebaż innego dowodu, jak przyznanie?
— A trzebaż, trzebaż — powiedział Hector Laabs. - Bo gdyby tak wam, świątobliwy, te podkowy rozpalone do pięt przystawić, to wierę, przyznalibyście się nawet i do występnego z kobyłą obcowania. Tfu! Wyście człek boży, a jak rakarz gadacie!
— Tak, jam jest człek boży! — zaryczał kapłan, przekrzykując wzmagający się wśród wieśniaków pomruk. - W boską wierzę sprawiedliwość, karę i pomstę! I w boży sąd! Niech przed bożym sądem wiedźma stanie! Sąd boży…
— Świetny pomysł — przerwał głośno Wiedźmin, występując z tłumu.
Kapłan zmierzył go złym wzrokiem, chłopi przestali szemrać, gapili się z otwartymi ustami.
— Sąd boży — podjął Geralt wśród absolutnej ciszy — to rzecz całkowicie pewna i bezwzględnie sprawiedliwa. Ordalia akceptowane są również przez sądy świeckie i mają swe reguły. Reguły te stanowią, że w przypadku oskarżenia niewiasty, dziecka, starca lub osoby ułomnej do sądu stanąć może obrońca. Prawda, panie starosto Laabs? Zgłaszam się oto na obrońcę. Ogrodźcie szranki. Kto pewien jest winy tej dziewczyny i nie boi się sądu bożego, niech wystąpi do walki ze mną.
— Ha! — zawołał kapłan, wciąż mierżąc go wzrokiem. - Nie za chytrze, mości nieznajomy? Do pojedynku wyzywasz? Na pierwszy rzut oka widać, żeś rezun i rębacz! Na twój miecz bandycki chcesz zdać sąd boży?
— Jeśli miecz wam nie po myśli, świątobliwy — oznajmił przeciągle Zoltan Chivay, stając obok Geralta — i jeśli ten jegomość wam nie pasuje, to może ja będę godny? Proszę, niech oskarżyciel dziewki stanie ze mną na topory.
— Albo ze mną na łuki — Milva, mrużąc oczy, również wystąpiła. - Po jednej strzale, ze stu kroków.
— Widzicie, ludzie, jak szybko mnożą się obrońcy wiedźmy? — krzyknął kapłan, po czym odwrócił się i wykrzywił twarz w przebiegłym uśmiechu. - Dobrze, hultaje, przyjmuję do ordalium całą waszą trójkę. Wnet sąd boży się odbędzie, wnet ustalimy winę wiedźmy, a i waszą cnotę sprawdzimy zarazem! Ale nie na miecze, topory, kopie czy strzały! Znacie, mówicie, reguły sądu bożego? I ja je znam! Oto podkowy w węgle włożone, rozpalone do białości! Chrzest ognia! Nuże, czarostwa poplecznicy! Który podkowę z ognia wyjmie, do mnie ją przyniesie i śladu oparzeń nie zdradzi, ten dowiedzie, że wiedźma jest bez winy. Jeśli zaś co innego sąd boży pokaże, tedy i wam śmierć, i jej! Rzekłem!
Niechętne pomruki starosty Laabsa i jego grupy zgłuszyły entuzjastyczne wrzaski większości zgromadzonej za kapłanem, wietrzącej kapitalną uciechę i widowisko. Milva spojrzała na Zoltana, Zoltan na wiedźmina, a Wiedźmin na niebo, a potem na Milvę.
— Wierzysz w bogów? — spytał półgłosem.
— Wierzę — odburknęła z cicha łuczniczka, patrząc na węgle w ognisku. - Ale nie dumam, by chciało im się zaprzątać głowy gorącymi podkowami.
— Od ogniska do tego sukinsyna wszystkiego trzy kroki — syknął przez zaciśnięte zęby Zoltan. - Jakoś wytrzymam, pracowałem w hucie… Módlcie się jednak za mnie do tych waszych bogów…
— Chwileczkę — Emiel Regis położył krasnoludowi rękę na ramieniu. - Proszę wstrzymać się z modłami.
Cyrulik podszedł do ogniska, ukłonił się kapłanowi i publiczności, po czym schylił się szybko i włożył rękę w gorejące węgle. Tłum wrzasnął jednym głosem, Zoltan zaklął, Milva wpiła palce w ramię Geralta. Regis wyprostował się, spokojnie popatrzył na trzymaną w dłoni rozżarzoną do białości podkowę, nie spiesząc się podszedł do kapłana. Ten cofnął się, ale utknął na stojących za jego plecami wieśniakach.
— O to wam chodziło, jeśli się nie mylę, czcigodny? — spytał Regis, unosząc podkowę. - Chrzest ognia? Jeśli tak, mniemam, że boży wyrok jest jednoznaczny. Dziewczyna jest niewinna. Jej obrońcy są niewinni. I ja, imaginujcie sobie, też jestem niewinny.
— Po… po… pokażcie rękę… - zabełkotał kapłan. - Czy nie oparzona…
Cyrulik uśmiechnął się po swojemu, zaciśniętymi ustami, po czym przełożył podkowę do lewej dłoni, a prawą, całkiem zdrową, zademonstrował najpierw kapłanowi, potem zaś, unosząc wysoko, wszystkim. Tłum zaryczał.
— Czyja to podkowa? — spytał Regis. - Niech wiaściciel weźmie ją sobie.
Nikt się nie zgłosił.
— To sztuczka diabelska! — zawył kapłan. - Tyś sam czarownik albo diabeł wcielony!
