Pewnego pięknego czerwcowego dnia wysmukły, skromnie odziany, młody człowiek wkroczył zdecydowanie do biur Agencji Podróży Transstellarnych. Przemaszerował obok jaskrawego plakatu reklamującego Dożynki na Marsie nie rzuciwszy nań nawet okiem. Nie zwrócił uwagi na gigantyczny fotofresk z pląsającymi gajami Traganium. Zignorował dwuznaczne nieco malowidło obrazujące rytuały pierwotne na Opiuchusie II i podszedł do biurka urzędnika z działu rezerwacji.
— Chciałbym zabukować przelot na Tranai — oznajmił młodzian.
Urzędnik zamknął swój egzemplarz „Niezbędnych Wynalazków” i zadumał się.
— Tranai? Tranai? Czy to nie jeden z księżyców Kenta IV?
— Nie — odparł młody człowiek. — Tranai to planeta krążąca wokół słońca o tej samej nazwie. Chciałbym zarezerwować tam przelot.
— Nigdy o niej nie słyszałem — urzędnik zdjął katalog gwiazd, uproszczoną mapę gwiezdną i egzemplarz „Drugorzędnych Tras Kosmicznych”. — No, tak — oświadczył w końcu. — Każdego dnia można się czegoś nauczyć. Chce więc pan zarezerwować lot na Tranai, panie…
— Goodman. Marvin Goodman.
— …panie Goodman. Cóż, wygląda na to, że ta Tranai jest najdalszym od Ziemi miejscem, jakie można osiągnąć nie opuszczając Drogi Mlecznej. Nikt tam nie bywa.
— Wiem. Czy może mi pan załatwić przelot? — zapytał Goodman, a w jego głosie pobrzmiewała nuta hamowanego podniecenia.
Urzędnik pokręcił głową.
— Nie ma szans. Nawet nonskedy nie latają tak daleko.
— A dokąd może mnie pan dowieźć?
Urzędnik obdarzył go zwycięskim uśmiechem.
— Po cóż się przejmować? Mogę wysłać pana do świata, który ma to wszystko, co tamta planetka, a bije ją bliskością, niższymi kosztami, przyzwoitymi hotelami, wycieczkami krajoznawczymi…
— Chcę lecieć na Tranai — oświadczył Goodman nieugięcie.
— Ale nie ma sposobu, żeby tam dotrzeć — wyjaśniał urzędnik cierpliwie. — Cóż spodziewa się pan tam znaleźć? Może mógłbym pomóc.
— Może mi pan pomóc rezerwując bilety aż do…
— Czy chodzi o przygodę? — pytał urzędnik, wyciągając wnioski z nieatletycznej postury Goodmana i jego uczenie przygarbionych pleców. — Pozwoli więc pan, że zasugeruję Africanusa II, prymitywny glob rojący się od dzikich plemion, tygrysów szablastozębnych, ludożerczych paproci, grzęzawisk, aktywnych wulkanów, pterodaktyli i w ogóle wszystkiego. Ekspedycje wyruszające z Nowego Jorku co pięć dni łączą w sobie maksimum ryzyka i absolutne bezpieczeństwo. Gwarantowany łeb dinozaura albo zwracamy pieniądze.
— Tranai — rzekł Goodman.
— Hmm — urzędnik obrzucił szacującym spojrzeniem zaciśnięte usta i bezkompromisowe oczy Goodmana. A może jest pan znużony purytańskimi ograniczeniami naszej Ziemi? W takim razie niech mi wolno będzie zaproponować wycieczkę na Almagordo III, Perłę Południowego Pasa Granicznego. Nasz dziesięciodniowy, uwzględniający wszelkie koszty, program obejmuje zwiedzanie tajemniczej Kazby Almagordyjskiej, wizyty w ośmiu klubach nocnych (stawiamy pierwszą kolejkę!), odwiedziny w fabryce cyntalu, gdzie po fenomenalnie okazyjnych cenach może pan nabyć oryginalne paski cyntalowe, buty i pantofle, oraz w dwóch gorzelniach. Dziewczęta z Almagordo są piękne, pełne werwy i odświeżająco naiwne. Uważają Turystę za najdoskonalszą i najbardziej pożądaną formę istoty ludzkiej. A więc…
— Tranai — powtórzył Goodman. — Jak daleko może mnie pan wyprawić?
Sposępniały urzędnik wydobył bloczek biletów.
— „Królową Konstelacji” dotrze pan na Legis II i tam przesiądzie się pan na „Chwałę Galaktyki”, która zabierze pana na Oume. Tam łapie pan statek lokalny, który po międzylądowaniach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Ostrydze wysadza pana na Tung-Bradar IV, o ile, rzecz jasna, nie rozleci się po drodze. Nonsked wywiezie pana za Wir Galaktyczny (jeśli zdoła się przebić) na Aloonsridgię, skąd pocztowcem poleci pan na Bellismoranti. Sądzę, że ten pocztowiec wciąż jeszcze kursuje. I w ten sposób będzie pan mniej więcej w połowie drogi. Później może pan liczyć tylko na siebie.
— Znakomicie — rzekł Goodman. — Czy zdoła mi pan przygotować dokumenty na dzisiejsze popołudnie?
Urzędnik przytaknął.
— Panie Goodman — zapytał z rozpaczą — jakiego rodzaju miejscem ma być ta Tranai?
Goodman uśmiechnął się anielsko.
— Utopią — powiedział.
Większą część swojego życia Marvin Goodman przeżył w stanie New Jersey, mieście Seakirk, przez blisko pięćdziesiąt lat kontrolowanym to przez jednego politycznego bossa, to przez drugiego.
Większość mieszkańców tego miasta obojętna była na korupcję w sferach wysokich i niskich; na wojny gangów, hazard, alkoholizm nieletnich i przyzwyczajona do widoku niszczejących ulic, trzaskających ze starości zbiorników wodnych, do psujących się elektrowni i rozpadających się wiekowych domów, gdy bossowie budowali coraz okazalsze rezydencje, dłuższe baseny i cieplejsze stajnie. Ludzie do tego przywykli. Ale nie Goodman.
Urodzony krzyżowiec, pisał artykuły programowe, których nie drukowano, i listy do Kongresu, których nie czytano, agitował za uczciwymi kandydatami, których nie wybierano, i organizował Ligę Uzdrowienia Społecznego Obywateli Przeciw Gangsteryzmowi, Unię Obywatelską na Rzecz Uczciwych Sił Policyjnych, Stowarzyszenie przeciw Hazardowi, Komitet Równych Szans Zawodowych dla Kobiet i dziesiątki innych.
Nic nie wynikało z jego wysiłków. Ludzie byli zbyt apatyczni, żeby się przejmować. Skorumpowani politycy po prostu wyśmiewali go, a czegoś takiego Goodman znieść nie potrafił. A potem, jakby tego było mało, narzeczona porzuciła go dla hałaśliwego młodzieńca w sportowej kurtce, którego jedyną pozytywną cechą było posiadanie pakietu kontrolnego w Seakirk Construcion Corporation.
Był to cios dobijający. Dziewczyna zdawała się nieporuszona faktem, że SCC używała do produkcji cementu nieproporcjonalnie dużych ilości piasku i zaniżała jakość swych stalowych dźwigarów. Jak to ujęła:
— Wielkie mecyje, Marvie, no i co z tego? Takie jest życie. Musisz być realistą…
Goodman nie miał zamiaru być realistą. Niezwłocznie udał się do Eddie’s Moonlight Bar, gdzie między jednym drinkiem a drugim jął kontemplować powab szałasu z trawy w zielonym piekle Wenus.
Do baru wkroczył wyprostowany mężczyzna o orlim obliczu. Jego krępowany grawitacją krok, jego bladość, blizny radiacyjne i przenikliwe szare oczy powiedziały Goodmanowi, że jest kosmolem.
— Pospieszny na Tranai, Sam — rzekł barmanowi stary podróżnik.
— Ahoj, już leci, kapitanie Savage — odparł barman.
— Tranai? — wyszeptał Goodman mimowolnie.
— Tranai — potwierdził kapitan. — Nigdyś o niej nie słyszał, synku, co?
— Nie, panie kapitanie — wyznał Goodman.
— Ano, synku — rzekł kapitan Savage — zbiera mi się dziś na gadanie, więc ci opowiem o Tranai Błogosławionej, hen, za Wirem Galaktycznym.
Zamgliły się oczy kapitana, a uśmiech złagodził ostry zarys jego ust.
— Żelaznymi ludźmi w stalowych statkach byliśmy w owe dni. Ja, Johnny Cavanaugh i Żaba Larsen do samego piekła byśmy polecieli po nieduży ładunek terganium i jeszcze Belzebuba porwali na jungę, gdyby nam ludzi brakowało. To były dni, gdy kosmiczny szkorbut zabierał co trzeciego człowieka, a duch Wielkiego Dana Mc’Clintocka straszył na szlakach. Moll Gann wciąż prowadziła Tawernę pod Czerwonym Kogutem na Asteroidzie 342-AA, żądając pięciuset dolców za kufelek piwa i dostając je, jako że w promieniu dziesięciu miliardów mil innej knajpy nie było. W owych dniach Gnojniki wciąż rżnęły na Gwiezdnej Grani i statki na Prodgenum musiały przechodzić przez Szpaler Łamigrzbietów. Więc możesz sobie wyobrazić, synku, jakem się czuł, gdy pewnego pięknego dnia trafiłem na Tranai.
Goodman słuchał, a stary kapitan kreślił obraz wielkich dni, wątłych statków przeciwko żelaznemu niebu, statków mknących w dal, zawsze w dal, ku najodleglejszym granicom Galaktyki.
I tam, na skraju Wielkiej Nicości, była Tranai.
Tranai, gdzie znaleziono Sposób, a ludzie nie byli już wprzężeni w Kierat. Tranai Przeobfita, spokojna, twórcza, szczęśliwa społeczność — nie świętych, nie ascetów ani też intelektualistów, ale zwykłych ludzi, którzy osiągnęli utopię.
Przez godzinę mówił kapitan Savage o wielokształtnych cudach Tranai, skończywszy zaś opowieść, pożalił się, że w gardle mu wyschło. Próżniowe gardło, tak to nazwał, i Goodman zamówił dlań następnego pospiesznego na Tranai i jednego dla siebie. Pociągając egzotyczną szarozieloną miksturę Goodman również zatonął w marzeniach.
W końcu, bardzo delikatnie, zapytał:
— Dlaczego pan tam nie wraca, kapitanie?
Starzec potrząsnął głową.
— Kosmischias. Jestem uziemiony na dobre. W tamtych czasach nie wiedzieliśmy zbyt wiele o nowoczesnej medycynie. Nadaję się tylko do ziemskiej roboty.
— Czym się pan zajmuje?
— Jestem brygadzistą w Seakirk Construcion Company — westchnął kapitan. — Ja, którym dowodził pięćdziesięciodyszowym kliprem! Sposób, w jaki ci faceci robią cement… Cóż, przelecimy jeszcze po maluchu na cześć pięknej Tranai?
Przelecieli po kilka. Gdy Goodman opuszczał bar, decyzja była powzięta. Gdzieś we wszechświecie znaleziono modus vivendi, praktyczne rozwiązanie odwiecznego marzenia człowieka o doskonałości.
Nie zadowoli się niczym pomniejszym.
Następnego dnia rzucił swą pracę projektanta w East Coast Robot Works i podjął z banku oszczędności całego życia.
Wyruszał na Tranai.
„Królową Konstelacji” poleciał na Legis II, gdzie złapał „Chwałę Galaktyki” na Oume. Po międzylądowaniach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Ostrydze — posępnych planetkach — osiągnął Tung-Bradar IV. Bez przygód minął Wir Galaktyczny i dotarł w końcu do Bellismoranti, gdzie kończyły się wpływy Ziemi.
Za niebotyczne wynagrodzenie lokalna linia kosmiczna przewiozła go na Dvasta II, stąd zaś frachtowiec zabrał aż za Seves, Olgo i Mi na podwójną planetę Mvanti. Tu ugrzązł na trzy miesiące, wykorzystując czas na hipnopedyczny kurs języka tranajskiego. Wynajął w końcu nielicencjonowanego pilota i ten dostarczył go na Dinga.
Na Dingu aresztowano go jako higastomerytrejskiego szpiega, zdołał jednak zbiec i w ładowni rakiety przewożącej rudę dotrzeć na g’Moree, gdzie poddawszy się kuracji w związku z odmrożeniami, porażeniem termicznym i powierzchownymi poparzeniami radiacyjnymi, załatwił wreszcie przelot na Tranai.
