Jedno i drugie było równie możliwe. Przytłaczało mnie tempo, w jakim zapoznawałem się z „rodzeństwem”. Nie byłem do tego przyzwyczajony. A niedługo dołączą do nich następne dwie osoby…

Po jakiejś godzinie Wika zakończyła elegancko konwersację i dała sygnał do wyjścia. Moi goście posłusznie zastosowali się do jej sugestii, choć pożegnalne pocałunki obu kobiet nie miały nic wspólnego z kurtuazyjnym buziakiem na do widzenia. Jedna i druga wsunęły mi w dłoń swoje wizytówki, a Marek wyrecytował pospiesznie numer telefonu. Tylko raz, jakby wiedział, że bez trudu go zapamiętam. Nie pomylił się, ale zmusiło mnie to do zastanowienia - ile wie o moim życiu? Ktoś taki jak on musiał mieć dobre źródła informacji. Świadomość, że z nich skorzystał, aby dowiedzieć się czegoś na mój temat, nie napawała mnie zachwytem. Czułem się zakłopotany.

Davidoff odprowadził ich uprzejmie do wyjścia, zamknął drzwi, po czym z grymasem niesmaku wylał resztkę wina do zlewu. Uniosłem pytająco brwi.

- Prezent od znajomego - wyjaśnił. - Nie wypadało mi nie przyjąć.

- Nie lubi pan kalifornijskich win?

- Nie lubię kiepskich win - sprostował. - A to było wyjątkowo niesmaczne.

Zdjął marynarkę, podwinął rękawy koszuli i przygotował sobie drinka. Mnie nie zaproponował, wiedział, że nie będę miał ochoty. Byłem zbyt zdenerwowany, a nigdy nie używałem alkoholu jako uspokajacza. Rozparł się w fotelu z westchnieniem ulgi i popatrzył na mnie spod zmrużonych powiek.

- I jak było?

- Nie wiem - wyznałem. - Z jednej strony cieszę się z tego spotkania, z drugiej nie jestem pewien, czy odpowiada mi takie… - zawahałem się - skrócenie dystansu z kilkorgiem osób naraz.

Rosjanin wzruszył ramionami.

- To życie, a nie brazylijska telenowela. Te kobiety były interesujące - dodał po chwili. - Zahartowane, ale wydaje się, że nie straciły wrażliwości.

- Wrażliwości? - nie zrozumiałem.

- Wrażliwości wobec życia i ludzi. Nie są wypalone.

- Mam nadzieję - stwierdziłem cierpko. - Bo nie mam zamiaru robić nikomu psychoterapii, ostatnio mam dość problemów z samym sobą.

Davidoff poruszył w zamyśleniu szklanką, zachrzęściły kostki lodu.

- Podobają mi się ci ludzie - powiedział. - Chciałbym mieć taką rodzinę.

Odchrząknąłem niepewnie. Rosjanin już dawno temu zaznaczył, że to temat tabu.

Jego żona nie żyła od dwudziestu lat, a z mieszkającą w Australii córką utrzymywał sporadyczne kontakty. Plotka głosiła, że zbyt długo rozpaczał po stracie żony. Kiedy otrząsnął się z żałoby, córka już go nie potrzebowała. Postanowiłem zaprosić go na najbliższe święta Bożego Narodzenia.

- Nie będę przeszkadzał? - zapytał poważnie, kiedy przedstawiłem swoją propozycję.

- Bynajmniej. Znam pana dużo lepiej od mojego… rodzeństwa, które także zaproszę. Przyjdzie też Anna. Cała impreza odbędzie się w domu wujka Maksa, z nim samym w roli gospodarza.

- Dziękuję - mruknął, odwracając na moment wzrok. - Chętnie skorzystam.

Odruchowo otarłem czoło z potu, dopiero teraz uświadomiłem sobie, że w gabinecie panuje iście tropikalny upał.

- Co tu się, do licha, dzieje? - wymamrotałem, zdejmując marynarkę.

- Pan Władzio się zabawia - poinformował mnie beznamiętnym tonem Rosjanin. - Nie był zachwycony tym, co mu dzisiaj powiedziałem na temat trzymania się z daleka od moich studentek.

Zgrzytnąłem zębami. Pan Władzio, syn jednego z profesorów, zajmował się na uczelni ogrzewaniem i klimatyzacją. Zajmował zawodowo, bo jego hobby było zaczepianie co ładniejszych dziewcząt. Kilkakrotnie sprawa otarła się o sąd, ale jak do tej pory nikomu nie udało się go zdyscyplinować.

- Nie może pan go… - Wykonałem nieokreślony gest.

- Nie w tej chwili, jego ojciec nadal ma zbyt duże koneksje - wyjaśnił Davidoff z zimnym uśmiechem. - Ale myślę o tym. Co się odwlecze, to nie uciecze. - Machnął lekceważąco ręką.

* * *

Wysiadłem z samochodu i pomaszerowałem w stronę odległej o jakieś sto metrów bramy. Nie zamknąłem drzwi, ochrona Magika i tak sprawdzi mój wóz, a po co mi wyłamany zamek? No i na pewno nikt mi go tutaj nie ukradnie. Nie miałem przy sobie broni, nawet scyzoryka każdy, kto zjawiał się u Ihora uzbrojony, robił to na własne ryzyko. Kątem oka zarejestrowałem minimalny ruch zainstalowanych na ogrodzeniu kamer, posiadłość ojca chrzestnego rosyjskiej mafii naszpikowano elektroniką. Kilkanaście kroków od bramy stanąłem zdezorientowany i rozejrzałem się nerwowo - coś było nie tak. Stalowe wrota zastałem lekko uchylone, ślady na bramie wskazywały, że użyto ładunków wybuchowych. Zagryzłem wargi i wróciłem do samochodu, nie miałem zamiaru dwukrotnie popełnić tego samego błędu.

Wybrałem jeden z zapisanych w telefonie numerów.

- Tak? - odezwał się szorstkim głosem Maks.

Zapewne oderwałem go od ćwiczeń.

- Wujku, jestem u Ihora, ale chyba coś się tu stało…

- A konkretnie?

- Kamery działają, ale brama wygląda, jakby ją ktoś otworzył siłą.

- Czekaj godzinę, potem możesz tam wejść. Sprawdziłem czas i rozsiadłem się w samochodzie.

Miałem ochotę odjechać stąd natychmiast, ale, niestety, była to opcja samobójcza. Jeśli doszło do jakiejś walki albo zamachu na Ihora, musiałem sprawdzić, jaki był tego efekt. Nie chciałem, żeby Magik posądził mnie o współudział we włamaniu, a taka hipoteza nasuwała się automatycznie. Rosjanin miał kilkanaście podobnych posiadłości rozsianych po całej Polsce, do tej, położonej pod Krakowem, przyjechał zapewne tylko ze względu na rozmowę ze mną. Zerknąłem na przesuwającą się w ślimaczym tempie wskazówkę zegarka i zakląłem bezsilnie, miałem nadzieję, że wujek Maks zdąży na czas. Ktokolwiek obecnie kontrolował kamery, na pewno mnie zobaczył. A teraz pytał - co ze mną zrobić? Miałem nadzieję, że potrwa to trochę. Gdybym spróbował odjechać, nie dotarłbym pewnie nawet do autostrady. Spróbowałem dodzwonić się do Anny - bezskutecznie. Wysłałem jej SMS-a, opisując krótko swoje położenie.

Po niecałej godzinie ruszyłem ponownie w stronę bramy. Odruchowo bawiłem się pękiem kluczy, obracałem w palcach suntetsu, niestety, nie miałem złudzeń - w razie konfrontacji z ludźmi, którzy pokonali ochronę Ihora Magika, równie dobrze mógłbym wymachiwać pilniczkiem do paznokci. Być może ktoś umarłby ze śmiechu.

Przekroczyłem bramę, przyklęknąłem. Na ziemi walały się łuski karabinowe. Podbiegłem w stronę rezydencji, chcąc jak najprędzej zejść z pola ostrzału, znaleźć się pod ścianą, zadziałały odruchy. Uchyliłem ostrożnie ciężkie, obite stalową blachą drzwi i wszedłem do środka. W korytarzu leżały trzy trupy, niestety, bez broni. Rzuciłem się do wyjścia, dalsze zwiedzanie budynku byłoby idiotyzmem.

Pojawiło się ich dwóch, obaj ubrani w lekkie kamizelki kuloodporne z karabinami przewieszonymi przez plecy. Jeden pociągnął mnie za ubranie, jednocześnie wyjmując nóż. Uderzyłem kolanem, w tym samym czasie zadając pchnięcie czubkami naprężonych palców w krtań. Mój napastnik upadł, usiłując złapać oddech. Wiedziałem, że jego wysiłki skazane są na niepowodzenie, umrze w przeciągu paru minut. Poczułem liźnięcie żaru na żebrach - drugi zaatakował mnie nożem. Zawsze wiedziałem, że obrona gołymi rękoma przed nożem to mit, ale dopiero teraz zobaczyłem to w praktyce. Próbowałem osłaniać się rękoma, wszystko trwało dwie, może trzy sekundy. Zarobiłem pchnięcie w bark, dwa cięcia w klatkę piersiową, miałem poranione przedramiona. Wtedy rozległ się strzał. Upadłem odruchowo na ziemię, mężczyzna, z którym walczyłem - także. Pocisk trafił go w klatkę piersiową, bez problemu przebijając kamizelkę. Wujek Maks nie uznawał półśrodków. Zemdlałem.

Ocucił mnie ból. Rana barku paliła żywym ogniem. Zapewne Maks zastosował opatrunek proszkowy Quicklot, niestety, ten środek reaguje z najmniejszą nawet ilością wody, wytwarzając ciepło, ale lepsze oparzenie od niekontrolowanego krwotoku. Leżałem bezwładnie na tylnym siedzeniu samochodu, tuż obok tkwiła niewielka skrzynka izotermiczna przeznaczona do transportu krwi i organów do transplantacji. Żółć napłynęła mi do gardła, z trudem powstrzymałem wymioty. Wiedziałem, co jest w środku… Nie zdziwiłem się, spostrzegłszy walającą się na podłodze piłę elektryczną. Priorytetem była identyfikacja napastników, miałem pewność, że w skrzynce znajdują się dwie głowy i dwie pary dłoni. Zagryzając z bólu wargi, usadowiłem się wygodniej i zapiąłem pasy, w lusterku odbijała się beznamiętna jak zawsze twarz Maksa.

- Jak się czujesz? - zapytał.

- Żyję - wychrypiałem. - Czy ktoś nas ściga?

- O ile wiem, to nie, tam siedziało tylko tych dwóch.

- Kim byli?

Nie sądziłem, że Maks poda mi ich tożsamość, jednak miałem nadzieję, że nie zabiliśmy operatorów z jakiejś antymafijnej agencji. Ci ostatni mieliby na pewno przy sobie dokumenty potwierdzające ich status.

- Mafia, Afgańcy - mruknął. - Poznałem po tatuażach.

- Jakaś konkurencja?

- Zobaczymy. Nie masz się z czego cieszyć - powiedział, zauważywszy, że odetchnąłem z ulgą.

Miał rację. Afgańcami nazywano weteranów rosyjskich sił specjalnych z Afganistanu. To byli nie tylko zawodowcy, ale też często ludzie, którzy rozsmakowali się w rozlewie krwi. Należeli do najokrutniejszych żołnierzy rosyjskiej mafii. Przeżywszy piekło na ziemi, nie bali się niczego. Byli bezlitośni, sprawni, skuteczni. No i mieli ogromne doświadczenie bojowe - policjanci czy żołnierze, poza najbardziej elitarnymi jednostkami, nie stanowili dla nich wielkiego zagrożenia. Jeśli mnie namierzą…

- Kamery - wymamrotałem. - Zniszczyłeś filmy?

- Chyba tak - odparł po chwili zastanowienia Maks.

- Chyba?!

- Nie zostałem, aby sprawdzić - wyjaśnił. - Wrzuciłem do pomieszczenia, które wyglądało mi na centrum monitoringu, granat fosforowy. Powinno wystarczyć.

Przymknąłem z ulgą powieki, przynajmniej na razie byłem bezpieczny.

- Zawiadomiłeś Marka? - spytał po chwili.

- Nie i nie mam zamiaru. Jeśli nawet byłby skłonny mi pomóc, nie chcę, żeby ryzykował dla mnie życiem.

- To się może okazać konieczne - zauważył. - Ta grupa… Ci, co zaatakowali posiadłość Magika, to nie był fanklub Myszki Miki.

- Nie! - warknąłem.

Wujek umilkł. Nie, żebym go przekonał, Maks po prostu nie lubi tracić czasu na dyskusje, które uważał za bezsensowne. W końcu i tak zrobi swoje, a ja nie będę w stanie mu przeszkodzić.

Wjechaliśmy na leśną drogę, do domu pozostał kilometr. Stęknąłem, kiedy podskoczyliśmy na wybojach. Wracaliśmy Nissanem Patrolem wujka, dopiero teraz przypomniałem sobie, że mój wóz został niedaleko siedziby Magika.

- Co z moim samochodem? - Poruszyłem się niespokojnie.

- Zabrałem z niego dokumenty, niestety, można go będzie zidentyfikować na podstawie numerów podwozia i innych takich. Zyskaliśmy tylko trochę czasu.

- Tam są moje odciski palców! I Anny…

- Granat dymny - odparł krótko. - Nie miałem drugiego fosforowego, ale to holenderska szesnastka.

Ponownie odetchnąłem z ulgą. Holenderski granat dymny numer szesnaście był dymny tylko z nazwy. Takie a nie inne określenie to najprostszy sposób obejścia międzynarodowych konwencji dotyczących użycia broni zapalającej. Zresztą, nie można powiedzieć, że granat nie dymił. Rzucony w stertę trupów wytwarzał dym ze spalonych, ludzkich ciał…

* * *

Maks pochylił się, zszywając kolejną ranę. Półleżąc na kozetce, przyglądałem się z fascynacją, jak precyzyjnie operuje igłą chirurgiczną. Mogłem sobie na to pozwolić, środki przeciwbólowe, które mi zaaplikował, spowodowały całkowite odrętwienie poranionych miejsc. Jeśli rany się nie rozpaprają, nie będzie źle. Większość była na tyle głęboka, że musiał zakładać szwy dwu- lub trzywarstwowo. Te zakładane w głębi rany miały na celu likwidację wolnej przestrzeni pomiędzy tkankami. Zbierający się w niej płyn wysiękowy powodował gorsze gojenie się ran, pozostawiając duże, głębokie blizny, no i zwiększał ryzyko zakażenia. Na coś takiego raczej nie mogłem sobie pozwolić, wolałem uniknąć wizyty w szpitalu i związanych z oficjalnym leczeniem pytań.

- Co z Anną? - zapytałem.

- Powiedziałem jej, co się stało, rozłączyła się zaraz potem.

- Nie powiedziała, że przyjeżdża tutaj? - Starałem się z całej siły, żeby w moim głosie nie słychać było zawodu.

- Nie. - Usta Maksa rozciągnęły się lekko, jakby z trudem powstrzymywał uśmiech. - Ale wiem już co nieco o tych Afgańcach.

- Tak? - westchnąłem przeciągle.

To była ważna sprawa, lecz fakt, że Anna nie miała zamiaru mnie odwiedzić, przygnębił mnie bardziej niż się spodziewałem.

- Nie przejmuj się tak Anną, to dziewczyna pracująca - powiedział pocieszającym tonem Maks.

- Co z tymi Afgańcami?

- To ludzie Szaleńca.

- Znaczy jakiegoś wariata?

- Nie, w Afganistanie kumple nazwali go Szaleńcem, bo nie zwracał uwagi na zagrożenie. Ksywka została mu do dzisiaj. Postanowił przejąć część interesów Magika i stąd to starcie.

- Starcie?! - parsknąłem. - Ludzie Ihora raczej nie zaliczyli zbyt wielu trafień w tym meczu.

- Może tak, może nie - odparł z roztargnieniem Maks, delikatnie manipulując szwami.

- Co ty kombinujesz? - Obrzuciłem kątem oka dzieło wujka.

- Nie ruszaj się - mruknął. - Jeśli wywinę brzegi ran, blizny będą mniejsze. Co do Magika, to nie jestem pewien, czy masz rację. Być może będzie ci winien drugą przysługę.

Sapnąłem wściekle, całkiem możliwe, że Maks się nie mylił. Jeśli Ihor wiedział, że konkurencja czai się na niego, mógł sprowokować atak w korzystnym dla siebie miejscu i czasie. Na przykład urządzając spotkanie w podkrakowskiej posiadłości.

- Dlaczego mnie w takim razie nie uprzedził?

- Bo byłeś elementem tego planu. Niezbędnym elementem. Zapewne ludzie Szaleńca cię obserwowali, to, że wyjechałeś z miasta o określonej porze, zadecydowało o natychmiastowym ataku. Myśleli, że Magik będzie na terenie swojego rancza. Jednak… jednak może się trochę pomylił. Może się obaj pomylili.

- Bez zagadek, wujku - poprosiłem. - Straciłem dobry litr krwi i jestem trochę ogłuszony tymi znieczulaczami.

- Anna - odparł poważnie. - Nie wzięli pod uwagę Anny.

- Nie rozumiem?

- Gdybyś był w Specnazie i miał na zawołanie kumpli, którzy walkę z Afgańcami potraktowaliby jako świetną rozrywkę? Gdyby ktoś spróbował zabić bliską ci osobę? -odpowiedział pytaniami.

Chwilę potrwało, zanim słowa Maksa utorowały sobie drogę do mojego zamroczonego środkami przeciwbólowymi mózgu. Co bym zrobił w podobnej sytuacji? Nie potrzebowałem się długo nad tym zastanawiać… Odepchnąłem Maksa i usiadłem, starając się przezwyciężyć zawrót głowy.

- Muszę natychmiast… - wymamrotałem.

Nawet nie zauważyłem ruchu dłoni. Poczułem ucisk na szyi, Maks jak zwykle nie tracił czasu na dyskusje. Zemdlałem.

* * *

Chłodna dłoń gładziła mnie po czole, czułem, że ktoś opiera się o moje biodro. Otworzyłem oczy - Anna. Siedziała na dywanie, tuż przy moim łóżku. Widząc, że się ocknąłem, pocałowała mnie w policzek, przesłała zmęczony uśmiech.

- Nareszcie się zbudziłeś - powiedziała z ulgą.

- Co tam słychać? - spytałem.

- Nic specjalnego. - Ziewnęła, zakrywając usta. - Nawiasem mówiąc, nieźle cię pochlastali - zauważyła. - Kiedy zmieniałam ci opatrunki…

- Tak długo byłem nieprzytomny?!

- Maks podał ci środek nasenny, bo podobno gdzieś się wybierałeś - poinformowała mnie z lekką ironią.

Przyciągnąłem Annę do siebie, przytuliłem. Nie protestowała. Nie miałem nic przeciwko przyjacielskim żartom, ale teraz potrzeba mi było czegoś innego. Musiałem upewnić się, że Anna jest bezpieczna, zrzucić z siebie lęk, który dręczył mnie nawet w stanie nieświadomości.

- Wszystko będzie dobrze - obiecała, jakby słysząc moje myśli. - Kochanie… - dodała po chwili cichutkim szeptem.

- To wszystko zaszło dalej niż przelotny romans, prawda?

Nie odpowiedziała. Nie musiała, wiedziałem, że mam rację. Żadne z nas nie należało do ludzi łatwo nawiązujących kontakty, przyzwyczajenie się do myśli, że jesteśmy od kogoś zależni, będzie trudne. Miałem wiele pytań, ale wszystkie one mogły trochę poczekać. Przesunąłem się na łóżku, zrobiłem jej miejsce.

- Połóż się przy mnie - poprosiłem.

- Tylko niech ci nie przychodzą głupoty do głowy - uprzedziła mnie z uśmiechem. - Jeśli pozrywasz sobie szwy, Maks mnie zabije.

Mimo tego, co powiedziała, cofnęła się dwa kroki i zaczęła wolno, zmysłowo zdejmować ubranie. Poprawiłem się na poduszce, chciałem mieć lepszy widok. Na początek na dywan sfrunęła spódniczka, odsłaniając długie, smukłe nogi w czarnych, siatkowych pończochach z podwiązkami i seksowne, koronkowe majteczki, te same, które jej niedawno sprezentowałem. Mruknąłem z zadowoleniem, kiedy zaczęła rozpinać bluzeczkę. Nie pamiętałem już o ranach, czułem się całkiem zdrowy… Nagle zobaczyłem opatrunek na ramieniu Anny, czar prysnął.

- Co to ma znaczyć?! - zawołałem, siadając na łóżku. - Co ci się stało?

- Draśnięcie - rzuciła lekceważąco. - Gorzej obrywałam na treningu.

Przytuliła się do mnie już całkiem naga, prowokacyjnie muskając piersiami.

- Co się stało? - powtórzyłem.

Ułożyła się tak, abym nie widział jej twarzy.

- Ci Afgańcy… Mój brat rozwiązał ten problem. Byłam tam, żeby wszystkiego dopilnować. Nie, nie brałam udziału w walce - powiedziała pospiesznie, wyczuła, że tężeją mi mięśnie. - Rykoszet. To się zdarza.

Wypuściłem ze świstem powietrze z płuc. Miałem ochotę na nią krzyczeć, może nawet uderzyć, wiedziałem, że mógłbym to zrobić bezkarnie, jednak w niczym nie rozwiązałoby to naszego problemu. Anna była w Specnazie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Musiałem się pogodzić z sytuacją. Zaczęła mnie całować, delikatnie gładzić, starając się uważać na opatrunki.

- Co do tych szwów… - zacząłem.

- Po prostu staraj się płytko oddychać - powiedziała szelmowskim tonem. - I leż na plecach.

- Z płytkim oddychaniem nie mam problemów - odparłem, pieszcząc jej piersi. - Ale co do reszty…

- Damy radę - zapewniła mnie z przekonaniem.

Daliśmy. Później długo leżałem, słuchając spokojnego oddechu Anny. Kiedy skończyliśmy się kochać, niemal natychmiast usnęła. Zerknąłem na zegarek, okazało się, że przespałem ponad dobę. Anna musiała wrócić tu bezpośrednio po akcji, wykąpać się, przebrać w seksowne ciuchy i czekać na moje przebudzenie. Wszystko po to, żeby zrobić mi przyjemność. No i była jeszcze sprawa z oddziałem Michała Archanioła, jak zacząłem nazywać grupę dowodzoną przez jej brata. Niewykluczone, że musiałbym poprosić go o pomoc tak czy owak, ale zapewne miałoby to swoją cenę… Nie jestem pewien, czy ewentualne odnalezienie relikwii wyrównałoby nasze rachunki. A tak, Anna załatwiła wszystko bez mojej wiedzy, a więc nie miałem wobec Rosjan żadnych zobowiązań. Nie łudziłem się, że był to przypadek. Postąpiła tak celowo - z miłości. Jej brat, pułkownik Specnazu, znalazłby wiele sposobów, na jakie mógłbym okazać mu swoją wdzięczność…

Zacisnąłem bezwiednie pięści, nie przywykłem, że ktoś się o mnie troszczy czy wręcz ryzykuje życiem. Nie bardzo wierzyłem też, że Anna jedynie obserwowała całą akcję. W siłach specjalnych nie ma outsiderów, są tylko „wrogowie” i „nasi”. Musiałem przyjąć do wiadomości fakt, że moja ukochana zabijała dla mnie. Nie, żebym miał jakieś dylematy moralne, nie ufam ludziom, którzy twierdzą, że nie potrafiliby nikogo zabić. To fanatycy albo wizjonerzy. Czasem rzeczywiście nie byliby w stanie nikogo skrzywdzić, przynajmniej pojedynczo…

Wyślizgnąłem się z łóżka ostrożnie, aby nie obudzić Anny, musiała być wyczerpana. Ogarnąłem się nieco i poszedłem szukać wujka Maksa. Jak zwykle siedział na werandzie. Kiedy mnie ujrzał, bez słowa podsunął szklankę jakiegoś mętnego płynu. Maks spędził dwa lata w buddyjskim klasztorze w Chinach, tuż przy granicy z Wietnamem. Zapędził się tam za swoim „celem”. „Cel” został namierzony i zlikwidowany bez problemu, ale coś kazało Maksowi zostać tam na dłużej. Jednym z efektów pobytu w klasztornym zaciszu jest ślepe zaufanie wujka do rozmaitych ingrediencji serwowanych w charakterze lekarstw przez mnichów. Przywiózł wiele receptur ze sobą, a jego azjatyccy znajomi uzupełniają na bieżąco kolekcje egzotycznych ziół koniecznych do fabrykowania tych mikstur. Niezależnie od choroby, którą mają leczyć, wszystkie te kompozycje smakują jednakowo obrzydliwie. Wychyliłem naczynie duszkiem, wiedziałem, że zapewnianie wujka, iż przeżyję bez tego, jest stratą czasu.

- Anna? - zapytał lakonicznie.

- Śpi - odparłem równie zwięźle.

- Jak twoje szwy? - kontynuował z niemal niedostrzegalną ironią w głosie.

- Odwal się - mruknąłem.

Po twarzy przemknął mu przelotny uśmiech.

- Wycofuję pytanie - powiedział z wyraźnym już rozbawieniem. - Ktoś taki jak ona doskonale zdaje sobie sprawę ze wszystkich zagrożeń, jakie niesie ze sobą naruszenie opatrunków.

- Chcę coś dać Annie - oznajmiłem zdecydowanie, zmieniając temat.

Maks uniósł brwi z przesadnym zdumieniem.

- Ponieważ nie wychowałem cię na idiotę, przypuszczam, że nie masz na myśli bransoletki z brylantami? Gdyby pomyślała, że chcesz jej się odpłacić… materialnie, zapewne skręciłaby ci kark i zatańczyła na grobie kankana. Albo rzuciła - dodał poważniejszym tonem.

- Nie, potrzebuję czegoś innego, a ty masz dojścia - wyjaśniłem.

Nie musiałem długo tłumaczyć, o co mi chodzi.

- To dobry pomysł. - Wujek z aprobatą pokiwał głową. - Na kiedy chcesz to mieć?

- Najlepiej na wczoraj.

- Zobaczę, co da się zrobić - obiecał.

* * *

Kopnąłem Huberta w kolano, później zaatakowałem żebra manekina. Odskoczyłem i otarłem pot z czoła. Kopnięcia nie wyszły mi rewelacyjnie. Ćwiczyłem rozebrany do pasa i co chwila zerkałem w przymocowane do ściany lustro. Bynajmniej nie w celu napawania się swoją muskulaturą… Problemem były moje obrażenia. Mimo iż niedawno Maks zdjął mi szwy, blizny nadal bolały. Wolałem nie dopuścić do sytuacji, w której ledwo zrośnięte brzegi którejś rany otworzyłyby się znowu. Niestety, z treningiem także nie mogłem czekać w nieskończoność. Tylko na filmach herosi zawsze pozostają silni i sprawni, w realnym życiu każdy dzień bez ćwiczeń powoduje spadek kondycji i koordynacji ruchowej. A jeśli pewne umiejętności mogą się okazać potrzebne w każdej chwili, nie ma innej możliwości jak codzienne ćwiczenia.

