ADAM PRZECHRZTA
CHORĄGIEW MICHAŁA ARCHANIOŁA
ilustracje
Jarosław Musiał
ASY POLSKIEJ FANTASTYKI
Lublin 2009
GTW
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wbiłem nóż w wątrobę Huberta - nie zareagował. Zmieniłem uchwyt i pchnąłem w arteria subclavia. Zadrżał lekko. Wreszcie uderzyłem kolanem. Teraz zapiszczał. To znak, że cios, który trafił go w klatkę piersiową, został zadany z prędkością większą niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. W realnym starciu umarłby trzykrotnie. Hubert był manekinem, dość szczególnym manekinem. Dostałem go od wujka Maksa na urodziny. Tylko on o nich pamiętał. Tak naprawdę nie był moim krewnym, a jego talent wynalazcy-majsterkowicza przewyższały jedynie predyspozycje do zupełnie innej pracy. Była to profesja z gatunku tych, o których raczej nie mówi się w towarzystwie… No cóż, rodziny się nie wybiera, nawet przyszywanej.
Zdecydowałem, że na dzisiaj wystarczy. Otarłem pot z czoła, schowałem Huberta do szafy i przeszedłem do łazienki. Stojąc pod strugami gorącej wody, rytmicznie napinałem i rozluźniałem mięśnie, rozkoszując się przyjemnym, potreningowym zmęczeniem. Lubię to uczucie pojawiające się, kiedy nasz organizm da z siebie wszystko, kiedy wiemy, że jest sprawny, silny i giętki. Kiedy słucha naszych rozkazów.
Po kąpieli wyciągnąłem się na kanapie w starym, sfatygowanym, ale za to wygodnym szlafroku.
Telefon zadzwonił, przerywając mi podziwianie kolekcji dziewiętnastowiecznych fotografii. Dość specyficznej kolekcji. Półnagie kobiety pozowały do zdjęć ze szpadą. Mało kto wie, że pod koniec dziewiętnastego wieku pojedynki wśród płci pięknej były dość popularną rozrywką. Oczywiście nie chodziło o prawdziwą walkę, a o sam ceremoniał. Dziś do rozkładówek pism typu „Playboy” nie rozbierają się chyba tylko zakonnice, dawniej sytuacja wyglądała nieco inaczej. Każda kobieta, która odważyłaby się publicznie ukazać swoje wdzięki, zostałaby natychmiast sklasyfikowana jako dziwka. Chyba żeby pozowała przed pojedynkiem… Skromność skromnością, ale ówczesne przepisy pojedynkowe nakazywały walczyć półnago, żeby wykluczyć ewentualność, że któryś z adwersarzy skorzysta z niedozwolonej ochrony torsu. Czasem tuż przed walką bandażowano brzuch, aby ograniczyć możliwość głębokich pchnięć. Moje wojownicze nimfy fotografowały się bez żadnych osłon. Trudno mi było cokolwiek powiedzieć o ich umiejętnościach szermierczych czy wyniku pojedynków (o ile w ogóle się odbyły), jednak nie ulegało wątpliwości, że jako kobiety nie miały się czego wstydzić.
Podniosłem niechętnie słuchawkę, studiując detale zdjęcia utrzymanego w stylu wiedeńskiego Kamera Klubu. Młoda, zgrabna blondynka uśmiechała się figlarnie do obiektywu, demonstrując imponujący biust i trzymaną całkiem fachowo szpadę. Całą kompozycję cechowała typowa dla wiedeńczyków wykwintna swoboda. Jestem historykiem i moje zainteresowanie miało wyłącznie naukowy charakter.
- Tak? - rzuciłem sucho.
- Pan doktor Janusz Korpacki?
Głos był głęboki i spokojny. Wyczuwało się, że mój rozmówca nie musi krzyczeć, aby postawić na swoim.
- We własnej osobie - mruknąłem.
- Dzwonię z polecenia profesora Davidoffa… Westchnąłem i odłożyłem zdjęcie. Profesor Davidoff był europejskiej sławy uczonym, specjalistą w zakresie cybernetyki społecznej, człowiekiem, który jako pierwszy na świecie zastosował aparat pojęciowy cybernetyki do opisu zjawisk historycznych. Był także moim nauczycielem, promotorem i toutes proportions gardées - przyjacielem.
- Słucham - powiedziałem dużo cieplejszym tonem.
Byłem winien profesorowi niejedną przysługę i nie miałem nic przeciwko, aby spłacić choć część długu.
- Nazywam się Karol Wirde. Chciałbym…
- Ten Wirde od Commerz Bundes Banku?
Zapadła nieprzyjemna cisza. Najwyraźniej pan Wirde nie docenił mojej szczerości.
- Tak - powiedział wreszcie. - Jestem jednym z ważniejszych udziałowców tej… instytucji. Może to dobrze, że pan zapytał, w ten sposób wyjaśniliśmy sprawę mojej wypłacalności.
- Chodzi panu o badania historyczne, a może genealogiczne? W zasadzie nie zajmuję się tym na zlecenie osób prywatnych, jednak dla profesora…
- Nie - teraz on mi przerwał.
Wyszło mu to całkiem nieźle, widać było, że ma wprawę.
- Chodzi mi o kwestie kryminalne, mające prawdopodobnie związek z pana specjalnością jako historyka.
- Którą? - zapytałem odruchowo.
- Myślę o polskich służbach specjalnych z okresu międzywojennego.
- Tak?
- Mój dziadek był współpracownikiem kontrwywiadu w tym okresie. Rozpracowywał nielegalne organizacje terrorystyczne, głównie komunistów. Mój syn zainteresował się pewnymi dokumentami dotyczącymi kilku prowadzonych przez niego śledztw. Robił notatki, z których wynika, że część tych dokumentów nagle zniknęła z jednego z warszawskich archiwów. Dwa dni później został zamordowany.
Milczałem przez chwilę. Nie miałem najmniejszej ochoty wdawać się w coś takiego. Niektóre sprawy rzucały długi cień.
- W jaki sposób zginął? - spytałem wreszcie.
- Wpadł pod pociąg.
- Został zepchnięty na tory?
- Nie. Świadkowie twierdzą, że stanął naprzeciwko pociągu pospiesznego, dokładnie pośrodku torów, i dał się przejechać… Po prostu stał i patrzył na zbliżającą się lokomotywę. Maszynista próbował hamować, ale nie miał szans… Policja podejrzewała, że syn był pod wpływem narkotyków, lecz specjalistyczne badania nie wykryły żadnych śladów po tego typu środkach.
- Dlaczego pan twierdzi, że to było morderstwo?
- Mój syn nigdy nie brał narkotyków, świadkowie widzieli jakiegoś mężczyznę, który z nim rozmawiał na chwilę przed tym… zdarzeniem, podobno uczynił gest w stronę torów, jakby mu nakazywał iść w tym kierunku, wreszcie zginęły te dokumenty…
- Co to za dokumenty?
- Fotografie kilku komunistycznych szpiegów, krótkie charakterystyki sporządzone przez przedwojenny kontrwywiad i parę luźnych stron.
- Są prawdopodobnie bez znaczenia - stwierdziłem.
- Dlaczego?
Głos Wirdego nadal brzmiał spokojnie, jednak czuło się w nim teraz podskórne pęknięcie, skazę.
- To codzienność w naszych archiwach. Przeważnie fotki i dane komunistycznych agentów trzymane są w wielkich albumach. Nikt nie jest w stanie sprawdzić, czy nic nie zginęło, kiedy korzystający z dokumentów oddają je pod koniec dnia. Kiedyś przez tydzień siedziałem w takim archiwum…
- A konkretnie?
- Czy to ważne? Co drugi, co trzeci dzień ginęły jakieś notatki i zdjęcia. A to komuś nie pasowało, że dziadziuś jest wymieniany jako komunistyczny szpieg czy dywersant, inni z kolei sądzili, że znajdą haka na konkurenta z lewicy, jeśli rzucą prasie garść faktów o tym, że jego przodek sprzedał się Sowietom… Rozumie pan, że nawet brukowiec wymagałby potwierdzenia takich rewelacji, stąd popyt na tego typu dokumenty.
- Sugeruje pan, że to lewicowi politycy…
Po raz pierwszy wyczułem gniew w jego głosie.
- Niczego nie sugeruję - uciąłem. - To tylko luźne dywagacje. Osobiście jest mi obojętne, czy te akta przemeblował jakiś przemalowany na różowo były komuch, czy oszołom z prawicy. Mówię tylko, że takie rzeczy to normalka i najprawdopodobniej nie mają żadnego związku ze sprawą, a pański syn mógł mieć sto różnych powodów, żeby popełnić samobójstwo bez żadnych narkotyków, albo wziął takie, których nie wykryto…
- Jednak chcę, aby się pan tym zajął. Nie za darmo.
Wymieniona przez mojego rozmówcę suma była oszałamiająca. Wystarczyłaby mi na parę lat spokojnego życia i coroczne wakacje na wyspach Bahama. Dla kilku osób.
- Nie będę wykorzystywał pańskiej sytuacji - rzuciłem szorstko. - Nie jestem w stanie…
- Mógłbym zasugerować, aby podjął pan decyzję jutro?
- To niczego nie…
- Proszę. Profesor Davidoff powiedział, że jest pan prawym i uczciwym człowiekiem. Dostatecznie twardym i zorientowanym w temacie, aby udzielić mi pomocy.
Stwierdzenie, że opadła mi szczęka, byłoby eufemizmem. Żaden z uczniów profesora, nawet najzdolniejszy, nie otrzymał nigdy wyższego stopnia niż „cztery z minusem”. Davidoff był maniakalnym perfekcjonistą. W kwestii zasad moralnych okazał się jeszcze gorszy. W naukowym światku żartowano, że z zespołu Davidoffa można wylecieć za jazdę tramwajem na gapę. Twierdzenie to nie odbiegało wiele od stanu faktycznego.
- Mówimy o tym samym człowieku? - spytałem z niedowierzaniem.
- Tak. - Wirde roześmiał się krótko. - Wiem, że on jest dość oszczędny w pochwałach. Takiej laurki z jego ust, jak żyję, nie słyszałem. Dlatego tak mi zależy na pańskiej pomocy…
- Zadzwonię jutro - zgodziłem się niechętnie.
- Ma pan mój numer czy podyktować?
Sapnąłem. Niewiele osób wiedziało, że mam podłączone do telefonu urządzenie identyfikujące rozmówcę, nawet takiego, który nie chce być zidentyfikowany. To gadżet związany z moją pracą. Czasem udzielam konsultacji odnoszących się do teraźniejszości. Cybernetyka to dość pożyteczne narzędzie, a ja uchodzę za następcę Davidoffa w tej dziedzinie.
- Mam.
- A więc czekam.
Pan Wirde powiedział, co chciał, i odłożył słuchawkę. Trochę mnie to wkurzyło, ale nie na tyle, aby czepiać się faceta, który niedawno stracił syna. Wobec bólu wszyscy są równi.
Przyszykowałem sobie drinka i zapaliłem cygaro. Wyłożyłem się wygodnie w potężnym, obitym prawdziwą skórą fotelu, oparłem stopy na jednej z półek mojej biblioteczki. Mam trzypokojowe mieszkanie, ale jest ciasno, ponieważ wzdłuż wszystkich ścian stoją regały z książkami. Wydmuchnąłem w zamyśleniu dym w kierunku sufitu. Mimo rozważenia rozmaitych opcji, jedno nie ulegało wątpliwości - telefon do Davidoffa był niezbędny. Jako członek zespołu miałem zastrzeżony numer profesora, pod którym mogłem go zastać o każdej porze dnia i nocy. Istniał jednak pewien problem - Davidoff cenił sobie spokój i prywatność, a każdy, kto nadużył udzielonych mu przywilejów, narażał się na jego gniew. Nie jestem mięczakiem, ale wierzcie mi - nie chcielibyście wkurzyć Davidoffa. Naprawdę nie chcielibyście…
Odetchnąłem głęboko i wystukałem numer profesora.
- Davidoff - usłyszałem.
- Dzień dobry, panie profesorze…
- O, Jasiu! - ucieszył się do słuchawki.
Nie było źle. Davidoff miał zwyczaj poufałego, niemal familiarnego traktowania osób, które lubił. Nielubiane lub takie, które mu się czymś naraziły, traktował z zimną, mrożącą krew w żyłach kurtuazją.
- Dzwonił do mnie pan Wirde… - zacząłem.
- Tak, tak… To tragiczna historia. Pomożesz mu oczywiście?
- Kiedy to nie moja dziedzina, panie profesorze…
- Służby specjalne z okresu Drugiej Rzeczypospolitej?
- Zniknięcie tych dokumentów nie miało raczej nic wspólnego z całą sprawą - odparłem z wahaniem.
- Miało - powiedział stanowczo Davidoff. - Zobaczy pan sam, panie Janku, po zapoznaniu się z konkretami. Ma to związek z czerwoną teczką.
Zamilkłem. Najwyraźniej traciłem punkty. Davidoff świetnie mówił po polsku, jednak nigdy nie rozróżniał zbyt dobrze takich imion jak „Janusz” czy „Jan”. Niemniej jednak sprawa była jasna - nie podobała mu się moja postawa, co zasygnalizował przejściem na „pan”. Kiedy przygotowywałem swój doktorat do publikacji, odłożyliśmy do osobnej teczki materiały, których ujawnienie mogłoby skrzywdzić żyjących jeszcze ludzi bądź stanowiło zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Czy miało to sens w przypadku archiwaliów sprzed dziesiątków lat? Nawet tych opatrzonych gryfem Ściśle Tajne? Jak mówiłem, niektóre sprawy rzucają długi cień. Wszystkie te dokumenty umieściliśmy w czerwonej kartonowej teczce.
- Hm…
- Chodzi o sprawę Alchemika - powiedział ostrożnie Davidoff.
Kryptonimem „Alchemik” oznaczono w aktach osobę, która wniosła wyjątkowy wkład w działalność polskich służb specjalnych. Znajdowane tu i ówdzie aluzje pozwalały domniemywać, że to właśnie pomoc Alchemika zadecydowała w dużej mierze o zwycięstwie w wywiadowczej walce ze wschodnim sąsiadem.
- Mówi pan profesor, że to… wypłynęło teraz? - wyjąkałem.
- Tak.
- Wydaje mi się, że trzeba by zawiadomić ABW, albo… Usłyszałem wyraźne zgrzytnięcie zębów.
- Szanowny panie doktorze, gdybym sądził, że jakaś instytucja może rozwiązać ten problem, nigdy nie wysyłałbym ojca ofiary do pana. Niemniej jednak zdaję sobie sprawę, że…
- Chwileczkę, panie profesorze, muszę pomyśleć… W słuchawce zapadła cisza.
- Nawet gdybym się tego podjął i udźwignął ciężar tej sprawy w aspekcie historycznym czy archiwistycznym, to pozostaje jeszcze sfera kryminalna… - zacząłem.
- Był pan przecież w wojsku.
- Tak, w kwatermistrzostwie. Specjalność: MPS.
- Co to takiego? - zapytał z autentyczną ciekawością Davidoff.
- Materiały Pędne i Smary. Gdyby pan profesor był zainteresowany, ile ropy spala czołg w warunkach bojowych, albo chciał go zatankować, to trafił pan na właściwego człowieka, jednak…
- Zawsze podziwiałem twoją skromność, Jasiu - stwierdził ponownie życzliwym tonem mój rozmówca. - Słyszałem coś mimochodem o twoim… ekhm… harcerskim epizodzie.
Najwyraźniej teraz ja zgrzytnąłem zębami, bo usłyszałem w słuchawce śmiech. Davidoff miał nadnaturalny wręcz talent do gromadzenia wszelkiego typu ploteczek. Teraz chciał mi dać do zrozumienia, że słyszał, jakobym przeszedł także szkolenie o niezupełnie kwatermistrzowskim profilu.
- Ci analitycy nie mogli się ciebie nachwalić. Pamiętasz, o kogo mi chodzi?
Pamiętałem. To było dwóch milczących, posępnych facetów, którzy przyjechali do Krakowa wraz z delegacją rosyjskich naukowców. Zajmowali się cybernetyką społeczną i nie tylko… Najpierw o mało się nie pobiliśmy, kiedy okazało się, że walczyli w Czeczenii. Byli w Specnazie czy innym Omonie. Mnie nie podobało się to, co wyprawiało rosyjskie wojsko w Groznym, a im, że mówiłem o tym bez osłonek i oskarżałem armię en masse. Potem puścili mi amatorski film z akcji w Biesłanie, gdzie widziałem, jak rosyjscy komandosi padają pod ogniem terrorystów, osłaniając własnymi ciałami uciekające dzieci. W efekcie popiliśmy się tak, że na samo wspomnienie dostaję migreny.
- Co oni nagadali panu profesorowi?
- Nie pamiętasz, o czym dyskutowaliście? - zapytał z udanym współczuciem Davidoff. - Nic dziwnego. Podobno któryś z was szczekał na pudla rektora i chciał go zjeść…
- Profesorze! - jęknąłem.
- Sforsowałeś prawie trzymetrowy mur wokół domu rektora, unieszkodliwiłeś jeden z lepszych systemów alarmowych i otworzyłeś bramę tym dwom. Kiedy weszli, z wdzięczności wysikali twoje nazwisko na śniegu.
- Niemożliwe! Gdyby tak było, już bym nie żył!
- Było, było… Na szczęście gosposia rektora, która zadzwoniła na policję, nie zna rosyjskiego, a napis był wykonany cyrylicą. Potem ktoś go zmazał.
- Kto?!
- Koleżanka tych dwóch. Też mi wyglądała na… harcerkę.
- Nie wiem, czy to coś da, ale jeśli pan profesor sobie życzy, zajmę się sprawą pana Wirde - wymamrotałem.
- Nie śmiałbym nalegać, panie doktorze…
- Już dobrze, zrobię to, zrobię.
- Miłego popołudnia, Jasiu - zachichotał Davidoff, odkładając słuchawkę.
* * *
Następnego dnia poinformowałem Wirdego, że przyjmuję jego propozycję, i umówiliśmy się w Europejskiej. Miał przekazać mi notatki syna. Mimo iż przyszedłem pięć minut przed czasem, bankier już czekał przy okrągłym stoliku z butelką Hennessy Paradis i skrzynką cygar Bolivar. Najwyraźniej Davidoff poinformował go o moich upodobaniach. Kiedyś muszę zapytać profesora o jego znajomość z Wirdem. Generalnie Davidoff nie przepada za finansistami, ale wyglądało na to, że mój klient jest wyjątkiem od tej reguły.
Wirde wstał na mój widok i przywitał się uściskiem dłoni. Wyglądał na pięćdziesiąt lat z okładem: wytwornie ubrany, szpakowaty, otoczony był aurą dyskretnej elegancji. Jego twarz o wyrazistych, regularnych rysach robiła wrażenie zmęczonej, w oczach widziałem ból, może desperację. Bez słowa podał mi cienką plastikową teczkę i nalał koniaku. Zachęcony uprzejmym gestem poczęstowałem się cygarem. Obracając je w palcach, zabrałem się za studiowanie akt. Po chwili zakląłem wściekle, Davidoff miał rację - to wszystko wiązało się ze sprawą Alchemika! Przejrzałem na wszelki wypadek resztę dokumentów, tak jak się spodziewałem, nie znalazłem niczego podejrzanego. Jednym haustem wychyliłem trunek o delikatnym pieprzowym zapachu. Zmarnowałem dobry alkohol, ale nie byłem w nastroju do kontemplacji. Przyciąłem cygaro i odetchnąłem głęboko, starając się uspokoić. Podziękowałem skinieniem głowy kelnerowi, który podał mi ogień, potem przez kilka minut paliłem w milczeniu, usiłując uporządkować to wszystko w myślach. Wirde siedział z kamienną twarzą naprzeciwko mnie. Czekał.
- Może pan mieć rację - powiedziałem wreszcie.
- W jakiej kwestii? - spytał zimno.
- Być może ktoś faktycznie zabił pańskiego syna…
- Czy posiada pan jakieś informacje, które można by przekazać policji?
Pokręciłem głową.
- Raczej nie.
- To skąd ten wniosek? - Wirde pochylił się nad stolikiem i wpatrzył we mnie w napięciu.
- Co pan wie o alchemii?
- Spotkałem się z kryptonimem „Alchemik” w notatkach syna - odparł, wskazując leżącą na stole teczkę. - Nie wiem, jaki ma to związek z alchemią jako taką. Nigdy mnie takie sprawy nie interesowały. - Wzruszył ramionami.
- Alchemia uchodzi za poprzedniczkę chemii, za naukę, której adepci trwonili czas i pieniądze, chcąc opracować metodę zamiany ołowiu w złoto lub wytworzyć kamień filozoficzny dający nieśmiertelność i leczący wszelkie choroby - wyjaśniłem krótko.
- Uchodzi? - Wirde uniósł brwi.
- To nie jest takie proste. Koncepcje alchemiczne są jedyne w swoim rodzaju i nie mają nic wspólnego z zasadami chemii. Niektóre z nich sprawdziły się w praktyce.
- Niech zgadnę, pewnie nie chodzi o to przekształcanie ołowiu w złoto - westchnął bankier. - To by było zbyt piękne.
- Są rzeczy cenniejsze od złota - zauważyłem.
- Mianowicie?
- Alchemia jest uprawiana do dzisiaj, tak było też w okresie międzywojennym. Niektórzy adepci osiągnęli obiecujące rezultaty.
- A konkretnie?
- We Francji niejaki Barbault opracował recepturę „roślinnego złota”. Substancja ta leczy uremię, syfilis i stwardnienie rozsiane.
- Leczy?!
- Tak, niektórzy lekarze stosują ten preparat. To tylko jeden z przykładów. Nie ma się czym zachwycać, bo „roślinne złoto” okazało się koszmarnie drogie w produkcji i raczej nie zanosi się, aby wyparło klasyczne leki. Chodzi mi tylko o fakt, że niekoniecznie wszystkie koncepcje alchemiczne to bajka…
- Rozumiem, że ów wymieniony w dokumentach Alchemik nie zajmował się raczej leczeniem syfilisu - stwierdził Wirde, zapalając cygaro.
- Nie. Opracował substancję, która całkowicie neutralizowała naturalny zapach człowieka, zastępując go wonią lasu. To wiadomo na pewno. Rozumie pan, jakie to miało znaczenie przy nielegalnym przekraczaniu granicy z Rosją? Szanse naszych agentów wzrastały o kilkadziesiąt procent. Oczywiście znano już wtedy sztuczki, które potrafiły pozbawić węchu psa tropiącego; znaczono trop naftą, drobno zmielonym pieprzem… Jednak zorganizowany pościg, mający do dyspozycji kilka psów, nie dał się powstrzymać za pomocą takich prymitywnych metod. Co innego, kiedy zwierzęta po prostu nie czuły zapachu człowieka.
- No tak, ale dzisiaj… Przerwałem mu stanowczym gestem.
- Nawet dzisiaj byłaby to bardzo użyteczna substancja. Niestety, sekret jej wytwarzania zaginął. Jak powiedziałem: tyle wiemy na pewno. Jednak są jeszcze inne pogłoski…
- Tak?
- Polskie służby specjalne wielokrotnie były oskarżane przez komunistów o stosowanie tortur w śledztwie, lecz badania naukowe raczej to wykluczyły. Nie ulega jednak wątpliwości, że w wielu przypadkach twardzi, przeszkoleni w ZSRR agenci mówili wszystko, co wiedzą, w ciągu dosłownie minut, góra godzin. Istnieją pewne wzmianki, że Alchemik kontynuował swoje zapachowe eksperymenty… Ponoć wynalazł preparat, który zamieniał przesłuchiwanego w bezwolną, podobną do zombie istotę wykonującą wszelkie polecenia śledczego. Także kilka innych miało ciekawe działanie.
- Jakie?
Machnąłem ręką.
- To tylko plotki. Jeden z nich miał wywoływać seksualną ekscytację… Nie wiem, czy wykorzystywano go w działaniach agenturalnych, ale nie jest to wykluczone.
- Uważa pan, że mojemu synowi zaaplikowano środek, który uczynił go podatnym na wszelkie sugestie?
- To możliwe.
- Ale dlaczego?!
- Pod koniec lat trzydziestych Stalin rozczarował się do cywilnych specsłużb i włączył do akcji wojskowe. Te rozpracowały i zabiły Alchemika. W zamachu zginął także jego łącznik z polskim wywiadem. Gdzieś tu, w Krakowie, pozostała pracownia zawierająca zapewne próbki preparatów, być może receptury… Z notatek wynika, że pański syn ustalił też adres mieszkania Alchemika i zawęził obszar, w którym może się znajdować pracownia.
- Ale przecież po tylu latach…
- Skrytka, zamaskowany sejf… Coś takiego mogło pozostać niezauważone, chyba że przeprowadzono generalny remont.
- Gdzie on mieszkał?
- Z notatek wynika, że przy dzisiejszej ulicy Garncarskiej.
Wirde zmienił się na twarzy.
- Widziałem w pokoju syna plan miasta z zakreśloną Garncarską! Jednak w tych notatkach są tylko jakieś znaczki i skróty.
- To stenografia. Potrafię to odczytać - uspokoiłem go.
- Co teraz? - zapytał bankier, zaciskając zęby.
- Teraz trzeba będzie ustalić, kto zainteresował się badaniami pańskiego syna, ale to już moje zadanie.
* * *
Z przestudiowanych w kawiarni notatek wynikało, że mieszkanie Alchemika znajdowało się na trzecim piętrze wybudowanej w 1910 roku kamienicy. Nie było żadnego problemu z lokalizacją - porównując pochodzący z 1925 roku plan Krakowa ze współczesnym, potwierdziłem prawidłowość ustaleń młodego Wirdego. Pozostawała natomiast inna kwestia - musiałem się jakoś tam dostać i nadać pozory legalności przeszukaniu mieszkania. Postanowiłem pojechać na uczelnię i złapać Davidoffa, zanim skończy zajęcia. Być może jego kontakty były nieco skromniejsze od tych, jakimi dysponował Don Corleone, ale nie sądziłem, aby różnica była zbyt wielka. Po drodze wstąpiłem do dziekanatu upewnić się, czy Davidoff ma dziś wykłady.
Rektor wraz z grupką kilku profesorów wymieniali żarty z sekretarką dziekana, posągowych kształtów brunetką pod czterdziestkę.
- Pani Marysiu, profesor Davidoff jest na uczelni? - spytałem, przekrzykując gwar.
- Jest. Sam-Pan-Wie-Kto też jest - odparła ze złośliwym uśmieszkiem. - Szukała pana.
W geście udanego przerażenia chwyciłem się za głowę. Sekretarce chodziło o wyjątkowo głupią i namolną studentkę, która koniecznie chciała odegrać rolę mojej femme fatale. Nie popierałem tego planu. Wspominałem, że na dodatek była jeszcze brzydka?
- Tylko nie to! - jęknąłem boleśnie. - Może by ją tak przenieść do innej grupy?
- Natychmiast - zgodził się rektor.
Wybałuszyłem oczy. Prosiłem go o to kilkakrotnie, jak dotąd bez rezultatu. Podejrzewam, że profesura nieźle się bawiła, obserwując, jak przemykam po uczelni plecami do ściany, wypatrując mojego fatum. Dopiero teraz zauważyłem, że w dziekanacie zapadła cisza i wszyscy patrzą na widoczny spod mojej marynarki, umieszczony w specjalnej pochwie nóż. Nawet noszony w pozycji bojowej, rękojeścią do dołu, mój Walther Tactical wyglądał dość złowrogo.
