6

Drugi wstrząs nastąpił mniej więcej w godzinę po przylocie Dimowa z sejsmologami. Wan odezwał się od radiostacji.

— Niels mówi, że zwiększyło się wydzielanie gazów. Przyrost jest większy od przewidywanego.

— Może ewakuować schronisko? — zaproponował Jerychoński. Zostalibyśmy tylko we dwóch z Nielsem.

— Tylko bez paniki! — powiedział Dimow Wan, zapytaj Nielsa, co grozi wyspie.

Ziemia pod nogami dygotała, jakby ktoś stukał od dołu w podłogę.

— Jeśli nastąpi erupcja, strumień lawy popłynie w przeciwną stronę. Ale oczywiście niczego nie można za gwarantować.

Wrócił sejsmolog Gogia z taśmami zdjętymi z automatycznych urządzeń kontrolnych.

— Coś okropnego! — powiedział z nieukrywanym zachwytem — Jesteśmy świadkami prawdziwego kataklizmu. Nawet sobie nie wyobrażacie, co teraz dzieje się w oceanie!

Dimow wstał.

— Przykro mi — zwrócił się do Pawłysza. — Należałoby umożliwić panu powrót na Stację, ale nie mamy wolnego środka transportu. Jeszcze raz proszę mi wybaczyć.

Pawłysz nawet nie zdążył się obrazić, gdy Dimow nie zmieniając tonu odezwał się do Wana:

— Natychmiast wywołuj Szczyt. Niech tu przylecą.

— Po co? — zdumiał się Wan.

— Stukać. Będziemy ich szukać. Tu są niewielkie głębokości.

— Jasne.

— Nie znoszę bezczynności — powiedział Jerychoński. — Wypłynę im kutrem naprzeciw.

Dimow nie zwracał na niego uwagi.

— Co ze Szczytem? — zapytał Wana. Nikt nie odpowiada.

— To nic. Wywołuj ich dalej, ale potem. Na razie daj mi Stację. Niech wyślą lotnię na pół drogi od nich.

— Ale tam jest spokojnie…

— Lepiej zbadać każdą ewentualność. Niech nie odlatują, dalej niż na dwieście kilometrów. Została tam tylko jedna lotnia, a wiesz, jacy z nich piloci.

— Tak — westchnął Wan, a potem zapytał: — Może Pfluge podyżuruje przy nadajniku?

Jerychoński miotał się po schronisku. Ponieważ ciążenie było tu niższe od ziemskiego, jego kroki, zamaszyste na początku, kończyły się dziwnie powolnie i jakby tanecznie.

— Po co?

— Popłynąłbym kutrem. Z Pawłyszern.

— Doskonale sobie z kutrem poradzę — zaoponował Jerychoński.

— Wątpię — powiedział Wan — Jesteś za bardzo zdenerwowany.

— Trudna sprawa. — zaczął Dimow, patrząc na Pawłysza.

— Lepiej, żebym to ja popłynął kutrem — powiedział Pawłysz. — Wprawdzie nigdy dotąd go nie prowadziłem, ale…

— Nie! — zdecydował się Dimow. Kuter weźmie Wan. Jerychoński popłynie z nim na ocean, a Pawłysz zostanie przy radiostacji i jeśli będzie trzeba, poleci lotnią.

Pawłysz podszedł do nadajnika i stanął za plecami Wana.

Wan wstał, mrugnął do niego porozumiewawczo i powiedział:

— Wszystkie sygnały wywoławcze są na tabliczce. Radiostacja jak widać jest zwyczajna, ze standardowego zestawu Zna pan ten typ?

— Naturalnie.

Wan zniżył głos i powiedział Pawłyszowi na ucho:

— Nie spieraj się z Dimowem, bo cię w zdenerwowaniu objedzie. Nadchodzi kataklizm, Jerychoński histeryzuje, a podwodnicy spokojnie zbierają perły w Błękitnych Grotach i nie wiedzą, co ich czeka, kiedy nareszcie się tu zjawią.

— Jesteś pewien, że to fałszywy alarm?

— Inne warianty są zbyt groźne, aby na nie stawiać — odpowiedział Wan, po czym wziął swój kombinezon i maskę.

