Janusz Andrzej Zajdel
Cała prawda o Planecie Ksi

1. Skrócony urlop komandora Slotha

Dotarłszy do szczytu schodów prowadzących z plaży na taras pensjonatu, odwrócił się i spojrzał w stronę morza. Falowało leniwie, wylewając się długimi jęzorami na biały piasek, upstrzony kolorowymi parasolami. Promienie słońca, odbite od wody i piasku, raziły oczy Odruchowo dotknął dłonią kieszeni koszuli szukając ciemnych okularów i w tej samej chwili przypomniał sobie, że właśnie po nie wraca do pensjonatu. Osłaniając oczy dłonią znalazł wzrokiem Aldę – brązowy kształt w poprzek białego prostokąta kąpielowego ręcznika Jak zwykle, zdjęła z siebie wszystko, to znaczy tę jedyną barwną szmatkę, którą nosiła poza plażą – i teraz leżała twarzą w dół, wystawiając na promienie słońca i publiczny widok swe ładnie opalone wypukłości.

Przez pierwszy tydzień nie mógł przyzwyczaić się do tego jej obyczaju, choć wiele młodych kobiet opalało się w podobny sposób, a nawet paradowało po – plaży zupełnie nago.

Potem przywykł do tych nagości, a nawet bawiło go nieco, gdy mężczyźni spoglądali najchętniej właśnie na Aldę, mimo licznych innych obiektów. Było mu nawet miło pomyśleć, że jest tutaj z najzgrabniejszą i opaloną dziewczyną.

Po czterech tygodniach nieustannie pięknej pogody i codziennego wylegiwania się na plaży zaczynał już odczuwać coś w rodzaju przesytu. Kiedy przed miesiącem opuszczał budynek portu po testach i formalnościach przylotowych, obiecywał sobie solennie co najmniej trzy miesiące bezwzględnego lenistwa w możliwie najlepszym klimacie i w towarzystwie pierwszej dziewczyny, która mu się spodoba – niezależnie od tego czy łatwo, czy trudno będzie ją na to namówić. Możliwości zdecydowanej odmowy nie brał w rachubę. Z doświadczenia wiedział, że takie rzeczy się nie zdarzają.

Bawiły go te śmieszne reakcje młodych dziewczyn, oglądających prywatnie lub służbowo jego kartę identyfikacyjną i odkrywających rażącą rozbieżność pomiędzy datą urodzenia a wyglądem osoby. Zdumienie, niepewność, potem spojrzenia pełne nabożeństwa z odrobiną lęku, jakby był szacownym nieboszczykiem:

,,Pan jest pilotem pozaukładowym?" – "Nie, maszynistą kolejki wąskotorowej" – odpowiadał, albo mówił coś podobnie idiotycznego. A potem już szło zupełnie łatwo. Jakby na mocy jakiejś ogólnej, niepisanej i milczącej urnowy, one od razu przyjmowały do wiadomości, że pilot pozaukładowy po prostu nie ma czasu na zmarnowanie. Wpadł na trochę i, zaraz z pewnością odlatuje gdzieś – tak, "pewnie do gwiazdozbioru Vega?" Przytakiwał dla świętego spokoju i – aby tego cennego czasu nie tracić – rezygnował ze szczegółowych sprostowań, że Vega to nie gwiazdozbiór lecz gwiazda w konstelacji Liry, a gwiazdozbiór to może być ewentualnie Waga, po łacinie Libra, ale to nie to samo co Lira; a do tego jeszcze, że tak w ogóle, to nie lata się do gwiazdozbiorów, tylko do pojedynczych (a czasem też podwójnych) gwiazd, jako iż – wbrew temu, co sobie wyobrażają liczni durnie uważający się za wykształconych inteligentów, a nierzadko i poważni pisarze od science fiction – gwiazdozbiór nie jest kupką gwiazd poprzypinanych pinezkami do sfery niebieskiej, jedną blisko drugiej i w takich samych odległościach od Słońca…

Kiedyś, gdy był młodszy, próbował wpajać elementy astronomii i astronautyki różnym nowo poznanym wielbicielkom pilotów gwiazdowych, wprędce jednak przekonał się, że pochłaniało to prawie cały cenny czas przy minimalnych efektach dydaktycznych.

Alda była więc tą pierwszą, którą wypatrzył jeszcze nim opuścił astroport. Po wszystkich badaniach i kontrolach, już na bramce wyjściowej, nieopatrznie podniósł wzrok i napotkał te dwa złotawe krążki, osądzone nieco za szeroko na małej, trochę piegowatej buzi, a będące oczami dziewczyny oddającej mu kartę identyfikacyjną.

Właściwie to ona pierwsza się odezwała, napomykając coś o tym, że długo go tutaj nie było.

– Dużo dłużej niż ty tu jesteś, dziecko – powiedział uśmiechając się samymi oczami, bo wiedział, że wtedy lepiej widać wokół nich drobne zmarszczki, które wraz ze srebrnymi wysepkami siwiejących skroni w niewytłumaczalny sposób rozczulały zaraz takie smarkate jak ta złotooka za pulpitem kontroli przylotowej.

Potem wystarczyło mu wyrazić przypuszczenie, że on – zahukany, biedny przeżytek sprzed pół wieku – niechybnie zgubi się zaraz w tym nowym świecie, albo zgoła wpadnie pod pierwszy lepszy pojazd. Tym sposobem zyskał przewodniczkę gorliwą do tego stopnia, że nie opuściła go nawet wówczas, gdy po dwóch dniach pobytu w mieście postanowił odpocząć na Filipinach.

