Połogi grzbiet górski ciągnął się bez końca. Szli na przemian to zagajnikami porozrywanych mrozem drzew, to pustymi polanami aż rażącymi świetlistą, najbielszą szarością.
Don odczuwał swoisty rodzaj zmęczenia. Pierwszy krok w głębokim śniegu wydaje się czymś bajkowym; kilkanaście następnych nadal sprawia przyjemność, lecz dziesięciogodzinny marsz w śniegu po pas wykańcza, zwłaszcza, jeśli nieustannie toruje się drogę, a ponadto nie wiadomo, jak przetrwać nadchodzącą noc.
Słyszał za plecami ciężkie sapanie zmęczonych kobiet. Z wysiłkiem wspierał się na zniszczonym kijku narciarskim, z którego zwisały strzępy rzemyków czy tasiemek. Z początku naśmiewały się z tej odrapanej i zgiętej, zabawnej, metalowej laski. Później same zaczęły korzystać ze wsparcia dawanego przez kijek i stwierdziły, że posiądą więcej zalet niż wad.
Przecinali rozległą polanę. Don sądził, że wiatr powinien był odmieść śnieg z odkrytego grzbietu i właśnie tędy będzie łatwiej iść. Było inaczej: na polanie nawiane zaspy sięgały powyżej pasa; zaś droga przez las była męczarnią, gdyż zapadali się jeszcze głębiej. Don czuł dotkliwe ssanie w żołądku – głód dokuczał coraz bardziej. Z rana wykonał namiar radiolatarni i ustalił kierunek marszu. Kiedyś rozrzucano z samolotów automatyczne radiolatarnie, aby wyznakować trasy marszu na południe. Niektóre jeszcze działały. Zlokalizowane przy nich zapasy żywności lub leków dawno zużyto, ale trudno było pozbyć się tej nadziei. Dokładny kierunek marszu narzucał grzbiet, a nie namiary, gdyż grzbietem szło się wygodniej niż doliną, gdzie zapadano się w śniegu powyżej głowy.
Ściemniało się. Należało znaleźć miejsce na nocleg. Dzień był wyjątkowo ponury; słońce ani razu nie wyjrzało spoza szarych chmur. Chyba już zaszło, bo jednolicie szare kłęby mgły ciemniały coraz bardziej. Sąsiednie grzbiety ginęły w gęstniejącej mgle. Unoszenie ciężkich buciorów powoli, równomiernie mieszących głęboki śnieg sprawiało coraz większy wysiłek. Chwilami zatrzymywał się, a wtedy wszystkie trzy kobiety spokojnie oczekiwały, aż uda mu się sforsować kolejną zaspę. Wszyscy nieśli ciężkie plecaki, ale Don, stale torując drogę, utracił znacznie więcej kalorii niż idące za nim dziewczyny. Sheilla co jakiś czas rozdawała kawałki karmelu.
Było coraz zimniej. Palce w butach dawno już zdrętwiały. Przez chwilę intensywnie nimi poruszał, by ożywić krążenie. Z wysiłkiem wpatrywał się w szarzejącą głąb doliny, chcąc ułowić wzrokiem niosący nadzieję, ledwie zauważalny kształt od dawna skryty pod grubą warstwą śniegu. W zapadającym zmierzchu stawało się to coraz trudniejsze. Don zrozumiał, że popełnił poważny błąd: pozostało ledwie pół godziny na odnalezienie noclegu.
Pojawił się jeszcze poważniejszy problem – poczuł coraz silniejsze, powracające skurcze pustego żołądka. Wiedział, co znaczą te nadchodzące wymioty, kiedy nie ma czym wymiotować. Polana łagodnie wznosiła się, a to zmuszało do dodatkowego wysiłku.
Mgła gęstniała. Odczuwał zawroty głowy – kolejny sygnał ostrzegawczy, że zbliża się kryzys.