— Sprawdziłeś skafander? — zapytał Dimow.

— Tak, zostawiłem go na kutrze.

Za oknem mignęło coś białego, jakby ktoś machnął wielkim prześcieradłem.

— Hej — powiedział Wan wyglądając na zewnątrz. — O wilku mowa! Przecież to Allan.

— Gdzie? — zapytał Dimow.

— Na dworze. Sam przyleciał. I niech mi ktoś teraz powie, że telepatia nie istnieje.

Pawłysz miał iluminator wprost przed oczami. Po czarnym, mokrym od stopionego śniegu piasku kuśtykał wolno ogromny ptak, dokładnie taki sam jak te, które Pawłysz zobaczył tuż po wylądowaniu. Nawet nie pytając Wano domyślił się od razu, że ptak jest bioformantem. Co więcej, połączył jego obecność z kłębkiem białej puszystej nibypajęczyny. To ptaki ją tu przyniosły. I dalszy krok w rozumowaniu: wybuch gniewu Wana. Jeśli bioformant Allan pracuje w chmurach, to samowola Pawłysza mogła zagrażać jego istnieniu…

Odezwali się sejsmolodzy, a po chwili Niels podyktował serię liczb dla Dimowa.

Jerychoński już był ubrany, gotowy do wyjścia. Wan otworzył właz kopuły Sejsmolodzy nie przekazali żadnych alarmujących wiadomości, więc nie było podstaw do szczególnego pośpiechu Dimow też założył maskę i powiedział do Pawłysza:

— Niech pan tu zostanie i nie odchodzi od nadajnika. Jeśli coś się stanie, proszę natychmiast mnie zawiadomić. Pójdę teraz porozmawiać z Allanem, bo on tutaj nie może wejść.

— A kombinezon? — zapytał Wan, widząc, że Dimow zamierza wyjść na zewnątrz w samej masce.

— Teraz nie jest zimno — odparł Dimow — Puść mnie.

— Stacja zawiadomiła, że lotnia wystartowała na poszukiwanie podwodników i pytała, co tam nowego na wyspie Pawłysz odpowiedział, że na razie nic się nie dzieje.

Za oknem Dimow rozmawiał z ptakiem. Ptak sięgał mu ledwie do pasa, ale jego złożone skrzydła, opierające się końcami o rozłożysty ogon, miały co najmniej trzy metry długości Ptak miał niewielką głowę z krótkim dziobem i nieruchome błękitne oczy.

Naczynia na stole zabrzęczały od kolejnego wstrząsu tektonicznego.

W głośniku odezwał się Niels.

— Stuchaj, Wan — powiedział swoim cichym, mechanicznym głosem — Gdzie właściwie jest ta Błękitna Grota?

— Wan odpłynął kutrem. Pewnie właśnie tam. A ja dokładnie nie wiem.

— Pawłysz? Wobec tego zapisz dokładne współrzędne epicentrum. Właśnie je z Gogią obliczyliśmy.

Za oknem Dimow przestępował z nogi na nogę i otulał się szczelnie kurtką. Najwyraźniej było mu bardzo zimno. Ptak zakołysał się, niezgrabnie wbiegł na wrzynającą się w wody zatoki płytę skalną i rozłożył skrzydła. Natychmiast przekształcił się w sześciometrowy żagiel nadymany porywami wiatru i uniósł się w powietrze, potężnymi machnięciami skrzydeł nabierając szybko wysokości.

Dimow hałasował w śluzie i dopiero po dłuższej chwili otworzył wewnętrzne drzwi, wpuszczając do kopuły kłęby pary. Trząsł się z zimna i mimo wysiłków nie mógł tego drżenia opanować.

— Myślałem, że zdechnę tam — powiedział — Nie przypuszczałem, że z Allana jest taki zuch!

— A co? — zapytał Pawłysz.

— Nie spodobały mu się fale w tym sektorze. Allan wymyślił graficzną teorię prognozowania wstrząsów tektonicznych. Zgodnie z nią przepowiada charakter i miejsce trzęsienia ziemi według kształtu fal, który z lotu ptaka jest doskonale widoczny. Od dawna kłóci się na ten temat z sejsmologami, którzy uważają, że jego teoria może mieć jedynie bardzo ograniczone zastosowanie. Pewnie zresztą mają rację… Było coś dla mnie?