Raz jeszcze podniósł wzrok na morski horyzont i przez chwilę trwał wpatrzony w jakiś daleki żagiel, a potem odwrócił się powoli i przemierzył szeroki taras okalający pawilon pensjonatu.

Gdy stanął przed kontuarem recepcji, uniósł się ku niemu mały, śmieszny nosek recepcjonistki, dziewczyny z tej wyspy.

– Był teleks dla pana – powiedziała, podając mu klucz od pokoju. – Przełączyłam na pański aparat.

– Dziękuję – powiedział, uśmiechając się smutno. – Już mnie znaleźli. Szkoda…

Jeszcze przez chwilę patrzył w kasztanowe, wąskie oczy dziewczyny, która z twarzą zwróconą ku niemu oczekiwała dalszych pytań czy poleceń.

Usiłował przypomnieć sobie jej imię, które tydzień temu przeczytał na służbowej plakietce przypiętej do jej bluzki. Pomyślał wtedy, że gdyby nie było Aldy, mogłaby być ta… Teraz przypomniał sobie tę myśl, lecz imię wyleciało z pamięci, a plakietki dziś nie było.

"Miesiąc to jednak długo – pomyślał. – To są pierwsze oznaki znużenia monotonią wypoczynku".

Tak bywało zawsze. Kiedy powracali na Ziemię, wkrótce dopadała ich tęsknota za podróżą, za wyprawą do nowej, nieznanej gwiazdy – a gdy osiągali swój cel, szukali zaraz następnych. Planeta, gdzie się jeszcze nie było, dziewczyna, której się jeszcze nie miało… Przypomniał sobie Aldę, czekającą na plaży, lecz myśl o niej nie wywoływała już takiej reakcji, jak widok tej małej Filipinki z recepcji…

"Te podróże okropnie paczą charakter – pomyślał gorzko. – Żadnych sentymentów, niczego stałego…"

Skinął głową dziewczynie za kontuarem i pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie. W pokoju odnalazł swe okulary i oddarł arkusik teleksu ze szczeliny aparatu. To było wezwanie z Komendantury. Spojrzał na podpis.

"Sako Nakamura… – próbował sobie przypomnieć człowieka, bo nazwisko wydało mu się znajome, i – Do licha, nigdy nie miałem pamięci do japońskich nazwisk… Może to być jakiś Nako Sakamura, albo Muko Nakasara…"

Zszedł do holu i kładąc klucz przed dziewczyną, poprosił o przygotowanie rachunku i zamówienie miejsca w jutrzejszym śmigłowcu do Manili z przesiadką na samolot do Sydney.

Dziewczyna patrzyła na niego jakby trochę smutno, a on przypomniał sobie jej imię. Nazywała się Estrella.

Imię przywędrowało tu przed wiekami wraz z hiszpańskimi kolonizatorami wysp. Kojarzyło się z gwiazdami i kosmosem.

– Jak mógłbym panią nazywać, gdybyśmy byli przyjaciółmi? – spytał niespodziewanie dla samego siebie.

– Estar – odpowiedziała po chwili milczenia. – Ale pan odlatuje i nie zdążymy się zaprzyjaźnić.

– Żałuje pani?

– Nie wiem. Pewnie żałowałabym, gdyby to nastąpiło wcześniej, bo i tak by pan odleciał. A jak ja mogłabym nazywać pana?

– Przyjaciele mówią na mnie Sloth. To takie duże, leniwe zwierzę.

– Ale pan odlatuje i nie będę mówiła do pana „Sloth".

– Ani ja do pani: "Estar". Estar – powtórzył – Ładnie.

Schodził powoli schodami w kierunku plaży, powtarzając bezwiednie w myślach imię dziewczyny, przywodzące wspomnienie widoku rozgwieżdżonego nieba, jakie widzi się tylko poza obszarem ziemskiej atmosfery. Odczuwał już wyraźnie brak widoku tego nieba, zdając sobie równocześnie sprawę, że gdy znów ujrzy je naprawdę, widok ten wywoła z pamięci portret tej dziewczyny z wysp, razem z poczuciem nie określonej tęsknoty i żalu za czymś, co się nie dopełniło, przemijając nieodwracalnie i bezpowrotnie.


Wąskie oczy starego Japończyka uśmiechały, się przyjaźnie. Powitał Slotha u drzwi gabinetu, poprowadził do niskiego stolika z prawdziwym, starym samowarem elektrycznym i wskazał wygodny fotel, sam siadając naprzeciw.

– Doskonale wyglądasz, Sloth. Służą ci te podróże – powiedział nie przestając się uśmiechać.

Najwyraźniej bawiło go zakłopotanie Slotha, który wciąż nie potrafił sobie przypomnieć, skąd mógł go znać ten stary, siwy człowiek nazywający go przydomkiem, pod którym znany był jeszcze w czasach studiów.

– Nie trudź się, stary – powiedział Nakamura. – Zaraz ci przypomnę. Jeśli dobrze pamiętam, zawsze lubiłeś dobrą, mocną herbatę.

Podsunął Slothowi porcelanową filiżankę z parującym aromatycznym napojem.

– Byliśmy razem w naszym pierwszym rejsie – powiedział. – "Centaurem", do Tolimaka, pod komandorem Stawrowem.