Regis cisnął podkowę na ziemię i odwrócił się.
— Rzućcie więc na mnie egzorcyzmy — zaproponował chłodno. - Wolno wam. Ale sąd boży już się odbył. Słyszałem zaś, że podważanie wyniku ordaliów jest herezją.
— Zgiń, przepadnij! — wrzasnął kapłan, wymachując przed nosem cyrulika amuletem i wykonując drugą ręką kabalistyczne gesty. - Precz do piekielnej otchłani, czarcie! Niechaj ziemia rozstąpi się pod tobą…
— Dosyć tego! — krzyknął gniewnie Zoltan. - Hej, ludzie! Panie starosto Laabs! Zamierzacie dłużej przyglądać się temu błazeństwu? Zamierzacie…
Głos krasnoluda zgłuszył przeraźliwy wrzask.
— Niiiilfgaaaaaard!
— Konni od zachodu! Konni! Nilfgaard nadciąga! Ratuj się, kto może!
Obozowisko w jednej chwili zamieniło się w totalne pandemonium. Wieśniacy runęli do swych wozów i szałasów, przewracając się i tratując nawzajem. Jeden wielki ryk wzbił się ku niebiosom.
— Nasze konie! — wrzasnęła Milva, czyniąc dokoła siebie rum ciosami pięści i kopniakami. - Nasze konie, wiedźminie! Za mną, prędko!
— Geralt! — wrzeszczał Jaskier. - Ratuj!
Tłum rozdzielił ich, rozrzucił jak fala przyboju, w mgnieniu oka poniósł Milvę ze sobą. Geralt, trzymający Jaskra za kołnierz, nie dał się ponieść, bo w porę uczepił się wozu, do którego przywiązana była oskarżona o czary dziewczyna. Wóz jednak szarpnął nagle i ruszył z miejsca, a Wiedźmin i poeta zwalili się na ziemię. Dziewczyna zaszarpała głową i zaczęła się histerycznie śmiać. W miarę oddalania się wozu śmiech cichł i gubił się wśród ogólnego ryku.
— Zadepczą! - wrzeszczał leżący na ziemi Jaskier. - Zmiażdżą! Ratunkuuuu!
— Rrrwa mać! - skrzeknął niewidoczny Feldmarszałek Duda.
Geralt uniósł głowę, wypluł piasek i zobaczył prześmieszną scenę.
Do ogólnej paniki nie dołączyły tylko cztery osoby, z czego jedna wbrew swej woli. Tą ostatnią był kapłan, unieruchomiony żelaznym chwytem za kark przez starostę Hectora Laabsa. Dwiema pozostałymi osobami byli Zoltan i Percival. Gnom szybkim ruchem zadarł z tyłu szatę kapłana, a uzbrojony w obcęgi krasnolud wyciągnął z ogniska rozpaloną podkowę i wrzucił ją w gacie świątobliwego męża. Wypuszczony z uścisku Laabsa kapłan pomknął przed siebie jak kometa z dymiącym ogonem, a jego wrzask utonął w ryku tłumu. Geralt widział, jak starosta, gnom i krasnolud chcieli sobie wzajem pogratulować udanego ordalium, gdy wprost na nich zwaliła się następna fala uciekającego w panice motłochu. Wszystko znikło we wzbitym kurzu, Wiedźmin nie widział już nic, nie miał zresztą czasu się przyglądać, zajęty ratowaniem Jaskra, którego ponownie zwalił z nóg gnający na oślep wieprz. Gdy Geralt się schylił, by podnieść poetę, z turkoczącego obok wozu zrzucono mu prosto na plecy drabinę. Ciężar przypłaszczył go do ziemi, nim zdążył zwalić go z siebie, po drabinie przebiegło z piętnaście osób. Gdy wreszcie zdołał się wyzwolić, tuż obok z trzaskiem i hukiem przewrócił się kolejny wóz, z którego spadły na wiedźmina trzy worki pszennej mąki, kosztującej tu koronę za funt. Worki rozwiązały się i świat utonął w białym obłoku.
— Wstawaj, Geralt! — darł się trubadur. - Wstawaj, do cholery!
— Nie mogę — sieknął oślepiony drogocenną mąką Wiedźmin, chwytając się oburącz za przeszywane obezwładniającym bólem kolano. - Ratuj się. Jaskier…
— Nie zostawię cię!
Od zachodniego skraju obozu dobiegały makabryczne krzyki, mieszające się z łoskotem podkutych kopyt i rżeniem koni. Wrzask i tętent wzmogły się nagle, nałożył się na nie dzwon, szczęk i łomot żelaza zderzającego się z żelazem.
— Bitwa! — krzyknął poeta. - Biją się!
— Kto? Z kim? — Geralt gwałtownymi ruchami starał się oczyścić oczy z mąki i plew. Niedaleko coś się paliło, ogarnął ich dech żaru i kłąb smrodliwego dymu. Tętent rósł w uszach, ziemia zadygotała. Pierwszym, co zobaczył w chmurze pyłu, były dziesiątki końskich pęcin w galopie. Wszędzie dookoła. Przemógł ból.
— Pod wóz! Kryj się pod wóz, Jaskier, bo nas stratują!
— Nie ruszajmy się… - zajęczał przypłaszczony do ziemi poeta. - Leżmy… Słyszałem, że koń nigdy nie nadepnie leżącego człowieka…
— Nie jestem pewien — wydyszał Geralt — czy każdy koń o tym słyszał. Pod wóz! Prędko!