Podjął wymuszoną decyzję: uniósł w górę kijek, aby dać im znak, i skierował się w lewo, w dół do doliny. Marion prychnęła ironicznie – natychmiast zorientowała się, że niczego nie znalazł i próbuje schodzić na chybił trafił. Nie zaprotestowała jednak, chociaż kiedy indziej usłyszałby jej pogróżki i wyzwiska. Może zrozumiała, że wszyscy są już u kresu sił. W dół, zbocze było coraz bardziej strome i schodzenie stało się łatwiejsze.
Don czuł się już bardzo źle. Zawroty głowy nasilały się. Nie był w stanie iść prosto. Śnieg nie miał już koloru białego, lecz czerwonawy. Don z uporem starał się utrzymać kierunek marszu, ale wodziło go na boki. To nie mogło trwać długo. Był półprzytomny. Potknął się o swoją nogę i runął jak długi. Nie miał siły się ruszyć. Jedna z nich krzyknęła, a potem wszystkie zgromadziły się wokół niego.
– Trzeba mu podać trochę cukru – powiedziała Sheilla. Zdążył jeszcze usłyszeć i stracił świadomość.
– To nie ma sensu, on chyba już się kończy – powiedziała Marsha.
– Musi nam znaleźć nocleg – zauważyła Sheilla.
– Nie bądź śmieszna, przecież on nie ma zielonego pojęcia, gdzie znaleźć nocleg. Skręcił z grani, kiedy go już brało… Widziałam, jak się zataczał. Już wcześniej – wtrąciła Marion.
– Pomóżcie mi – Sheilla usiłowała odwrócić go na plecy. Wspólnymi siłami udało się to zrobić. Don odzyskał przytomność, ale był bardzo słaby i przemarznięty. Sheilla wcisnęła mu między wargi parę kawałków twardego karmelu.
Czuł, jak wraca życie. Brudny kawałek palonego cukru smakował jak nigdy dotąd. Marion miała jeszcze kilka pozlepianych i pogniecionych cukierków z nadzieniem. Zjadł wszystkie gryząc szybko. Wkrótce z pomocą Marshy i Marion podniósł się.
Do mężczyzny należało torowanie drogi, a on wiedział, jak będzie to obecnie trudne. One również – wprawdzie nie starały się pomóc, lecz także nie utrudniały mu zadania wyzwiskami.
Z początku schodził powoli. Potem, w miarę jak siły wracały, szybciej. Na zboczu śnieg był tak głęboki, że Don nie sięgał stopami do twardego gruntu i łagodnie zsuwał się w miękkiej masie. Wymagało to umiejętności, a nie siły i było łatwe dla wytrenowanego piechura. Schodzenie sprawiało znaczne trudności idącym za nim kobietom. Co chwilę któraś z nich znikała w kłębie śniegu. Wygodniej im było zbiegać samodzielnie, a nie jego śladem. Don pomyślał, że wreszcie wszyscy czworo mają takie same szansę i męczą się tak samo. W drodze często zastanawiał – się, dlaczego świat został właśnie tak ułożony, że mężczyzna zawsze toruje drogę, zaś kobiety idą jego śladem, oszczędzając siły. Myślał z ironią, że to jemu właśnie potrzebne są siły nocą, a nie im. Po chwili jednak nie czuł już satysfakcji, gdyż nieco odpoczął; nawet zrobiło mu się ich żal. Były tak delikatne, piękne, kruche i słabe.
Polana sięgała nisko, ale w końcu dotarli do krawędzi lasu.
To był stary las sosnowy, całe poszycie skrywał głęboki śnieg i schodzenie tędy nie różniło się w zasadzie od schodzenia zboczem polany. Należało jedynie uważać, by nie upaść na niewidoczny pniak, pozostałość z czasów, kiedy ścinano drzewa. Trudność sprawiał zmrok, gdyż w dzień, uważnie patrząc na powierzchnię stromego śniegu, z reguły można dostrzec nieznaczne spłaszczenie zdradzające pniak przysypany śniegiem.
Don sprawnie zsuwał się w śniegu, ogarnęło go uczucie zbliżone do euforii; jego czoło pokrył zimny pot świadczący o krańcowym zmęczeniu.