- Mnie nic nie grozi - stwierdził głośno jeden z profesorów. - Klaskałem na obronie jego doktoratu.
- Panowie… - Przewróciłem wymownie oczyma i zapiąłem marynarkę.
- Biedny Davidoff - zauważył inny. - Mam dziwne wrażenie, że pan doktor chce z nim przedyskutować postępy w swoich badaniach. Ja tam bym się z nim nie kłócił…
- Nie martwcie się o Davidoffa, poradzi sobie - powiedział rektor. - Czy ma pan jakieś problemy? - zapytał po chwili zupełnie innym tonem.
Lubiłem tego faceta, to nie był zwykły biurokrata.
- Nie, skąd. - Skrzywiłem się demonstracyjnie. - Być może odwiedzę dzisiaj takie archiwum na peryferiach, a sam pan wie, profesorze, jaki jest stan bezpieczeństwa na naszych ulicach…
- Wiem, wiem - ożywił się. - Uwierzy pan, że jakiś czas temu kilku pijanych chuliganów włamało się na moją posesję? Śmiertelnie wystraszyli gospodynię i doprowadzili do nerwicy mojego psa. Podobno jeden z tych zwyrodnialców chciał go ugryźć!
Pokiwałem współczująco głową i wymknąłem się na korytarz. Wolałem nie zgłębiać tego tematu… Wbiegłem na drugie piętro i zacząłem przedzierać się przez tłum studentów czekających na wykład Davidoffa. Większość z nich stanowiły kobiety. Bardzo ładne kobiety. Niektórzy mają szczęście… Wszedłem do gabinetu profesora i rozsiadłem się bez zaproszenia w wygodnym fotelu. Davidoff był zwolennikiem swobodnej atmosfery w kontaktach międzyludzkich. No, może nie do końca, najpierw trzeba było zasłużyć na jego uznanie. Profesor siedział za biurkiem i notował coś na komputerze. Muskularny mimo sześćdziesiątki na karku, o pociągłej, arystokratycznej twarzy, pisał z szybkością karabinu maszynowego. Jego wielkie, niemal toporne dłonie unosiły się nad klawiaturą z wdziękiem pary motyli.
- Jakiś problem? - spytał, nie odrywając wzroku od monitora.
- Zlokalizowałem mieszkanie Alchemika, muszę je przeszukać - zameldowałem zwięźle.
Davidoff przerwał pracę i spojrzał na mnie z namysłem.
- Czego ci potrzeba?
- Jakiejś podkładki na to przeszukanie.
- Chyba nie tylko - mruknął po chwili.
Zapalił cygaro i hojnym gestem podsunął mi pudełko. Cohiba Esplendidos. Z przyjemnością poczęstowałem się i przez jakiś czas paliliśmy w zgodnym milczeniu. Esplendidos po hiszpańsku oznacza „wspaniałe”, co jest adekwatnym określeniem dla cygar tej klasy.
- Potrzeba ci wsparcia - powiedział wreszcie Davidoff. - Nie chcę stracić drugiego ucznia. A z ciebie jest zawadiaka, najpierw działasz, potem myślisz. - Pogroził mi palcem.
Gwizdnąłem w duchu. Jeśli Wirde junior był studentem profesora, obiecującym studentem, bo tylko takich Davidoff nazywał uczniami, wyjaśniało to zainteresowanie profesora tą sprawą. Takie kwestie traktował bardzo osobiście.
- Pomogą ci analitycy.
- Analitycy? - Nie skojarzyłem w pierwszej chwili.
- No wiesz, ta trójka Rosjan. Ci dwaj, z którymi piłeś, i ich koleżanka.
- Chyba pan żartuje, profesorze. Mam dowodzić grupą szturmową Specnazu?! - warknąłem.
- Jakiego tam Specnazu - zaprotestował słabo. - Zresztą ona jest chyba z GRU…
- Chodzi mi o nadanie tej akcji pozorów legalności - wyjaśniłem cierpliwie. - Trójka ruskich szpiegów raczej mi w tym nie pomoże.
- A wiesz, że kilku panów z ABW miało pewne wątpliwości odnośnie do mojej osoby? - zapytał.
Westchnąłem ciężko.
- Może powróćmy do tematu? - zaproponowałem. - Bo rozumiem, że pana profesora pozytywnie zweryfikowano?
- Nigdy nic nie wiadomo - roześmiał się, gasząc niedopałek cygara. - Ci Rosjanie współpracują z ABW - wyjaśnił. - Terroryzm mafijny i takie tam… Mają odpowiednie dokumenty i uprawnienia.
- Uprawnienia do działań na terenie Polski? - spytałem z niedowierzaniem.
Davidoff wykonał nieokreślony gest.
- Coś w tym rodzaju. Mógłbym to załatwić inaczej, ale co do nich mam pewność, że sprawdzą się w sytuacji… kryzysowej. Polubili cię.
- Dzięki wielkie - odparłem ponuro. - Jeśli wpadniemy, ich obecność spowoduje, że nie będzie potrzebny żaden proces, po prostu tłum mnie zlinczuje.
- Marudzisz, Jasiu. - Machnął ręką Davidoff. - Umówię cię z nimi na jutro, spotkacie się na parkingu i od razu pojedziecie przeszukać to mieszkanie. Pogadałbym z tobą dłużej, ale ci studenci… To zadziwiające, ilu ich ostatnio przychodzi na moje wykłady. Chyba udoskonaliłem swój kunszt dydaktyczny - stwierdził z zadowoleniem.
- Raczej zwierzęcy magnetyzm - burknąłem pod nosem.
- Proszę?
- Nic, nic. W takim razie już pójdę.
- Jak skończycie, zadzwoń do mnie koniecznie.
Skinąłem głową i wyszedłem z gabinetu wraz z Davidoffem. Pożegnaliśmy się i pojechałem do domu.
* * *
Na parking przyszedłem piechotą. Nie miałem zamiaru używać swojego samochodu w akcji, której legalność była dyskusyjna. „Analitycy” już na mnie czekali. Dwóch potężnie zbudowanych, krótko ostrzyżonych facetów o kamiennych twarzach oraz trzydziestoletnia na oko kobieta. Jeden z mężczyzn miał niewielką bliznę na policzku. Wślizgnąłem się między zaparkowane samochody, ale zanim podszedłem do Rosjan, usłyszałem pieszczotliwy szczebiot i owionął mnie zapach tanich perfum.
- Panie doktorze! - zawołała moja ulubiona studentka. - Biegnę za panem, biegnę, a pan mi ucieka…
Jęknąłem z rozpaczą. Rosjanin z blizną zerknął na mnie i wyjął pistolet - paskudnie wyglądającą broń z zamontowanym laserowym celownikiem typu „Red Dot”. Po chwili na mojej marynarce pojawiła się czerwona plamka. Dziewczyna zamilkła i pobielała na nieładnej buzi. Mężczyzna podszedł do mnie bez pośpiechu, niemal przytknął lufę do skroni.
- Pozdrowienia od Siergieja Chińczyka - powiedział po polsku, acz z wyraźnym rosyjskim akcentem. - Chyba cię zabierzemy na małą przejażdżkę…
- Może wziąć też tę małą dziwkę? - odezwała się kobieta. - Wydają się dość zaprzyjaźnieni.
Miała niski, zmysłowy głos, ale nie sądziłem, aby moja studentka doceniła ten fakt. Wyglądała na obłędnie przerażoną. Nagle odwróciła się i pobiegła w stronę dziekanatu, wykonując przedziwne zygzaki.
- Co ona robi? - zainteresował się ten z pistoletem. Już nie miał rosyjskiego akcentu.
- Kluczy pod ogniem nieprzyjaciela - wyjaśniłem łagodnie.
- Do wozu! - Zaprosił mnie gestem uzbrojonej ręki. Kobieta usiadła za kierownicą, mnie przypadło miejsce tuż obok. Pozostała dwójka rozlokowała się z tyłu.
- Sasza - przypomniał mi się Rosjanin z blizną na twarzy.
Broń schował już wcześniej. Ruszyliśmy.
- Sasza, przyjacielu! - Przechyliłem się przez oparcie i ucałowałem go serdecznie. Równie wylewnie przywitałem się z drugim mężczyzną imieniem Anton. Ucałowałem też kierującą samochodem kobietę. Nie protestowała. Na jej ustach pojawił się lekki uśmiech.
- Jak masz na imię? - spytałem. - Nazwę tak swoją córkę - obiecałem.
Cała trójka parsknęła śmiechem.
- Anna - odparła poważnie, choć w jej oczach nadal tańczyły wesołe iskierki.
- Teraz ta zołza powinna dać mi spokój - stwierdziłem z ulgą.
- Powinna - zgodził się Anton. - Wszyscy boją się ruskiej mafii…
Uniosłem lekko brwi, ale nie skomentowałem.
- Czasem udajemy Polaków - wyjaśnił Sasza.
Najwyraźniej dostrzegł mój grymas w lusterku.
- Mówimy wtedy po polsku i myślimy po polsku.
Skierowałem wzrok na Annę. Opięte spodnie i dopasowany do figury żakiet podkreślały szczupłe, sprężyste ciało. Miała jasną, świetlistą cerę, zielone oczy i regularne rysy twarzy. Nie taką ją zapamiętałem. Najwyraźniej w czasie naszego ostatniego spotkania użyła specjalnego, dodającego lat makijażu. Prowadziła spokojnie, na granicy dozwolonej prędkości. Biorąc pod uwagę ograniczenia miejskiej komunikacji, dość szybko dotarliśmy na Garncarską.
- To tutaj - powiedziałem.
- Idziemy? - zapytał Anton.
- Jeszcze chwila - poprosiłem.
- Tak? - Anna zmarszczyła brwi.
- Jako jedyny Polak w bandzie ruskich szpiegów proponuję ustalić… hm… hierarchię dowodzenia, zanim weźmiemy się do rzeczy.
- Znaczy ty dowodzić, my słuchać? - doprecyzował Sasza ochrypłym, przesadnie akcentowanym głosem rosyjskiego żula.
- Mniej więcej. Nie przewiduję, abyśmy musieli wdać się w jakąś walkę, natomiast jeśli natrafimy na preparaty Alchemika, to lepiej będzie, jak zrobicie, co każę…
- A nagroda?
- Jaka nagroda?!
Anna westchnęła ciężko.
- Chodzi im o to, co dostaną, jak będą grzeczni?
Zastanowiłem się przez chwilę.
- Tyle Stolicznej, ile będziecie w stanie wypić, i pokażę wam kolekcję dziewiętnastowiecznych wojowniczek topless.
- Topless? - Anton podrapał się po głowie.
- To znaczy półnagich - uściśliłem. - To będzie dla was przełomowe doświadczenie erotyczne po kozach i owcach Afganistanu - zachęcałem.
- Nie biłem się w Afganistanie, za młody jestem - stwierdził obrażonym tonem Anton.
Sasza stuknął mnie w głowę.
- Anna? - spytał.
- Może być. Chętnie obejrzę te wojowniczki - stwierdziła z uśmiechem. - Ale co z właścicielami mieszkania?
- Jest tylko jeden, pracuje w dyplomacji, teraz powinien być w Rydze. Kłopoty możemy mieć jedynie z sąsiadami - poinformowałem.
Wysiedliśmy z samochodu i weszliśmy w bramę secesyjnej, zdobionej roślinnymi ornamentami kamienicy. Po chwili wspinaliśmy się po schodach. Wbrew moim obawom chłopcy nie wyciągnęli broni, choć przepchnęli się naprzód i poruszali w szyku zwanym „element”, tak aby w razie konfrontacji mogli obydwaj strzelać w kierunku na wprost. Zapewne Anna zabezpieczała tyły. Tylko ja psułem te ustawienia, wolałem, żeby nie wczuwali się za bardzo w role. Na trzecim piętrze były tylko dwa mieszkania, ich drzwi znajdowały się naprzeciwko siebie, w żadnych nie zamontowano wizjera. Te prowadzące do apartamentów Alchemika zabezpieczały trzy nowoczesne zamki. Anton i Sasza demonstracyjnie odwrócili się do nich plecami, Anna pokręciła głową.
- Nie moja branża - stwierdziła.
Wolałem się nie dopytywać, co jest jej specjalnością. Najgorsze są rozwiane złudzenia… Wyjąłem z kieszeni zestaw narzędzi i przystąpiłem do pracy. Po minucie drzwi stanęły otworem. Mam smykałkę do… ślusarstwa, a wujek Maks i kilku innych dżentelmenów dopilnowało, abym ją rozwijał. Wszedłem pierwszy, za mną wślizgnęła się Anna, chłopcy tym razem zamykali tyły. Mieszkanie składało się z czterech pokojów, kuchni i łazienki. Rozproszyliśmy się po różnych pomieszczeniach. Śladów po Alchemiku nie musieliśmy długo szukać. Zerwane klepki podłogowe i rozbebeszony sejf w jednej z sypialni świadczyły wymownie, że ktoś nas uprzedził.
- Sejf w podłodze? - zdziwiła się Anna.
- To było wówczas popularne - powiedziałem z roztargnieniem.
Usiadłem przy stole i w zamyśleniu rozejrzałem się po pokoju. Wyglądało na to, że obecny użytkownik mieszkania miał sporo pieniędzy i dobry gust. Większość znajdujących się w doskonałym stanie mebli pochodziła z początków dwudziestego wieku, na ścianach zauważyłem obrazy Fałata i Boznańskiej.
- To co? Po sprawie? - zapytał Sasza.
- Może tak, może nie - mruknąłem. - Właściciel utrzymał wystrój wnętrz z początków zeszłego wieku, a ponieważ nie widać żadnych przeróbek, możliwe, że jego poprzednicy z takich czy innych powodów nie remontowali mieszkania na większą skalę. Być może jest tu coś jeszcze.
- Niby dlaczego? - Wzruszył ramionami Anton.
- Alchemik przeszedł przeszkolenie w polskich służbach specjalnych, wtedy to była światowa elita. Znam z grubsza założenia i program tego szkolenia. Uczono ich zarówno sztuki przeszukiwania pomieszczeń, jak i ukrywania cennych rzeczy w taki sposób, aby nie znaleziono ich w czasie rewizji. Oni musieli się wczuwać w sposób myślenia przeciwnika. Zastanówcie się: w jaki sposób można zwieść zawodowców, którzy wiedzą, że coś schowaliście w mieszkaniu? Żadna skrytka nie będzie zbyt pewna, bo profesjonaliści prędzej czy później ją znajdą. To po prostu kwestia czasu. Chyba że przekonamy ich, że już znaleźli to, czego szukali…
- Uważasz, że tu może być jeszcze jeden schowek? - domyśliła się Anna.
- Owszem, ale za jasną cholerę nie wiem, jak go znajdziemy. Przecież nie będziemy kuć ścian…
Anton uniósł pytająco brwi i popatrzył na Annę.
- Nie widziałeś tego - powiedziała, wyjmując z torebki niewielki, podobny do walkmana gadżet.
- Co to jest?
- Rodzaj miniaturowego georadaru, wykrywa pustki w ścianach ceglanych i konstrukcjach betonowych, może też lokalizować kable elektryczne.
Założyła na uszy słuchawki i rozpoczęła obchód wzdłuż ścian. Co jakiś czas zatrzymywała się w miejscu i sprawdzała coś na ekranie urządzenia. Kiedy wyszła z pokoju, Sasza i Anton poszli za nią, ja podszedłem do biblioteczki, nerwowo zaciskając pięści. Regał ozdobiono ornamentami przedstawiającymi dwa ziejące ogniem smoki. Mógł należeć do Alchemika. Takie ozdoby były charakterystyczne dla rzemieślników tworzących w okresie secesji. Podszedłem do miejsca, gdzie zerwano klepki, odsłaniając niewielki, płaski sejf. Pokrywa sejfu została rozpruta palnikiem, o ile mogłem stwierdzić, w dość fachowy sposób. Ten, kto to zrobił, musiał znać się na rzeczy. Nie kombinował, wybrał metodę z pierwszego poziomu drzewa ataku. Zresztą w tym przypadku upływ czasu uniemożliwiał w dużym stopniu korzystanie z innych sposobów. Mimo to miałem niejasne wrażenie, że ten, kto nas wyprzedził, jest zawodowcem. Pierwszą rzeczą, jakiej uczy się agentów operacyjnych w służbach specjalnych, jest sporządzanie wykresu zwanego drzewem ataku. Minęły już czasy romantycznych, improwizowanych akcji. W przypadku sejfu „pień drzewa” to określenie celu, czyli otwarcie schowka. „Gałęzie” przedstawiają sposoby, jakimi można tego dokonać. Pierwszy poziom to przykładowo: wyłamanie zamka, zdobycie szyfru i rozcięcie sejfu. Wyższy poziom precyzuje sposoby realizacji, na przykład szyfr zdobyć można groźbą, szantażem, za pomocą przekupstwa, podsłuchując właściciela… Do tego dochodzi stopień ryzyka i koszty. Po sporządzeniu wykresu profesjonalista wybiera taką metodę osiągnięcia celu, jaka najbardziej pasuje do sytuacji, zapewnia największe szanse powodzenia, niesie ze sobą najmniejsze ryzyko i minimalne koszty finansowe. Przyjrzałem się drzwiczkom sejfu. Prawdopodobnie dałoby się wyłamać zamek, ale nie stwierdziłem żadnych śladów po takich próbach, najwyraźniej ten, kto otworzył skrytkę, od razu użył palnika. To było zastanawiające. Przeciętny człowiek, nawet taki, który potrafiłby się posłużyć specjalistycznym sprzętem, raczej spróbowałby najpierw wyłamać zamek, idąc po linii najmniejszego oporu. Dlaczego tajemniczy nieznajomy tego nie zrobił? Odpowiedzi mogło być kilka, w tym taka, że uczono go, iż wyłamanie zamka jest niemożliwe, co jest prawdą w odniesieniu do nowoczesnych konstrukcji, ale niekoniecznie tych, jakie stosowano kilkadziesiąt lat temu i dawniej.
- Janusz! - zawołał Anton, zaglądając do pokoju. - Chodź szybko, chyba coś znaleźliśmy.
W sąsiednim pomieszczeniu Sasza, krzywiąc się niemiłosiernie, odbijał tynk rękojeścią swojego wiernego noża. Wykonany z jednego kawałka stali płaski Wampir był bronią do podrzynania gardeł, a nie do prac budowlanych. Byłem wzruszony poświęceniem mojego rosyjskiego przyjaciela i powiedziałem mu o tym. Zarobiłem dwa niechętne warknięcia oraz lekkiego kopniaka w tyłek od Anny. Uczuciowi ci Rosjanie! A jacy przywiązani do sprzętu… W końcu Sasza odstąpił na bok, sprawdzając troskliwie, czy aby nie zapaprał tynkiem linki oplatającej rękojeść noża, i mogłem przystąpić do oględzin.
W ścianę wmurowana była niewielka skrytka, zabezpieczona drzwiczkami z grubej blachy. Nie było widać niczego, co uniemożliwiałoby otwarcie schowka. Sięgnąłem pod marynarkę i użyłem swojego Walthera, aby podważyć krawędź drzwiczek. Odchyliłem je bez trudu i zakląłem paskudnie - wewnątrz znajdował się sejf z mechanicznym zamkiem szyfrowym.
- Semtex? - zapytał Anton.
- Odwal się, prostaku! - warknąłem. - A teraz jazda stąd! Wyjdźcie do tamtego pokoju, a jakby się okazało, że są tu jakieś niespodzianki, to poczekajcie chwilę, zanim się władujecie z ekspedycją ratunkową.
Podszedłem do okna i otworzyłem je na całą szerokość. Nie sądziłem, aby odrobina świeżego powietrza pomogła mi wiele w przypadku jednego z zapachowych preparatów Alchemika, ale zawsze to coś… W zasadzie mogłem pojechać po jakąś maskę ochronną z filtrem gazowym, lecz byłem zbyt podekscytowany. Prawda, że miałem asa w rękawie - znałem kod Alchemika. To znaczy tak mi się wydawało… Była to odręczna notatka na marginesie jednego z meldunków omawiających nową partię preparatu neutralizującego zapach człowieka. Ciąg pozornie bezsensownych cyfr i liter wyglądał na szyfr do sejfu. Meldunek został napisany dwa miesiące przed śmiercią Alchemika, więc prawdopodobieństwo, że jest aktualny, było spore. Pozostawało tylko spróbować…
Dotleniłem się za pomocą kilku forsownych wdechów i powstrzymując powietrze w płucach, wykręciłem odpowiednią kombinację. Rozległ się delikatny szczęk, po czym sejf stanął otworem. Nie założono żadnej pułapki. W środku, na dwóch półkach, ustawiono kilkanaście niewielkich fiolek, każda z nich była oklejona wąskim paskiem papieru i opisana wyblakłym z upływu czasu atramentem. Skinąłem dłonią na resztę ekipy i odsunąłem się od skrytki, aby i oni mogli się ponapawać sukcesem.
- Lepiej tego nie dotykajcie - powiedziałem, widząc, że Sasza sięga w głąb sejfu.
Rosjanin gwałtownie cofnął rękę.
- Trzeba by to jakoś przenieść. Macie może coś miękkiego, w co można by zawinąć te ampułki? Watę, chusteczki higieniczne?
Po chwili wahania Anna sięgnęła do torebki i czerwieniąc się lekko, podała mi paczkę podpasek.
- To jest to! - sapnąłem z zadowoleniem.
Ostrożnie rozprułem wzdłuż kilka z nich, a dwie następne pociąłem na niewielkie kawałki. Fiolki owinąłem włókniną i włożyłem do wnętrza rozciętych podpasek. Całość okleiłem taśmą izolacyjną, którą wygrzebał skądś Anton. Pakunek wyglądał na dość bezpieczny.
- Możemy wracać - zarządziłem.
Wyszliśmy na korytarz i starannie zamknąłem drzwi. Co prawda właściciel i tak się trochę zdziwi, gdy wróci, ale to już nie mój problem.
- To żenujące - drażnił się z Anną Sasza - narażać nas, niewinnych chłopców, na widok tak intymnych… akcesoriów.
- Trochę wdzięczności - zastopowałem go z uśmiechem. - Żeby nie te podpaski, wykorzystalibyśmy twoje barchanowe gacie.
- Barchanowe?! - zawołał z pretensją w głosie.
- Nie przejmuj się, jestem pewien, że to szczyt mody w rosyjskich kręgach militarnych.
Wsiedliśmy do samochodu.
- Pamiętacie, gdzie mieszkam? - spytałem.
Anna bez słowa skinęła głową.
- Teraz Stoliczna - powiedział z ożywieniem Anton. - Dużo Stolicznej.
- Eee… - marudził Sasza. - Oni nie mają dobrych zakąsek. Lachy przeklęte.
- Słonina marynowana według rosyjskiego przepisu sprzed stu lat, ciemny chleb na zakwasie, kiszone ogóreczki, marynowane podgrzybki wielkości paznokcia kciuka… - rzuciłem w przestrzeń.
- Skąd niby ten chleb?! - warknął nieufnie. - Nie jadłem takiego z pół roku.
- Sam go wczoraj upiekłem.
- Anno - odezwał się z troską w głosie Anton - dodaj gazu…
* * *
Obudziłem się we własnym łóżku, tuląc w objęciach ogromnego misia - maskotkę, którą dostałem jakiś czas temu w prezencie od studentów. Ktoś zdjął mi buty i przykrył kocem. Zwlokłem się z posłania, czując lekki zawrót głowy. Smaku w ustach wolałem nie analizować. Wszedłem pod prysznic. Zimna i gorąca woda, stosowane w dwuminutowych dawkach, postawiły mnie z grubsza na nogi. Poszedłem do kuchni i krzywiąc się, wyciągnąłem z lodówki uniwersalny specyfik na kaca doktora Korpackiego. Kiedyś hinduscy wojownicy używali tego preparatu, żeby poprawić swoje możliwości fizyczne. Jak widać zawód historyka ma też dobre strony. Czasem w starych księgach i źródłach można trafić na pożyteczne informacje. Wyraźnie potrzebowałem podniesienia parametrów fizycznych. Łyknąłem żółtawego, mętnego płynu. Lepiej, żebyście nie znali jego składu. Ja sam wiele bym dał, żeby go nie znać…
Usiadłem ciężko na taborecie i kiedy kilka minut później przejaśniało mi się w głowie, zacząłem ubierać się pospiesznie. Byłem umówiony z Davidoffem i kimś z ABW, całe szczęście, że zadzwoniłem do profesora przed popijawą. Mimochodem zauważyłem, że moje lokum nie nosi żadnych śladów wczorajszej imprezy. Zapewne zatroszczyła się o to Anna, która wypiła tylko symboliczny kieliszek wódki. Tamtych dwóch nie byłoby w stanie zatroszczyć się o cokolwiek, podobnie jak ja pod koniec balangi… Rozpakowałem fiolki z sejfu Alchemika i wstydząc się trochę swojej podejrzliwości, sprawdziłem, czy na etykietkach buteleczek są niemal niezauważalne znaczki, jakie porobiłem wczoraj paznokciem. Wszystko się zgadzało. Zapakowałem co trzeba w wyłożoną watą kasetkę i wyszedłem z mieszkania. Na uczelnię pojechałem taksówką. Wnioskując z przestraszonej miny taksówkarza, zerkającego co chwila na moje zmaltretowane oblicze, była to rozsądna decyzja. Lepiej, żebym nie prowadził w takim stanie.
Po wejściu do gabinetu profesora przywitałem się skinieniem głowy i zwaliłem bezwładnie na fotel. Davidoff przerwał rozmowę z facetem z ABW.
- Ma pan to? - zapytał od razu.
Bez słowa podsunąłem mu kasetkę.
- Co tam jest? - chciał wiedzieć nieznajomy mężczyzna. Miał zimne, niebieskie oczy i ogorzałą cerę. Wyglądał na kogoś, komu niezdrowo jest wchodzić w drogę.
- O ile się nie pomyliłem w interpretacji napisów, sześć fiolek zawiera ten preparat na psy, a trzy opatrzone są łacińskim napisem „Veritas”. Do tego jedna ampułka opisana jako „Nuda Veritas” - powiedziałem ostrożnie.
- Pańska interpretacja?
- Nie jestem chemikiem ani… - zacząłem.
- Jasiu - przywołał mnie do porządku Davidoff.
- „Veritas” może być specyfikiem, który znosi opór przesłuchiwanego, proszę na to uważać, bo prawdopodobnie preparat był podawany drogą wziewną. Wystarczy rozbić fiolkę i już… „Nuda Veritas” to po łacinie „naga prawda”, być może to silniejsza wersja tego środka. Radzę oddać kasetkę od razu do laboratorium.
- Mogę ją zatrzymać?
- Oczywiście.
Mężczyzna pożegnał się z nami uściskiem dłoni i wyszedł z gabinetu. Davidoff wystawił na biurko koniak, dołożył paczkę cygar, podnosząc pytająco brwi.
- Nie i nie - określiłem się stanowczo. - Od dzisiaj piję tylko wodę i podobne rzeczy czyste - powiedziałem słabym głosem.
Profesor stłumił śmiech, zaczął przycinać sobie cygaro.
- Mogę? - zapytał. - Nie zapaskudzisz mi gabinetu?
- Postaram się - mruknąłem posępnie.
- I co dalej z tym… śledztwem?