Nie wierzył własnemu szczęściu, gdy przemknąwszy obok księżyców Doe i Ri statek wylądował w Port Tranai.
Kiedy otworzyły się śluzy, Goodman znajdował się w stanie całkowitej depresji. Było to w części poczucie zawodu, nieuniknione po takiej podróży, jaką przeżył, co więcej jednak, Goodman przeraził się nagle, że Tranai może okazać się humbugiem.
Przemierzył Galaktykę zawierzywszy gawędzie starego kosmola, która teraz nie brzmiała aż tak prawdopodobnie.
Wysiadł. Port Tranai wydawał się miastem nader przyjemnym. Ulice były ludne, a w sklepach piętrzyły się stosy towarów. Tubylcy, których mijał, wyglądali jak zwykli ludzie w jakimkolwiek innym świecie, a niewiasty były wręcz atrakcyjne.
Było tu jednak coś dziwnego, coś subtelnie, a przecież zdecydowanie złego, coś innego. Potrzebował chwili, by to określić.
Zdał sobie sprawę, że na każdych dziesięciu mężczyzn w polu widzenia przypada tylko jedna kobieta. I, co jeszcze dziwniejsze, każda z nich miała albo mniej niż osiemnaście, albo więcej niż trzydzieści pięć lat.
Cóż stało się z kobietami w grupie wiekowej osiemnaście-trzydzieści pięć lat? Czy jakieś tabu broni im ukazywania się w miejscach publicznych? Czy może wytrzebiła je epidemia?
Musi tylko poczekać, a wszystkiego się dowie.
Podążył do Gmachu Idriga, gdzie skupiały się wszystkie tranajskie agendy rządowe, i zaanonsował się w biurze Ministra do Spraw Obywateli Innych Planet. Poproszono go natychmiast.
Biuro było małe i zagracone, a na tapetach widniały osobliwe niebieskie plamy. Goodmana uderzył fakt, że na ścianie złowieszczo wisiała wielkokalibrowa strzelba wyposażona w tłumik i lunetę. Nie miał czasu zastanowić się nad tą kwestią, minister bowiem porwał się z krzesła i jął dziarsko potrząsać jego dłonią.
Minister był tłustym, wesołym panem w wieku jakichś pięćdziesięciu lat. Na szyi miał mały medalion ozdobiony herbem Tranai — błyskawicą przecinającą ziarnko zboża. Goodman wysunął poprawny wniosek, że to insygnium jego urzędu.
— Witamy na Tranai — oświadczył minister serdecznie. Zrzucił z krzesła stos papierów i gestem poprosił Goodmana, by usiadł.
— Panie ministrze — zaczął Goodman w formalnej tranajszczyźnie.
— Den Melith się nazywam. Mów mi Den. Jesteśmy tu dość nieoficjalnie. Połóż stopy na biurku i czuj się jak u siebie. Cygaro?
— Nie, dziękuję — odparł nieco stropiony Goodman. — Panie… aaa… Den, przybyłem z Terry, planety, o której musiałeś słyszeć.
— Jasne, słyszałem — rzekł Melith. — Nerwowe, zatłoczone miejsce, prawda? Bez urazy, rzecz jasna.
— Rzecz jasna. Takie właśnie jest i moje zdanie. Powód, dla którego tu przybyłem… — Goodman zawahał się, mając nadzieję, że jego słowa nie zabrzmią humorystycznie. — Cóż, słyszałem o Tranai pewne historie. Wydają się niedorzeczne, gdy o nich teraz myślę. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zapytać…
— Pytaj, o co chcesz — wtrącił Melith wylewnie. Dostaniesz uczciwą odpowiedź.
— Dzięki. Słyszałem, że na Tranai od czterystu lat nie było nic w rodzaju wojny.
— Od sześciuset — poprawił go Melith. — I żadnej w polu widzenia.
— Ktoś mi mówił, że na Tranai nie ma przestępczości.
— Absolutnie żadnej.
— A w związku z tym nie ma policji, sądów, sędziów, szeryfów, katów, kuratorów, agentów rządowych. Ani też więzień, domów poprawczych czy innych miejsc odosobnienia.
— Nie potrzebujemy ich — wyjaśnił Melith — nie ma bowiem przestępstw.
— Mówiono mi — rzekł Goodman — że na Tranai nie ma ubóstwa.
— Ja przynajmniej o nim nie słyszałem — odparł Melith radośnie. — Czy jesteś pewien, że nie masz ochoty na cygaro?
— Nie, dziękuję — podniecony Goodman pochylił się do przodu. — Rozumiem więc, że osiągnęliście stabilną ekonomię nie uciekając się do praktyk socjalistycznych, komunistycznych, faszystowskich ani też biurokratycznych?
— Oczywiście — rzekł Melith.
— Że obowiązuje u was wolna gra sił społecznych, rozkwitają inicjatywy indywidualne, a funkcje rządowe sprowadzone zostały do absolutnego minimum?
Melith przytaknął.
— Ogólnie rzecz biorąc, rząd zajmuje się drobnymi kwestiami porządkowymi, opieką nad ludźmi w podeszłym wieku, upiększaniem krajobrazu.
— Czy to prawda, że odkryliście sposób rozdziału dóbr bez uciekania się do interwencji administracyjnej, a nawet bez systemu podatkowego, sposób oparty w całości na wyborze indywidualnym? — rzucił Goodman wyzywająco.
— Och, tak, absolutnie.
— A czy jest także prawdą, że korupcja nie dotknęła tranajskich instytucji rządowych żadnego szczebla?
— W istocie — rzekł Melith. — I przypuszczam, że właśnie z tego powodu mamy takie kłopoty w znajdowaniu ludzi, którzy chcieliby sprawować urzędy publiczne.
— A więc kapitan Savage mówił prawdę?! — wrzasnął Goodman, przestając nad sobą panować. — To jest utopia!
— Nam się tu podoba — powiedział Melith.
Goodman głęboko zaczerpnął powietrza i spytał:
— Czy mogę tu u was pozostać?
— Czemu nie? — Melith wyciągnął formularz. — Nie mamy ograniczeń imigracyjnych. Powiedz, jaki jest twój zawód.
— Na Ziemi byłem projektantem robotów.
— Masa możliwości w tej branży. — Melith zaczął wypełniać formularz. Jego pióro zrobiło kleksa. Minister rzucił nim obojętnie o ścianę; pióro roztrzaskało się zdobiąc tapetę kolejną plamą.
— Wypełnimy ten dokument jakimś innym razem rzekł. — Teraz nie jestem w nastroju.
Opadł na oparcie krzesła.
— Pozwól, że dam ci jedną radę. Czujemy tu, na Tranai, żeśmy się bardzo przybliżyli do tej, jak ją nazywasz, utopii. Ale nasza państwowość nie jest wysoce zorganizowana. Nie mamy skomplikowanego kodeksu praw. Żyjemy przestrzegając kilku niepisanych praw czy, jak ty byś powiedział, zwyczajów. Poznasz ich naturę. I oto moja jedyna rada — choć z całą pewnością nie rozkaz — przestrzegaj ich.
— Będę to robił! — wykrzyknął Goodman. — Mogę pana zapewnić, sir, że nie mam zamiaru zagrozić jakiemukolwiek elementowi waszego raju.
— Och, nie martwiłem się o nas — odparł Melith z pełnym zaskoczenia uśmiechem. — Miałem na względzie twoje bezpieczeństwo. Być może moja żona będzie mieć dla ciebie inne rady.
Wcisnął wielki guzik na swym biurku. Natychmiast ukazała się niebieskawa mgła. Mgła poczęła się skupiać i po chwili Goodman dostrzegł przed sobą przystojną młodą kobietę.
— Dzień dobry, mój drogi — powiedziała do Melitha.
— Zbliża się wieczór — poinformował ją Melith. Moja droga, ten młody człowiek przybył aż z Ziemi, żeby zamieszkać na Tranai. Udzieliłem mu zwykłej rady. Czy moglibyśmy uczynić dla niego coś jeszcze?
Pani Melith rozmyślała przez moment, a potem spytała Goodmana:
— Czy jesteś żonaty?
— Nie, psze pani — odparł Goodman.
— W takim razie powinien poznać miłą dziewczynę — powiedziała pani Melith do męża. — Starokawalerstwo, choć, oczywiście, nie wzbronione, nie jest na Tranai mile widziane. Niech pomyślę… Co powiesz o tej ładniutkiej dziewczynie Drigantich?
— Zaręczona — rzekł Melith.
— Naprawdę? Czyżbym aż tak długo była w stazie? Mój drogi, to nieładnie z twojej strony.
— Byłem zapracowany — powiedział Melith przepraszająco.
— A Mihna Vensis? — Nie w jego typie.
— Janna Vley?
— Doskonała! — Melith puścił do Goodmana oko. — Niezmiernie atrakcyjna młoda dama. — Znalazł na biurku inne pióro, zapisał adres i wręczył go Goodmanowi. — Moja żona powiadomi ją telefonicznie, by jutro spodziewała się twojej wizyty.
— I wpadnij któregoś wieczoru na kolację — dodała pani Melith.
— Z rozkoszą — odparł kompletnie otumaniony Goodman.
— Miło było cię poznać — rzekła pani Melith.
Jej mąż wcisnął czerwony guzik. Uformowała się niebieska mgła i pani Melith zniknęła.
— Muszę już zamykać — powiedział Melith zerknąwszy na zegarek. — Ludzie mogą zacząć gadać, jeśli będą pracować po godzinach. Wpadnij któregoś dnia, to wypełnimy te formularze. I powinieneś odwiedzić też Najwyższego Prezydenta Borga w Dworzyszczu Narodowym. A może on do ciebie wpadnie. Tylko nie pozwól, żeby ten stary lis coś na ciebie zwalił. I nie zapomnij o Jannie.
Mrugnął szelmowsko i odprowadził Goodmana do drzwi.
Po chwili samotny Goodman znalazł się na chodniku. Dotarł do utopii, powiedział sobie, prawdziwej, oryginalnej, namacalnej utopii.
Ale były w niej sprawy bardzo zagadkowe.
Goodman zjadł obiad w małej restauracyjce i zameldował się w pobliskim hotelu. Dziarski boy zaprowadził go do pokoju, gdzie Goodman bezzwłocznie rozciągnął się na łóżku. Tarł z wysiłkiem oczy, próbując uporządkować wrażenia. Tak wiele przeżył i to wszystko w ciągu jednego dnia! I tak wiele spraw zbijało go z tropu. Proporcja mężczyzn do kobiet, na przykład. Zamierzał spytać o to Melitha.
Ale Melith mógł nie być najwłaściwszym człowiekiem, miał bowiem kilka osobliwych cech. Jak rzucanie o ścianę piórem. Czy był to postępek godny dojrzałego, odpowiedzialnego urzędnika? A żona Melitha…
Goodman wiedział, że pani Melith przybyła z derrsinowego pola stazy; rozpoznał charakterystyczną błękitną mgłę. Derrsinu używano również na Ziemi. Bywały niekiedy uzasadnione powody medyczne, by zawiesić wszelką aktywność, wszelki rozwój, wszelki rozkład. Wyobraźmy sobie, że pacjent rozpaczliwie potrzebuje jakiegoś serum, które można sprokurować tylko na Marsie. Cóż prostszego, jak pogrążyć go w stazie aż do chwili, gdy lek będzie mógł przybyć?
Ale na Ziemi polem mógł operować tylko licencjonowany lekarz. Za nieuzasadnione użycie groziły kary.
Nigdy nie słyszał o trzymaniu w tym polu żony.
A przecież, gdyby wszystkie tranajskie żony przetrzymywano w stazie, jasny stałby się powód nieobecności grupy wiekowej osiemnaście-trzydzieści pięć, a także proporcji liczbowej mężczyzn i kobiet.
Ale jakie było źródło owego technologicznego czarczafu?
I coś jeszcze leżało Goodmanowi na sercu, coś mało istotnego, lecz mimo to niepokojącego.
Strzelba na ścianie Melitha.
Czy polował nią na zwierzynę łowną? Musiałaby to być w takim razie nader wielka zwierzyna. Strzelectwo sportowe? Nie z lunetką. I po co tłumik? Dlaczego trzymał broń w swoim biurze?
Były to wszakże kwestie drobne, uznał Goodman; małe lokalne idiosynkrazje, które staną się dlań jasne, gdy pożyje na Tranai dłużej. Nie może przecież oczekiwać, że pojmie natychmiast i całkowicie coś, co jest w końcu obcą planetą.