W tym momencie Jeden z nie znających ludzkich przysłów koni kopnął go w przelocie w bok głowy. W oczach wiedźmina rozbłysły nagle czerwienią i złotem wszystkie gwiazdozbiory firmamentu, a w chwilę potem nieprzebite ciemności okryły niebo i ziemię.
Szczury zerwały się, zbudzone przeciągłym krzykiem, dudniącym zwielokrotnionym echem po ścianach jaskini. Asse i Reef chwycili za miecze, Iskra zaklęła głośno, bo uderzyła głową w występ skalny.
— Co jest? — wrzasnął Kayleigh. - Co się stało?
W jaskini panował mrok, choć na zewnątrz świeciło słońce — Szczury odsypiały noc spędzoną na kulbakach w ucieczce przed pościgiem. Giselher włożył łuczywo do żaru, rozpalił je, uniósł, podszedł do miejsca, gdzie spały Ciri i Mistle, jak zwykle z dala od reszty bandy. Ciri siedziała z opuszczoną głową, Mistle obejmowała ją.
Giselher wyżej uniósł pochodnię. Pozostali też się zbliżyli. Mistle nakryła futrem nagie ramiona Ciri.
— Posłuchaj, Mistle — powiedział poważnie herszt Szczurów. - Nigdy nie wtrącałem się do tego, co wy dwie robicie na jednym posłaniu. Nigdy nie powiedziałem przykrego ani kpiącego słowa. Zawsze staram się patrzeć w innym kierunku i nie zauważać. To wasza sprawa i wasze upodobania, nic innym do tego, tak długo, jak robicie to dyskretnie i cicho. Ale tym razem przesadziłyście nieco.
— Nie bądź głupi — wybuchnęła Mistle. - Co ty sobie wyobrażasz, że to… Dziewczyna krzyczała przez sen! To był koszmar!
— Nie wrzeszcz. Falka?
Ciri pokiwała głową.
— Taki straszny był ten sen? Co ci się śniło?
— Zostaw ją w spokoju!
— Przymknij się, Mistle. Falka?
— Kogoś, kogo kiedyś znałam — wykrztusiła Ciri — stratowały konie. Kopyta… Czułam, jak mnie miażdżą… Czułam jego ból… Głowa i kolano… Wciąż jeszcze mnie boli. Przepraszam. Pobudziłam was.
— Nie przepraszaj — Giselher spojrzał na zacięte usta Mistle. - To wam należą się przeprosiny. A sen? Cóż, każdemu może się przyśnić. Każdemu.
Ciri zamknęła oczy. Nie była pewna, czy Giselher ma słuszność.
Ocucił go kopniak.
Leżał z głową opartą o koło przewróconego wozu, tuż obok niego kurczył się Jaskier. Kopiącym okazał się knecht w przeszywanicy i okrągłym hełmie. Obok niego stał drugi. Obaj trzymali za wodze konie, przy siodłach których wisiały kusze i tarcze.
— Młynarze czy ki diabeł?
Drugi knecht wzruszył ramionami. Geralt zobaczył, że Jaskier nie odrywa oczu od tarcz. Sam też już dawno zauważył, że na tarczach były lilie. Godła królestwa Temerii. Takie same znaki nosili inni strzelcy konni, od których roiło się w pobliżu. Większość zajęta była łapaniem koni i obdzieraniem zwłok. W większości noszących czarne nilfgaardzkie płaszcze.
Obozowisko nadal było dymiącą ruiną po szturmie, ale już pojawili się chłopi, którzy ocaleli i nie uciekli za daleko. Strzelcy konni z temerskimi liliami spędzali ich do kupy, pokrzykiwali.
Milvy, Zoltana, Percivala i Regisa nigdzie nie było widać.
Tuż obok siedział bohater niedawnego procesu o czary, czarny kocur, beznamiętnie patrząc na Geralta zielonozłotymi oczami. Wiedźmin zdziwił się nieco, zwykle koty nie znosiły jego bliskości. Na zastanawianie się nad niecodziennym zjawiskiem nie miał czasu, bo jeden z knechtów szturchnął go drzewcem oszczepu.
— Wstawać, obaj! Hola, ten siwy ma miecz!
— Rzuć broń! - krzyknął drugi, przywołując pozostałych. - Miecz na ziemię, ale już, bo głewią przebodę.
Geralt usłuchał. W głowie mu dzwoniło.
— Wy co za jedni?
— Podróżni — powiedział Jaskier.
— Jużci — parsknął żołdak. - Podróżujecie do dom? Zbieżawszy spod znaku i zrzuciwszy barwy? Dużo w tym obozie takich podróżnych, co się Nilfgaardu przelękli, co im wojskowy chlebek nie smakował! Niektórzy starzy nasi znajomi. Z naszej chorągwi!
— Tych podróżnych tera inna podróż czeka — zarechotał drugi. - Krótka! Do góry, na gałąź!
— Nie jesteśmy dezerterami! — wrzasnął poeta.
— Pokaże się, kim jesteście. Szarży zdacie sprawę.
Zza pierścienia strzelców konnych wyłonił się oddział lekkiej jazdy prowadzony przez kilku ciężkozbrojnych z pysznymi pióropuszami na hełmach.
Jaskier przyjrzał się rycerzom, otrzepał z mąki i doprowadził do porządku przyodziewę, po czym popluł na dłoń i przyczesał zmierzwione włosy.
— Ty, Geralt, milcz — uprzedził. - Ja będę paktował. A fe temerskie rycerstwo. Rozbili Nilfgaardczyków. Nic nie zrobią. Już ja wiem, jak się z pasowanymi rozmawiać. Trzeba im pokazać, że nie z pospólstwem, lecz z równymi sobie mają sprawę.