- Trzeba po prostu sprawdzić, kto przeglądał te same dokumenty, co młody Wirde. To banalnie proste, wystarczy przejść się po archiwach i sprawdzić wpisy, jednak mogą być inne problemy…
- Tak? - Davidoff z lubością zaciągnął się cygarem.
- To pewnie ktoś z uczelni, stawiałbym na kadrę naukową.
- Dlaczego wykluczasz z góry studentów?
- Niech pan będzie poważny, profesorze… Ilu z nich może mieć nie tylko potrzebną wiedzę, ale i umiejętności? Mam na myśli umiejętności operacyjne. Rozprucie sejfu, inwigilacja młodego Wirdego, dokonanie zabójstwa… To wskazuje na pewne przeszkolenie.
- Jakiś kapuś z SB?
- Wątpię. Żeby kablować na kumpli czy studentów, nie trzeba specjalnego przeszkolenia. Myślałem raczej o agencie operacyjnym. Stasi albo coś w tym stylu.
- Hm…
Davidoff w zamyśleniu wydmuchnął dym, formując go w kilka eleganckich kółeczek. Mimo pozorów niefrasobliwości wyostrzyły mu się rysy twarzy, zwęziły oczy.
- Masz carte blanche - powiedział wreszcie. - W pełnym znaczeniu tego słowa. Gdyby wyniknęły z tego jakieś… perturbacje, zajmę się tym - obiecał. - Niemniej jednak sugeruję, żebyś znowu skorzystał z pomocy analityków i postarał się zachować dyskrecję. Skinąłem posłusznie głową.
- A propos, ile fiolek sobie zatrzymałeś?
- Profesorze! - zawołałem z oburzeniem.
- Jasiu, Jasiu…
- No dobrze - burknąłem niechętnie. - Kilka.
- Jakich?
- Dwie z łacińskim napisem „Komunia ciał”, dwie opisane jako „Życie wieczne” i jedną z niemal zatartą etykietką.
- Na pewno nie podjąłeś żadnych prób odczytania?
- Być może, powtarzam: być może, napis brzmi „Ars amandi”…
Davidoff zarechotał basem.
- Rozumiem, że nie oddałeś ich, aby jakiś nieetycznie nastawiony osobnik nie użył ich w złym celu?
- Mniej więcej - odparłem z godnością.
- A „Życie wieczne”?
- To może być bzdura albo nawet substancja niebezpieczna. Z drugiej strony, gdyby działała w tym kierunku, jak sugeruje opis, miałbym zapewnić może nie życie wieczne, ale choćby długowieczność członkom rządu czy posłom na Sejm?!
- Byłaby to dość drastyczna decyzja - przyznał Davidoff. - Świadomość, że niektórzy z obecnych polityków pozostaną aktywni przez najbliższe sto lat, wywołałaby powszechną traumę… Co z tym zrobisz? - zapytał poważnie.
Usiadłem sztywno w fotelu, żarty się skończyły.
- Jeśli to nie bzdura…
- Tak?
- Chyba wiem, co to może być. Alchemik interesował się eksperymentami niejakiego Cockrena. Archibald Cockren był angielskim alchemikiem, który miał uzyskać pewną ilość substancji nazwanej przez siebie „kamieniem filozoficznym”. To oczywiście brednie, ale nie ulega wątpliwości, że trafił on na pewien trop. Osoby zażywające ten preparat należały do wyjątkowo długowiecznych i dożyły swoich dni we względnym zdrowiu. Problem w tym, że Cockren zginął w czasie bombardowania Londynu i zabrał swój sekret do grobu. Jednak Alchemik koncentrował się raczej na produkcji substancji lotnych lub gazowych - kontynuowałem. - Dużo wcześniej, jeszcze w latach trzydziestych, Cockren uzyskał coś w rodzaju gazu, którego woń usuwała wszelkie zmęczenie i wiele dolegliwości. Jeden z jego przyjaciół, znany literat, opisał ten zapach jako „woń suchej ziemi w czerwcowy poranek, tchnienie wiatru znad wrzosowiska, aromat kwiatów i świeży oddech deszczu”. - Skrzywiłem się ironicznie. - Wynalazca zbagatelizował swoje odkrycie i ujawnił sekret produkcji kilku kolegom po fachu. Myślę, że Alchemik ruszył tą drogą. Znam kogoś, kto jest chemikiem z wykształcenia, a alchemikiem z zamiłowania, chcę, żeby zbadał te preparaty. Liczę też na to, że w pracowni Alchemika znajdziemy jakieś notatki.
Davidoff mruknął coś niewyraźnie i wstał z fotela, sygnalizując koniec rozmowy.
- Tylko ostrożnie, Jasiu, ostrożnie…
- Postaram się - obiecałem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nie przepadam za nawiązywaniem bliższych kontaktów z ludźmi. Mam wielu znajomych, niemal wcale przyjaciół i dobrze mi z tym. Miałem dość specyficzne dzieciństwo, a system wychowawczy wujka Maksa także nie należał do zwyczajnych. Przyjaciele są zagrożeniem dla spokoju ducha, a ja bardzo sobie cenię chłodny dystans do świata. Tak jest najlepiej. Niestety, ostatnio parę osób naruszyło barierę, którą odgradzam „obcych” od „swoich”. Tylko patrzeć, jak zaczną się mnożyć niczym króliki i panoszyć w moim prywatnym świecie.
Davidoff miał w nim od dawna szczególną pozycję, niemniej jednak przez całe lata oszukiwałem się, myśląc, że z profesorem łączą mnie jedynie naturalne w stosunkach nauczyciel - uczeń lojalność i sympatia. Przebudzenie było jak zawsze w takich sprawach niespodziewane i brutalne.
Właśnie szedłem do samochodu, kiedy usłyszałem za sobą zduszony okrzyk i odgłosy szamotaniny. Parking oświetlało kilka lamp, jednak umieszczone na chybił trafił pozostawiały w wieczornej szarówce spore połacie mroku. Byłem zmęczony, przyjechałem na uczelnię przed ósmą rano, teraz dochodziła dwudziesta.
Niezdecydowanie obróciłem w dłoniach kluczyki, wkładając na palec pierścień suntetsu. Suntetsu to niewielki metalowy pręt z doczepionym kółkiem. Przy kluczach wyglądał jak brelok. W rzeczywistości jest to jedna z „tajnych broni” używanych w starych, japońskich szkołach walki. Niepozorna, niemal niezauważalna i śmiertelnie niebezpieczna. Odpowiednio użyta mogła paraliżować centra nerwowe, kruszyć stawy lub druzgotać kości.
Zdarzało się czasem, że co bardziej krewcy studenci „rozliczali się” w okolicach parkingu. Nie miałem zamiaru wdawać się w jakieś gówniarskie porachunki, jednak trzy miesiące temu znaleziono tutaj nieprzytomną studentkę. Miała pociętą nożem twarz i potężną lukę w pamięci. Właśnie przechodziła kolejną operację plastyczną.
Cicho, miękkim krokiem wszedłem między zaparkowane pojazdy, kierując się w stronę największej plamy cienia. Usłyszałem odgłos otwieranych drzwi od samochodu, napastnik, kimkolwiek był - także musiał go usłyszeć. Poruszył się gwałtownie, odsunął kilkanaście metrów na lewo. Dobiegł mnie łoskot padającego na beton ciała. Tuż za niezidentyfikowanym, ubranym w skórzaną kurtkę mężczyzną wyrosła jakaś masywna postać. Davidoff. Błysnęło ostrze noża, kiedy napastnik odwrócił się w kierunku zagrożenia. Widać było, że nie ma najmniejszego zamiaru uciekać, że jest pewien, iż sobie poradzi. Wykonał zagarniający ruch lewą dłonią, usiłując zasłonić się przed ciosem, sprężył się do pchnięcia drugą ręką.
Zmartwiałem - uczestniczyłem w dostatecznej ilości bójek, by wiedzieć, że za chwilę zada śmiertelny cios. A ja nie zdążę dobiec, żeby obronić człowieka, który - dopiero teraz sobie to uświadomiłem - stał mi się bliski niczym ktoś z rodziny. Rodziny, której nigdy nie miałem… Z gardłowym okrzykiem rzuciłem się naprzód, przedzierając się przez zastygłe w pękniętym czasie sekundy. Pędziłem, modląc się o cud. I cud się wydarzył.
- Na pomoc! - krzyczał profesor, łamiąc łyżką do opon uzbrojoną w nóż rękę napastnika. O ułamek sekundy wcześniej, nim trafiło go połyskujące matowo ostrze. - Ratunku! Ratunku! - jodłował, uderzając z rozmachem w tułów nożownika.
Po chwili, nadal wzywając pomocy, trzasnął przeciwnika w goleń. Dobiegłem do Davidoffa, pociągnąłem gwałtownie za rękę.
- Wystarczy, profesorze! - warknąłem. - Jeśli mu pan złamie kręgosłup w trzech miejscach, nikt nie uwierzy, że to była samoobrona…
Szarpnął się wściekle, spróbował wyrwać. Uderzyłem go suntetsu w biceps, paraliżując ramię. Łyżka do opon upadła na ziemię z metalicznym brzękiem. Od strony uniwersytetu zaczęli nadbiegać zwabieni hałasem ludzie.
- Niech pan ich tu zawoła - syknąłem. - Ja zajmę się dziewczyną.
Pomogłem wstać podnoszącej się nieporadnie kobiecie. Miała poszarpaną bluzkę, siniaki na szyi i małą rankę pod uchem. Za moimi plecami Davidoff wydawał polecenia pracownikom ochrony, którzy zjawili się na parkingu. Najwyraźniej ochłonął. Ja nie. Kiedy upewniłem się, że dziewczynie nic nie jest, posadziłem ją na masce najbliższego samochodu. Zajęli się nią inni, a ja podszedłem do Davidoffa i odwołałem go dyskretnie na bok.
- Jutro wpadnę do pana po dziesiątej - poinformowałem zimno. - Termin panu odpowiada?
Bez słowa skinął głową, mierząc mnie zdumionym spojrzeniem. Bezwiednie rozcierał ramię. Odszedłem bez pożegnania, starając się opanować drżenie rąk. „Dystans i jeszcze raz dystans” - jak mawiał wujek Maks. Oto czego mi trzeba. Niestety, wyglądało na to, że jest nieco za późno.
* * *
Nie zdziwiłem się specjalnie, widząc rektora w gabinecie Davidoffa. Wiedziałem, że są przyjaciółmi. Jednak kiedy się przywitałem, rektor skierował rozmowę na temat zajścia na parkingu. Ni mniej, ni więcej, a zaczął mi dziękować za uratowanie Davidoffa i studentki…
- Ależ panie profesorze - zaprotestowałem słabo. - Ja tylko…
- Mogę pana zapewnić, że wszystko, czego się dowiedziałem, zostanie między nami - przerwał mi z wyraźnym wzruszeniem. - Nie przewiduję też żadnych kłopotów… prawnych. Co prawda ten bandzior ma klatkę piersiową wgniecioną jak karton po margarynie, ale kto by go tam żałował. Działał pan ewidentnie w obronie studentki i swojego promotora.
Zgrzytnąłem zębami i spojrzałem wściekle na Davidoffa. Ten siedział za biurkiem z niewinną miną i obracał w palcach cygaro. Powody, dla których zrobił ze mnie supermana, były oczywiste. Zadzwoniłem do szpitala, gdzie wylądował nasz miły chłoptaś z nożem. Facet był w takim stanie, jakby przejechał po nim buldożer. Kilka razy. Obrażeń było trochę za dużo jak na spanikowanego starszego pana działającego w obronie własnej. Podzielone przez dwa wyglądały już dużo lepiej.
- Doktor Korpacki nie jest ze mnie zadowolony - westchnął Davidoff obłudnie. - Nic dziwnego, mówiąc o pewnych sprawach, zbliżyłem się do granicy, której nie wolno mi przekroczyć.
- Tak? - zaniepokoił się rektor.
- Janek wykazał wyjątkową powściągliwość, zostawiając przy życiu tego bandytę. Jakby to powiedzieć… - udał namysł. - Pan doktor jest konsultantem pewnych… służb w zakresie fizycznej likwidacji terrorystów.
Rektor spojrzał na mnie, jakby wyrosła mi druga głowa. Zatkało go. Mnie także. Davidoff łgał bezwstydnie. Technicznie rzecz biorąc, nie minął się z prawdą ani o jotę, jednak zapomniał dodać, że owe konsultacje miały charakter ściśle cybernetyczny i dotyczyły szkolenia w zakresie diagnozowania poszczególnych typów charakterów. Inaczej niż na przykład psychologia, cybernetyka nie zajmuje się szczegółami. Zajmuje się sednem problemu, to znaczy tym, w jaki sposób osoba reprezentująca daną fazę charakteru zareaguje na bodźce zewnętrzne.
Cybernetyka dzieli ludzkie charaktery na pięć klas, którym odpowiada zmieniający się poziom energii danego człowieka traktowanego jako układ samodzielny. Aktualna faza zależy od wieku, kondycji fizycznej, pozycji społecznej i wielu innych czynników, jednak wynikające z diagnozy konkluzje są proste. Przykładowo, ktoś znajdujący się w fazie statycznej, kiedy ilość energii otrzymywanej równa się mniej więcej wydatkowanej, będzie trzymał się wcześniej ustalonych zasad i bardzo niechętnie je naruszy, nawet jeśli reguły gry zmienią się kompletnie. Generalnie ten typ reprezentują ludzie w kwiecie wieku. Tacy, którzy zdobyli już pewną pozycję i chcą ją utrzymać.
Inni, w fazie endodynamicznej, gdy ich moc fizjologiczna i dyspozycyjna gwałtownie maleje, zrobią wszystko, aby wymusić na otoczeniu pożądane przez siebie reakcje, nie przejmując się żadnymi zasadami. Dla nich liczy się tylko wynik.
Kiedy do akcji wchodzą operatorzy, wiedza, czy zakładników na muszce trzyma statyk, czy endodynamik, bardzo im się przydaje. Pozwala w ułamku sekundy podjąć decyzję: strzelać lub negocjować. Właściwą decyzję. Tego właśnie uczę, ale z oczywistych względów nie mogłem udzielić bliższych wyjaśnień. Te sprawy faktycznie były tajemnicą.
- Myślałem, że ten nóż nosi pan ot, tak sobie… - wymamrotał rektor.
- Broń palna nie jest panu doktorowi potrzebna - wyjaśnił jakby od niechcenia Davidoff, oglądając sobie paznokcie.
- Ro… rozumiem.
Otarłem pot z czoła. Jeszcze chwila i okaże się, że James Bond to przy mnie pikuś…
- Powróćmy może do tego wypadku - zaproponowałem. - Mało brakowało, a oberwałby pan - zwróciłem się do Davidoffa.
- Oberwał? Miałem wrażenie, że to pan się narażał - odparł ze zdziwieniem rektor.
- Pierwszy był profesor Davidoff z łyżką do opon - poinformowałem szefa ze złośliwym uśmiechem. - Wydawało mu się zapewne, że powróciły młodzieńcze dni, kiedy szlifował bruki w Kijowie.
- Za pozwoleniem, w Odessie - sprostował profesor.
Wyglądał na ubawionego.
- Pańskie dni jako zabijaki minęły, profesorze - zaznaczyłem z naciskiem. - Czasy Beni Krika nie wrócą. Ten nożownik działał jak zawodowiec.
- Tak? - Davidoff uniósł sceptycznie brwi. - Beni Krika… Też coś! Nie jestem aż taki stary…
- Zaszedł go pan od tyłu, od prawej strony, i od razu uderzył w rękę z nożem. Dobry ruch. Pomijam pański refleks, a raczej brak refleksu.
- Zdążyłem!
- Ledwo, ledwo. On już się obracał. W lewo, tak aby zasłonić się wolną ręką, a prawą mieć swobodną. Ułamek sekundy i dźgnąłby pana. To prawdopodobnie ten sam, który pociął tę studentkę.
- Jest pan pewien? - zapytał rektor.
- Niemal całkowicie. Rozmawiałem z tą dziewczyną. Niczego nie widziała, bo kiedy się odwróciła w stronę napastnika, ten przeciągnął jej ostrzem po czole. To dość unaczynione miejsce i krew momentalnie zalała jej oczy. Takie techniki znają tylko zawodowcy. Albo facet przeszedł jakieś przeszkolenie, albo siedział w wiezieniu i tam go wyedukowali. Dziewczyna miała rankę tuż pod uchem, gdzie trzymał czubek noża. Kilka milimetrów nad tętnicą…
- Chyba was zostawię - powiedział słabym głosem rektor. - Mam kilka spraw do załatwienia. Ale jeśli chodzi o strofowanie swego promotora, to ma pan w tej kwestii moje całkowite poparcie, doktorze - zakończył niespodziewanie.
Po chwili zostaliśmy w gabinecie sami. Davidoff rozlał po lampce koniaku i podsunął mi moją porcję z niewyraźnym pomrukiem. Nie zapytał, czy życzę sobie alkoholu. Najwyraźniej także uznał, że przekroczyliśmy pewne granice.
- Możemy porozmawiać o twoim problemie - zaproponował.
- Moim problemie?! To pan mało nie zarobił kosą pod żebro!
- O twoim problemem związanym z niemal całkowitym brakiem empatii - ciągnął niewzruszonym głosem. - Niedostatkach inteligencji emocjonalnej i…
Przerwałem profesorowi gwałtownym gestem.
- O czym pan, do licha, mówi?! Ja tylko chciałem, aby trzymał się pan z daleka od takich sytuacji jak na tym parkingu.
- A niby z jakiej racji miałbym słuchać twoich sugestii? Może chcę zrobić wrażenie na dziewczętach? - W oczach Rosjanina pojawiły się wesołe błyski.
- Nie jest pan aż tak głupi! - warknąłem.
Twarz mojego rozmówcy stężała, stała się chłodna.
- Może mniej protekcjonalnie, Jasiu? - zaproponował.
Zagryzłem wargi - takim tonem, jak mój przed chwilą, nie odważył się odzywać do Davidoffa nawet rektor. Mimo wszystko nie usłyszałem zdawałoby się nieuniknionego „panie doktorze”. Tak jakbym uzyskał nowy status, status upoważniający mnie do dużo większej niż wynikałoby to z oficjalnych układów bezceremonialności.
- Mam rozumieć, że troszczysz się o mnie? Bo specjalnie tego po tobie nie widać. Ciskasz się tylko i warczysz niczym nastolatek niemogący sobie poradzić z trudnym dzieciństwem - dodał nieco łagodniejszym tonem.
Nie miałem pewności, czy Davidoff mnie podpuszcza, czy mówi poważnie, wiedziałem, że wśród profesorów jest niewielu naiwnych, bardzo niewielu… Jednak zdarzenie na parkingu uświadomiło mi rolę profesora w moim życiu, przełamało barierę, która nie pozwala mi zwierzać się obcym. Rzeczywiście miałem braki w dziedzinie wyrażania emocji i nie wzięły się one znikąd. Zacząłem mówić o sprawach, o których nie rozmawiałem z nikim z wyjątkiem wujka Maksa.
To, co z siebie wyrzuciłem na temat swojego dzieciństwa, nie bardzo nadawało się na wieczorek wspomnień. Rodzice osierocili mnie, kiedy miałem cztery lata. Wypadek samochodowy. Potem pamiętam już tylko kolejne domy dziecka i ostatni przystanek - Siwego. Mojego zastępczego tatusia. Siwy miał układy ze wszystkimi, nie wiem do dziś, na czym to polegało. Przygarnął sześcioro dzieci, w tym mnie. Miałem wtedy dwanaście lat. Odkrycie, że facet jest zboczeńcem lubiącym małe dziewczynki, nie zajęło mi dużo czasu. Tak jak jemu wyjaśnienie, że nie znosi, kiedy przeszkadza mu się w jego małych przyjemnościach. Mimo to - próbowałem. Poza ostatnim razem, kiedy to stchórzyłem, zadrżała mi ręka i w efekcie wylądowałem w szpitalu. Tam znalazł się jakiś lekarz spoza sitwy Siwego. Całą sprawę zatuszowano, ale przynajmniej odebrano mu dzieci. W szpitalu odszukał mnie wujek Maks, zabrał do siebie i wychował.
Opowiedziałem to wszystko Davidoffowi. No, prawie wszystko. Nie wchodziłem w detale, nie snułem domysłów. Wysłuchał mnie w posępnym milczeniu.
- Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem - rzucił wreszcie. - Mając dwanaście lat, próbowałeś przeciwstawić się dorosłemu facetowi, który kilka razy pobił cię do nieprzytomności, ale uważasz, że zawiodłeś?
- Wtedy…
- No tak, wtedy - przerwał mi ostro. - Chodzi o to, że nie potrafiłeś go zabić, nie uderzyłeś w serce, tak jak według ciebie powinieneś? Tym zardzewiałym gwoździem, który ostrzyłeś przez tydzień?
- Nie rozumie pan, profesorze. Ja byłem ich jedyną szansą i zawiodłem.
- Broniłeś tych dziewcząt.
- Nieskutecznie.
Davidoff sapnął ze zniecierpliwieniem, a potem nagle zmienił temat.
- To kto tam był oprócz ciebie?
- Cztery dziewczynki, miały mniej więcej po dziesięć lat. No i jakiś maluch, sześciolatek. Nie do końca chyba rozumiał, co się wokół działo. Na szczęście…
- Musisz ich odszukać - stwierdził stanowczo.
- Nie odważę się…
- Musisz - powtórzył Davidoff. - Prędzej czy później trzeba to będzie wyjaśnić. Aha, a co z tym tatusiem? - zapytał z pozorną niedbałością, ale jego oczy błysnęły złowrogo.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem.
Spojrzał na mnie ze złością.
- To znaczy, nie wiem dokładnie. Ale myślę, że wujek Maks…
- Tak?
- No… on to chyba załatwił.
- Co to znaczy: załatwił?! Poprosił gościa, żeby nie krzywdził więcej dzieci?
Wywróciłem oczyma.
- Wujek Maks wykonywał dość specyficzny zawód - wyjaśniłem. - Zrezygnował z tego, ale pozostała mu pewna… bezkompromisowość. Wątpię, aby zostawił tę sprawę niedokończoną.
- Nie spytałeś? Przez tyle lat?
- Nie zna pan wujka Maksa - mruknąłem. - Jeśli wujek mówi, że nie ma się czym martwić, to znaczy, że faktycznie szkoda na to czasu. Wujek… jak by to powiedzieć… nie uznawał półśrodków.
- Gdzie on pracował? - zapytał niespodziewanie Davidoff.
- Nie wiem dokładnie… Nauczył mnie tego wszystkiego. - Machnąłem niezdecydowanie ręką.
- Otwierania zamków i użycia noża?
- Między innymi.
- Ach, tak…
Rosjanin z zadowoleniem zapalił cygaro. Na twarz powrócił mu lekki uśmiech. Przez chwilę milczał, najwyraźniej zastanawiając się nad czymś. Podsunął mi paczkę Hoyo de Monterrey Churchills. Odmówiłem gestem. Nie lubię palić, kiedy jestem zdenerwowany.
- No dobrze, wrócimy do tego jeszcze, na razie musisz skoncentrować się na sprawie Wirdego.
Skinąłem posłusznie głową i wyszedłem z gabinetu. Tym razem pominąłem nieco krępujące pożegnalne rewerencje. Wiedziałem, że Davidoff się na mnie nie obrazi.
Kiedy wróciłem do domu, usiadłem wygodnie w fotelu i włączyłem muzykę - Kwartety Pruskie Mozarta. Zastanawiałem się nad tym, co powiedział mi Davidoff. Trudno było zaprzeczyć, że w związku ze sprawą Siwego miałem uczucie niespełnienia. Tak, jakbym nie dokończył czegoś ważnego. Z drugiej strony osiągnąłem pewne wyciszenie, panowałem nad emocjami. Czy opłacało się odgrzebywać to, o czym nie chciałem pamiętać? Jaką zapłacę za to cenę? Jednak… chciałem jeszcze choć raz zobaczyć dziewczęta. Nawet jeśli miałyby mi wykrzyczeć w twarz swoją nienawiść. No i ten sześciolatek, któremu opowiadałem bajki… Kim został? Czy mnie pamiętał?
Zagryzłem wargi - Davidoff miał rację. Muszę ich odszukać bez względu na konsekwencje. Inaczej nigdy nie pozbędę się tego koszmaru, będzie we mnie tkwił do końca moich dni. Postanowiłem, że tak zrobię. Później. Teraz musiałem zakończyć to, co zacząłem. Powróciłem myślami do śmierci młodego Wirdego. Sen przyszedł niespodziewanie i mimo że nie spałem we własnym łóżku, przyniósł mi ulgę. Następnego dnia zacząłem przeszukiwać archiwa.
* * *
Interesujący mnie wpis odkryłem w archiwum wojskowym w Rembertowie. Złożył go niejaki Gerhard Harbecker. Kojarzyłem go niejasno z filologią germańską. Krótka rozmowa telefoniczna wyjaśniła, że młody Wirde miał z nim zajęcia. Pozostała mi zatem jedynie kwestia ostatecznego zamknięcia sprawy. Wiedziałem też, gdzie jest pracownia Alchemika. Nie, nie musiałem grzebać w dokumentach, wystarczyła odrobina logicznego myślenia. Takie laboratorium wymagało dostępu do sprawnego systemu wentylacyjnego, elektryczności, może gazu, musiało znajdować się niedaleko mieszkania Alchemika, wejście do niego musiało być ukryte. Wszystko to wskazywało na piwnice kamienicy na Garncarskiej… Zlokalizowałem tę, z której korzystał Alchemik, choć brałem pod uwagę, że mógł też posiadać inną, pod fałszywym nazwiskiem. Dziwnym trafem przypisanie konkretnych piwnic do mieszkań nie zmieniło się od czasów Alchemika i ta wytypowana przeze mnie należała do wojażującego po Łotwie dyplomaty, co zdecydowanie upraszczało całą operację.
Pokręciłem się trochę wokół Harbeckera - wysokiego, łysiejącego blondyna pod pięćdziesiątkę. Mimo wieku poruszał się płynnie, jakby tańczył. To typowe u ludzi trenujących sztuki walki. Facet mógł okazać się niebezpiecznym przeciwnikiem.
Podczas integracyjnego wyjazdu na grilla przyjrzałem mu się z bliska, a dokładniej jego dłoniom. Miał grube, rozwinięte od systematycznego uderzania w twarde przedmioty kostki, ale nie zauważyłem narośli charakterystycznych dla większości ćwiczących karate. Musiał chyba stosować po treningu specjalne, ziołowe preparaty, które sprawiały, że skóra na kostkach pozostawała delikatna. To była wyższa szkoła jazdy. Nie powiem, żeby mnie to napawało przesadnym optymizmem, ale na tym etapie sprawy toczyły się same. Uczelniane grillowanie połączone było z konsumpcją piwa, więc udając pijanego, rzuciłem kilka aluzji odnośnie do mojego zainteresowania przedwojenną alchemią i badaniami młodego Wirdego. Na rezultaty nie musiałem długo czekać, już następnego dnia zauważyłem na swojej ulicy należącą do Harbeckera Hondę Civic. Na uczelni dowiedziałem się, że profesor Harbecker zachorował… Czas zakończyć tę sprawę.