— Niels przed chwilą przekazał współrzędne spodziewanego epicentrum.

— Daj mi je… Że też Allan przyleciał właśnie tutaj! Wprawdzie wczoraj wspominałem im, że wyruszacie na spotkanie podwodników, ale zawsze… A ja bardziej liczę na ptaki niż na nasz kuter i gdyby Allan nie przyleciał, musiałbym wysłać pana na poszukiwanie z powietrza.

Dimow rzucił okiem na liczby, zmiął kartkę, rzucił ją na stół, potem wziął ponownie do ręki, pieczołowicie wygładził i powiedział:

— Proszę z łaski swojej jeszcze raz wywołać Nielsa i zapytać, czy nic się nie zmieniło.

Niels odezwał się dopiero po dłuższej chwili i jego odpowiedź była bardzo lapidarna.

— Wychodzimy na zbocze, bo tu jest zbyt gorąco. Połączymy się za pięć minut.

— A więc się nie rozessie. — powiedział Dimow.

— Tu Szczyt. Szczyt wzywa Schronisko — odezwał się odbiornik. — Słyszycie nas?

— Tu Schronisko — odpowiedział Pawłysz.

Dimow podszedł bliżej.

— Mówi Samt Venante. Wylatujemy.

— Dobrze — powiedział Dimow. — Tylko nie zapomnijcie zabrać nadajnika.

— Wie pan — wyjaśnił Pawłyszowi — nadajniki, które nam przysłano, są dobre dla geologów i innych piechurów, ale bioformantom przeszkadzają. Spiro już dawno obiecał załatwić mikroradiostację, ale przecież pan go zna.

Pawłysz zupełnie nie znał Spirona, ale uznał, że nie czas teraz na spieranie się o drobiazgi.

— Jednym słowem pod byle pozorem starają się je gdzieś zostawić Wcale im się nie dziwię, zwłaszcza bioformantom latającym, bo dla nich dodatkowe trzysta gramów obciążenia to nie bagatela.

Wrócił Pfluge. Długo krzątał się po śluzie, wzdychał, brzęczał swoimi puszkami i wreszcie z trudem przecisnął się przez właz.

— Niezwykły dzień! — powiedział radośnie, rozstawiając na stole swoje zdobycze — Wyrobiłem dziś co najmniej trzy normy.

Zobaczył, że Pawłysz siedzi przy nadajniku, i dorzucił.

— Widziałem odpływający kuter, ale nie zdążyłem zapytać. Podwodnicy jeszcze nie wrócili?

— Nie — odparł Dimow — Na wszelki wypadek proszę przygotować do pracy stanowisko medyczne.

— Ja to chyba zrobię lepiej — powiedział Pawłysz — A Pfluge niech tymczasem posiedzi przy radiostacji.

— Po pierwsze. Pfluge jest bardzo słabym łącznościowcem, a po wtóre, pan jest, jak podejrzewam, jeszcze gorszym weterynarzem. Zapomina pan, że nasi koledzy i znajomi nie są w tej chwili przejściowo antropoidami.

— To niestety prawda — odezwał się Pfluge. — Mam jednak nadzieję, że nic złego im się nie stanie.

Otworzył skrzynię stojącą w kącie pod przepierzeniem i zaczął wyjmować z niej leki i narzędzia, zerkając przy tym na swoje trofea. Rozpierało go pragnienie, aby po chwalić się komuś swoimi zdobyczami, a tu jak na złość nikt nie miał do nich głowy.

Nadeszła wiadomość z lotni, która przeleciała już trzydzieści kilometrów od Stacji, że na razie z jej pokładu nikogo nie zauważono.

— A jaka jest widzialność w głąb? — zapytał Pawłysz.

— Woda jest przezroczysta i niezbyt głęboka, my jednak nie liczymy na własne oczy. Wszyscy podwodnicy mają znaczniki izotopowe, które łatwo namierzyć. A gdyby to się nie udało, to pozostają jeszcze ptaki, które widzą na dziesięć metrów w głąb.

Pawłysz dojrzał przez okno sejsmologów zbiegających ze zbocza. Dopiero po chwili ukazał się Niels obładowany aparatami pomiarowymi ewakuowanymi z krateru.

