4. Ekstrapolacja półwiecza kłamstw, czyli możliwe skutki

Do końca podróży pozostało trochę więcej niż dwa tygodnie. Po powrocie z Alfy Sloth zastanawiał się przez pewien czas nad treścią meldunku, jaki należało wysłać w kierunku Ziemi. Początkowo miał nawet zamiar powstrzymać się z tym meldunkiem. Najbliższe tygodnie mogły wyjaśnić wiele spraw, niezupełnie oczywistych w świetle notatek z Alfy… o ile w ogóle można było ufać temu zapisowi.

Ostatecznie jednak Sloth postanowił wysłać krótki raport, przynajmniej w sprawach bezspornie oczywistych: o spotkaniu statku i pasażera, o treści zapisu znalezionego w dzienniku… Czy także o własnych impresjach i wnioskach? Sloth nie był pewien, czy należy dzielić się z Ziemią własnymi uwagami i wątpliwościami. Może lepiej zaczekać, zebrać trochę faktów i obserwacji…

Jedna tylko uporczywa myśl nie dawała mu spokoju, gdy kreśląc i zmieniając wielokrotnie treść projektu meldunku przykrawał ją do zwięzłych ram radiodepeszy. Myślał o kolejnych wyprawach osadniczych. Wiedział o przygotowaniach do dwóch takich ekspedycji. Wprawdzie w chwili, gdy startowali z Ziemi, sprawa startu tych wypraw pozostawała w zawieszeniu. Zbyt dużo mówiło się o nie rozwikłanej wciąż zagadce zaginionego Konwoju do Ksi, atmosfera nie sprzyjała kontynuowaniu przedsięwzięć tego rodzaju, przeciwnicy koncepcji ekspansji ludzkości w kosmos zaktywizowali się i trzeba przyznać, że mieli pełne garście trudnych do podważenia argumentów…

Dwadzieścia trzy lata i parę miesięcy, które upłynęły od czasu startu ekipy Slotha, mogły jednak wystarczyć, by opadła fala emocji. Uparci zwolennicy osadnictwa mieli czas odbudować swe racje nowymi osiągnięciami technicznymi i przekonać czynniki decydujące o potrzebie kontynuowania programu. Być może, ruszyła już któraś z kolejnych wypraw…

Jeśli prawdą jest to, co wykoncypował uciekinier z planety Ksi, jeśli rebelianci byli tylko częścią całego systemu czy organizacji, a ich akcja – fragmentem zakrojonego na szeroką skalę spisku, to istnieje znaczne prawdopodobieństwo powtórzenia się podobnej sytuacji na innych planetach, do których dotrą osadnicy z Układu Słonecznego.

Sloth zdawał sobie sprawę z własnej bezsilności w obliczu takiego zagrożenia. Jego meldunek, wysłany teraz, dotrze na Ziemię na krótko przed powrotem ekspedycji. Ale nawet te cztery lata wyprzedzenia mogą zaważyć na czyichś losach, jeśli uda się wstrzymać choćby jedną z następnych wypraw osadniczych. Nie można jednak już pomóc tym, co wylecieli, lub być może ruszą w ciągu najbliższych lat dwudziestu…

Ostrzeżenie Ziemi przed możliwością sugerowaną w zapiskach uciekiniera było tylko jednym z czynników ponaglających Slotha do wysłania meldunku już teraz, zanim potwierdzą się uzyskane informacje. Można było wątpić w autentyczność relacji, można było nawet uznać ją za majaczenia chorego umysłu, lecz zlekceważenie najmniejszej choćby możliwości zagrożenia byłoby niewybaczalnym błędem. Kto wie, co może stać się z załogą ekspedycji zwiadowczej nim osiągnie cel i zdąży wysłać kolejny komunikat? Fotonowiec może przestać istnieć, załoga może zginąć, ale raz wysłanej wiązki fal radiowych nic nie jest w stanie dogonić i zniszczyć…