Zapadał właśnie w drzemkę, gdy usłyszał stukanie do drzwi.
— Proszę wejść! — zawołał.
Mały człowieczek o szarej twarzy wślizgnął się pospiesznie do środka i zamknął za sobą drzwi.
— Jesteś tym człowiekiem z Ziemi, nieprawdaż?
— Istotnie.
— Wykombinowałem sobie, że tu będziesz — rzekł mały człowieczek z uśmiechem zadowolenia. — Trafiłem w dziesiątkę za pierwszym razem. Chcesz zostać na Tranai?
— Jestem tu na dobre.
— Znakomicie — powiedział przybysz. — Nie miałbyś ochoty zostać Najwyższym Prezydentem?
— Hę?
— Dobra pensja, wygodne godziny, kadencja tylko jednoroczna. Wyglądasz, na typ społecznika — oznajmił człowieczek pogodnie. — No i co powiesz?
Goodman nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.
— Chcesz mi powiedzieć — zapytał z niedowierzaniem — że tak zwyczajnie proponujesz mi najwyższy urząd w kraju?
— Co masz na myśli mówiąc „zwyczajnie”? — podniecił się człowieczek. — Czy sądzisz, że proponujemy Najwyższą Prezydenturę każdemu? Taka oferta to wielki zaszczyt.
— Nie zamierzałem…
— A ty, jako Ziemianin, posiadasz wyjątkowe predyspozycje.
— Czemu?
— Cóż, ogólnie wiadomo, że Ziemianie czerpią z władzy przyjemność. A my, Tranajanie, nie, ot i wszystko. Za dużo kłopotów.
Tak po prostu. Reformatorska krew Goodmana poczęła wrzeć. Mimo całej doskonałości Tranai, było tu jednak miejsce na ulepszenia. Zobaczył nagle siebie jako rządcę utopii, który dokonuje wielkiego dzieła czynienia ideału jeszcze doskonalszym. Ostrożność jednak powstrzymała go przed natychmiastowym wyrażeniem zgody. Może ten facet jest szajbusem.
— Dzięki za propozycję — rzekł Goodman. — Muszę to przemyśleć. Może powinienem porozmawiać z aktualnym beneficjantem i dowiedzieć się czegoś o naturze pracy.
— A jak sądzisz, skąd się tu wziąłem? — zapytał człowieczek. — Jestem Najwyższy Prezydent Borg.
Dopiero teraz Goodman dostrzegł oficjalny medalion na szyi gościa.
— Daj mi znać, gdy podejmiesz decyzję. Będę w Dworzyszczu Narodowym. — Uścisnął dłoń i wyszedł.
Goodman odczekał pięć minut, a potem zadzwonił na boya.
— Kim był ten człowiek?
— To był Najwyższy Prezydent Borg — odparł boy. — Wziąłeś robotę?
Goodman powoli pokręcił głową. Nagle pojął, że o Tranai musi się jeszcze dowiedzieć wie1e.
Następnego ranka Goodman sporządził alfabetyczną listę rozmaitych fabryk produkujących roboty i ruszył w poszukiwaniu pracy. Ku swemu zdumieniu dostał ją bez najmniejszych problemów w pierwszym miejscu, o które zahaczył. Wielkie Zakłady Robotów Domowych Abbaga zatrudniły go, ledwie zerknąwszy na referencje.
Jego nowy pracodawca, pan Abbag, był niski, miał groźny wygląd, ogromną siwą grzywę i roztaczał aurę ogromnej energii osobistej.
— Cieszę się, że mamy Ziemianina na pokładzie — rzekł Abbag. — 0 ile wiem, jesteście ludźmi pomysłowymi, a potrzebujemy tu bez wątpienia pomysłowości… Będę z tobą szczery, Goodman — mam nadzieję, że twój innoplanetarny punkt widzenia przyniesie mi korzyści. Znaleźliśmy się w impasie.
— Czy to problem produkcyjny? — spytał Goodman.
— Pokażę ci. — Abbag powiódł Goodmana przez fabrykę — Tłocznię, Obróbkę Cieplną, Laboratorium Analiz Rentgenologicznych, Montażownię — do Sali Prób, którą urządzono jak połączenie kuchni z bawialnią. Pod jedną ze ścian stał w szeregu tuzin robotów.
— Wypróbuj jednego — polecił Abbag.
Goodman zbliżył się do najbliższego z robotów i spojrzał na jego urządzenia sterujące. Były dość proste. Poddał maszynę standardowemu testowi, jak podnoszenie przedmiotów, zmywanie garnków i patelni, nakrywanie stołu. Reakcje robota były zupełnie poprawne, choć wściekle powolne. Na Ziemi podobną niezdarność wypleniono sto lat temu. Widać tu, na Tranai, byli trochę zacofani.
— Wygląda na dość wolnego — zauważył Goodman ostrożnie.
— Masz rację — rzekł Abbag. — Cholernie wolny. Osobiście myślę — że mniej więcej akurat. Ale Badania Rynku wykazują, że klienci chcą, żeby były jeszcze wolniejsze.
— Hę?
— Zabawne, co? — spytał Abbag smętnie. — Zaczniemy tracić pieniądze, jeśli spowolnimy je bardziej. Popatrz na jego flaki.
Goodman otworzył tylną pokrywę i zatrzepotał powiekami na widok plątaniny kabli. Po chwili zdołał się w nich rozeznać. Robot zbudowany był tak jak każda nowoczesna, ziemska maszyna na niedrogich układach scalonych. Ale zainstalowano w nim specjalne przekaźniki spowolniające sygnał, moduły wygłuszające impuls i mechanizmy obniżające napięcie.
— Tylko mi powiedz — gniewnie zapytał Abbag — jak możemy spowolnić go jeszcze bardziej, nie zwiększając jego rozmiaru o jedną trzecią a ceny po dwakroć? Nie mam pojęcia, o jaki rodzaj oddoskonalenia będą się dopominać w najbliższej kolejności.
Goodman próbował przystosować się mentalnie do koncepcji oddoskona1enia maszyny.
Ziemskie fabryki starały się zawsze budować roboty o reakcjach szybszych, sprawniejszych, dokładniejszych. Nigdy nie miał powodu, by kwestionować sensowność tej zasady. I nie znajdował go teraz.
— A jakby tego było mało — skarżył się Abbag plastik, który zsyntetyzowaliśmy dla tego właśnie modelu, akatalizował albo diabli wiedzą co. Popatrz.
Kopnął robota w część brzuszną. Plastik wgiął się jak arkusz cyny. Kopnął ponownie. Plastik wgiął się głębiej, a robot zaczął terkotać i migać patetycznie. Trzeci kopniak roztrzaskał powłokę. Wnętrzności robota eksplodowały, zaściełając podłogę.
— Dość tandetny — rzekł Goodman.
— Niewystarczająco tandetny. Powinien się rozpaść od pierwszego kopniaka. Nasi klienci nie będą mieli żadnej satysfakcji z wsadzania im stopy w brzuch przez cały dzień. Ale powiedz, jak niby mam wyprodukować plastik, który zniesie normalną eksploatację — bo nie chcemy, żeby te rzeczy rozpadały się przypadkowo — a jednak rozleci się w kawałki, kiedy klient tego zapragnie?
— Jedną chwileczkę — zaprotestował Goodman. Ustalmy to sobie. Celowo spowalniacie te roboty, by tak irytowały ludzi, że ci je zniszczą?
Abbag uniósł brwi. — Oczywiście!
— Dlaczego?
— Ty jesteś tu nowy — rzekł Abbag. — Wie o tym każde dziecko. To rzecz fundamentalna.
— Będę wdzięczny, jeśli mi wyjaśnisz.
Abbag westchnął.
— Cóż, przede wszystkim, jak wiesz, każdy wynalazek mechaniczny jest źródłem irytacji. Ludzkość charakteryzuje się głęboką i odwieczną nieufnością wobec maszyn. Psychologowie nazywają to instynktowną reakcją życia na pseudożycie. Zgodzisz się ze mną w tej kwestii?
Marvin Goodman przypomniał sobie całą tę niepokojącą literaturę, jaką czytał — o buntach maszyn, mózgach cybernetycznych przejmujących władzę nad światem, androidach w natarciu i tak dalej. Pomyślał o humorystycznych artykułach i facetach strzelających do swych telewizorów, roztrzaskujących tostery o ścianę, albo „wyrównujących rachunki” z samochodami. Przypomniał sobie też wszystkie kawały o robotach podminowane głęboką wrogością.
— Myślę, że mogę się na to zgodzić — powiedział Goodman.”
— Więc pozwól, że moją tezę ujmę inaczej — rzekł Abbag pedantycznie. — Każda maszyna jest źródłem irytacji. Im lepiej działa, tym bardziej irytuje. Stąd, w konsekwencji, wniosek, że maszyna działająca doskona1e jest ogniskiem frustracji, utraty szacunku do siebie, resentymentów bez adresu…
— Chwileczkę! — zaoponował Goodman. — Tak daleko bym się nie posunął!
— …i schizofrenicznych fantazji — ciągnął nieubłaganie Abbag. — Ale maszyny są nieodzowne w zaawansowanej gospodarce. Najlepszym tedy rozwiązaniem z 1udzkiego punktu widzenia jest posiadanie maszyn zawodnych.
— Zupełnie tego nie chwytam.
— To oczywiste. Na Ziemi wasze gadgety pracują na granicy optimum, wywołując uczucie niższości w ludziach, którzy je obsługują. Niestety, macie masochistyczne tabu plemienne, które broni je przed zniszczeniem. Rezultat? Ogólny niepokój w obecności uświęconej i nieludzko sprawnej Maszyny i poszukiwanie obiektu agresji, którym zwykle staje się żona lub przyjaciel. Bardzo żałosny stan rzeczy. Och, wszystko, jak sądzę, gra w kategoriach produkcji mierzonej w robotogodzinach, ale wcale nie gra w kategoriach perspektywicznie ocenianego zdrowia i samopoczucia.
— Nie jestem pewien…
— Człowiek to istota niespokojna. U nas, na Tranai, kierujemy niepokój ku temu właśnie punktowi, pozwalając mu służyć jako kanał ujścia także innych frustracji. Facet ma czegoś po uszy — bum! Bierze i kopie swojego robota. Następuje natychmiastowe i terapeutyczne rozładowanie emocji, zyskanie cennego — i niepodważalnego — poczucia wyższości nad zwykłą maszynerią, zmniejszenie ogólnych napięć, życiodajny zastrzyk adrenaliny do krwiobiegu, a zarazem impuls dla rozwoju industrializacji Tranai, bo gość niezwłocznie idzie kupić następnego robota. I co on, w końcu, takiego zrobił? Nie stłukł żony, nie popełnił samobójstwa, nie wypowiedział wojny, nie wynalazł nowej broni ani też nie uciekł się do jakiegokolwiek z innych, co pospolitszych, sposobów rozładowania agresji. Po prostu rozwalił taniego robota, którego natychmiast może zastąpić nowym.
— Sądzę, że trochę potrwa, zanim to zrozumiem przyznał Goodman.
— Jasne, że potrwa. Jestem pewien, że okażesz się tu wartościowym nabytkiem, Goodman. Przemyśl to, co ci powiedziałem, i pomyśl o jakimś niedrogim sposobie oddoskonalenia tego robota.
Goodman borykał się z tym problemem całą resztę dnia, ale nie mógł tak od ręki przypasować swego myślenia do idei produkowania maszyn coraz gorszych. Była dlań z lekka bluźniercza. Wyszedł z pracy o siedemnastej trzydzieści, niezadowolony z siebie, ale zdecydowany spisywać się lepiej czy też raczej „gorzej” — zależy od punktu widzenia i uwarunkowań.
Po szybkiej i samotnej kolacji Goodman postanowił odwiedzić Jannę Vley. Nie chciał spędzać wieczoru sam na sam ze swymi myślami i czuł rozpaczliwą potrzebę znalezienia w tej skomplikowanej utopii czegoś przyjemnego, prostego i nieskomplikowanego. Może czymś podobnym okaże się ta Janna.
Dom Vleyów znajdował się ledwie o tuzin przecznic dalej i Goodman postanowił iść na piechotę.