Do kamienicy na Garncarskiej wybrałem się po dwunastej w nocy. Według moich ustaleń większość lokatorów stanowili starsi ludzie, którzy o tej porze powinni już spać. Prawdopodobieństwo, że ktoś teraz zejdzie do piwnicy było bliskie zeru. Jednak gdy znalazłem się w wąskim, ciemnym korytarzu, wydało mi się, że wyczuwam czyjąś obecność. Zamarłem w półprzysiadzie, rezygnując z zapalenia światła. Powoli, bardzo powoli oparłem się o ścianę, rozluźniłem mięśnie i przymknąłem oczy, aby przyzwyczaić wzrok do mroku. Na szczęście dokładnie zamknąłem drzwi wejściowe. Jeśli ktoś tu był, będzie musiał zaatakować w ciemności. W odróżnieniu od większości ludzi taka sytuacja mi odpowiadała. Prawie każdy polega na wzroku, ja wyćwiczyłem także inne zmysły. Przede wszystkim węch. W rzeczywistości człowiek ma węch niemal tak dobry jak zwierzęta; o wadze, jaką natura przywiązuje do tego zmysłu, świadczy fakt, że genów związanych z węchem jest około tysiąca, przy kilku zaledwie odpowiadających za wzrok czy słuch. Przeciętny człowiek rozróżnia parę tysięcy zapachów, ja ponad dwadzieścia tysięcy. Zatroszczył się o to wujek Maks. Nie, żebym był mu za to specjalnie wdzięczny, czasem się to przydawało, ale dużo częściej dałbym wiele, aby mieć zdecydowanie mniej wrażliwe powonienie…
Mijały minuty. W piwnicy panowała idealna cisza. Żadnego szmeru, szelestu. Ani śladu zapachu potu czy kosmetyków. Oczywiście, jeśli czaił się tu jakiś zawodowiec, wiedziałem, że dostrzegę go dopiero wtedy, gdy skoczy mi na głowę. Tacy nie perfumowali się przed akcją, no i się nie pocili. Adrenalina wstrzymywała u nich wydzielanie potu.
Jeśli przed momentem zaalarmowała mnie jakaś nietypowa woń, była teraz dla mnie niewyczuwalna. Może to pamiątka po jednym z lokatorów, który odwiedził niedawno to miejsce, a może mimo wszelkich ostrożności skóra lub ubranie czającego się wroga zachowały ślad zapachu często używanego kosmetyku? Wreszcie włączyłem światło w korytarzu. Nie było sensu czekać dłużej.
Bez problemu sforsowałem kłódkę i znalazłem się w piwnicy Alchemika. Przekręciłem przedpotopowy, bakelitowy przełącznik. Słaba, umieszczona pod wysokim sufitem żarówka ledwo świeciła, więc zamontowałem specjalnie przyniesioną, silniejszą. Oparta o regał z przetworami malarska drabina oszczędziła mi akrobatycznych wyczynów. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Dwie ściany zabudowane były chałupniczej roboty konstrukcjami z nieheblowanych desek. Przy trzeciej, naprzeciwko wejścia, stał stary, solidny kredens. Tylko on mógł pochodzić z okresu międzywojennego. Po bliższych oględzinach okazało się, że mebel został kunsztownie zdemolowany. Liczne rysy i zadrapania wykluczały raczej, że ktoś wpadnie na pomysł, aby go sprzedać, z drugiej strony, grube, dębowe płyty, z jakich był zbudowany, czyniły go idealnym wyposażeniem piwnicy…
Zdjąłem z półek kilkadziesiąt pustych słoików i zacząłem dokładne badania. Po chwili wykluczyłem możliwość, że ukryto tu jakieś przyciski. Spróbowałem mebel przesunąć - bez skutku. Wreszcie pociągnąłem do siebie. Przez moment wydawało się, że znowu nie trafiłem, jednak po chwili coś szczęknęło i kredens odchylił się na zawiasach, jak normalne drzwi. Odsłoniło się wejście do zastawionego stołami laboratoryjnymi pomieszczenia.
Nagle poczułem zapach wody kolońskiej. Harbecker. Kiedy owinął mi ramię wokół szyi, wyciągnąłem nóż i trzymając ostrzem do dołu, pchnąłem za siebie. Zawył wściekle i odskoczył do tyłu. Zraniłem go w udo, jak się wydawało - niegroźnie. Było zbyt ciasno na jakieś wyrafinowane uniki, więc miałem przewagę. Zresztą, w spotkaniu z kimś, kto umie posłużyć się nożem, sprawność nabyta w czasie najbardziej nawet morderczych treningów, może posłużyć tylko do jednego - do ucieczki. Bardzo szybkiej ucieczki.
Mimo to Harbecker podjął walkę. I już wiedziałem - nie będzie łatwo. Mężczyzna uśmiechnął się, a czas zaczął płynąć w rytmie oddechu i tętna. Wyznaczany uderzeniami serca, z których każde mogło być ostatnie. Nie spojrzał nawet na swoją ranę, najwyraźniej nie pierwszy raz oberwał w czasie akcji. Wiedział, że to nic poważnego, popłynie trochę krwi i tyle. Pewnie nawet nie czuł bólu, za dużo adrenaliny. Uderzył błyskawicznie, wykonując kilka pozorowanych ruchów. Prowokował, bym skontrował nożem. Nie doczekał się. Ukryłem ostrze za udem i gdy parowałem atak drugą ręką, nasze przedramiona zetknęły się na moment. Jednakowo twarde i lodowato zimne. Swobodny uśmiech zniknął z twarzy Harbeckera. Kiedy ktoś cię zrani raz czy drugi, organizm próbuje się dostosować, zwiększyć szanse. Profilaktycznie obniża temperaturę, aby ograniczyć ewentualne krwawienie. Tego nie można nauczyć się na treningu czy poligonie. Tylko w akcji. Do faceta dotarło, że nie ma do czynienia z kolejnym cywilem.
Kopnął, celując w moje kolano, jednocześnie podnosząc ręce do twarzy. Zakląłem, wykonując unik, bo zauważyłem, że mój przeciwnik nałożył jakąś maskę. Zaatakowałem, przerzucając ostrze z ręki do ręki, uderzyłem w kierunku podbrzusza Harbeckera. Cofnął się błyskawicznym, niemal baletowym ruchem i cisnął o ziemię szklaną fiolkę. Poczułem zapach suszonych jabłek, nagle ogarnęła mnie fala ciepła. Upuściłem nóż na betonową podłogę. Mój mistrz, ktoś, kto się o mnie troszczył, kazał mi go podnieść i wbić sobie w serce. Miałem wrażenie, że coś jest nie w porządku, ale głos mistrza był natarczywy, żądał posłuszeństwa.
Kiedy zamierzyłem się do samobójczego ciosu, trafiła mnie sonda tasera. Harbeckera również. Przybyli analitycy. Nareszcie. Upadłem. Taser nie daje żadnych szans, następuje zakłócenie działania układu nerwowego, mięśnie momentalnie wiotczeją, a ofiara wali się bezwładnie na ziemię. Ktoś zaprowadził mnie do samochodu, odwiózł do domu i wpakował do łóżka. Zasnąłem. Rano przyszedł lekarz w towarzystwie Davidoffa. Chcieli koniecznie wiedzieć, czy nie wyskoczę przez okno, jeśli ktoś mi to zasugeruje. W krótkich żołnierskich słowach powiedziałem im, co myślę o nich i ich kretyńskich pomysłach. Pośmiali się chwilę i poszli.
Zmyłem z siebie znużenie pod prysznicem i usiadłem na rozbebeszonym łóżku. Wyczułem delikatny zapach perfum. Czyżby w nocy siedziała przy mnie Anna? Davidoff zdążył mi szepnąć, że cała zawartość pracowni została przewieziona do mojego kumpla chemika, a wejście do niej ponownie zamaskowano. Zajęli się tym analitycy. Nie martwiłem się, że w piwnicy zostaną ślady naszej małej rozróby. Byłem pewien, że Rosjanie usunęli wszelkie efekty tego… incydentu. To przecież zawodowcy.
Wziąłem kilkudniowy urlop i spędziłem ten czas, nie wychodząc praktycznie z mieszkania. Czytałem Bułhakowa, grałem sam ze sobą w szachy, rozmyślałem. Przeważnie nie były to zbyt budujące myśli. Niełatwo jest zabić człowieka albo przyczynić się do jego śmierci. Nawet jeśli to gnida. Niełatwo nacisnąć spust lub wbić ostrze w tętnicę. Nie jestem typem filmowego twardziela, zawsze, gdy kogoś zabiję, a zdarzyło mi się to parę razy - rzygam tygodniami i męczą mnie koszmarne sny. Tym razem czułem się nieco lepiej. Być może dlatego, że nie widziałem, jak zginął Harbecker…
Ostatniego dnia urlopu wpadł do mnie kumpel. Nie rozmawialiśmy długo, zostawił mi gazetę i niewielką, szklaną fiolkę. Na pierwszej stronie znalazłem informację, że znany naukowiec popełnił samobójstwo, rzucając się pod pociąg. Ktoś miał poczucie humoru i był w posiadaniu przynajmniej jednej ampułki z preparatem Alchemika. Nie chciałem nawet wiedzieć, który z analityków to zrobił, choć wolałem, żeby nie była to Anna. Sam nie wiem dlaczego…
Sięgnąłem po fiolkę od kumpla i wypiłem jej zawartość. Mój chemik twierdził, że udało mu się uzyskać preparat w postaci ciekłej. Podobno miał być skuteczniejszy niż opary Alchemika. Aha, oczywiście chodziło o „Życie wieczne”. Przez moment zastanawiałem się, czy nie osiągnę tego stanu - w sensie metafizycznym. Specyfików alchemicznych nie można wypróbować na świnkach morskich, nie podziałają. Można je przetestować tylko w jeden sposób - na ludziach. Szczerze mówiąc, było mi to z grubsza obojętne. Nie wiem, jak długo siedziałem w fotelu, obracając pustą ampułkę w ręku. Zapewne dość długo, bo zasnąłem.
Kiedy obudziło mnie poranne słońce zaglądające przez otwarte okno, wypadało zbierać się do pracy. Czułem się normalnie, nie wyglądało na to, aby preparat w jakikolwiek sposób podziałał. Wzruszyłem ramionami i poszedłem golić się do łazienki. Podnosząc maszynkę do twarzy, zamarłem. Z prawego przedramienia zniknęła paskudna blizna po nożu - skutek podjętej dziesięć lat temu niewłaściwej decyzji. Rzuciłem się do albumów ze zdjęciami i wyciągnąłem fotkę z zeszłych wakacji. Nie zwariowałem - wyraźnie widać było bliznę. Odłożyłem zdjęcie i zmarszczyłem brwi - ktoś grzebał w mojej szafce z fotografiami. Album zawierający podobizny dziewiętnastowiecznych wojowniczek nie leżał na swoim miejscu, został niedbale rzucony na stos innych archiwaliów, tak jakby ktoś chciał mi zwrócić na niego uwagę. Otworzyłem go i pospiesznie przejrzałem. Zamiast czterdziestu ośmiu zdjęć znalazłem czterdzieści dziewięć. Nowa fotografia przedstawiała Annę z rosyjskim karabinem snajperskim Wintoriez. Kompozycja była utrzymana w tym samym klimacie co pozostałe: modelka została przedstawiona z charakterystycznym findesieclowym wdziękiem i oczywiście topless… Czy to zaproszenie? Miałem dużo czasu na wyjaśnienie tej kwestii. Ponieważ wydawało się, że preparat Alchemika działa - bardzo dużo czasu. Być może nadarzy się także okazja wypróbowania innych sporządzonych przez niego specyfików?
ROZDZIAŁ TRZECI
Promienie wschodzącego słońca ślizgały się po alembikach, retortach i szklanych naczyniach zawierających substancje we wszystkich kolorach tęczy. Światło wpadało do pracowni przez niewielkie, mansardowe okienka. Przy jednej ze ścian laboratorium stały dwa regały wypełnione oprawionymi w skórę tomami. Niektóre z nich miały po kilkaset lat. Zapewne kosztowały fortunę, ale mój przyjaciel Gilbert umiał sobie radzić w życiu. Przeważnie. Bo teraz siedział, bezwiednie pocierając pokryty siwą szczeciną policzek. Nie spał i nie golił się od dwóch dni. Ja także. Mieliśmy problem. Okazało się, że wyprodukowany przez niego na bazie przepisu Alchemika eliksir wcale nie jest taki doskonały, jak się wydawało. Może i przedłużał życie, może likwidował blizny, jednak z najnowszych badań mojego kumpla wynikało, że trzeba podawać ten środek przynajmniej raz na pół roku.
- No i gówno - skwitował Gilbert, patrząc na probówkę zawierającą jadowicie pomarańczowy płyn. - Nie wyszło.
- Czy to naprawdę takie ważne? - spytałem. - Nie muszę żyć wiecznie. Nawet gdyby ta blizna mi powróciła za pół roku, to co z tego? Dodatkowe miejsce do całowania. A może nie wróci? - Wzruszyłem ramionami.
- Obawiam się, że to nie jest takie proste. Będziemy mieli do czynienia z zespołem abstynenckim. Wzbogaconym o kilka nieprzyjemnych objawów…
- Czego ci potrzeba, żeby wytworzyć następną dawkę?
- Skończyła mi się materia prima, sam proces opisany jest z grubsza w Mutus Liber…
Jęknąłem. Pochodząca z XVII wieku Księga bez słów zawierała najbardziej chyba ekstrawagancki zbiór recept alchemicznych na świecie. Jedną z podstawowych praktyk było zbieranie porannej rosy mniej więcej od marca do czerwca. Służyła ona do wytworzenia jednego z półproduktów - materia prima. Trwało to wiele tygodni, czasem miesięcy.
- Problemem jest przetrwanie pierwszego roku - powiedział Gilbert. - W następnym nazbieram tej rosy tyle, że wystarczy nam na dziesięć lat. Jednak teraz…
- Co możemy zrobić?
- Zdobyć materia prima lub chociaż rosę w takiej ilości, żeby pozwoliło to na uzyskanie dwóch dawek preparatu. Jest kilka możliwości. Znam paru ludzi, który mogą to mieć, będziemy musieli do nich dotrzeć i…
Nie dokończył, ale wiedziałem, o co mu chodzi. W obecnych czasach niewielu ludzi zajmuje się alchemią. Ci, którzy to robią, są, delikatnie mówiąc, specyficzni. Jedno ich łączy - potężna, postępująca wraz z wiekiem paranoja na punkcie wagi ich odkryć. Jeśli nie sprzedadzą nam surowców po dobroci, trzeba to będzie załatwić w mniej konwencjonalny sposób…
- Ty się tym zajmiesz - mruknąłem.
Gilbert skrzywił się, ale nie zaprotestował.
- Biorąc pod uwagę twoje umiejętności negocjacyjne, nie mam wyjścia.
Oczywiście przesadzał. Przeważnie w kontaktach z ludźmi otrzymywałem, co chciałem, ale mój przyjaciel jest spokrewniony z hiszpańskim rodem książęcym de Cordoba i to autentyczne pokrewieństwo. Rzadko kto odmawiał prośbie dystyngowanego, starszego pana o arystokratycznym rodowodzie. Moi przodkowie byli chłopami, no i na pewno nie sprawiałem wrażenia dystyngowanego.
- Ale jest taki jeden, u którego ty wskórasz więcej niż ja, poza tym trzeba jechać na prowincję… - zawiesił głos.
Gilbert obsesyjnie nie cierpiał wsi.
- Co to znaczy, że ja wskóram więcej?
- To wieśniak - stwierdził, jakby to wszystko wyjaśniało. - Taki prawdziwy macho z nadmierną skłonnością do sięgania po kłonicę. - Wzdrygnął się wyraźnie. - A ty, kiedy zmarszczysz brwi, wyglądasz, jakbyś chciał złożyć propozycję nie do odrzucenia: plato o plomo, srebro czy ołów? - zakończył, uśmiechając się złośliwie.
- Też coś! - warknąłem naprawdę urażony. - Zazdrościsz mi, stary dziadzie, aparycji intelektualisty.
- Noo… coś w tym jest. W tej aparycji. Nie wyglądasz jak zwykły cyngiel. Raczej niczym morderca z pretensjami. Taki, co to zabije albo obedrze ze skóry, a potem pójdzie do opery słuchać Traviaty.
Machnąłem ręką i przestałem słuchać Gilberta. Kiedy zacznie upajać się własnym głosem, to trudno mu skończyć. Podszedłem do jednego z regałów i delikatnie przesunąłem opuszkami palców po grzbietach książek. Odetchnąłem delikatnym zapachem marokinu. Dawniej nie oszczędzano na okładkach. Uniosłem lekko brwi, widząc nowy nabytek: Compound of Alchymy Ripleya, wydanie z 1591 roku. Lubiłem stare książki. Wpadałem w zadumę, zastanawiając się nad dłońmi, które ich przez wieki dotykały, oglądając ilustracje, napawając się kunsztownymi złoceniami. Każdy wolumin był dla mnie otoczony specyficzną aurą. Alchemiczne dzieła promieniowały pewną nerwowością, napięciem. I nic dziwnego, wiele zawartych w nich instrukcji było mocno ryzykownych w realizacji. Często półproduktem okazywały się substancje niebezpieczne, jak choćby piorunian rtęci.
Niechętnie oderwałem się od podziwiania zbiorów i poprosiłem mojego przyjaciela o adres. Jak się okazało, wieśniak-alchemik mieszkał niedaleko Krakowa. Mogłem tam bez problemu dojechać w najbliższy weekend, ale tymczasem postanowiłem odwiedzić Annę. Na odwrocie fotografii, którą zostawiła w moim albumie, znalazłem namiary i odręczny szkic przedstawiający dojazd do jej domu. Wyglądało na to, że ulokowała się w niewielkiej willi na przedmieściach. Miałem zamiar wysondować jej… intencje. Bardzo ostrożnie wysondować. Co prawda zdjęcie było dość jednoznaczne w wymowie, ale jakoś mi do niej nie pasowało. Czyżby podrzucając je, zamierzała mnie pocieszyć, oderwać od ponurych myśli? To była ciekawa teoria, dużo ciekawsza od prostego zaproszenia do łóżka. Skąd moja ostrożność? Cóż… Wolałbym, aby Anna nie potraktowała przytulenia czy pogłaskania po pupie jako agresji z mojej strony. Nie ulegało wątpliwości, że Specnaz nauczył ją, jak sobie radzić w takich sytuacjach, zapewne w sposób ostateczny… Nie chciałem skończyć po pierwszej randce ze zmiażdżoną krtanią i przetrąconym kręgosłupem.
Pożegnałem się krótko z Gilbertem i obiecałem w ciągu kilku dni zdać relację ze spotkania z żyjącym na łonie natury alchemikiem. Jadąc do Anny, zatrzymałem się przy niewielkiej kwiaciarni i kupiłem tuzin herbacianych róż. W języku kwiatów żółta róża oznacza: „Podobasz mi się, spotkajmy się jak najprędzej”. Ta opcja wydała mi się chwilowo najbezpieczniejsza.
Wysiadłem przed ogrodzoną wysokim na dwa metry murem posiadłością. Masywna, żelazna brama zwieńczona ostrymi prętami nie zachęcała do wejścia. Wdusiłem przycisk elektrycznego dzwonka i poczekałem cierpliwie kilka chwil. Wreszcie rozległ się odgłos otwieranego zamka magnetycznego. Mimo iż podejrzewałem, że cały teren jest naszpikowany elektroniką, szedłem powoli, nie zbaczając ani na cal z wyłożonej cegłą klinkierową ścieżki.
Otworzyła mi ubrana w męską koszulę i sprane niemal do białości dżinsy. Wyglądała w nich lepiej niż niejedna kobieta w ciuchach od Armaniego. Bez słowa wręczyłem jej kwiaty i pocałowałem w policzek. Nie - doszedłem do wniosku, to na pewno nie było zaproszenie do łóżka… Kobieta o takiej urodzie raczej musiała się opędzać od chętnych niż zachęcać.
- Może usiądziemy na ławce w ogrodzie? - zaproponowała. - Ładnie dzisiaj.
Kwiaty włożyła do stojącego na niewielkim stoliku wazonu.
- Nie będzie ci zimno? - spytałem, patrząc na bose stopy Anny.
Pokręciła głową. Chrząknąłem wymownie, kiedy ruszyła przodem.
- Tak?
- Jeszcze się zgubię - mruknąłem, wyciągając do niej rękę.
Ujęła moją dłoń, a w jej oczach ujrzałem kpiące błyski.
- Jak ci się podobało zdjęcie?
- Masz dobre serce.
- Serce? Myślałam, że pochwaliłam się czym innym - judziła.
Trzepnąłem ją lekko w pupę.
- I tak mnie nie podpuścisz. Jakoś nie wyglądasz mi na taką szybką dziewczynkę.
Usiedliśmy na wygodnej ławce pod rozłożystą wierzbą. Tu nie dochodził wielkomiejski gwar. Szeleściły tylko delikatnie poruszane wiatrem, zaścielające ziemię liście. Rzeczywiście - przyjemny dzień jak na jesień.
- Na kogo więc wyglądam?
Milczałem przez chwilę, nie jest łatwo przyznawać się do słabości. Z drugiej strony, zgrywanie macho wobec kogoś takiego jak Anna nie miało sensu.
- Nie jestem jakimś szczególnym twardzielem - przyznałem z westchnieniem. - Zawsze kiedy zabi… - Ugryzłem się w język. - Kiedy przyczynię się do śmierci człowieka - poprawiłem się po chwili - przeżywam to tygodniami. Najgorsze jest to, że jakim by on nie był skurwysynem, prędzej czy później dociera do mnie myśl, że zabiłem istotę ludzką. Pomyślałem, że zobaczyłaś to we mnie i postanowiłaś pomóc mi otrząsnąć się z tego smętnego nastroju. - Wzruszyłem ramionami.
Dotknęła czule mojego policzka. Nie wyglądało na to, aby moje wyznania ją zniechęciły.
- Ani przez chwilę nie traktowałeś tego jako propozycji erotycznej?
- Może przez moment - przyznałem.
- Jakie to było uczucie? - dopytywała się kpiąco.
- To był bardzo ekscytujący moment…
Zachichotała niczym mała dziewczynka. Przytuliła się do mnie, wyczułem, że jej ciało się rozluźniło. Nie wiem, jak długo tak siedzieliśmy. Po pewnym czasie twarz Anny spoważniała. Kilkakrotnie otwierała usta, widziałem, że chce coś powiedzieć, ale nie poganiałem jej.
- To niezupełnie tak jak myślisz - wydusiła wreszcie.
W zmysłowym, lekko ochrypłym głosie nie było już wesołości. Wyczuwałem gorycz i smutek.
- Każdy się w końcu przyzwyczaja do zabijania. Każdy - powtórzyła z naciskiem. - To tylko kwestia czasu. Kiedy tracisz kolejnego przyjaciela, w końcu wrogowie odczłowieczają się, stają się jedynie przeszkodą do usunięcia. Czasem… nie możesz dać im czystej śmierci. Bo wiedzą coś, od czego zależy życie twoich przyjaciół, towarzyszy broni. Znają szczegóły i termin zasadzki, położenie kryjówki z bronią… Wtedy masz do wyboru: albo wyciągniesz z nich wszystko… wszelkimi sposobami, albo będziesz później zawiadamiał rodziny swoich żołnierzy, że ich bliscy zginęli. Będziesz wiedział, że zginęli, bo nie potrafiłeś być twardy dla przeciwników, dla obcych… Więc jesteś twardy - wyszeptała. - I coraz mniej w tobie człowieka, coraz więcej bestii… Pocieszasz się, że chronisz bezbronnych, że zabijasz tylko złych, ale i tak jest ciężko, tak ciężko… Zazdroszczę ci tej wrażliwości, tego, co ja straciłam już dawno.
Milczałem, nie wiedziałem, co powiedzieć. Po chwili Anna zaczęła płakać, ukryła twarz w dłoniach. Przytuliłem ją, scałowałem łzy. Położyła się skulona na ławce, z głową na moich kolanach, chwilę później zasnęła. Zdjąłem ostrożnie marynarkę i okryłem Annę delikatnie. Po paru godzinach zaczęły cierpnąć mi nogi, ale zignorowałem ból. Wiedziałem, że ludzie żyjący jak ta dziewczyna cierpią na brak poczucia bezpieczeństwa, są zawsze gotowi do akcji, z nerwami napiętymi jak struny. Czas, który mogą spędzić, nie czując zagrożenia, jest dla nich bezcenny. Nie wiedziałem, dlaczego Anna mi zaufała, ale miałem zamiar siedzieć z nią, dopóki się nie obudzi.
Przygryzłem wargi, kiedy się ocknęła i wstała - jednym, płynnym ruchem, od razu przytomna i czujna. Z oczu zniknęło zmęczenie, przepadł gdzieś posępny nastrój. Moje nogi zaczęły palić żywym ogniem, gdy ponownie napłynęła do nich krew. Anna przyklękła i wprawnymi ruchami rozmasowała mi mięśnie. Po kilku minutach mogłem wstać z ławki. Skierowałem się do bramy, ale Anna złapała mnie za rękę i przytrzymała.
- Sprawiłoby mi przyjemność, gdybyś został na kolacji - powiedziała z lekkim wahaniem. - W zasadzie to samo dotyczy noclegu i śniadania…
- Bez żadnych podtekstów? - upewniłem się.
- Bez - potwierdziła z figlarnym uśmiechem. - Ale dlaczego pytasz? Przecież jesteś dostatecznie inteligentny, by się domyślić, że…
- Musiałem się upewnić. Gdyby się okazało, że jednak masz na myśli coś więcej, wyszedłbym na strasznego idiotę - wpadłem jej w słowo.
Nie wyglądała na niezadowoloną z komplementu. Kolacja była co najmniej wystawna. Anna podała soljankę, pielmieni i sałatkę z krabów kamczackich. Uniosłem brwi, kiedy postawiła na stole moje ulubione piwo Tsingtao. To jedno z najlepszych piw na świecie, do tego dość trudno dostępne. Tsingtao zaczęli w Chinach wytwarzać Niemcy na początku XX wieku, dziś należy do najbardziej poszukiwanych gatunków.
- To przypadek? - spytałem, wskazując ruchem głowy piwo.
- Nie - przyznała.
Nawet w blasku świec było widać, że się zaczerwieniła.
- Opowiesz mi o tym?
- Nie teraz, nie na tym etapie…
Przesiedzieliśmy, rozmawiając do późnej nocy. Spałem tylko parę godzin, mimo to obudziłem się wypoczęty. Czas było jechać na uczelnię. Kiedy się żegnaliśmy, Anna zaprosiła mnie, bym ją znowu odwiedził. Dawno już nic mnie tak nie ucieszyło, bo wiedziałem, że to nie jest zdawkowa uprzejmość.
* * *
Wysiadłem z samochodu i od razu wpadłem w błoto. Wioska, w której żył alchemik, nie należała do najbardziej zadbanych. Obskurne, kryte w większości eternitem chałupy nie zachęcały do zwiedzania okolicy.
Z westchnieniem pomaszerowałem w kierunku sklepu wielobranżowego - jak znałem życie, to tam biło żywe serce lokalnej społeczności… Kilku siedzących nieopodal meneli otwierało właśnie kolejnego jabola, leżące obok puste flaszki dowodziły, że impreza trwa już od jakiegoś czasu. Splunęli tylko, kiedy wymieniłem nazwisko alchemika. Tak to już jest z wieśniakami, nie lubią miastowych. Jeśli ktoś się chce czegoś dowiedzieć, musi ich zachęcić. Można to zrobić na różne sposoby, ale ja jestem leniwy, więc wybrałem najprostszy. Wyjąwszy glocka, strzeliłem w jedną z pustych butelek, mężczyźni skulili się, gdy obsypały ich szklane odłamki. Schyliłem się i podniosłem łuskę - po co zostawiać ślady? Kiedy powtórzyłem pytanie, okazali się dużo bardziej rozmowni, nie dziwiłem się temu - lufa mojej broni niedwuznacznie celowała w to, co było dla nich najcenniejsze - w pełną jeszcze flaszkę.