Wyjąłem nóż i kolejno atakowałem wrażliwe strefy „przeciwnika”. Brwi, dłonie, brzuch, skroń, tętnicę szyjną i podobojczykową. Błyskawicznie odwróciłem się do tyłu i rzuciłem nożem w grubą, drewnianą tarczę z wymalowaną sylwetką człowieka. Trafiłem w szyję. W realnej walce rzadko rzuca się nożem, nikt zdrowy na umyśle nie pozbywa się broni, ale czasem jest to jedyny sposób, aby zaskoczyć wroga, przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Kilkoma szarpnięciami obluzowałem głęboko zaryte w drewnie ostrze i odłożyłem na stół. Wziąłem za to specjalne, wykonane całkowicie ze stali rzutki i cofnąwszy się kilka kroków, cisnąłem dwie naraz. Jedna wbiła się w okolice serca, druga w podbrzusze wyobrażonej na tarczy figury. To już była czysta zabawa, lubiłem rzucać nożem, no i to ćwiczenie wyrabiało koordynację: oko - cel. Przez kilkanaście minut posyłałem do tarczy rzutki z różnych pozycji, celowałem w kończyny i korpus. Przeważnie trafiałem. Chybiłem tylko raz, ostrze wycelowane w serce wbiło się nieco niżej niż powinno, w realnym starciu skutek byłby podobny. Nie przejąłem się tym drobnym niepowodzeniem, wiedziałem, że minie sporo czasu, zanim odzyskam siły po starciu z Afgańcami. Niemniej jednak byłem zmęczony, niespecjalnie intensywny trening spowodował, że czułem się jak po biegu maratońskim. Właśnie postanowiłem skończyć na dzisiaj, kiedy usłyszałem dzwonek. Wyjrzałem przez wizjer, przed drzwiami stała Julia. Dopiero gdy wpuściłem ją do mieszkania, zdałem sobie sprawę, że otworzyłem jej półnagi, z napuchniętymi, wyraźnie widocznymi bliznami na piersiach i barku. Błyskawicznie stanąłem do dziewczyny plecami, ale było za późno, gwałtowne szarpnięcie, jakim odwróciła mnie z powrotem ku sobie, świadczyło, że wszystko zauważyła.

- Co to jest? - spytała, starając się mówić spokojnie. - Miałeś wypadek samochodowy?

Widziałem, jak na jej twarzy obawa miesza się ze złością, i nie miałem zamiaru pogarszać swojej sytuacji kłamstwem. Nie trzeba było być lekarzem, by zauważyć, że to szramy od noża.

- Małe nieporozumienie towarzyskie - wymamrotałem, spuszczając głowę.

- Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi! - syknęła. - Założę się, że nie zamierzałeś mi nawet o tym powiedzieć?!

- Poczekaj chwilę - poprosiłem.

Wziąłem chłodny, szybki prysznic, chętnie pomoczyłbym się w gorącej wodzie, ale wolałem oszczędzać poszarpaną skórę. Wróciłem do pokoju otulony grubym szlafrokiem. Przy mojej aktualnej kondycji założenie normalnego ubrania trwałoby zbyt długo. Julia siedziała w fotelu ze szklanką brandy w dłoni. Skrzywiła się, przełykając alkohol, i zwróciła w moją stronę z wyzywającym wyrazem twarzy.

- Więc?

- Wmieszałem się niechcący w mafijne porachunki - przyznałem.

Widziałem, że się wzdrygnęła.

- Nie wiem, jak można wmieszać się w coś takiego niechcący - rzuciła ostro.

Miałem na końcu języka zjadliwą odpowiedź, ale dostrzegłem w oczach Julii ból. Miała rację - przyjaciele tak nie postępują, a my staliśmy się przyjaciółmi lub niemal przyjaciółmi. Trudno mi było to oceniać, z oczywistych względów nie jestem ekspertem w zakresie stosunków interpersonalnych…

Bez słowa ująłem ją za ręce i przyciągnąłem do siebie.

- Przepraszam - wyszeptałem.

Staliśmy przez moment przytuleni, ale chwilę później Julia odepchnęła mnie stanowczo.

- Zdejmij ten szlafrok - powiedziała. - Muszę to jeszcze raz zobaczyć.

Wywróciłem oczyma, ale posłusznie zademonstrowałem jej blizny.

- Paskudne, prawda?

- Goją się? - spytała z troską w głosie.

Opuszkami palców dotknęła delikatnie mojego barku. Poczułem żar niemający nic wspólnego z ranami. Cofnąłem się gwałtownie i okryłem szlafrokiem.

- Bez problemu - burknąłem.

- Co z tym, który cię zranił?

Długo wpatrywałem się w dywan, Julia milczała, czekając na moją odpowiedź. Powiedzieć prawdę dziennikarce? Zawierzyć swój los niedawno poznanej osobie?

Cisza zaczęła tężeć, dławić.

- Było ich dwóch - powiedziałem wreszcie. - Jednego zabiłem, zanim wyciągnął nóż. Drugiego zastrzelił Maks.

Zamknąłem oczy, nie chciałem widzieć wyrazu jej twarzy.

- Jadłeś kolację? - spytała.

Mówiła normalnym, przyjaznym tonem, jakby nic się nie stało.

- Jeszcze nie.

Gdy uniosłem wzrok, nie dostrzegłem potępienia, raczej współczucie i troskę.

- Zabiłem go - powtórzyłem uparcie.

- Słyszałam za pierwszym razem - zapewniła. - Gdybym potrafiła, sama poderżnęłabym mu gardło. A teraz, co chcesz zjeść?

Oniemiałem.

- Ale…

- Nie bądź idiotą - powiedziała szorstko. - A co ty byś czuł, gdybym zabiła kogoś, kto chciałby mnie zgwałcić albo załatwić nożem?

- To co innego.

- Akurat! - parsknęła z niesmakiem. - Po prostu testosteron uderza ci na mózg. No więc? Co byś czuł, ale szczerze?

Zacisnąłem zęby.

- Żałowałbym, że nie ja to zrobiłem. Zadowolona?! - warknąłem.

Odpowiedziała mi uśmiechem, skinęła energicznie głową.

- Jeszcze ostatnie pytanie, zanim przejdziemy do istotniejszych spraw: czy nic ci już nie grozi?

- Nie. I nie podam ci szczegółów. - Powstrzymałem Julię gestem, widząc, że otwiera usta. - Jesteś cywilem, te sprawy cię nie dotyczą. I tak sporo ryzykowałem, mówiąc ci o zdarzeniu…

- Chyba nie aż tak wiele - odburknęła niechętnie. - Ale, ale… W co ubierzesz się na raut?

Popatrzyłem na dziewczynę z niedowierzaniem.

- Jaki raut, na litość boską?! Zresztą jestem rekonwalescentem.

- Raut to przyjęcie bez tańców, nie będziesz musiał szaleć na parkiecie w rytmie Crazy Frog - poinformowała mnie, najwyraźniej świetnie się bawiąc. - Masz tam koniecznie być, tak powiedział profesor Davidoff. Przyjadą jacyś naukowcy ze Stanów Zjednoczonych, specjaliści w zakresie cybernetyki społecznej.

Jęknąłem boleśnie. Nie mam nic przeciwko przyjęciom, ale obecnie moja sytuacja towarzyska na uczelni była dość… specyficzna. Z drugiej strony, jeżeli przyjedzie ktoś z amerykańskiego Ośrodka Studiów Strategicznych, Davidoff nie odpuści. Przyjdzie mi pełnić honory domu wraz z nim.

- Co tak stękasz? - spytała z ciekawością Julia.

- Kiedy to będzie?

- W piątek, a co?

- Anna gdzieś wyjeżdża w środę. Raczej nie zdąży wrócić na ten jubel.

- No i co z tego? Musisz iść w towarzystwie?

- Pewna urocza pani doktor rozpuszcza po uczelni plotki, że odkąd mnie rzuciła, jestem tak załamany psychicznie, że nie mogę spotykać się z kobietami - wyjaśniłem. - Trochę mnie to drażni, a jeśli przyjdę sam, potwierdzę jej wersję.

- A jaka jest prawda? - Julia zerknęła na mnie figlarnie.

- Mieliśmy właśnie małe tête-à-tête, kiedy okazało się, że nie jest tak dokładnie rozwiedziona, jak mnie wcześniej zapewniała… Tak jakoś się jej wyrwało. Nie jestem świętoszkiem, ale to oświadczenie kompletnie wybiło mnie z romantycznego nastroju.

Wzruszyłem ramionami.

- Co było dalej?

- Poprosiłem ją, aby poszukała sobie innego narzędzia zemsty na mężu, lecz nie przyjęła mojej rady do wiadomości. Chyba jeszcze nikt nigdy nie dał jej kosza. Jest bardzo ładna i ogólnie niegłupia - przyznałem obiektywnie. - No więc kompletnie zlekceważyła to, co jej powiedziałem. Nie chciałbym, żebyś doszła do wniosku, że jestem brutalny wobec kobiet, jednak w tej sytuacji…

- Tak?

- Wylądowała na schodach. W negliżu, bo sytuacja była już mocno… zaawansowana. Jak można się domyślić, nie przyjęła tego najlepiej.

Julia ukryła twarz w dłoniach, trzęsąc się ze śmiechu.

- Pra… prawdziwy z ciebie paladyn - wykrztusiła.

- Ha, ha - zawtórowałem jej ponuro. - Bardzo śmieszne.

Nagle klepnąłem się z rozmachem w czoło.

- Przecież ty też jesteś kobietą! - zawołałem.

- Ostatnio jak sprawdzałam, to byłam - potwierdziła ostrożnie.

- Możesz pójść ze mną…

Zaprzeczyła.

- Będę na tym przyjęciu, ale jestem umówiona z synem waszego - zawahała się - podsekretarza stanu. Zaprosił mnie wcześniej, a wygląda sympatycznie, więc…

Skrzywiłem się, jakbym rozgryzł coś paskudnego w smaku. Starałem się usilnie, aby moja twarz nie przypominała w tej chwili miny naburmuszonego nastolatka, ale chyba nie za bardzo mi się to udało, bo Julia pokazała mi język i poszła do kuchni. Wyglądało na to, że kobiety zostawiły mnie na lodzie… Była co prawda jeszcze jedna możliwość - dziewczyny, moje „siostry”. Miałem nadzieję, że któraś z nich będzie miała tyle wolnego czasu, że pofatyguje się ze mną na ten raut. Anita i Iza, które poznałem nieco później niż pozostałą trójkę „rodzeństwa”, były pięknymi, świadomymi swej urody kobietami. Nic dziwnego - pracowały jako modelki i odniosły w tym zawodzie spore sukcesy. Sięgnąłem po telefon komórkowy i połączyłem się Dagną. Odebrała niemal natychmiast.

- Co ci jest? Co ci się stało? - zarzuciła mnie od razu pytaniami.

- Spokojnie, czuję się całkiem nieźle - zapewniłem ją uspokajającym tonem.

- Ten matoł Marek dopiero dziś rano powiedział mi, że zostałeś ranny.

- Naprawdę, wszystko jest w porządku.

- Miałeś wypadek?

Westchnąłem z desperacją - oto korzyści z posiadania rodziny, teraz każdy będzie mnie odpytywał…

- Nie, to raczej coś z branży Marka - przyznałem.

- Mówiłeś, że się w to nie bawisz…

- Przypadek - uciąłem. - Dzwonię w zupełnie innej sprawie - zdecydowanie zmieniłem temat. - Potrzebuję towarzyszki na imprezę uczelnianą. Nie będę wchodził w szczegóły, ale jeśli przyjdę sam, moje notowania spadną.

- A ta twoja Rosjanka? - spytała już dużo spokojniej Dagna.

- Wyjeżdża, wróci w piątek wieczorem, ale raczej nie zdąży na tę imprezę.

- W porządku, załatwimy to - obiecała. - Zrobimy casting.

- Co?!

- Zgłosiłabym się od razu, ale dziewczyny wydrapałyby mi oczy, więc będziesz musiał sam wybrać…

Chyba wymknęło mi się jakieś przekleństwo, bo Dagna zachichotała.

- Ja, Wika, Anita i Iza. Jutro w naszej krakowskiej filii, wystąpimy w strojach wieczorowych i bikini - ogłosiła Dagna. - I niech zwycięży najlepsza…

Zanim zdążyłem zareagować, rozłączyła się roztropnie. Wielkimi krokami pomaszerowałem do sąsiedniego pokoju. Zrzuciłem szlafrok i ze wściekłym sapnięciem kopnąłem Huberta w krtań. Zapiszczał. Odczytałem szybkość kopnięcia na ekranie podłączonego do manekina komputera. Pobiłem rekord…












ROZDZIAŁ SZÓSTY




Wika zahamował gwałtownie, zatrzymaliśmy się jakieś pięć centymetrów za bagażnikiem czerwonego forda focusa. Zamknąłem oczy, najchętniej zatkałbym też uszy. Rudowłosa pani prokurator jeździła jak rajdowiec, klęła jak szewc i utrzymywała odstęp pomiędzy naszym samochodem a innymi pojazdami na grubość lakieru. W zasadzie nie pozwalam prowadzić nikomu swojego samochodu, ale najwyraźniej rodziny ta reguła nie dotyczyła. Sam nie wiem, jakim cudem Wika znalazła się za kierownicą, a ja na tylnym siedzeniu. W dodatku samochód niezupełnie był mój. Wujek Maks pożyczył mi porsche i zapewne spodziewał się, że oddam je w dobrym stanie. Nerwowo zbadałem zapięcie pasa, musnąłem tkwiący w kieszeni składany nóż. Mogłem go otworzyć ruchem jednej dłoni. Częściowo ząbkowane ostrze świetnie nadawało się do cięcia zablokowanych pasów bezpieczeństwa…

- Fajnie, że Maks pożyczył ci tego porszaka - odezwała się Wika, zdejmując jedną rękę z kierownicy.

- Patrz przed siebie! - warknąłem.

- Chodzi mi o to, że on raczej niechętnie rozstaje się ze swoimi samochodami - kontynuowała niezrażona.

- Pewnie widział, jak prowadzisz - zauważyłem złośliwie.

- Faktycznie Wika jest nieco impulsywnym kierowcą, ale jeszcze nigdy nie miała wypadku - zapewniła mnie Iza.

- Cud boski - zawyrokowałem.

Uchyliłem okno, chłodne powietrze rozrzedziło nieco zapach kosztownych perfum. Jechałem na raut w towarzystwie wszystkich czterech „sióstr”. Czasem popełniam błędy, ale nie jestem aż takim idiotą, żeby wybrać jedną z nich, odtrącając trzy pozostałe. Tak więc zorganizowany przez Dagnę casting zakończył się poczwórnym zwycięstwem. No cóż, czasem mam wrażenie, że mój instynkt samozachowawczy jest w zaniku, tym niemniej jednak istnieje…

Kiedy wysiedliśmy na parkingu, jeszcze raz zlustrowałem wzrokiem swoje panie. Dagna wystąpiła w stylizowanej na lata pięćdziesiąte burgundowej sukni od Balenciagi. Pantofelki Rottura Manolo Blahnika podkreślały smukłe łydki i kostki kobiety. Opadająca na ramiona burza blond włosów dopełniała obrazu całości.

- I jak? - Uniosła brwi Dagna.

- Znakomicie wyglądasz - powiedziałem szczerze.

- A ja? - Obróciła się na pięcie Iza.

Ubrana w klasyczny kostium o barwie złamanego różu, szczupła, z przyciętymi na pazia kasztanowymi włosami sprawiała wrażenie damy z wyższych sfer. Emanowała dystynkcją, a nawet pewnym chłodem.

- Hmm… - udałem zastanowienie. - Seksowna arystokratka - orzekłem wreszcie.

Pisnęła z radości i pocałowała mnie w policzek.

- No, mnie się dostanie. - Wika ponuro pokiwała głową. - Ale tylko dlatego, że Janusz nie lubi szybkiej jazdy.

Parsknąłem z udanym lekceważeniem. Drobna, o ostrych, niemal lisich rysach twarzy Wika zdecydowanie nie zaliczała się do piękności. Jednak zielone spodnie, bluzeczka z koronkowym kołnierzem i uwydatniający zgrabną figurę żakiet tworzyły harmonijną kompozycję z krótkimi, rudymi włosami pani prokurator. Tryskająca żywotnością i energiczna była co najmniej interesująca.

- Może być. - Machnąłem ręką.

Walnęła mnie pięścią w bok.

- Domagam się pochwał! - zażądała stanowczo.

- Księżniczka elfów? - zaryzykowałem.

Po chwili namysłu skinęła aprobująco głową. Zwróciłem się w kierunku Anity. Ciemnowłosa, o jasnej cerze, ubrana była w długą, czarną suknię bez rękawów, wykonaną z matowego jedwabiu. Wąska, przylegająca do ciała kreacja przecięta była pod biustem dużą, połyskliwą kokardą. Całość sprawiała wrażenie prostoty i elegancji.

- Parfait! - stwierdziłem z uznaniem.

- Wpuszczą nas? - zaniepokoiła się Iza, kiedy stanęliśmy na schodach. - Przecież zaproszenie było tylko dla ciebie i jednej osoby towarzyszącej.

- Jeśli trzeba będzie, załatwię to z rektorem. - Machnięciem ręki zbyłem jej obawy. - Nie sądzę jednak, aby to było konieczne. Profesura ma nie tylko mózgi, ale i oczy.

- To znaczy? - zainteresowała się Wika.

- To znaczy, że zaraz rzuci się na was banda samców z tytułami naukowymi - powiedziałem z uśmiechem.

Kiedy stanęliśmy w progu sali bankietowej, natychmiast ruszyło ku nam kilkanaście osób. Rzut oka na gości potwierdził moje przypuszczenia - na bankiecie znalazło się dużo więcej mężczyzn niż kobiet. Przywitałem się krótko ze znajomymi i zacząłem przeciskać przez tłum w poszukiwaniu rektora i Davidoffa. Znalazłem ich rozmawiających z profesorem Geładze. Niedaleko krążyła też moja niedoszła flama w towarzystwie faceta wyglądającego na kulturystę. Zapewne miała być to demonstracja faktu, że w odróżnieniu ode mnie ona nie ma problemów ze znalezieniem partnera.

- Profesorze… - Wręczyłem zasępionemu Geładze kieliszek wódki i odwołałem dyskretnie na bok Davidoffa i rektora.

Gruzin był genialnym matematykiem i programistą, jednak miał też skłonność do imprezowania bez żadnych hamulców. Osoby o słabszej głowie omijały go szerokim łukiem.

- Dzięki Bogu - wyszeptał rektor z wdzięcznością. - Jeszcze chwila i musielibyśmy z nim pić.

- Przyprowadziłem dziewczęta - poinformowałem DavidofTa. - Trzy są na zbyciu, gdyby trzeba było zabawić jakiegoś gościa…

Skinieniem dłoni przywołałem „siostry”.

- Świetny pomysł - mruknął Rosjanin. - Jak zwykle brakuje kobiet. Dwu potrzebuję dla cybernetyków z Ameryki.

Bez słowa popchnąłem ku niemu Wikę i Izę. Davidoff wziął je pod ręce i ruszył w głąb sali.

- A ja? - upomniał się rektor.

- Profesorze, to moja siostra Dagna - dokonałem prezentacji. - Jest do pańskiej dyspozycji.

- Siostra? - spytał, patrząc na mnie spod oka.

- To długa historia - odparłem z kamiennym wyrazem twarzy. - Zna trzy języki i jest wykwalifikowaną hostessą.

- Tak myślałem, że skądś panią znam - powiedział, marszcząc brwi. - Poznaliśmy się na jakimś przyjęciu?

- Raczej nie - zaprzeczyła z uśmiechem. - Prowadzę agencję modelek. Czasem sama występuję na pokazach.

- Bielizna Chantelle - wykrzyknął rektor, uderzając się w czoło. - Prezentowała pani… - Zaczerwienił się, uświadomiwszy sobie niezręczność sytuacji.

- Owszem, prezentowałam - przyznała Dagna bez cienia zażenowania.

- Doktor Korpacki jest naprawdę pani bratem? - zapytał z ciekawością.

Skinąłem nieznacznie głową, gdy zwróciła się do mnie z niemym pytaniem w oczach.

- Poznaliśmy się w rodzinie zastępczej. Jesteśmy wszyscy sierotami - wyjaśniła. - Ale może przedstawi mnie pan osobie, której mam dotrzymać towarzystwa?

- Nie sprawi to pani kłopotu?

- Absolutnie żadnego - zapewniła. - Zresztą dla Janusza zrobiłybyśmy wszystko. Martwił się, że przy zbyt małej liczbie kobiet niektórzy będą się nudzić, dlatego nas tu przyprowadził.

- Zapewne troszcząc się o mój spokój ducha? - Rektor obrzucił mnie kpiącym spojrzeniem.

- Raczej profesora Davidoffa - przyznałem. - Pan skorzystał przy okazji.

- Dobre i to - oznajmił z udawanym żalem w głosie. - Proszę się dobrze bawić. - Klepnął mnie po ramieniu, odchodząc z Dagną.

Przez niemal godzinę spacerowaliśmy z Anitą po sali, podejmując zdawkowe rozmowy z innymi gośćmi. Wprowadzałem ją w uczelniane ploteczki i skandale, pokazując ukradkiem ich bohaterów. Zamieniłem też kilka słów z amerykańskimi naukowcami, jednak wyglądało na to, że świetnie się bawią w towarzystwie Izy i Wiki. Przez cały czas starałem się mieć na oku doktor Wielecką i jej umięśnionego adoratora. Mina pani doktor przypominała chmurę gradową, najwyraźniej coś kombinowała.

Po pewnym czasie podeszła do nas Julia i przedstawiła swojego partnera. Kiedy ściskałem mu dłoń, ujrzałem w jego oczach przelotny błysk irytacji, a może niechętnego podziwu. Był średniego wzrostu blondynem pod trzydziestkę, jak się okazało - pracował w MSZ, ale nie zauważyłem w nim żadnej pretensjonalności, tak charakterystycznej dla większości zatrudnionych w tej instytucji osób. W jego stosunku do Julii wyczułem swego rodzaju czułą pobłażliwość, a panna de Becque kilkakrotnie przyglądała mu się ukradkiem, jakby chcąc wysondować, co myśli. Pocałunek, jakim mnie przywitała, był całkowicie platoniczny, napięcie, które pojawiało się wcześniej między nami zniknęło.

- Co znowu? - spytała Anita, widząc, jak obserwuję odchodzącą parę.

- Zastanawiam się, czy straciłem przyjaciółkę, czy tylko… - nie dokończyłem.

- Lubisz ją?

- Bardzo - przyznałem. - Choć prawdę mówiąc, nie wiem za co.

- Czasem lubimy kogoś za sam fakt, że jest - powiedziała z pewną melancholią.

Uniosłem brwi, ale nie skomentowałem, wiedziałem, że upłynie dużo czasu, zanim się poznamy, słowa mojej towarzyszki wydawały się bardziej echem jej myśli niż banalną sentencją. Może kiedyś wyjawi mi swoje sekrety…

- A to kto? - Anita dyskretnie wskazała kobietę stojącą samotnie z kieliszkiem szampana.

- Małgorzata Boerner, lodowa księżniczka. Dwadzieścia dziewięć lat, profesor uczelniany - odparłem cierpkim tonem.

- Czym się zajmuje? - Moja towarzyszka nie odrywała wzroku od kobiety. - I czemu nazywasz ją lodową księżniczką?

- Jest podobno spokrewniona z jakąś rodziną książęcą, a zajmuje się probabilistyką. No i nie przepada za towarzystwem…

Anita odwróciła się do mnie i spojrzała z namysłem.

- Probabilistyka to…?

- Przepraszam - zaczerwieniłem się. - To dział matematyki, rachunek prawdopodobieństwa.

- Naprawdę jest księżniczką?

- Coś w tym rodzaju - odparłem bez emocji. - Tak przynajmniej twierdzi mój przyjaciel Gilbert. On sam ma koneksje arystokratyczne i interesuje się tymi sprawami.

- Byłaby wspaniałą modelką. To skończona piękność - stwierdziła Anita. - Może ma trochę zbyt duży biust, ale…

- Nie, nie… - zaprzeczyłem stanowczo. - Biust jest w porządku. Więcej niż w porządku.

- Mężczyźni - parsknęła z niesmakiem.

Jakby czując na sobie nasz wzrok, profesor Boerner odwróciła się i po chwili wahania ruszyła w naszym kierunku.

- Idzie tu - wymamrotała Anita.

- No i co z tego? - Wzruszyłem ramionami. - Chcesz ją zwerbować do waszej agencji? Możemy ją spytać, co sądzi na temat reklamy bielizny Chantelle. - Uśmiechnąłem się złośliwie.

Pani Boerner odstawiła kieliszek na stolik, objęła mnie i pocałowała na powitanie. W jej ruchach była wzruszająca niepewność nastolatki.

- Święty Mikołaju, mój patronie - wymamrotałem zaskoczony.

Małgorzata była jedną z niewielu znanych mi kobiet autentycznie niezdających sobie sprawy z własnej urody. Otaczająca ją aura niewinności w parze z oszałamiającą, zmysłową figurą i klasycznie piękną twarzą, stanowiły iście piorunujący koktajl. Efektu dopełniały bujne, naturalnie kasztanowe włosy i ogromne, piwne oczy. Na uczelni uchodziłem co prawda za bliskiego przyjaciela Małgorzaty, jednak przekonanie to wynikało wyłącznie z faktu, że siadaliśmy razem z okazji rozmaitych imprez. Uroda narażała ją na rozliczne zaczepki, a ja stanowiłem czynnik „odstraszający” potencjalnych natrętów. Kiedyś wyjaśniła mi to wprost, jednak z takim wdziękiem, że nie miałem serca się gniewać.

- Przepraszam, że się narzucam, ale szukałam pretekstu, aby z tobą porozmawiać - szepnęła. - Wielecka chce cię jakoś skompromitować. Teraz, na tym raucie.

- Ostatnio chyba zbyt wiele pięknych kobiet kręci się wokół mnie - powiedziałem słabym głosem. - Nie przejmuj się Wielecką, ale może jeszcze trochę pokonspirujemy? - zaproponowałem.

- To znaczy? - Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.

Wymownym gestem nadstawiłem Małgorzacie drugi policzek.

- Łajdak! - Pogroziła mi palcem Anita. - Wszystko powiem Annie.

Ku mojemu zdumieniu dostałem drugiego buziaka.

- Kim jest Anna?

- To dziewczyna Janusza, Rosjanka, pracuje w…

Powstrzymałem rozbawioną Anitę jednym chłodnym spojrzeniem. Nie mam nic przeciwko żartom, o ile nie narażają moich bliskich na niebezpieczeństwo.

- Przepraszam - powiedziała skruszona. - Czasem się zapominam.

Dalszą rozmowę przerwała nam awantura przy stole rektora. Widząc wśród gestykulujących gwałtownie osób sylwetkę Davidoffa, przeprosiłem swoje towarzyszki i podszedłem bliżej. Geładze strofował ostrym tonem profesora, starając się go do czegoś przekonać.

- Nie mogę pić wódki - tłumaczył Davidoff. - Łykam lekarstwa, więc sam rozumiesz…

- Jakie lekarstwa? - warknął Geładze.

Rosjanin wyjął z kieszeni marynarki plastikowy pojemnik i bez słowa podał rozmówcy.

- Torazolidon… W połączeniu z alkoholem… wymioty, nudności, drgawki - czytał na głos Geładze. - Bzdura - powiedział wreszcie. - Popatrz!

Wysypał na dłoń kilkanaście kapsułek i popił setką wódki.

- I żadnych drgawek! - ogłosił tryumfalnie.

Davidoff usiadł ze zrezygnowaną miną i ujął kieliszek.

- Na zdrowie! - Gruzin wzniósł toast.

Przerażony rektor sięgnął po komórkę.

- Co za idiota! - zawołał z rozpaczą. - Jeśli coś mu się stanie, to będziemy mieli międzynarodowy skandal.