Pierwszym, prawie podświadomym odruchem Slotha po przeczytaniu zapisu był zakaz witalizacji kogokolwiek z pozostałych członków załogi. Nie wolno mu było pominąć tej nikłej zapewne możliwości, że do załogi prześlizgnąć się mógł ktoś związany z ową, nie wiadomo czy istniejącą, mafią. Jeśli istniał taki tajny wysłannik to on jeden z całej załogi wiedział, co się naprawdę zdarzyło z Konwojem. Nie mógł jednakże przewidzieć pojawienia się Alfy w przestrzeni, na drodze statku docierającego w rejon celu. O ile wszystko było prawdą, dziennik pokładowy Alfy stawał się ostrzeżeniem dla ekspedycji zwiadowczej, nieprzewidzianą przeszkodą w realizacji celów takiego emisariusza. Jeśli pozostawał w biostatorze… decyzja Slotha pozbawiła go możności działania i dostępu do informacji o bieżących wydarzeniach.

Jeśli jednak był nim jeden z trójki pilotów pełniących teraz służbę na statku? Sloth wykoncypował sobie, że wysłanie komunikatu na Ziemię będzie znakomitym testem dla tych trzech. Wszyscy oni wiedzą, czego ten komunikat będzie dotyczył. Jeśli któryś z nich spróbuje zrobić cokolwiek przeciw nadaniu depeszy, zdradzi się przed Slothem. Jeśli zaś żaden nie będzie próbował?

W takim przypadku istnieją dwie możliwości: albo wszyscy trzej nie mają z tym nic wspólnego, albo… ten jeden, będący agentem organizacji, nie wypełni głównej części swego zadania, bo sporo informacji dotrze do Ziemi i może pokrzyżować to przynajmniej część planów dywersji. O ile, oczywiście, Ziemia potraktuje poważnie relację Slotha zawartą w komunikacie…

W przypadku tej ostatniej możliwości – to znaczy nieujawnienia się potencjalnego wroga, niepewność pozostanie. Ale na to nie ma rady. Jeśli jest to tylko jeden człowiek, nie zdoła zbyt wiele zdziałać.

"Mam nadzieję, że wszyscy trzej nie są agentami mafii – zaśmiał się w duchu Sloth, podsumowując swe rozważania. – Zresztą, ci dwaj, którzy pełnili wachtę, raczej na pewno są poza podejrzeniem. Gdyby to był jeden z nich, to nie tylko nie dopuściłby do obudzenia mnie, ale jeszcze postarałby się unieszkodliwić towarzysza, gdy zdał sobie sprawę, że nadlatujący obiekt może być statkiem Konwoju. Pozostawałby ten trzeci, Achmat… Ale on jest dobrze znany tamtym dwóm i trudno przypuszczać… Chociaż, z drugiej strony, nie można całkowicie wykluczyć…

Miał już dość tych rozważań. Nie mógł pozbyć się natrętnych myśli, wywołanych tym dziwnym dokumentem – nie wiadomo, czy prawdziwym, czy stanowiącym produkt imaginacji autora. Cała konstrukcja myślowa dociekań Sloth? opierała się na tak niepewnych podstawach, że w gruncie rzeczy powinien był machnąć na to wszystko ręką i zaczekać na bieg wydarzeń. Nie potrafił jednak… Milczenie planety Ksi było faktem, który czynił prawdopodobnymi najbardziej nawet fantastyczne hipotezy, a on, dowódca tej wyprawy nie tylko odpowiadał za swój statek i załogę, lecz także miał do wypełnienia niebagatelne zadanie weryfikacji domysłów i przypuszczeń.

Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że znaleziony zapis, nawet przy założeniu całkowitej jego prawdziwości, obiektywizmu i wierności faktom, pozostaje dokumentem dotyczącym zaledwie pierwszych paru miesięcy nowej historii planety Ksi. Od czasu, gdy niefortunny pechowiec, czy – jeśli ktoś woli – słusznie przez los ukarany wyjątkowy łajdak i egocentryk, autor notatek, opuścił ów Nowy Świat, zdarzyć się musiało bardzo wiele. Pół wieku – to dwa nowe pokolenia potomków, pierwszych przybyszów…

Trzeba będzie odkryć ten świat na nowo, spenetrować go bez uprzedzeń, lecz z uwzględnieniem wiedzy uzyskanej o nim z zapisu.