Alchemik mieszkał nieco poza wsią, najwyraźniej nie czuł się za dobrze w ludzkiej gromadzie. Gdy podszedłem bliżej do samotnego obejścia, usłyszałem mrożące krew w żyłach warczenie. Za płotem, wśród gubiących liście drzew owocowych szalały dwa potężne psy. O ile mnie wzrok nie mylił, była to rasa wyhodowana dawniej do polowań na zbiegłych niewolników. Miejscowy adept alchemii musiał być uroczym, przyjaźnie nastawionym do ludzi i świata człowiekiem… Zawołałem go, roztropnie pozostając za furtką. Co prawda nie bałem się jego psów, ale byłem pewien, że jeśli tylko wejdę na teren posesji - zaatakują. Zabijanie ich nie wydawało się dobrym początkiem negocjacji. Mimo tego, co gada Gilbert, jestem spokojnym człowiekiem.
Mężczyzna, który w końcu podszedł do płotu, nie wyglądał bynajmniej na adepta „królewskiej sztuki”, raczej na zapaśnika. Wysoki na metr dziewięćdziesiąt, ważył przynajmniej sto dwadzieścia kilo. Okrągła, całkowicie łysa głowa naznaczona była kilkoma paskudnymi bliznami. Wodniste oczka w odcieniu wypłowiałego błękitu patrzyły na mnie z zimną obojętnością. Widać, wbrew zdaniu mojego przyjaciela, nie zrobiłem na nim wrażenia.
- Chciałem pogadać - zagaiłem, pomijając wstępne uprzejmości. Facet nie wyglądał mi na wielbiciela podręczników dobrego wychowania Emily Post.
Kiedy niedwuznacznym gestem sięgnął po sztachetkę, odchyliłem marynarkę, pokazując broń.
- Spokojnie i kulturalnie - zaznaczyłem z naciskiem.
Przez moment na twarzy mężczyzny pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
- Kulturalnie? - upewnił się kpiąco.
- Pan uwiąże psy i będzie trzymał ręce z daleka od kłonicy i innych takich, ja nie wyjmę broni.
- A jeśli ta opcja mi się nie podoba?
Sposób wysławiania się świadczył, że nie był tępakiem z przerostem masy mięśniowej, jednak najwyraźniej dopadła go powszechna na wsi choroba pogardy dla miastowych. Włożyłem dwa palce w usta i gwizdnąłem w sposób, którego nauczył mnie wujek Maks. Niegłośny, wibrujący dźwięk sprawił, że psy uciekły, skamląc żałośnie, a ja jednym skokiem przesadziłem wysoki na półtora metra płot. Z chrzęstem zacisnąłem dłonie w pięści.
- Ma pan ochotę na parę rundek? - spytałem.
Dorównywałem facetowi wzrostem, ale miał nade mną sporą przewagę masy. Nie sądziłem jednak, aby wygrał to starcie. On najwyraźniej też, bo po chwili odwrócił się do mnie plecami i poprowadził w głąb sadu.
- Chyba źle pana oceniłem - wymruczał.
Otworzył drzwi sporego, obrośniętego winoroślą domu i niedbałym machnięciem ręki zaprosił do środka. Budynek przypominał raczej dziewiętnastowieczny dworek niż byle jak stawiane chałupy, które widziałem na wsi. Nad wejściem dostrzegłem płaskorzeźbę przedstawiającą cyrkiel i kątownicę, najbardziej znane symbole masońskie. Także wnętrze odbiegało zdecydowanie od tego, czego można się było spodziewać w domostwie przeciętnego wieśniaka. Uginające się pod ciężarem książek regały i zawalone alchemicznymi akcesoriami półki świadczyły, że trafiłem pod właściwy adres.
Bez słowa usiadł za stołem, wskazując ruchem głowy wolne krzesło. Kiedy usiadłem, przyglądał mi się przez chwilę, wreszcie nieartykułowanym pomrukiem zachęcił do przedstawienia swojej sprawy. Przynajmniej tak to odebrałem… Opowiedziałem mu o Alchemiku i jego recepturach, wyznałem też, że Gilbert sporządził dwie dawki specyfiku, które później zażyliśmy. Wyjaśniłem wreszcie problemy z uzyskaniem materia prima i konieczność cyklicznego przyjmowania preparatu. Wydawało mi się, że słucha z zainteresowaniem.
- Dawno nie spotkałem idiotów, którzy zaryzykowaliby życie dla zbadania działania jakiejś mikstury - powiedział wreszcie.
- Ona działa, moja blizna zniknęła - przypomniałem. - Tyle że nie przewidzieliśmy, że trzeba będzie to łykać co jakiś czas.
- Jakie ma pan zamiary? - zapytał.
- Chcę odkupić od pana rosę albo materia prima. Z tego, co widzę, zajmuje się pan intensywnie alchemią, więc…
Przerwał mi gwałtownym gestem, przysiągłbym, że się zaczerwienił.
- Moje badania są specyficzne, mocno specyficzne, nawet jak na alchemię - powiedział. - Nie interesuje mnie kamień filozoficzny czy zamiana ołowiu w złoto. Koncentruję się na dużo bardziej praktycznych kwestiach.
- To znaczy?
Westchnął i znowu się zaczerwienił, tym razem było to widać wyraźniej.
- Alkohol… Produkuję alkohol, bazując na koncepcjach alchemicznych.
Zamurowało mnie.
- Ale…
- Proszę poczekać chwilę - rzucił i wyszedł z pokoju.
Wrócił, trzymając litrową butelkę z przezroczystą, przypominającą wodę cieczą. Postawił ją na stole tuż przede mną.
- Niech pan to zbada, na wszystkie sposoby - zaproponował, podsuwając mi szklankę.
Obejrzałem ostrożnie butelkę pod światło. Samogon wyglądał na czysty, niewątpliwie kilkakrotnie go destylowano. Jednak płyn miał dziwny, czerwonawy odcień.
- Znam Mutus Liber - powiedział. - Faktycznie otrzymałem sporo materia prima według zawartego tam przepisu, ale cały zapas zużyłem do tego… - Bezradnym gestem wskazał flaszkę. - Wytworzyłem trzy rodzaje wódki, każdą według nieco innej receptury.
- To znaczy?
- Chodzi o to, że bazą każdej z nich jest właśnie materia prima, jednak uzyskiwana na trzy różne sposoby. Jednym ze składników są zawiązki roślinne rozwijające się kilka centymetrów pod ziemią. To one właśnie, wraz z rosą, pewną ilością złota i kilkoma innymi substancjami, tworzą materia prima w dość skomplikowanym procesie. Te zawiązki roślin mogą pochodzić z miesięcy letnich, z okresu jesieni czy wiosny, różnica, jeśli chodzi o właściwości, jest znaczna.
- Jakie właściwości? - Zmarszczyłem brwi.
- Smakowe… Wódkę, którą pan trzyma, nazwałem „Lato”. Wydestylowałem ją na bazie letniej materia prima.
Otworzyłem butelkę i nalałem odrobinę płynu do szklanki. Zapach był w porządku, zupełnie nie czuło się zacieru. Po chwili wahania skosztowałem. Wydawało mi się, że wypiłem łyk źródlanej wody, dopiero w żołądku wódka ujawniła swą moc. Zapachniało bzem i truskawkami, fala ciepła rozeszła się po całym ciele. Zakląłem i nalałem drugą porcję, tym razem hojną ręką. Nie przepadam za wódką, ale tak smacznej nie piłem jeszcze nigdy w życiu.
- Jak pan sądzi - spytałem - czy ta wódka, było nie było, pędzona z dodatkiem materia prima, mogłaby powstrzymać ten zespół abstynencki, który nam grozi?
- Skąd mam wiedzieć? - Rozłożył ręce. - Pewnie nie zaszkodzi, ale pewności nie ma. Nikt czegoś takiego nie sprawdzał.
- W porządku - powiedziałem po chwili namysłu. - Tak czy owak wezmę kilkadziesiąt litrów tego… specyfiku.
- Ile?!
- Kilkadziesiąt. Niech pan się nie martwi, znajdę dla niego zbyt, jest znakomity. Gdyby chciał pan zbadać inne zastosowania praktyczne… - zawiesiłem głos.
- Tak?
- Perfumy. Próbował pan kiedyś wytwarzać perfumy?
- Naprawdę nie gorszy pana, że wykorzystuję alchemię do takich celów? - zapytał nieśmiało.
Wzruszyłem ramionami.
- Jestem pragmatykiem - odparłem. - Wolałbym, żeby miał pan potrzebny mi produkt i prowadził klasyczne badania, jednak to, co pan robi, także jest ciekawe. Jeśli te perfumy byłyby równie dobre jak wódka, mógłby pan naprawdę na tym zarobić.
Machnął lekceważąco ręką.
- Nie zależy mi specjalnie na pieniądzach. Bylebym miał za co prowadzić badania. Jednak te perfumy to nie jest zły pomysł. Gdy wieści się rozejdą, być może nie będę musiał tak pilnować domu.
- Jeśli chodzi o pilnowanie, to środki ostrożności, jakie pan podjął, faktycznie wydają się nieco… przesadne. - Odchrząknąłem dyplomatycznie.
- Widział pan miejscowych?
- Ach… Teraz rozumiem - mruknąłem.
- Oni jakoś się dowiedzieli o moich doświadczeniach i sądzą, że pędzę bimber.
- No tak…
Pół godziny później odjeżdżałem spod domu alchemika z wyładowanym butelkami bagażnikiem. Zapłaciłem mu pieniędzmi i kserokopią rzadkiego wydania dzieła Paracelsusa De occulta philosophia, którą przezornie wziąłem ze sobą. Mimo że nie zdobyłem tego, czego chciałem, nie byłem niezadowolony. Czasem człowiek znajduje coś, co przyda mu się innym razem, a dla tej wódki mogłem sobie wyobrazić wiele zastosowań, w tym - niezwiązanych z alchemią…
* * *
- Weźmiesz udział w konferencji, potem będziesz miał wolne - powiedział Davidoff. - Ktoś musi reprezentować naszą katedrę. Sam bym pojechał, ale nie mogę z powodu… reorganizacji wydziału.
Westchnąłem ciężko, na uniwersytecie rozpoczynała się kolejna runda walk frakcyjnych, szumnie nazywana „reorganizacją”. Ponieważ nie interesowało mnie to kompletnie, a Davidoff nie potrzebował mojego wsparcia, nie miałem nic przeciwko wyjazdowi. Niemniej jednak nie szkodziło trochę postękać. Jeśli tego nie zrobię, następnym razem zostanę wysłany do Mozambiku - mój szef miał szerokie kontakty zawodowe.
- I co tam będę robił? Po tej konferencji?
- Pozwiedzasz sobie Arbat, obejrzysz Kreml. - Rosjanin nie wyglądał na specjalnie przejętego moimi uwagami. - Aha, pojedziesz samochodem z Antonem.
- Samochodem?! Przecież to potrwa kilka dni dłużej!
- I tak nie masz tu nic do roboty. Wrócić możesz zresztą samolotem. Anton musi coś przewieźć do Rosji, a samolotem byłoby trudno. A i ty, skoro weźmiesz tę alchemiczną wódkę…
- Wódkę do Rosji? To jak drzewo do lasu albo kokainę do Kolumbii.
- No, no… nie bądź skąpy - napomniał mnie Davidoff. - Sam wiesz, że musisz nawiązać przyjacielskie kontakty z odpowiednimi ludźmi.
Odchrząknąłem niepewnie. Parę miesięcy temu zmieniło się kierownictwo polskich resortów siłowych. Decydenci poszli wreszcie po rozum do głowy i postanowili skorzystać z ogromnego doświadczenia bojowego naszych wschodnich sąsiadów w dziedzinie zwalczania terroryzmu. Struktury antyterrorystyczne na świecie tworzyły coś w rodzaju międzynarodówki i współpracowały ze sobą, nie zwracając specjalnej uwagi na różnice polityczne. Z nieznanych mi przyczyn zostałem wyznaczony do nawiązania bliższych kontaktów ze Specnazem, choć moje związki z polskimi siłami specjalnymi były dość luźne. Oczywiście nie byłem jedyną, czy nawet najważniejszą osobą, która miała działać w tym kierunku, ale, tak czy owak, nałożono na mnie pewne zobowiązania. Niestety, sprawa nie była łatwa, po obu stronach istniały pewne przeszkody i czysto biurokratyczna niechęć do całego przedsięwzięcia.
- Więc myśli pan, że jeśli ich poczęstuję tą wódką… - zawiesiłem głos.
- Na pewno zwiększą się szanse na to, że cię wysłuchają - odparł Davidoff. - Nie chodzi o to, że ich przekupisz, jednak przywożąc prezent, okażesz szacunek, a to się liczy.
- Jak ja to przewiozę przez granicę? Czterdzieści litrów wódki?!
- Kombinuj. - Rosjanin wzruszył ramionami.
Od wiejskiego alchemika kupiłem niemal pięćdziesiąt litrów, ale cztery flaszki zabrał mi profesor po zapoznaniu się z tym nietypowym w końcu produktem „królewskiej sztuki”. Podejrzewałem, że wódka będzie niespodzianką na jakimś przyjęciu dla profesury, Davidoff lubił się popisywać. No cóż, pozostawało mi mieć nadzieję, że zasmakuje ona także chłopcom ze Specnazu…
* * *
Polscy i białoruscy celnicy przepuścili nas bez żadnych problemów - poprosiłem jednego ze znajomych, żeby zadzwonił gdzie trzeba. Niestety, Rosjanie nie byli tak wyrozumiali. Skontrolowali dokładnie nasze dokumenty, obejrzeli tajemniczy pakunek Antona i jeden z nich, wysoki, szczupły mężczyzna, nakazał gestem otwarcie bagażnika. Posłusznie wykonałem polecenie. Większość miejsca zajmowało ogromnych rozmiarów brezentowe torbiszcze, w środku - nie da się ukryć, brzęczało szkło… Celnik stanowczym ruchem rozsunął zamek błyskawiczny i zapatrzył się oniemiały w czterdzieści litrowych butelek wódki. Wyciągnął jedną i już odwracał się, by wezwać kolegów, gdy jego wzrok zatrzymał się na etykietce. Ta ostatnia, aczkolwiek nieźle skomponowana, nie była aż takim dziełem sztuki, by przyprawić człowieka o bezdech, zapewne chodziło o odbity na ukos rosyjski napis: „Zarezerwowano dla Specnazu GRU”. Sam pomysł poddała mi Anna, załatwiła także skądś pieczątkę. Celnik zbaraniał, podobnie Anton. Nie zawracałem mu wcześniej głowy detalami dotyczącymi zawartości mojej torby.
- Dobrze by było, gdyby ktoś pokazał legitymację albo coś w tym guście - mruknąłem w przestrzeń.
Gdyby wzrok zabijał, byłbym już martwy. GRU to rosyjski wywiad wojskowy i jego pracownicy raczej nie wymachują dokumentami, aby załatwić przewóz nadnormatywnego alkoholu. Anton nie należał do wyjątków, lecz w tej sytuacji mógł wybierać jedynie między małym problemem i dużo większym problemem - gdyby celnik podniósł alarm. Zgrzytając zębami, machnął przed oczyma urzędnika jakimś dokumentem i po chwili jechaliśmy dalej. Przez jakąś godzinę mój towarzysz wyrażał opinię na temat prowadzenia się moich przodków ze szczególnym uwzględnieniem linii żeńskiej. Znam świetnie rosyjski, ale parę razy musiałem pytać o znaczenie niektórych wyrazów. Z gatunku takich, jakich raczej nie zamieszczają w żadnych słownikach… Nie polemizowałem z nim, zwróciłem mu jedynie uwagę na konieczność zachowania pewnego dystansu w przypadku drobnych trudności życiowych. Wtedy przerzucił się na groźby dotyczące naruszenia mojej nietykalności fizycznej. Po jakimś czasie mamrotane monotonnym głosem przekleństwa sprawiły, że opadły mi powieki. Zasnąłem.
Kiedy dojechaliśmy do Moskwy, zatrzymałem się w czterogwiazdkowym hotelu Aerostar na Leningradzkim Prospekcie. Anton pojechał do tajemniczego ośrodka szkoleniowego Specnazu pod Moskwą. Miałem do niego dołączyć za dwa dni, po konferencji. Przez ten czas zamierzałem skorzystać ze wszystkich dostępnych w okolicy udogodnień cywilizacyjnych. Jedna z hotelowych restauracji, „Borodino”, uchodziła za najlepszą w Moskwie. Podejrzewałem, że w podmoskiewskim centrum treningowym nie zaznam wielu wygód…
* * *
Konferencyjne dyskusje były długie, nudne i męczące. Niemal równie wyczerpujące okazało się życie towarzyskie, jakie profesura prowadziła wieczorami. Na szczęście nadmiar alkoholu mogłem wypocić w saunie, a fachowa obsługa wiedziała, jak pomóc dręczonym kacem gościom.
Ostrożnie pociągnąłem łyk zimnego piwa i odetchnąłem głęboko, czując, jak po pomieszczeniu rozchodzą się kłęby aromatyzowanej pary. Siedziałem półnagi na wygodnej kamiennej ławie. Ręcznik, którym byłem owinięty w pasie, zamienił się już dawno w mokry łachman, przesiąknięty potem i wilgocią. Miałem nadzieję, że dojdę do siebie przed przyjazdem Antona. Zerknąłem na zegarek - została godzina. Zamieniłem piwo na wodę mineralną z dodatkiem soku brzozowego i przymknąłem oczy. Miałem jeszcze trochę luzu.
Pięć minut przed czasem czekałem już na parkingu przed hotelem. Niosłem tylko niewielką walizeczkę, nie lubię zabierać w podróż dużego bagażu, wódkę zostawiłem w bagażniku Antona. Miałem nadzieję, że jest bezpieczna, mimo iż znajduje się w siedlisku Specnazu. Samochodem mojego kumpla przyjechał jednak kompletnie nieznany mi mężczyzna. Niewysoki, szczupły, ostrzyżony na jeża, nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Jednak kiedy wysiadł, zauważyłem, że jego ruchy są oszczędne i precyzyjne, jak u kogoś, kto całkowicie kontroluje swoje ciało. Przywitał się ze mną krótko i po chwili jechaliśmy już do centrum treningowego. Prowadził swobodnie, przeważnie używając jednej ręki. Nie wyglądał na szpanera, raczej jak ktoś, kto został wytrenowany, by mieć w czasie jazdy wolną dłoń, do zadań niekoniecznie związanych z kierowaniem pojazdem.
- Nie zawiążesz mi oczu? - spytałem.
- Za dużo amerykańskich filmów widziałeś - mruknął ironicznie. - Umiejscowienie centrum nie jest jakąś wielką tajemnicą. Jednak, aby się do niego dostać… - Urwał wymownie.
Kiedy wyjechaliśmy poza miasto, zaczęło się ściemniać. Niektóre odcinki pokonywaliśmy w iście rekordowym tempie, na innych samochód zwalniał, pozornie bez żadnego powodu. Podejrzewałem, że w jakiś sposób dokonywano identyfikacji: swój - obcy. Miałem nadzieję, że nic nie zakłóci działania tego systemu, jakikolwiek by był. Wolałem, aby chroniący ośrodek Specnazu ludzie nie wzięli mnie za „obcego”.
Na miejsce dojechaliśmy około ósmej wieczorem. Od razu zaprowadzono mnie do pokoju, który miałem dzielić z Antonem, a parę minut później znalazłem się na czymś w rodzaju przyjęcia. W obszernej, bankietowej sali, za długim, prostokątnym stołem siedziało kilkudziesięciu mężczyzn. Niektórzy z nich byli w mundurach, spod których wyglądały charakterystyczne pasiaste koszulki sił specjalnych, inni w cywilnych ubraniach. Stół ustawiono pod jedną ze ścian, pozostawiając sporo miejsca. Być może odbywały się tu wieczorki taneczne? Nikt mnie nie przedstawił, nikt nie zaprezentował też obecnych. Przez dłuższą chwilę biesiadnicy zaspokajali głód, niemal nie słyszało się żadnych rozmów, wreszcie Anton ustawił na stole przywiezioną przez nas wódkę. Wyglądało na to, że nadszedł czas na część rozrywkową…
- Ta wódka to prezent od naszego kolegi Janusza Pawłowicza - powiedział z szelmowskim uśmiechem.
Wstałem i skłoniłem się lekko. Rozległy się uprzejme oklaski, ale w oczach kilku obecnych zauważyłem ironiczne błyski.
- Janusz jest z polskiego Specnazu - kontynuował Anton.
Zgrzytnąłem zębami, Rosjanin świetnie wiedział, że mam tyle wspólnego z „polskim Specnazem”, co sierotka Marysia z bandą skinów. Najwyraźniej w coś mnie wrabiał. Jednak gdybym zaprzeczył, nikt by mi nie uwierzył.
- Niestety, nie mam dzisiaj czasu - rzucił z żalem w głosie siedzący nieopodal pułkownik o przypominającej niedźwiedzia sylwetce i okrągłej, dobrodusznej twarzy.
- To tylko dziesięć minut - zachęcił go ktoś z biesiadników. - No, może pięć - skorygował, obrzuciwszy mnie badawczym spojrzeniem.
- Pięć minut na co? - spytałem chłodno.
- Jak by to powiedzieć… - zaczął z udawaną nieśmiałością pułkownik. - Każdy, kto do nas przychodzi, dorzuca coś do wspólnego koszyczka. Taki mamy zwyczaj.
- Rozumiem, że nie macie na myśli wódki? - westchnąłem głęboko.
- Wódki u nas dostatek - odparł, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Proste z nas towarzystwo, więc wybaczcie bezpośredniość. Chodzi nam o coś bardziej przydatnego. Coś, czego moglibyście nas nauczyć…
Oniemiałem. Zanim zacząłem się zastanawiać, czego mogę nauczyć bandę nabuzowanych testosteronem zwierzaków ze Specnazu, wyręczył mnie Anton.
- Janusz Pawłowicz jest wybitnym ekspertem w zakresie walki nożem - oznajmił.
Od stołu wstał wysoki, chudy facet z sumiastymi wąsami. Zrzucił marynarkę, podwinął rękawy koszuli i wyciągnął skądś dwie drewniane atrapy noży.
- Który wybierasz? - zapytał.
Na muskularnych przedramionach mężczyzny dostrzegłem charakterystyczne blizny. Widać było, że posługiwał się nożem także poza salą treningową.
- Chyba zwariowałeś, Rusku! - parsknąłem. - Gumowe noże, ochraniacze na szyje i gogle na oczy, wtedy możemy gadać - zarządziłem.
Nawet używając wykonanej z twardej gumy atrapy, można było nieźle posiniaczyć przeciwnika, a przy trafieniu w tętnicę szyjną pozbawić przytomności. Drewnianych używali tylko wariaci albo nowicjusze, którzy obejrzeli taki trening na jakimś filmie. Oczywiście mam na myśli prawdziwy sparring.
Chudy uśmiechnął się bez cienia złości.
- Zawsze to lepiej, jak trafi na fachowca, przyjemności wystarczy na dłużej - zauważył.
Wyciągnął stojące pod stołem pudło i zaczął zakładać gogle. Zerknąłem mu przez ramię - było pełne akcesoriów służących do treningu walki wręcz. Zabezpieczyłem szyję i oczy, po chwili wybrałem gumowy nóż. Stanęliśmy naprzeciwko siebie na parkiecie. Teraz zrozumiałem, dlaczego stół ustawiono pod ścianą, zapewne takie imprezy odbywały się nie pierwszy raz na tej sali…
- Reprezentant jaśnie wielmożnej Polski kontra lud pracujący miast i wsi! - zapowiedział ktoś z ironią.
Mój przeciwnik zaczął mnie okrążać, wykonując nieznaczne ruchy dłonią, w której trzymał broń. To sztuczka doświadczonych nożowników, chodzi o przełamanie inercji ciała, wtedy wykonamy szybciej każdy atak. W walce na noże w zasadzie nie można się bronić, krótkie ostrze nie pozwala na wychwytywanie ciosów wroga na klingę, jak to się robi w szermierce. W momencie ataku można się co najwyżej cofnąć lub wykonać unik, ale ruch całego ciała nigdy nie będzie szybszy od ruchu ramienia. Inną opcją jest odchylenie uzbrojonej dłoni przeciwnika i jednoczesne wykonanie własnej techniki. Jeśli natrafimy na zawodowca, pierwszy wariant przeważnie kończy się śmiercią, drugi - ranami ręki, którą staramy się zneutralizować atak.
Zmieniałem pozycję ciała tak, abym zawsze pozostawał zwrócony bokiem do Rosjanina. Nie poruszałem dłonią, w której trzymałem nóż. Czekałem. Nagle mój przeciwnik zaatakował. Lewą ręką zamarkował uderzenie w skroń, prawą pchnął w brzuch. Zwinąłem się w błyskawicznym skręcie, przepuszczając pod pachą jego nóż i obniżając pozycję ciała, ripostowałem, kontynuując obrót. Moje ostrze trafiło go w nerki. Dopiero teraz zauważyłem, że ktoś filmuje starcie.
- Jeden zero dla polskiego Specnazu - rozległ się ten sam głos, co przed chwilą. Tym razem już bez kpiny.
Przygaszono światło i na ściennym ekranie puszczono film dokumentujący walkę. Obserwując odtwarzane w zwolnionym tempie sekwencje, zauważyłem, że nóż przeciwnika zahaczył lekko o moją koszulę. Zapewne w realnej walce skończyłoby się to solidną raną.
- Polak został ranny, ale dałby radę dokończyć swoją kontrę - orzekł niski, przysadzisty grubasek. - To było tylko powierzchowne cięcie. Jeden zero dla polskiego Specnazu - potwierdził.
Nikt nie zaprotestował. Zaszurało odsuwane krzesło i na środek wyszedł zwalisty, niemal dwumetrowy mężczyzna. Bez słowa podniósł atrapę i przyjął pozycję do walki. W starciu na noże siła fizyczna nie ma żadnego znaczenia, liczą się tylko szybkość i precyzja. Przeważnie nadmierna masa mięśniowa ogranicza refleks, jednak zawsze istnieją wyjątki od tej reguły. Mój nowy przeciwnik poruszał się z gracją tancerki. Broń ukrywał za plecami, uniemożliwiając mi stwierdzenie, jakim chwytem ją trzyma. Wyprowadzane z takiej pozycji ataki były nieco wolniejsze, ale za to bardziej zaskakujące. Krążyliśmy wokół siebie przez kilka minut. To także była walka, egzamin z cierpliwości i zimnej krwi. Ktoś, kto atakował pochopnie - przegrywał. Tym razem ja przerwałem ten taniec, spróbowałem podciąć Rosjanina nagłym, zamiatającym kopnięciem. Bezskutecznie - błyskawicznie przerzucił ciężar ciała na drugą nogę. Skontrował, mierząc w szyję. Po chwili odskoczyliśmy od siebie, każdy z nas zarobił cięcie w przedramię. W rzeczywistości walka na noże rozstrzyga się w ciągu paru sekund. Nie każdy, kto nosi przy sobie nóż, potrafi się nim posługiwać - wygrywa lepszy. Nieprzyjemnie robi się dopiero wtedy, gdy obaj walczący wiedzą, jak używać ostrza. Kiedy zaatakował po raz kolejny, uderzając w okolice mojego obojczyka, odruchowo uniosłem ręce. Błyskawicznie zadane boczne kopnięcie odrzuciło mnie w tył. Upadłem, wykonując przewrót, aby osłabić impet ciosu. Nie wstając z klęczek, rzuciłem się w jego kierunku. Niemal mnie dopadł, jednak byłem minimalnie szybszy. Opierając się na jednej ręce, dźgnąłem go w podbrzusze.