— Co na kutrze? — zapytał Dimow Pawłysz wywołał kuter.

— Nieustannie nadajemy sygnały — powiedział Wan — Na razie bez skutku. A u was co nowego?

— Na razie nic.

— Schronisko! — włączył się nagle mechaniczny, monotonny głos jednego z ptaków — Schronisko! Widzę Sandrę!

— Gdzie? — zapytał Pawłysz.

Wan, który nie zdążył się wyłączyć i wszystko słyszał, zawtórował mu.

— Gdzie?

— Południowy zachód, ku południowi od Krzywej Góry Trzydzieści mil, Słyszycie mnie?

— A co z nią? Co z nią?! — krzyknął Jerychoński.

— Utrzymuje się na wodzie. Zejdę niżej, bo mnie nie widzi…

— Kuter, w jakim jesteś kwadracie? — zapytał Dimow, odsuwając Pawłysza od radiostacji.

— 13-878 — odpowiedział Wan — Na północny zachód od wyspy.

— Siedemdziesiąt pięć mil — powiedział Dimow patrząc na mapę. — Potrzebujecie na dojście tam co najmniej pół godziny.

— Ruszamy — powiedział Wan i wyłączył się.

— Pół godziny — powtórzył Dimow i natychmiast wywołał ptaki: — Możecie jej pomóc?

— Nie — odpowiedział któryś z bioformantów. — Jestem tu sama i nie mogę do niej dotrzeć. Ocean jest mocno sfalowany i boję się zamoczyć skrzydła, a Sandra jest chyba nieprzytomna…

Pawłysz pospiesznie naciągał kombinezon.

— Gdzie jest maska?

— Weź moją — powiedział Pfluge. — Masz. Dimow uniósł głowę znad radiostacji i zobaczył, że Pawłysz właśnie kończy się ubierać — Znasz tę lotnię?

— Jak swoje pięć palców.

— Polecę z nim — powiedział sejsmolog Gogia. — Dobrze, że się nie rozebrałem.

Dimow powtórzył:

— Trzydzieści mil na południowy zachód, ku południowi od Krzywej Góry. — Potem obrócił się do mikrofonu i powiedział: — Za dwie minuty wystartuje do was nasza lotnia. Na miejscu będzie za jakieś dziesięć minut. Kuter nie zdąży szybciej niż za pół godziny. Pfluge szarpał się z włazem śluzy.

— Pospieszcie się — powiedział ptak bo zamiast jednej Sandry będziecie musieli ratować dwoje. Ten nadajnik ciąży mi jak kamień.

Pawłysz otworzył drzwi zewnętrzne i przystanął na chwilę, zdumiony, jak bardzo zmieniło się oświetlenie. Słońce przesłaniała czerwona mgiełka, a czarna góra rysowała się ostro na niebie, jakby podświetlona od tylu promieniem reflektora teatralnego. Sejsmolog pierwszy wskoczył do lotni. Pawłysz uniósł nogę, aby pójść za jego przykładem, kiedy drzwi kopuły otworzyły się i wyskoczył z nich Pfluge w samej kurtce i bez maski. Otworzył szeroko usta, starając się odetchnąć rozrzedzonym powietrzem i rzucił w ich stronę mały pojemnik z zestawem pierwszej pomocy. Zachwiał się i byłby się przewrócił, gdyby nie Niels, który chwycił go macką i wciągnął do środka.

— To nasza wina — powiedział sejsmolog. — Jak mogliśmy zapomnieć…

Pawłysz podniósł pojemnik, rzucił go sejsmologowi, wskoczył do lotni i powiedział do Gogii:

— Teraz się trzymaj! I kiedy będziesz opowiadał wnukom o naszej dzisiejszej wyprawie, nie zapomnij podkreślić, że wiózł cię były mistrz Moskwy w akrobatyce lotniowej.

— Nie zapomnę powiedział sejsmolog, dociągając do oporu pasy bezpieczeństwa.

Pawłysz wyszedł z wirażu i poleciał z maksymalną prędkością tak, żeby zostawić po lewej ręce słup różowobrunatnego dymu stojącego nad przeciwległą stroną wyspy.

Загрузка...