Sloth przejrzał jeszcze raz napisany przez siebie meldunek, poprawił parę sformułowań i schował do kieszeni. Postanowił nadać to w obecności trzech pilotów. Dał im dość czasu na zapoznanie się z notatkami staruszka z Alfy i teraz spodziewał się usłyszeć ich zdania i opinie. Czy będą zgodni w swych poglądach? Do jakiego stopnia uznają zapis za wiarygodne źródło informacji? Bo, zdaniem Slotha, była w tym jakaś prawda – może niezupełnie obiektywna i niecała… No, powiedzmy, pewna część prawdy o planecie Ksi – tej sprzed lat pięćdziesięciu.

Ukrył w kieszeni miniaturowy porażacz i poszedł do kabiny pilotów. Silva siedział w fotelu przed głównym pulpitem, Omar pracował przy komputerze, Achmata nie było w sterowni. Zapytawszy o niego mimochodem, Solth dowiedział się, że jest przy swym pacjencie, starcu z Alfy.

– Wiesz, komandorze, nie mogę jednoznacznie ustalić tożsamości tego człowieka – powiedział Omar, odwracając się z fotelem. – Mam tutaj cały zestaw danych o załodze Alfy, wykorzystałem wszystkie informacje zawarte w dzienniku… i ani rusz. Wychodzą mi trzy nazwiska, spośród których nie sposób wybrać. Mam nawet zakodowane ich portrety, ale to oczywiście na nic się nie przydaje po tylu latach. Z zapisów oficerów wachtowych wynika, że pary, dyżurujących pilotów w ostatnich dniach przed buntem nie były stałe, cała załoga była już wtedy poza biostatorami i codziennie dobierali się inaczej na wachtach. Z Bogarem miało służbę co najmniej sześciu… A krytycznego dnia, oczywiście, nie zdążyli niczego wpisać.

– To są skutki nieprzestrzegania pewnych, uważanych za błahe szczegółów regulaminu służby. Harmonogram wacht powinien być sporządzony z wyprzedzeniem i na piśmie, a nazwiska pełniących służbę wpisywane przy jej rozpoczynaniu, a nie dopiero na końcu! – powiedział Sloth gderliwie. – Was też kiedyś sprawdzę! Ma być porządek na statku. Nie zapominajcie, że zbliżamy się do tej cholernej planety! A jeśli któryś z was zamierza się zbuntować, to niech się lepiej od razu przyzna! Ze mną nie pójdzie tak łatwo!

Obaj piloci roześmieli się dość szczerze. Sloth wezwał przez głośnik Achmata, a sam ustawił się w tylnej części sterowni, oparty plecami o ścianę.

– On jest w bardzo kiepskim stanie – powiedział Achmat wchodząc. – Nie mam z nim żadnego, kontaktu. Wydaje się, że broni się przed rozmową i ucieka w otępienie lub po prostu zapada w sen. Jeślibym musiał zwięźle opisać jego stan, to posiedziałbym, że przypomina mumię, żywą mumię… Zarówno fizycznie, bo jest niezmiernie chudy i wysuszony, jak też umysłowo. Poza tym, w chwilach przytomności zdradza objawy paranoi. Wydaje mi się, że bierze nas za własne majaki. Niewiele się od niego dowiemy, albo w ogóle nic. Nie zechce gadać z własnymi przywidzeniami.

– Trudno. Niewiele tu możemy dla niego zrobić. Zapakujemy go do biostatora i niech leży. Pięćdziesiąt lat mniej, czy więcej… – uśmiechnął się Sloth.

– Wygląda na dziewięćdziesiąt lat biologicznych. W normalnych warunkach byłby zapewne nieźle trzymającym się, zdrowym staruszkiem. Jego organizm musiał być kiedyś bardzo silny, lecz ta podróż nadszarpnęła go mocno. Głodował, choć podobno Omar znalazł mnóstwo żywności w ładowni statku.