— Jaskier, zmiłuj się…
— Nie turbuj się, wszystko będzie dobrze. Zęby zjadłem na rozmowach z rycerstwem i szlachtą, połowa Temerii mnie zna. Hej, z drogi, pachołki, nastąpcie się! Mam słowo do waszych panów!
Knechci popatrzyli z wahaniem, ale unieśli nastawione włócznie, rozstąpili się. Jaskier i Geralt ruszyli w stronę rycerzy. Poeta kroczył dumnie i z wielkopańską miną, mało pasującą do wystrzępionego i utytłanego w mące kabata.
— Stać! - rykną! do niego jeden z pancernych. - Ani kroku! Coście za jedni?
— A komu to niby niam się opowiadać? - Jaskier wziął się pod boki. - I dlaczego? Kim to są urodzeni panowie, by niewinnych podróżnych oprymować?
— Nie tobie pytać, hołyszu! Tobie odpowiadać!
Trubadur przekrzywił głowę, popatrzył na herby na tarczach i tunikach rycerzy.
— Trzy serca czerwone w polu złotym — zauważył. - Z tego wynika, żeście Aubry. W głowie tarczy lambel o trzech zębach, a zatem musicie być pierworodnym synem Anzelma Aubry'ego. Rodzica waszego dobrze znam, panie rycerzu. A wy, panie krzykliwy, co tam na srebrnej tarczy nosicie? Między gryfimi głowami słup czarny? Herb rodu Papebrocków, jeśli się nie mylę, a ja w takich sprawach rzadko się mylę. Słup, jak powiadają, odzwierciedla właściwy członkom tego rodu pomyślunek.
— Przestań, do licha — jęknął Geralt.
— Jestem słynny poeta — Jaskier! — nadął się bard, nie zwracając na niego uwagi. - Pewnikiem słyszeliście? Prowadźcie tedy do waszego dowódcy, do seniora, bo z równymi sobie przywykłem rozmawiać!
Pancerni nie zareagowali, ale wyraz ich twarzy stawał się coraz bardziej niesympatyczny, a żelazne rękawice coraz mocniej zaciskały się na ozdobnych tręzlach. Jaskier najwyraźniej tego nie dostrzegał.
— No, cóż to z wami? — zapytał wyniośle. - Czego się tak gapicie, rycerzu? Tak, do was mówię, panie słupie czarny! Czemu miny robicie? Ktoś wam powiedział, że jeśli zmrużycie oczy i wysuniecie w przód dolną szczękę, będziecie wyglądać po męsku, mężnie, dostojnie i groźnie? Nabrał was ten ktoś. Wyglądacie na kogoś, kto od tygodnia nie miał szczęścia porządnie się wysrać!
— Brać ich! — wrzasnął do knechtów pierworodny syn Anzelma Aubryego, nosiciel tarczy z trzema sercami. Słup czarny z rodu Papebrocków dźgnął rumaka ostrogami.
— Brać ich! W łyka hultajów!
Szli za końmi, ciągnieni na powrozach łączących ich skrępowane nadgarstki z łękami siodeł. Szli, a niekiedy biegli, bo jeźdźcy nie żałowali ani wierzchowców, ani jeńców. Jaskier dwukrotnie wywalił się i kilka chwil jechał na brzuchu, wrzeszcząc, aż litość brała. Stawiano go na nogi, mało litościwie ponaglając drzewcem oszczepa. I gnano dalej. Kurz łzawił i oślepiał oczy, dusił i wiercił w nosie. Pragnienie paliło gardła.
Jedno było pocieszające — droga, którą ich gnano, wiodła na południe. Geralt podróżował oto nareszcie we właściwym kierunku, i to wcale szybko. Nie cieszył się jednak. Bo zupełnie inaczej wyobrażał sobie taką podróż.
Na miejsce dotarli w momencie, gdy Jaskier ochrypł od bluźnierstw mieszanych z wołaniem o miłosierdzie, a ból w łokciu i kolanie Geralta stal się istną torturą, na tyle dotkliwą, by Wiedźmin zaczął rozważać podjęcie radykalnych, choćby i rozpaczliwych akcji.
Dotarli do wojskowego obozu, rozmieszczonego dokoła zrujnowanej, na wpół spalonej warowni. Za pierścieniem straży, koniowiązów i dymiących biwakowych ogni ujrzeli ozdobione proporcami namioty rycerstwa, otaczające obszerny i ruchliwy majdan za porozwalaną i osmaloną palisadą. Majdan okazał się kresem ich wymuszonej wędrówki.
Ujrzawszy koryto do pojenia koni, Geralt i Jaskier napięli powrozy. Jeźdźcy nie byli początkowo skłonni puścić ich do wodopoju, ale syn Anzelma Aubry'ego przypomniał sobie widać o rzekomej znajomości Jaskra ze swym rodzicielem i zechciał być łaskawy. Wepchnęli się między konie, napili, obmyli twarze skrępowanymi rękoma. Szarpnięcie postronków wkrótce przywiodło ich rzeczywistości.
— Kogoście mi znowu przywiedli? — spytał wysoki i szczupły rycerz w szmelcowanej, bogato złoconej zbroicy uderzając rytmicznie buzdyganem o ornamentowaną taszkę. - Nie mówcie mi aby, że to kolejni szpiedzy.
— Szpiedzy albo dezerterzy — potwierdził syn Anzelma Aubry'ego. - Pojmaliśmy ich w obozie nad Chotlą, gdyśmy znieśli nilfgaardzki podjazd. To niezawodnie podejrzany element!