Kłopot zasadniczy polegał na tym, że miał własne wyobrażenie na temat tego, jaka ma być utopia, i trudno mu było tak skorygować własne myślenie, by pasowało do konkretnej sytuacji. Wyobrażał sobie sielankową scenografię, planetę ludzi, co żyją w małych niezwykłych wioskach, spacerują w powiewnych szatach, są mądrzy, łagodni i rozumiejący. Dzieci, które igrają w złocistym blasku słońca, młódź tańcująca na wioskowym placyku…
Śmieszne! Kreślił raczej żywy obraz niż sytuację, serię stylizowanych póz zamiast nieustannego ruchu życia. Ludzie nigdy nie mogliby tak żyć, nawet przyjąwszy, że tego by pragnęli. Bo gdyby mogli, przestaliby być ludźmi.
Dotarł do domu Vleyów i stanął przed nim niezdecydowany. W co się teraz pakuje? Na jakie obce — choć zdecydowanie utopijne — zwyczaje wnet się natknie?
Nieomal zawrócił. Ale perspektywa długiej samotnej nocy w pokoju hotelowym była wyjątkowo niezachęcająca. Zacisnął zęby i zadzwonił.
Drzwi otworzył rudy mężczyzna średniego wzrostu i w średnim wieku.
— Ach, musisz być tym facetem z Ziemi. Janna się szykuje… Wejdź i poznaj żonę.
Powiódł Goodmana do przyjemnie urządzonej bawialni i wcisnął czerwony guziczek w ścianie. Niebieskawa mgła derrsinowa nie zaskoczyła tym razem Goodmana. W końcu sposób, w jaki Tranajanie traktowali swoje kobiety, był ich wyłączną sprawą.
Z mgły wyłoniła się przystojna, mniej więcej dwudziestoośmioletnia kobieta.
— Moja droga — rzekł Vley — to jest Ziemianin, pan Goodman.
— Jakże miło pana poznać — powiedziała pani Vley. — Zrobić panu drinka?
Goodman skinął głową. Vley wskazał mu wygodne krzesło. Po chwili pani Vley przyniosła tacę oszronionych napitków i usiadła.
— Więc jest pani z Ziemi — rzekł pan Vley. — Nerwowe, zatłoczone miejsce, prawda? Ludzie bez przerwy w galopie?
— Tak, chyba tak jest — odparł Goodman.
Ze schodów dobiegł szelest spódnicy. Goodman poderwał się na nogi.
— Panie Goodman, to nasza córka Janna — powiedziała pani Vley.
Goodman dostrzegł z miejsca, że włosy Janny są dokładnie tego samego koloru co supernowa w Circe, oczy mają ten sam głęboki, niewiarygodny błękit jesiennego nieba nad Algo II, że łagodny róż jej ust przypomina smugę odrzutu Scarslotta-Turnera, że jej nos…
Ale tu mu się skończyły porównania astronomiczne, które tak czy owak nie były najodpowiedniejsze. Janna była smukłą i zdumiewająco ładną, jasnowłosą dziewczyną i Goodman doznał nagle poczucia wielkiego zadowolenia, że przemierzywszy Galaktykę dotarł na Tranai.
— Bawcie się dobrze, dzieci — rzekła pani Vley.
— Nie wracaj zbyt późno — powiedział do Janny pan Vley.
Dokładnie tak, jak ziemscy rodzice mówią do swoich dzieci.
W randce nie było nic egzotycznego. Poszli do niedrogiego klubu nocnego, tańczyli, trochę pili i wiele rozmawiali.
Goodman był zaskoczony ich natychmiastowym porozumieniem. Janna zgadzała się ze wszystkim, co mówił. Odkrycie inteligencji w tak ładnej dziewczynie było doznaniem ożywczym.
Wywarły na niej wielkie wrażenie, może nawet ją zafascynowały, niebezpieczeństwa, które przeżył przemierzając Galaktykę. Wiedziała zawsze, że Ziemianie to typy awanturnicze (choć nerwowe), ale ryzyko, jakie podjął Goodman, nie mieściło się w głowie.
Drżała, gdy mówił o śmiercionośnym Wirze Galaktycznym, i słuchała z szeroko rozwartymi oczami, gdy relacjonował przeprawę przez słynny Szpaler Łamigrzbietów obok krwiożerczych Gnojników, które wciąż wyrzynały się wzdłuż Gwiezdnej Grani i roiły w szatańskich norach Prodgenum. Jak to Goodman ujął, Ziemianie byli żelaznymi ludźmi w stalowych statkach, prowadzącymi zwiad na skrajach Wielkiej Nicości.
Janna nawet się nie odezwała, dopóki Goodman nie powiedział o zapłaceniu pięciuset ziemskich dolarów za szklankę piwa w Czerwonym Kogucie Moll Gan na Asteroidzie 342-AA.
— Musiałeś być bardzo spragniony — rzekła z troską.
— Niespecjalnie — odparł Goodman. — Forsa po prostu nie jest tam tak ważna.
— …ale czy nie byłoby lepiej ją zaoszczędzić? To znaczy, któregoś dnia możesz mieć żonę i dzieci… — oblała się rumieńcem.
Goodman oznajmił chłodno:
— Cóż, ta część mojego życia jest już skończona. Zamierzam się ożenić i osiąść tu, na Tranai.
— Jak miło! — wykrzyknęła. To był niezwykle udany wieczór.
Goodman odprowadził Jannę do domu o przyzwoitej godzinie i ustalił randkę na jutrzejszy wieczór. Ośmielony swymi opowieściami, pocałował ją w policzek. Nie wyglądało, by miała coś przeciwko temu, ale nie posunął się dalej.
— Więc do jutra — powiedziała i uśmiechnąwszy się doń, zamknęła drzwi.
Odszedł czując zawroty głowy. Janna! Janna! Czy to możliwe, że już jest zakochany? Czemu nie? Miłość od pierwszego wejrzenia była dowiedzioną możliwością i jako taka jest instytucją w zupełności szacowną. Miłość w utopii! Jakże cudownie, że tu, na doskonałej planecie, znalazł doskonałą dziewczynę!
Z cienia wyszedł mężczyzna i zagrodził mu drogę. Goodman dostrzegł, że ma na twarzy czarną jedwabną maskę, spoza której nie widać było nic prócz oczu. Dzierżył wielki i potężny z wyglądu blaster, który mierzył nieruchomo w brzuch Goodmana.
— W porząsiu, brachu — rzekł mężczyzna. — Dawaj całą forsę.
— Co? — sapnął Goodman.
— Słyszałeś. Całą forsę. Wręczaj, ale już!
— Nie możesz tego zrobić — rzekł Goodman, za bardzo zbity z tropu, by logicznie myśleć. — Na Tranai nie ma przestępstw!
— A kto mówi, że są? — zapytał spokojnie mężczyzna. — Po prostu proszę o twoje pieniądze. Dasz mi je grzecznie, czy mam je z ciebie wytrząsnąć?
— Nie unikniesz odpowiedzialności! Zbrodnia nie popłaca!
— Nie bądź śmieszny — rzekł mężczyzna. Ważył w dłoni swój masywny blaster.
— W porządku. Nie denerwuj się. — Goodman wyjął portfel zawierający cały jego majątek i wręczył gotówkę zamaskowanemu.
Mężczyzna przeliczył ją, wyglądając na mile zaskoczonego.
— Lepiej, niż się spodziewałem. Dzięki, brachu. Teraz spokojnie.
Pospiesznie zniknął w mrocznej ulicy.
Goodman dziko rozglądał się za policjantem, aż sobie przypomniał, że na Tranai nie ma policji. Zobaczył na rogu niewielki cocktail-bar z neonowym napisem Kici Koci Bar. Pognał ku niemu.
Wewnątrz był tylko barman posępnie wycierający szklanki.
— Zostałem obrabowany! — wrzasnął doń Goodman.
— Więc? — rzekł barman, nie podnosząc nawet wzroku.
— Ale myślałem, że na Tranai nie ma przestępstw.
— Bo nie ma.
— Ależ zostałem obrabowany!
— Musisz być tu nowy — rzekł barman, spojrzawszy w końcu na Goodmana.
— Dopiero co przybyłem z Ziemi.
— Ziemia? Nerwowe, zatłoczone mie…
— Tak, tak — zgodził się Goodman. Ten stereotyp poczynał go z lekka nużyć. — Ale jak na Tranai może nie być przestępstw, skoro zostałem obrabowany?
— Przecież to jasne. Na Tranai rabunek nie jest przestępstwem.
— Ale rabunek zawsze jest przestępstwem. — Jakiego koloru była jego maska? Goodman zastanawiał się przez chwilę.
— Czarna. Czarny jedwab. Barman skinął głową.
— Więc był rządowym poborcą podatków.
— To śmieszny sposób pobierania podatków — warknął Goodman.
Barman postawił przed Goodmanem Pospiesznego na Tranai.
— Spróbuj na to spojrzeć w kategoriach dobra ogólnego. Rząd musi mieć jakieś pieniądze. Pozyskując je w ten sposób, możemy uniknąć podatku dochodowego z całym jego skomplikowanym aparatem prawnym i ustawodawczym, A znów w kategoriach zdrowia psychicznego jest czymś o wiele lepszym wyciąganie pieniędzy w krótkiej, szybkiej i bezlitosnej operacji, niż pozwalanie obywatelowi na całoroczną troskę wynikłą z konieczności płacenia w jakimś określonym terminie.
Goodman pochłonął swojego drinka i barman postawił przed nim następnego.
— Ale — powiedział Goodman — sądziłem, że podstawą tego społeczeństwa są koncepcje wolnej woli i inicjatywy indywidualnej.
— Bo tak jest — odrzekł barman. — I wobec tego rząd, jakkolwiek skromnie się przedstawia, ma takie same prawo do wolnej woli jak każdy prywatny obywatel, nieprawdaż?
Goodman niezupełnie mógł to wszystko pojąć, skończył więc swojego drugiego drinka.
— Mógłbym dostać jeszcze jednego? Zapłacę, jak tylko będę mógł.
— Jasne, jasne — zgodził się barman jowialnie, nalewając po szklaneczce dla siebie i dla Goodmana.
Goodman powiedział:
— Pytałeś mnie, jakiego koloru miał maskę. Dlaczego? — Czarny to kolor masek rządowych. Prywatni obywatele zakładają białe maski.
— Twierdzisz, że prywatni obywatele również dopuszczają się rabunków?
— No, oczywiście! To nasza metoda rozdziału dóbr. Egalitaryzacja dochodu dokonuje się bez interwencji rządu, nawet bez systemu podatkowego, wyłącznie środkami inicjatywy indywidualnej. — Barman z emfazą skinął głową. — I to też sprawdza się doskonale. Wiesz, rabunek to potężne narzędzie wyrównywania.
— Sądzę, że masz rację — przyznał Goodman, kończąc trzeciego drinka. — Jeśli więc pojmuję cię prawidłowo: każdy obywatel może wsadzić w kieszeń blaster, założyć maskę, wyjść na ulice i rabować.
— Dokładnie tak — odparł barman. — W pewnych granicach, oczywiście.
Goodman parsknął.
— Mogę zagrać według tych reguł. Mógłbyś pożyczyć mi maskę? I broń?
Barman sięgnął pod ladę.
— Tylko zwróć na pewno. Pamiątki rodzinne.
— Oddam — obiecał Goodman. — A jak wrócę, zapłacę za swoje drinki.
Wsunął blaster za pasek, zakrył twarz maską i wyszedł z baru. Jeśli tak stoją sprawy na Tranai, to on się dostosuje. Obrabowali go, nie? To teraz on im zrabuje, co jego, a nawet z nawiązką.
Znalazł odpowiedni róg ulicy, skulił się w cieniu i czekał. W końcu usłyszał odgłos kroków i wyjrzawszy zza rogu dostrzegł tęgiego, dobrze ubranego Tranajczyka spieszącego ulicą.
Goodman zastąpił mu drogę i warknął: — Stój no, brachu!
Tranajczyk zatrzymał się i spojrzał na blaster Goodmana. — Hmmm. Używamy szerokolufowego Droga 3, co? Raczej staromodna broń. Jak ci się sprawdza?
— W porządku — odparł Goodman. — Dawaj swoją…
— A jednak mechanizm spustowy jest zbyt powolny — dumał Tranajczyk. — Osobiście doradzałbym igłowca Milsa-Sleevena. Tak się składa, że jestem komiwojażerem Rusznikarni Sleevena. Mógłbym zaproponować ci bardzo korzystny zakup lub zamianę z dopłatą…
Tęgi Tranajczyk uśmiechnął się.
— Zasadniczym defektem twego Droga 3 jest to, że nie wystrzeli, dopóki nie odwiedziesz kurka. — Wyciągnął rękę i wytrącił broń z dłoni Goodmana. — Widzisz? I nic w tej sprawie nie mogłeś zrobić. — Zaczął się oddalać.