– Pewnie stracił apetyt po tym wszystkim, co zrobił – wtrącił Silva. – Zżerały go wyrzuty sumienia, których chciał się pozbyć składając pisemne usprawiedliwienia…

Sloth sięgnął do kieszeni i wydobył kartkę papieru.

– Przygotowałem meldunek dla Komendantury – powiedział, bacznie obserwując wszystkich trzech pilotów.

– O tym zapisie? – spytał Achmat.

– O wszystkim po trochu, ale w dużym skrócie.

– Słusznie, komandorze – powiedział Silva, nie odrywając wzroku od tablicy kontrolnej.

– Jeśli nam ktoś zrobi podobny kawał, jak im przed lądowaniem, to przynajmniej będą coś wiedzieć o tym na Ziemi.

– Zaraz przygotuję nadajnik do emisji – powiedział Omar wstając i podchodząc do panelu radiostacji.

Sloth obserwował, jak kolejno zapalają się lampki sygnalizujące gotowość wzmacniacza, modulatora, przetwornika i anteny kierunkowej.

– Sam nadasz, komandorze? – spytał Omar, odwracając się do Slotha.

– Nie, ty przeczytaj. Masz lepszą dykcję – uśmiechnął się Sloth, podając mu tekst.

Patrzył uważnie, jak w miarę czytania wypełnia się świetlnymi znaczkami ekranik kontrolny układu kodowania. Omar skończył czytanie, a potem nacisnął przełącznik emisji. Kilkanaście zdań komunikatu, skondensowane w jeden sekundowy ładunek informacyjny pobiegło z emitera w kierunku Układu Słonecznego. Automat powtórzył emisję przepisową ilość razy, a Sloth odetchnął z ulgą. Podszedł do Achmata, który przeglądał dziennik z Alfy.

– Czytaliście? – spytał siadając. Potwierdzili kolejno, a Silva dodał:

– Rozmawialiśmy już nawet na ten temat i okazuje się, że każdy wyrobił sobie zupełnie inny pogląd na tę historię.

– Bardzo mnie to cieszy – powiedział Sloth.

– Jednomyślność zawsze wydaje mi się podejrzana…

– Ja na przykład – powiedział Omar – odnoszę wrażenie, że staruszek napisał z nudów opowieść fantastyczną, nie mającą nic wspólnego z rzeczywistością.

– Pogląd dość skrajny. Na drugim biegunie należałoby umieścić uznanie całego zapisu za wierną relację z rzeczywistych zdarzeń. Oczywiście, żaden z tych poglądów nie jest zapewne słuszny, bo prawda lubi leżeć pośrodku… – zauważył Achmat.

– …i być bardziej skomplikowana – dodał Sloth. – Ale trzeba rozpatrzyć wszelkie nasuwające się możliwości. Musimy ocenić wartość informacyjną tego materiału. Może się to bardzo przydać tam, na planecie…

Achmat zamknął dziennik i potrząsając nim, powiedział:

– Zauważcie pewną specyficzną cechę tego tekstu. Jego fragmenty początkowe, wszystko, co dotyczy przewrotu, życia na planecie, poczynań narratora – ma cechy suchej, chłodnej relacji, przeplatającej się z logicznymi rozważaniami autora – bohatera wydarzeń. Im bliżej jednak końca, a w szczególności od chwili jego przybycia na Alfę, opowieść zaczyna tracić spoistość i logikę, rozmywa się w jakieś niejasne wizje, impresje, sny… Przypuszczam, że odzwierciedla to pogarszający się z czasem stan jego umysłu. To są postępy choroby psychicznej wywołanej ponownym przeżywaniem w wyobraźni wszystkich zdarzeń, które obciążają narratora kompleksem winy. Usiłuje on odrzucić od siebie to poczucie winy… Zauważyliście bliznę na jego czole? To właśnie próba ekspiacji, oczyszczenia się, wyzbycia widocznych dowodów własnej nielojalności wobec pozostałych towarzyszy… Gnębi go poczucie odpowiedzialności za ich los, sumienie jego obciążone jest zabójstwem co najmniej dwóch dawnych kolegów… Pozostawiony z tym psychicznym bagażem na pastwę samotności, pozbawiony uczucia kobiety, którą kochał, wreszcie pozbawiony jej obecności – popada w stan ciągłe] ucieczki przed sobą, swoją przeszłością. On ucieka nie tylko od planety Ksi. Ucieka od wszystkiego – bojąc się równocześnie owej samotności, w którą się pogrąża.