Rycerz w pozłacanej zbroi parsknął, potem zaś uważnie przyjrzał się Jaskrowi, a młoda, lecz surowa twarz rozjaśniła mu się nagle.
— Bzdura. Rozwiązać ich.
— Nilfgaardzcy są to szpiegarze! — zaperzył się Słup Czarny z rodu Papebrocków. - Zwłaszcza ten, o, gałgan, wyszczekany jak wiejska sobaka. Poetą się być powiadał, łotrzyk!
— Tedy nie zełgał — uśmiechnął się rycerz w pozłacanym pancerzu. - To bard Jaskier. Znam go. Zdjąć z niego pęta. Z tego drugiego też.
— Pewni jesteście, panie hrabio?
— To był rozkaz, rycerzu Papebrock.
— Nie wiedziałeś, na co mogę ci się przydać, tak? — mruknął Jaskier do Geralta, rozcierając zdrętwiałe od więzów nadgarstki. - To teraz już wiesz. Moja sława mnie wyprzedza, wszędzie mnie znają i poważają.
Geralt nie skomentował, zajęty masowaniem własnych nadgarstków, obolałego łokcia i kolana.
— Baczcie wybaczyć gorliwość tych młodzików — powiedział rycerz tytułowany hrabią. - Wszędzie upatrują nilfgaardzkich szpiegów. Każdy wysłany podjazd przyprowadza kilku takich, którzy wydali się podejrzani. To znaczy takich, którzy czymkolwiek wyróżniali się wśród uchodzącego motłochu. A wy, mości Jaskier, wyróżniacie się wszakże. Skąd wzięliście się nad Chotlą, wśród zbiegów?
— Byłem w drodze z Dillingen do Mariboru — zełgał gładko poeta — gdy wpadliśmy w to piekło, ja i mój… kolega po piórze. Pewnie go znacie. Zwie się… Giraldus.
— Ależ znam, znam, czytałem — pochwalił się rycerz. - Honor dla mnie, panie Giraldus. Jestem Daniel Etcheverty, hrabia Ganamone. Na honor, mistrzu Jaskier, wiele zmieniło się od czasów, gdy śpiewaliście na dworze króla Foltesta.
— Niewątpliwie wiele.
— Kto by pomyślał — spochmumiał hrabia — że do tego dojdzie. Verden zhołdowane Emhytowi, Brugge praktycznie już podbite, Sodden w ogniu… A my cofamy się, bez przerwy cofamy… Przepraszam, chciałem rzec: dokonujemy taktycznego manewru. Nilfgaard dookoła pali i grabi, już prawie do Iny podchodzi, już mało brakuje, by zamknął oblężeniem twierdze Mayeny i Bazwanu, a armia temerska wciąż dokonuje tego manewru…
— Gdy nad Chotlą zobaczyłem lilie na waszych tarczach — rzekł Jaskier — myślałem, że to już ofensywa.
— Kontruderzenie — poprawił — Daniel Etcheverty i rozpoznanie walką. Przekroczyliśmy Inę, starliśmy kilka nilfgaardzkich podjazdów i kilka komand Scoia'tael szerzących pożary. Widzicie, co zostało z prezydium w Temerii, które udało się nam odbić. A forty w Carcano i Wdort spalone do gruntu… Całe południe we krwi, ognie i dymie… Ach, nudzę waszmościow. Dobrze wiecie, co się dzieje w Brugge i Sodden, ze zbiegami stamtąd przyszło przecież wam się tułać. A moje chwaty za szpiegów was wzięły! Jeszcze raz wybaczenia proszę. I zapraszam na obiad. Niektórzy z panów szlachty i oficerów radzi poznać was, panowie poeci.
— Zaszczyt to dla nas prawdziwy, panie hrabio — ukłonił się sztywno Geralt. - Ale czas nagli. Musimy ruszać w drogę.
— Ależ proszę się nie krępować — uśmiechnął się Daniel Etcheverry — Zwykły, skromny żołnierski posiłek. Sarnina, jarząbki, steriety, trufle…
— Odmówić — Jaskier przełknął ślinę i zmierzył wiedźmina wymownym spojrzeniem — wielkim byłoby nietaktem. Chodźmy nie mieszkając, panie hrabio. Czy ta łwjlB| S namiot, ten bogaty, w błękitno-złotych barwach?
— Nie. To namiot głównodowodzącego. Lazur i złoto to barwy jego ojczyzny.
— Jak to? — zdziwił się Jaskier. - Pewien byłem, że te armia Temerii. Że wy tu dowodzicie.
— To jest wydzielony oddział armii Temerii. Ja jestem oficerem łącznikowym króla Foltesta, służy tu też sporo temerskiej szlachty z pocztami, które dla porządku lilie noszą na tarczach. Ale trzon tego korpusu stanowią poddani innego królestwa. Widzicie sztandar przed nazaioteia?
— Lwy — Geralt zatrzymał się. - Złote lwy na błękitnym polu. To… To godło…
— Cintry — potwierdził hrabia. - To są emigranci z królestwa Cintry, obecnie okupowanego przez Nilfgaard. Dowodzi nimi marszałek Vissegerd.
Geralt odwrócił się z zamiarem oświadczenia hrabiemu, że pilne sprawy zmuszają go jednak do rezygnacji z sarniny, sterletów i trufli. Nie zdążył. Zobaczył zbliżającą się ku nim grupę, na czele której szedł postawny, brzuchaty i siwy rycerz w błękitnym płaszczu i ze złotym łańcuchem na zbroi.