- Punkt - ogłosił grubasek. - Dwa zero dla polskiego Specnazu.
Podniosłem się, ciężko dysząc, dotknąłem żeber - bolały. Splunąłem ukradkiem w dłoń, na szczęście w ślinie nie było krwi.
- Ostatnia runda - zadecydował korpulentny komentator.
Olbrzymi komandos podał mu atrapę.
- Może pan, profesorze - zaproponował.
- Kiedy chyba nie uchodzi… - Zaczerwienił się nazwany profesorem grubas.
Przyjrzałem mu się z namysłem - wyglądał na kogoś, kto ma kłopoty z wejściem na trzecie piętro.
- W takim razie bez noża? - namawiał pokonany przeze mnie Rosjanin.
- To już bardziej, ale…
Grubasek spojrzał niepewnie na niedźwiedziowatego pułkownika.
- Niech pan to zrobi, Aleksandrze Dymitrowiczu - skinął tamten. - Bez noża. To częściowo wyrówna szanse.
Korpulentny mężczyzna o pucołowatych policzkach wyszedł na środek sali. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat.
- Naprawdę mam z nim…? - spytałem niepewnie.
- Naprawdę - odparł pułkownik.
Wzruszyłem ramionami i zaatakowałem. Obrona przed nożem bez broni to mit. Może się udać tylko w wypadku, jeśli nożownik jest absolutnym nowicjuszem i zaatakuje eksperta. Ja nie byłem nowicjuszem. W ostatniej chwili przerzuciłem nóż do drugiej ręki, uderzyłem podstępnym pchnięciem w pachwinę. Gdybym trafił, spowodowałoby to przecięcie tętnicy udowej i śmierć z wykrwawienia. Oczywiście w realnym starciu.
Ocknąłem się w kącie pomieszczenia. Mój nóż leżał kilka metrów dalej, ręka, którą zadałem cios, zdrętwiała mi po łokieć. Przez dobrą chwilę musiałem sobie przypominać, gdzie się znajduję. Grubasek naciskał jakiś punkt na mojej skroni…
- To minie - zapewnił. - Zaraz poczujesz się lepiej…
Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem, nawet nie zauważyłem, co się stało.
- Jak pan to…
- Zaraz puścimy film - powiedział, pomagając mi wstać.
Z napięciem wpatrywałem się w ekran. Mój atak był perfekcyjny i idealnie skoordynowany, nie popełniłem żadnego błędu. Przerzucając nóż z ręki do ręki, nie opuściłem wzroku w dół, patrzyłem w oczy przeciwnika. Kiedy atrapa znajdowała się dosłownie o milimetry od wydatnego brzucha mojego adwersarza, ramię grubaska drgnęło, odrzucając w bok ostrze, rozluźnione palce drugiej dłoni strzepnęły mój nadgarstek, uderzyły w klatkę piersiową i szyję. Z niedowierzaniem obserwowałem, jak nóż ląduje na podłodze, a ja lecę w tył niczym kopnięty przez konia.
- Kim pan, do licha, jest? - wymamrotałem. - Czarownikiem?
- Profesor jest jednym z instruktorów w szkole Kadocznikowa - wyjaśnił pułkownik.
- Sistiema?
- Tak, sistiema - potwierdził z uśmiechem.
Westchnąłem i popatrzyłem znowu na grubaska. Z jeszcze większym niedowierzaniem niż przed chwilą - zdecydowanie nie wyglądał na eksperta walki wręcz, ale fakty mówiły same za siebie. Sistiema była oryginalną, rosyjską konstrukcją. Powstała w niejasnych okolicznościach, z połączenia sekretnych technik chińskich mistrzów i koncepcji biomechaniki ruchu człowieka zawartych w Teorii zręczności Bernsztajna. Zapoznawano z nią jedynie elitę wojskową Rosji. Jak się właśnie przekonałem, w krążących o niej plotkach nie było cienia przesady…
Niedźwiedziowaty pułkownik pożegnał się, poklepując mnie serdecznie po plecach, a po chwili wznoszono już pierwszy toast - na moją cześć. Po reakcjach biesiadników widziałem, że docenili jakość wyprodukowanej przez wiejskiego alchemika wódki. Treść odbitej na etykietkach pieczątki wywołała powszechną wesołość, rozległy się głosy, że trzeba zabrać wódkę tym, którzy nie są z GRU… Zastanawiałem się właśnie, kiedy będę mógł porozmawiać z kimś kompetentnym o współpracy Specnazu z polskimi służbami, gdy dosiadł się do mnie niewysoki major. Wśród baretek na jego mundurze zauważyłem kilka odznaczeń nadawanych tylko za akcje bojowe.
- Derbulin - przedstawił się. - Nikołaj Piotrowicz Derbulin. Dla ciebie Misza. Czego ci potrzeba? - zagadnął.
Mój rozmówca miał już porządnie kryształowe oczy, ale nie wyglądał na pijanego.
- Masz na myśli współpracę…? - zawiesiłem głos.
- Dokładnie - potwierdził.
- Zależałoby nam na przećwiczeniu pewnych procedur z udziałem, czy może nawet pod kierunkiem, ludzi, którzy brali udział w walce. Chodzi o takich, którzy będą mogli dorzucić komentarz na bazie swojego doświadczenia. Wyjaśnić pewne sprawy, rozwiać wątpliwości. Ewentualnie przedstawić nowe, lepsze rozwiązania.
- A „stoliczku, nakryj się” albo „kijów samobijów” nie chcesz? - spytał z ironią. - Niby dlaczego mamy się z wami dzielić doświadczeniem? Przekazywać wiedzę, którą zgromadziliśmy za cenę życia wielu naszych?
Mówił takim tonem, że nie mogłem poznać, czy mnie podpuszcza, czy myśli serio. Nagle poczułem zmęczenie.
- Nie wiem, co powiedzieć - mruknąłem. - Nie jestem dyplomatą, w zasadzie nikogo nie reprezentuję, znalazłem się tu przez przypadek. Komuś wpadło do głowy, że dobrze będzie, jeśli tutaj przyjadę - wyjaśniłem, widząc jego uniesione brwi. - Z tym „polskim Specnazem” to bujda, czasem prowadzę dla nich jakieś wykłady, to wszystko. - Wzruszyłem ramionami.
- No, pomysł był dobry - przyznał. - Znaczy to, żebyś przyjechał, dogadamy się jakoś.
- A konkretnie?
- Przeprowadzisz parę kursów, wiesz, tych cybernetycznych, to ciekawa koncepcja. No i pokażesz nam co nieco na treningu. Nie, nie jesteś jakiś nadzwyczajny - roześmiał się, widząc moją minę. - Wygrałeś dwa razy, bo cię zlekceważyliśmy. Mamy wielu lepszych nożowników, ale zauważyłem, że znasz ciekawe techniki.
- To hiszpańska i japońska szkoła noża - wyjaśniłem.
- O to, to! - Pokiwał z aprobatą głową. - Nie zaszkodzi nauczyć się czegoś nowego. To może ocalić życie kilku chłopcom. Wtedy się odwdzięczymy. No i mógłbyś czasem podrzucić trochę wódki, jest znakomita…
- Zgoda na wszystko, ale z alkoholem mogą być problemy.
- Zapłacimy, ile trzeba.
- Jeszcze chwila i dostaniesz po ryju, Misza - powiedziałem zimno. - Nie chodzi o pieniądze.
- Przepraszam. - Major klepnął mnie w ramię. - Bez urazy.
- Tę wódkę wydestylował pewien alchemik, jest w niej - zawahałem się - dość specyficzny składnik. Bez niego nie będzie wódki. Poprawia smak i działa wręcz zdrowotnie.
- No prawda - przytaknął. - Wypiłem litr i nic. A normalnie to na tym etapie czuję się już trochę nie tego… Uwaga, panowie! - Mój rozmówca wstał i podniósł rękę, prosząc o ciszę. - Gorzałka, którą nas poczęstował Janusz Pawłowicz, ma walory zdrowotne - ogłosił.
Odpowiedział mu spontaniczny aplauz.
- A ja się zastanawiałem, czemu mi tak smakuje? - powiedział któryś. - A to po prostu organizm rozpoznał lekarstwo i chciał więcej.
Jeden z żołnierzy zawrócił spod drzwi.
- Myślałem, że mam dosyć na dzisiaj, ale jeśli to leczy, to jeszcze wypiję. O zdrowie trzeba dbać.
- Tyle że niedużo zostało - zauważył smętnie mój znajomy z sumiastymi wąsami.
- I tu jest drobny problem - stwierdził major. - Aby wyprodukować tę wódkę, trzeba rzadkiego składnika. Mianowicie… - spojrzał na mnie wymownie.
- Chodzi o materia prima - dopowiedziałem, wstając. - To coś, co wytwarzają alchemicy.
- Alchemicy dzisiaj? - spytał z powątpiewaniem wąsaty.
- Dowód masz przed sobą - zauważyłem łagodnie.
- No fakt - przyznał, degustując.
- Niestety, ten składnik jest trudny do zdobycia - kontynuowałem. - Mało kto zajmuje się dzisiaj alchemią, a niewielu alchemików potrafi otrzymać materia prima. Pewne składniki trzeba uzyskiwać na wiosnę i w lecie, tak więc następna partia wódki będzie dopiero w przyszłym roku, chyba że coś się znajdzie wcześniej…
- Więc gdybyśmy znaleźli trochę tej materii, to można by wódkę teraz? - upewnił się major.
- Oczywiście - potwierdziłem. - W ciągu kilku tygodni. Jednak zdobycie tego składnika jest prawie niemożliwe.
- Dla desantu nie ma zadań nie do wykonania - oznajmił twardo, cytując motto rosyjskich sił specjalnych.
Rozległy się oklaski. Usiadłem zadowolony. Gilbert trochę mnie nastraszył, prognozując syndrom abstynencki, wolałem mieć pod ręką następną dawkę preparatu, zanim do niego dojdzie. Rosja to ogromny kraj, skoro w Polsce można znaleźć praktykujących alchemików, to dlaczego nie tu? Dla kogoś z zewnątrz byłoby to szukanie igły w stogu siana, ale dla Rosjan… Mogłem się założyć, że teraz Specnaz przeszuka kraj od Syberii po Kamczatkę. Strzeżcie się, alchemicy…
* * *
Wracaliśmy samolotem. Spałem niemal przez całą drogę, Anton także - byliśmy wykończeni. Przez tydzień ćwiczyliśmy w podmoskiewskim centrum. Wieczorami miałem wykłady. Zdarzało się, że treningi trwały po dziesięć godzin. Myślałem, że pokażę kilka technik na wyłożonej matami sali, w wygodnym stroju i obuwiu. Nic z tych rzeczy, ćwiczyliśmy walkę nożem w pełnym rynsztunku, z karabinami i w kamizelkach kuloodpornych. W wąskich korytarzach, na klatkach schodowych, w piwnicach. Jeden na jeden i kilku na jednego. Pierwszego dnia sromotnie przegrałem niemal wszystkie pojedynki, nie potrafiłem poruszać się z pełnym wyposażeniem. Później było już trochę lepiej, nieco częściej wygrywałem niż przegrywałem, co podtrzymywało złudzenie, że jestem instruktorem. Nikt co prawda nie traktował mnie z góry, Rosjanie mnie zaakceptowali, ale miało to też swoje złe strony. Każdy dzień zaczynał się od piętnastokilometrowej przebieżki na rozgrzewkę. Dwa razy zaliczyłem morderczy „marszbrasok”, jak wszyscy inni… Miałem posiniaczone żebra, nadwerężone ścięgno w nodze, mnóstwo zdartej skóry i siniaki na plecach. Te ostatnie zostały mi po zajęciach z zakresu walki wręcz, które odbywały się - a jakże! - na schodach. Czasem miewam ciągoty militarne, lubię sobie postrzelać czy poćwiczyć z żołnierzami, jednak to, co zaserwował mi rosyjski Specnaz, wyleczyło mnie z takich zachcianek na długo. W dodatku miałem świadomość, że moi nowi kumple ćwiczą dużo intensywniej. Biorąc pod uwagę, że zawsze uważałem się za sprawnego fizycznie, było to dołujące…
Na lotnisku w Warszawie humor poprawił mi się zdecydowanie - zauważyłem Annę. Początkowo myślałem, że przyjechała z jakąś sprawą do Antona, ale zostałem szybko wyprowadzony z błędu. Anna przywitała się serdecznie z moim towarzyszem, lecz zaproszenie do jej samochodu otrzymałem tylko ja.
- Może pojadę z wami? - marudził Anton, obracając niezdecydowanym gestem bilet do Krakowa.
- Nie pojedziesz - ucięła.
- No tak - burknął. - Rasizm i dyskryminacja. Gdyby się Oleg dowiedział… - W oczach błysnęły mu złośliwe ogniki.
- Już wie - odparła, krzywiąc się, Anna. - On zawsze za dużo wie…
- I co?
- I nic. Jestem dużą dziewczynką.
Anton uniósł wymownie brwi, ale nie skomentował tego stwierdzenia. Machnął nam na pożegnanie dłonią i powlókł się w stronę baru.
- Kto to jest Oleg? - spytałem już w samochodzie.
- Starszy brat.
- Dzięki, że odwozisz mnie do domu.
- Nie odwożę cię do domu. Przynajmniej nie do twojego. Słyszałam, że masz jeszcze dwa dni wolnego?
- Co proponujesz? - Odchrząknąłem niepewnie.
- Kolację połączoną ze śniadaniem i nie będziesz musiał spać na kanapie w salonie… Zamknij usta, bo ci mucha wleci - dodała po chwili z uśmiechem.
- Jestem strasznie poobijany… - urwałem, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Nie sądzę, żeby nam to w czymkolwiek przeszkodziło - odparła trzeźwo. - W końcu jesteśmy ze Specnazu…
Miała rację. W niczym nam to nie przeszkodziło.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy jak co dzień wpadłem po wykładach do gabinetu Davidoffa, profesor zajęty był rozmową z wysokim szpakowatym mężczyzną o regularnych, nieco słowiańskich rysach. Nieznajomy sprawiał wrażenie osoby przywykłej do wydawania rozkazów, choć nie było w nim cienia pretensjonalności.
- Henri de Becque - przedstawił go Rosjanin. - A to mój uczeń, doktor Korpacki.
Uścisnąłem szczupłą, suchą dłoń, skłoniłem się lekko.
- Wiele o panu słyszałem - powiedział z uśmiechem de Becque.
Mówił powoli, jakby z trudem odnajdując polskie słowa, w jego głosie słychać było wyraźny francuski akcent. Spiorunowałem wzrokiem Davidoffa i westchnąłem cierpiętniczo.
- Niech pan nie zwraca uwagi na profesora. On uwielbia roznosić ploteczki - odparłem, przechodząc na francuski.
Za moimi plecami rozległo się groźne chrząknięcie. Odwróciłem się gwałtownie.
- Nie przejmujcie się mną zupełnie - burknęła zgrabna, wyglądająca najwyżej na dziewiętnaście lat dziewczyna.
Mówiła po polsku niemal bezbłędnie. Bujne, ciemne włosy miała zebrane w kitkę, piwne oczy patrzyły czujnie spod długich, gęstych rzęs. Ładniutka buzia miała nieco nadąsany wyraz, na skroni formował się wyraźny siniak. Mimo pozorów nonszalancji siedziała na samym brzeżku fotela, nerwowo kiwając drobną, obutą w sandałek stopą.
- Spadłaś z roweru? - spytałem, odruchowo dotykając guza.
Gniewnie odepchnęła moją rękę.
- Nie jeżdżę na rowerze - warknęła.
Nie zwracając na nią uwagi, podszedłem do biurka Davidoffa.
- To powinno gdzieś tu być… - wymamrotałem. - O, jest!
Zmoczyłem lekko dłoń i posmarowałem skroń dziewczyny.
- Spokojnie! - zawołałem, widząc, że zaciska pięści. - Ten płyn uśmierzy ból.
- To jakieś lekarstwo? - zainteresował się de Becque. Na jego twarzy zastygł wyraz rozbawienia pomieszanego z oburzeniem.
- Coś w tym rodzaju, używa się tego w treningu karate. Likwiduje szybko bolesność i siniaki.
- To moja córka Julia - wyjaśnił, widząc moje pytające spojrzenie. - Myślę, że będzie się wam dobrze… współpracowało.
- Współpracowało?!
- Chciałem cię prosić… - zaczął Davidoff.
De Becque powstrzymał go ruchem dłoni i Rosjanin zamilkł posłusznie. Niewątpliwie byli przyjaciółmi, choć wyglądało na to, że to właśnie de Becque dominuje. Zdziwiło mnie to, Davidoff nie kłaniał się byle komu.
- Chciałbym prosić, aby zaopiekował się pan moją córką popołudniami. Ja mam wiele spraw do załatwienia, a ona nie zna tu nikogo. Niedawno przeszła…
- Tato! - warknęła Julia. - Przestań!
- To moja córka chrzestna - powiedział Davidoff. - Jej matka była z domu Orłowa.
- W porządku. - Machnąłem ręką. - Zajmę się nią.
- Od zaraz? - spytał de Becque.
- Niech będzie od zaraz.
Pożegnałem się skinieniem głowy i ująłem Julię za rękę.
- No chodź, mała! - ponagliłem. - Jedziemy do mnie.
Wstała, obrzucając mnie nieodgadnionym spojrzeniem.
- I co będziemy robić?
- Zjemy obiad, mogę ci dać jakąś książkę do poczytania, jeśli będziesz się nudzić, to znajdzie się coś do posprzątania…
- Posprzątania?!
- A co, nie sprzątacie we Francji?
- W Kanadzie - syknęła. - Jesteśmy Kanadyjczykami.
- Ach, tak - mruknąłem bez specjalnego entuzjazmu. - To może i lepiej, nie przepadam za Francuzami.
- Niby czemu?!
- Uważają się za największych smakoszy i najsprawniejszych kochanków.
- I co z tego?
- Nie szaleję za francuską kuchnią, wolę chińską, nie szukam kochanki, a stanowisko samca alfa jest już zajęte.
Rozsiadła się w samochodzie, próbując ukryć uśmiech. Gdy ruszyliśmy, zdjęła żakiet. Poczułem subtelną woń jakichś zupełnie niemłodzieżowych perfum połączoną z zapachem skóry i włosów Julii. Ciepłe, obleczone w cienki jedwab ramię oparło się o mój bark. Ta mała była niebezpieczna. Mimo wyglądu nastolatki sprawiała nie wiedzieć czemu wrażenie dojrzałej, świadomej swojej urody kobiety. Z drugiej strony, w jej zachowaniu wyczuwało się jakąś niepewność, a może ostrożność? Tak jakby się bała, że świat zaskoczy ją czymś nieprzyjemnym. Ciekawy byłem, co chciał powiedzieć jej ojciec, ale postanowiłem na razie nie drążyć tematu. Miałem tylko nadzieję, że Anna okaże się wyrozumiała, zazdrosna dziewczyna ze Specnazu mogła każdego faceta przyprawić o migrenę…
W domu zagoniłem Julię do krojenia warzyw - burczała, ale nie wymawiała się zbytnio. Wydawało się, że zwykłe, domowe czynności ją uspokajają. Nie miałem nic przeciwko temu, produktów do krojenia też nie brakowało… Planowałem na dzisiaj zupę ostro-kwaśną, gotuję ją w trzynastolitrowym garze, wbrew pozorom, nie stoi dłużej niż dwa, góra trzy dni. Moi znajomi ją uwielbiają, ja także. Przez dłuższą chwilę przyglądałem się Julii krytycznie - używam przeraźliwie ostrych japońskich noży kuchennych i nie chciałem, aby nasza znajomość zaczęła się od tego, że panienka obetnie sobie trzy palce. Współczesne nastolatki raczej nie słyną z umiejętności kulinarnych, jednak moja podopieczna posługiwała się nożami, jakby miała za sobą przynajmniej kilka kursów Cordon Bleu. Odetchnąłem z ulgą i skoncentrowałem się całkowicie na gotowaniu. Klasyczne, chińskie przepisy są dość skomplikowane, gdyż bazują na systemie Pięciu Przemian. Poszczególne składniki muszą być pokrojone w określony sposób i dodane do potrawy w ustalonej przez ekspertów tao kolejności.
Wrzuciłem do wrzącej wody tymianek, majeranek i rozmaryn, inicjując Przemianę Ognia. Zanim woda zagotowała się ponownie, podsunąłem Julii do pokrojenia grzyby mun. Teraz, gdy proces został rozpoczęty, wystarczyło pilnować, by jeden element przechodził płynnie w drugi. Godzinę później dodałem do gotowej już zupy kilka łyżek octu winnego, aby potrawę zdominował element drewna. Szczerze mówiąc, nie traktuję wytycznych kuchni taoistycznej jako prawd objawionych, ale taki przypominający rytuał magiczny lub alchemiczny proces gotowania uspokaja mnie, a i potrawy są smaczniejsze. Wiem, bo sprawdziłem to kilkakrotnie, dodając te same składniki w innej kolejności. Efekt był co najwyżej przeciętny.
Zanim zasiedliśmy do stołu, jeszcze raz przemyłem Julii skroń płynem używanym do treningu „żelaznej dłoni”. Tym razem nie protestowała, siniak był o połowę mniejszy niż kilka godzin wcześniej.
Obserwowałem dziewczynę, gdy podnosiła do ust pierwszą łyżkę zupy. Gdy przełknęła, jej twarz poczerwieniała, a czoło zrosiło się potem. Zagryzając wargi, by nie parsknąć głośnym śmiechem, podsunąłem szklankę piwa.
- Jesteś chociaż pełnoletnia? - spytałem. - Nie chciałbym, aby twój ojciec mnie obił za demoralizację…
Prychnęła pogardliwie, ale nie odpowiedziała. Łykała łapczywie chłodny napój.
- Powinienem cię uprzedzić, że to zupa dla zaawansowanych smakoszy chińszczyzny - powiedziałem z udaną skruchą.
- Jest smaczna - mruknęła. - Tylko trochę ostra.
- Przyzwyczaisz się. Po kilku łykach będzie lepiej. Zjadła pełen talerz i poprosiła o dokładkę. Dopiła piwo, ale nie zaprotestowała, kiedy zamiast następnej butelki Tsingtao dostała wodę mineralną. Potem trochę poczytaliśmy. Zaproponowałem jej Karierę Nikodema Dyzmy. Z ukradkowych uśmieszków wywnioskowałem, że książka się podoba. Pod wieczór odwiozłem dziewczynę do hotelu. W pokoju czekał na mnie de Becque w towarzystwie dwóch mężczyzn, których bez wahania sklasyfikowałem jako ochroniarzy. Gdy wyszli na jego skinienie, w klapie garnituru jednego z nich mignął mi charakterystyczny złoty znaczek.
- SEAL? - spytałem z niedowierzaniem w glosie. - Czy oni są z SEAL?
De Becque przytaknął z nieco zakłopotanym wyrazem twarzy.
- To moja ochrona - przyznał.
- A pan jest…?
- Zajmuję się walką z terroryzmem - odparł wymijająco. - W Kanadzie. Jak spędziliście czas?
- Była grzeczna. - stwierdziłem, beztrosko czochrając Julii włosy.
Lubię małe dzieci, wyzwalają u mnie opiekuńcze uczucia, te większe niekoniecznie, ale Julia była wyjątkowo sympatyczną panienką. Zaczerwieniła się. Jej ojciec otworzył usta, zastygł w bezruchu niczym rażony piorunem.
- Moja córka posiada tytuł doktorski z zakresu slawistyki i jest znaną dziennikarką - powiedział po chwili. - Bardzo znaną. Ma nawet swój program w telewizji.
- Jakiś program dla dzieci?
Przez grzeczność nie pytałem o ten doktorat, niektóre kraje mają dość dziwne systemy nadawania stopni naukowych.
- Julia ma dwadzieścia siedem lat…
Teraz ja zbaraniałem.
- Dlaczego pozwoliłaś mi myśleć, że jesteś nastolatką? - zwróciłem się do dziewczyny, marszcząc brwi. - Czemu nie protestowałaś, kiedy cię zagoniłem do roboty w kuchni?!
- No właśnie, dlaczego? - powtórzył de Becque.
Miał dziwną minę, tak jakby nadzieja mieszała się w nim z obawą.
- Och, papa!
Julia rzuciła mu się w ramiona.
- Przeszła ciężkie chwile w Kanadzie - wyjaśnił, głaszcząc ją uspokajająco. - Natrętni wielbiciele i nie tylko…
- Ten siniak to…? - zawiesiłem głos.
De Becąue przytaknął.
- Opisywała mafię… Mimo że uprzedzałem, czym to się może skończyć. Prawdopodobnie przylecieli za nią. Skontaktowałem się z miejscową policją, ale… - Wzruszył ramionami. - Niestety, oficjalne procedury mają swoje ograniczenia - dodał, popatrując na mnie wymownie.
Z trudem stłumiłem uśmiech. Pewnie, że mają, de Becque wiedział świetnie, że jest pod nadzorem polskich służb. Jeśli jego wizyta miała coś wspólnego z walką z terroryzmem, musiał otrzymać dyskretną ochronę, tak jak i Julia. Dlatego całej sprawy nie mogli załatwić chłopcy z SEAL. Nieoficjalnie.
- Gdyby się dało coś zrobić, popchnąć sprawy naprzód…
Uniosłem brwi - najwyraźniej ktoś tu uważał mnie za walczącego ze złem rycerza. Co prawda niewiele rzeczy wkurzało mnie tak, jak znęcanie się nad kobietami i dziećmi, to pamiątka po dzieciństwie spędzonym w towarzystwie Siwego, jednak nie sądziłem, aby Julii cokolwiek w tym momencie groziło. Samo niebezpieczeństwo też nie mogło być wielkie, w Kanadzie były tylko dwie naprawdę silne mafie: rosyjska i chińska. Gdyby Julia weszła im w drogę, nie skończyłoby się na siniaku… Tak więc zapewne chodziło o prężną grupkę lokalnych obszczymurków, którzy nazwali się mafią po obejrzeniu jakiegoś sensacyjnego filmu.
- Właśnie precyzujemy zakres polsko-kanadyjskiej współpracy dotyczącej spraw związanych z bezpieczeństwem - poinformował mnie de Becque, oglądając od niechcenia paznokcie.
Westchnąłem, facet nie miał zamiaru odpuścić. Z drugiej strony nie dziwiłem się, gdyby zagrożono komuś, kto był mi bliski…
- Ma pan jakieś namiary na tych typków? Zdjęcia, dane osobowe?
- Oczywiście, zaraz przyniosę.
- Po co ci to? - Zmarszczyła brwi Julia, kiedy jej ojciec wyszedł z pokoju.
- Może będę mógł pomóc - odparłem wymijająco.
- To znaczy jak? - naciskała.
Nie odpowiedziałem, poczekałem, aż de Becque wróci.
- Co pan z tym zrobi? - spytał, wręczając mi trzy fotografie i kilka kartek papieru.