– Och, oczywiście! – Sloth roześmiał się szeroko. – Ale to straszna kupa czasu, Sako!

– Po mnie widać, po tobie mniej…

– Po obu z nas nie byłoby już nic widać, gdyby nie te nasze dalekie wycieczki!

Zacięta do tej pory klapka w pamięci Slotha odpadła nagle, odsłaniając całą panoramę tamtych lat, całą gromadę młodych twarzy. Pamiętał ich takimi, jacy byli wówczas. Potem spotykali się rzadko albo wcale, rozrzuceni po różnych załogach, penetrujących odległe rejony kosmosu.

– Jakoś zawsze mijaliśmy się, Sako. Kiedy ja wracałem, ty byłeś zwykle gdzieś daleko stąd. Nie poznałbym cię, tylko nazwisko kołatało mi się w pamięci, choć nie potrafiłem powiązać go nawet z którymś z kawałków mojego życia.

– Tak, to prawda: o żyjemy po kawałku, Sloth. Mój ostatni kawałek spędzam za biurkiem, jak widzisz. To już piętnaście lat. Wróciłem z kolejnego rejsu i okazałem się zbyt… zmęczony, by lecieć w następny. Kiedyś trzeba się na to zdecydować, więc zostałem.

Sloth wyczuł nutkę żalu w ostatnich słowach Sako. Patrzył na jego siwe włosy i pociętą zmarszczkami twarz. "Ze dwadzieścia pięć lat do przodu" – ocenił machinalnie różnicę wieku biologicznego, dzielącą go teraz od byłego rówieśnika.

– Piętnaście lat to sporo – powiedział, ujmując w obie dłonie filiżankę.

– Oj, okropnie długo! – stęknął Sako z bolesnym grymasem. – Już mnie wszystkie kości bolą od tego siedzenia na miejscu. Ale lepsze to niż bezczynność.

– Aha, rozumiem – Sloth zmrużył oczy, patrząc bezczelnie w twarz swego aktualnego szefa, kierownika Wydziału Załóg Międzygwiezdnych, jak głosiła tabliczka na drzwiach gabinetu. – To właśnie jest powód wezwania mnie tutaj: żebym się zanadto nie zasiedział, tak?

– Wybacz, Sloth. Z góry uznaję za słuszne wszelkie zażalenia i pretensje. Widziałem tę dziewczynę, zupełnie niezła i wcale się nie zdziwię, jeżeli będziesz na nas wściekły… Ale sprawa jest diablo poważna i, prawdę mówiąc, czekaliśmy na ciebie…

– Jak to: na mnie? Sloth odstawił filiżankę, ochlapując dłonie gorącą herbatą. – A któż to ja jestem? Po co wam nagle potrzebny taki… kopalny zwierz, taki mamut z dawnych wieków? Nie macie, u licha, zdolnych, młodych ludzi do pracy?

– Widzisz, oni, ci młodzi, rzeczywiście są bardzo dobrzy. Potrafią obsługiwać wszystkie te nowe urządzenia, o których ani ty, ani ja nie mamy bladego pojęcia. Tylko że nikt ich tutaj nie nauczy tego, co my zdobyliśmy daleko stąd, na planetach innych słońc.

– Czyżbyś chciał mnie zaangażować w charakterze wykładowcy?

Sloth już domyślał się, o co chodzi, lecz udawał, że nie ma pojęcia, czego od niego chcą. To była jego metoda postępowania z szefami: dać się prosić.

– Czy przypominasz sobie sprawę Drugiej Ekspedycji Osiedleńczej?

– Wiem, że miała wyruszyć… Potem nie było mnie przez dłuższy czas, a gdy, wróciłem, oni byli już w drodze. A potem znowu mnie nie było – przypominał sobie Sloth. – Niewiele wiemy o tym Konwoju.

– Cała, bieda w tym, że my również… niewiele wiemy o tym konwoju.

– Jak to? A któż ma wiedzieć?

– Pięć lat temu straciliśmy z nimi łączność. Wiadomo, że Konwój dotarł do planety, statki weszły na orbitę i… od tego momentu cisza… Odległość wynosi około dwudziestu lat świetlnych, więc…

– Ostatni komunikat pochodzi zatem sprzed dwudziestu pięciu lat. I co zrobiono w tej sprawie?

– Czekaliśmy, bo… sam rozumiesz, jak niewiele można zrobić… W takich przypadkach zawsze było za późno na cokolwiek i nie wolno lekkomyślnie narażać kolejnych załóg… Ale tym razem chodzi o parę tysięcy osób.

– Więc ktoś tam chce mieć spokojne sumienie. – dokończył Sloth uśmiechając się krzywo.

– Nie, Sloth, tu nie o to chodzi. Zapominasz, że ludzie, którzy wtedy decydowali, w większości już nie żyją albo są bardzo starzy… Zresztą trudno tu winić kogokolwiek…

– No tak… Więc nie chodzi tu nawet o spokój czyjegoś sumienia. Ani też zapewne nie chodzi o rodzinne uczucia ewentualnych krewnych tych ludzi, którzy tam polecieli, bo któż by martwił się o losy swego ciotecznego dziadka, który wyemigrował kiedyś na własne życzenie. Może mi zatem wyjaśnisz, dla jakiej obłąkanej idei zamierzasz wysłać mnie na następne sto lat w metalowym pudle w próżnię, bo wydaje mi się, że do tego zmierzasz?