– Wszyscy oczywiście zgadzamy się – powiedział Silva – że cały zapis w dzienniku powstał dopiero po dotarciu tego człowieka na Alfę. Nie pisał tego w jednym czasie. Zapis dokonany został w wielu etapach, to widać po zmianie charakteru pisma, ewoluującego od czytelnego i wyraźnego aż do roztrzęsionych gryzmołów. Dla mnie zatem, część zapisu dotycząca planety nosi znamiona prawdy. Pisał to na początku pobytu na Alfie, jeszcze na orbicie, w oczekiwaniu na przybycie Luizy i towarzyszy. Wtedy jeszcze jego choroba psychiczna nie dawała o sobie znać, nie było dostatecznych powodów by w nią popadał… Dopiero później gdy odczuł pogardę ze strony dziewczyny i tamtych, gdy zabił lub sądził, że zabił, swego rywala, gdy wreszcie opuścili go wszyscy, oszalał z samotności i rozpaczy, popadł w bezwład i obojętność. Być może, nawet nie chciał już nigdzie lecieć. Świadczyłoby o tym zaniechanie włączenia głównych silników, pomimo że zapasy, paliwa były jeszcze spore; jak również nie skorzystanie z biostatora, choć to dawałoby mu pewne szansę dotarcia do Ziemi, gdyby nawet zdał się całkowicie na automatyczne pilotowanie statku…

Sloth słuchał tej wymiany poglądów, uśmiechając się coraz wyraźniej. Pewna myśl kiełkowała w jego mózgu, narzucając się coraz silniej.

– Wiecie co, chłopcy? – powiedział wreszcie. – Chyba wiem, jak to wyglądało naprawdę!

Patrzyli na niego z zainteresowaniem, on uśmiechał się jeszcze przez chwilę, a potem spoważniał nagle.

– Myślę, że na Alfie nie było nikogo więcej, oprócz tego nieszczęśnika – powiedział powoli.

– Nie było Luizy, Letto, ani tamtych dwóch… On bardzo chciał, żeby ktoś do niego przyleciał. To miało być dowodem, że ktoś jednak wybaczył mu i zaufał. Czekał na to bardzo długo i to oczekiwanie było już zupełnie nie do zniesienia. On ich sobie wymyślił! Tak, wymyślił, a ściślej biorąc śnił ich obecność, podczas gdy na jawie nie było nikogo. Jego chory mózg wybrał sobie śnione sytuację i uznał je za zjawę, bo zawierały to właśnie, czego pragnął. A rzeczywistość – pustą, smutną i beznadziejną – wygodniej mu było uznać za sen. On żył w świecie własnego snu, wyobrażonej "rzeczywistości" sennych marzeń i urojeń. Tylko we śnie była Luiza – lecz poczucie winy kazało mu ukarać siebie samego, i wymyślił zdradę: tylko we śnie zabił rywala, bo jego podświadomość przypominała mu, że wcześniej już stał się zabójcą. Zabił Letto, a potem usunął ze swego snu także Luizę i pozostałych, karząc się sam za zabójstwo. Przy tym, z logiką szaleńca, musiał wreszcie wprowadzić jakiś porządek, jakąś równowagę pomiędzy snem i jawą, urojeniem i rzeczywistością Stworzył ich – a potem spowodował ich zniknięcie, żeby stało się zadość konsekwencji, żeby połączyć w jedno ową dwoistą rzeczywistość. Sam już nie potrafił odróżnić jawy od snu, więc sprowadził je do jednego i tego samego obrazu – pustego statku, w którym leciał lub śnił lot w pustkę starości i śmierci… Tak to musiało wyglądać. Zresztą, spróbujcie raz jeszcze przeczytać końcowe fragmenty zapisu, używając tego klucza, który proponuję. Wtedy wszystko zaczyna się zupełnie dobrze zgadzać…

– Świetnie, komandorze… – uśmiechnął się Achmat. – Nie wiemy tylko jeszcze, jednego: kiedy pisał swoje notatki? We śnie, który brał za jawę? Wówczas nie powstałyby w ogóle! Na jawie, którą brał za sen? To byłoby bez sensu z jego punktu widzenia!