- Spokojnie, profesorze. - Powstrzymałem go łagodnym gestem. - To nie jest prawdziwy antybiotyk, tylko witamina C.

- Naprawdę?!

- Tak, to stara sztuczka. Na niektórych działa, na Geładze najwyraźniej nie - zauważyłem filozoficznie. - Czasem na tego typu imprezach trudno się wymówić od picia, więc…

- A może pan by spróbował? - Rektor wskazał ruchem głowy Gruzina.

- Znam swoje możliwości, Geładze jest nie do zdarcia. Jego organizm błyskawicznie rozkłada alkohol, on ma chyba jakiegoś enzymu w nadmiarze.

- Zostawi pan na pastwę losu swojego promotora?!

- Zostawię - przytaknąłem. - Niech pan się nie martwi, profesor Davidoff cierpi na podobną przypadłość co Geładze, tyle że jest bardziej powściągliwy. Nie zakładałbym się, który z nich prędzej wyląduje pod stołem…

Odprawiony machnięciem ręki podszedłem do dziewcząt. Wyglądało na to, że Małgorzata i Anita znalazły wspólny język. Włączyłem się do dyskusji, nie spuszczając jednak oka z Wieleckiej. Ubrana w szyfonową bluzeczkę z głębokim dekoltem i krótką spódniczkę odsłaniającą długie, zgrabne nogi była dość przyjemnym obiektem obserwacji. Pozornie bezplanowy spacer pani doktor zbliżał ją coraz bardziej do naszej grupki. Wreszcie stanęła za plecami Anity i trzymając w dłoni lampkę czerwonego wina, udała potknięcie. Błyskawicznym ruchem odsunąłem z jej drogi obie kobiety i agresorka wylądowała na posadzce. Zrobiło się zamieszanie, nadbiegli ludzie. Pomogłem wstać Wieleckiej, ale ta posiniała, nie mogła złapać tchu. Zakląłem, wyglądało na to, że czymś się zadławiła. W takich wypadkach liczą się sekundy, a skutki zwłoki mogą być opłakane. Stanąłem za plecami Wieleckiej i objąwszy ją w talii, nacisnąłem energicznie przeponę ku górze. Manewr Heimlicha okazał się skuteczny, z jej ust wyleciał fragment uzębienia. Odetchnąłem, wyglądało to na mostek dentystyczny. Niestety, nie tylko ja zauważyłem, że śliczne ząbki doktor Wieleckiej nie są dziełem natury…

- Zabiję czę - wysepleniła z nienawiścią.

- Nie wątpię, że spróbujesz, Żabciu - westchnąłem.

I ratuj tu taką…

* * *

Odwróciłem się na bok, czując ciepło ciała przytulonej do mnie Wiki. Po raucie wróciliśmy do mnie, a ponieważ wszyscy byli zmęczeni, zaproponowałem „siostrom” nocleg. Dagna i Anita spały na tapczanie w salonie, Iza na dwóch złączonych fotelach, a z Wiką podzieliłem się własnym łóżkiem. Chciałem co prawda oddać je dziewczętom, lecz Iza stanowczo odmówiła. Podobno pani prokurator miała zwyczaj pochrapywać… Znużona Wika skorzystała z propozycji bez żadnego skrępowania, ale ja przez dłuższą chwilę czułem się niepewnie w łóżku z, było nie było, obcą kobietą. Jednak po jakimś czasie moja podświadomość wychwyciła sygnały, które sprawiły, że spokojnie usnąłem. Bliskość Wiki nie wywoływała we mnie żadnej ekscytacji, widać wspomnienia z dzieciństwa okazały się na tyle silne, że nie działała na mnie erotycznie.

Obudziło mnie lekkie skrzypnięcie drzwi. Do pokoju weszła ubrana w kusą nocną koszulkę Anna. Nie siląc się na delikatność, potrząsnęła ramieniem Wiki i wymownym gestem pokazała jej wyjście.

- Spadaj, Ruda - powiedziała. - To moje miejsce.

- Każę cię aresztować - burknęła Wika, odwracając się na drugi bok. - Jestem prokuratorem Rzeczpospolitej Polskiej.

- Tu siły zbrojne Federacji Rosyjskiej - odparła słodko Anna.

W jej dłoni pojawił się znikąd pistolet, złowrogo szczęknął bezpiecznik.

- Wariactwo - wymruczała Wika, gramoląc się z łóżka. - I gdzie niby mam spać?

- Posłałam ci na dywanie w salonie.

Trzasnęły drzwi i po chwili zostaliśmy sami.

- Ja ci chyba za bardzo ufam - wyznała Anna, moszcząc się w moich ramionach. - Może powinnam na wszelki wypadek zastrzelić Wikę?

- Jesteś wzorem kurtuazji i zimnej krwi, kochanie - zapewniłem, całując ją lekko.

Wyczułem w Annie ogromne znużenie, mięśnie barków i ramion miała wyraźnie napięte.

- Zdejmuj tę koszulkę i połóż się na brzuchu - rozkazałem.

- W celu…? - spytała podejrzliwym tonem.

- Mam zamiar cię wymasować, ale jeśli nie chcesz…

W mgnieniu oka leżała przede mną naga. Pocałowałem ją delikatnie w pupę i rozpocząłem masaż. Ugniatałem barki i ramiona, uciskałem kciukami mięśnie wokół kręgosłupa, rozmasowałem nogi oraz stopy. Po paru minutach moim zabiegom zaczęło wtórować rozkoszne mruczenie.

- Jesteś świetnym masażystą - stwierdziła, ziewając, Anna. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

- Nie chwalę się tym na prawo i lewo. Zbyt wiele kobiet chciałoby skorzystać z moich umiejętności - wyjaśniłem kpiąco.

- No, no… uważaj, bo ci wytatuuję swoje inicjały na tyłku - zagroziła.

Usiadła i wyciągnęła do mnie ramiona. Naprawdę zły przełożyłem Annę przez kolano i wymierzyłem energicznego klapsa.

- A to za co? - spytała zaskoczona.

- Nie musisz mi płacić seksem za masaż - warknąłem, zaciskając zęby. - Masz go za darmo, bo cię lubię. Jesteś tak zmęczona, że ledwo żyjesz, a jednak doszłaś do wniosku, że powinnaś mi się odwdzięczyć. To obraźliwe.

- Przepraszam, kochanie - powiedziała pokornie, całując moje dłonie. - Przepraszam…

Przytuliłem ją, kołysząc łagodnie.

- Teraz śpij - szepnąłem. - A ja popilnuję twojego snu.

* * *

Marek pomachał mi i zniknął w zaroślach. Wsiadłem do samochodu i przejechałem kilkaset metrów dzielących mnie od posiadłości Ihora. Tym razem - podwarszawskiej. Ludzie z jednostki nazywanej enigmatycznie Centralną Grupą Realizacyjną, w której od niedawna pracował Marek, zajęli już wcześniej stanowiska, czas było załatwić sprawy z Magikiem. Przez wykonany ze stalowych prętów płot widziałem już klomby i rabatki wokół głównego budynku. Wszystko to wyglądało bardzo elegancko, ale nie miałem złudzeń - płaski teren umożliwiał ochronie obiektu nieskrępowany ostrzał we wszystkich kierunkach, a klomby służyły ukryciu rozmaitych urządzeń, jak fama głosiła - także min. Miałem nadzieję, że chłopcy wiedzą, co robią. To nie było aresztowanie jakiegoś, pożal się Boże, mafioso z Koziej Wólki. Ihora chronili zawodowcy. Z drugiej strony dowodzony przez Marka oddział składał się w stu procentach z weteranów z Afganistanu i Iraku. Każdy z nich wielokrotnie brał udział w prawdziwej walce. No cóż… zobaczymy, jak to wszystko wyjdzie.

Zatrzymałem wóz tuż przed bramą, pod okiem wszechobecnych kamer i dałem się przeszukać strażnikom. Zabrali mi nóż, glocka i telefon komórkowy. Jeden z ochroniarzy rzucił parę słów w przymocowany do krtani laryngofon i machnął dłonią, nakazując mi przejść dalej. Ruszyłem naprzód. Przyniesiona przeze mnie broń była elementem planu, miała zdenerwować Ihora, dać mu do myślenia. Coś jak sygnał: „Nie ufam ci już, sukinsynu”.

Zobaczyłem go z daleka - siedział przed domem pod potężną, chroniącą przed deszczem i wiatrem markizą. Mżyło. Było chłodno, ale widać chciał zademonstrować, że pogoda jest mu obojętna, albo naprawdę nie odczuwał zimna. Magik urodził się na Syberii, w Kraju Zabajkalskim. Imię zawdzięczał ukraińskiemu przyjacielowi ojca, sam był stuprocentowym Rosjaninem. Tuż obok szefa siedział Fiedia Pogrzebacz, ulubiony goryl Ihora. Wysoki, chudy i łysy, w zsuniętych na czubek nosa okularach wyglądał niczym dobroduszny nauczyciel. Pseudo „Pogrzebacz” nadali mu kumple w Afganistanie, bo za pomocą rozgrzanego do czerwoności pręta przesłuchiwał jeńców, przeważnie skutecznie.

Skinąłem głową Magikowi i usiadłem przy stole, nie czekając na zaproszenie. Bez słowa położyłem na blacie cienką, tekturową teczkę. Ihor uniósł lekko brwi i przejrzał pobieżnie dokumenty.

- Chodzi ci o wyproszenie tych ludzi z Polski? - zapytał.

- Między innymi.

- Jest coś jeszcze? - Odkaszlnął elegancko w kułak.

Najwyraźniej był to jakiś znak, bo Fiedia wstał od stołu i przeszedł za moje plecy.

- Jeśli nie odwołasz swojego pieska, to jego mózg za chwilę obryzga mi ubranie. A wtedy będę niezadowolony jeszcze bardziej niż w tej chwili - poinformowałem chłodno.

Oczy Magika zabłysły złowrogo.

- Grozisz mi? - wyszeptał.

- Raczej ostrzegam, gdybym chciał cię zabić, już byś nie żył.

- Ćpałeś coś?

Usta Ihora rozciągnęły się w grymasie rozbawienia.

- Odwołaj pieska - powtórzyłem.

- No dobrze - westchnął Rosjanin. - Usiądź, Fiedka. Pogadajmy.

- Wystawiłeś mnie, gnoju - powiedziałem, patrząc Magikowi prosto w oczy. - W Krakowie. Wiedziałeś, że na ranczo będzie zasadzka.

- Przecież tam nie dojechałeś - odezwał się obojętnie. - Gdybyś dotarł na czas, nie rozmawialibyśmy dzisiaj, składałbym się na wieniec.

- Wyślij ludzi do mojego samochodu, są w nim dwie przenośne lodówki, niech je przyniosą. Najlepiej nie otwierając.

- Co tam jest?

- Nic, co mogłoby ci zagrozić, masz na to moje słowo. W odróżnieniu od twojego jest ono coś warte - dodałem zgryźliwie.

Ihorowi zagrały mięśnie twarzy, ale podniósł telefon i spokojnym głosem wydał polecenie. Po chwili ujrzeliśmy, jak od strony bramy zbliża się szybkim krokiem ktoś z ochrony, niosąc obie lodówki. Fiedia odsunął swoje krzesło od stołu i usiadł bokiem do nas, rozglądając się dokoła. Ponieważ sam dom zbudowano na niewielkim pagórku, mieliśmy wspaniały widok na okoliczne lasy. Podejrzewałem jednak, że Pogrzebacz nie kontemplował bynajmniej piękna przyrody. Co by o nim nie powiedzieć, był zawodowcem, teraz coś mu nie pasowało, wyczuwał zagrożenie.

- Szefie - odezwał się wreszcie. - On nie przyszedł sam. Posiadłość jest otoczona. Jego kumple to profesjonaliści, tylko w jednym miejscu przepłoszyli ptaki.

- Co to znaczy? - spytał Ihor, podnosząc na mnie wzrok.

Skinieniem głowy odprawił ochroniarza, który przyniósł lodówki.

- Wyjaśnię ci wszystko po kolei - obiecałem. - Najpierw niech Fiedia to otworzy. - Wskazałem na większą skrzynkę z oznaczeniem czerwonego krzyża.

Pogrzebacz wzruszył ramionami, a potem uchylił wieko lodówki. Zapewne strażnicy przy bramie przebadali ją dokładnie, ale chyba bez otwierania. Było wiele możliwości - prześwietlenie urządzeniem rentgenowskim o wysokiej rozdzielczości, badanie chemicznym testerem do wykrywania materiałów wybuchowych czy wykrywacz metalu. Gdyby zobaczyli, co jest w środku, Magik nie siedziałby teraz tak spokojnie… Ta powściągliwość ochrony mnie nie dziwiła, w tej branży zbytnia ciekawość nie popłacała, w razie jakiegokolwiek przecieku szukano winnych wśród tych, którzy posiadali konkretne informacje. Nikt się nie palił, aby zostać zaliczonym do tej grupy.

- O, kurwa… - wyszeptał Fiedia.

Z jego twarzy odpłynęła krew. Wyciągnął i ułożył na stole trzy ludzkie głowy. Oczywiście reakcja Pogrzebacza nie miała nic wspólnego z dekapitacją kilku osób. Chodziło tylko i wyłącznie o fakt, co to były za osoby.

- Szaleniec i jego dwaj porucznicy - powiedziałem pozornie beznamiętnie.

Nie patrzyłem wprost na głowy, kierowałem wzrok gdzieś pomiędzy Fiedię i Ihora. Starałem się nie zwracać uwagi na żółć podchodzącą mi do gardła.

- Co to jest? Dlaczego…? - wyjąkał Magik.

Wstałem i bez słowa zdjąłem marynarkę oraz koszulę, pokazując im świeże szramy od noża.

- Dotarłem na ranczo - powiedziałem z naciskiem. - Spotkałem tamtych dwóch. - Skinąłem w stronę mniejszej skrzynki.

Fiedia gorączkowo sięgnął do lodówki.

- Wasia Kruk, tego drugiego nie znam! - krzyknął. - Z Wasią byłem w Afganie. On faktycznie lubił nożem…

Spojrzał na mnie z mieszaniną obawy i podziwu. Awansowałem. Ze zwierzyny łownej stałem się myśliwym, kimś, z kim trzeba było się liczyć. Schyliłem się, by sięgnąć po koszulę, gdy dopadł do mnie Ihor i jednym szarpnięciem pociągnął ku sobie. Oniemiały wpatrywał się długo w wyryte na moim ramieniu litery A i M. Symbol Michała Archanioła.

- Otriad Archistratiga Michaiła - niemal jęknął, wodząc opuszkami palców po wypukłych bliznach.

Przeżegnał się prawosławnym znakiem krzyża, Fiedia także. Odsunąłem się spokojnie i zacząłem się ubierać. W myślach dziękowałem Michałowi Archaniołowi i wszystkim świętym za Marka i jego weteranów. Gdyby na ich miejscu był zwykły oddział antyterrorystyczny, w momencie kiedy Magik chwycił mnie za ramię, wybuchłaby strzelanina. Wątpię, abym ją przeżył.

- Masz dług do spłacenia, Ihor, wielki dług - powiedziałem. - Zgłosi się do ciebie…

- Nie - przerwał mi gorączkowo Magik. - W żadnym wypadku! Mam dług i akceptuję to - kontynuował już spokojniej. - Zrobię, co uznasz za stosowne, i nie mówię o tych żulach z Kanady, to drobiazg. - Machnął ręką. - Możesz sprawę uznać za załatwioną. Jednak nie ma mowy, żebym rozmawiał czy spotykał się z kimkolwiek innym niż ty. Za duże ryzyko. Tylko z tobą.

- Człowiek, którego chciałem ci przedstawić, jest godny zaufania i reprezentuje… instytucje, z którymi ja nie mam wiele wspólnego - zacząłem. - Jestem naukowcem, a nie…

- Nie! - przerwał mi ponownie Rosjanin. - Ufam tobie i ufam oddziałowi Archistratiga Michaiła, nikomu więcej.

Westchnąłem, ale nie zaprotestowałem. Ze swojego punktu widzenia Magik miał rację. Po co zamieniać pewny kontakt na nowy, zupełnie nieznany? Wtajemniczać dodatkowe osoby?

- No dobrze, niech tak będzie - odparłem bez entuzjazmu. - Kontakt tylko przeze mnie.

Kiedy pożegnałem ich skinieniem głowy, wstali. Po raz pierwszy od początku naszej znajomości. W oczach rosyjskiej mafii wyraźnie awansowałem…

* * *

- Więc mówisz, że jestem już całkowicie bezpieczna - spytała Julia.

- W Polsce - doprecyzowałem. - Gdy wrócisz do Kanady, może być różnie.

Julia pokiwała w zadumie głową, pociągnęła łyk piwa. Zaprosiłem ją do siebie zaraz po tym, jak dostałem wiadomość od Magika. Prześladowcy Julii zostali wytropieni przez jego ludzi i przekonani do wyjazdu z kraju. Nagłego wyjazdu. Przypuszczałem, że cała sprawa dostarczyła nielichej zabawy Afgańcom Ihora. Pewnie pierwszy raz zetknęli się z Kanadyjczykami uważającymi się za mafię… Oczywiście, zdając relację pannie de Becque, pominąłem detale, nie miałem zamiaru zawracać jej głowy drobiazgami. Na przykład tym, że każdy ze ścigających ją gangsterów doznał złamania prawej ręki w trzech miejscach. Nie wiedziałem, co ich czeka po powrocie do Kanady, ale jedno było pewne - będą musieli zmienić zawód, chyba że któryś był leworęczny.

Anna musnęła dłonią mój policzek, dolała mi piwa. Podziękowałem uśmiechem. Od pewnego czasu stosunki między dziewczynami poprawiły się i mogłem sobie pozwolić na zapraszanie obu naraz. Wydawało się nawet, że Julia woli przychodzić do mnie, kiedy jest obecna Anna.

- I jak tam twój fatygant z MSZ? - zmieniłem temat.

- Zazdrosny - skrzywiła się Julia.

- Może przyjdź kiedyś z nim? - zaproponowałem. - Niech się sam przekona, że między nami nie ma już żadnych fluidów?

- Ależ z ciebie matoł.

- Hmm? - Uniosłem ze zdziwieniem brwi.

- Chodzi o te fluidy. Mimo wszystko powinieneś dyszeć nieokiełznaną żądzą do Julii - wyjaśniła mi z uśmiechem Anna. - Zapewniać mnie o głębokich uczuciach, a jednocześnie podszczypać ją pod stołem albo coś. Twój ostentacyjnie deklarowany brak zainteresowania to śmiertelna obraza dla każdej kobiety. Nawet takiej, która tak naprawdę nie chce się z tobą spoufalać.

Przewróciłem bezradnie oczyma.

- Czyli jeśli nie dyszę dziką żądzą do wszystkich znanych mi kobiet w wieku produkcyjnym, to je tym samym obrażam? - upewniłem się.

- Dokładnie tak - poinformowała mnie z wyniosłą miną Julia.

- To chyba zbyt skomplikowane dla mnie - wyznałem.

- Dlatego jeszcze żyjesz - mruknęła Rosjanka. - Nie mam nic przeciwko takiemu faux pas, w końcu to nie ja jestem obrażana - dodała złośliwie.

Julia pokazała jej język, ale po chwili spoważniała, wyglądała, jakby się nad czymś zastanawiała.

- Mogę ci zadać dość osobiste pytanie? - zwróciła się do Anny.

Odpowiedziało jej przyzwalające mruknięcie.

- Jak znalazłaś się w Specnazie?

Spiorunowałem Julię wzrokiem, ale było już za późno, wyczułem, że Anna zesztywniała, beztroski nastrój uleciał bezpowrotnie.

- Nie musisz odpowiadać… - zacząłem.

Powstrzymała mnie gestem.

- Odpowiem - powiedziała. - Bardziej tobie niż Julii, masz prawo wiedzieć, a sama nigdy bym tego nie zrobiła.

Westchnęła głęboko, zacisnęła dłonie w pięści.

- Studiowałam architekturę w Moskwie tuż przed pierwszą wojną czeczeńską. Wtedy jeszcze wolałam budować niż wysadzać w powietrze… Mój brat był w wojsku, a reszta rodziny mieszkała w Groznym. Rodzice i młodsza siostra. Miała wtedy szesnaście lat. Stosunki między Rosjanami i Czeczeńcami układały się do tej pory różnie, ale moja rodzina żyła dobrze z miejscowymi, mieliśmy w Groznym wielu przyjaciół - Czeczenów. Kiedy inni Rosjanie zaczęli uciekać, rodzice i siostra zostali. Mieliśmy niewielki domek zbudowany z oszczędności całego życia, żal było wyjeżdżać, zostawiając dobytek. Sytuacja zaostrzała się, rosyjskie wojska szykowały się do interwencji, brat dzwonił co dzień do rodziców, namawiając ich na wyjazd, jednak bezskutecznie. Oni czuli się w Groznym bezpiecznie… Tamci przyszli któregoś wieczoru, niemal trzydziestu, większość z nich to byli znajomi: sąsiedzi, koledzy ze szkoły. Ludzie, którzy byli przyjaźnie przyjmowani w naszym domu, czasem zostawali na obiad… Ojca zarąbali w drzwiach siekierami, bo nie chciał ich wpuścić do środka. Matka miała szczęście, pchnęli ją nożem, gdy broniła ojca - opowiadała głuchym głosem Anna. - Siostra… Zgwałcili ją wszyscy, zrabowali, co się dało, a na koniec podpalili dom. Tanie z Groznego wywiózł znajomy Czeczen. Miał żonę Rosjankę, więc wiedział, że to kwestia czasu, zanim dobiorą się i do niej…

- Co się z nią stało, z twoją siostrą? - zapytała drżącym głosem Julia.

- Straciła kontakt z rzeczywistością. Odwiedzam ją czasem w psychuszce…

- A ci Czeczeni? Nikt ich nie oskarżył? Nie ukarał?

Anna roześmiała się gorzko.

- Masz na myśli sądy? Czeczeńskie sądy? Na pewno rozpatrzyłyby tę sprawę obiektywnie i uczciwie… Ale nie martw się, oni zostali ukarani i żaden z nich nie miał lekkiej śmierci.

- Kto ich zabił?

- Dżuma - odparła, wstając z miejsca, Anna.

Powstrzymała mnie gestem, dając do zrozumienia, że chce zostać sama, i wyszła z pokoju.

- Julia… - wysyczałem.

- Przepraszam, nie wiedziałam… - wyszeptała, z wyraźnym trudem powstrzymując łzy. - Jak można tak…? Jak ci ludzie…? - Ukryła twarz w dłoniach.

- To wojna - powiedziałem szorstko. - A na wojnie nie ma aniołów po żadnej ze stron.

- Ale nie rozumiem, jak mogła zabić ich choroba? Wszystkich naraz?

- To nie epidemia, to brat Anny - odparłem ponuro. - Dżuma, pułkownik Specnazu…

* * *

Zaczęły się rozbierać zaraz po wejściu do mojego gabinetu. Normalnie chodziły ubrane, a raczej rozebrane, jak tanie dziwki, jednak dzisiaj prezentowały się wyjątkowo… porządnie. No, ale była to kwestia roli, jaką zamierzały zagrać, nie pierwszy raz zresztą. Błyskawicznie zrzuciły skromne ciuszki, nic dziwnego, gdybym natychmiast zaprotestował albo uciekł na korytarz, mógłbym pomieszać im szyki. Obserwowałem to bez jakichkolwiek emocji, czekałem na rozwój wypadków. Nie zdziwiło mnie nawet, kiedy już w bieliźnie jedna spoliczkowała drugą. Zapewne nie wystarczyła im kompromitacja wykładowcy, miałem być także brutalnym gwałcicielem… Nie odezwałem się też, gdy podrapały sobie twarze i biusty.

- Skończyły panie ten występ? - spytałem chłodno.

Wtedy zaczęły krzyczeć. Jeden z czekających na zaliczenie studentów zadzwonił po policję, godzinę później siedziałem już w gabinecie rektora.

- Co pan ma na swoje usprawiedliwienie? - Pobielały na twarzy rektor wpatrywał się we mnie z wściekłością.

- Usprawiedliwienie? - Uniosłem leniwie brew. - A o co jestem oskarżony?

- Dobrze pan wie! Proszę nie nadużywać mojej cierpliwości! Ciekawe, czy byłby pan równie arogancki, gdyby na moim miejscu siedział pański promotor?

Przez chwilę wpatrywałem się we własne paznokcie, starając się okiełznać drzemiący we mnie gniew. Mogłem oczywiście powiedzieć to i owo rektorowi, był na tyle uczciwy, że nie mściłby się za to, jednak nie widziałem sensu obrażać porządnego w gruncie rzeczy człowieka. Nawet jeśli okazał się naiwny.

- Moglibyśmy odłożyć szczegółowe wyjaśnienia do jutra? - poprosiłem. - O ile wiem, nie sporządzono jeszcze policyjnego protokołu, panienki nie skończyły składania zeznań, nie przeprowadzono wszystkich badań…

- Jakich badań? Przecież one nie skarżyły się, że pan je zgwałcił, tylko że…

- Tylko że próbowałem - dokończyłem dobrodusznie. - No tak, ale moja wersja jest zupełnie inna.

- Słyszałem, że pan twierdzi, iż część zaliczeń załatwiły sobie w łóżku, a pan się oparł…

- Bez trudu - powiedziałem szczerze. - Dziwki kompletnie mnie nie podniecają.

- Chce pan wywołać skandal?! Rzucić podejrzenie na innych wykładowców?

- Tylko dwóch, tych winnych - poinformowałem z uśmiechem.

To, co powiedziałem, zastopowało nieco mojego rozmówcę.

- Nawet gdybym panu wierzył - odparł rektor po chwili milczenia - dowody wskazują…

- Profesorze - przerwałem mu w pół słowa - jest pan wybitnym specjalistą w swojej dziedzinie. Proszę sobie nie zawracać głowy kwestiami, które poza nią wykraczają. Przynajmniej w aspekcie kryminalistycznym. Bo jeśli chodzi o pewne decyzje administracyjne…

- I tak będę musiał je podjąć - teraz on wszedł mi w słowo. - Nawet jeśli dałem się wmanewrować i wyciągnąłem pochopne wnioski - dodał kwaśnym tonem. - Przepraszam - dorzucił po chwili.

Ponownie uniosłem brwi, tym razem wyszło mi to nawet lepiej niż przed chwilą, najwyraźniej zaczynałem dochodzić do pewnej wprawy.

- Doktorze Korpacki - wycedził przez zęby rektor - proszę nie nadużywać mojej cierpliwości. Osobiście nawet pana lubię, ale jeśli będę musiał pokazać panu pańskie miejsce w szyku, zrobię to bez chwili wahania. Jutro wyjaśnimy tę sprawę, ale proszę mi dać jakieś wskazówki, zasugerować, w którą stronę skandal się rozwinie. Bo rozumiem, że nie jest pan jeszcze gotowy, żeby wyłożyć kawę na ławę?

- Jutro - obiecałem.

- Więc?

- Poprosiłem policjantów o przeprowadzenie kilku testów. Między innymi chodzi o pobranie i identyfikację materiału spod paznokci.

- I co to da?

- One mają głębokie zadrapania - przypomniałem. - Jeśli ja to zrobiłem, a tak przecież obie studentki twierdzą, to za moimi paznokciami znajdzie się ich naskórek. Jeśli podrapały się same…

- Proszę pokazać dłonie - zażądał rektor.

Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło, abym bez słowa położył ręce na blacie. Zdecydowanie nie była to odpowiednia chwila, żeby demonstrować swoją niezależność…

- A więc to tak - powiedział. - Niech pan już idzie - zezwolił zmęczonym tonem. - Zobaczymy się jutro.

* * *

Za stołem, poza rektorem, dziekanem i Davidoffem, ujrzałem ze zdziwieniem Małgorzatę Boerner. Piękna pani profesor wpatrywała się we mnie z napięciem. A może starała się dodać mi otuchy? Rektor wyglądał na przygnębionego, z twarzy dziekana jak zwykle nie można było niczego wyczytać. Efekt kilkudziesięciu lat ostrych rozgrywek w pokera… Obie studentki siedziały na twardych, drewnianych krzesłach. Wyglądały nadzwyczaj skromnie, można by rzec - dziewiczo. Zapewne długo to ćwiczyły. Ja otrzymałem do dyspozycji dużo wygodniejszy fotel. Zastanawiałem się przez chwilę, czy było to efektem naturalnej hierarchii, czy raczej wyrazem osobistej sympatii kogoś, kto rozstawiał tu meble. Spotkaliśmy się w gabinecie rektora, na najwyraźniej zaimprowizowanym posiedzeniu. Na razie wszyscy milczeli. Rektor studiował przez chwilę jakieś akta, wreszcie odłożył je na biurko i odchrząknął.

- Może zaczniemy? - zaproponował. - W naszym nieoficjalnym spotkaniu uczestniczą poza mną i dziekanem profesor Davidoff, jako bezpośredni przełożony doktora Korpackiego, i pani Boerner reprezentująca komisję dyscyplinarną do spraw nauczycieli akademickich.

- Dlaczego zebraliśmy się tu nieoficjalne? - zainteresował się dziekan.

- Mam powody przypuszczać, że będziemy w stanie wyjaśnić dzisiaj tę kwestię definitywnie. Dla dobra uczelni chciałbym załatwić ją jak najszybciej.

- Przepraszam, panie rektorze, ale jeśli doktor Korpacki nie zostanie ukarany, będziemy zmuszone zwrócić się do prasy - odezwała się uczesana w kitkę brunetka. - Nie chcemy, żeby ktoś jeszcze został potraktowany tak jak my.

Ubrana w żakiet i spódnicę o stonowanych barwach, bez makijażu, sprawiała nadzwyczaj korzystne wrażenie. Mimo to w tonie jej głosu można było wychwycić podszytą złośliwością pewność siebie. Rektor przyjrzał się dziewczynie przez moment jak ciekawemu okazowi wirusa pod mikroskopem.

- Mogłyby panie wyjaśnić pewną kwestię? - odpowiedział pytaniem.

- Oczywiście, panie profesorze.

- Otrzymałem dziś rano wyniki badań, jakie przeprowadzono po pobraniu treści spod paznokci całej waszej trójce. W swoich zeznaniach napisały panie, że doktor Korpacki podrapał was, starając się zmusić…

- Tak było - przerwała mu druga studentka. Demonstrowała podbite oko i podrapaną twarz. Wyglądu ofiary dopełniały rozczochrane blond włosy.

- No więc nie mogę zrozumieć, dlaczego pod paznokciami doktora Korpackiego, notabene bardzo krótko przyciętymi, niczego nie wykryto, a panie miały tam swoją krew i tkankę?

Zapadła cisza, dziekan z budzącą grozę powolnością odwrócił się do studentek.

- Czy ja dobrze słyszę? - odezwał się złowrogo.

- To… niemożliwe - wyjąkała brunetka.

- Ależ nie tylko możliwe, ale i pewne. Osobiście nalegałem, żeby jak najszybciej skończono te badania. Nie było to zresztą specjalnie skomplikowane, każde z was ma inną grupę krwi.

- On nas zmusił - wykrzyknęła studentka z podbitym okiem. - Zmusił nas, żebyśmy się podrapały! Ma nóż, wszyscy wiedzą, że ma nóż! - zawyła. - Nożem nas straszył! Nożem!

Brunetka pobladła jak ściana. Już nie była taka pewna siebie.

- Z zeznań osób czekających pod gabinetem wynikało, że byłyście w środku najwyżej minutę. Niby jak w tak krótkim czasie pan doktor miałby rozebrać was obie do bielizny i zmusić… - zaczął ze złością dziekan.

- Jesteśmy dwie - przerwała mu brunetka. - Dwie - zaznaczyła dobitnie. - A doktor jest jeden.

Rozwścieczony dziekan zerwał się zza stołu.

- Ja wam…

Rektor powstrzymał go ruchem dłoni.

- Doktorze Korpacki - powiedział znużonym tonem. - Proszę wyjaśnić tę sprawę. Natychmiast.

Wstałem, uśmiechnąłem się do studentek i poprawiłem krawat.

- Panie i panowie… - zagaiłem.

- Czego pan nie zrozumiał w słowie „natychmiast”? - zazgrzytał zębami rektor. - Bez popisów oratorskich, bez napawania się sytuacją, w sposób niebudzący wątpliwości. Natychmiast! - powtórzył.

- Minuta, góra dwie - poparł go Davidoff. - Albo osobiście dam ci takiego kopa, że się przesączysz przez dziurkę od klucza. Nie mam zamiaru siedzieć tu ani sekundy dłużej niż jest to konieczne - dodał, patrząc z obrzydzeniem na studentki.

- No dobrze - ustąpiłem. - Wiedziałem, że obie panie próbowały szantażu wobec innych wykładowców. Większość je pogoniła, ale nie wiadomo było, jak ta sprawa się skończy, bo one były ostrożne. Nawet gdyby któremuś udało się nagrać ich groźby, to bez problemu by się wybroniły, ponieważ nigdy nie mówiły wprost, o co chodzi. Oczywiście wszyscy zainteresowani wiedzieli w czym rzecz, bo wynikało to z kontekstu. Wobec tego przesunąłem termin swojego zaliczenia tak, aby wypadł wcześniej niż pozostałe. Wiedziałem też, że jeszcze w ogólniaku oskarżyły jednego z nauczycieli o molestowanie. Rzecz jasna kłamały.

- Co się z nim stało? - spytała Małgorzata.

- Pozbawiono go prawa do wykonywania zawodu - odparłem z goryczą. - W takich sytuacjach nauczyciel jest na z góry straconej pozycji.

- Skąd pan się o tym dowiedział? - spytał dziekan.

- Z Internetu, sprawa była swego czasu dość znana. - Machnąłem lekceważąco ręką. - Wystarczyło wrzucić w wyszukiwarkę ich nazwiska. Wracając do rzeczy… Zabezpieczyłem się przed ich wizytą, podejrzewałem, że spróbują czegoś podobnego.

Podszedłem do umieszczonego w rogu gabinetu odtwarzacza i włożyłem płytę z nagraniem, uruchomiłem telewizor.

- Czy to wystarczy jako dowód? - zwróciłem się do rektora minutę później.

- W zupełności - potwierdził. - Co do pań…

- Same odejdziemy z tej pieprzonej uczelni - zawołała histerycznie brunetka. - Nie wrobicie nas!

- Niezupełnie - uśmiechnąłem się do niej serdecznie. - Niezupełnie… Czy i co zrobi uczelnia to nie moja sprawa…

- Zrobi, oj, zrobi - zapewnił ponurym tonem dziekan.

- Ja natomiast jeszcze dziś skieruję skargę do sądu.

- Panie doktorze, może da się to jednak jakoś załatwić? My wszystko… Odwołamy wszystko… - Blondynka złożyła dłonie jak do modlitwy.

Przez chwilę mierzyłem ją beznamiętnym wzrokiem, wreszcie pokręciłem głową.

- Nie - powiedziałem. - Na tym etapie niczego już nie możecie zrobić, a ja nie biorę jeńców.












ROZDZIAŁ SIÓDMY




Kląłem pod nosem, czytając list od znajomego antykwariusza. Kołybiew sprzedał ikonę wraz z zawartością jakiemuś kolekcjonerowi dewocjonaliów z Tajlandii. Zmiąłem ze złością kartkę i rzuciłem na dywan. Mimo intensywnych starań relikwia Michała Archanioła pozostawała nadal nieuchwytna. Stopniowo angażowałem się coraz bardziej w poszukiwania. Niespecjalnie interesował mnie mistyczny czy pseudomistyczny charakter tego przedmiotu, ale pozostawała fascynacja historyka: dotknąć czegoś, co prowadziło do walki tysiące wojowników, zetknąć się z legendą, chłonąć aurę artefaktu… Wiedziałem, że to strzęp materiału, ale nie miałem bliższego opisu. Jedyną znaną mi osobą, która widziała sztandar, był Dżuma. Wątpiłem, żeby stawił się na moje życzenie i odpowiedział na pytania dotyczące jego wyglądu. No i szczerze mówiąc, raczej niespecjalnie mi się spieszyło do rozmowy z bratem Anny. Nie jestem szczególnie bojaźliwy, ale ten facet przyprawiał mnie o dreszcze. Od pewnego czasu miałem sny związane z chorągwią. Widziałem sztandar z wyhaftowaną postacią Michała Archanioła, wskazującego mieczem wrogie zastępy, wzywającego do ataku. Postać z moich snów była dziwna, nie odpowiadała standardowym wyobrażeniom. Oblicze anioła bardziej przypominało twarz dowódcy, otwarte do krzyku usta, wymowny gest drugiej, niedzierżącej miecza dłoni znaczący tyle co: „Za mną!”. Generalnie anioły opisywane są jako byty będące jedynie emanacją woli Boga, nieustępliwe w wypełnianiu Jego planów, podróżujące poprzez czas i przestrzeń… A jednak te, zdawałoby się, żyjące w bezwzględnym posłuszeństwie istoty zbuntowały się. Kiedy Lucyfer wystąpił przeciwko Bogu, Michał miał po raz pierwszy poprowadzić wierne Jemu oddziały na wroga z okrzykiem: „Któż jak Bóg!”.

W malarstwie cerkiewnym Archanioł Michał jest przedstawiany w ramach typu ikonograficznego Deesis, co po grecku oznacza „błaganie”, albo jako Archistrateg - dowódca. Pokorna pozycja Michała w pierwszym typie ikon oznacza postawę służebną wobec Boga, a nawet człowieka. Potwierdza to wpleciona we włosy wstążka, nazywana po rosyjsku - toroki, będąca symbolem posłuszeństwa. Michał ubrany jest w purpurową dalmatykę, w ręku trzyma nie broń, a rabdos - cienką laskę symbolizującą władzę duchową. Jako Archistrateg odziany jest w krótki, żołnierski chiton i złocistą zbroję, w dłoni dzierży miecz. Mimo iż w jego włosach nadal widzimy toroki, to przedstawiony na tego typu obrazach Michał jest już zwierzchnikiem boskich hufców, dowódcą, archaniołem. W Biblii określenie „archanioł” występuje jedynie dwa razy, z imienia jako taki wymieniany jest tylko Michał. W księgach apokryficznych Michał przedstawiany jest jako druga osoba po Bogu, najwyższy sędzia, potężna moc, ten, który karze w imieniu Boga, lecz także okazuje miłosierdzie.

Pierwsza wzmianka o wsparciu walczących w obronie chrześcijaństwa żołnierzy przez Michała Archanioła pochodzi z siódmego wieku - Longobardowie, którzy zwyciężyli Saracenów pod Monte Gargano, swoje zwycięstwo przypisywali właśnie jemu. Czy mieli jakiś sztandar? Czy to właśnie on zawędrował później na Ruś? A może powstał dopiero w Rosji? Nie znałem odpowiedzi na te pytania, a bardzo chciałem je poznać. Sztandar Michała Archanioła opanował moje sny.

* * *

Odebrałem natychmiast, gdy zadzwoniła; trudno byłoby stwierdzić, że Koszka przemęcza mnie składaniem raportów. Czasem przez kilka dni nie mogłem się z nią skontaktować ani telefonicznie, ani przez Internet. Ostatnio dzwoniłem do dziewczyny codziennie, niestety, bezskutecznie. W swoim liście antykwariusz wspominał mętnie o jakimś dziwnym zdarzeniu, które mogło mieć związek z losami ikony. Niestety, kontakt z nim był jeszcze trudniejszy niż z Koszką, facet był nie tylko tradycjonalistą i informował mnie jedynie klasyczną pocztą, ale miał też autentyczną fobię na punkcie techniki. Na przykład przez telefon rozmawiał jedynie w sytuacjach przymusowych, dzwonić za niego musieli znajomi, on sam nie potrafił wprowadzić najprostszego numeru…

- Tak? - rzuciłem ostro w słuchawkę.

- Witaj, polski szpiegu - usłyszałem radosny, dziewczęcy szczebiot. - Kopę lat…

- Dzwonię do ciebie od tygodnia - warknąłem.

- Przepraszam - powiedziała bez cienia skruchy. - Siedzieliśmy na pustyni Gobi, wiesz, sztuka przeżycia i te sprawy. Zabrali nam komórki.

- Przez tydzień?

- Półtora - odparła ponuro. - Nie mogę już patrzeć na wojskowe racje żywnościowe.

- No to jednak nie jesteś kryptologiem…

- Co?

- Zastanawiałem się, w jakiej grupie się uczysz, no wiesz, czy będziesz agentem operacyjnym, czy dostaniesz robotę za biurkiem? No to teraz już wiem.

- Pokazuję ci język - poinformowała mnie po chwili. - Cwaniaczek jeden…

- Dobra, dosyć żartów, co z tym antykwariuszem? Bo on mi w liście wspominał…

- W liście?!

- Nieważne - westchnąłem ze zniecierpliwieniem. - Może nie jest zupełnie normalny, ale świetnie zna się na ikonach. No dalej, co się stało?

- Wpadł na jakąś swołocz - odpowiedziała niechętnie. - Jacyś narodowcy czy coś… Wiesz, skrajna prawica. Chcieli go pobić i tyle.

- W związku z tą ikoną, której szukał?

- Skąd! Po prostu wlazł im pod rękę.

- No i jak to się skończyło?

- Normalnie, dostali lanie. Znaczy, ci chuligani.

- Od niego?! Przecież to ciapciuś…

- Od nas, głupku. Byłam tam z Andriejem. Wiesz, że poszły mi spodnie? - odezwała się ożywionym tonem. - Kopnęłam w szczękę takiego drągala, z metr dziewięćdziesiąt, no i szew nie wytrzymał.

- Lepiej nie rozwijaj tego tematu - zaproponowałem zimno. - O tych spodniach. Nie mam zamiaru ubierać rosyjskiej agentury. I kim jest Andriej?

Przez pół minuty trwała w obrażonym milczeniu.

- Mój chłopak - powiedziała wreszcie. - I w związku z tym mam prośbę…

- Tak?

- On do was jedzie na dniach… Szykuje się jakaś wspólna akcja antynarkotykowa przeciwko rosyjskiej mafii.

Głos mojej rozmówczyni się zmienił, drżał niepewnie.

- Chciałabym być blisko niego, bo akcja potrwa kilka tygodni. Po tej pustyni dostanę bez problemu urlop na miesiąc, ale nie mam forsy. To znaczy mam, ale tylko na przejazd. Mogłabym zatrzymać się u ciebie? Odpracuję to, albo coś… - zawiesiła głos. - Oczywiście bez podtekstów - dodała.

Teraz ja milczałem. Nie miałem nic przeciwko przyjazdowi Koszki, jednak jakby na to nie patrzeć, szkoliła się na szpiega, a interesy Polski i Rosji okazywały się w wielu kwestiach rozbieżne. Niewątpliwie była sympatyczną dziewczyną, lecz istniała też możliwość, że jej przyjazd miał podłoże nie tyle romantyczne, co służbowe… Z drugiej strony, uratowała skórę mojemu antykwariuszowi, to nie ulegało wątpliwości.

- Podaj mi imię, nazwisko, datę urodzenia - zażądałem.

- Chcesz mnie sprawdzić?

- Owszem - przyznałem bez ogródek. - A jeśli okaże się, że korzystasz tylko z pretekstu…

- Rozumiem - weszła mi w słowo. - Nie ma sprawy - wyrecytowała pospiesznie dane personalne. - To mogę mieszkać u ciebie?

- Tak. Ale ten twój chłopak nie będzie miał nic przeciwko?

- Nie, on nic o tym nie wie - zachichotała. - Pamiętaj, obiecałeś. Pa!

- Chwileczkę… - zacząłem. - Koszka! Koszka!!! - ryknąłem wściekle.

Odpowiedziała mi cisza. Wyglądało na to, że dziewczyna załatwiła, co chciała, i ponownie stała się nieuchwytna. Westchnąłem - zapowiadał się ciekawy miesiąc. W głębi ducha miałem tylko nadzieję, że ów Andriej ma zwyczaj zastanawiać się, a potem dopiero sięgać po broń. Jednak nie była to wielka nadzieja… Mniej martwiłem się Anną, podejrzewałem, że owa operacja antymafijna nie jest dla niej żadną tajemnicą i w związku z tym nie będę musiał długo jej tłumaczyć, z jakiego powodu w moim mieszkaniu znalazła się kolejna kobieta. Chyba że moja wybranka w końcu straci cierpliwość…

* * *

Jechałem niespiesznie, myśląc o Gilbercie, wiozłem mu prezent, choć wcale nie byłem pewien, czy się ucieszy. Miałem tylko nadzieję, że to, co zrobiłem, nie zniszczy naszej przyjaźni. Z drugiej strony, nie mogłem się powstrzymać od wyrównania pewnych rachunków. W zielonej kartonowej teczce wiozłem wyrok sądowy i wycinki z lokalnych gazet. Chodziło oczywiście o moje przedsiębiorcze studentki… To Gilbert był nauczycielem, którego kilka lat temu wyrzucono ze szkoły, kiedy dwie uczennice oskarżyły go o molestowanie. Wykonały dokładnie ten sam numer, którego spróbowały ze mną, tyle że ja nie byłem bezbronny tak jak mój przyjaciel. Gilbert wierzył w ludzką dobroć, ja - nie za bardzo. Cała sprawa wyszła mu w pewnym sensie na dobre, bo zmienił parszywą posadkę na dużo bardziej dochodowy interes handlarza starodrukami. Wykorzystawszy swoje arystokratyczne koneksje, szybko stał się niemal monopolistą w tej branży, przynajmniej jeśli chodziło o naprawdę rzadkie, no i drogie dzieła. Jednak wiedziałem, że gryzła go jawna niesprawiedliwość tego, co mu się przytrafiło. Nie przeprowadzono żadnego poważnego śledztwa, zlekceważono opinie innych nauczycieli i jego słowo, relegowano Gilberta pospiesznie, ukradkiem, po złodziejsku. Nie dając żadnej możliwości obrony. Wśród wiezionych przeze mnie wycinków był wywiad z dyrektorem szkoły Gilberta. Reporter, który go przeprowadził, był moim znajomym, podrzuciłem mu temat, a on skwapliwie wykorzystał okazję. Z wywiadu przebijała pogarda do przełożonego, który tak obawiał się o swoją skórę, że wolał wyrzucić niewinnego człowieka, niż podjąć wyzwanie rzucone przez nieuczciwe uczennice. Dostało się też kilku oficjelom z miejscowego kuratorium. Jednym słowem - pełna rehabilitacja, tyle że poniewczasie.

Zatrzymałem samochód przed domem Gilberta. Gospodarz czekał już na mnie, przywitaliśmy się uściskiem dłoni.

- Nie wiem, po cholerę przyjeżdżasz spijać moje piwo, skoro nie przywiozłeś mi materia prima.

Wiedziałem, że to tylko żart, lecz nie miałem ochoty przerzucać się dowcipami. Machnąłem niechętnie ręką i bez słowa ruszyłem na poddasze. Atmosfera laboratorium mnie uspokajała.

- Co się stało? - Zmarszczył brwi. - Nie wyglądasz za dobrze.

Rzuciłem teczkę na stół i nakazałem gestem, aby ją otworzył. Sam stanąłem przy regale z książkami. Stałem tak kilkanaście minut, nie odważyłem się odwrócić, za plecami słyszałem tylko szelest papieru.

- Może usiądź, bo stoisz jak słup, a to mnie rozprasza - odezwał się wreszcie szorstko.

Usiadłem. Gilbert bębnił nerwowo palcami po stole.

- Od początku to zaplanowałeś? - Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem.

- Skojarzyłem nazwiska dopiero wtedy, kiedy zaczęły mi sugerować, że źle na tym wyjdę, jeśli im nie dam zaliczenia.

- Z jednej strony się cieszę - wymruczał. - Z drugiej, może trochę za ostro z nimi postąpiłeś. Mnie wystarczyłyby przeprosiny…

- A mnie nie - odpowiedziałem zimno. - Jakbyś nie zauważył, to ja byłem teraz ich głównym celem. Nie szukam guza, można nawet powiedzieć, że unikam walki, jestem za leniwy, aby mnie to bawiło, ale jak już do niej dojdzie, to nie uciekam i nie negocjuję.

- No dobrze, mniejsza z tym - wymamrotał. - Dziękuję… Wiesz - ożywił się - chyba coś drgnęło w sprawie tego preparatu. Całkiem możliwe, że dostanę w końcu tę materia prima. Jeden z moich znajomych ma chyba trochę w zapasie, powinno wystarczyć na dwie porcje.

- To świetnie - odetchnąłem z ulgą. - Wolałbym raczej nie przechodzić tego syndromu abstynenckiego.

- Tylko szkoda, że nie możemy sprawdzić, jak druga porcja wpłynie na blizny…

- Nie rozumiem?

- No, tamte ci zniknęły, a ja nie miałem żadnych i nie mam.

Parsknąłem lekceważąco.

- Też mi problem. Mam nowe - powiedziałem, podwijając rękawy i demonstrując szramy po nożu.

- Chryste… - mruknął Gilbert. - W co ty się wdałeś? Przedstawiłem mu nieco ocenzurowaną wersję zajścia w posiadłości Magika.

- Ruska mafia, Specnaz, Afgańcy… - wymamrotał. - Czyś ty na łeb upadł?! Po cholerę się z nimi zadajesz?

Przez chwilę siedziałem w milczeniu, zastanawiałem się, ile mu mogę powiedzieć, wreszcie podjąłem decyzję. Nie chciałem, żeby uważał, że kręcę jakieś ciemne interesy z rosyjską mafią.

- Jesteśmy zagrożeni terroryzmem i zalewani narkotykami. W obu tych sprawach Ihor może nam pomóc. - Wzruszyłem ramionami.

- Terroryzmem?!

- Islamiści wzięli nas w końcu na celownik. Do tej pory nie atakowali specjalnie Polaków, bo nie bardzo wypadało…

- Mógłbyś to wyjaśnić? - poprosił. - Pamiętaj, że mówisz do laika.

- Al-Kaida i podobne organizacje do tej pory nas oszczędzały, bo byliśmy za słabi. Każdy atak terrorystyczny obliczony jest na osiągnięcie jak największego efektu medialnego. Chodzi o to, żeby porazić strachem, zadziwić, pokazać sprawność organizacji, jej siłę. Tak było z atakami na World Trade Center i Pentagon. To była akcja zaplanowana i przeprowadzona przez profesjonalistów najwyższej klasy, nie przez szaleńców w turbanach, jak się często przedstawia islamskich terrorystów. Zamachowcy pochodzili z krajów uchodzących w oczach amerykańskiej administracji za „umiarkowanych sojuszników”: z Arabii Saudyjskiej, Egiptu, Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Zachowywali dyskrecję, nie afiszowali się z poglądami religijnymi czy politycznymi, znakomicie operowali finansami. Przed akcją i w jej trakcie wykazali się świetnym wyszkoleniem i wysoką dyscypliną operacyjną. Mówiąc krótko: przeszli przez amerykańskie systemy bezpieczeństwa niczym gorący nóż przez masło. Gdyby zaatakowali Polskę, zostałoby to odebrane jako wyraz słabości. Sygnał: „Nie jesteśmy na tyle silni, by przełamać zachodnie zabezpieczenia antyterrorystyczne, więc uderzamy tam, gdzie możemy liczyć na sukces bez większych problemów”. Nawet w wypadku gdyby im się udał sam atak, medialnie byłaby to porażka. Jednak teraz sytuacja się zmienia - dodałem ponuro.

- Dlaczego? - Zmarszczył brwi Gilbert.

- Jesteśmy postrzegani przez świat arabski jako jeden z najwierniejszych sojuszników USA. W Iraku i Afganistanie zaczęło się polowanie na Polaków. Oni chcą nas zmusić do wycofania wojsk z tamtego regionu. No i zbliżają się Euro 2012… Jeśli nie zajdą jakieś nieprzewidziane komplikacje i tak, jak przewidują plany, część imprez odbędzie się u nas, staniemy się dla terrorystów celem numer jeden.

- Ale nasi antyterroryści… - zaczął niepewnie.

- Nie jesteśmy przygotowani do konfrontacji z zawodowcami - przerwałem mu bezceremonialnie. - Wyobraź sobie jakąś sytuację zakładniczą w rodzaju opanowania teatru na Dubrowce, czy, nie daj Boże, tego, co było w Biesłanie… Dziesiątki albo setki zakładników, terroryści wyszkoleni jak zawodowi żołnierze, mający doświadczenie bojowe i gotowi zginąć w imię swojej sprawy… Zastanów się, ile takich spraw rozwiązali nasi komandosi?

Gilbert milczał.

- To ja ci powiem: ani jednej! Dlatego potrzeba zmian organizacyjnych, potężnej jednostki antyterrorystycznej, która byłaby przygotowana, żeby podjąć takie wyzwania. Jednostki szkolonej przez ludzi, którzy walczyli w podobnych sytuacjach. No i stąd ten Specnaz…

- A Ihor? - zapytał cicho Gilbert. - Przecież to gówno…

- Gówno - przytaknąłem. - Tylko wiesz co? Nie każdy może sobie pozwolić na luksus czystych rączek. - Parsknąłem ze złością. - Siedzisz tutaj w poczuciu własnej doskonałości moralnej, ale zastanów się, co zrobiłeś, żeby ograniczyć przerzut narkotyków do Polski? A ludzie, którzy nie boją się upaprać, mogą poprosić Ihora, aby nie sprzedawano ich na przykład pod szkołami. Dla Magika to żadna różnica, on i tak wyjdzie na swoje, jego organizacja nie zajmuje się bezpośrednio dystrybucją narkotyków, pobiera jedynie haracz od dilerów. Oczywiście czyjaś dusza będzie zbrukana przez sam kontakt z ruską mafią, ale uratuje się iluś tam małolatów. Ihor chętnie pomoże też zlikwidować kanały przerzutowe, o ile należą do konkurencji… Bo ta mu nie płaci.

- Wydaje się, że z tym trzeba walczyć całościowo, a nie na wąskim froncie - odezwał się niepewnie Gilbert.

- Globalnie? - roześmiałem się cynicznie. - To niemożliwe. Część ekspertów zajmujących się handlem narkotykami oblicza, że około jednej piątej pieniędzy na świecie pochodzi z tego biznesu. Nawet jeśli przesadzają, i tak są to ogromne kwoty. Gdyby położyć kres handlowi środkami odurzającymi, gospodarka światowa by się załamała… Tak więc nie likwiduje się problemu, a raczej odpycha. Niech przerzucają przez kraj sąsiada, sprzedają na innych rynkach… Byle nie u nas.

- Nie wygląda to wesoło - zauważył.