– Poczekaj. Zaraz się dowiesz – Sako uniósł chudą dłoń, jakby chcąc powstrzymać potok słów Slotha. – Po pierwsze, nie na sto lat, bo podczas twojej ostatniej nieobecności znowu udoskonalono napędy rakietowe, Zauważyłeś chyba, że za każdym kolejnym razem podróżujesz nieco szybciej niż za poprzednim?

– Więc ile to potrwa?

– W obie strony ze czterdzieści osiem lat.

– Fotonowcem? Macie taki statek?

– To jedna z przyczyn pięcioletniego oczekiwania. Nie mieliśmy go jeszcze rok- temu. Dlatego sprawę trzymaliśmy w tajemnicy. Opinia publiczna domagałaby się podjęcia jakichś kroków, a spróbuj wytłumaczyć staremu człowiekowi, że opóźnienie startu spowoduje przyspieszenie osiągnięcia tak odległego wydawałoby się celu.

– Mimo wszystko, czterdzieści osiem lat…

– Dla ciebie będzie to praktycznie tylko tyle, ile zajmie pobyt na planecie Ksi…

– Co to za planeta?

– To kryptonim… Używaliśmy go w tajnych dokumentach, dopóki ktoś nie puścił farby… Informacja przedostała się do publicznej wiadomości i teraz wszyscy trąbią o tym gdzie się da. Rozumiesz, jakie to wywołuje wrażenie: przez pięć lat nikt palcem w bucie nie kiwnął dla ratowania zaginionego Konwoju! A przecież wcale tak nie jest.

– A teraz chcecie właśnie uspokoić opinię światową, wysyłając mnie tam dla zbadania sprawy. No dobrze, rozumiem, że trzeba to załatwić, ale dlaczego, u licha muszę przerywać wypoczynek? Parę miesięcy nie ma znaczenia, gdy minęło dwadzieścia pięć lat od tej domniemanej katastrofy… Bo chyba to musiała być katastrofa, jeśli nie odezwał się żaden z czterech statków, które weszły na stacjonarne orbity… Chociaż, prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie, co by to mogło być…

– Wiesz, jest jeszcze coś, o czym nie wszyscy wiedzą… – powiedział Sako powoli.

– No oczywiście! – ożywił się Sloth. – Zawsze musi być coś, co Komendantura ukrywa przed wszystkimi.

– Tym razem ujawnienie pewnych dodatkowych faktów mogłoby tylko wywołać niepotrzebne komplikacje i niezdrową sensację. Fakty te zmuszają nas jednakże do niezwłocznego wyjaśnienia, co zdarzyło się naprawdę na planecie Ksi. Otóż komunikat sprzed dwudziestu pięciu lat nie był ostatnim sygnałem, jaki nadszedł z tamtego kierunku.

– O! To zaczyna być bardziej interesujące niż sądziłem.

– Ostatni komunikat od dowódcy konwoju mówił o wejściu statków na orbitę. Potem było parę tygodni ciszy, a kiedy wszyscy byli tu już poważnie zaniepokojeni brakiem wiadomości, nadeszły dwie kolejne depesze. Oto one.

Nakamura wyjął z teczki arkusz, papieru. Było na nim zaledwie kilka zdań:

"Konieczna natychmiastowa pomoc…"

"Wszystko przebiega zgodnie z programem. Nie przewidujemy konieczności pomocy technicznej w najbliższym czasie''.

– Obie wiadomości przyszły w odstępie dosłownie kilkunasto minut, przy czym pierwsza nie posiada zakończenia, a druga – przepisowej formuły końcowej i nazwiska nadającego. Potem nie odebrano już naprawdę żadnej wiadomości z planety.

– Macie jakieś pomysły, hipotezy? – Sloth uniósł wzrok znad arkusza.

– Tyle Hipotez, ilu dyskutantów – zaśmiał się Sako. No, może trochę przesadziłem, ale niewiele. Do tego jeszcze parę wersji analizy komputerowej przy różnych założeniach.

– Obca o Ingerencja? Czy może mieszkańcy innej z planet tego układu? Albo samej Ksi?

– Wiesz, jak dokładne są badania sondami automatycznymi. Ale z drugiej strony, trzeba sobie szczerze powiedzieć, że nie braliśmy pod uwagę możliwości istnienia istot rozumnych w tamtym układzie. A automat eksploracyjny można tak przeprogramować, że zaniesie z powrotem takie informacje, jakimi się go nafaszeruje. Jednakże to nie miałoby sensu. Gdyby tam żyły jakieś istoty na poziomie cywilizacyjnym pozwalającym rozpracować nasze automaty, to na pewno byśmy o tym wiedzieli wcześniej. Poza tym, gdyby nie życzyli sobie odwiedzin, wymazaliby z pamięci automatów informacje o warunkach na planecie i zastąpili je takimi, które wykluczałyby osadnictwo.

– A może właśnie chcieli nas zachęcić do przybycia, podając nam za pośrednictwem naszych sond sfałszowany sielankowy obraz planety? Może znają nasze warunki z analogicznych sondowań?

– Wszystko to braliśmy pod uwagę, Sloth. Niczego nowego nie wymyślimy, dyskutując tutaj. Komputery podały jeszcze kilka innych wersji. Trzeba na miejscu zweryfikować te hipotezy. Chcemy, abyś tam poleciał. To nie nasz pomysł, to system informacyjny wybrał twoją kartę z kartoteki. Tylko ty się do tego nadajesz.