Goodman podniósł blaster, znalazł kurek, odwiódł go i pogonił za Tranajczykiem.
— Ręce do góry — rozkazał, zaczynając odczuwać lekką desperację.
— Nie, nie, mój dobry człowieku — rzekł Tranajczyk nawet się nie obejrzawszy. — Tylko jedna próba na klienta. Nie można łamać niepisanych praw, kapujesz.
Goodman stał i gapił się, aż mężczyzna skręcił za róg i zniknął. Uważnie sprawdził swego Droga 3 i upewniwszy się, że wszelkie zabezpieczenia są uwolnione, zajął ponownie stanowisko.
Po godzinnym oczekiwaniu znów usłyszał kroki. Mocniej ścisnął blaster. Tym razem zamierzał dokonać rabunku i nic nie mogło go powstrzymać.
— W porząsiu, brachu — rzekł. — Łapy do góry! Tym razem ofiarą był niski, krępy Tranajczyk, ubrany w stare ciuchy robocze. Zagapił się na broń w dłoni Goodmana.
— Panie, niech pan nie strzela! — błagał Tranajczyk. To już lepiej! Goodman doznał przypływu głębokiej satysfakcji.
— Tylko się nie ruszać — ostrzegł. — Wszystkie zabezpieczenia odwiedzione.
— Widzę to — rzekł, kuląc się, krępy. — Niech pan uważa z tą armatą, proszę pana. Nawet włoskiem nie ruszam.
— Lepiej, żebyś nie ruszał. Dawaj pieniądze. — Pieniądze?
— Tak, twoje pieniądze i pospiesz się.
— Nie mam żadnych pieniędzy — zaskomlił mężczyzna. — Panie, jestem biedakiem. Nędzarzem.
— Nie ma nędzy na Tranai — rzekł Goodman sentencjonalnie.
— Wiem, ale można się o nią otrzeć tak blisko, że nie widać różnicy. Niech mi pan da szansę, panie.
— Nie masz żadnej inicjatywy? — zapytał Goodman. — Jeśli jesteś biedny, to dlaczego nie wyjdziesz rabować jak wszyscy inni?
— Po prostu nie miałem możliwości. Najpierw córeczka dostała kokluszu i czuwałem przy niej długo w noc. Potem nawalił derrsin, więc przez cały dzień miałem na karku paplającą żonę. Powiadam, że w każdym domu powinien być zapasowy derrsin! Więc kiedy naprawiono generator, postanowiła posprzątać mieszkanie i wetknęła gdzieś mój blaster, a potem zapomniała gdzie. Więc już się szykowałem, żeby pożyczyć blaster od przyjaciela, gdy…
— Dość — powiedział Goodman. — To jest rabunek i zamierzam coś ci zrabować. Podaj swój portfel. Mężczyzna żałośnie pociągnął nosem i wręczył Goodmanowi podniszczony portfel. W środku Goodman znalazł jednego diglo, odpowiednik ziemskiego dolara.
— To wszystko, co mam — znów żałośnie pociągnął nosem mężczyzna — ale bierz, daję z serca. Wiem, jak to jest, gdy się stoi całą noc na wietrznym rogu…
— Zatrzymaj to — rzekł Goodman i oddawszy mężczyźnie portfel począł się oddalać.
— Buu, dzięki, proszę pana!
Goodman nie odpowiedział. Strapiony wrócił do Kici Koci Baru i oddał barmanowi blaster i maskę. Gdy wyjaśnił, co zaszło, barman wybuchnął szorstkim śmiechem.
— Nie miał pieniędzy! Człowieku, to najstarszy trik w podręcznikach. Każdy nosi fałszywy portfel na wypadek rabunku — czasem nawet dwa lub trzy. Przeszukałeś go?
— Nie — przyznał się Goodman. — Bracie, ależ z ciebie żółtodziób!
— Chyba masz rację. Posłuchaj, naprawdę zapłacę ci za te drinki, gdy tylko dojdę do jakiejś forsy.
— Jasne, jasne — odrzekł barman. — Lepiej idź teraz do domu i prześpij się trochę. Miałeś pracowitą noc.
Goodman zgodził się z tym. Znużony wrócił do swego pokoju hotelowego i zasnął natychmiast, gdy jego głowa opadła na poduszkę.
Stawiwszy się w Zakładach Robotów Domowych Abbaga jął się mężnie borykać z problemem oddoskonalania automatów. Ziemska wynalazczość wnet dała o sobie znać.
Goodman począł syntetyzować nowy plastik na powłokę robota. Był to silikon, pochodny silikitu, który pojawił się na Ziemi ładny kawał czasu temu. Miał wszystkie przymioty, jeśli chodzi o twardość, sprężystość, odporność na długą eksploatację; mógł również znieść masę urazów. Ale powłoka rozpadała się natychmiast, i to bardzo spektakularnie, otrzymawszy kopniaka zadanego z siłą trzydziestu funtów lub więcej.
Pracodawca pochwalił Goodmana za to odkrycie, dał gratyfikację (której Goodman rozpaczliwie potrzebował), i polecił nadal pracować nad pomysłem, by jeśli to możliwe, obniżyć pożądaną siłę do dwudziestu trzech funtów. Tak bowiem, zdaniem działu badań, przedstawiały się parametry przeciętnego kopniaka frustracyjnego.
Goodman zajęty był tak bardzo, że praktycznie nie miał czasu, by prowadzić dalsze studia nad tranajskimi obyczajami i nawykami. Zdołał jednak odwiedzić Lokal Obywatelski. Ta jedyna w swoim rodzaju tranajska instytucja mieściła się w małym budynku przy cichej, bocznej uliczce.
Wszedłszy, stanął przed wielkim pulpitem, na którym znajdowały się plakietki z nazwiskami i tytułami wszystkich urzędników państwowych Tranai. Obok każdego nazwiska był guzik. Facet z obsługi pouczył Goodmana, że przez naciśnięcie guzika obywatel wyraża dezaprobatę wobec posunięć tego czy innego urzędnika. Naciśnięcie jest natychmiast rejestrowane w Sali Historycznej i stanowi niewymazywalny minus na koncie funkcjonariusza.
Nieletnim, oczywiście, naciskać guzików nie pozwalano.
Goodman uznał ten system za niezbyt efektywny, ale być może, powiedział sobie, oficjele Tranai są motywowani inaczej niż ich ziemscy koledzy.
Spotykał się z Janną niemal każdego wieczoru i pospołu eksploatowali rozmaite kulturalne „aspekty” Tranai: cocktail-bary, filharmonie, wystawy sztuki, muzea nauki, targi i festiwale. Goodman nosił blaster i po kilku nieudanych próbach zdołał obrabować, kupca z pięciuset diglo.
Janna, jak przystało rozsądnej tranajskiej dziewczynie, wpadła po tym sukcesie w ekstazę i urządzili fetę w Kici Koci Barze. Rodzice Janny zgadzali się, że Goodman sprawia wrażenie człowieka dobrze troszczącego się o środki utrzymania.
Następnej nocy owych pięćset diglo — plus trochę pieniędzy z gratyfikacji Goodmana — zrabował z kolei mężczyzna w przybliżeniu wzrostu i budowy barmana z Kici Koci, posługujący się prehistorycznym Drogiem 3.
Goodman pocieszał się myślą, że pieniądz krąży swobodnie, tak, jak zakłada to system.
Potem przeżył kolejny triumf. Pewnego dnia w Zakładach Robotów Domowych Abbaga wymyślił kompletnie nowy proces produkowania powłoki robota. Rzecz polegała na specjalnym plastiku, odpornym na poważne nawet stuknięcia i upadki. Właściciel robota musiał nosić specjalne buty z wtopionym w obcasy katalizatorem. Gdy kopał robota, katalizator wchodził w reakcję z plastikową powłoką; efekt był natychmiastowy i bardzo przyjemny.
Zrazu Abbag nie był szczególnie przękonany — pomysł wydawał się zbyt karkołomny. Ale chwycił z miejsca i Zakłady Robotów Domowych zaangażowały się marginalnie w branżę obuwniczą, sprzedając przynajmniej jedną parę butów do każdego robota.
Owa horyzontalna ekspansja przemysłowa ukazała się wielce satysfakcjonująca dla akcjonariuszy fabryki i była nawet ważniejsza niż oryginalny wynalazek plastiku i katalizatora. Goodman otrzymał znaczną podwyżkę pensji i hojną premię.
Żeglując na grzbiecie swej triumfalnej fali, oświadczył się Jannie i z miejsca został przyjęty. Jej rodzice sprzyjali związkowi i pozostawało tylko zdobyć oficjalne błogosławieństwo rządu, z technicznego bowiem punktu widzenia Goodman wciąż był innoplanetałem.
Wziął przeto wolny dzień i powędrował do Gmachu Idriga, by się zobaczyć z Melithem. Był przepyszny wiosenny dzionek, jeden z tych, jakie Tranai ma przez dziesięć miesięcy w roku, i Goodman kroczył lekko i sprężyście. Kochał, robił karierę i rychło miał się stać obywatelem utopii.
Oczywiście, utopii przydadzą się pewne zmiany, nawet bowiem Tranai nie jest zupełnie doskonała. Może przyjmie Najwyższą Prezydenturę, by przeprowadzić niezbędne reformy. Ale bez pośpiechu…
— Hej, panie — rozległ się głos. — Nie zbywa panu diglo?
Goodman spojrzał w dół i dostrzegł przycupniętego na chodniku brudnego starca w łachmanach, który trzymał cynowy kubek.
— Co? — zapytał Goodman.
— Nie zbywa ci diglo, bracie? — powtórzył staruch przypochlebnie. — Nie dałbyś pan biedakowi na kubek oglo? Od dwóch dni nic nie jadłem, panie.
— To haniebne! Czemu nie weźmiesz Mastera i nie obrabujesz kogoś na ulicy?
— Jestem zbyt stary — zaskomlał tamten. — Ofiary tylko się ze mnie śmieją.
— Czy masz pewność, że nie jesteś po prostu leniwy? — zapytał Goodman surowo.
— Nie jestem, sir! — upewnił go żebrak. — Niech pan tylko spojrzy, jak mi drżą ręce!
Wyciągnął obie brudne łapy: trzęsły się.
Goodman wyjął portfel i wręczył starcowi diglo. — Myślałem, że na Tranai nie ma ubóstwa. Rozumiałem, że rząd zajmuje się ludźmi w podeszłym wieku.
— Bo też się zajmuje — powiedział starzec. — Niech pan spojrzy. — Wyciągnął swój kubek — na jego ściance wygrawerowany był napis: AUTORYZOWANY ŻEBRAK RZĄDOWY. NUMER DR-43241-3.
— Masz na myśli, że rząd skłania cię do tej roboty?
— Rząd pozwa1a mi wykonywać tę robotę — wyjaśnił stary. — Żebranie jest zajęciem rządowym zarezerwowanym dla wiekowych i upośledzonych.
— Ale to haniebne!
— Musisz być tu obcy.
— Jestem Ziemianinem.
— Aha! Nerwowi, zaganiani ludzie, tacy jesteście, co?
— Nasz rząd nie pozwala obywatelom żebrać — oświadczył Goodman.
— Nie? No to co robią starzy? Żyją na łasce dzieci? Czy może siedzą w jakimś domu starców, czekając na śmierć z nudów? Ale nie tu, młodzieńcze. Na Tranai każdemu staremu człowiekowi zapewnia się posadę rządową, która nie wymaga specjalnych umiejętności, choć umiejętności są pomocne. Jedni proszą o pracę pod dachem, w kościołach i teatrach. Inni lubią podniecenie targów i karnawałów. Osobiście wolę robotę na świeżym powietrzu, w słoneczku. Zmusza mnie do umiarkowanego wysiłku, pozwala spotykać wielu dziwnych i interesujących ludzi takich jak ty.
— Ale żebranie?
— A do jakiej innej pracy jestem predysponowany?
— Nie wiem. Ale… ale popatrz na siebie! Brudny, nie myty, w plugawych szmatach…
— To moje ciuchy robocze — wyjaśnił żebrak rządowy. — Powinieneś zobaczyć mnie w niedzielę.
— Masz i inne ubrania?
— Jasne, że mam, a do tego przyjemne mieszkanko, lożę w operze, dwa roboty domowe i prawdopodobnie więcej forsy na koncie, niż widziałeś w życiu. Miło było z tobą pogadać, młodzieńcze, i dzięki za wsparcie. Ale muszę wracać do pracy, co i tobie bym radził.
Goodman oddalił się, a zerknąwszy przez ramię zaobserwował, że interes żebraka rządowego kwitnie. Ale — żebranie!