— Oto, panowie poeci, właśnie marszałek Vissegerd we własnej osobie — powiedział Daniel Etcheverry. - Pozwólcie, wasza wielmożność, że wam przedstawię…
— Nie trzeba — przerwał chrapliwie marszałek Vissegerd, wiercąc Geralta wzrokiem. - Byliśmy już sobie przedstawieni. W Cintrze, na dworze królowej Calanthe. W dniu zaręczyn królewny Pavetty. Było to piętnaście lat temu, ale ja pamięć mam dobrą. A ty, łajdaku wiedźminie? Pamiętasz mnie?
— Pamiętam — kiwnął głową Geralt, posłusznie podając żołnierzom ręce do związania.
Daniel Etcheverry, hrabia Garramone, próbował ująć się za nimi już wówczas, gdy knechci usadzili skrępowanych Geralta i Jaskra na stojących w namiocie zydlach, teraz, gdy na rozkaz marszałka Vissegerda knechci wyszli, hrabia wznowił wysiłki.
— To jest poeta i trubadur Jaskier, panie marszałku — powtórzył. - Ja go znam. Cały świat go zna. Nie uważam za stosowne, by tak go traktować. Ręczę słowem rycerskim, że nie jest nilfgaardzkim szpiegiem.
— Nie ręczcie pochopnie — warknął Vissegerd, nie spuszczając oka z jeńców. - Może to i poeta, ale jeśli pojmano go w kompanii tego oto szubrawca wiedźmina, to ja bym za niego nie ręczył. Wy, zda się, ciągle nie imaginujecie, co to za ptaszek wpadł nam w sidła.
— Wiedźmin?
— A jakże. Geralt, którego Wilkiem wołają. Ten sam hultaj, który rościł sobie prawa do Cirilli, córki Pavetty, wnuczki Calanthe, tej samej Ciri, o krórej teraz tyle się gada. Za młodzi jesteście, hrabio, by pamiętać czasy, kiedy ta afera głośna była na wielu dworach, ale ja, tak się składa, byłem naocznym świadkiem.
— A cóż jego może łączyć z księżniczką Cirillą?
— Tenże pies — Vissegerd wskazał Geralta palcem przyczynił się do wydania Pavetty, córki królowej Calanthe, za Duny'ego, nikomu nie znanego przybłędę z południa. Z tego to sobaczego związku urodziła się później Cirilla, przedmiot ich niecnego spisku. Bo trzeba wam wiedzieć, że ów bastard Duny zawczasu przyrzekł dziewczynkę wiedźminowi w zapłacie za umożliwienie mariażu. Prawo Niespodzianki, rozumiecie?
— Nie całkiem. Ale mówcie dalej, imć panie marszałku.
— Wiedźmin — Vissegerd ponownie wycelował w Geralta palec — chciał po śmierci Pavetty zabrać dziewczynkę, ale Calanthe nie zezwoliła, przepędziła go sromotnie. Ale on doczekał sposobnej chwili. Gdy wybuchła wojna z Nilfgaardem i Cintra padła, porwał Ciri, korzystając z wojennej zawieruchy. Trzymał dziewczynę w ukryciu, choć wiedział, że jej szukamy. A w końcu znudził się nią i sprzedał Emhyrowi!
— To kłamstwo i potwarz! — wrzasnął Jaskier. - W tym nie ma słowa prawdy!
— Milcz, grajku, bo każę cię zakneblować. Połączcie fakty, hrabio. Wiedźmin miał Cirillę, teraz ma ją Emhyr var Emreis. A Wiedźmin zostaje przychwycony w awangardzie nilfgaardzkiego zagonu. Co to znamionuje?
Daniel Etcheverry wzruszył ramionami.
— Co to znamionuje? — powtórzył Vissegerd, pochylając się nad Geraltem. - Co, ty szelmo? Gadaj! Od jak dawna szpiegujesz dla Nilfgaardu, psie?
— Nie szpieguję dla nikogo.
— Każę pasy z ciebie drzeć!
— Każcie.
— Panie Jaskier — odezwał się nagle hrabia Garramone. - Korzystniej chyba będzie, jeśli przystąpicie do wyjaśnień. Im prędzej, tym lepiej.
— Dawno już bym to zrobił — wybuchnął poeta — ale jaśnie pan marszałek groził mi kneblem! Jesteśmy niewinni, to wszystko wymysły wierutne i ohydne potwarze. Cirilla została porwana z wyspy Thanedd, a Geralt został ciężko ranny w jej obronie. Każdy to może potwierdzić. Każdy czarodziej, który był na Thanedd. I sekretarz stanu Redanii, pan Sigismund Dijkstra…
Jaskier zamilkł nagle, przypominając sobie, że akurat Dijkstra zupełnie nie nadaje się w tej sprawie na świadka obrony, a powoływanie się na czarodziejów z Thanedd również niespecjalnie polepsza położenie.
— Jakżeż wielką bzdurą — podjął głośno i szybko — jest zarzucać Geraltowi, że porwał Ciri w Cintrze! Geralt odnalazł dziewczynkę, gdy po rzezi miasta tułała się na Zarzeczu, a ukrył ją nie przed wami, lecz przed tropiącymi ją agentami Nilfgaardu! Ja sam zostałem przez tych agentów pojmany i wzięty na męki, bym zdradził, gdzie Ciri się ukrywa! Ale słowa nie uroniłem, a owi agenci już ziemię gryzą. Nie wiedzieli, z kim zadzierają!