- Bo i nie jest wesołe. To wojna, nawet gorzej, bo na wojnie wiesz, kto wróg, a kto przyjaciel. Tu chwilowy sprzymierzeniec może w sekundę stać się wrogiem, a wróg stanąć po twojej stronie. Do tego dochodzą tabuny zaklinających rzeczywistość urzędasów, którzy nigdy nie przyznają, że istnieje jakiekolwiek zagrożenie dla Polski, bo musieliby coś wtedy zrobić. Postawić na profesjonalistów, kupić lepszy sprzęt, zmienić przepisy, może pogadać z Rosjanami.

- Myślałem, że jest już jakieś porozumienie?

- W bardzo wąskim zakresie. - Skrzywiłem się niechętnie.

Gilbert popatrzył na mnie w zamyśleniu.

- Nie wydaje się, żebyś był zadowolony z tych… układów.

- Nie jestem - przyznałem. - Niestety, nie zawsze w życiu mamy to, czego chcemy. A wojna to bagno, każda wojna. Jestem zmęczony - przyznałem. - Czasem żałuję, że pomysł Ciccioliny nie wypalił.

- Chodzi o tę podstarzałą gwiazdkę porno? A co ona ma wspólnego ze zwalczaniem terroryzmu?

- Miała koncepcję, jak załatwić sprawę raz a dobrze.

- Żartujesz?!

- Skąd, w 2002 roku zaoferowała Osamie bin Ladenowi swoje piękne białe ciało w zamian za pokój - wyjaśniłem z kamienną twarzą. - Niestety, nie skorzystał z propozycji…

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, potem obaj ryknęliśmy śmiechem. Co by o tym nie powiedzieć, inicjatywa Ciccioliny miała pewien urok…

* * *

Krzywiłem się, wyciągając z bagażnika prezent dla Anny, bo bezlitośnie przypominał mi, czym się zajmuje moja wybranka. Z drugiej strony, nie wątpiłem, że będzie z niego zadowolona.

Otworzyłem bramę i drzwi wejściowe, od dawna miałem własne klucze i kod do zamka. Z przedpokoju dobiegły mnie głosy kilku osób, widać Anna miała gości. Siedzieli w trójkę przy stole, grali w karty. Wszyscy ubrani w maskujące mundury, na dywanie leżały kamizelki kuloodporne, hełmy i reszta wyposażenia. Anton, Sasza i Anna… Poczułem ucisk w żołądku, widać było, że szykują się do akcji, czekają tylko na sygnał.

- Powiedzcie mi, że to tylko ćwiczenia - poprosiłem przez zaciśnięte zęby.

Mężczyźni wstali, przywitali się ze mną uściskiem dłoni, ale żaden nie odpowiedział na moje pytanie. Anna przytuliła się do mnie, pokręciła głową.

- Możecie brać udział w działaniach na terenie Polski? - zapytałem agresywnie. - To jest legalne?

- Są jakieś umowy międzyrządowe - wyjaśnił bez gniewu Anton. - Jedna tajniejsza od drugiej.

Rzuciłem ze złością paczkę na stół.

- To prezent - wymamrotałem. - Widzę, że się przyda.

- Na pierścionek za duża paka - zażartował Sasza.

Zamarłem. W oczach Anny pojawiła się tęsknota. Zniknęła w ułamku sekundy, niczym spadająca gwiazda, zastąpił ją figlarny błysk. Odepchnęła chłopaków i zaczęła rozwijać ozdobny papier. Wujek Maks dostarczył to, o co go prosiłem, od razu w stosownym opakowaniu.

- Buty? - zawołał Anton. - Ten kretyn dał jej buty…

Leżące na stole wojskowe buciory faktycznie nie rwały oczu, jednak Anna obejrzała je w skupieniu. Zbadała dotykiem podeszwę.

- Jest w nich coś dziwnego - przyznała z namysłem. - No i są dość ciężkie.

Sasza parsknął lekceważąco.

- Gdyby jeszcze jakieś szpilki… Chętnie zobaczyłbym cię w szpilkach - zwrócił się do Anny.

Stuknąłem go energicznie przez łeb.

- Chcesz się ze mną zmierzyć, zazdrośniku? - rzucił kpiąco, odskakując, przybrał pozycję bokserską.

- Jak cię obtłucze, to będziesz musiał zrezygnować z akcji - zgasił go Anton.

- Zakład, że za chwilę będziecie mnie błagać, żebym i wam takie załatwił? - spytałem, wskazując buty.

- W życiu - odparł pogardliwie Sasza.

- Mają aramidową wkładkę i wzmocnioną osłonę podeszwy. Wytrzymują wybuch siedemdziesięciu pięciu gramów trotylu - wyjaśniłem.

Anton podszedł do stołu i z niedowierzaniem obejrzał obuwie.

- Naprawdę? - spytał.

Potwierdziłem. Nie dziwiłem się jego zainteresowaniu. Wszyscy żołnierze boją się śmierci, ale ci najlepsi potrafią zapanować nad lękiem, oswoić go. Jednak jest coś, co przebija się przez warstwy ochronne, jakie musi sobie wypracować każdy zawodowiec - to lęk przez okaleczeniem. Miny przeciwpiechotne są koszmarem każdego żołnierza. Kiedyś - zabijały. Jednak później specjaliści stwierdzili, że lepiej okaleczyć wroga niż pozbawić go życia. Ktoś, komu wybuch urwał nogę, i tak zostanie wyłączony z walki, a jego rana i kalectwo spowodują, że trzeba będzie skierować do opieki nad nim, przynajmniej na pewien czas, kilka osób. Większość min przeciwpiechotnych zawiera nie więcej niż siedemdziesiąt pięć gramów trotylu bądź innego materiału wybuchowego, będącego jego ekwiwalentem. Teoretycznie takie buty powinny zabezpieczać przed utratą nóg. Teoretycznie…

- Rozmiar będzie dobry? - Anna spojrzała na mnie. - Bo do tego trzeba grube skarpety…

- Jest pół numeru większy, niż nosisz – przerwałem jej.

- No tak - mruknęła. - Zapominam czasem, że też jesteś żołnierzem.

- Nie jestem… - zacząłem.

- Tak? - odezwała się słodko, wkładając buty.

Machnąłem ręką. Nie byłem w nastroju do żartów. Może i mój prezent zabezpieczał przed minami naciskowymi, choć osobiście wolałbym tego nie sprawdzać, ale na pewno nie przed odłamkowymi czy wyskakującymi. Amerykańska mina przeciwpiechotna Claymore mogła być odpalana ręcznie z dużej odległości. Raziła stalowymi kulkami do dwustu pięćdziesięciu metrów. W przypadku min wyskakujących po aktywowaniu zapalnika korpus miny był wyrzucany na wysokość ponad metra i dopiero wtedy następowała eksplozja. Choćby te buty były siódmym cudem świata, nie mogły nikogo ochronić w podobnej sytuacji.

- Są wygodne, jakby były rozchodzone - powiedziała ucieszona Anna. - Mogę od razu je włożyć.

- To patent Maksa - wyjaśniłem bez entuzjazmu. - Nie dałbym ci butów, do których musiałabyś się przez miesiąc przyzwyczajać.

- Odszczekuję wszystko, co powiedziałem! - zawołał Sasza. - Możesz mi załatwić coś takiego? Cena nie gra roli.

- Ja też poproszę. - Klepnął mnie po ramieniu Anton.

Zapiszczał leżący na stole pager.

- Zbieramy się! - zakomenderowała Anna.

Błyskawicznie nałożyli oporządzenie, skontrolowali się nawzajem.

- Do zobaczenia, kochany. - Anna musnęła dłonią mój policzek.

Usłyszałem warkot samochodu, wyszedłem wraz z nimi przed bramę. Szarzało, nadchodził wieczór. Pod domem czekał bus z przyciemnionymi szybami. Anna zasalutowała mi kpiąco.

- Machnij rukoju, pożełaj udaczi tiem czia robota w etu nocz’ wojna - zanuciła.

Pomachałem jej ręką i życzyłem powodzenia. Gula z żołądka podchodziła mi do gardła. Odjechali. Poszedłem na tyły domu i otworzyłem szopę z drewnem. Anna paliła w kominku bukowymi polanami, w szopie trzymała pocięte, jeszcze nieporąbane pniaki. Zdjąłem marynarkę i postanowiłem się tym zająć. Potrzebowałem czegoś, co odciągnie moje myśli od dziewczyny. Sprawy między nami zdecydowanie zaszły za daleko, trzeba było coś zrobić. Po godzinie rąbania doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie wysłać Annę do Tajlandii w pościgu za ikoną. Przynajmniej przez jakiś czas nie będzie mogła brać udziału w walce. Kiedy wróci, niezależnie od tego, czy znajdzie sztandar, czy nie, postanowiłem się jej oświadczyć. Być może rozważy wtedy zmianę profesji… Otarłem spocone czoło i popatrzyłem na stos szczap u moich stóp. Tak zrobię, postanowiłem. Od razu odczułem ulgę.

* * *

Mieszkam na trzecim piętrze, czyjąś obecność wyczułem już na drugim. Była noc, nie zapaliłem światła, wchodząc do kamienicy, nigdy nie zapalam. Większość ludzi boi się ciemności, ja nie. Być może jest to spowodowane faktem, że widzę w mroku dużo lepiej niż przeciętny człowiek, ot taki wybryk natury. Zatrzymałem się na moment, nasłuchując, a potem bezszelestnie, dzięki butom na miękkich, gumowych podeszwach, wszedłem wyżej. Wyjąłem nóż. Wydawało mi się, że słyszę czyjś przyspieszony oddech. Uśmiechnąłem się. Jeśli ktoś chce mnie zaskoczyć, to przeżyje niezłą niespodziankę. Nawet gdyby zapalił światło, blask oślepi go na chwilę i albo nie będzie mógł strzelać, albo strzeli na oślep. Ja mogłem kierować się dotykiem, bo nóż był przedłużeniem mojej dłoni. Wyszedłszy na korytarz, przesuwałem się w kierunku mieszkania, muskając plecami ścianę, aby stanowić jak najmniejszy cel. Plama mroku pod moimi drzwiami zgęstniała. Przykucnąłem, gdy usłyszałem gwałtowny szelest materiału i paskudne okrężne kopnięcie przeszło mi nad głową. Poderwałem się, rzuciłem naprzód, lewym ramieniem objąłem szyję intruza, rękojeścią noża uderzyłem go w prawy bark. Kimkolwiek był, miał prawidłowe odruchy obronne, skręcił głowę w bok i przyciągając brodę do piersi, usiłował zablokować moje przedramię, aby nie dopuścić do ucisku na krtań. Bezskutecznie. Kiedy zwiotczał, schowałem nóż, opuściłem ostrożnie bezwładne ciało na podłogę, potem otworzyłem drzwi. Zapaliłem światło i zamarłem - na progu leżała szczupła, wyglądająca na jakieś dwadzieścia lat dziewczyna o krótko obciętych włosach. Tuż obok poniewierała się spora torba podróżna.

- Niech to szlag - wymamrotałem, pospiesznie wnosząc nieznajomą do środka. Położyłem ją na dywanie i wróciłem po torbę. Kiedy wniosłem bagaż do pokoju, otwierała oczy.

- Koszka, ty matołku - powiedziałem po rosyjsku. - Nie mogłaś mnie uprzedzić?

- Witaj, polski szpiegu. To było lepsze niż na filmie. - Uśmiechnęła się, masując sobie szyję. - Czym mnie walnąłeś w ramię?

Odchyliłem marynarkę, pokazując nóż w umocowanej pod pachą pochwie.

- Rękojeścią - wyjaśniłem.

- Super! - zawołała.

- Mało brakowało, a zarobiłabyś odwrotną stroną.

Wzruszyła ramionami.

- Ryzyko zawodowe - stwierdziła beztrosko.

- Coś na ząb? - zaproponowałem.

- Burczy mi w brzuchu - przyznała.

Przeszliśmy do kuchni, Koszka usiadła w wygodnym, wyściełanym krześle z poręczami, a ja zająłem się kolacją. Usmażyłem skwarki, odsączyłem je na papierowym ręczniku, z patelni odlałem nieco tłuszczu, wrzuciłem cebulę i dwa pokrojone w kostkę pomidory. Po chwili dodałem czosnku.

- Ale pachnie - odezwała się Koszka. Usłyszałem, że przełknęła ślinę.

- Jeszcze chwilkę. - Uśmiechnąłem się, rozbijając kilka jajek.

Do gotowej jajecznicy dodałem skwarki, postawiłem na stole dwa kubki z herbatą i nakroiłem chleba.

- Pycha! - mruknęła z pełnymi ustami. - A teraz powiedz mi, jak mam odpracować gościnę.

- To naprawdę nie jest konieczne.

- Nalegam. - Spojrzała mi prosto w oczy. - Źle bym się czuła, gdybym w żaden sposób ci się nie odwdzięczyła.

- Umiesz gotować? - spytałem.

- Nie - padła zdecydowana odpowiedź. - Chyba że chodzi o podgrzewanie wojskowych racji żywnościowych.

- Matka cię nie nauczyła? - zażartowałem.

Przełknęła w milczeniu kilka kęsów.

- Nie pamiętam matki - odpowiedziała. - Były jakieś ciocie. - Wzruszyła ramionami. - A potem wylądowałam na ulicy.

- Przepraszam, nie…

- To oczywiste, że nie wiedziałeś. - Machnięciem ręki zbyła moje zmieszanie. - Nieważne, było, minęło.

- Jak znalazłaś się w akademii FSB?

- Jest w Rosji taki program, armia zbiera dzieciaki z ulicy.

- Armia?!

Przytaknęła.

- Nasz kraj nie ma tyle pieniędzy na cele socjalne, co Europa Zachodnia. Armia pomaga dzieciom, a przy okazji sobie. Prowadzi szkoły o lekko wojskowym profilu. Na początek nic nadzwyczajnego, ot, wuefista jest weteranem z Afganistanu i poza normalnymi ćwiczeniami może ci pokazać, jak walczyć. Matematyk opowie o szyfrach, informatyk zademonstruje, jak bronić się przed internetowym atakiem. Jeśli chcesz. Przez cały czas trwa dyskretna selekcja, kiedy skończysz szkołę średnią, możesz zrobić, co ci przyjdzie do głowy, także odciąć się od tego wszystkiego. Jednak większość chce zostać razem, w rodzinie. Idą do oddziałów specjalnych, FSB, wywiadu wojskowego, desantu… Są wytrzymali na niewygody, karni i świetnie wyszkoleni. Bo ćwiczyli od dziecka…

- To wygląda jak szkolenie janczarów - zauważyłem.

- W jakimś stopniu tak jest. Jednak…

- Tak?

- Jako dwunastolatka na ulicy byłam nikim. Każdy mógł mnie mieć za parę groszy albo i za darmo, jeśli był silniejszy. Ale najgorsza była samotność, świadomość, że mój los nikogo nie obchodzi. Ci ludzie… z armii, wiem, że wykonywali rozkazy, realizowali plan, jednak jako pierwsi okazali mi przyjaźń. Kiedy odchodziłam z nimi, natknęliśmy się na mojego alfonsa. To był taki napakowany bysior na sterydach, miał nóż. A ja szłam za rękę z chudym, łysym kurduplem. Jego towarzysz zniknął chwilę wcześniej, teraz wiem, że pilnował nam pleców, na wypadek gdyby mój „opiekun” miał kumpli. Dlatego tamten zaatakował, nie bał się jakiegoś chudzielca. W chwilę później leżał na asfalcie w nożem we własnej dupie i połamaną ręką. I wył. Och, jak on cudnie wył… A ja chciałam, żeby łysol mnie polubił, i chciałam umieć się bić. Żeby to osiągnąć, zrobiłabym dosłownie wszystko. Jednak nie musiałam. Ten łysy okazał się ojcem Andrieja, polubił mnie dla mnie samej, a kiedy go poprosiłam, nauczył walczyć.

Milczałem długo, nie wiedziałem, co powiedzieć.

- Zaszokowałam cię, uraziłam? - spytała spokojnie.

- Nie - mruknąłem. - Nie uraziłaś. Ale może zmieńmy temat?

Posłusznie skinęła głową.

- Więc co mogę dla ciebie zrobić?

- W zasadzie jest coś takiego, lecz to raczej delikatna sprawa… Chciałbym, abyś śledziła pewnego człowieka. Problem polega na tym, że to profesjonalista najwyższej klasy, choć już nieaktywny. O ile mi wiadomo - dodałem po namyśle.

- Chcesz go zabić czy porwać? - Zabłysły jej oczy.

Zaskoczony spojrzałem na Koszkę, myślałem, że żartuje. Nie żartowała.

- Ani jedno, ani drugie - skrzywiłem się z niesmakiem. - To mój wujek. Jest dość skryty, a muszę wiedzieć pewną rzecz.

- To wszystko? - westchnęła z pewnym zawodem.

- Prawie. Możesz mi też posłużyć jako konsultantka.

- W zakresie damskiej bielizny? - rzuciła bezczelnie.

Ostrzegawczo pogroziłem Koszce palcem.

- Nie, z tym już koniec. Chodzi o wybór pierścionka zaręczynowego.

- Czemu nie spytasz szczęśliwej wybranki?

- Bo chcę jej zrobić niespodziankę, no i trochę się boję. Wolę postawić ją przed faktem dokonanym.

- Nie martw się. - Uśmiechnęła się kpiąco. - Jakby poszło nie tak, znajdziemy ci jakąś miłą, ładną i posłuszną Rosjankę.

Burknąłem coś pod nosem. Nie miałem zamiaru przekonywać Koszki, że znalazłem już miłą i ładną Rosjankę. Tylko z tym posłuszeństwem bywało różnie…

* * *

Paczka była średniej wielkości, jakieś czterdzieści na czterdzieści centymetrów. Stemple pocztowe i nazwisko nadawcy potwierdzały, że przyszła z Rosji. Gilbert popatrywał na nią z lekkim niepokojem.

- Ciężka jak cholera - powiedział. - Kojarzysz nadawcę? Bo ja nie znam żadnego Derbulina.

- Major Nikołaj Piotrowicz Derbulin z rosyjskiego Specnazu. Znam - potwierdziłem.

- Nie wybuchnie? - spytał. - I dlaczego przysłali to do mnie?

- To pewnie taki dowcip - stwierdziłem. - Wiesz, w stylu: „Znamy cię i wiemy, gdzie mieszkasz”.

- „Udusimy twojego psa, kotka i złotą rybkę, a ciebie wysadzimy w powietrze”? - wzdrygnął się Gilbert. - Może oni się dowiedzieli, że jestem za wolną Czeczenia?

- Ja też jestem za wolną Czeczenia - mruknąłem, przecinając papier. - Mimo wszystko…

- To może chcą wysadzić nas obu? I czemu „mimo wszystko”?

Sięgnąłem w głąb paczki, rozwinąłem otuloną jak mumia egipska butelkę, potem następne. Ustawiłem je w rządku na stole. W sumie Derbulin przysłał mi sześć litrów.

- No, wreszcie! - zawołałem.

- Co wreszcie?

- Mamy materia prima. Powinno wystarczyć i dla ciebie, i na wódkę.

- Jesteś pewien? Może ktoś ich oszukał?

Popatrzyłem na Gilberta z politowaniem.

- Ty byś ich oszukał?

Gilbert przełknął z trudem ślinę.

- Raczej nie - wymamrotał.

- Ile ci potrzeba?

- Jeśli to prawdziwa materia prima, wystarczy mi pół litra i jeszcze zostanie, resztę możesz dać temu wieśniakowi.

Kwaśna mina mojego przyjaciela świadczyła wyraźnie, co myśli na temat wykorzystywania zasad alchemii w tak prozaicznych kwestiach, jak produkcja alkoholu. Ja się tym nie przejmowałem, zamierzałem za to dopilnować, żeby wódka została wytworzona jak najszybciej i z zachowaniem wszelkich zasad królewskiej sztuki. Podejrzewałem, że produkt końcowy będzie miał duży zbyt… Nie miałem też zamiaru tłumaczyć Rosjanom, iż nieco się pomylili, myśląc, że to Gilbert wytwarza wódkę, lepiej, aby nie wiedzieli nic o preparacie długowieczności. Historia medycyny dowodziła, że w obliczu spełnienia jednego z największych marzeń ludzkości niektórzy zaczynali się… gorączkować.

- Co z tą Czeczenia? - przypomniał mi Gilbert.

Machnąłem ze złością ręką. Nie chciało mi się wyjaśniać, że wśród czeczeńskich dowódców nie ma jedności, że nie wszyscy z nich walczą dla kraju, że na terenie Czeczenii działa zarówno rosyjska, jak i czeczeńska mafia, a swoją grę prowadzą też rosyjskie służby specjalne. Odzyskanie niepodległości było ideą kruchą niczym szklany zamek. Wątpiłem, aby wytrzymała ona konfrontację z rzeczywistością.

- Jestem „za” - powiedziałem - ale widzę też wiele problemów, jakie są z tym związane. Pierwszy z brzegu to Czeczeni, którzy współpracują z Rosjanami, ludzie Kadyrowa. Część mieszkańców Czeczenii popiera go z mniejszym lub większym entuzjazmem, choćby dlatego, że widzi w nim szanse na normalizację sytuacji. Część nienawidzi go za to, że w drugiej wojnie czeczeńskiej stanął po stronie Rosjan, oraz za styl sprawowania rządów. Podobno Czeczeni boją się oddziałów Kadyrowa bardziej niż rosyjskich żołnierzy… Jak myślisz, co by się stało, gdyby ktoś machnął czarodziejską różdżką i nagle Czeczenia odzyskała niepodległość? Czy nie nastąpiłaby krwawa runda rozliczeń i porachunków? Czy z Czeczenii wycofałaby się mafia? Zaprzestała przerzutu narkotyków? Czy rosyjskie służby specjalne zrezygnowałyby z kontroli tego terenu? Dowódcy polowi przestali się kłócić, nie walczyliby o władzę?

Roześmiałem się sarkastycznie.

- A islamiści, którzy z takich lub innych powodów pomagają teraz Czeczenom? Czy nie zgłosiliby się po spłatę długu? Wiesz? Mnie najbardziej żal zwykłych ludzi: zarówno Czeczenów, jak i Rosjan. Tych, którzy chcieli tam tylko spokojnie żyć.

- Dajmy temu spokój - zaproponował Gilbert, marszcząc gniewnie czoło. - Wojna to gówno.

Przytaknąłem. Wojna to rzeczywiście gówno, zawsze i wszędzie. Czasem większe, czasem mniejsze. Z jednej strony trzeba walczyć z terroryzmem, to nie ulegało wątpliwości, z drugiej - stosowanie pewnych metod przysparzało tylko zwolenników islamistom. Rosjanie bynajmniej nie byli w tym osamotnieni. Amerykańskie metody przesłuchiwania bez zostawiania śladów i poprzez seksualne upokarzanie dawały podobny efekt. Jednak w warunkach bojowych podana na czas informacja była na wagę życia, a przeciwnicy także się nie patyczkowali, zdecydowanie nie… Czy istniała jakakolwiek możliwość przerwania tego błędnego koła? Nie wiedziałem. Może gdyby jedna ze stron zaczęła walczyć bez nienawiści? Tylko jakim cudem? Zresztą, trudno było uwierzyć w realność takiej wizji. Kto zaryzykowałby, żeby spróbować wprowadzić ją w życie? Nikt o zdrowych zmysłach. Chyba żeby stanęła za nim jakaś moc, artefakt.

Na przykład sztandar Michała Archanioła… Zagryzłem wargi - trzeba było jak najszybciej wysłać Annę do Tajlandii. Nawet gdyby cały szum wokół relikwii okazał się bzdurą. Podszedłem do jednego z regałów i wyjąłem wydaną w siedemnastym wieku książkę o właściwościach kamieni szlachetnych. Postanowiłem zająć się czymś przyjemniejszym. Zanim pójdę kupować pierścionek, nie zaszkodzi zapoznać się z teorią…

* * *

O szmaragdzie Marcin Siennik w szesnastowiecznym Herbarzu czyli ziół tutecznych i zamorskich opisaniu pisał, że: „Jest pożyteczny ten kamień ludziom, którzy czystość cielesną miłują, gdyż złączenia cielesnego nie cierpi”. Miał on także „żądze cielesne uśmierzać”. Nie sądziłem, aby była to najlepsza rekomendacja dla kogoś, kto nie stronił od owych żądz, jednak i kamień, i pierścionek bardzo mi się podobały. Pasowałyby do oczu Anny. Z kolei inne właściwości szmaragdu, takie jak polepszenie pamięci, ochrona przed trucizną i ukąszeniem wściekłego psa, były nie do pogardzenia. Moja wybranka miała do czynienia ze wściekłymi psami. Takimi na dwóch nogach…

Poprosiłem ekspedientkę o podanie pierścionka. Zanim spełniła moje życzenie, przekazała jakiś sygnał ochroniarzowi, tamten, robiąc groźną minę, stanął tuż przy drzwiach. Przewróciłem oczyma - ciekawe, co by zrobił, gdybym przyłożył jej teraz nóż do szyi? Jak długo zachowałby pewność siebie?

Złoto miało próbę 0,585. Nie chciałem wyższej, zbyt szybko by się ścierało. Sam pierścionek przypominał obrączkę, prostokątny szmaragd w otoczeniu sześciu niewielkich diamentów stwarzał wrażenie dyskretnej elegancji. Podobał mi się ten drobiazg. Miałem nadzieję, że Anna nie jest zwolenniczką brylantów rozmiaru przepiórczego jajka. Niestety, wielokrotnie zaobserwowałem, że gust niektórych kobiet miał się dokładnie odwrotnie do ich urody i inteligencji.

Kazałem zapakować pierścionek w ozdobne pudełko, zapłaciłem. Ochroniarz z rewerencją otworzył przede mną drzwi, według niego skoro uregulowałem rachunek, nie stanowiłem już zagrożenia… Wsiadłem do samochodu, włączyłem radio na swoim ulubionym kanale nadającym muzykę poważną. Pozwoliłem, by dźwięki Concierto de Aranjuez Joaquina Rodrigo oczyściły mój umysł, porwały. Po chwili nie myślałem już o tym, jak ta ulica wyglądałaby w razie ataku terrorystycznego, ile osób zdołałoby ocaleć, co byłaby w stanie zrobić policja i ochrona sklepów. Rozważanie podobnych spraw nie miało najmniejszego sensu. Chciałem poprosić Koszkę o pomoc w wyborze pierścionka, ale mój gość był zajęty. Drugiego dnia po przyjeździe zadzwoniła do swojego chłopaka i w ten sposób poznałem Andrieja. Andriej był wysokim, barczystym mężczyzną o słowiańskich rysach twarzy. Wbrew moim obawom nawet nie mrugnął, dowiedziawszy się, że dziewczyna mieszka u mnie. Po krótkiej rozmowie, w czasie której uparcie zwracał się do mnie per „panie kapitanie”, zabrał Koszkę do swojego hotelu. To była paskudna, zapluta nora, w której mieszkał z kumplem, sam nie wiedziałem - dla kamuflażu czy z braku funduszy. To tłumaczyło, dlaczego nie zaproponował, by Koszka zatrzymała się u niego. Ten schemat powtarzał się niemal każdego dnia, także dzisiaj. Ponieważ Rosjanin przyjechał w sprawie operacji przeciwko moskiewskiej mafii, zapewne omawiali właśnie kwestie… taktyczne.