Marion przeraźliwie krzyknęła i znikła w zaspie. Zanim z powrotem wspiął się ku niej, Sheilla i Marsha już wyciągnęły ją ze śniegu. Gdy podszedł, obie odsunęły się na bok jak spłoszone kury. Marion siedziała nieruchomo z wykrzywioną twarzą, mocno trzymając za stłuczoną goleń.
Zauważył, że jej spodnie nie rozdarły się ani nie przemakają krwią. Nie było sensu zdejmować z Marion odzieży, żeby opatrzyć stłuczenie, należało jak najszybciej znaleźć nocleg. Przesunął lekko dłonią po jej głowie i zmierzwił włosy. Miała spocone czoło.
Marsha znalazła czapkę i nałożyła ją Marion.
– Spróbuj się zebrać, mała – powiedział cicho. – Zaraz będziemy w dolinie. Będzie ciepło i sucho. Musisz iść.
Nie było w tym wiele prawdy.
– Rozmasować ci goleń? – zapytał. Spojrzała na niego mętnym wzrokiem.
– Odpieprz się! – fuknęła, podnosząc się z trudem i otrzepując.
Schodzili w dół, wiedząc, że brną w pułapkę. Nie miał odwagi powiedzieć, że skręcił przypadkowo i że właściwie należałoby wrócić na grań, by w gęstniejącym mroku i mgle kontynuować poszukiwania i tak skazane na niepowodzenie.
Wkrótce Sheilla wyprzedziła wszystkich. Była w świetnej formie. Przez chwilę podziwiał, jak sprawnie zsuwała się po zboczu. Techniki chodzenia w głębokim śniegu nauczyła się od niego. Wcześniej, zanim on zaczął torować dla nich drogę, nie umiała tego. Czasami zastanawiał się, jak sobie radziła wcześniej. Nagle jednak potknęła się o coś ukrytego pod zdradliwą powłoką i upadła na twarz. Przez chwilę się nie ruszała.
Zaraz był przy niej. Podniósł ją. Odzyskała już przytomność.
Całą twarz miała umazaną krwią z rozbitego nosa. Szlochała, dławiła się cieknącą krwią i często pluła.
Tym razem Marsha zdjęła worek z pleców i wyjęła bandaż. Krwotok udało się powstrzymać, ale nos bardzo jej napuchł. W pniak, który czekał na nią od lat, trafiła akurat twarzą.
Niedługo potem Marion, widocznie osłabiona poprzednim upadkiem, ponownie straciła równowagę i znów z krzykiem runęła w śnieg. Z trudem ją wydobyli, bo jej stopy wsunęły się głęboko pomiędzy ścięte pnie. Tym razem krew przesiąkła przez odzież.
Trzy poważne upadki na jedno zejście to zbyt dużo… – pomyślał. Dalej schodził, podtrzymując Sheillę, zaś Marsha pomagała iść Marion. Przypadkiem trafili na przecinkę, co ułatwiło schodzenie.
Dno doliny pokrywała idealnie gładka warstwa śniegu, nie pozostawiająca złudzeń, że skrywa coś obiecującego. Don znów czuł lekkie mdłości oznaczające, że ilość glukozy we krwi spada i może grozić nowy kryzys. Ściemniło się już prawie całkiem.
– I co teraz?… – w pytaniu Marshy nie zauważył poirytowania, tylko znużenie.
Obecnie, na granicy kompletnego wyczerpania, przedzieranie się przez tę długą, niknącą we mgle dolinę nie miało sensu.
– Spróbujemy przespać w jamie śnieżnej – tylko tyle mógł zaoferować zamiast suchego noclegu i ciepłej strawy. Był przygotowany na zwykłą eksplozję wściekłości i krzyku. Jednak wszystkie trzy uwaliły się bez słowa na folię termoochronną i biernie obserwowały jego poczynania. Marsha usiadła, zdjęła rękawiczki i uważnie oglądała zbielałe palce. Marion kiwała się rytmicznie, obejmując potłuczone golenie. Twarz Sheilli skrywał opatrunek. Zasłaniała go dłońmi. Zaczął się wyścig z postępującym wychłodzeniem organizmów.