— Wasze męstwo — wtrącił hrabia — było jednak daremne. Emhyr w końcu ma Cirillę. Jak powszechnie wiadomo, zamierza się z nią ożenić i uczynić z niej cesarzową Nilfgaardu. Na razie obwołał ją królową Cintry i okolic, sprawiając nam tym trochę kłopotów.
— Emhyr — oświadczył poeta — mógł posadzić na tronie Cintry, kogo by tylko chciał. Ciri, z której strony by nie patrzeć, ma do tego tronu prawa.
— Prawa? — wrzasnął Vissegerd, obryzgując Geralta śliną. - Gówno, nie prawa! Emhyr może się z nią ożenić, jego wola. Może i jej, i dzieciakowi, którego jej zrobi, dawać nadania i tytuły wedle fantazji i widzimisię. Królowa Cintry i Wysp Skellige? Czemu nie? Księżna Brugge? Hrabina palatynka Sodden? Proszę bardzo, kłaniamy się w pas! A dlaczego, zapytuję uniżenie, nie królowa Słońca i suzerenka Księżyca? Ta przeklęta, skalana krew nie ma żadnych praw do tronu! Przeklęta krew, cała babska linia tego rodu to przeklęte, podłe kreatury, od Riannon poczynając! Jak prababka Cirilli, Adalia, co się z własnym kuzynem skaziła, jak jej praprababka, Muriel Łotrzyca, co kaziła się z każdym! Kazirodne bękarcice i pokrzywniczki z tego rodu idą, jedna za drugą!
— Mówcie ciszej, panie marszałku — rzekł butnie Jaskier. - Przed waszym namiotem wisi sztandar ze złotymi lwami, a wy gotowiście za chwilę obwołać bękartem babkę Ciri, Calanthe, Lwicę z Cintry, za którą większość waszych żołnierzy przelewała krew w Mamadalu i pod Sodden. A wówczas nie byłbym pewien wierności waszego wojska.
Vissegerd dwoma krokami pokonał dzielącą go od Jaskra odległość, chwycił poetę za żabot i uniósł z krzesła. Twarz marszałka, przed chwilą jedynie upstrzona kraśnymi plamami, teraz przybrała barwę głębokiej czerwieni heraldycznej. Geralt zaczął mocno obawiać się o przyjaciela, szczęściem do namiotu wpadł nagle adiutant, podnieconym głosem zawiadamiając o pilnych i ważnych wieściach przyniesionych przez podjazd. Vissegerd silnym pchnięciem zwalił Jaskra na zydel i wyszedł.
— Uff… — stęknął poeta, kręcąc głową i szyją. - Mało brakowało, a byłby mnie zadławił… Czy możecie nieco rozluźnić mi więzy, panie hrabio?
— Nie, panie Jaskier. Nie mogę.
— Dajecie wiarę tym bzdurom? Że jesteśmy szpiegami?
— Moja wiara nie ma tu nic do rzeczy. Pozostaniecie jednak związani.
— Trudno — Jaskier odkaszlnał. - Co za diabeł wstąpił w waszego marszałka? Dlaczego nagle rzucił się na mnie niczym kobuz na stonkę?
Daniel Etcheverry uśmiechnął się krzywo.
— Napomykając o wierności żołnierzy, niechcący zadrapaliście bolący wrzód, panie poeto.
— Jakże to? Jaki, wrzód?
— Ci żołnierze serdecznie opłakali ową Cirillę, gdy doszły ich wieści o jej śmierci. A potem gruchnęła nowa wieść. Okazało się, że wnuczka Calanthe żyje. Że jest w Nilfgaardzie i cieszy się łaskami cesarza Embyra. Wówczas doszło do masowych dezercji. Zważcie, że ci ludzie porzucili domy i rodziny, uciekli do Sodden i Brugge, do Temerii, bo chcieli się bić za Cintrę, za krew Calanthe. Chcieli walczyć o wyzwolenie kraju, chcieli wypędzić z Cintry najeźdźcę, sprawić, by potomkini Calanthe odzyskała tron. A co się okazało? Krew Calanthe wraca na tron Cintry w chwale i glorii…
— Jako marionetka w ręku Emhyra, który ją porwał.
— Emhyr żeni się z nią. Chce posadzić obok siebie na cesarskim stolcu, potwierdzić tytuły i lenna. Czy tak postępuje się z marionetkami? Cirillę widzieli na cesarskim dworze posłowie z Koviru. Twierdzą, że nie sprawiała wrażenia uprowadzonej przemocą. Cirilla, jedyna dziedziczka tronu Cintry, wraca na ten tron jako sojuszniczka Nilfgaardu, Takie wieści rozeszły się wśród żołnierzy.
— Rozpuszczone przez nilfgaardzkieh agentów.
— Wiem o tym — kiwnął głową hrabia. - Ale żołnierze nie wiedzą. Gdy chwytamy dezerterów, karzemy ich stryczkiem, ale ja ich trochę rozumiem. To Cintryjczycy. Oni chcą się bić za własne, nie temerskie domy. Pod własną, nie temerską komendą. Pod własnym sztandarem. Oni Widzą, że tu, w tej armii, ich złote lwy pochylą się przed temerskimi liliami. Vissegerd miał osiem tysięcy żołnierza, w tym pięć tysięcy rodowitych Cintryjczyków, resztę stanowiły temerskie oddziały posiłkowe i ochotnicze rycerstwo z Brogge i Sodden. W tej chwili korpus liczy sześć tysięcy. A zdezerterowali wyłącznie ci z Cintry. Wojsko Vissegerda zostało zdziesiątkowane bez bitwy. Rozumiecie, co to dla niego oznacza?