- Dam znajomemu - odparłem.
- Znajomemu?
- To niejaki Ihor Magik.
- Magik?
- Tak go nazywają, bo kiedy pstryknie palcami, to ludzie znikają…
- Nie możesz ich zabić! - krzyknęła Julia.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie zabiję. Nawet ludzie Magika tego nie zrobią. Po prostu ich zniechęcą…
- Skąd znasz tego… Magika? - spytała. - Zadajesz się z ruską mafią?!
- Wyciągnąłem jego wnuczkę spod samochodu, on uważa, że musi spłacić dług. Nigdy z tego nie korzystałem, ale teraz dam mu szansę.
- Nie możesz… - powtórzyła Julia bezradnie.
- Mogę - odparłem uprzejmie. - Jutro na uczelni o tej samej porze - rzuciłem, wychodząc.
Miałem nadzieję, że ustalenia dotyczące polsko-kanadyjskiej współpracy zostaną tak skorygowane, że wynagrodzi mi to konieczność kontaktu z Magikiem.
* * *
SMS od Anny przyszedł akurat wtedy, kiedy wracałem do domu. Wcześniej odwiozłem Julię do hotelu. Nie widziałem się jeszcze z Ihorem, ale chwilowo nic Julii nie groziło. Pod opieką ochroniarzy de Becquea była bezpieczna. Z Ihorem nie można było spotkać się ot tak, obowiązywały pewne procedury. Jako jedna z niewielu osób wiedziałem, jak je skrócić, ale tak czy owak musiało to trochę potrwać.
Nadepnąłem na gaz. „Przyjeżdżaj natychmiast” - napisała Anna. Nie rozważałem, co się mogło stać, jechałem najszybciej jak mogłem. Gdy dojechałem do domku Anny, zmierzchało. Brama była uchylona, ale nie wyglądała na wyłamaną lub uszkodzoną. Mimo to wyciągnąłem glocka i zapaliłem latarkę taktyczną, trzymając ją równolegle z lufą. Tak jak się spodziewałem - drzwi wejściowe nie były zamknięte na zamek. Nacisnąłem klamkę i lekkim pchnięciem otworzyłem je na oścież. Wszedłem, omiatając przedpokój snopem światła skoordynowanym z ruchami lufy. Byłem czujny, zwarty, gotowy.
Ocknąłem się przywiązany do krzesła, naprzeciwko siedziała podobnie skrępowana Anna. Usta miała zalepione plastrem, lecz w jej oczach było widać furię, nie strach. Najwyraźniej sytuacja nie była taka groźna, jak się wydawało, zawodowiec nigdy nie zdradziłby swoich emocji w chwili prawdziwego niebezpieczeństwa.
Znajdowaliśmy się w salonie, zapalone światło świadczyło, że ci, którzy nas związali, nie obawiali się żadnej odsieczy. No i słusznie… Mogłem zadzwonić choćby do wujka Maksa.
Mężczyzna, który wszedł do pokoju, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Średniego wzrostu i przeciętnej budowy, miał krótko przycięte blond włosy. Wyglądały jak wypłowiałe od słońca. Ubrany był w nierzucającą się w oczy kurtkę i spodnie o stonowanych barwach. Dziwnie przypominało to kamuflaż. Jego twarz można było określić jako sympatyczną. Tylko bladoniebieskie oczy przypominały dwie kostki lodu. Facet nie wyglądał na kogoś, z kim chciałoby się kłócić. Zdecydowanie nie…
Podszedł do mnie i jednym ruchem otworzył składany nóż, a potem przeciągnął ostrzem wzdłuż mojego ramienia, rozcinając rękaw koszuli.
- Natnę teraz twój biceps, potraktuj to jako rodzaj prymitywnego tatuażu. Byłbym wdzięczny, gdybyś się nie ruszał, bo będę musiał cię ogłuszyć - powiedział.
Jego głos był obojętny, rzeczowy.
- Nie chcę zrobić ci krzywdy, za chwilę wyjaśnię powód tego wszystkiego.
- Anna? - spytałem.
- Zaraz ją rozwiążę, nie lubię po prostu, jak wrzeszczy. - Skrzywił się z niesmakiem.
Wyrył na moim ramieniu literę „A”, później „M”. Nie czułem bólu, ten nóż musiał być naprawdę ostry… Wyciągnął z kieszeni kurtki niewielką kasetkę, klęknął i nakreślił na piersi prawosławny znak krzyża. Jego twarz przybrała wyraz powagi, niemal czci. Wydobył z kasetki coś w rodzaju włókna lub pojedynczej nitki, którą za pomocą chirurgicznej pesety umieścił w ranie na moim bicepsie.
- Chcesz, żebym dostał zakażenia?! - warknąłem.
- Nie dostaniesz - zapewnił. - To relikwia. Nie, nie jestem wariatem - roześmiał się, widząc mój wzrok.
Podszedł do Anny, zerwał jej plaster z ust. Pochylił się, aby zdjąć więzy z nóg, niemal nieuchwytnym ruchem uniknął wściekłego kopniaka i uwolnił jej ręce. Anna zerwała się błyskawicznie i wymierzyła mu siarczysty policzek. Zacisnął usta, ale nie zaprotestował. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i pytająco uniósł brwi.
- To co, mogę już mówić?
Anna obandażowała mi ramię, jednak nie zrobiła nic, aby wyciągnąć nitkę z rany.
- Zaraz! - warknęła.
Objęła mnie i pocałowała w policzek.
- Nie walcz z nim - szepnęła mi do ucha. - To prawdziwy pułkownik Specnazu, jak ten z piosenki.
Dopiero po chwili skojarzyłem, o co jej chodzi.
- Więc? - przypomniał się blondyn.
- No dobra - mruknąłem. - Słucham.
Wychyliłem kieliszek koniaku, który postawiła przede mną Anna. Mój rozmówca został poczęstowany jedynie gniewnym spojrzeniem zielonych oczu. Uśmiechnął się, najwyraźniej go to rozbawiło.
- Wyryłem ci na ramieniu inicjały Archistratiga Michaiła. Tak w tradycji prawosławnej nazywa się Michała Archanioła. Ta nitka, którą włożyłem w ranę, pochodzi z chorągwi Archistratiga.
- Chorągwi?
- Tak. Ze sztandaru równie ważnego dla Rosjan, jak kiedyś Oriflamme dla Francuzów. Prowadził rosyjskich wojowników do walki. Był symbolem i gwarantem zwycięstwa. Zaginął kilkaset lat temu, niedawno został odnaleziony. Ściślej mówiąc, jego fragment. Nie będę opowiadał, jak i kto wpadł na pomysł, aby go użyć współcześnie, to nieistotne.
- Użyć w bitwie?
Westchnął, jakby zastanawiając się, co powiedzieć.
- Chorągiew Archistratiga to artefakt. Ktoś, kto ma w sobie jego cząstkę, jest obdarzony w bitwie łaską Michała Archanioła. Obdarzony w sposób szczególny. Bo w zasadzie wystarczy decyzja dysponenta sztandaru zwanego Chorążym. Jednak są pewne warunki…
- Tak?
- Sztandar darzy łaską tylko tych, którzy przestrzegają kodeksu Archistratiga. Jeśli się go złamie, przechodzi w inne ręce. Niedawno straciliśmy chorągiew.
- Jak to: straciliście?
- Jeden z nas złamał kodeks.
- A konkretnie?
Blondyn obrzucił mnie taksującym spojrzeniem.
- Powiedz mu, Oleg - rozkazała Anna.
- To twój brat?!
- Owszem - przyznała kwaśno.
- Niedawno doszło do pewnego… incydentu. Oddział Specnazu dostał błędne wskazówki i, zamiast poszukiwanego terrorysty z obstawą, zaatakował autobus z cywilami. Zginęło kilka osób, w tym kobieta w ciąży. Nawet druga strona - skrzywił się, jakby zjadł cytrynę - przyznała, że to była pomyłka. Nie przeszkodziło im to spalić żywcem sześciu naszych, zupełnie niezwiązanych z całą akcją. Wystarczyło, że nosili rosyjskie mundury. Jeden z moich ludzi wpadł na pomysł, aby wyrównać rachunki. - Oleg skrzywił się ponownie. - W efekcie sztandar ukradł jakiś podstarzały polski kieszonkowiec…
- Wiecie kto? Skinął głową.
- Wiemy. Jednak nie możemy odebrać go siłą. Chorągiew sama wybiera właściciela. Sprawdziliśmy to wielokrotnie - odparł w odpowiedzi na moje sceptyczne spojrzenie. - Zresztą ten kieszonkowiec już jej nie ma. Potrzebujemy kogoś, kto wytropi sztandar i spróbuje go odzyskać. Bez użycia siły. Być może będziemy musieli za to zapłacić, zrobić coś, by naprawić swój błąd. Jeśli trzeba, zapłacimy krwią i własnym życiem. Sztandar musi powrócić do nas.
- Do Rosjan?
- Niekoniecznie. - Wzruszył ramionami. - Do chrześcijan.
Zastanowił się przez chwilę.
- Nawet nie o to chodzi… Musi wrócić do ludzi walczących z terroryzmem, ze złem.
- Mam rozumieć, że Archanioł Michał popierał do tej pory to, co robiliście w Czeczenii?! - roześmiałem się sarkastycznie. - Masakry cywilów, „zaczystki” prowadzone przez pijanych albo naćpanych żołnierzy, gwałty, obozy filtracyjne?!
Oleg zerwał się z fotela, zaciskając pięści, ja także wstałem.
- Dość tego! - Anna pchnęła mnie z powrotem na krzesło. - Oleg! - krzyknęła groźnie.
- Nie o tym mówiłem - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Wojna to gówno, z każdej strony. Mam ci opowiedzieć o tym, co robili Czeczeńcy z naszymi, którzy mieszkali w Groźnym? Kiedy ogłosili niepodległość, żyło tam sporo Rosjan. Ani gwałty, ani morderstwa to nie jest rosyjska specjalność. A może chcesz pogadać o zabijaniu dzieci w Biesłanie? O walkach między grupami „bojowników” - rzucił z ironią w głosie. - O terroryzowaniu własnych cywili, którzy chcą po prostu spokojnie żyć?
- Oleg! - powtórzyła Anna.
Powoli rozluźniłem pięści, mając poczucie deja vu, podobnie argumentowali analitycy. Jednak wiedziałem, że mój rozmówca ma rację, nie wszyscy walczący z Rosjanami Czeczeńcy byli bohaterami bez skazy. Nawet ci, którzy naprawdę troszczyli się o swój kraj i naród, zostali upaprani w bitewnym gównie. Jak to na wojnie.
- Do rzeczy! - zaproponowałem.
Rosjanin odetchnął głęboko i kontynuował już spokojniej.
- To, co ci zrobiłem… Ten „tatuaż” wraz z włóknem prawdziwego sztandaru spowoduje, że poczujesz, kiedy znajdziesz się blisko. To działa też w drugą stronę: chorągiew „rozpozna” ciebie. Jeśli okażesz się godny, zostaniesz jej właścicielem czy raczej depozytariuszem, Chorążym. Wtedy będziesz mógł udzielać błogosławieństwa Michała Archanioła.
- Na czym ono polega? To błogosławieństwo?
- Trudno opisać. To coś więcej niż bitewna euforia, poczucie słuszności, świadomość, że walczysz za dobrą sprawę. Czasem żołnierze obdarzeni błogosławieństwem dokonują wyczynów, których nie można wyjaśnić w racjonalny sposób. Zrobimy wszystko, aby odzyskać relikwię. Wszystko - powtórzył.
- Dlaczego ja?!
- Anna cię zarekomendowała. Nieświadomie. - Uśmiechnął się. - Opowiedziała mi o śledztwie, które prowadziłeś w sprawie jakiegoś studenta. A my właśnie kogoś takiego potrzebujemy. Cywila z pewnymi… umiejętnościami. Albo półcywila.
Obrzucił mnie ironicznym spojrzeniem.
- Człowieka, który ma sporą wiedzę na temat sił i służb specjalnych. I który wie, kiedy trzymać język za zębami.
Odchrząknąłem niepewnie.
- Nie jestem pewien, czy właściwie wybraliście. Nie jestem ideałem.
Dopadł mnie jednym skokiem, wpił palce w bark. Niemal krzyknąłem z bólu, myślałem, że pokruszy mi kości.
- Zrobiłeś coś złego?!
- Zabijałem.
- Kogoś, kto na to nie zasłużył?!
- No nie, ale bez sądu, podejmując samodzielnie decyzję…
Machnął ręką.
- To nie ma znaczenia. Archistratig Michaił to żołnierz, a nie sędzia. Dla niego liczy się sprawiedliwość, nie formalności. Tu jest adres tego żula. Mieszka w Warszawie, na Pradze. - Podał mi kartkę z notesu.
Klepnął mnie po zdrowym ramieniu, pocałował siostrę i wyszedł. Odetchnąłem. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z napięcia własnych mięśni wywołanego prostym faktem przebywania w jednym pomieszczeniu z tym Rosjaninem. Może byłem ślepy, ale mój organizm nie - zareagował, wyczuwając śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Nic o tym nie wiedziałam - powiedziała Anna. - O tej całej sprawie. Dopiero dzisiaj…
Kiwnąłem apatycznie głową, wierzyłem jej.
- Do wanny i do łóżka - zakomenderowała. - Pomogę ci w łazience, żebyś nie zamoczył rany.
- Nie wiem, czy zasnę po tych wszystkich rewelacjach…
- Zaśniesz - odparła pewnym głosem. Nie myliła się - zasnąłem i spałem dobrze.
* * *
Mężczyzna miał swoje lata, to było widać, na oko dałbym mu przynajmniej osiemdziesiątkę. Jednak jego ruchy nie były bynajmniej podrygami staruszka. Szczupłe, pozbawione starczych plam dłonie o długich, giętkich palcach kontrastowały wyraźnie z pooraną zmarszczkami twarzą. Kieszonkowiec. Być może z przedwojennej szkoły. Poczęstował nas herbatą, a teraz bawił się talią kart. Tasował, mieszał, tworzył skomplikowane układy jednym, niedbałym ruchem dłoni, na pozór nie poświęcając swemu zajęciu najmniejszej uwagi. Karty słuchały go niczym tresowane psy. A on obserwował. W napięciu przyglądał się Annie, mnie obrzucił jedynie przelotnym spojrzeniem.
- Więc mam się przyznać do kradzieży? - powiedział wreszcie, patrząc w przestrzeń pomiędzy mną a Anną.
- Dziadku, nie marudź, to nie twoja liga - mruknąłem. - My wiemy, że ukradłeś tę ikonę. Wiemy też, że sprzedał ją już twój wnuk. Chcemy wiedzieć komu. Nie chodzi o wartość obrazu, a o ukrytą w nim relikwię. Założę się, że nie wpadłeś na to, spryciarzu - dorzuciłem sarkastycznie. - Pewnie wydawało ci się, że robisz świetny interes.
Poczerwieniał. Najwyraźniej trafiłem.
- Dlaczego mam z wami gadać? W sąsiednim pokoju czeka na mój sygnał kilku osiłków, więc…
- Czego nie rozumiesz w sformułowaniu „nie twoja liga”? - spytałem.
Bez najmniejszego szelestu Anna skoczyła w stronę starca, błysnęło ostrze, sekundę później siedziała znowu na swoim miejscu. Mężczyzna zamarł - na stół opadła siwa, krzaczasta brew.
- Poznałbyś faceta, któremu ukradłeś ikonę? - Wyjąłem z kieszeni płytę CD, uruchomiłem odtwarzacz.
Starzec zwrócił się w kierunku kosztownego telewizora, jego oddech przyspieszył, szeroko otwartymi oczyma wpatrzył się w ekran.
- Z takimi właśnie ludźmi zadarłeś. Więc powiedz mi z łaski swojej, co chcę wiedzieć.
- Kołybiew - wyszeptał. - Maksym Kołybiew. Mieszka w Moskwie. Co… co ze mną będzie?
- Nic. Tym razem miałeś szczęście, ale wiesz co? Na przyszłość trenuj tylko na kartach.
Wyszliśmy przez nikogo niezatrzymywani.
- Nic nie czułeś? - spytała Anna.
- A co miałem czuć?
- Ta blizna na ramieniu… Żadnego ucisku? Pulsowania?
- Nie. Tak się przejawia bliskość relikwii?
- Podobno. Przecież nie jestem wtajemniczona. Misje wykonywane przez oddziały wspierane przez Chorążego były dość… ekstremalne. Mój braciszek trzyma mnie od tego z daleka.
Jeszcze raz pokręciłem głową. Nie odczuwałem żadnych sensacji w pobliżu mieszkania starego złodzieja.
- Kołybiew - mamrotałem, zapinając pasy w samochodzie. - Ciekawe, jak go znajdę?
- Pomożemy ci - obiecała Anna. - To znaczy, jeśli chodzi o zbieranie informacji. Bo resztę będzie musiał zrobić ktoś inny.
- Myślałem, że ja osobiście…
- Nie, po prostu nie może to być nikt z ekipy mojego brata.
- W porządku, mam nawet pomysł, w Moskwie jest teraz pewien mój znajomy, antykwariusz z zawodu. Poproszę, żeby odkupił ikonę od Kołybiewa.
- Twoja decyzja. - Wzruszyła ramionami Anna.
* * *
Julia czytała książkę, tym razem na lekturę wybrałem jej kopię jednego z mniej znanych traktatów magicznych, a ja siedziałem przy komputerze i sprawdzałem pocztę. Cichutko puściłem sobie piosenkę Połtorackiego o pułkowniku Specnazu, chciałem przypomnieć sobie tekst, może dowiedzieć się czegoś o bracie Anny. Wiedziałem już, że nazywają go „Dżuma”, jak pułkownika w piosence.
On był diwiersantom, on diawołom był
w pieskach czernokożej Angoły.
Połkownik Specnaza rabotu lubił,
chot’ był nie w ładach s Intierpołom.
Połkownik Specnaza takoj mołodoj,
agent nielegalnoj razwiedki,
w ognie nie sgorieł, nie propał pod wodoj
za dwie bojewych pjatilietki.
Leniwą sjestę przerwał sygnał mojej komórki. Dzwoniła Koszka. Jej pseudonim oznaczający po rosyjsku kotkę był nieco mylący. Koszkę poznałem kiedyś na nieoficjalnym forum studentów akademii FSB. Nie wiedziałem, w jakiej grupie się uczy. Równie dobrze mogła być w przyszłości agentem operacyjnym, jak i specjalistą w zakresie kryptografii lub zabezpieczeń internetowych. Mnie były potrzebne trudno dostępne materiały do artykułu na temat rosyjskich operacji antyterrorystycznych, a ona miała kolokwium z historii. Jak można się domyślić - dogadaliśmy się ku obopólnemu zadowoleniu… Wczoraj poprosiłem ją, żeby dyskretnie popilnowała mojego znajomego antykwariusza. Nie sądziłem, aby mu coś groziło, ale był tak nieporadny życiowo, że taka „opieka” mogła się przydać.
- Tak? - rzuciłem do telefonu.
- Mam kłopoty, musisz mi pomóc - poinformował mnie zdyszany, dziewczęcy głos.
- Jakie kłopoty?!
- Zaliczenie.
- A konkretniej? Mam ci podpowiadać na egzaminie?!
- To coś w rodzaju egzaminu praktycznego, jestem w lesie. Pościg z psami.
Nie lubię przyciskać telefonu do ucha, więc głos Koszki rozlegał się po całym pokoju. Julia nawet nie udawała, że czyta. Przez chwilę miałem nadzieję, że nie zrozumie, ale zaraz przypomniałem sobie tę slawistykę i matkę Rosjankę.
- No i co z tego?
- Chyba nie za bardzo uważałam na zajęciach, polski szpiegu…
Koszka od początku nazywała mnie polskim szpiegiem, nie oponowałem, wiedziałem, że zaprzeczenia mogą tylko wzmóc jej podejrzliwość.
- To znaczy, że na nich w ogóle nie byłaś?!
- Mniej więcej…
- Poszłaś tak, bez przygotowania?!
- Miałam plan.
- Mianowicie?
- Szmatę obsikaną przez sukę z cieczką.
- Ty idiotko! - ryknąłem. - Nie wiedziałaś, że psy tropiące są kastrowane, żeby nie dały się nabrać na taki numer?!
- Teraz już wiem - odparła pokornie. - Nie zgubiły tropu.
- Jaka jest sytuacja?
- Nie słyszę szczekania, zostawiłam na razie pościg za sobą, ale jestem bardzo zmęczona, biegłam z dziesięć kilometrów.
- Połóż się na ziemi - rozkazałem. - Masz jakiś płaszcz?
- Mam.
- Przykryj się nim tak, aby twój zapach wsiąkał w grunt, a nie rozchodził się wokoło. Odpocznij. Ile jeszcze musisz uciekać, żeby zaliczyć sprawdzian?
- Ze dwie godziny.
- W porządku, może się uda. Zjedz, co tam masz, napij się, odpocznij. Nie jest zbyt zimno?
- Nie, w porządku.
- Odezwiesz się, jak pościg się zbliży, na razie po prostu leż w jakichś krzakach. Bez odbioru.
Ze złością wyłączyłem komórkę.
- Co za idiotka! - warknąłem.
- Masz interesujących znajomych - powiedziała Julia, uśmiechając się złośliwie. - To ciekawsze niż lektura. Co z nią będzie? - zapytała po chwili.
- Może zaliczy ten test. Nie jestem prorokiem. Jeśli wystarczy jej sił…
Julia przygryzła z namysłem wargi.
- Lubisz ją?
Popatrzyłem na dziewczynę jak na wariatkę.
- Nigdy jej nie widziałem. Chcę tylko, aby zaopiekowała się moim znajomym, a jeśli obleje, to przez najbliższy tydzień będzie szorować kible czy coś w tym rodzaju i w niczym mi nie pomoże.
- Poczekajmy.
- A co innego mamy do roboty?
Usiłowaliśmy wrócić do poprzednich zajęć, ale co chwila któreś z nas patrzyło na zegarek. Minuty mijały powoli, bardzo powoli. Mniej więcej po godzinie Koszka zadzwoniła ponownie.
- Znowu słyszę psy - zameldowała.
- Jest gdzieś w pobliżu droga?
- Tak.
- Uciekaj. Biegnij drogą, na twardej powierzchni zapach utrzymuje się krócej niż na miękkiej ziemi.
- Dobrze.
Przed dłuższy czas słyszeliśmy tylko wysilony oddech Koszki.
- Są coraz bliżej - wysapała.
- Wejdź między krzaki i jak najwięcej zygzakuj. Odbij w las. Psy tropiące prowadzone są na długiej smyczy, jeśli się splącze, zyskasz trochę czasu.
Potakującemu pomrukowi Koszki zawtórowały odgłosy przedzierania się przez zarośla. Po upływie kilkunastu minut usłyszeliśmy odgłos upadku i cichy jęk.
- Nie dam rady dłużej, jestem wykończona - oznajmiła.
- Połóż się na ziemi, odpocznij trochę. Jak złapiesz oddech, zacznij się rozbierać, ściągnij majtki.
- Co?! - zawołała. - Podnieca cię seks przez telefon?
Julia parsknęła śmiechem.
- Kto tam z tobą jest? - spytała nieufnym tonem Koszka.
- Nieważne. Musisz zostawić fałszywy ślad, to twoja jedyna szansa, aby nieco opóźnić pościg.
- Za pomocą majtek?!
- Dokładnie. Rozbieraj się, już! Odpowiedziały mi stłumione przekleństwa.
- I co teraz?
- Podrzyj je na dwie części, jedną postaraj się umieścić na drzewie, na wysokości jakichś dwóch metrów, drugą nisko przy ziemi, dwadzieścia, trzydzieści metrów dalej. I pobiegnij jeszcze głębiej w las, tym razem w linii prostej. Nie krąż już, na tym etapie to nie ma sensu.
- Zrobione - zameldowała.
- Biegnij.
Z odgłosów wywnioskowałem, że wykonała moje polecenie. Przez parę minut słyszałem, jak dyszy, najwyraźniej była na granicy wyczerpania.
- Nie mogę już - wymamrotała wreszcie.
- Spokojnie, usiądź na ziemi, odpocznij, poczekasz tu na pościg, jeśli będziesz miała szczęście, to jeszcze jakiś czas cię nie znajdą. Aha, jeszcze jedno: do jakich granic mogą się posunąć egzaminatorzy?
- A dokładnie o co ci chodzi? - zapytała z lekkim niepokojem.
- W prawdziwym pościgu psy sygnalizują, że cel jest blisko, wtedy spuszcza się je ze smyczy. Jeśli to psy tropiące, to mają tylko naprowadzić ludzi, szczekaniem oznajmić, że widzą uciekiniera. Jednak czasem w pościgu biegną też psy bojowe, te szczuje się, aby zatrzymały tropionego…
- Mam nóż - odpowiedziała po chwili milczenia Koszka.
- Walczyłaś kiedyś z psem?
- No cóż…
- To wiesz co? Może poszukaj jakiegoś drzewa, na które dałabyś radę się wdrapać…
- Są już blisko - poinformowała mnie.
Jej słowom zawtórował chrzęst łamanych gałęzi i kolejne przekleństwa.
- Siedzę na takiej wysokości, że nie powinny mnie sięgnąć - powiedziała. - Myślę, że zaliczyłam - stwierdziła, wyraźnie odzyskując dobry humor. - Tylko wiesz co, Polaku? Odkupisz mi majtki.
- Co?!
- To były śliczne, koronkowe majteczki, a ty mi kazałeś je podrzeć.
- Kazałem?! Ciekawe, co byś zrobiła beze mnie?
- Jeśli chodzi o zapach, to mogłam równie dobrze poświęcić koszulkę.
- Wydawało mi się, że kupno nowych majtek będzie cię mniej kosztować…
- Głupek. Prześlę ci wymiary mailem.
- Niby jak mnie zmusisz do kupna?!
- Pamiętasz tego antykwariusza? - odezwała się słodko. - Tego, którego ktoś musi prowadzić za rączkę?
Zgrzytnąłem zębami. Koszka roześmiała się i przerwała połączenie. Przez parę następnych minut wyrażałem swoją opinię na temat rosyjskiego wywiadu, jego adeptów, rozpaskudzonych nastolatek w ogólności i Rosjanek w szczególności. Po polsku, rosyjsku i francusku. Nie chodziło rzecz jasna o pieniądze, nie jestem skąpy. Wstydzę się kupować cokolwiek na stoiskach dla pań. A teraz jeszcze ta bielizna…
- Może ty byś mogła? - zwróciłem się do Julii błagalnym tonem.
Pokręciła głową, w jej oczach błyszczały swawolne iskierki.
- To dość… osobisty prezent, powinien go kupić najbardziej zainteresowany.
- Nie jestem zainteresowany! - ryknąłem.
Uniosła dłonie w uspokajającym geście.
- Nie potrafiłabym nawet - stwierdziła z udaną powagą. - Ona najwyraźniej straciła właśnie majteczki o znaczeniu - zastanowiła się - militarnym.
- Jakim?!
- No… robiące wrażenie na mężczyznach. Potrzebne są jej jakieś seksowne, wybierz takie, które będą oddziaływać na twoją wyobraźnię.
- Zmywasz dzisiaj gary po kolacji - warknąłem, obrzucając Julię wrogim spojrzeniem.
- Tak jest, kapitanie! - Zasalutowała mi kpiąco.