– Jeśli te notatki w ogóle istnieją, to znaczy, że nie zastanawiał się i pisał je – z jego punktu widzenia – zarówno we śnie jak i na jawie…

– Jaka szkoda – zaśmiał się Silva – że nie możemy przeczytać tej ich części, którą pisał we śnie! Może wniosłoby to jeszcze parę informacji…

– I tego, co mamy, wystarczy, by dostać zupełnego pomieszania – pokiwał głową Sloth. – Spróbujcie teraz ustalić, gdzie przebiega granica pomiędzy tekstem pisanym przez człowieka w pełni władz umysłowych i częścią pisaną już przez szaleńca! A zresztą, chyba to nie jest konieczne. Początek powinien być w miarę prawdziwy. Spróbujcie więc zastanowić się, co mogło wyewoluować przez lat pięćdziesiąt z warunków początkowych, określonych w tych notatkach. Wnioski takie przydadzą się nam przy ustalaniu planów dalszego działania!


Nie należy wierzyć tym, którzy twierdzą, że napęd fotonowy pracuje bezgłośnie. Po wyłączeniu ciągu, gdy ogromna bryła statku obiegała już planetę po stałej orbicie parkingowej, Sloth mógł się przekonać, że istnieje pewna różnica pomiędzy tą i tamtą ciszą. Teraz było naprawdę cicho aż dzwoniło w uszach. Zastanawiał się, skąd pochodził tamten delikatny szum, lub może odbierana całym ciałem subtelna wibracja, tak słaba, że po paru dniach przestawało się ją zauważać i dopiero wyłączenie silników pozwalało odczuć jej brak… Przyszła mu do głowy śmieszna myśl, że można by to tłumaczyć bębnieniem fotonów o powierzchnie wklęsłych zwierciadeł. Od razu wyobraził sobie odpowiednią sytuacją: okrąglutkie z podziwu, zielone albo błękitne oczy dziewczyny – i on, Sloth, opowiadający banialuki o podróży z prędkością podświetlną, z takim przyspieszeniem, że aż słychać strumień fotonów bijących w reflektory.

Strasznie to lubił. Nie tyle może owe niewinne łgarstwa, co właśnie te pełne zachwytu zapatrzenie jakichś ładnych oczu. Śmiał się w duchu, kiedy słyszał wypowiedzi pilotów pozaukładowych, którzy w wywiadach dla prasy i holowizji z egzaltacją podkreślali, że pełnia życia zaczyna się poza orbitą Plutona. Dla niego prawdziwym życiem były – mimo wszystko – jednak te miesiące spędzane na Ziemi. Dalekie podróże stanowiły tylko przerywniki, cezury dzielące czas na owe kawałki życia, o których mówił stary Sako. Były jak pokrzepiający sen potrzebny po to, by oddzielić dzień od następnego dnia. Sen pełen fantastycznych, czasem groźnych wizji – lecz śniony z niezachwianą pewnością kolejnego przebudzenia w nowym dniu, w nowej, zmienionej rzeczywistości tej jedynej planety, gdzie żyły wciąż takie same i niezmiennie rozkoszne stworzenia o dużych, zachwyconych oczach…

Sloth przyłapał się na tym, że gęba uśmiecha mu się do tych rozmyślań, podczas gdy oczy śledzą obraz przesuwający się w oknie obserwacyjnym.

Planeta wyglądała z tej wysokości zupełnie inaczej, niż wszystkie inne, jakie widywał z bliska. W odróżnieniu od błękitnego koloru Ziemi, tu przeważał seledyn i różne odcienie zieleni. Nie było tu kontynentów oddzielonych od siebie oceanami. To raczej wody stanowiły wielkie odrębne plamy na tle dominujących obszarów lądu.