– Aha. Więc wszystko było ukartowane. Zgodziliście się na ten trzymiesięczny urlop wiedząc, że przerwiecie mi go po miesiącu.

– Zupełnie inaczej się wypoczywa, mając w perspektywie trzy miesiące czasu i bez- zaprzątania myśli kolejną wyprawą – mruknął Sako opuszczając wzrok.

– To perfidia, stary. Jeśli jeszcze powiesz, że dziewczyna dostała polecenie służbowe, by mi umilać ten krótki urlop, to…

– O, nie! Tacy to już nie jesteśmy – zaśmiał się Japończyk. – Gdybyśmy chwytali się takich metod, to raczej podsunęlibyśmy dziewczynę, przy której już po miesiącu miałbyś ochotę wsiąść w byle co i uciec dokądkolwiek…

– Kto wie, czy nie mam na to ochoty… – mruknął Sloth. – Pamiętasz Bromma, który wysłał nas w pierwszy rejs? – dodał po chwili. – On wtedy powiedział mi tak: "Leć, ilekroć ci to proponują. Nie pytaj o sens takiego życia, bo nikt ci nie odpowie, ani ty sam sobie nie odpowiesz. Dopiero kiedy usiądziesz na tyłku gdzieś przed jakimś pulpitem kontroli naziemnej albo, co gorsza, za biurkiem Komendantury i nikt już nie zechce cię nigdzie wysyłać, przekonasz się o tym, że siedząc na Ziemi ma się o wiele więcej czasu i okazji, by zadawać sobie podobne pytania…"

– Miał rację, do licha. Mogę powiedzieć ci to samo – powiedział Sako smętnie. – Ale niestety, kiedyś trzeba przestać.

Milczeli obaj, myśląc o tym samym. Nakamura – siedemdziesięcioletni stary człowiek, urodzony w tym samym czasie, co Sloth, dziś czterdziestoparoletni mężczyzna, który nie zamierzał jeszcze wypadać z zaklętego kręgu owego "życia po kawałku", będącego udziałem pilotów dalekiego zasięgu.

Już po pierwszym rejsie zostawiało się wszystko za sobą – dom, rodzinę, przyjaciół i rówieśników. Decyzja o każdej następnej podróży kosztowała o wiele mniej wahań i rozterek. Przywykali do zmian, nie usiłując nawet przystosowywać się do świata, w którym gościli na krótko, by opuścić go na dalsze kilkadziesiąt lat; a kiedy wracali starsi o kilka czy kilkanaście, wszystko powtarzało się znowu. Niektórzy nie wracali, inni rezygnowali z powodu wieku i zdrowia, na ich miejsce przybywali młodzi – i tak trwał ten oddział nieśmiertelnych, jak ich nazywano w Komendanturze. "Czasowo nieśmiertelnych" – poprawiali to określenie oni sami.

– Dobrze, Sako – przerwał milczenie Sloth.

– Daj wszystkie materiały, jakie macie na ten temat. Odpowiem za parę dni. Wolałbym żebyście nie wysyłali na Ksi żadnych informacji o tej ekspedycji zwiadowczej.

– Czuję, że masz jakąś własną hipotezę. Nie radzę jednak zanadto się do niej przywiązywać, dopóki nie zapoznasz się z tym wszystkim – powiedział Sako, wręczając Slothowi grubą teczkę. – To tylko wyciąg z akt sprawy. Całość dostaniesz W postaci zapisów dla pamięci komputera w waszym statku.

– Do niczego się nie przywiązuję, i to głównie dzięki tej cholernej robocie, w którą się uwikłałem. A poza tym słyszę, że już mówisz o mnie jako o członku załogi… Powiedziałem, że pomyślę. Muszę jednak wiedzieć, czego się spodziewacie po tej ekspedycji. Innymi słowy, jakie jest moje zadanie?

– Przede wszystkim, musicie zbadać aktualną sytuację na Ksi. Resztę pozostawiamy twojej ocenie i decyzjom… – Nakamura zawahał się, szukając odpowiednich słów. – Rozumiesz chyba, że nie możemy z góry określić postępowania w okolicznościach, o których istocie nie mamy pojęcia… Dostaniesz wszelkie pełnomocnictwa, aż do… prawa użycia siły, jeśli to będzie potrzebne, celowe i…

– Myślisz o podjęciu walki z obcą cywilizacją?

– Nonsens… Nie wierzę w taką możliwość. Ale, powtarzam, otrzymujesz prawo swobodnej decyzji w każdej sytuacji…

– Wielkie dzięki! – burknął Sloth sarkastycznie. – Bardzo się cieszę, że nie każecie mi uzgadniać wszystkiego z Komendanturą. Czterdzieści lat świetlnych w obie strony…

– Jednak… – ciągnął Japończyk – byłoby dobrze, gdybyś wrócił i osobiście złożył raport. Po tych ostatnich dziwnych meldunkach mamy prawo nie ufać radiowym przekazom.

– Wrócę z rozkoszą. To jedno jest pewne… o ile będę miał po temu okazję.