Moja groźba nie wywarła na dziewczynie wielkiego wrażenia, wiedziała świetnie, że mam zmywarkę.
* * *
Uchyliłem lekko okno, wpuszczając do samochodu pachnące palonymi liśćmi powietrze. Lubię jesień - mimo nostalgii i myśli o przemijaniu, jakie we mnie wywołuje.
- Gdzie jedziemy? - odezwała się Anna.
- Do domu.
- Przecież byłam już u ciebie w domu. - Skrzywiła się lekko.
Rzeczywiście była, nawet niedawno. Niestety, spotkanie z Julią nie poprawiło Annie humoru. Nie, żeby mnie o coś podejrzewała, ale jakby to powiedzieć…? Panie raczej nie przypadły sobie do gustu…
- To niewielka posiadłość w lesie - powiedziałem. - Będziesz zachwycona.
- Zachwycona? - Spojrzała na mnie spod oka. - Mnie niełatwo zachwycić.
- Zobaczysz. Chcę też, żebyś poznała wujka Maksa.
- Niewiele o nim mówisz.
- Wujek to wujek… Jedna uwaga: jeśli coś powie, należy go słuchać.
Uniosła brwi w wyrazie dezaprobaty. Westchnąłem, każdy uczy się na własnych błędach… Dwa kilometry od celu zatrzymałem wóz i jeszcze raz powiadomiłem Maksa o naszym przybyciu, wujek nie lubi niespodzianek.
Kiedy parkowałem, czekał już na nas przed domem. Maks zbliża się do sześćdziesiątki, choć wygląda dwadzieścia lat młodziej. Szczupły, ubrany w kosztowny garnitur od Ermenegildo Zegny, z idealnie dobranym krawatem, jest niewątpliwie atrakcyjnym mężczyzną. Cała garderoba wujka była szyta su misura - na miarę. On sam także jest „na miarę”. Szare oczy w wąskiej, drapieżnej twarzy rozjarzyły się zadowoleniem na mój widok, chłodno otaksowały moją towarzyszkę.
- Zamknij buzię, kochanie - powiedziałem z uśmiechem do Anny. - Bo ci mucha wleci.
Klepnąłem Maksa po ramieniu, otrzymałem w zamian lekkie skinienie głowy. Wujek jest dość powściągliwy w kontaktach międzyludzkich. Co nie znaczy, że nie oddałby mi lewej nerki, gdyby zaszła taka potrzeba. Po prostu nie widzi powodu, aby to demonstrować, w sumie mnie to odpowiada, ja jestem taki sam.
Nadal lekko oszołomiona jego wyglądem Anna przywitała się i zostaliśmy zaproszeni do środka. Po kilku minutach, które spędziliśmy na popijaniu chilijskiego wina Casa Viva, wychwyciła subtelną aurę zagrożenia, jaką emanował Maks. Oczywiście nie mogła się oprzeć, żeby nie sprawdzić tego osobiście…
Kiedy poprosiła o oprowadzenie po domu, wiedziałem, że liczy na towarzystwo wujka. Wzruszyłem ramionami, widząc, jak znikają za drzwiami sali treningowej. Przypuszczałem, że Annę zainteresują manekiny ćwiczebne, byłem pewien, że takich nie mają nawet w Specnazie.
Rozparłem się w fotelu, smakując bursztynowy płyn o zapachu melona i brzoskwini, Chardonnay z doliny Casablanca było naprawdę doskonałe. Przymknąłem oczy, nie zwracając uwagi na dochodzące przez solidne drzwi odgłosy. Niektórzy nigdy nie dorosną… Kiedy pojawili się ponownie, Anna miała porwaną bluzeczkę i siniak na twarzy, a Maks poprawiał lekko przekrzywiony krawat.
- Dzieciaki - mruknąłem. - Ustaliliście już kolejność dziobania?
Anna prychnęła pogardliwie, ale zaczerwieniła się nieznacznie. Maks wręczył mi bez słowa lekarstwo na siniaki.
- Nadstaw ryjek - powiedziałem, sadzając sobie Annę na kolanach. - Jeśli ci tego zaraz nie posmaruję, jutro będziesz opuchnięta.
Nacierając delikatnie policzek dziewczyny, zerknąłem odruchowo w jej dekolt. Pozbawiona paru guzików bluzeczka okrywała piersi w niewielkim stopniu, koronkowy biustonosz uwydatniał ich kuszące kształty. Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło…
- Zostaniecie na noc? - spytał Maks.
- Tak, zdecydowanie tak - potwierdziłem.
* * *
Pocałowałem Annę delikatnie i wysunąłem się z pościeli. Zamruczała coś, ale się nie obudziła. Narzuciwszy gruby szlafrok, wyszedłem na ganek. Maks siedział na bujanym fotelu i palii cygaro. Od lat obaj budzimy się około czwartej w nocy i trudno nam potem zasnąć. Co prawda, gdybym poprosił, Anna pomogłaby mi w tym skutecznie, ale chciałem porozmawiać z wujkiem. Zająłem wolny fotel, poczęstowałem się cygarem, Maks podał mi ogień. Otuliłem nogi pledem, nad ranem było naprawdę zimno. Przez dłuższą chwilę paliliśmy w milczeniu, nie potrzeba nam wielu słów.
- Z Anną to na poważnie? - Maks odezwał się wreszcie.
W rzeczywistości nie potrzebował mojej odpowiedzi, do tej pory nie przywiozłem tu żadnej kobiety.
- Na poważnie. A jak u ciebie?
Westchnął, wykonując nieokreślony gest. Znaczy - jak zwykle. Na początku lat osiemdziesiątych Maks otrzymał zadanie - miał zabić jednego z liderów „Solidarności”. Z bliżej nieznanych mi przyczyn nie tylko nie wykonał rozkazu, ale i przeszedł na drugą stronę ryzykując życiem, ocalił wiele osób. Nie zapomniano mu tego. Niemal nigdy nie dyskontuje swojej przeszłości, jednak kontakty, jakie posiada w sferach rządowych, zadziwiają mnie do dzisiaj. Nie to oczywiście stanowi problem, problemem jest, że zakochał się w żonie jednego z ówczesnych dysydentów, tego przeznaczonego do odstrzału. Ten człowiek już nie żyje, umarł z przyczyn naturalnych, a jego żona nie związała się z nikim do dzisiaj. Ma czterdzieści kilka lat i nadal oszałamia urodą. Maks nie jest bynajmniej nieśmiały, ale jakoś nie może się zdecydować, aby nawiązać z nią bliższą znajomość. W pewnym sensie mu się nie dziwię, trzeba mieć nielichy tupet, żeby podejść do kobiety i powiedzieć jej: „Dzień dobry, chciałbym panią bliżej poznać, bo wie pani, miałem kiedyś zabić pani męża, ale…”. Kiedyś będę musiał coś z tym zrobić, ale jeszcze nie teraz, chwilowo nie mam koncepcji.
- Moje przybrane rodzeństwo - wycisnąłem przez zdławione gardło. - Wiesz coś o nich? Chciałbym się z nimi spotkać.
- Oczywiście. Kiedy tylko zechcesz.
- Myślisz, że oni będą chcieli…?
- Chcą od lat - odparł obojętnym tonem.
Przełknąłem z wysiłkiem ślinę.
- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
- Nie byłeś gotowy. No i nie pytałeś.
- Ale skoro oni…
- To nie ma znaczenia - przerwał mi stanowczo. - Lubię ich, ale to, czego chcą, nie jest dla mnie najważniejsze.
Zamilkłem, zgasiłem niedopałek cygara. Za plecami usłyszałem ciche skrzypnięcie drzwi, poczułem delikatny zapach znajomych perfum - Anna. Posadziłem ją sobie na kolanach, przytuliłem.
- Mogę się z nimi spotkać w przyszłym tygodniu? Potwierdził mruknięciem.
- Przyjdą do ciebie na uczelnię.
- Dlaczego tam? Nie moglibyśmy gdzieś na neutralnym gruncie?
- Nie - odpowiedział zdecydowanie. - Obiecałem im. Planują to spotkanie od lat, mniej więcej raz w tygodniu któreś z nich do mnie dzwoni.
Zatkało mnie. Z drugiej strony powinienem o to spytać już dawno. Przecież wiedziałem, że każda próba wpłynięcia na Maksa przypomina usiłowania zmierzające do przesunięcia kamiennego muru. Strata czasu.
- Niech będzie na uczelni - zgodziłem się z wahaniem. - Jeszcze jedno…
- Tak?
- Orientujesz się też w damskiej modzie? Wiesz, majteczki i takie tam. - Obrzuciłem ubranie wujka znaczącym spojrzeniem.
- Chcesz obdarować ukochaną?
- Nie - burknąłem. - Pewną bezczelną smarkulę. Szantażuje mnie. Zresztą nieważne, podaj mi nazwy kilku znanych firm.
- Czy ja też na tym skorzystam? - ożywiła się Anna.
- Pewnie, nie oszczędzaj mnie, jedne majteczki więcej, jedne mniej…
- Przecież możesz je kupić przez Internet - zauważył Maks.
- Nie, nie będę tchórzył, zrobię to osobiście - warknąłem. - I żadnych uwag!
Maks uniósł dłoń jak do przysięgi.
- Żadnych uwag - zachichotała Anna.
* * *
Koncert muzyki cygańskiej na krakowskim Kazimierzu wyraźnie się Annie spodobał. Mnie także, potrzebowałem czegoś, co oderwałoby moje myśli od problemów bieliźnianych. Kupiłem co trzeba, ale przypłaciłem to niemal rozstrojem nerwowym. Kiedy okazało się, że mam zamiar wybrać coś z oferty ekskluzywnej firmy Lejaby, ekspedientce, która mnie obsługiwała, przyszły na pomoc dwie inne. Wszystkie pełne dobrych chęci i fachowej wiedzy. W ciągu pół godziny dowiedziałem się na temat damskiej bielizny więcej niż komukolwiek mogłoby to wyjść na dobre, w dodatku jedna ze sprzedawczyń, najwyraźniej poruszona moim hojnym gestem, zaproponowała mi dalsze, już osobiste korepetycje w tym zakresie… Na szczęście już po wszystkim. Do Moskwy powędrowała paczka zawierająca trzy pary majteczek z kolekcji Nuage Bouquets, kilka innych otrzymała Anna. Miałem zamiar namówić ją na prywatny pokaz…
Spacerowaliśmy urokliwymi uliczkami Kazimierza bez konkretnego celu. Moja zwykle małomówna towarzyszka zasypywała mnie pytaniami na temat zabytków i muzyki cygańskiej. Dzięki temu, że już dawniej interesowałem się Kazimierzem, mogłem odpowiedzieć chociaż na niektóre. Gorzej było z moją orientacją w zakresie kultury cygańskiej, chociaż to i owo wiedziałem. Kilka lat temu miałem studenta - Roma, który wyjaśnił mi pewne sprawy, choć na niektóre pytania nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Nie dziwiłem się, byłem dla niego obcy, jak wszyscy gadje.
Nagle Anna zatrzymała się, pokazując mi z psotnym uśmiechem grupkę siedzących na ławce Cyganek. Najstarsza, licząca sobie pod siedemdziesiątkę, rozkładała właśnie talię kart, tłumacząc coś z powagą młodej, ładnej kobiecie okrytej barwnym tradycyjnym szalem.
- Może poprosimy o wróżbę? - zapytała.
- Nie bądź dzieckiem - mruknąłem. - Romowie nigdy nie wróżą obcym na serio, większość z nich nie ma zresztą o tym najmniejszego pojęcia, to tylko sposób zarobkowania.
- Nie lubisz ich? - Spojrzała na mnie z ciekawością.
- Generalnie nie mam nic przeciwko Cyganom, choć wiesz, bywają różni… Po prostu prawdopodobieństwo, że akurat ta kobieta potrafi wróżyć, jest znikome. A już możliwość, żeby potraktowała twoją prośbę poważnie, praktycznie nie istnieje. To pewnie rodzina któregoś z tych muzyków, którzy występowali na koncercie.
- Nie zaczepiają nikogo - odezwała się Anna z namysłem. - Nie wygląda na to, aby zależało im na pieniądzach.
- No dobrze - ustąpiłem. - Może trafiliśmy właśnie na cygańską wróżkę w otoczeniu romskich księżniczek. Nie zmienia to faktu, że nie będą chciały z nami gadać.
- Spróbujemy? Naprawdę mam na to ochotę.
Zmierzyłem Annę ponurym wzrokiem.
- Zachowujesz się jak małoletnia trzpiotka - powiedziałem surowo.
- Wiem - roześmiała się, przytulając się do mojego boku. - I strasznie dobrze mi z tym. A tobie po prostu brakuje motywacji.
Szeptem wyjaśniła mi, jak bardzo będzie mi wdzięczna, jeśli namówię starszą Cygankę na wróżbę.
- To chyba niemożliwe fizycznie, wiesz, są pewne ograniczenia anatomiczne - wymamrotałem z niedowierzaniem.
- Założysz się? - zapytała z udawaną powagą.
Westchnąłem i podszedłem do starej, przywitałem się w romani. Zerknęła na mnie ostro, młodsze kobiety przestały paplać. Po chwili z ociąganiem odpowiedziała na moje pozdrowienie. Zapytałem o wróżbę, także w romani. Znam tylko kilkadziesiąt zwrotów w tym języku, większość właśnie wykorzystałem. Wiedziałem, że jeśli Cyganka będzie chciała kontynuować konwersację, zbłaźnię się błyskawicznie. Jej twarz przybrała kpiący wyraz.
- Oczywiście - odparła po polsku. - Za darmo.
Sięgnęła po dłoń Anny, wpatrzyła się w nią z uwagą.
Spoważniała.
- Widzę zemstę, krew i łzy. Widzę odkupienie. I krew, coraz więcej krwi. - Wzdrygnęła się wyraźnie. - Jest też miłość - odezwała się łagodniej. - Miłość do tego, który jest potępiony, do tej, która jest niewinna, i do mężczyzny, który dokona wyboru. To wszystko - powiedziała, kierując wzrok na mnie.
Bez słowa wskazałem karty. Nigdy nie widziałem Cyganki wróżącej czy też udającej wróżenie za pomocą innych niż zwykłe kart. Na ławce leżała talia Tarota. Swego czasu interesowałem się historią systemów wróżebnych i znałem się na tym lepiej niż niejedna gazetowa „ekspertka”. Było w starej Romce coś, co mnie rozdrażniło, jakaś pogardliwa wyniosłość, chciałem ją złapać na kłamstwie.
Potasowała wprawnie, skinęła, żebym przełożył. Dotykałem talii sekundę dłużej niż to było potrzebne, zbadałem fakturę kartonu opuszkami palców. Karty wyglądały na bardzo stare, być może zeszłowieczne. Kobieta zdecydowała się na układ nazywany Trzema Filarami Ognia. Najtrudniejszy, znany tylko wyjątkowo doświadczonym tarocistom.
- Sam widzisz - zwróciła się do mnie, jakby kontynuując rozmowę prowadzoną na innej płaszczyźnie.
Widziałem, nie wyglądało to najlepiej.
- Śmierć za tobą, śmierć przed tobą.
Trzy Filary Ognia to układ, który można interpretować godzinami, jednak czasem wystarczy zdanie. Takie, które zawiera sedno wróżby - śmierć. Karty przepowiadały podwójną śmierć. Anna wyciągnęła z torebki złotą carską pięciorublówkę i cisnęła starej na podołek.
- Jedźmy do domu - zawołała, ciągnąc mnie w kierunku samochodu. - Musimy się przekonać, co jest możliwe, a co nie.
Nie wierzę we wróżby, jednak zdarza się, że czasami mam wrażenie dotknięcia czegoś nieznanego, czegoś poza granicami normalnej percepcji. Tak jak teraz. Anny najwyraźniej to nie dotyczyło, w drodze doprecyzowała swoją ofertę, a ja już po chwili zapomniałem o wszystkim, skupiłem się na lekko ochrypłym szepcie mojej dziewczyny. To, co proponowała, było bardziej interesujące niż wszystkie wróżby świata. Zaparkowałem auto i chichocząc, pobiegliśmy do mojego mieszkania. Żadne z nas nie miało zamiaru bawić się kartami.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Zamruczałem z zadowolenia, wdychając aromat polędwiczek w sosie z prawdziwków i kurek. Niewiele czasu zajęło mi stwierdzenie, że Julia nie tylko potrafi pokroić jarzyny, ale też świetnie gotuje. Eksperymentowaliśmy popołudniami z potrawami kuchni francuskiej, chińskiej i polskiej, niestety, na efekty nie trzeba było długo czekać. Przynajmniej jeśli chodzi o mnie -przytyłem dwa kilo. Nie przejąłem się tym specjalnie, jestem dość szczupły, by nie powiedzieć chudy, ale na wszelki wypadek postanowiłem przedłużyć nieco codzienne ćwiczenia. Julia zapewne spalała dodatkowe kalorie w hotelowej siłowni. Nasz układ był… dziwny. Wiedziałem już, że de Becque jest ważną figurą w kanadyjskim rządzie, mniej więcej odpowiednikiem polskiego wiceministra spraw wewnętrznych, a jego córką zaopiekowaliby się chętnie co młodsi przedstawiciele naszego establishmentu. Jednak najwyraźniej Julia wolała moje towarzystwo, być może dlatego, że nie próbowałem jej uwodzić. Niedawna wizyta Anny postawiła kropkę nad „i”. Mimo to czuło się między nami jakieś napięcie, coś, co wbrew naszej woli wychodziło poza granice przyjacielsko-kumplowskich stosunków. Tak jak teraz. Bez śladu jakiejkolwiek kokieterii Julia podała mi butelkę z piwem i nasze dłonie zetknęły się na moment. Zaiskrzyło. Mimo iż siedziała po drugiej stronie stołu, czułem żar jej ciała, zapach skóry i włosów pomieszany z wonią stojącej w kryształowym wazonie róży Prominent. Westchnąłem.
- Grosik za twoje myśli - powiedziała z wyzwaniem w ciemnych, błyszczących łobuzersko oczach.
- Lepiej nie. - Skrzywiłem się niechętnie.
- Takie tajne te myśli?
- Takie głupie.
- Hmm… - Dopiła lampkę gruzińskiego wina Mukuzani i wpatrzyła się z zadumą w puste szkło. Powstrzymała mnie gestem, kiedy sięgnąłem po butelkę. - Wystarczy na dzisiaj - zdecydowała. - Wolałabym nie przesadzić.
- Nigdy nie pijesz dużo.
- Nie chcę tego stracić. - Wykonała nieokreślony ruch dłonią.
- Nie rozumiem.
Odetchnęła głęboko, popatrzyła na mnie, jakby zastanawiając się nad czymś. Po chwili pokręciła głową.
- Czasem czuję się dziwnie. Jakby… jakby coś między nami było.
W jej oczach na ułamek sekundy pojawiła się niepewność, niemal lęk.
- Narzucam ci się?
- Mówię o swoich odczuciach, głupku!
Sapnęła gniewnie, zabębniła palcami po stole.
- Wiem, że nie jesteś facetem, który kombinowałby z dwiema kobietami naraz. Dlatego się wstydzę. W zasadzie powinnam chyba przestać tu przychodzić, ale tak dawno nikt mi nie okazał bezinteresownej przyjaźni…
Roześmiałem się szczerze, nie zwracając uwagi na wściekłe spojrzenie mojej rozmówczyni.
- Rzecz jest obopólna - poinformowałem ją, zbierając kawałkiem chleba resztki sosu z talerza. - To tylko chemia, nie ma się czym przejmować. Jesteś bardzo atrakcyjną kobietą.
- Chemia? Możliwe - przyznała bez większego przekonania. - Jednak ty z pewnością nie jesteś atrakcyjny.
Uniosłem z dezaprobatą brwi.
- Tak właśnie - potwierdziła złośliwie. - Wysoki, chudy facet o ponurej twarzy i sarkastycznym poczuciu humoru. Co w tym pociągającego?
- Aura samotnego wilka zmieszana z zapachem wody toaletowej Baldessarni Del Mar Caribbean - odparłem bezczelnie.
Julia pokazała mi język. Dokończyliśmy posiłek w dobrych humorach. Czasem warto oczyścić atmosferę.
* * *
Czekali na mnie w gabinecie Davidoffa. Mimo że przyszli tylko w trójkę, w pomieszczeniu pełniącym funkcję mojego „biura” raczej byśmy się nie zmieścili. Uczelnia nie rozpieszcza młodszej kadry naukowej, a ja w dodatku nie byłem specjalnie lubiany przez decydentów. Gdyby nie Davidoff, pewnie przyjmowałbym studentów na schodach. Kobiety siedziały w wygodnych, obitych skórą fotelach, przypatrując mi się uważnie. Śliczna platynowa blondynka i druga - drobna, rudowłosa, w dużych ciemnych okularach. Tuż obok stał mężczyzna. Krótko ostrzyżony, masywnie zbudowany, z niewielką blizną w okolicach lewej brwi, czuło się w nim coś znamionującego zawodowca. Jakiś wewnętrzny spokój, przekonanie, że cokolwiek by się stało - poradzi sobie. Fakt, że przyszły w towarzystwie ochroniarza, zabolał. Odtrąciłem go szorstkim ruchem, podchodząc do biurka, kiedy wyciągnął dłoń, aby mnie zatrzymać, odwróciłem się błyskawicznie i zamarłem. Byłem przygotowany na konfrontację, ale nie na to, że jego twarz skurczy się tak, jakby miał się za chwilę rozpłakać. Wyglądał, jakbym złamał mu serce.
- To jest Marek, a nie wynajęty goryl - powiedziała szybko blondynka. - On tylko sprawia wrażenie, że…
Nie dokończyła i podbiegła do mnie.
- Ten maluch, któremu opowiadałem bajki?!
- Tak.
- Nie wiem, co powiedzieć - wydusiłem.
- Nic nie mów, nie trzeba. - Objęła mnie za szyję, na twarzy poczułem jej łzy.
Po chwili wtuliła się we mnie druga kobieta. Marek trzymał rękę na moim barku. Staliśmy tak kilka minut.
- Usiądźmy - zaproponowałem wreszcie. - Może kawy, albo…
- Pamiętasz nasze imiona? - zapytała ruda.
- Tak, ale nie kojarzę z osobami. Zmieniłyście się.
- Pewnie! - prychnęła blondwłosa piękność. - Już nie mdlejemy ze strachu na widok każdego faceta, no i trochę urosłyśmy. Jestem Dagna, a ten rudzielec to Wika, od Wiktorii.
- A pozostałe?
- Anita i Iza są w Ameryce Południowej na tournee. Kiedy się dowiedziały, że chcesz się z nami spotkać, zrezygnowały z reszty pokazów i wrócą do Polski pojutrze.
- Siadajcie - ponagliłem. - Czego się napijecie? Otworzyłem barek Davidoffa, zachęcając gestem moich gości, aby dokonali wyboru.
- No, no - mruknął Marek, obrzucając wzrokiem baterię butelek. - Ktoś tu sobie nie żałuje…
Wika niecierpliwym gestem porwała jakieś kalifornijskie wino, otworzyła je i pociągnęła prosto z flaszki.
- Co to za tournee? - zainteresowałem się, przekazując butelkę dalej.
Upiłem łyk, ale zupełnie nie poczułem smaku. W tym momencie nie interesowało mnie nic poza rodziną. Po raz pierwszy tak ich nazwałem, co prawda tylko w myślach.
- Założyłam agencję modelek - wzruszyła ramionami Dagna. - Anita i Iza pracują ze mną, Wika jest prokuratorem.
- A ty? - zwróciłem się do Marka.
- Ogólnie wojsko, teraz Formoza - odpowiedział krótko.
Westchnąłem. Nie ulegało wątpliwości, że Siwy nas ukształtował. Pewnie nie tak, jak sobie wyobrażał, ale jednak. Choć może i wujek Maks miał w tym swój udział? Zawodowy żołnierz i wojak na pół etatu, jak sam siebie ironicznie nazywałem. Prokurator ścigająca ludzi w rodzaju naszego przyszywanego tatusia i trzy kobiety, które uczyniły ze swej urody atut w świecie mężczyzn… Grupa rozbitków, chcących w akcie żałosnej desperacji pomścić dawne krzywdy, odreagować frustracje czy też ludzie, którzy nie dali się złamać? Nie wiedziałem. Nie wiedziałem nawet, czy cieszę się z odnowienia kontaktów z… rodzeństwem. Byłem rozbity psychicznie, stare blizny bolały.
- Ta szrama - wskazałem na twarz Marka - to z ćwiczeń?
- Nie - odparł po chwili wahania.
Pokiwałem w zadumie głową - może szkoda, że Maks załatwił sprawę z Siwym? Gdybyśmy się teraz spotkali, mocno by się zdziwił… Formoza była mało znaną jednostką wchodzącą w skład marynarki wojennej. Czymś w rodzaju morskich sił specjalnych.
- Słyszałem, że ty też nie tylko przekładasz papierki?
- Generalnie przekładam i nie bawię się w wojsko. Jestem za leniwy - mruknąłem.
Wyglądało przez moment, jakby chciał coś powiedzieć, ale rzut oka na moją minę przekonał go, że lepiej nie kontynuować tematu. Rozległo się pukanie - do gabinetu wszedł Davidoff. Obrzucił nas lekko roztargnionym spojrzeniem, przysiadł na krześle i wyciągnął rękę po wino. Poczęstował się prosto z butelki, jak my.
- Może mnie przedstawisz? - zasugerował.
Wywróciłem oczyma.
- To mój nauczyciel - oznajmiłem. - Poza tym plotkarz i maruda. Kiedy zaczynałem, był moim przewodnikiem w akademickiej dżungli - dodałem już poważniejszym tonem.
- Maks mówił, że profesor opiekował się tobą na swój sposób - powiedziała niepewnie Dagna.
Potwierdziłem.
- Nie wiem, na co mogliby się panu, profesorze, przydać prokurator, żołnierz i modelki, jednak jeśli moglibyśmy coś dla pana zrobić… - zawiesiła głos Wika.
Wyraźnie skrępowany Davidoff skłonił się lekko.
- To nie jest zdawkowa uprzejmość - zapewniła Dagna.
- Wiem - odchrząknął Rosjanin. - Ale nie mówmy już o tym - poprosił.
Tak więc porzuciliśmy poważne tematy i rozpoczęliśmy niefrasobliwą, lekką rozmowę o wszystkim i niczym. Ja przeważnie milczałem, Davidoff gadał za dwóch. Dzięki temu mogłem się skupić na obserwacji moich gości. Z pewną ulgą skonstatowałem, że nie wyglądali na przegranych. Kobiety były błyskotliwe i interesujące, nawet niebędąca bynajmniej pięknością Wika, Marek sprawiał wrażenie zrównoważonego faceta. Przeważnie z pobłażliwym uśmiechem na twarzy zbywał zaczepki pań, widziałem, że sama ich obecność sprawia mu przyjemność. Przyjrzałem się bliżej jego szramie - wąskiej, trójkątnej, skierowanej ostrym końcem w prawą stronę. Zapewne ktoś praworęczny chciał go oślepić, zadając cięcie nożem w czoło od lewej do prawej. Sama technika była dość typowa dla każdego, kto wiedział co nieco o walce nożem i niewiele mówiła o całej sprawie. Dawał natomiast do myślenia fakt, że cięcia nie dokończono. Zapewne przeciwnik Marka nie dostał drugiej szansy, pomyślałem ponuro. Czy ten sześciolatek, jakiego znałem, wyrósł na twardego zawodowca czy też bezlitosnego mordercę?