Anna wczoraj poleciała do Tajlandii w poszukiwaniu aktualnego właściciela ikony. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w ciągu najbliższych dni kwestia sztandaru Michała Archanioła powinna się wyjaśnić. Miałem nadzieję na szczęśliwy finał, bo chorągiew Archistratiga coraz częściej nawiedzała moje sny. Nigdy specjalnie nie interesowałem się ikonami, ale teraz, szukając materiałów opisujących sposoby przedstawiania postaci Michała Archanioła, czytałem opracowania naukowe, a nawet podręczniki. Te ostatnie, nazywane po grecku hermeneia, opisywały dokładnie cały proces malowania ikon. Temat ten dziwnie mnie fascynował. Sposoby uzyskiwania pigmentów z minerałów i kamieni półszlachetnych, zalecane malarzom posty i modlitwy - to wszystko wciągało mnie w tajemniczy, mistyczny świat artystów, którzy poświęcili się przedstawianiu sacrum. Sama myśl o tym uspokajała, powodowała wyciszenie.

* * *

Jak na czterdzieści trzy lata wyglądała znakomicie: szczupła twarz o wysokich kościach policzkowych, pełne usta, migdałowy kształt oczu i smukła szyja przypominały Nefretete. Niewymuszona elegancja i gracja ruchów powodowały skojarzenia z tancerką. Była ubrana w spodnie, ciepłą kurtkę i sportowe buty, bujne, upięte w węzeł włosy podtrzymywała plastikowa spinka.

Dwukrotny, następujący raz za razem sygnał komórki nastawionej na wibrację poinformował mnie, że Koszka kontynuuje obserwację Maksa. Wszystko przebiegało według planu. Wujek Maks przynajmniej raz w tygodniu spacerował po tej samej uliczce co ona. Z wziętym nie wiadomo skąd jamnikiem. Kobieta miała doga de Bordeaux, wielkie rudobrązowe bydlę o paskudnym wyrazie pyska. Mogłem ją zaczepić wiele razy, ale chciałem mieć stuprocentową pewność, że Maks mi nie przeszkodzi, dlatego na rozmowę z nieznajomą wybrałem chwilę, kiedy wujek zakończył lustrację obiektu swoich westchnień i wracał do domu. Na wszelki wypadek Maksa pilnowała przyszła gwiazda rosyjskiego wywiadu.

Kiedy przysiadła na chwilę na ławeczce, podszedłem wolnym krokiem i stanąłem w kręgu światła pobliskiej latarni. Na co dzień chodzę niemal bezgłośnie, ale teraz starałem się, żeby było mnie słychać już z pewnej odległości. Była dwunasta w nocy i nie chciałem jej wystraszyć. No i nie chciałem wkurzyć doga… Zdarzyło mi się widzieć raz w akcji przedstawiciela tego gatunku, więc nie miałem zamiaru sprawdzać się w walce wręcz z ważącym na oko jakieś siedemdziesiąt kilo psiskiem. Gdy zająłem miejsce na przeciwległej ławce, dog natychmiast stanął pomiędzy mną a swoją panią. Wyjąłem ręce z kieszeni i powoli położyłem na kolanach.

- Czy moglibyśmy porozmawiać? - spytałem cicho.

Obrzuciła mnie nieco przestraszonym wzrokiem.

- Nie mam broni, a pani ma psa - powiedziałem uspokajająco.

- Nie rozmawiam nocą z nieznajomymi - odparła, wyciągając telefon komórkowy.

- Znam panią z opowiadań wujka, to ten facet z jamnikiem - wyjaśniłem.

Zawahała się. Wybrała zakodowany numer, zapewne policji, ale nie wcisnęła klawisza.

- Czy coś się stało? Widziałam go pół godziny temu.

- Owszem, coś się stało - przyznałem. - Oczywiście mogę z panią porozmawiać o bardziej przyzwoitej porze, ale chciałbym przeprowadzić tę rozmowę, mając świadomość, że Maks nie wtrąci się do naszej dyskusji. A on widuje się z panią dość nieregularnie, czasem tylko obserwuje panią z daleka. Jeśli by tak zrobił, nie zauważę go, jest zbyt dobry w te klocki.

- On mnie śledzi? - stropiła się wyraźnie. - Przecież…

Przerwałem jej znużonym gestem.

- Jeśli nawet, to tylko tak, jak zakochany facet. O ile nie jest pani kompletną idiotką, musiała pani coś wyczuć.

Pochyliła lekko głowę, być może zaczerwieniła się, ale nie mogłem tego dostrzec, siedziała poza zasięgiem światła ulicznej latarni.

- Co pana upoważnia do takich… - zaczęła z irytacją.

- Lubię wujka - przerwałem jej ponownie. - Mam już dosyć tego, że zachowuje się jak nastolatek. Chciałbym wyjaśnić tę sprawę. Zapewne Maks mi za to nie podziękuje - skrzywiłem się odruchowo - ale przynajmniej będzie wiadomo, na czym stoi.

- No dobrze, wysłucham pana - zadecydowała.

- Nie chciałbym być nachalny, ale pani pies już się wybiegał, a robi się chłodno. Może moglibyśmy kontynuować tę rozmowę w pani mieszkaniu?

- Mam zaprosić do domu nieznajomego? O północy?!

- Maksa zna pani od dziesięciu lat - zauważyłem.

- Od dwunastu - poprawiła. - Niewiele rozmawiamy, jednak mam do niego zaufanie, natomiast co do pana, nie wiem nawet, czy faktycznie jest pan z nim spokrewniony.

Położyłem portfel na ławce, a sam cofnąłem się kilka kroków.

- Tam jest nasze wspólne zdjęcie - poinformowałem. - Proszę je wyjąć i obejrzeć.

- Ładna dziewczyna - skomentowała, wyciągając fotkę Anny.

- Nie w tej przegródce - mruknąłem cierpkim głosem.

- Przepraszam - odparła bez cienia skruchy.

Na moment zainteresowała ją jedna z moich wizytówek, wreszcie sięgnęła po zdjęcie z Maksem.

- Tak, to pan - stwierdziła, jak mi się wydawało, z ulgą. - Chodźmy - zdecydowała.

Mieszkała na parterze, otworzyła drzwi i weszła pierwsza, dog poczekał, aż wejdę za nią. Ktoś go musiał dobrze wytresować, wiedział, że lepiej atakować od tyłu. Zerknąłem za siebie i zdjąłem grubą, skórzaną kurtkę. Nie przepadam za dużymi psami, kilkakrotnie musiałem się przed takimi bronić, mimo że przeżyłem, nie miałem ochoty powtarzać tych doświadczeń. Jednak trening zrobił swoje, odruchowo przygotowałem się do owinięcia przedramienia kilkoma warstwami skóry.

Kobieta zdjęła okrycie i zaprosiła mnie do stołu.

- Herbaty? - zaproponowała.

- Dziękuję, ale może przejdziemy do rzeczy.

- Słucham.

Opowiedziałem jej historię Maksa. Pobladła, kiedy mówiłem, że zrezygnował z zabicia jej męża. Na koniec dorzuciłem parę słów o sobie, wyjaśniłem, dlaczego zależy mi, aby podjęła decyzję.

- Nie wiem, czy panu wierzyć, to brzmi jak scenariusz filmu sensacyjnego - orzekła, mierząc mnie sceptycznym spojrzeniem.

Dog uwalił się u moich stóp w taki sposób, że uniemożliwiał mi zerwanie się z krzesła. Szturchnąłem go delikatnie czubkiem buta, nie zareagował. Sięgnąłem jeszcze raz do portfela i wyjąłem zdjęcie z kursu cybernetycznego dla jednostki Marka, podałem je bez słowa. Na fotografii kilkudziesięciu uzbrojonych po zęby żołnierzy stało pod ścianą potrzaskanego przez kule budynku. Byłem w tej grupie jako jedyny bez kominiarki.

- W pewnym sensie pracuję w podobnej branży co wujek - wyjaśniłem. - Jeśli to spowoduje, że przyjmie pani to, co powiedziałem, za dobrą monetę…

- No dobrze, załóżmy, że panu wierzę - powiedziała, zwracając mi zdjęcie. - Jak pan to sobie wyobraża? Myśli pan, że padnę mu w ramiona? Jestem wytrącona z równowagi - przyznała, obejmując się rękoma. - Nie tylko nie wiem, co robić, ale i co myśleć.

- Mam nadzieję, że Maks ujrzał w pani coś więcej niż ładną buzię - odezwałem się szorstko - i za jakiś czas będzie pani w stanie przeanalizować sytuację. Przyznaję, że wujek jest… nietuzinkową postacią, ale czy warto, aby przesłoniło to prosty fakt, że panią kocha?

Milczała. Kilka razy wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie zdecydowała się na to.

- Dobranoc - powiedziałem znużonym tonem, podnosząc się z krzesła.

Dog zerwał się natychmiast. Szturchnąłem go gniewnie kolanem, ku mojemu zdziwieniu nie tylko ustąpił mi z drogi, ale i otarł się o mnie, wyraźnie domagając się pieszczoty. Poczochrałem go przez chwilę za uszami, sapnął z zadowoleniem.

- Polubił pana - stwierdziła ze zdumieniem.

- Większość psów mnie lubi - poinformowałem ją ponuro. - Nie zawsze odwzajemniam to uczucie.

Oczy kobiety błysnęły od skrywanej wesołości.

- Wie pan, że to Maks go wyszkolił?

- Nie jestem zdziwiony - odparłem. - Chciał, żeby pies był w stanie panią obronić.

- Powie pan Maksowi o naszej rozmowie?

- Mam nadzieję, że nie urwie mi za to głowy - westchnąłem markotnie.

- Proszę mu powiedzieć, żeby nie przychodził tu więcej. Jeśli się zdecyduję z nim… porozmawiać, dam znać.

Wyszedłem z mieszkania, przystanąłem na korytarzu i oparłem czoło o zimną ścianę. Nie bałem się, że wujek się rozzłości, bałem się, że będzie mną rozczarowany. W tym momencie pomysł, żeby się wtrącić w jego sprawy, wydał mi się dużo mniej przemyślany niż wcześniej. No cóż, jeśli trzeba, zapłacę za swój błąd. Gorzej, jeśli będzie musiał zapłacić Maks…












ROZDZIAŁ ÓSMY




Podniosłem sztylet ze stali damasceńskiej i zerknąłem na wyryte u podstawy ostrza logo Centralnej Grupy Realizacyjnej przedstawiające skorpiona. Podobnie oznaczone zegarki Tactical Smith & Wesson leżały na stole tuż obok. Dwa sztylety i dwa zegarki, każdy z napisem „CGR - Antyterror”. Mimo iż wszystko zostało przygotowane ściśle według moich instrukcji, nadal wrzałem z gniewu. Wyciągnąłem z kieszeni napisany przez Marka raport i przeczytałem jeszcze raz stosowny fragment:

Operator A brał aktywny udział w szturmie na ufortyfikowaną posiadłość jednej ze zorganizowanych rosyjskich grup przestępczych działających w Polsce. Dzięki jego informacjom udało się wykryć i zneutralizować elektroniczny system ostrzegawczy bazujący na sieci czujników rejestrujących drgania gruntu i zablokować impulsy przesyłane przez czujniki fotoelektryczne. W czasie szturmowania budynku wspierał Zespół Niebieski, aktywnie uczestnicząc w eliminacji wrogów. Podczas starcia ogniowego z trzyosobowe grupę broniące dostępu na pierwsze piętro został ranny w ramię: Mimo to nie zaprzestał walki. Wycofał się z akcji dopiero na wyraźne polecenie dowódcy.

Przebiegłem raport wzrokiem i zatrzymałem się na kolejnym fragmencie:

Operator W podczas skrytego podejścia do budynku unieszkodliwił wartownika i rozbroił dwie kierunkowe miny przeciwpiechotne. Z narażeniem życia osłaniał ogniem ewakuację rannego operatora Zespołu Czerwonego. W związku z powyższym wnioskuję…

Zgrzytnąłem zębami i schowałem kartkę do kieszeni. Po udanej akcji Marek złożył wnioski o odznaczenie pięciu żołnierzy, w tym dwóch pomagających w operacji Rosjan. Te ostatnie, dotyczące Andrieja i jego kumpla określonego jako „operator W”, zostały odrzucone. Decyzję podjął niejaki pułkownik Rućko, szef działu kadr w CGR. Chcąc go przekonać do zmiany stanowiska, wdałem się w dyskusję z tępym, zadufanym w sobie pierdzistołkiem. W efekcie przysporzyłem sobie nowego wroga. Pan pułkownik nie przyjął najlepiej mojej propozycji, żeby odwrócić do góry nogami służbowy zydelek i wsadzić sobie metalową podpórkę w odwłok. Najwyraźniej Gilbert miał rację - nie miałem specjalnych talentów negocjacyjnych…

Tydzień, jaki upłynął od akcji, poświęciłem na dopingowanie znajomego knifemakera, który wykończył gotowe już ostrza według moich wskazówek. Kupiłem też dwa wodo- i wstrząsoodporne zegarki, zasilane wystarczającą na cztery lata litową baterią. No i kazałem wygrawerować odpowiednie napisy. Nie zamierzałem odsyłać z niczym ludzi, którzy walczyli za mój kraj.

- Są już - zameldował jeden z podwładnych Marka, uchylając dyskretnie drzwi.

- Przyprowadź ich tu - poprosiłem.

Czekaliśmy na nich w jednym z pomieszczeń krakowskiego lotniska. Marek załatwił to ze służbami ochrony. Teraz stał obok mnie w galowym mundurze z dystynkcjami majora. Miał wręczać pamiątkowe gadżety.

Do pokoju weszli obaj Rosjanie i Koszka. „Operator W” okazał się średniego wzrostu, sympatycznym, piegowatym młodzieńcem. Nigdy w życiu nie wziąłbym go za żołnierza, jednak jego dokonania mówiły same za siebie. Andriej miał opatrunek na lewej ręce, jeden z komandosów CGR niósł jego torbę podróżną, inny bagaże dziewczyny. Po chwili dołączyło do nas kilku chłopaków Marka.

- Nie lubię pożegnań - stwierdziłem - dlatego załatwię to krótko. Działacie w cieniu, jesteście ludźmi bez twarzy. Walczycie w wojnie niewidocznej dla większości ludzi. I tak powinno być. Jednak chciałbym, żebyście wiedzieli, że was zapamiętamy. Dlatego przyjmijcie te drobiazgi. Na znak, że macie tutaj przyjaciół.

Teraz wystąpił Marek z zegarkami i sztyletami. Rosjanie mieli łzy w oczach, najwyraźniej nie spodziewali się żadnych prezentów ani podziękowań. Dumna jak paw Koszka natychmiast założyła zegarek Andrieja.

- Ma pan, kapitanie, pozdrowienia od majora Derbulina - poinformował Andriej, żegnając się ze mną uściskiem dłoni.

- Powiedz temu pijaczynie, że wódka jeszcze nie jest gotowa.

Odpowiedział mi uśmiechem.

- Powtórzę - obiecał.

Po chwili Rosjanie wyszli w asyście Marka i paru jego ludzi, ich samolot odlatywał za piętnaście minut. Kiedy skierowałem się do drzwi, drogę zagrodził mi jeden z komandosów.

- Jest jeszcze pewien drobiazg…

Uniosłem ze zdumieniem brwi, patrząc na blokujące przejście ramię rozmiarów mojego uda. Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni mojej marynarki i zabrał mi portfel.

- Przyznaliśmy panu udział w wysokości stu złotych - poinformował.

- Udział?!

- To znaczy, że pozwolimy panu tyle dopłacić do tych prezentów dla chłopaków. Resztę dokładamy my. Cały oddział się składał.

- Przecież nie ustalałem tego z wami! Dlatego…

- Nie będziemy chyba kłócić się o pieniądze - zauważył z lekką kpiną w głosie.

Obrzuciłem go wściekłym wzrokiem. Facet wyglądał jak starszy i większy braciszek Pudzianowskiego. Za moimi plecami rozległo się dyskretne chrząknięcie. Dwaj koledzy mojego rozmówcy wyglądali przy nim wręcz na cherlaków: ot, jakieś metr dziewięćdziesiąt wzrostu i sto kilo żywej wagi…

- Założę się, że jesteście wszyscy po kursie SEAL, od dźwigania po plaży tych słupów telegraficznych rozrosły wam się mięśnie, ale pokurczyły mózgi - warknąłem ze złością.

Goliat bez słowa włożył mi do portfela gruby plik banknotów.

- To co? Jesteśmy kwita?

Nie wyglądał na obrażonego, w jego oczach pokazały się wesołe iskierki. Przytaknąłem rozsądnie.

- Naprawdę powiedział pan pułkownikowi, żeby sobie wsadził metalowy drążek…? - Spojrzał na mnie z ciekawością.

- Naprawdę - potwierdziłem. - Z chęcią bym mu sam go wcisnął.

Klepnął mnie po przyjacielsku w plecy, o mało nie odbijając obu płuc.

- Gdyby miał pan z nim jakieś problemy, jakiekolwiek… proszę nam o tym powiedzieć.

- Nie podlegam mu - odparłem. - Niewiele może mi zrobić.

- Może starać się odsunąć pana od… projektu. Nie chcemy tego. Gdyby pan nie załatwił przyjazdu tych Rosjan, pewnie paru chłopaków by zginęło, a tak mamy tylko trzech rannych.

- To prawda - odezwał się Marek, stając w drzwiach. - Mają do ciebie zaufanie, tam w Rosji. Nie wiem, o co chodzi z tą wódką… - urwał.

- Nieważne. - Machnąłem ręką.

Obaj wiedzieliśmy, że żaden z rosyjskich komandosów nie jest pijakiem. Nie wylewali za kołnierz, ale tylko wśród swoich, kiedy czuli się bezpiecznie.

- Jednak będzie mi potrzebna twoja pomoc.

- Tak?

- Zdobądź mi adres Derbulina, prywatny adres. Dam ci paczkę z wódką do wysłania. Aha, wsadź do tej paczki jakiś budzik, koniecznie taki, który głośno cyka - dodałem mściwie.

- Po co ten budzik? Przecież może to wziąć za bombę?

- Ja się tylko dostosowuję do poziomu dowcipów rosyjskiego Specnazu - odparłem niewinnie.

* * *

Oszronione gałązki trzeszczały pod nogami, kiedy wolnym krokiem obchodziłem wiszący na gałęzi tobołek. W ręku trzymałem zrobiony na zamówienie nóż o oksydowanym na czarno ostrzu. Wykonana z antypoślizgowego kratonu rękojeść dobrze przylegała do dłoni. Nie byłem zwolennikiem nowinek technicznych, ale żaden z tradycyjnych materiałów nie mógł się równać właściwościami ze współczesnymi tworzywami. W walce na noże rękojeść zawsze jest wilgotna - albo od potu, albo od krwi…

Zrobiło się zimno, nic dziwnego - za dwa dni wypadało Boże Narodzenie, ale nie zwracałem na to uwagi. Zmieniłem kilkakrotnie uchwyt i pozycję, po czym zaatakowałem. Nie wyglądało to zbyt widowiskowo: wariat tańczący wokół ważącego parę kilogramów, owiniętego w starą bluzę kawałka wieprzowiny, jednak pewnych rzeczy nie można przećwiczyć na manekinach ani z partnerem. Od czasu do czasu trzeba poczuć pod ostrzem opór stawiany przez mięso i kości, inaczej człowiek traci wyczucie, używa zbyt dużej lub zbyt małej siły.

Mroźne, krystalicznie czyste powietrze paliło przy głębszym wdechu, sprawiało, że krew żywiej krążyła w żyłach. Rozkołysałem tobół i zadałem kilka błyskawicznych cięć, dodając do ruchu ręki delikatny skręt nadgarstka. Nóż niemal bez oporu przeciął grubą, polarową bluzę i zagłębił się na parę centymetrów w mięso. Aby rozpłatać tętnice lub ścięgna, nie trzeba wielkiej siły ani głębokich ran. W walce nóż jest narzędziem artysty, nie rzeźnika, choć efekty jego użycia bardziej pasują do rzeźni…

Usłyszałem odgłos kroków, ktoś nadchodził od strony domu. Między drzewami mignęła mi szara kurtka Anny. Poczekałem, aż podejdzie bliżej, i z uśmiechem wyciągnąłem do niej ramiona. Przywitała mnie gorącym pocałunkiem, choć z nadal zatroskaną twarzą. Odkupiona od Tajlandczyka ikona nie zawierała relikwii, Anna była zawiedziona, co więcej - uważała, że nie wykonała zadania. Miałem nadzieję, że przygotowana przeze mnie niespodzianka nieco poprawi jej humor.

- Jesteś już trzeźwa? - Zmierzyłem ją badawczym spojrzeniem.

Kiedy jechała z Krakowa do domu Maksa, zepsuł się samochód i musiała czekać kilka godzin w nieogrzewanym wozie. W domu poratowałem ją gorącym rosołem z dodatkiem rumu. Ten drugi składnik wydzieliłem chyba z nadmiernym entuzjazmem.

- Całkowicie. - Podniosła dwa palce jak do przysięgi.

Wyciągnąłem z kieszeni pierścionek na mocnym, stalowym łańcuszku - od czasu zakupu nie rozstawałem się z nim ani na chwilę - i zawiesiłem go jej na szyi.

- Zostaniesz moją żoną? - spytałem cicho.

Oniemiała.

- Ja nie wiem… Jak to sobie… - urwała, oddychając ciężko.

- Normalnie - odparłem. - Jak u wszystkich innych ludzi - starałem się mówić lekkim tonem. - Powiesz teraz, że bardzo się cieszysz, i dasz mi buziaka. Potem ustalimy datę ślubu.

Przykucnęła, objąwszy się rękoma. Zakołysała się na piętach.

- Chcesz, żebym zmieniła pracę?

Przytaknąłem. Powoli, jakby wbrew sobie, pokręciła głową. Poczułem w piersi lodowaty, tamujący oddech chłód, niemający nic wspólnego z zimą.

- Nie mogę tego rzucić, ot tak sobie - powiedziała, podnosząc na mnie błyszczące od łez oczy. - Nawet dla ciebie. Muszę mieć miesiąc, może dwa.

Lód nadal mroził, choć mogłem już oddychać.

- A gdybym nalegał? Umieram ze strachu za każdym razem, gdy wiem, że…

- Nie nalegaj - przerwała mi szeptem. - Nie nalegaj…

Przyklęknąłem, nie zwracając uwagi na pokrywający ziemię szron, ująłem w dłonie twarz Anny.

- A co potem? - zapytałem gorzko. - Po tych dwóch miesiącach? Znajdziesz następną wymówkę?

Zaprzeczyła ospałym, wykonanym jakby przez sen gestem.

- Nigdy - obiecała. - Nigdy więcej, o ile nadal będziesz mnie chciał.

Wracaliśmy do domu w milczeniu. Nie spytałem Anny o motywy jej decyzji, nie miałem siły na dalsze dociekania w tej kwestii. Może powodowała nią lojalność w stosunku do ludzi, z którymi walczyła, ale co wtedy z lojalnością wobec mnie? Widziałem nieraz w jej oczach śmiertelne znużenie, inaczej nigdy nie odważyłbym się tak bezceremonialnie postawić sprawy, jednak mogła być uzależniona od adrenaliny, jak to się często zdarza w tej branży. W takim wypadku te dwa miesiące nie miały żadnego znaczenia. Albo nie dotrzyma słowa, albo popadnie w depresję, widziałem już takie przypadki. Wielu byłych żołnierzy wymagało długiego leczenia psychiatrycznego, kiedy kończyli swoją karierę. W cywilnym życiu brakowało im ekscytacji, jaką wywołuje tylko walka na śmierć i życie, smaku zwycięstwa osiągniętego rzutem na taśmę, a nawet przedbitewnego lęku. Niektórzy nauczyli się funkcjonować w normalnych warunkach, inni nie. Byli też tacy, którzy szukali namiastki, jakiegoś ersatzu. Skakali na spadochronie, nurkowali wyczynowo, podejmowali pracę jako ochroniarze lub najemnicy. I cały czas mieli świadomość, że to jednak nie to, że nie powrócą już dni wojennej chwały, poczucie braterstwa z towarzyszami broni, którzy stali się bliżsi od własnej rodziny, że czas już nigdy nie zatrzyma się w miejscu, gdy padnie sygnał do ataku…

Wiszący na łańcuszku pierścionek kołysał się na szyi Anny, jednak równie dobrze mogłem jej go włożyć na palec. W walce nie mogła mieć żadnej biżuterii, ale przypuszczałem, że wtedy i tak wymieni mój prezent na nieśmiertelnik z numerem identyfikacyjnym i grupą krwi, jaki żołnierze zakładają przed akcją.

Przystanąłem, oddychając głęboko, starając się rozluźnić napięte boleśnie mięśnie brzucha. Zbliżały się święta, czas radości…

* * *

Przełamaliśmy się opłatkiem, złożyliśmy sobie życzenia. Maks klepnął mnie po ramieniu, jakby chciał powiedzieć: „Nie przejmuj się”. Spuściłem głowę, jego wybranka nie odezwała się ani słowem, a wiedziałem, że więcej nie zbliży się do niej bez jej wiedzy. Będzie czekał… Rozszczebiotane dziewczęta napawały się domową atmosferą, wydawało się, że moje „siostry” wykorzystują każdą okazję, aby zaznaczyć, że są częścią rodziny. Także Marek i Davidoff wyglądali na zadowolonych. Tylko ja, Anna i Maks trzymaliśmy się trochę na uboczu. Każde z nas miało swoje problemy.

Po dwunastej wymknęliśmy się z Maksem na werandę. Wujek poczęstował mnie cygarem, podał ogień. Na moment wyszła do nas Anna, przyniosła ciepłe kurtki. Podziękowałem jej spojrzeniem, a ona, przechodząc, musnęła moje włosy. Nie kłóciliśmy się, jednak wyrosła między nami jakaś bariera, coś, co domagało się wyjaśnienia. Nie teraz, zdecydowałem. Później.

Chłonąłem odgłosy nocy pod kopułą rozgwieżdżonego nieba, wspanialszą niż w jakiejkolwiek katedrze. Miękka, świąteczna ciemność rozjaśniana tylko ognikami cygar koiła, otulała jak rąbek matczynej sukni. Przez chwilę. Krótki rozbłysk żaru odsłonił ściągniętą cierpieniem twarz Maksa. Zacisnąłem zęby.

- Wujku… - zacząłem.

- To nie twoja wina - odezwał się spokojnie. - Gdybym nie był takim tchórzem, sam bym z nią porozmawiał, dawno temu. Czasem osoba, którą kochamy, przeraża nas do nieprzytomności. Szczególnie wtedy, gdy znamy wartość ukrywania uczuć przed światem. Wiemy, że tylko jej dłoń może zerwać naszą maskę, odsłonić wykrzywioną w dziecięcym przestrachu twarz. Tylko ona może… zadać ból - dokończył ciszej.

Milczałem, wiedziałem, że ma rację, jednak gdybym mógł cofnąć czas, prawdopodobnie zrezygnowałbym z wtrącania się w sprawy Maksa. Nie przyszło mi do głowy, że dla obcych może być on postacią niepokojącą, być może nawet budzącą grozę. Większość ludzi nie lubi myśleć o przemocy, ani o tych, którzy ją stosują. Och, chętnie obejrzą sensacyjny film, przeczytają książkę, jednak kiedy zetkną się z tym w realnym życiu, wolą udawać, że to jakiś ewenement, chwilowy błąd wszechświata, trwająca mgnienie oka skaza na ekranie ukazującym wyidealizowany, bezpieczny obraz rzeczywistości.

Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypieniem i na werandę wyszła Julia. Najwyraźniej dopiero co przyjechała. Wymieniliśmy życzenia i pocałunki, po czym panna de Becque zaczęła rzucać Maksowi sugestywne spojrzenia spod obszytego futerkiem kaptura. Widoczna w padającym przez uchylone drzwi snopie światła twarz Maksa przybrała wyraz sardonicznego rozbawienia.