– Obie patrolówki gotowe, komendancie.

Sloth odwrócił twarz od okna. Za nim stał Silva, ubrany w dziwny kombinezon z ciemnoniebieskiej, lekkiej tkaniny.

– A cóż to za strój? – zdziwił się Sloth, oglądając pilota od kołnierza do pięt. – Skąd to masz?

– To jest model kombinezonu opracowany w swoim czasie dla osadników odlatujących na tę planetę. Miało to służyć jako codzienny strój roboczy. Dali nam kilkanaście kompletów…

– Czyżby nasi zaopatrzeniowcy wierzyli, że te szmaty przetrwały tutaj pół wieku?

– Nie doceniasz osiągnięć włókiennictwa. Już pół wieku temu istniały tkaniny nie do zdarcia. Na Ziemi praktycznie się ich nie stosuje. Ludzie lubią mieć coś nowego, trwałość odzieży nie musi być zbyt wielka. Osadników zaopatrzono w najtrwalsze odzienie, jakie wówczas istniało.

– Myślałem, że zabrali ze sobą jakieś własne, osobiste rzeczy…

– O ile wiem, każdy mógł zabrać trochę bagażu. Nie sądzę jednak, by oddano im cokolwiek. Pewnie powiedziano im, że ich bagaż w ogóle nie został załadowany na statki.

– Masz rację. To jeden z lepszych sposobów wzbudzenia wrogości w stosunku do winnych – uśmiechnął się Sloth. – Zawsze jestem wściekły, kiedy mi zgubią walizkę podczas podróży lotniczej. A te kombinezony mogą się przydać. Obawiam się tylko, że są zbyt świeże…

– Sądzisz, że będziemy musieli… wejść między nich nie rozpoznani?

– Chyba trzeba będzie od tego zacząć. Nie wiadomo, czy nas lubią…

– Myślisz, że… wychowano ich zgodnie z planami Jednocyfrowych?

Sloth milczał przez chwilę, znów patrząc na przesuwający się powoli obraz powierzchni planety. Od strony kabin załogowych nadszedł Achmat, również w kombinezonie osadniczym.

– Nie wierzę, by tak wynaturzony system zarządzania mógł przetrwać pięćdziesiąt lat – powiedział Silva, z powątpiewaniem kręcąc głową. – Przecież ludzka cierpliwość ma swoje granice! Jak długo można tolerować dyktaturę czy oligarchię paru zwykłych oszustów? Myślę, że wkrótce po ucieczce Jedenastki musiał załamać się cały ten bzdurny, bezsensowny układ.

Ludzie, lecąc tutaj, spodziewali się czegoś innego, wiedzieli czego chcą…

– Nie zapominaj, że ci, którzy odlecieli z Ziemi, są teraz w najlepszym razie staruszkami po siedemdziesiątce, wielu już nie żyje. Cała zaś reszta – to ludzie urodzeni tutaj. Oni wiedzą o Ziemi jedynie to, co im opowiedziano – wtrącił Achmat.

– Mimo wszystko, nie mogę uwierzyć, że władza Jednocyfrowych przetrwała do dziś… – Silva obstawał przy swoim optymizmie. – Przecież i oni też już są starcami i na pewno nie liczą się w życiu publicznym. Musieli wreszcie ustąpić, rozpisać wybory, przekazać władzę przedstawicielom społeczeństwa…

– Obawiam się, że nie mogą tego zrobić, póki żyją! Przecież to oznaczałoby ujawnienie całego fałszu, którym karmiono ludzi od początku. Jeśli nie rządzą nadal, to albo wymarli, albo ich obalono siłą i rozliczono za nie spełnione obietnice.

Sloth z melancholijnym uśmiechem przysłuchiwał się ożywionej dyskusji młodszych kolegów. Jako zatwardziały sceptyk z domieszką cynizmu, którego nauczyła go obserwacja spraw tego świata przez ostatnie półtora stulecia, miał swoje własne zdanie i osobiste prognozy ekstrapolujące w czasie stan opisany przez Jedenastkę. Nie chciał jednak przerywać wymiany poglądów młodych ludzi, pełnych optymizmu i wiary w lepsze cechy ludzkiej natury.