Zaiste, coś takiego powinno się ukrócić. Jeśli przyjmie kiedykolwiek Prezydenturę — a jest nader oczywiste, że powinien — zbada tę kwestię dokładniej.
Miał wrażenie, iż musi być rozwiązanie godziwsze.
W Gmachu Idriga Goodman opowiedział Melithowi o swych planach matrymonialnych.
Minister imigracyjny był pełen entuzjazmu.
— Cudownie, absolutnie cudownie — rzekł. — Rodzinę Vleyów znam od dawna. To wspaniali ludzie. A Janna jest dziewczyną, z której byłby dumny każdy mężczyzna.
— Czy nie ma jakichś formalności, które powinienem był dopełnić? — zapytał Goodman. — Jestem innoplanetałem i w ogóle…
— Żadnych, ale to żadnych. Postanowiłem odpuścić wszelkie formalności. Możesz zostać obywatelem Tranai, jeśli tego chcesz, przez prosty akt ustnej deklaracji. Albo możesz zatrzymać obywatelstwo ziemskie i nikt się nie pogniewa. Albo możesz uczynić obie rzeczy na raz — być obywatelem i Ziemi, i Tranai. Jeśli Ziemia nie będzie miała nic przeciwko temu, to my też nie.
— Sądzę, że wolałbym zostać obywatelem Tranai powiedział Goodman.
— To w zupełności zależy od ciebie. Ale jeśli myślisz o Prezydenturze, to przecież możesz zachować status Ziemianina i mimo to objąć urząd. Nie jesteśmy wcale sztywni w tych kwestiach. Jednym z naszych najbardziej udanych Najwyższych Prezydentów był pochodzący od płazów facet z Aquarelli XI.
— Jakże światłe podejście!
— Jasne, dać każdemu szansę, to nasze motto. A teraz co do ślubu — ceremonii może dokonać każdy urzędnik państwowy. Najwyższy Prezydent Borg byłby szczęśliwy mogąc to zrobić dziś po południu, jeśli masz ochotę. — Melith puścił oko. — Stary pierdoła lubi całować panny młode. Ale myślę, że ciebie naprawdę ceni.
— Dziś po południu? — zastanowił się Goodman. — Tak, chciałbym wziąć ślub dziś po południu, jeśli Janna się zgodzi.
— Prawdopodobnie się zgodzi — upewnił go Melith. — Sprawa kolejna: gdzie będziecie mieszkać, jak wrócicie z miodowego miesiąca? Pokój hotelowy byłby raczej nieodpowiedni. — Rozmyślał przez chwilę. — Wiesz, co ci powiem? Mamy mały domek na skraju miasta. Czemu nie mielibyście się tam wprowadzić, nim znajdziecie coś lepszego? Albo zostać na stałe, jeśli się wam spodoba?
— Słowo daję — zaprotestował Goodman — jesteś zbyt hojny.
— Daj sobie spokój. Myślałeś może o tym, żeby zostać następnym ministrem imigracyjnym? Żadnej biurokracji, krótkie godziny pracy, dobra pensja. Nie? Masz na oku Najwyższą Prezydenturę, co? Chyba nie mogę ci mieć tego za złe.
Pogrzebawszy w kieszeniach, Melith znalazł dwa klucze.
— Ten od drzwi frontowych, a ten od kuchennych. Adres jest na nich wygrawerowany. Dom ma pełne wyposażenie, w tym fabrycznie nowy generator pola derrsinowego.
— Derrsin?
— Jasne. Dom na Tranai nie jest całkowicie wyposażony, dopóki nie ma generatora derrsinowego pola stazy.
Chrząknąwszy Goodman powiedział ostrożnie:
— Miałem zamiar spytać cię o to — dokładnie do czego używa się pola stazy?
— No, żeby trzymać tam swoją żonę — odparł Melith. — Sądziłem, że wiesz.
— Wiem, ale dlaczego?
— Dlaczego? — Melith zmarszczył brwi. Najoczywiściej kwestia taka nigdy nie przyszła mu do głowy. — Dlaczego robi się to czy owo? Zwyczaj, ot i wszystko. A poza tym bardzo logiczny zwyczaj. Nie chciałbyś chyba słuchać na okrągło babskiego paplania, dzień i noc?
Goodman oblał się rumieńcem, odkąd bowiem poznał Jannę, rozmyślał tylko o tym, jakże miło by ją było mieć u boku dzień i noc.
— Nie wygląda to na zbyt uczciwe wobec kobiet stwierdził Goodman.
Melith roześmiał się.
— Mój drogi przyjacielu, czyżbyś głosił doktrynę równości płciowej? To naprawdę skompromitowana teoria. Mężczyźni i kobiety są po prostu różni. Nie są tacy sami, bez względu na to, co mówiono ci na Ziemi. Co dobre dla mężczyzny, nie jest konieczne, a nawet — zazwyczaj — dobre dla kobiety.
— Traktujecie je tedy jako istoty niższe — rzekł Goodman, w którym poczęła kipieć reformatorska krew.
— Wcale nie. Traktujemy je winny sposób niż mężczyzn, ale nie w sposób dowodzący ich niższości. Tak czy owak, one nie mają zastrzeżeń.
— A to dlatego, że nie miały okazji pokosztować lepszego losu. Czy jest jakieś prawo nakazujące mi przetrzymywanie żony w polu derrsinowym?
— Oczywiście, nie ma. Zwyczaj sugeruje po prostu, byś przywoływał ją ze stazy na określony tygodniowo czas. Nie jest w porządku pudłować kobietkę całkowicie, rozumiesz.
— Oczywiście, że nie jest — stwierdził Goodman sarkastycznie. — Trzeba jej dać czasem pożyć.
— I o to chodzi — rzekł Melith, nie dostrzegłszy sarkazmu w słowach Goodmana. — Zaczynasz kapować.
Goodman wstał.
— Czy to wszystko?
— Myślę, że mniej więcej. Dużo szczęścia i w ogóle.
— Dziękuję — odparł Goodman sztywno i odwróciwszy się gwałtownie, wyszedł.
Tego popołudnia w Dworzyszczu Narodowym Najwyższy Prezydent Borg dokonał prostych tranajskich obrzędów ślubnych, a potem z zapałem ucałował pannę młodą… Była to piękna ceremonia i tylko jedna rzecz rzuciła na nią cień.
Na ścianie Borga wisiała strzelba wyposażona w tłumik i lunetkę. Była bliźniaczo podobna do broni Melitha i równie niepojęta.
Borg odprowadził Goodmana na bok i zapytał:
— Czy rozważałeś poważniej sprawę Prezydentury?
— Wciąż mam ją na uwadze — odrzekł Goodman. — Tak naprawdę, to wcale bym nie chciał sprawować urzędów publicznych…
— Nikt nie chce.
— …ale są pewne reformy, których Tranai na gwałt potrzebuje. Myślę, że zwrócenie na nie uwagi ludu może być moim obowiązkiem.
— To się nazywa duch! — powiedział Borg z aprobatą w głosie. — Od jakiegoś już czasu nie mieliśmy naprawdę przedsiębiorczego prezydenta. A czemu nie miałbyś przejąć urzędu od razu? Moglibyście wówczas spędzić miesiąc miodowy tylko we dwoje w Dworzyszczu Narodowym.
Goodman odczuwał pokusę, ale nie chciał, by sprawy państwowe zakłócały mu miesiąc miodowy, który tak czy owak był już zaplanowany. Skoro Tranai wytrzymała tak długo w swym prawie utopijnym stanie, może niewątpliwie poczekać jeszcze kilka tygodni.
— Rozważę to sobie, gdy wrócimy — oznajmił w końcu.
Borg wzruszył ramionami.
— Cóż, myślę, że zdołam unieść to brzemię jeszcze jakiś czas. Och, i to — wręczył Goodmanowi zaklejoną kopertę.
— Co to jest?
— Po prostu standardowa porada — rzekł Borg. Pospiesz się, panna młoda czeka.
— Chodź już, Marvin! — zawołała Janna. — Nie chcesz chyba, żebyśmy spóźnili się na statek!
Goodman popędził za nią, by wsiąść do limuzyny z portu kosmicznego.
— Powodzenia! — zawołali rodzice.
— Powodzenia! — wrzasnął Borg.
— Powodzenia! — dorzucił Melith, jego żona i wszyscy pozostali goście.
W drodze do portu Goodman otworzył kopertę i przeczytał drukowany arkusz:
Rada dla młodego małżonka
Zawarłeś właśnie zwiazek małżeński i oczekujesz, co zupełnie naturalne, całego życia w małżeńskiej szczęśliwości. I jest to jak najbardziej właściwe, szczęśliwe małżeństwo bowiem jest ostoją dobrego rządu. Musisz jednak uczynić więcej, niż tylko żywić takie pragnienie. Szczęśliwe małżeństwo nie staje się twoim udziałem za sprawą łaski bożej. Na dobre małżeństwo trzeba zapracować.
Pamiętaj, że twoja żona jest istota ludzką. Powinno się ją obdarzyć pewną dozą wolności, do której ma niezbywalne prawo. Sugerujemy, byś powoływał ją ze stazy przynajmniej raz w tygodniu. Zbyt długi pobyt w stazie nie służy dobrej orientacji. Zbyt wiele stazy źle wpływa na cerę i nie tylko dla niej jest to niekorzystne, ale również i dla ciebie.
W przerwach, takich jak weekendy czy wakacje, pozwala się zwykle żonie funkcjonować poza stazą cały dzień bez przerwy, niekiedy nawet przez dwa albo trzy dni. Zaszkodzić to nie może, a urozmaicenie zdziała cuda, jeśli chodzi o jej samopoczucie.
Miej w pamięci garść tych zdroworozsądkowych zasad, a możesz być pewien, że twe małżeństwo będzie szczęśliwe.
Goodman powoli porwał kartkę na drobne strzępy upuścił je na podłogę limuzyny. Jego duch reformatora był już całkowicie rozbudzony. Wiedział, że Tranai jest pyt piękna, by mogła być prawdziwa. Ktoś musiał zapłacić doskonałość. W tym przypadku — kobiety.
Znalazł pierwszą poważną skazę w raju.
— Co to było, kochanie? — zapytała Janna, spojrzawszy a strzępy papieru.
— To była pewna bardzo głupia rada — odparł Goodran. — Moja droga, czy myślałaś kiedykolwiek — tak naprawdę myślałaś — o ślubnych zwyczajach tej swojej planety?
— Nie sądzę. Czy nie są słuszne?
— Są złe, zupełnie złe. Traktuje się tu kobiety jak zabawki, jak lalki, które po skończeniu zabawy kładzie się na półkę. Czy tego nie dostrzegasz?
— Nigdy o tym nie myślałam.
— Cóż, teraz możesz pomyśleć — powiedział Goodan — bo dokonają się pewne zmiany, a damy im początek naszym domu.
— Co tylko uznasz za najlepsze, ukochany — rzekła Janna z szacunkiem.
Uścisnęła jego ramię. On ją pocałował.
A potem limuzyna dotarła do portu i wsiedli na pokład statku kosmicznego.
Ich miesiąc miodowy na Doe był jak krótka podróż przez raj bez skazy. Cuda małego księżyca Tranai stworzono dla kochanków i tylko dla kochanków.
Żaden biznesmen nie wpadł na Doe na krótki odpoczynek; żaden drapieżny kawaler nie polował na jej ścieżkach. Strudzeni, rozczarowani, pełni lubieżnych nadziei musieli sobie znaleźć inne łowiska. Jedyne, srodze przestrzegane prawo Doe brzmiało: tylko we dwoje, szczęśliwi i zakochani, wstęp w innym stanie uczuć wzbroniony.
Był to jedyny z tranajskich obyczajów, który Goodman docenił bez trudu.
Były na małym księżycu łąki z wysoką trawą i zielone lasy do spacerów, a w lasach chłodne czarne jeziora; były postrzępione malownicze szczyty, które aż się prosiły, by je zdobyć. Kochankowie, ku swej wielkiej uciesze, bez przerwy gubili się w lasach, ale nie gubili się na dobre, bo cały księżyc można było obejść w przeciągu jednego dnia. Dzięki słabej grawitacji nikt nie zdołałby utonąć w jeziorach, a upadek ze szczytu góry napawał wprawdzie lękiem, ale prawie nie przynosił uszczerbku.
W punktach strategicznych rozrzucono małe hoteliki z dyskretnie oświetlonymi barami, w których królowali sympatyczni siwowłosi barmani.