- Chyba nie chcesz, żebym was zostawił samych? Względy przyzwoitości i tak dalej… - wymruczał.

Julia tupnęła gniewnie nogą i wskazała mu drzwi.

- Idę, już idę… - Podniósł obronnym gestem ręce.

Z jakichś względów polubił rozkapryszoną pannicę z Kanady.

- Ona mi pokazała język - poskarżyła się Julia.

- Kto?!

- Anna. Zaświeciłam jej w oczy pierścionkiem zaręczynowym od Piotra, a ona pokazała mi swój. No i język też mi pokazała - dodała markotnie.

- Piotr to…?

- Ten facet z MSZ.

- Aha, gratulacje.

Jeszcze raz ucałowałem chłodne od mrozu policzki Julii.

- Czy z wami, z Anną… - zająknęła się. - Wszystko w porządku?

- Dlaczego pytasz?

- Mam oczy - odburknęła.

- Chciałbym, żeby skończyła z tym całym gównem. Ona twierdzi, że potrzebuje czasu, to wszystko. - Wzruszyłem ramionami. - A co tam u was? - zmieniłem temat.

- Pełnia szczęścia rodzinnego - wyszczerzyła zęby. - Papcio de Becque cieszy się, że będzie miał wnuki.

Odchrząknąłem wymownie.

- Wnuki?

- Za dwa miesiące ślub. Nie ma co się szczypać - odparła niedbale.

- Myślisz, że z tymi wnukami tak szybko wam pójdzie? - zakpiłem.

- Staramy się - stwierdziła skromnie.

Kiedy schroniliśmy się w domu przed chłodem, nadal miałem na ustach uśmiech. Anna uniosła lekko brwi, ale nie wyglądała na zagniewaną. Podobnie narzeczony Julii. Przełamał się ze mną opłatkiem i szeptem podziękował za załatwienie sprawy z, jak to określił, „natrętami”. Nie miałem zamiaru wyprowadzać go z błędu i informować, że prześladujący Julię mężczyźni byli kanadyjskimi gangsterami. W tym momencie było to bez znaczenia, podejrzewałem, że po lekcji udzielonej im przez Afgańców Magika minie dużo czasu, zanim wypełzną spod jakiegoś kamienia.

Pół godziny później Julia wraz z Piotrem odjechali, mimo iż Maks namawiał ich, aby spędzili noc u niego, pokojów nie brakowało. Wymówili się koniecznością jutrzejszej wizyty u rodziców Piotra, jednak przypuszczałem, że chodziło im raczej o kontynuowanie wysiłków w celu powołania na świat wnuków pana de Becquea w bardziej komfortowych warunkach…

Jak zwykle wziąłem kąpiel razem z Anną. Po szybkim prysznicu zanurzyliśmy się w gorącej, pachnącej miodem i sosną wodzie. Wanna w jednej z łazienek w domu Maksa była spora, jednak nie aż tak, żeby mieściły się w niej swobodnie dwie osoby. Mimo to żadne z nas nie narzekało. Kiedy mościliśmy się w chłodnej pościeli, wyczułem, że Anna chce coś powiedzieć. Zgasiliśmy światło, ale nie musiałem jej widzieć, by wyczuć, że jest przestraszona i nieszczęśliwa.

- Nic nie mów. - Położyłem jej palec na ustach. - Kiedyś mi powiesz, co jest takie ważne, że nie możesz rzucić swojej roboty od zaraz. Bo przypuszczam, że ktoś z twoimi osiągnięciami nie miałby problemów… służbowych?

Zamruczała potakująco.

- Ufam ci - wyznałem, ciesząc się, że otacza nas mrok.

Do oczu napłynęły mi niechciane, niemęskie łzy.

- Nic nie mów, nie trzeba.

Bez słowa wtuliła się w moje ramiona, scałowała wilgoć z policzków. Zasnęliśmy dopiero bladym świtem, twardo i bez snów.

Gilbert gestem iluzjonisty postawił na stole dwa niewielkie szklane pojemniki napełnione bezbarwną, choć nieco bardziej mętną niż woda cieczą. Widać było, że się cieszy, w rekordowym czasie uzyskał kilka porcji udoskonalonej mikstury Alchemika. Podniósł naczynie do ust, błysnęło szkło. Ja także wypiłem swój przydział. Wolałem się zabezpieczyć przed syndromem abstynenckim.

- Ciekawe, jak to jest? - powiedział z zadumą. - Być nieśmiertelnym…

Skrzywiłem się niechętnie. Anna wyjechała zaraz po świętach, nie podając dokładnej daty powrotu. Zapewne zależało to od sukcesów dzielnych, walczących z terroryzmem i przestępczością zorganizowaną wojowników, pomyślałem z ironią. Tak jakby nie mógł tego robić ktoś inny… Nie byłem w najlepszym humorze.

- Powiesz mi, jak już będziesz wiedział - burknąłem.

- Coś jesteśmy dzisiaj nie w sosie - zauważył Gilbert wesoło. - Masz minę jak mój kuzyn po piątkowym poście. Biedak umartwia się raz na tydzień o chlebie i wodzie.

- Taki pobożny? - spytałem bez specjalnego zainteresowania.

- No, jak ci wszyscy rycerze. - Machnął ręką.

- Aha…

Wiedziałem, że do dzisiaj istnieje kilka zakonów rycerskich prowadzących działalność charytatywną, ale jakoś nie mogłem skojarzyć żadnego z nich ze ścisłym piątkowym postem. Nie to, żebym był ekspertem w tej dziedzinie…

- Rycerstwo Świętego Michała Archanioła - wyjaśnił. - Odprawiają co dzień egzorcyzmy i odmawiają specjalne modlitwy.

Pokiwałem głową, odruchowo podszedłem do regału z książkami, sygnalizując, że chcę pomyśleć spokojnie. Gilbert, podśpiewując pod nosem, zaczął się krzątać wokół ustawionego na stole alembika, zamierzając, jak mi się wydawało, przedestylować jakiś rubinowoczerwony płyn.

Przysunąłem krzesło i usiadłem na wprost oprawionych w skórę ksiąg, lustrując je niewidzącym spojrzeniem. Samo istnienie Rycerstwa Michała Archanioła było mało ważne, nie przypuszczałem, aby ktoś z nich ukradł relikwię, takie rzeczy zdarzają się tylko w wykorzystującej teorie spiskowe literaturze. Jednak w podanej przez mojego przyjaciela informacji znalazłem coś, co mnie zaalarmowało. Rycerstwo, rycerstwo… - obracałem w myślach ten wyraz. Jeśli czciciele Michała Archanioła byli gotowi pościć w piątek, naprawdę pościć, czy nie oznaczało to, że istniała współcześnie jakaś grupa ludzi darząca go szczególnym szacunkiem? Czy ograniczała się jedynie do owych rycerzy? No tak, ale co z tego? Czyż nawet najmniej znani święci nie mieli swoich zwolenników? Ciekawe, ilu gorliwych katolików wiedziałoby coś choćby o świętym Serapionie?

- Gilbert! - zawołałem. - Co wiesz o świętym Serapionie?

Przyjaciel spojrzał na mnie ze zdumieniem.

- Kojarzy mi się z jakimś biskupem - zawahał się. - A może został zamęczony przez Maurów? Spytaj jakiegoś księdza.

Machnąłem ręką i pospiesznie zbiegłem do gabinetu piętro niżej.

- Potrzebny mi twój komputer! - zawołałem.

Po chwili wpatrywałem się w kilka internetowych opracowań o kulcie Michała Archanioła. Wynikało z nich, że kiedyś pod koniec każdej mszy odmawiano specjalną, adresowaną do niego modlitwę. Obecnie ponoć rozważa się jej przywrócenie… Czyli kult świętego Michała był dość powszechnym zjawiskiem i raczej nie stracił wiele na popularności. Tylko znowu - co z tego? Stanowczo odrzuciłem wizję odbywających się w niewiadomej siedzibie tajemnych, związanych z relikwią rytuałów Rycerzy Michała Archanioła. Westchnąłem - tak czy owak, trzeba się było skontaktować z księdzem. Moje informacje na temat życia religijnego Kościoła nie były, mówiąc delikatnie, najświeższej próby… Cały czas coś mi umykało, coś ważnego, ale za nic nie mogłem uświadomić sobie, co to było. Być może rozmowa z duchownym mnie oświeci? Jeden z moich znajomych, specjalista w dziedzinie historii krucjat, był księdzem. Miałem nadzieję, że jest także mocny w angelologii. Z tego, co o nim wiedziałem, nie angażował się specjalnie w życie swojej parafii, zajęty badaniami naukowymi, jednak na pewno wiedział o kulcie aniołów więcej ode mnie. Postanowiłem spotkać się z nim jak najszybciej.

* * *

Darek wyglądał niczym typowy, wiejski księżulo: pucułowata twarz, lekki, ale wyraźnie widoczny brzuszek, dobrodusznie zmrużone oczy. Jednak jego zainteresowania trudno było zaliczyć do przeciętnych - nurkował, skakał na spadochronie i latał na lotni. Był też zapalonym fotografem. No i pisał książki o krucjatach książąt piastowskich. Zetknęliśmy się na sympozjum poświęconym średniowiecznemu sądownictwu. Od tej pory kilkakrotnie proponował mi, abym dołączył do którejś z jego wakacyjnych eskapad i zrelaksował się, nurkując wśród raf koralowych lub trenując skoki spadochronowe. Odrzucałem zdawkowo te propozycje. Znałem lepsze rozrywki. No i nie byłem taki pewien, czy Opatrzność stanie po mojej stronie. Darek nie miał takich wątpliwości, być może ze względu na swój zawód…

- Jak tam ćwiczenia? - powitał mnie złośliwie.

Prychnąłem z demonstracyjnym lekceważeniem.

Kiedyś skomentowałem z lekką ironią jego tuszę, skończyło się to zaimprowizowanymi zawodami sportowymi. Wygrałem w podciąganiu się na drążku, przegrałem za to w robieniu pompek. Teraz wypominał mi to przy każdej okazji.

- Słuchaj, to poważna sprawa - zacząłem powoli. - Chodzi o pewną relikwię…

- Mów - rzucił krótko.

Już nie wyglądał na wiejskiego księdza, jego spojrzenie przeszywało na wylot, rysy twarzy stężały.

- Pod rygorem tajemnicy - zastrzegłem się.

Skinął głową. Opowiedziałem mu w skrócie o wydarzeniach związanych ze sztandarem Michała Archanioła. Wysłuchał mnie bez słowa. Potem długo milczał.

- Pokaż rękę - powiedział wreszcie.

Zdjąłem marynarkę i koszulę, zademonstrowałem wyryte na bicepsie litery. Dotknął moich blizn, pokręcił głową.

- Albo wymyślił to jakiś wariat, pasjonat historii Kościoła, albo… - nie dokończył. - Te dwie litery jako symbol Michała Archanioła pojawiły się już w 1656 roku, a może nawet wcześniej. Są związane z tak zwanym czwartym objawieniem z góry Gargano. W czasie szalejącej w ówczesnych Włoszech dżumy jeden z biskupów miał wizję, w której ukazał mu się Archanioł Michał i nakazał poświęcenie kamyków z groty w celu zabezpieczenia przed zarazą. Na każdym z nich miał być wyryty znak krzyża i litery A i M.

- Trochę późno - mruknąłem. - Ten XVII wiek.

- Pierwsze wzmianki o sanktuarium w grocie na Gargano sięgają szóstego, może piątego wieku. Jednak informacje, jakie do dziś się na ten temat zachowały, są mocno fragmentaryczne. To jakieś listy papieża Gelazego I. No i jest jeszcze z nieco późniejszego już okresu dokument… Nazywa się bodajże Liber de apparitione sancti Michaelis in Monte Gargano.

- Co to za dokument?

- Na mózg ci padło? A skąd mam wiedzieć?! Ciesz się, że w ogóle pamiętałem nazwę. Zapewne omawia cuda Michała Archanioła, ale jeśli chodzi o konkrety… - Rozłożył wymownie ręce.

- No dobrze, może inaczej. - Uspokoiłem go gestem. - Jeśli ten dziadek, ten kieszonkowiec, o którym ci opowiadałem, znalazł relikwię… Jeśli ją rozpoznał… Czy byłby w stanie pokonać strach, zachować ją mimo nacisków?

- Straszyliście dziadka? - zapytał z niesmakiem.

- Pokazałem mu tylko film szkoleniowy rosyjskiego Specnazu z fragmentami autentycznych akcji, aby uświadomić go, kogo okradł. Tylko tyle. Wydawało mi się, że jest przerażony.

Dyplomatycznie przemilczałem sztuczkę z nożem, jaką zademonstrowała Anna. Darek z namysłem wydął wargi.

- To zależy - powiedział. - Jeśli rozpoznał artefakt…

- Jak mógł rozpoznać?!

- Nie powiedziałeś mi, co przedstawia ten strzęp chorągwi ani nawet jakie ma rozmiary. Może ukryty w ikonie fragment wystarczył do ustalenia, że chodzi o relikwię Michała Archanioła?

- Nie wiem, co on przedstawia - mruknąłem ponuro. - Wie tylko Dżuma.

- Proszę?

- Nic, nic. - Machnąłem ręką. - Nieważne. Zadałem ci wcześniej pytanie o tego dziadka. Co o tym myślisz? Mógł zataić, że znalazł fragment chorągwi?

- Przecież go nie znam. Jednak jeśli czuje związek z Michałem Archaniołem…

- Tak?

- Oni uważają się za wojowników. Michał to patron żołnierzy.

- Ale nie kieszonkowców!

- Niby tak. - Kiwnął głową. - Ale nie wiesz, co ten facet robił w czasie wojny, może był bojowcem, Cichociemnym? Wtedy prędzej by umarł, niż oddał sztandar w niepowołane ręce. A z twojej relacji wynika, że nie przedstawiłeś mu się od najlepszej strony…

To było możliwe. Cały czas zakładałem, że osoba, która miała w posiadaniu ikonę, albo nie odkryła jej sekretu, albo nie rozpoznała chorągwi. Gdyby jednak od razu sobie uświadomiła wartość relikwii… Tak, to była prawdopodobna hipoteza. Dałem się też zasugerować Dżumie, że mam do czynienia z kieszonkowcem. Zapewne stary przetrzepał parę kieszeni, ale przecież nie teraz, a raczej w latach młodości. Obecnie mógł się uważać za dobrego chrześcijanina, rycerza Michała Archanioła… Tak czy owak postanowiłem zapytać brata Anny o wygląd artefaktu i złożyć jeszcze jedną wizytę na warszawskiej Pradze.

* * *

Drzwi trzasnęły, kiedy zapoznawałem rozbawionych studentów z rozporządzeniem mieszanego komitetu anarchistyczno-komunistycznego z Odessy, który postanowił w czasie rewolucji październikowej przejąć kobiety od lat dwudziestu do czterdziestu pięciu na własność państwa. Dokument omawiał dokładnie nowe obowiązki upaństwowionych kobiet i szczególne przywileje, jakie komitet postanowił w swej łaskawości zachować dla poprzednich „dysponentów” pań, to znaczy ich mężów. W skrócie sprowadzały się one do pierwszeństwa w kolejce…

Przybysz nie powiedział ani słowa, jednak stopniowo salwy śmiechu cichły i coraz więcej osób zwracało wzrok w stronę wejścia. Przez chwilę miałem nadzieję, że przyszedł porozmawiać o relikwii Michała Archanioła, opisać mi ukryty w ikonie fragment chorągwi, czego się domagałem od kilku dni za pośrednictwem Antona. Jedno spojrzenie na jego twarz wyprowadziło mnie z błędu. Na sali wykładowej zapadła śmiertelna cisza, a Dżuma zbliżał się do mnie wolnym, równo odmierzonym krokiem. Słychać było tylko lekkie poskrzypywanie podłogi i czyjś pospieszny, wysilony oddech. Ubranie Dżumy jak zwykle nie rzucało się w oczy, jednak nikt nie wziąłby go teraz za przeciętnego człowieka. Gesty, wyraz twarzy, otaczająca go złowroga aura, maskowane na co dzień świadomym wysiłkiem woli, teraz krzyczały o zagrożeniu. Ten człowiek chciał zabijać i nie ukrywał tego. Kilku studentów sięgnęło po telefony komórkowe, próbowało zdrętwiałymi ze strachu palcami wybierać numery alarmowe. Bezskutecznie.

Zgiąłem się wpół, próbując rozpaczliwie zwalczyć piekący ból w okolicach żołądka, opanować mdłości. Nie musiał nic mówić, wiedziałem.

- Anna… - wyszeptałem, wpatrując się w zimne, błękitne oczy.

- Wczoraj rano w Moskwie - potwierdził po rosyjsku. - Rykoszet w szyję. Rozerwał jej tętnicę, wiedziała, że umrze w ciągu kilkunastu uderzeń serca. Miała osłaniać grupę szturmową, tamci dostali się pod ogień. Strzelała, póki była w stanie utrzymać się na nogach. Kiedy chłopcy zauważyli, że upadła, było za późno.

Przed oczyma zawirowały mi czarne kręgi, musiałem oprzeć się o biurko.

- Nie martw się, Polaku - powiedział Dżuma. - Zostawiła ci cały swój majątek: dom, konta bankowe, wszystko, co miała.

Wyciągnął plik jakichś dokumentów, rzucił na blat. Widząc, że patrzę na niego nierozumiejącym wzrokiem, poklepał mnie obraźliwym gestem po policzku.

- Zostawiła ci wszystko - powtórzył. - Jesteś bogaty.

Huknąłem go w szczękę, poleciał w tył, przetoczył się i wstał - jednym, zwinnym ruchem. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, zaatakowałem podwójnym kopnięciem z wyskoku. Znowu upadł, kiedy podbiegłem, powalił mnie na podłogę, odskoczył w gotowości do walki. Obaj zrzuciliśmy marynarki, krążyliśmy przez chwilę wokół siebie, roztrącając stoły, żaden z nas nie zwracał uwagi na narastający gwar i uciekających pod ściany studentów. Niektórzy próbowali wyjść z sali, jednak nie mogli otworzyć drzwi. Coraz częściej odzywały się podszyte histerią krzyki kobiet.

Kilkakrotnie starliśmy się, wymieniając serie uderzeń i kopnięć, co chwilę któryś z nas padał rzucony przez przeciwnika, łamiąc kolejne meble. Zapamiętaliśmy się w walce, nieczuli na fizyczny ból. Studenci umilkli, zdjęci grozą tworzyli milczący krąg, stojąc pod ścianami, jak najdalej od nas.

Kolejne uderzenie i znowu Dżuma wstaje z kamienną, niewzruszoną twarzą, moje ciosy szarpią jego ciałem, ale nie wygląda na to, żeby robiły na nim specjalne wrażenie. Gdy trafiam, czuję drgania, jakby mięśnie Rosjanina amortyzowały każde uderzenie. Opuszczam bezwładnie ręce, zaczynam rozumieć - Dżuma najpierw mnie sprowokował, a potem pozwolił się wyszaleć, wyrzucić ból - gdyby pułkownik Specnazu walczył naprawdę, byłbym martwy, zanim bym upadł na ziemię.

Skinął głową, jakby potwierdzając moje domysły, i wyszedł z sali. Przez uchylone drzwi mignęła mi jakaś znajoma, posępna twarz - Anton. Nagle rozległy się piski i sygnały komórek, wszystko zaczęło znowu działać.

- Proszę państwa o chwilę uwagi! - Podniosłem dłoń.

Ponownie zapadła cisza.

- Przepraszam za ten… incydent. Na dzisiaj koniec zajęć.

Kiedy wychodzę, słyszę narastające szepty. Powtarzają się słowa „Anna”, „majątek”, „zginęła”. Najwyraźniej niektórzy znali rosyjski na tyle, by zrozumieć, o czym rozmawiałem z Dżumą. Jest mi to obojętne. Podbiega jakaś studentka, ociera chusteczką moją twarz, nie zwracając uwagi na plamiącą palce krew, ktoś zarzuca mi na ramiona marynarkę, inny podaje zostawione przez brata Anny dokumenty. Wychodzę. Na parkingu wsłuchuję się we własne kroki, po chwili coś zaburza ten rytm - odgłos biegu. Czyjeś dłonie wyciągają mnie zza kierownicy, sadzają na miejscu pasażera. Davidoff. Pomruk silnika, jedziemy. Słyszę swój oddech chrapliwy niczym krakanie kruka. Jedziemy.

* * *

Davidoff postawił przede mną szklankę wódki, sam stanął obok z butelką w gotowości.

- Pij, synok, pij - powiedział bezradnie.

Zawsze trzymałem się żelaznej zasady, aby pić tylko wtedy, gdy jestem w dobrym humorze, nigdy dla poprawienia nastroju, jednak od każdej reguły są wyjątki. Przełknąłem palący płyn, poprosiłem gestem o więcej. Można przezwyciężyć każdy ból, pokonać rozpacz, trzeba tylko czasu. Wódka da mi ten czas, pomyślałem. Dzień albo dwa. Tylko tyle. Niektóre plemiona indiańskie wierzą, że czasem dusza ludzka zostaje wyrwana z ciała, udaje się do szarej, mglistej krainy, gdzieś w zaświatach. Póki nie wróci, ciało pozostaje pustą skorupą.

Póki nie wróci… Podniosłem szklankę po raz kolejny. Davidoff popatrzył na mnie z troską, zapewne zastanawiał się, czy dobrze zrobił, dając mi alkohol. Domyślał się, jak niewiele potrzeba, żeby przekroczyć magiczną linię, zza której nie ma już powrotu, jak łatwo wybrać wódczane zapomnienie. Nie bałem się tego, wiedziałem, że moja dusza powróci. Prędzej czy później. Jest coś, co ją przywoła. Gniew.

* * *

Obudziłem się, czując powiew mroźnego, świeżego powietrza, ktoś uchylił okno. Półleżący w fotelu Davidoff wyglądał mizernie, z trudem otworzył zapuchnięte powieki.

- Ile czasu spałem?

Czułem w ustach wyschnięty na wiór język, mój głos brzmiał głucho, jakby należał do obcej osoby. Żołądek szarpnął znajomy ból. Myślałem, że zelżeje. Nie zelżał.

- Dwa dni. Podałem ci środek nasenny - przyznał. - To zalecenie lekarza.

- Pogrzeb…

- Za dwa tygodnie w Moskwie - wszedł mi w słowo Davidoff.

Usiadłem na łóżku, oparłem dłonie o kolana, pochyliłem się do przodu. Przez dłuższą chwilę łapałem oddech.

- Dlaczego tak… późno?

- Tak zadecydował Oleg.

- Był tu?! - Spojrzałem na profesora ostro.

Davidoff skinął głową.

- Wpadł na chwilę. On się chyba o ciebie troszczy… na swój sposób. Powiedział, żebyś czytał gazety. - Wskazał leżącą na dywanie stertę rosyjskich czasopism. - Nie za bardzo wiem, o co mu chodziło.

Nie miałem zamiaru tego tłumaczyć profesorowi. Sprawa była prosta - ktokolwiek miał coś wspólnego ze śmiercią Anny, przed upływem dwóch tygodni będzie martwy. Gdzieś tam, w kronice kryminalnej albo nawet na pierwszych stronach, piszą pewnie o wojnie rosyjskich grup mafijnych, o trupach potężnych dotąd bossów, o strachu wśród worów w zakonie, władców podziemnego świata. Nie wiedziałem, z rąk jakiego gangu zginęła Anna, ale wystarczyło, że wiedział o tym jej brat. W Moskwie zbierała teraz śmiertelne żniwo epidemia. Dżuma.

- Co na uczelni? - spytałem bez specjalnego zainteresowania. - Wywalili mnie czy dopiero mają zamiar to zrobić?

- Nikt o tym nawet nie myśli - zapewnił. - Co prawda ta twoja była flama… Jak jej tam…

- Wielecka?

- Tak, ona. Próbowała rozpuszczać jakieś plotki, ale Małgosia o mało jej oczu nie wydrapała, więc się uspokoiła. Zresztą nikt się nie skarżył, mówię o studentach. Dopytują się o twoje zdrowie.

- Co za Małgosia?

- Profesor Boerner. Chciała tu przyjechać, ale ją pogoniłem. Dobrze zrobiłem?

Przytaknąłem. Nie miałem ochoty, żeby kręciła mi się teraz po domu jakaś kobieta. Nawet nie wiadomo jak pozytywnie do mnie nastawiona. Chciałem pobyć sam, poskładać do kupy swoje życie. Na tyle, na ile to było możliwe.

- Niech pan tu zostanie - zaproponowałem. - Ja i tak muszę jechać do domu Maksa. Zostawię panu klucze.

- Chcesz z nim… pogadać?

Rosjanin zmarszczył brwi. Nie był zły, jednak widziałem, że jest zawiedziony. Najwyraźniej myślał, że chcę wylać swoje żale przed wujkiem, a przecież to on opiekował się mną przez ostatnie dni. Czuł się upokorzony moim brakiem zaufania. Westchnąłem ciężko, nie lubiłem tłumaczyć swojego postępowania, szczególnie jeśli wiązało się to z mówieniem o uczuciach, ale Davidoff zasługiwał na wyjaśnienia.

- Nie mam zamiaru z nikim o tym rozmawiać. Chcę poćwiczyć. Mam na myśli trening po kilkanaście godzin dziennie - to działa jak alkohol, a nie ma się potem kaca. - Wzruszyłem ramionami. - Być może poproszę też Maksa, aby przeszukał dom Anny, może zostawiła jakiś list, coś, co mi wyjaśni… - urwałem, zaciskając z całej siły pięści.

- W takim razie prześpię się tutaj - zadecydował Davidoff. - Jestem zbyt zmęczony, aby prowadzić, a ty pewnie się spieszysz?

- Wezmę tylko prysznic, zjem coś i pojadę do Maksa - potwierdziłem.

- Masz trzy tygodnie, licząc od wczoraj - powiedział, ziewając.

- Trzy tygodnie na co?

- Tyle urlopu ci załatwiłem - wyjaśnił. - Jakby było potrzeba więcej, daj znać.

Podziękowałem nieartykułowanym mruknięciem i poszedłem do łazienki. Pod strumieniami gorącej wody dałem radę rozluźnić nieco napięte boleśnie mięśnie barków, nie wychodząc spod prysznica, zrobiłem kilka skłonów i ćwiczeń rozciągających. Coś strzeliło mi w stawach, zabolało ścięgno. Brak ruchu, alkohol i leki wyraźnie dawały o sobie znać. Po kilkunastu minutach przykręciłem kurek z ciepłą wodą, usiadłem na gumowej macie antypoślizgowej, skrzyżowałem nogi. Moje ciało ogarnął lodowaty chłód, na chwilę fizyczna niewygoda odpędziła kąsające dużo boleśniej wspomnienia. Przez minutę, może dwie, nie tęskniłem za obecnością, głosem, zapachem Anny.