– Cieszę się, że w tej kwestii nasze interesy są zbieżne… – Nakamura położył chudą dłoń na dłoni Slotha. – Wrócisz, kiedy uznasz, że sprawa jest wyjaśniona, że zrobiłeś wszystko, co było możliwe i pożądane. Ta podróż nie powinna kosztować cię więcej niż dwa lata, wliczając w to starzenie się podczas anabiozy. Nie możemy wymagać od ciebie zbyt wiele. Zależy nam na twoim osobistym zdaniu. Wierzę, że twoje decyzje będą optymalne. Jesteś najbardziej doświadczonym astronautą, jakim dysponujemy w tej chwili… Inni – albo już zakończyli służbę, albo są w dalekich rejsach…

Sloth pokiwał głową w zamyśleniu, i być może, w innej sytuacji czułby się uhonorowany takim zaufaniem Komendantury. W tym jednak przypadku oznaczało to podjęcie kolejnego ryzyka – może większego niż wszystkie dotychczasowe…

– Mam nadzieję – powiedział – że wszystko sprowadzi się do problemów natury technicznej. Gdyby wyniknęły jakieś inne okoliczności, rezerwuję sobie prawo do ostrożności w decydowaniu, aż do całkowitej nieingerencji.

– Oczywiście! Zrobisz wszystko, co Uznasz za stosowne. Najważniejsze, żebyśmy jak najszybciej poznali prawdę o planecie Ksi, w miarę możności z twojej ustnej relacji. Będziemy mieli dość czasu, by przygotować kilka następnych jednostek o napędzie fotonowym, zdolnych dotrzeć tam w razie potrzeby z niezbędną pomocą. Musimy jednak wiedzieć, czy należy je tam wysyłać… i z c z y m…

– Dobrze, zastanowię się i odpowiem za dwa, trzy dni… Gdzie mieszkam?

– Zarezerwowaliśmy ci pokój w hotelu, blisko astroportu. Miłe, spokojne miejsce. A gdybyś chciał poznać swoją załogę, to… chłopcy mieszkają w tym samym hotelu. Ich nazwiska masz w tej teczce.

– Dobrze. Nie wiem tylko, co zrobić z dziewczyną… – zastanowił się Sloth.

– Jeśli sobie życzysz, to skierujemy któregoś z pilotów, żeby się nią zaopiekował. Mamy tu kilku dobrych… specjalistów.

– Nie, nie trzeba. Poradzę sobie jakoś. Mam trochę wprawy t w tej dziedzinie. Musiałefla już parę razy głupio się tłumaczyć w podobnych okolicznościach – burknął Sloth, biorąc pod pachę teczkę z dokumentacją.


"Ostatni raz dałem się wciągnąć w podobną aferę" – powtarzał sobie w myślach wertując papiery rozłożone na biurku w hotelowym apartamencie. Za oknem świeciło słońce, widać stąd było ogród z basenem pełnym opalonych, młodych ciał. Większość pokoi w hotelu okupował jakiś zespół baletowy, na korytarzu spotykało się co chwila smukłe, długonogie dziewczyny. To zupełnie rozpraszało Slotha. Z trudem przekopywał się przez dokumenty, usiłując wyobrazić sobie, co naprawdę mogło zdarzyć się na tej przeklętej "planecie Ksi".

Całe szczęście, że nie było kłopotów z Aldą. Zrozumiała od razu, pożegnała się bez dramatów. Nie musiał mieć żadnych wyrzutów sumienia, co najwyższej trochę żalu do losu, bo dziewczyna była naprawdę świetną towarzyszką jego skróconego tak nagle urlopu…

Rozumiał teraz, dlaczego Komendanturze tak zależy na możliwie szybkim wysłaniu ekspedycji zwiadowczej. Sprawa miała parę aspektów, wśród których polityczny i społeczny zajmowały czołowe miejsca. Człowiek współczesny oswoił się i pogodził z sytuacją, w której potężne siły kształtują jego byt, manipulują jego życiem i otoczeniem w jakim żyje. W świecie rozwiniętej cywilizacji technicznej niezbędne jest zaufanie człowieka do systemu, którego jest częścią. Warunkiem tego zaufania jest jednakże pewne minimum poczucia bezpieczeństwa, jakie system musi zapewniać jednostce. Wieść o tym, że zaginęła ekspedycja naukowa do obcej gwiazdy, wstrząsa wprawdzie i smuci, ale nikt nie obwinia za to systemu, władz czy uczonych. Traktuje się to jako normalną cenę płaconą za postęp wiedzy. Jeśli jednak gdzieś na Ziemi lub innej planecie układu zginie zwykły człowiek – pasażer rakiety, pacjent, przechodzień, nieostrożne dziecko – ktoś, kto zaufał bezpiecznym w zasadzie urządzeniom, oddanym na użytek publiczny, które właśnie zawiodły – wówczas budzi się lęk w pozostałych użytkownikach techniki, niekoniecznie nawet podróżujących rakietami c/y spacerujących po ulicach ruchliwych miast… Fakt taki podrywa zaufanie do systemu, powoduje zachwianie poczucia bezpieczeństwa jednostki.

Jakież fatalne wrażenie musiała wywrzeć na opinii publicznej wiadomość o zaginięciu Konwoju, transportującego uśpionych w anabiozie,,zwykłych" ludzi, którzy zaufali organizatorom tego przedsięwzięcia… Już sama ta wieść wzburzyć musiała do głębi nawet tych, co nigdy w życiu nie wsiedliby do najzwyklejszej rakiety międzykontynentalnej.