— Traci prestiż i pozycję.
— Oczywiście. Jeszcze kilka setek zdezerteruje, a król Foltest odbierze mu buławę. Już w tej chwili trudno ten korpus nazywać cintryjskim. Vissegerd miota się, chce powstrzymać ucieczki, dlatego rozpuszcza plotki o niepewnym, acz pewnie nieprawym pochodzeniu Cirilli i jej przodków.
— Czego wy — nie mógł powstrzymać się Geralt — słuchacie z wyraźnym niesmakiem, hrabio.
— Zauważyliście? — uśmiechnął się lekko Daniel Etcheverry. - Cóż, Vissegerd nie zna mego rodowodu… Krótko mówiąc, jestem z ową Cirilla spokrewniony. Muriel, hrabina Garramone, zwana Piękną Łotrzycą, praprababka Cirilli, była również moją praprababką. O jej podbojach miłosnych krążą w rodzie legendy, niemniej z niechęcią słucham, gdy Vissegerd imputuje mej antenatce skłonności kazirodcze i puszczanie się na prawo i lewo. Ale nie reaguję. Bo jestem żołnierzem. Czy dobrze mnie panowie rozumieją?
— Tak — powiedział Geralt.
— Nie — powiedział Jaskier.
— Vissegerd jest dowódcą tego korpusu wchodzącega w skład temerskiej armii. A Cirilla w ręku Emhyra jest zagrożeniem dla korpusu, a więc i dla armii, tym samym dla mego króla i mego kraju. Nie zamierzam przeczyć rozpuszczanym przez Vissegerda plotkom o Cirilli i podważać autorytetu dowódcy. Zamierzam nawet wspierać go w udowadnianiu, że Cirilla jest bękartem i nie ma praw do tronu. Nie tylko nie przeciwstawię się marszałkowi, nie tylko nie będę kwestionował jego decyzji i rozkazów, ale wręcz je poprę. I wykonam, gdy będzie trzeba.
Wiedźmin skrzywił usta w uśmiechu.
— Teraz chyba rozumiesz, Jaskier? Pan hrabia ani przez moment nie miał nas za szpiegów, inaczej nie udzieliłby nam tak dogłębnych wyjaśnień. Pan hrabia wie, że jesteśmy niewinni. Ale palcem nie ruszy, gdy Vissegerd wyda na nas wyrok.
— Czy to znaczy… Czy to znaczy, że…
Hrabia odwrócił wzrok.
— Vissegerd — powiedział cicho — jest wściekły. Mieliście tęgiego pecha wpadając w jego ręce. Zwłaszcza ty panie wiedźminie. Pana Jaskra postaram się…
Przerwało mu wejście Vissegerda, wciąż czerwonego i sapiącego jak buhaj. Marszałek podszedł do stołu, walnął buzdyganem w zalegające blat mapy, potem odwrócił się do Geralta i przewiercił go wzrokiem. Wiedźmin nie spuścił oczu.
— Ranny Nilfgaardczyk, którego schwytał podjazd — wycedził Vissegerd — zdołał w drodze zedrzeć opatrunek i wykrwawił się, nie odzyskawszy przytomności. Wolał umrzeć niż przyczynić się do klęski i śmierci swych pobratymców. Chcieliśmy go wykorzystać, a on uciekł nam w śmierć, przeciekł przez palce, nic na palcach nie zostało prócz jego krwi. Dobra szkoła. Szkoda, że wiedźmini nie wpajają takich rzeczy królewskim dzieciom, które zabierają na wychowanie.
Geralt milczał, ale wzroku nadal nie spuszczał.
— Co, dziwolągu? Wybryku natury? Piekielna kreaturo? Czego nauczyłeś porwaną Cirillę? Jak ją wychowałeś? Wszyscy widzą i wiedzą, jak! Ten wyrodek żyje, rozpiera się na nilfgaardzkim tronie jak gdyby nic! A gdy Emhyr weźmie ją do loża, jak gdyby nic rozkraczy się pewnie ochotnie, gamratka jedna!
— Ponosi was złość — bąknął Jaskier. - Po rycersku to, panie marszałku, dziecko obarczać winą za wszystko? Dziecko, które Emhyr uprowadził przemocą?
— Na przemoc też są sposoby! Właśnie rycerskie, właśnie królewskie sposoby! Byłaby to prawdziwie królewska krew, znalazłaby je! Znalazłby się nóż! Nożyce, szkła zbitego ułamek, szydło wreszcie! Mogła sobie, suka, zębami poszarpać żyły na napięstkach! Na pończosze własnej się powiesić!
— Nie chcę was dłużej słuchać, panie Vissegerd — powiedział cicho Geralt. - Nie chcę was dłużej słuchać.
Marszałek slyszalnie zgrzytnął zębami, pochylił się.
— Nie chcesz — powiedział głosem dygocącym od złości.
— To się dobrze składa, bo ja już nic więcej nie mam ci do powiedzenia. Tylko jedno. Wtedy, w Cintrze, piętnaście lat temu, dużo się gadało o przeznaczeniu. Myślałem wówczas, że to bzdury. A jednak to było twoje przeznaczenie, wiedźminie. Od tamtej nocy twój los był już przesądzony, czarnymi runami zapisany wśród gwiazd. Ciri, córka Pavetty, to twoje przeznaczenie. I twoja śmierć. Bo za Ciri, córkę Pavetty, będziesz wisiał.