Poczułem się lepiej, miałem nadzieję, że trening, jaki planowałem, pomoże mi dojść do siebie. To była dobra droga - ekstremalny wysiłek na pograniczu udręki pozwala zapomnieć o wielu rzeczach. Wszystko można zabić, nawet myśli. Przynajmniej na jakiś czas. Bo nic nie trwa wiecznie, nic…

* * *

Głuche echo uderzeń słychać było w całym domu, nie używałem rękawic bokserskich. Ważący osiemdziesiąt kilogramów worek odkształcał się po każdym ciosie i kopnięciu. Co jakiś czas robił się śliski od potu i krwi pryskającej z moich rozbitych knykci. Przemywałem wtedy dłonie ziołowym lekarstwem, bandażowałem niedbale i wracałem do ćwiczeń. Eksploatowane do ostateczności mięśnie płonęły żywym ogniem, bywało, że musiałem usiąść na kilka minut, żeby opanować zawroty głowy, ale nieodmiennie po krótkim odpoczynku wracałem do treningu. Być może kiedyś wyrzucę z siebie wściekłość i rozpacz, być może będę mógł spokojnie zasnąć. Starałem się. Ograniczyłem posiłki do dwóch dziennie, co stanowiło kompromis pomiędzy resztkami zdrowego rozsądku a chęcią zatracenia się w wysiłku. Po całodziennych ćwiczeniach brałem kąpiel i kładłem się spać. Zasypiałem błyskawicznie, wyczerpany organizm domagał się odpoczynku, jednak po paru godzinach nadchodziły koszmary. Domagałem się od starego kieszonkowca zwrotu relikwii, walczyłem z Afgańcami Magika, czołgałem się przez jakiś tunel, starając się utrzymać broń ponad powierzchnią cuchnącego błota wypełniającego ciasną, betonową rurę. Niekiedy wędrowałem poprzez jakieś miasta bez nazwy i kształtu, nie wiadomo dlaczego słysząc rozpaczliwy, dziecięcy płacz. Nie zawsze pamiętałem sny, jednak byłem pewien, że nigdy, przenigdy nie spotkałem w majakach Anny. Wołałem ją nieustannie, czasem słowami pełnymi miłości, czasami przeklinając. Nie odpowiadała.

Pewnego dnia, w czasie intensywnych ćwiczeń oddechowych, wydało mi się, że słyszę szmer jej kroków, że za chwilę podejdzie do mnie z uśmiechem, obejmie i przytuli. Zapewni, że odtąd wszystko już będzie dobrze… Jakaś część mojego umysłu zdawała sobie sprawę, że balansuję na krawędzi szaleństwa, i usiłowała powstrzymać ten proces. Zacząłem częściej jeść, przygotowywałem wykwintne, wymagające wielogodzinnych starań potrawy. Ograniczyłem treningi do sześciu godzin dziennie. Czekałem. Maks pojechał do domu Anny. Miałem nadzieję, że znajdzie tam coś, co wyjaśni mi jej postępowanie. Dzwoniłem też kilkakrotnie do Dżumy, bez rezultatu. Na uczelni brat Anny wsunął mi do marynarki kartkę z numerem telefonu. Odkryłem ją dopiero niedawno i natychmiast spróbowałem skontaktować się z Olegiem, ale nikt nie odbierał. Nie dziwiłem się temu, zapewne nie miał czasu. Przypuszczam, że po śmieci siostry próbował na swój sposób odzyskać spokój ducha, pakując pod ziemię wszystkich, którzy mieli cokolwiek z tym wspólnego. Być może nie była to zła metoda… Niestety, Dżuma nie zaprosił mnie na polowanie, wolał zabijać samotnie.

* * *

Po raz kolejny nałożyłem Maksowi cielęciny z galaretką winną i szałwią, podziękował mi oszczędnym gestem, kilkakrotnie chwalił danie. Jednak przez cały czas czułem na sobie jego badawczy wzrok. Nie sądziłem, że faktycznie zachwycił się niewątpliwie smaczną, przyrządzoną według starego węgierskiego przepisu potrawą. Maks nie ekscytował się dobrą kuchnią, po prostu nie wyobrażał sobie innej. Podejrzewałem, iż skrycie ocenia mój stan psychiczny i koordynację ruchów… Egzamin wypadł chyba pomyślnie, bo po deserze, na który składały się świeżo upieczone biszkopty nasączone amaretto, przystąpił wreszcie do rzeczy.

- Jesteś w lepszej kondycji, niż się spodziewałem - zauważył.

Wzruszyłem obojętnie ramionami.

- To rzecz względna, ale mogło być gorzej - przyznałem.

- Dom jest twój, możesz bez ograniczeń korzystać z kont bankowych, jest też jakaś dacza nad Morzem Czarnym…

- Dość! - warknąłem.

Przez chwilę oddychałem z wysiłkiem, starając się zachować spokój. Wiedziałem, że Maksowi nie chodzi o pieniądze, starał się mi uświadomić, że byłem dla Anny ważny, że myślała o mnie, treść jej testamentu była tego dowodem, jednak nie chciałem tego słuchać. Nie teraz.

- Co znalazłeś w domu Anny? - spytałem niecierpliwie.

- Walizeczkę z systemem „Groza” - powiedział ze znużonym uśmiechem.

Sapnąłem ze zniecierpliwieniem. Rosyjskie słowo groza może oznaczać zarówno burzę, jak i właśnie grozę. Ten system to specjalistyczny sprzęt dla antyterrorystów mieścił się w niewielkiej walizce: z kilku części można było zmontować karabinek szturmowy z granatnikiem lub wytłumiony karabin snajperski.

- No i to. - Maks podał mi kartkę papieru. - Leżała w sejfie.

Kartka była zwyczajna, wyrwana z jakiegoś notesu. Nakreślono na niej pospiesznie kilka zdań.

Jeśli to czytasz, kochany, to znaczy, że nie żyję. Nie płacz i nie rozpaczaj, nie warto. Z pieniędzmi zrobisz, co zechcesz, ale sprawiłoby mi wielką przyjemność, gdybyś je zatrzymał. W ten sposób mogłabym się Tobą opiekować także teraz, kiedy nie ma mnie przy Tobie. Zapewniam Cię, że zarobiłam je uczciwie w Ekwadorze. Byłam tam na wycieczce razem z bratem.

Anna

- W Ekwadorze? - Zacisnąłem zęby, starając się opanować skurcz gardła.

- Wiesz, w tej branży nie zawsze można mówić otwarcie - zauważył. - Ale coś mi chodzi po głowie, ta piosenka, której kiedyś słuchałeś…

Przypomniałem sobie w tym samym momencie. „Pułkownik Specnazu”.

Potom w Ekwadorie na narkokartiel

On sam podnimał wiertolioty…

Najwyraźniej Dżuma nie był jednak sam, kiedy dowodził akcją przeciwko kartelom narkotykowym… Ukryłem twarz w dłoniach. To wszystko było nieważne, Anna odeszła.












ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY




Podróż była długa i nużąca, niemal tak męcząca jak rozstania. Marek, moje „siostry”, nawet Julia z narzeczonym - wszyscy przyszli, aby się ze mną pożegnać na lotnisku. Musiałem ściskać dłonie i nadstawiać policzki do całowania ludziom, których co prawda lubiłem, ale z którymi wolałbym się teraz nie widzieć. Chciałem być sam. Zrozumieli to tylko Maks i Davidoff. Pożegnali się ze mną telefonicznie. Trudno też powiedzieć, aby pełne ukrytej troski spojrzenia i sztucznie optymistyczne miny zebranych podnosiły mnie na duchu. Musiałem jednak przyznać, że w stanie, w jakim się znajdowałem, mało co mogłoby mnie podnieść na duchu… Nie poprawiła mi też nastroju nowina wyszeptana na ucho przez Julię - moja kanadyjska przyjaciółka była w ciąży. W innych okolicznościach cieszyłbym się jej szczęściem, lecz teraz wywołało to tylko kolejną lawinę gorzkich myśli. Gdyby Anna nie pojechała do Moskwy, gdyby nie wzięła udziału w tej akcji… Gdyby została ze mną… Gdyby…

Po przylocie do Moskwy znowu zatrzymałem się w hotelu Aerostar. Rozpakowałem się, skorzystałem z sauny i zjadłem wyśmienitą kolację. Około północy poszedłem spać. Obudziło mnie poczucie czyjejś obecności. Ktoś siedział tuż przy moim łóżku. Odruchowo chciałem sięgnąć po broń, ale po chwili zrezygnowałem z tego pomysłu. Jeśli chciałby mnie zabić… Zapaliłem niewielką lampkę przykrytą zielonym abażurem. Dżuma wyglądał na zmęczonego, ale możliwe, że sprawiały to nocne cienie. Wyostrzały rysy twarzy, pogłębiały zmarszczki.

- Nieźle się trzymasz - zauważył.

W jego głosie nie było ironii ani agresji, po prostu stwierdzał fakt. Być może nawet z ledwo słyszalną nutką zadowolenia. Wyrwany ze snu, nie byłem w stanie tego ocenić.

- Co u ciebie? - spytałem.

- Ci, co powinni zginąć, zginęli, reszta żyje i ma się dobrze - odparł, wzruszając ramionami.

- Kiedy pogrzeb?

- Jutro wieczorem.

- Gdzie… gdzie ją pochowacie?

Milczał chwilę, zbierał myśli.

- Na razie na cmentarzu przy ośrodku szkoleniowym.

- Gdzie?! - warknąłem, podrywając się z łóżka. - Bawicie się w jakieś sekrety?!

Skrzywił się, jakby rozgryzł coś cierpkiego.

- Wolałbym o tym nie mówić - stwierdził.

- Może jednak? - poprosiłem zimno. - Nie czytałem tych gazet, ale w którejś mignęło mi nazwisko Anny. Podaliście wszystkie dane, więc…

- Sam pogrzeb nie jest żadną tajemnicą - przerwał mi z westchnieniem. - Tak samo jak operacja, w której zginęła, ot, kolejne oczyszczanie miasta z mętów. Tym razem może nieco bardziej gruntowne, zatroszczyłem się o to osobiście. - Zapatrzył się na moment w dywan. -Kiedyś Anna spocznie na cmentarzu Nowodziewiczym, jednak teraz, póki ja jeszcze pracuję, jest to niemożliwe.

- Nie rozumiem?

- Gdyby ktoś otworzył trumnę, pobrał próbki materiału genetycznego, zagroziłoby to…

Powstrzymałem dalsze wyjaśnienia gwałtownym gestem, zacisnąłem zęby.

- To wojna - powiedział teraz już z wyraźnie wyczuwalnym współczuciem w głosie. - Wszystkie chwyty dozwolone. Gdyby udało im się jakoś mnie zidentyfikować, mógłbym mieć problemy.

Nie wyczułem w jego tonie strachu, jedynie chłodny pragmatyzm. Dżuma był pewien, że poradzi sobie w każdej sytuacji. Być może nawet było to prawdą.

- O czym chciałeś ze mną porozmawiać? Bo przecież raczej nie o terminie czy miejscu pogrzebu?

- Nie chcę, żebyś jej nienawidził za to, że nie wysłuchała twojej prośby. Nie mogła tego zrobić.

- Nie mogła? - roześmiałem się sarkastycznie. - Rozumiem, musiała skoczyć do Moskwy i odstrzelić paru skurwysynów, taki imperatyw kategoryczny. No i pewnie ktoś jej wydał rozkaz, a w wojsku rozkazów trzeba słuchać - kontynuowałem zjadliwie.

- Prosiłem ją, żeby zrezygnowała - odparł. - Nie posłuchała, bo to wiązało się z jeszcze jedną sprawą… Ratowała czeczeńskie dzieci, te, które straciły oboje rodziców, wywoziła i znajdowała im rodziny. Procedura adopcyjna trwa zbyt długo i ma pewne ograniczenia, dlatego zmieniano im nazwiska, a czasem nawet narodowość, dostawały fałszywe dokumenty. Grupa Bałabana zajmowała się podobnym procederem, tylko że miała nieco inne cele, mniej… wzniosłe - dodał z ironią. - Przekazywała te dzieciaki do burdeli albo jeszcze gorzej.

- Bałabana?

- Jeden z moskiewskich gangów - wyjaśnił. - Chyba największy. No, może teraz już nie - uzupełnił po zastanowieniu.

- Co może być dla małego dziecka gorsze od burdelu?

- Filmy z wykitowaniem - odpowiedział krótko.

Nie musiałem pytać o szczegóły, wiedziałem, o co chodzi. Czasem kręcono filmy, które kończyły się prawdziwą śmiercią „bohatera”. Na czarnym rynku osiągały zawrotne ceny, niczym towar dla prawdziwych koneserów…

- No to teraz już wiem - powiedziałem ze znużeniem. - Ratowała dzieci.

Dżuma odetchnął głęboko.

- To nie wszystko - stwierdził. - Nie robiła tego z przyczyn humanitarnych, a przynajmniej nie tylko. Spłacała dług. Kiedyś w Groźnym działała jako snajper. Pewnego razu zastrzeliła mężczyznę z tobołkiem w ramionach. Cywila. Nie było w tym nic dziwnego, Czeczeńcy rzadko nosili mundury, dużo częściej broń. Kiedy facet upadł, okazało się, że niósł dziecko, trzy-, czteroletnią dziewczynkę. Zanim Anna ochłonęła z zaskoczenia, małą ścięła seria z karabinu maszynowego. Bo ona nie uciekała, stanęła na jezdni i ciągnęła ojca za rękę, chciała, aby wstał z ziemi. Po chwili leżała obok niego. To miejsce było ostrzeliwane przez obie strony, Anna pobiegła tam i wyciągnęła dziewczynkę spod ognia, pochowała… Wtedy coś w niej pękło, poprosiła o przeniesienie i nigdy więcej nie wróciła do Czeczenii, żeby walczyć. Kiedy dowiedziała się, że ci gnoje planują kolejny transport… - Wzruszył ramionami. - To była obsesja Anny. Jej koszmar. Musiała to załatwić do końca. Teraz wiesz już wszystko - westchnął.

Milczałem, nie było nic do powiedzenia. Anna zginęła, usiłując uregulować wojenne rachunki, najwyraźniej chciała to zrobić, zanim sama pozwoli sobie na odrobinę szczęścia. Nie zdążyła. Mój gniew opadł. Nie rozumiałem przymusu, który kazał jej ratować osierocone dzieci, ratować bez względu na wszystko, to mogli pojąć tylko ludzie, którzy przeszli piekło wojny, ale zaczynała do mnie powoli docierać myśl, że to, co zrobiła, nie miało nic wspólnego z jej uczuciami do mnie. W niczym ich nie umniejszało.

- Mogę przyjść na pogrzeb? Na ten tajny cmentarz? - zapytałem.

Dżuma spojrzał na mnie z zaskoczeniem w oczach.

- Oczywiście - przytaknął. - Jeśli byś chciał zamówić jakieś kwiaty albo coś… to trzeba zrobić przynajmniej kilka godzin wcześniej. Anton potem przyjedzie po ciebie i zawiezie cię do ośrodka.

Odetchnąłem, przynajmniej będę mógł pożegnać Annę.

To była podobno najlepsza kwiaciarnia w Moskwie. Ścienne lustra w złoconych ramach, marmurowe kafelki i eleganckie, stylizowane na dziewiętnasty wiek kinkiety sprawiały wrażenie luksusu. Bujne, sięgające niemal sufitu rośliny w ozdobnych doniczkach rozmieszczone w strategicznych punktach dobrze świadczyły o umiejętnościach fachowych personelu. Jednak przy długiej ladzie wykonanej z jakiegoś egzotycznego gatunku drewna stała tylko jedna ekspedientka. Mimo tłoku klienci nie protestowali, choć trzeba przyznać, że kolejka przesuwała się dość żwawo. Kilka osób w fartuchach z logo firmy błyskawicznie wynosiło z magazynu kwiaty, jakich zażyczyli sobie kupujący. Czasami pomagali ładować je do samochodów, bywało, że ktoś zamawiał dostawę do domu lub na cmentarz. Transport oferowali gratis.

- Czym mogę służyć? - zagaiła młoda, ładna sprzedawczyni.

Odruchowo odgarnęła z czoła ciemne włosy, jej dłonie zawisły nad klawiaturą komputera.

- Jedna wiązanka pogrzebowa - zadysponowałem.

- Jakiego rodzaju? Naszą specjalnością jest kompozycja z lilii, róż, kalii, dzwonków irlandzkich, mieczyków i liści ozdobnych. Jest najdroższa, ale…

- Może być - wszedłem jej w słowo.

- Przykładowa wiązanka tego typu oznaczona jest numerem czterdzieści dwa. - Wskazała na półkę za swoimi plecami.

Zerknąłem na cenę, odliczyłem pieniądze. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że nie wystarczy mi rubli na nic więcej. Przed odlotem Marek wręczył mi pokaźny zwitek banknotów od chłopców ze swojego oddziału, którzy najwyraźniej współpracowali kiedyś z Anną. Prosił, aby kupić wieniec od całej jednostki. Niestety, zapomniałem wymienić pieniądze.

- Dostarczyć na cmentarz? - spytała. - Oferujemy darmowy transport na wszystkie moskiewskie nekropolie - wyrecytowała wyuczoną formułkę.

- Na tę nie oferujecie - mruknąłem.

Przez moment dostrzegłem w oczach dziewczyny błysk irytacji, ale po chwili powróciła do roli profesjonalnej ekspedientki.

- Jakiś napis? W skład ceny kupionej przez pana kompozycji wchodzi szarfa z dowolnym napisem do siedemdziesięciu dwu znaków.

Potrzebowałem chwili, by przełknąć narastającą w gardle gulę.

- Na szarfie proszę napisać: „Annie - ukochanej”. Chciałem też zamówić wieniec, ale nie wymieniłem pieniędzy, przyjmie pani złotówki?

- Po jakim kursie? - Spojrzała na mnie z ironią.

- Wszystko jedno - oświadczyłem ze znużeniem, przesuwając po blacie plik banknotów.

Przeliczyła je sprawnie, dokonała jakichś kalkulacji, skinęła głową.

- Wystarczy na najdroższy - stwierdziła. - Mamy do wyboru…

Przerwałem jej ospałym gestem.

- Nieważne - powiedziałem. - Ma być biało-czerwony. Na szarfie napis: „Major Annie Dubrowej - polski Specnaz. Nie zapomnimy”.

Nie wiedzieć czemu, dopiero teraz dotarła do mnie świadomość, że to nieodwołalne, ostateczne pożegnanie z Anną. Poczułem wilgoć na policzkach. Otarłem je gwałtownym ruchem, czekając na kpiące uwagi lub uśmieszki politowania. Nie doczekałem się. Sprzedawczyni ze spoważniałą nagle twarzą oddała mi połowę pieniędzy.

- Co to ma znaczyć? - Zmarszczyłem niechętnie brwi.

Nie miałem zamiaru korzystać z niczyjej litości.

- Popełniłam błąd, przeliczyłam złotówki po kursie dla obcych - odparła spokojnie. - Nikt, kto znał Annę Dubrową, nie jest w Moskwie obcy.

Za plecami usłyszałem szmer poparcia. Z zaskoczeniem ujrzałem, że kobieta stojąca za mną ma łzy w oczach. No tak, zapomniałem o gazetach, całe miasto wiedziało, kim była i jak zginęła Anna, w Rosji śmierć w walce porusza wielu ludzi, tu wojna nie jest jedynie pojęciem z filmów czy literatury…

- Dacie radę przygotować wszystko na siedemnastą?

- Oczywiście - zapewniła.

Skinąłem sprzedawczyni głową i odwracałem się, by odejść, gdy poczułem, jak ktoś chwyta mnie łagodnie za ramię.

- Minutkę, młodzieńcze. - Powstrzymał mnie starszy, dostatnio ubrany mężczyzna. - Nie pochowają jej na Nowodziewiczym, prawda?

Przytaknąłem posępnie.

- Gdybyśmy kupili wieniec czy dwa od mieszkańców Moskwy, położysz na jej grobie?

- Położę - obiecałem.

Kiedy wychodziłem ze sklepu, słyszałem podniesiony głos ekspedientki. Uspokajała klientów, wszyscy naraz zamawiali kwiaty dla Anny Dubrowej…

* * *

Wymeldowałem się z hotelu przed ustaloną godziną, Anton, kiedy zawoził mnie do ośrodka, powiedział, że zamieszkam tam na kilka dni. Nie pytałem dlaczego, nie miałem ochoty rozmawiać. Rozpakowałem się w wyznaczonym mi pokoju, który tym razem miałem zajmować sam i zastanawiałem się właśnie, skąd wziąć żelazko, aby uprasować koszulę do garnituru, kiedy usłyszałem energiczne pukanie.

- Wejść! - zawołałem.

Przybysz, liczący sobie pod trzydzieści lat mężczyzna z dystynkcjami praporszczyka, co jest mniej więcej odpowiednikiem polskiego chorążego, niósł wieszak z mundurem galowym. Polskim mundurem galowym. W ręku trzymał wyglansowane do połysku buty. Pozbył się swego ciężaru, zasalutował energicznie i wyszedł bez słowa. Podszedłem, patrząc z niedowierzaniem na przyniesiony ekwipunek. Kapitańskie gwiazdki na pagonach i rząd baretek, wśród których rozpoznałem dwie symbolizujące odznaczenia, których nie wolno mi było nosić publicznie, określały bez cienia wątpliwości, dla kogo to wszystko przygotowano. Przymierzyłem buty - pasowały. Przez chwilę zastanawiałem się, czy włożyć mundur, jadąc po kwiaty, i ostatecznie postanowiłem się przebrać. Wątpiłem, aby ekspedientka w sklepie była w stanie zidentyfikować baretki, a dla Rosjan najwyraźniej nie były one żadną tajemnicą… Wolałem mieć pewność, że nie spóźnię się na pogrzeb.

Kiedy zszedłem na parking, zobaczyłem, że Anton także jest w mundurze. Jedyną zauważalną różnicą był fakt, że na jego piersi widniało dużo więcej baretek, z czego trzy czwarte stanowiły odznaczenia bojowe. Wzruszyłem ramionami i wsiadłem do samochodu. Pojechaliśmy.

Przed kwiaciarnią stał liczący na oko ponad tysiąc osób tłum. Zamarłem. Anton westchnął ciężko, ale ruszył naprzód zdecydowanym krokiem. W drzwiach powitała mnie znajoma ekspedientka, za jej plecami piętrzyły się wieńce i wiązanki. Były wszędzie: na podłodze, na ladzie, na półkach…

- Proszę podać mi to, co zamówiłem - powiedziałem, patrząc ze zdziwieniem na panujący w eleganckim do niedawna sklepie galimatias.

- To wszystko jest dla pana - odparła niepewnie. - Obiecał pan, że zabierze kwiaty od mieszkańców Moskwy, ludzie się dowiedzieli i… - Urwała, wykonując bezradny gest. - Wykupili kwiaty od nas i z kilku innych kwiaciarni.

Anton zsunął czapkę na tył głowy, zerknął frasobliwie do środka.

- Naprawdę im obiecałeś? - spytał.

- Naprawdę, ale spodziewałem się kilku wiązanek, a nie tony kwiatów - odparłem oszołomiony.

- Zginęła, walcząc z mafią, u nas w Rosji to jest jak wojna - odezwała się sprzedawczyni. - Ludzie chcą okazać wdzięczność…

Anton wyjął telefon, wybrał jakiś numer, przez moment stał z komórką przy uchu.

- Przyślijcie dwie ciężarówki do kwiaciarni na Czyste Prudy - rzucił krótko. - Tak, na bulwar. Weźmiemy to, co się zmieści do samochodu, po resztę przyjadą za trzy godziny - zwrócił się do ekspedientki

Skinęła głową z namysłem.

- Powiem to ludziom. Bo oni będą stali, póki nie weźmiecie tych kwiatów.

Idąc do samochodu, słyszałem za plecami szmer cichych rozmów. Nikt nas nie zaczepiał, nie zatrzymywał. Powtarzały się frazy „polski Specnaz”, „major Dubrowa”, „obiecali zabrać”. Kiedy Anton ruszył, odchyliłem głowę, przymknąłem oczy.

- Co oni wyprawiają? - wymamrotałem.

- Mamy wojnę - odpowiedział cierpko. - Nasi żołnierze giną w walce z mafią, w Czeczenii, na granicach. Wielu ludzi straciło swoich bliskich w takich starciach, stąd podchodzą do tego trochę inaczej niż u was. W Rosji, jeśli służysz w wojskach ochrony pogranicza, oznacza to, że realnie twój oddział jest w boju. Dlatego u nas raczej rzadko oskarżamy swoich żołnierzy o zbrodnie wojenne - zakończył z ledwo uchwytną złośliwością.

Nie odpowiedziałem. Nie miałem ochoty przypominać mu, że bywa, iż rosyjscy żołnierze popełniają jednak zbrodnie wojenne. Nawet jeśli weźmiemy poprawkę na warunki, w jakich przyszło im działać.

- To nie jest tak, jak myślisz - odezwał się, obrzucając mnie przelotnym spojrzeniem. - Przeciętny żołnierz nie idzie na wojnę z nastawieniem „będę mordował tych skurwysynów”. To czasem… przychodzi samo.

Kiedy znajdujesz zwłoki przyjaciół, których przesłuchano przed śmiercią za pomocą wiertarki elektrycznej, wypruto wnętrzności, spalono żywcem… Wtedy chcesz im odpłacić, sprawić, by nie czuli się bezpieczni, aby zasypiali w strachu, wiedząc, że ich tropisz. Milczałem.

- Dlatego tak chcemy, abyś znalazł tę relikwię. Może to coś zmieni. Może…

- Naprawdę tak myślisz? - roześmiałem się niewesoło. - Przyniosę wam ten sztandar, a wszyscy zaczną zachowywać się niczym gentlemani? A co, jak tamci znowu kogoś zabiją, storturują, utną głowę? Wybaczycie po chrześcijańsku?

- Nie wiem - wyszeptał cicho. - Jednak mam nadzieję, że ta krwawa jatka jakoś się skończy. Tyle mi zostało, nadzieja…

* * *

Z pogrzebu zapamiętałem tylko ponure werble, salwy oddawane przez żołnierzy o kamiennych twarzach i krótkie, oszczędne mowy wygłaszane nad grobem Anny. Nie było żadnych oficjeli, sami swoi, ludzie, którzy na co dzień robili to, co ona, dlatego nikt nie strzępił języka. Nie było potrzeby. Słowa pożegnania brzmiały sucho, niemal beznamiętnie. Na niewielkim cmentarzu wyrosła kolejna mogiła. Imię, nazwisko, data urodzin i śmierci, stopień wojskowy. Żadnego epitafium. Tylko stos kwiatów, który pokrył całkowicie prostą, marmurową płytę świadczył o uczuciach przybyłych.

Na stypie wzniesiono w milczeniu toast za poległych, nikt nie wspominał życia i dokonań Anny, panowała atmosfera powagi, niemal determinacji, jakby biesiadnicy chcieli powiedzieć: „Dziś ona, jutro ktoś z nas”. Po pogrzebie podszedł do mnie Dżuma i z naciskiem przypomniał o relikwii. Później gdzieś zniknął. Wróciłem do swojego pokoju około północy. Postanowiłem, że następnego dnia wyjadę. Spróbuję odnaleźć sztandar Michała Archanioła, a później… Nie planowałem niczego specjalnego, miałem tylko nadzieję, że poszukiwanie artefaktu wybije mnie z psychicznego marazmu, w jakim przebywałem od chwili śmierci Anny. Nie liczyłem na nic więcej.

* * *

Ze snu wyrwało mnie walenie do drzwi, zapewne miało to świadczyć o wysokim poziomie kultury natręta. To nie był hotel i żaden pokój nie zamykał się od wewnątrz. Zwlokłem się z łóżka dręczony potwornym bólem głowy. Na korytarzu stał Anton w towarzystwie dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn. Mój kumpel niósł mundur i buty, dokładnie tak samo, jak nieznajomy chorąży wczoraj. Tyle że tym razem ekwipunek był zdecydowanie polowy.

- To prezent - wyjaśnił, rzucając wszystko na podłogę. - Masz dziesięć minut, żeby się przebrać i zejść na dół. Zjesz śniadanie, a potem mała przebieżka, coś z sześćdziesiąt kilometrów.

Загрузка...