Nie brakło posępnych podziemnych korytarzy, które głębiej (ale nie za głęboko) rozszerzały się w fosforyzujące, roziskrzone lodem jaskinie i biegły obok ospałych, podziemnych rzek, w których pływały świetliste ryby o ognistych oczach.
Rządowa Rada Matrymonialna uznała te proste atrakcje za wystarczające i nie zatroszczyła się ani o tereny golfowe, ani o baseny, ani o szlaki do przejażdżek konnych, ani o pola do gry w gazdę. Wynikało to z przekonania, że skoro już małżeństwo potrzebuje tych rzeczy, miesiąc miodowy ma za sobą.
Goodman i jego małżonka spędzili na Doe magiczny tydzień, ale w końcu wrócili na Tranai.
Pierwszą rzeczą, jaką Goodman uczynił, przeniósłszy pannę młodą przez próg ich nowego domu, było rozłączenie generatora derrsinowego.
— Moja droga — rzekł — aż do tej chwili przestrzegałem wszystkich tranajskich obyczajów, nawet tych, które wydawały mi się groteskowe. Ale tej jednej rzeczy nie zaaprobuję. Na Ziemi byłem założycielem Komitetu Równych Szans Zawodowych dla Kobiet. Na Ziemi traktujemy nasze kobiety jak równych sobie towarzyszy, jak partnerów w przygodzie życia.
— Cóż za osobliwy koncept — powiedziała Janna i chmura przemknęła przez jej śliczną twarzyczkę.
— Pomyśl tylko — nie ustępował Goodman — nasze życie będzie znacznie bardziej satysfakcjonujące, jeśli zamiast zamykać cię w seraju pola derrsinowego, pozwolę ci trwać u mego boku. Czy się ze mną zgadzasz?
— Wiesz o wiele więcej niż ja, kochany. Podróżowałeś po całej Galaktyce, gdy ja nie ruszyłam się z Port Tranai. Jeśli mówisz, że tak będzie najlepiej — to będzie.
Ponad wszelką wątpliwość, pomyślał Goodman, jest najdoskonalszą z kobiet.
Wrócił do swej pracy w Zakładach Robotów Domowych Abbaga i rychło zagłębił się w kolejny projekt oddoskonaleniowy. Tym razem wpadł na błyskotliwy pomysł uczynienia przegubów robota trzeszczącymi i skrzypiącymi. Dźwięki te podniosą irytacyjne zalety robota, przez co jego unicestwienie, bardziej teraz wartościowe z psychologicznego punktu widzenia, stanie się również aktem przyjemniejszym. Pan Abbag nie posiadał się z radości, dał Goodmanowi kolejną podwyżkę i kazał przygotować oddoskonalenie do rychłego wdrożenia.
Pierwszy plan Goodmana polegał na wyeliminowaniu części procesu smarowania, okazało się jednak, że tarcie uszkodzi zbyt szybko żywotne elementy maszyny. A do tego, naturalnie, nie można było dopuścić.
Począł więc szkicować zarys wbudowanego modułu skrzypiąco-trzeszczącego. Musiał brzmieć absolutnie realistycznie i nie powodować rzeczywistych uszkodzeń. Musiał być tani i mały, bo wnętrze robota wypełnione już było po brzegi rozmaitymi oddoskonaleniami.
Atoli Goodman przekonał się, że taki mały produkujący trzaski moduł brzmi sztucznie, większe zaś są zbyt kosztowne i nie mieszczą się w powłoce robota. Zaczął pracować po kilka wieczorów w tygodniu, schudł i stał się drażliwy.
W Jannie miał żonę, na której można było polegać. Posiłki zawsze były gotowe na czas, wieczorami krzepiła go wesołym słowem i ze zrozumieniem słuchała o jego kłopotach. W ciągu dnia nadzorowała sprzątanie domu przez roboty domowe. Zajmowało to nie więcej niż godzinę, później więc czytała książki, wypiekała ciasta, robiła na drutach i niszczyła roboty.
Goodman był tym lekko zaniepokojony, czyniła to bowiem w tempie trzy — cztery sztuki tygodniowo. Ale przecież każdy musi mieć jakieś hobby. Stać go było na to, by jej pobłażać, gdyż kupował maszyny po kosztach własnych.
Goodman znalazł się w kompletnym impasie, gdy inny projektant, człowiek o nazwisku Dath Hergo, wystąpił z projektem zmodernizowanego systemu sterowania. Oparty na zasadzie antyżyroskopowej, pozwalał robotowi wejść do pokoju z bocznym przechyłem wynoszącym dziesięć stopni. (Dziesięć stopni, zdaniem działu badań, to najbardziej irytujące przechylenie, jakie może przyjąć robot.) Co więcej, wykorzystując zasadę selekcji przypadkowej, robot mógł słaniać się na nogach, po pijacku, irytująco, w nieregularnych odstępach — nigdy niczego nie upuszczając, ale będąc od upuszczenia o krok.
Wynalazek ten, co zrozumiałe, okrzyknięto wielkim postępem w inżynierii oddoskonaleniowej. A Goodman przekonał się, że może wbudować swój moduł trzeszczącoskrrypiący wprost w ośrodek sterujący słanianiem się robota.
W czasopismach fachowych jego nazwisko wymieniano jednym tchem z nazwiskiem Datha Hergo.
Nowa generacja Robotów Domowych Abbaga była sensacją.
W owej chwili Goodman postanowił wziąć z pracy urlop bezpłatny i przyjąć Najwyższą Prezydenturę Tranai. Czuł, że winien jest to społeczeństwu. Jeśli ziemska wynalazczość i wiedza pozwoliła udoskonalić oddoskonalenia, zdoła niechybnie, z jeszcze większym powodzeniem, udoskonalić udoskonalenia. Tranai była bliska utopii. Gdy na cuglach spocznie jego dłoń, mogą przebyć ten ostatni odcinek ku ideałowi.
Udał się do biura Melitha, by to omówić.
— Sądzę, że zawsze jest pole do zmian — rzekł z zadumą Melith. Szef resortu imigracji siedział przy oknie, obserwując przechodniów. — Oczywiście, nasz obecny system funkcjonuje już od dawna i funkcjonuje bardzo dobrze. Nie wiem, co mógłbyś udoskonalić. Nie ma na przykład
— Boście ją zalegalizowali — oświadczył Goodman. — Po prostu wykręciliście się od tego problemu.
— My postrzegamy go inaczej. Nie ma ubóstwa…
— Bo wszyscy kradną. I nie ma problemu ludzi starych, bo rząd przekształcił ich w żebraków. Naprawdę, wiele jest miejsca na zmiany i udoskonalenia.
— Cóż, może — powiedział Melith. — Ale myślę… przerwał raptownie, pognał ku ścianie i ściągnął z niej strzelbę. — Tam jest!
Goodman wyjrzał przez okno. Niżej przechodził człowiek, z pozoru niczym nie różniący się od innych. Usłyszał trzask, a potem zobaczył, że człowiek ów chwieje się i osuwa na chodnik.
Melith zastrzelił go ze swej strzelby z tłumikiem.
— Po co to zrobiłeś? — spytał Goodman zdławionym głosem.
— Potencjalny morderca — odparł Melith.
— Co?
— Rzecz jasna, nie mamy tu rzeczywistej przestępczości, ale będąc ludźmi, musimy stawić czoło takiej możliwości.
— Co takiego zrobił, że stał się potencjalnym mordercą?
— Zabił pięciu ludzi — oznajmił Melith.
— Ale… cholera, człowieku, to nie w porządku! Nie aresztowałeś go, nie postawiłeś przed sądem, nie dałeś szansy skorzystania z adwokata…
— A jak to miałem zrobić? — zapytał lekko poirytowany Melith. — Nie mamy żadnej policji, która by mogła aresztować ludzi, nie mamy systemu prawnego. Dobry Boże, chyba się nie spodziewałeś, że po prostu pozwolę mu iść dalej, co? Nasza definicja mordercy: zabójca dziesięciu ludzi; i ten tam był nieźle zaawansowany. Po prostu nie mogłem siedzieć bezczynnie. Chronić ludzi to mój obowiązek. Mogę cię upewnić, że starannie rozeznałem sprawę.
— To niesprawiedliwe! — wrzasnął Goodman.
— A kto mówi, że sprawiedliwe?! — odwrzasnął Melith. — Co ma sprawied1iwość do utopii?!
— Wszystko! — Goodman z trudem nakazał sobie spokój. — Sprawiedliwość jest podstawą godności ludzkiej, ludzkiego łaknienia…
— Teraz po prostu zapędzasz się w pustosłowie — rzekł Melith ze swym zwykłym, jowialnym uśmiechem. — Spróbuj być realistą. Stworzyliśmy utopię dla istot 1udzkich, nie dla świętych, którym ona na nic. Musimy akceptować ułomności ludzkiej natury, a nie udawać, że ich nie ma. Wedle naszego sposobu myślenia aparat policyjny i system prawno-egzekucyjny mają tę skłonność, że tworzą atmosferę zbrodni i akceptację zbrodni. Jest, uwierz mi, lepiej w ogóle nie akceptować możliwości zbrodni. Ogromna większość ludzi powie ci to samo.
— Ale kiedy dochodzi do zbrodni, co przecież nieuniknione.
— Dochodzi tylko do możliwości — upierał się Melith. — A i to rzadziej, niż sobie myślisz. Kiedy więc dochodzi, załatwiamy to szybko i po prostu.
— A jeśli załatwiasz niewłaściwego człowieka?
— Nie możemy załatwić niewłaściwego człowieka. Nie ma na to najmniejszej szansy.
— Dlaczego nie?
— Bo każdy wyeliminowany przez funkcjonariusza rządowego jest z definicji i prawa zwyczajowego potencjalnym przestępcą.
Przez chwilę Marvin Goodman milczał. Potem rzekł:
— Widzę, ze rząd dysponuje większą władzą, niż zrazu sądziłem.
— Dysponuje — potwierdził Melith. — Ale nie taką, jaką mu w tej chwili przypisujesz.
Goodman uśmiechnął się ironicznie.
— A czy wciąż mogę prosić o Najwyższą Prezydenturę?
— Jasne. I bez żadnych warunków. Naprawdę chcesz? Przez chwilę Goodman zastanawiał się głęboko. Czy naprawdę jej chce? Cóż, ktoś musi rządzić. Ktoś musi strzec ludzi. Ktoś musi przeprowadzić parę reform w tym utopijnym domu wariatów.
— Tak, chcę — oświadczył.
Rozwarły się drzwi i wpadł do środka Najwyższy Prezydent Borg.
— Cudownie, absolutnie cudownie! Już dziś możesz się przenieść do Dworzyszcza Narodowego. Od tygodnia byłem spakowany i czekałem, aż się zdecydujesz.
— Muszą być jakieś formalności, których trzeba dokonać…
— Żadnych formalności — rzekł Borg, którego twarz połyskiwała od potu. — Absolutnie żadnych. Musimy tylko dokonać przekazania Pieczęci Prezydenckiej, a potem zejdę na dół, wymażę w aktach swoje nazwisko i wstawię twoje.
Goodman popatrzył na Melitha. Twarz ministra imigracji była nieprzenikniona.
— W porządku — powiedział.
Borg sięgnął po Pieczęć Prezydencką i począł ją zdejmować z szyi…
Eksplodowała nagle i gwałtownie
I oto Goodrnan przekonał się, że ogarnięty grozą patrzy na czerwoną, roztrzaskaną głowę Borga. Najwyższy Prezydent chwiał się przez chwilę, a potem spłynął na podłogę.
Melith zdjął marynarkę i zarzucił ją na głowę Borga. Goodman cofnął się ku krzesłu i opadł na nie. Otworzył usta, ale nie wydobył z nich ani słowa.
— Doprawdy, głupia sprawa — rzekł Melith. — Był tak bliski końca kadencji. Ostrzegałem go w sprawie zaakceptowania budowy tego nowego portu kosmicznego. Ludziom to się nie spodoba, mówiłem. Ale był pewien, że zechcą mieć dwa porty zamiast jednego. Cóż, mylił się.
— Chcesz powiedzieć… rozumiem… jak… co…
— Wszyscy funkcjonariusze rządowi noszą insygnium urzędu, zawierające tradycyjną ilość tezjum, materiału wybuchowego, o którym mogłeś słyszeć — wyjaśnił Melith. — Zapalnik sterowany jest drogą radiową z Lokalu Obywatelskiego. Każdy obywatel ma dostęp do lokalu, g a to w tym celu, by wyrazić dezaprobatę wobec rządu. — Melith westchnął. — I to był ostateczny minus na koncie biednego Borga.