– Nie sądzę, by Jednocyfrowym udało się dłużej niż przez kilka lal mamić osadników wizją szczęśliwej przyszłości, podczas gdy rzeczywistość przedstawiała się wciąż niezbyt różowo, albo nawet coraz gorzej – kontynuował Silva. – Ich metoda odebrania wszystkiego na początku i dawania po trochu w chwilach, gdy ludzie tracili cierpliwość, nie wydaje mi się skuteczna… Zresztą, na jak długo mogło starczyć tego, co mieli do dawania? Musiały się wreszcie skończyć zapasy żywności przywiezionej z Ziemi, wzrastała liczba ludzi w osiedlu, niezadowolenie musiało wzrastać w miarę, jak czas upływał, a sytuacja nie ulegała istotnej poprawie. Jednocyfrowi, coraz starsi i mniej operatywni, musieli wreszcie przerzucić trudy rządzenia na barki innych.

– Nie zrobili tego dobrowolnie, jestem pewien – powiedział Achmat z przekonaniem.

– Musieliby wyrzec się swoich luksusów i zapasów, które zachowali dla siebie, oraz wszystkiego, co zapewniała im piastowana władza.

– Wierzysz w skuteczną rewolucję osadników?

– A ty – w abdykację dyktatorów?

– No, w każdym razie uważam, że znajdziemy tam logiczne i racjonalne stosunki społeczne. Na pewno będzie to jakaś przyzwoita, demokratyczna wspólnota pracujących uczciwie ludzi.

– Mogę się zgodzić z tym przypuszczeniem, lecz sądzę, że uprzednio musieli sobie taki stan wywalczyć. Powiem nawet więcej: jestem przekonany, że zastaniemy osiedle w stanie rozkwitu, a ludzi – zadowolonych z życia i na swój sposób szczęśliwych. A ty co o tym sądzisz, komandorze?

Sloth powoli odwrócił twarz w ich stronę, wciąż uśmiechając się ironicznie do własnych myśli,

– Skąd pochodzisz, Silva? – spytał.

– Z Ameryki Południowej…

– Znasz zapewne trochę historię tego kontynentu. Czy pamiętasz, by któryś z licznych dyktatorów rządzących w różnych okresach różnymi krajami ustąpił dobrowolnie ze swego stanowiska, wyrzekł się władzy i płynących z niej korzyści? Zresztą, nawet wśród naprawdę wielkich przywódców, ideologów dobrej sprawy ludzkiego szczęścia, niewielu było takich, którzy potrafili oprzeć się chęci samonagradzania się za swe zasługi. Rewolucjonista Bonaparte mianował się nawet cesarzem… Kogóż spośród orędowników sprawiedliwości dla zwykłego człowieka moglibyśmy uznać za prawdziwie bezinteresownych? Może Chrystusa, może Lenina… Kogóż jeszcze wymienilibyście bez wahań i wątpliwości?

– Ale chyba zgodzisz się z nami, komandorze, że tam na dole, wszystko musiało się zmienić, że nie mógł przez pięćdziesiąt lat przetrwać ten, sztuczny, bezsensowny system, ten nieszczęsny eksperyment na żywych ludziach?

– Nie uwzględniacie jednego istotnego czynnika – powiedział Sloth z nutką smutku w głosie. – Nie doceniacie potęgi kłamstwa… Oparte na nim systemy są niestety wyjątkowo trwałe. Wynika to stąd, że posługiwanie się kłamstwem w miejsce prawdy jest o wiele łatwiejsze i efektywniejsze. Kłamstwo jest elastyczne, inne na każdą okazję, dające się dostosować do bieżących potrzeb – a więc skuteczniejsze niż prawda, która nie daje się modyfikować. Boję się, że rzeczywistość, jaką zastaniemy na tej planecie, może dalece różnić się od wszelkich naszych przewidywań.

Загрузка...