Ale to jeszcze pół biedy. Uczestnicy przedsięwzięcia osadniczego byli ochotnikami – poniekąd wiec brali w rachubę znikome, lecz realne ryzyko, o którym ich uprzedzano. Jeszcze gorsze skutki mogła wywołać sytuacja, w której odpowiednie czynniki zwlekają z wyjaśnieniem sprawy, z udzieleniem pomocy… Tu już każdy przeciętny obywatel wyobraża sobie siebie samego lub swych bliskich – na przykład w windzie miedzy piętrami wieżowca albo w zakleszczonym w kanale wagonie podziemnej kolei pneumatycznej, albo w dziesiątku innych codziennych realnych sytuacji… I co? I nikt nie spieszy z ratunkiem? – pyta szary człowiek. Gdzie są ci, którzy powinni udzielić pomocy? Czy wolno tolerować opieszałość w takich okolicznościach? Jeśli się nic nie robi przez kilka lat w sprawie zaginionych czterech tysięcy zwykłych obywateli – to na cóż może liczyć jeden zwykły obywatel, który zasłabł w przejściu podziemnym albo ugrzązł w szybie windy?

Takie skojarzenia, powstające w umysłach milionów ludzi, stają się diabelnie destruktywne dla urabianego w nich przez całe życie poczucia bezpieczeństwa, tak ważnego dla funkcjonowania systemu społecznego.

Wysłanie ekspedycji na Ksi było więc konieczne w znacznej mierze dla osiągnięcia spektakularnych efektów propagandowych: popatrzcie ludzie, oto wyciągamy pomocną dłoń do tych, których wpakowaliśmy w kabałę. Odpowiadamy za posunięcia dokonane przez nasz system, choć to nie my ich wysłaliśmy, lecz nasi ojcowie i dziadkowie.

Jednakże wyprawa zwiadowcza nie była tak bardzo pozbawiona realnych szans niesienia pomocy, jak się Slothowi wydawało na początku. Po przemyśleniu sprawy doszedł do wniosku, że naprawdę ma szansę kogoś uratować, choć od ostatniej depeszy z rejonu Ksi minęło dwadzieścia pięć lat. Jeśli bowiem założyć, że przyczyną milczenia są jakieś kłopoty techniczne, nie zaś totalna zagłada wszystkich jednostek Konwoju, to trzeba brać pod uwagę szereg różnych możliwych sytuacji. Może statki krążą na orbitach wokół Ksi, gdzie, jak wiadomo, dotarły – wraz z nieodłącznymi zasobnikami pełnymi hibernowanych ludzi? Może zasobniki osadzono na powierzchni planety, a dopiero później jakieś nieszczęście spotkało żywą załogę? Trudno wprost wyobrazić sobie, by ani jeden statek nie ocalał, ani jeden pojemnik z ludźmi nie pozostał – w przestrzeni lub na powierzchni… A jeśli pozostał choć jeden – to obowiązkiem ludzi z Ziemi jest dotrzeć tam i sprawę wyjaśnić. Każdy ze statków dźwigał po pięć takich zasobników z ludzkim ładunkiem. Każdy zasobnik – to dwieście osób w stanie anabiozy.

Dopóki zasobnik jest nie naruszony, a powierzchnia jego otrzymuje pewną minimalną ilość energii świetlnej, stan anabiozy jest podtrzymywany, a ludzie w środku są nadal w stanie utajonego życia. Nie wolno ich pozostawiać w takiej sytuacji zbyt długo, bo trwałość urządzeń podtrzymujących ich zamrożone życie jest ograniczona w czasie.

Biorąc pod uwagę wyniki tych rozważań, Sloth pozbył się poczucia bezsensowności sprawy, w którą go wciągnięto. Wiedział, że jako pilot nie będzie specjalnie pożyteczny na statku fotonowym. Nie znał tego typu napędu, nie mógł go znać… Liczyło się tu jednak jego doświadczenie nabyte na obcych planetach, ów nie dający się niczym zastąpić zespół przyzwyczajeń i doświadczeń zwany instynktem eksploracyjnym, pozwalający optymalnie reagować w nietypowych sytuacjach.

Przejrzał do końca raporty i wyciągi z dokumentów dotyczących wyprawy, wypisując sobie wątpliwości oraz sporządzając listę materiałów szczegółowych, które należało zabrać ze sobą.

Potem wrócił do pierwszych arkuszy, zawierających charakterystykę "planety Ksi", jak zaczął ją w myślach nazywać, zgodnie z kryptonimem widniejącym na teczce.

Z chwilą, gdy sprawa przestała być tajna, prasa używała właściwej, astronomicznej nazwy tej planety. Jednak ów kryptonim bardziej się Slothowi podobał. Grecka litera Ksi, odpowiednik łacińskiego X, kojarzyła się z niewiadomą – niewiadomą równania, które należało rozwiązać, by wyświetlić prawdę o owej tajemniczej Ksi w dalekim, odległym o ponad dwadzieścia lat świetlnych układzie planetarnym…

Gwiazda centralna tego układu, pod pewnymi względami podobna do Słońca, była od niego nieco mniejsza. Posiadała tylko trzy planety i rozległy pas asteroidów – prawdopodobnie ślad czwartej, która uległa ongiś kosmicznej katastrofie.