— Pozwalacie ludziom wyrażać dezaprobatę przez wysadzanie w powietrze urzędników państwowych? — wyskrzeczał przerażony Goodman.
— To jedyny sposób, który cokolwiek znaczy — odparł Melith. — Mechanizm kontrolny. Tak jak my mamy w garści obywateli, tak obywatele mają w garści nas.
— I to d1atego chciał, żebym ja przejął urząd. Dlaczego nikt mi nie powiedział?
— Bo nie pytałeś — rzekł Melith z cieniem uśmieszku. Nie bądź taki przerażony. Skrytobójstwo jest zawsze możliwe, wiesz, na każdej planecie, pod każdymi rządami. Próbujemy zeń uczynić zjawisko konstruktywne. W naszym systemie ludzie nigdy nie tracą kontaktu z rządem, a rząd nigdy nie próbuje sięgać po władzę dyktatorską. A skoro każdy może się udać do Lokalu Obywatelskiego, to sam się zdziwisz, jak skąpo z tego prawa korzysta. Oczywiście, zawsze są zapaleńcy…
Goodman podniósł się na nogi i nie patrząc na ciało Borga ruszył ku drzwiom.
— Czyżbyś nie chciał już Prezydentury? — zapytał Melith.
— Nie
— Tacy już wy, Ziemianie, jesteście — zauważył ze smutkiem Melith. — Pragniecie odpowiedzialności tylko wtedy, gdy nie zakłada podejmowania ryzyka. To złe podejście, gdy chce się kierować rządem.
— Może masz rację — rzekł Goodman. — Rad po prostu jestem, że się w porę zorientowałem.
Pospieszył do domu.
Gdy doń wkraczał, jego duszą rządził kompletny chaos. Czy Tranai jest utopią, czy domem wariatów rozmiarów planety? Jaka zresztą różnica? Po raz pierwszy w życiu Goodman zastanawiał się, czy utopia jest warta świeczki. Czyż nie lepiej dążyć ku doskonałości, niż ją osiągnąć? Raczej mieć ideały, niż żyć zgodnie z nimi… Jeśli sprawiedliwość jest ułudą, to czyż ułuda nie jest lepsza od prawdy?
A może nie? Goodman był smutny i pełen rozterek, gdy dowlókł się do domu. Tam znalazł żonę w ramionach innego mężczyzny.
Ta scena miała, w jego oczach, przeraźliwie zwolnione tempo. Sądził, że trwało wieki, nim Janna podniosła się na nogi i poprawiwszy rozchełstaną odzież spojrzała nań z rozdziawionymi ustami. Mężczyzna — wysoki i przystojny, którego Goodman nigdy dotąd nie widział — sprawiał wrażenie zbyt zaskoczonego, by przemówić. Wykonywał drobne, nic nie znaczące gesty — strząsał pył z klapy marynarki, obciągał mankiety.
Potem uśmiechnął się nienaturalnie.
— No, no! — rzekł Goodman. W tych okolicznościach było to dość anemiczne, ale wywarło swój efekt. Janna wybuchnęła płaczem.
— Okropnie mi przykro — wymamrotał mężczyzna. Nie spodziewaliśmy się ciebie jeszcze przez parę godzin. Musisz być tym zaszokowany. Okropnie mi przykro.
Jedyną rzeczą, jakiej Goodman nie oczekiwał i nie pragnął, było współczucie ze strony kochanka żony. Zignorował mężczyznę i wlepił wzrok w łkającą Jannę.
— A czegoś się spodziewał! — wrzasnęła doń raptownie. — Musiałam. Nie kochałeś mnie!
— Nie kochałem cię! Jak możesz tak mówić?!
— A jak mnie traktowałeś?
— Bardzo cię kochałem, Janno — powiedział miękko.
— Wcale nie! — pisnęła, odrzucając głowę do tyłu. Tylko popatrz, jak mnie traktowałeś! Trzymałeś mnie przy sobie całymi dniami, codziennie zmuszałeś do prac domowych, gotowania, wysiadywania. Marvin, czułam, jak się starzeję. Dzień po dniu ten sam nudny, głupi rytuał. I przez większość czasu, kiedy wracałeś do domu, byłeś zbyt zmęczony, żeby choć mnie dostrzec. Jedyne, o czym potrafiłeś mówić, to twoje durne roboty! Marnowałam się, Marvin, marnowałam!
Nagle dotarło do Goodmana, że jego żona doznała rozstroju. Bardzo łagodnie powiedział:
— Ależ, Janno, takie jest życie. Mąż i żona tworzą wspólnotę. Starzeją się pospołu, ramię przy ramieniu. Życie nie może się składać z samych radości…
— Oczywiście, że może! Spróbuj zrozumieć, Marvin. Może! Na Tranai — dla kobiety!
— To niemożliwe — rzekł Goodman.
— Na Tranai kobieta oczekuje życia pełnego uciech i przyjemności. To jej prawo, tak jak swoje prawa mają mężczyźni. Oczekuje, że przywołana ze stazy weźmie udział w przygotowanym przyjątku, pójdzie na spacer w blasku księżyca albo popływać, albo do kina. — Znów zaczęła płakać. — Ale ty byłeś mądrzejszy. Musiałeś to zmienić. Powinnam być na tyle rozsądna, by nie ufać Ziemianinowi.
Tamten mężczyzna westchnął i zapalił papierosa.
— Wiem, nic nie możesz na to poradzić, Marvin, że jesteś innoplanetałem — powiedziała Janna. — Ale naprawdę chcę, żebyś zrozumiał. Miłość to nie wszystko. Kobieta powinna być też praktyczna. Gdyby szło tak dalej, byłabym starą kobietą, podczas gdy moje przyjaciółki wciąż by były młode.
— Wciąż młode? — powtórzył głucho Goodman.
— Oczywiście — wtrącił mężczyzna. — Kobieta nie starzeje się w polu derrsinowym.
— Ależ ta cała historia jest upiorna — rzekł Goodman. — Moja żona ma być młoda, gdy ja się zestarzeję.
— I dopiero wtedy doceniłbyś młodą kobietę — powiedziała Janna.
— A co z tobą? — zapytał Goodman. — Czy też byś doceniła starca?
— On wciąż nie rozumie — stwierdził mężczyzna.
— Marvin, spróbuj. Czy to jeszcze nie jest jasne? Przez całe życie miałbyś młodą i piękną kobietę, której jedynym pragnieniem byłoby sprawiać ci przyjemność. A kiedy byś umarł — nie miej takiej zaszokowanej miny, kochanie, wszyscy umierają — więc kiedy byś umarł, ja, wciąż młoda, odziedziczyłabym zgodnie z prawem wszystkie twoje pieniądze.
— Zaczynam rozumieć — rzekł Goodman. — Wnioskuję, że to kolejna, powszechnie akceptowana, faza tranajskiego żywota — bogata, młoda wdowa, która może czynić zadość swoim zachciankom.
— Naturalnie. I tym sposobem wszystko idzie ku dobru wszystkich. Mężczyzna ma młodą żonę, którą widuje tylko wtedy, gdy ma na to ochotę. Dana mu jest zupełna wolność, a także miły dom. A kobieta, wyzwolona z nudy szarego życia, ma dostateczne środki, by się zabawić, póki jeszcze może.
— Powinnaś mi to była powiedzieć — poskarżył się Goodman.
— Myślałam, że wiesz — powiedziała Janna — skoro sądziłeś, że masz lepszy sposób. Ale teraz widzę, że nigdy byś nie zrozumiał, bo jesteś tak naiwny — co, przyznam, stanowi o części twego uroku. — Uśmiechnęła się z zadumą. — A poza tym, gdybym ci powiedziała, nie poznałabym Ronda.
Mężczyzna skłonił się lekko.
— Roznosiłem próbki Konfekcji Greaha: Możesz sobie wyobrazić moje zdumienie, gdym znalazł tę piękną, młodą kobietę nie w stazie. Rozumiesz, to było jak bajka, która staje się życiem. Nigdy się nie spodziewamy, że stare legendy przerodzą się w prawdę, więc sam przyznasz, że wrażenie jest silne, gdy jednak do tego dochodzi.
— Kochasz go? — zapytał Goodman ciężko.
— Tak — odparła Janna. — Rondo przejmuje się mną. Ma zamiar trzymać mnie w stazie tak długo, aż nadrobię stracony czas. To z jego strony poświęcenie, ale Rondo ma szczodrą naturę…
— Jeśli tak to wygląda — rzekł Goodman posępnie — to na pewno nie stanę wam na drodze. Jestem w końcu istotą cywilizowaną. Możesz dostać rozwód.
Splótł ramiona na piersi, czując się nader szlachetnie. Czuł wszakże niejasno, że decyzja jego wyrosła nie tyle ze szlachetności, co z nagłego, ostrego wstrętu do wszystkiego co tranajskie.
— Nie mamy na Tranai rozwodów — rzekł Rondo.
— Nie? — chłodny dreszcz przebiegł po plecach Goodmana.
W dłoni Ronda pojawił się blaster.
— Byłoby to, rozumiesz, zbyt anarchiczne, gdyby ludzie wymieniali się sobą. Jest tylko jeden sposób odmienienia swego stanu.
— Ależ to ohydne! — wyjąkał Goodman, wycofując się. — Przeciwko wszelkiej przyzwoitości.
— Nie, jeśli żona tego pragnie. A nawiasem mówiąc, oto i kolejny znakomity powód, by przetrzymywać połowicę w stazie. Czy mam twoje zezwolenie, moja droga?
— Wybacz mi, Marvin — powiedziała Janna i zamknęła oczy. — Tak!
Rondo wymierzył blaster. Bez chwili wahania Goodman dał nurka przez najbliższe okno. Tuż za nim świsnął strzał.
— Słuchaj no! — zawołał Rondo. — Pokaż styl, człowieku. Przyjmij to godnie!
Goodman wylądował ciężko na ramieniu. Zerwał się z miejsca i ruszył sprintem, a drugi strzał Ronda osmalił mu bark. Potem skrył się za domem i był chwilowo bezpieczny. Nawet nie stanął, by się nad tym zastanowić. Ze wszystkich sił pomknął do portu kosmicznego.
Szczęśliwie wnet startował statek, który zabrał go na g’Moree. Stąd zatelegrafował na Tranai po swoje pieniądze i opłacił przelot na Higastomerytreję, gdzie władze oskarżyły go o to, że jest szpiegiem Dingu. Oskarżenie nie trzymało się kupy, Dinganie bowiem byli rasą amfibii i Goodman omal nie utonął, dowodząc ku ogólnemu zadowoleniu, że potrafi oddychać tylko powietrzem.
Bezzałogowcem dostał się na podwójną planetę Mvanti, za Seves, Olgo i Mi. Najął nielicencjonowanego pilota, który dostarczył go na Bellismoranti, gdzie zaczynały się wpływy Ziemi. Stąd lokalna linia kosmiczna przewiozła go za Wir Galaktyczny i — po międzylądowaniach na Ostrydze, Lekungu, Pankungu, Inchangu i Machangu — przybył wreszcie na Tung-Bradar IV.
Pieniądze już mu się skończyły, ale był praktycznie o krok od Ziemi, przynajmniej w skali dystansów kosmicznych. Zdołał zapracować na przelot do Oume, a z Oume na Legis II. Tu Towarzystwo Pomocy Podróżnikom Gwiezdnym załatwiło mu miejscówkę i dotarł w końcu na Ziemię.
Goodman osiadł w Seakirk w stanie New Jersey, gdzie człowiek jest zupełnie bezpieczny tak długo, jak długo płaci podatki. Piastuje stanowisko Naczelnego Technika-Robotyka w Seakirk Construction Corporation i poślubił drobną, ciemnowłosą, cichą dziewczynę, która najoczywiściej go uwielbia, choć on rzadko wypuszcza ją z domu.
Chadza często z kapitanem Savage’em do Eddie’s Moonlight Bar i popijając Pospieszne na Tranai, gwarzą o Tranai Błogosławionej, gdzie znaleziono Sposób, a Człowiek nie jest już wprzężony w Kierat. Przy tych okazjach Goodman narzeka na kosmalarię — za której sprawą nie może ruszyć w kosmos ani wrócić na Tranai.
Ostatnio, z pomocą kapitana Savage’a, Goodman zorganizował Ligę Seakirku na Rzecz Odebrania Kobietom Praw Wyborczych. Są jej jedynymi członkami, ale czyż — jak to ujmuje Goodman — podobna rzecz powstrzymała kiedykolwiek krzyżowca?