Planety były różnej wielkości, jedna zaś z nich rokowała duże nadzieje, jako siedlisko życia organicznego. Wiele dziesiątków lat oczekiwano na wyniki badań dokonanych przez całą serię próbników i automatów badawczych, które udało się osadzić na jej powierzchni. Rezultaty okazały się tak rewelacyjne, że nie zwlekając przystąpiono do organizowania ekspedycji na wielką skalę. Pomysł z osadnikami nie wzbudził większych sprzeciwów wśród fachowców. Jeśliby miało okazać się, że zaszła jakaś pomyłka co było prawie zupełnie niemożliwe w świetle uzyskanych danych – to zawsze można było wrócić natychmiast do Układu Słonecznego z całym bagażem hibernowanych. Trwałoby to wprawdzie znacznie dłużej niż podróż w tamtą stronę, bo statki nie mogły zabrać zbyt dużo paliwa i nie osiągnęłyby w swym powrocie pełnej prędkości podróżnej. Dla osadników i czas nie miał jednakże znaczenia – i tak zdecydowali się przecież na zerwanie ze swą współczesnością.

Zamiast wiec zabierać dostatecznie dużo paliwa na powrót, co od początku podejrzanie pachniałoby brakiem optymizmu, załadowano ile się dało zapasów żywności, sprzętu, maszyn i urządzeń dla łatwiejszego "rozruchu" planowanego przyczółka ludzkości. Równocześnie myślano już o tworzeniu podobnych na kilku innych planetach, gdzie wyprawy załogowe i bezludne próbniki wykryły znośne dla ludzi warunki.

Planetę Ksi zbadano rzeczywiście w sposób imponująco drobiazgowy, co było możliwe właśnie dlatego, że wysłano tam bezdusznie precyzyjne automaty, cierpliwe i dokładne, odporne na trudy i zmęczenie – czego nie da się powiedzieć o najlepszych nawet zespołach ludzkich.

Dla fachowców jasne było, że wartość takich badań, ich zakres i dokładność, znacznie przewyższa to, co można by osiągnąć wysyłając tam najpierw ludzką załogę badawczą, notabene przy znacznie większych kosztach.

W opinii ogółu, złożonego z laików, którym zwykle przewodzą niektórzy kiepscy dziennikarze wspierani przez, starzejące się gwiazdy holowizji i inne "publiczne twarze" usiłujące za wszelką cenę pozostać w centrum zainteresowania masowego odbiorcy, propozycja wysłania osadników wzbudziła szereg wątpliwości. Domagano się uprzedniego wysłania małej grupy badawczej, co opóźniłoby oczywiście całe przedsięwzięcie o dalszych parę dziesiątków lat i było zupełnie niepotrzebne.

Ostatecznie znaleźli się ochotnicy, w nadmiarze nawet, którzy polecieli. Sprawa przycichła, komunikaty wzbudzały coraz mniejsze zainteresowanie – i dopiero ich brak wskrzesił – innych już zresztą – przeciwników polityki osadniczej…

Co się tyczy samej planety Ksi, mówiąc w wielkim skrócie, posiadała ona wszystko, co człowiekowi potrzebne do życia. Grawitacja, ciśnienie i skład atmosfery, przedział temperatur, klimat – wszystko to znakomicie mieściło się w granicach akceptacji przez organizm człowieka. Flora i fauna, oparte na tych samych strukturach białkowych co ziemskie, mogły, dawać gwarancję rozwoju rolnictwa i niektóre gatunki zwierząt mogły stać się źródłem białka spożywczego. Wody było pod dostatkiem, ogólne rozpoznanie geologiczne przyniosło informacje o wielu cennych surowcach zawartych w skorupie planety.

Słowem – Nowa Ziemia bez ludzi, jak gdyby oczekująca na gospodarzy…

Eksperyment osadniczy miał – wśród innych – także cel propagandowy. Należało wreszcie przełamać mit o wrogim nam kosmosie, niszczącym wszelkie życie, czyhającym ha każdego, kto naruszy jego samotność i bezludność… "Kosmos dla człowieka", "My, obywatele Kosmosu", "Człowiek przekracza próg Wszechświata" – oto niektóre hasła z prasy i holowizji, którymi propagowali przedsięwzięcie jego organizatorzy.

Sloth przejrzał raz jeszcze pobieżnie cały zestaw informacji, zebrał je na powrót do teczki i zapiął ją z trzaskiem.

– Dość! – powiedział do siebie, odchylając plecy na oparcie krzesła.

Przeciągnął się, prostując grzbiet. Spojrzał na zegar. Dawno minęła pora obiadu, a on nawet tego nie spostrzegł!

– Wciągnęło mnie, do licha! – mruknął z sarkastycznym uśmiechem. – Ciekawe, czy się z tego… wyciągnę… Oby nie musieli mnie z kolei ratować.

Mówienie do siebie w samotności pustego pomieszczenia było nawykiem, któremu nie dziwił się żaden człowiek mający choć raz odbytą służbę wachtową na statku międzygwiezdnym.

Sloth podszedł do okna i spoglądał przez dłuższą chwilę na rząd wspaniałych damskich nóg dyndających nad wodą. Tancerki obsiadły krawędź basenu, wystawiając do słońca twarze, ramiona, i co tam jeszcze miały…

– Nie! – warknął, odwracając się od okna. – Już żadnych dziewczyn!

Wszedł do łazienki, umył twarz i ręce, zmienił koszulę i poszedł na spóźniony obiad.

Загрузка...