Wykopanie jamy w śniegu nie było prostą sprawą, gdyż najpierw należało przedostać się przez warstwę lotnego, sypkiego jak mąka, pyłu. Don miał łopatę, znalezioną na jednym z noclegów. Niebyła wprawdzie aluminiowa, o jakiej marzył, ale była. Zrobienie styliska wymagałoby przekopania się z powrotem do skraju lasu, wyjęcia piły, wybrania gałęzi i jej przycięcia. Był na to zbyt zmęczony. Kopał więc samą blachą. Pociemniało zupełnie, ale wzrok już się przyzwyczaił. Rosła zaspa odgarniętego śniegu. Pogłębiając otwór, wyrównywał i uklepywał ściany, żeby uniknąć osypywania się śniegu. Dopiero gdy zagłębił się poniżej dwóch metrów, mógł drążyć nieco w bok i formować komorę. Przed oczyma – pojawiły się mroczki, więc wygramolił się z dołu. Podszedł do Sheilli i wyciągnął rękę. Podała mu kolejny, zimny kawałek karmelu. Sheilla tuliła się do Marion, aby tracić mniej ciepła. Marsha nieruchoma siedziała osobno, ale wiedział, że nie jest z nią źle, gdyż nie odniosła żadnych obrażeń.
Mam nadzieję, że nie zdążą zamarznąć – pomyślał.
Drążenie komory było trudniejsze niż drążenie wykopu. Należało to robić uważniej. Starannie ubijał śnieg na sklepieniu. W końcu wyszedł na zewnątrz i skinął na nie.
Marsha zebrała się sama. Jej ortalionowa, połatana kurtka szeleściła na mrozie, jakby była z papieru. Lekko szarpnął za ramię trupio bladą Marion. Sheilla powoli gramoliła się, jej twarz pokrywał krwawy sopel. Marsha nieporadnie złożyła szeleszczącą folię.
– Trzeba ją przenieść na dół – powiedział.
Wspólnymi siłami udało się zwlec Marion w głąb jamy i ułożyć ją na folii. Usiedli ciasno obok niej i usiłowali ogrzać ją ciepłem swoich ciał. Sheilla starała się coś powiedzieć, ale spod bandaża wydobywał się jedynie niezrozumiały szmer, może płakała.
Było już nieznośnie zimno, a w nocy temperatura spadała tu jeszcze niżej. Świadczyły o tym porozrywane mrozem pnie martwych drzew. Dzisiejsza noc nie mogła być wyjątkiem. Don wiedział, że mają niewielkie szansę, aby doczekać świtu. Zbyt płytka jama miała za duży otwór wejściowy.
Wstanie z miejsca było wielkim wyrzeczeniem: traciło się i tę złudną odrobinę ciepła, jaką dawała bliskość ich ciał. Podniósł się jednak i zaczął pogłębiać jamę. Wynosił wykopany śnieg na zewnątrz, aby nieco zmniejszyć otwór wejściowy i ograniczyć utratę ciepła.
Na zewnątrz mgła już opadła. Mrugały zimne gwiazdy i pokazał się księżyc w pełni. Stało się jaśniej. Płuca bolały przy oddychaniu. Splunął: ślina zamarzła. Szykowała się trudna,: mroźna noc.
– Marion nie przetrzyma nocy – powiedziała Marsha, gdy zszedł z powrotem. – Jest półprzytomna.
Skinął głową i wrócił do pracy. Ratunkiem mogła być druga, znacznie głębsza jama. Sheilla owinęła sobie głowę szmatą, aby ograniczyć odmrożenia twarzy. Słabo kiwała się w przód i w tył. Starał się pracować dokładnie, ale słabł coraz bardziej. Wszystko obojętniało. Za którymś sztychem łopata zazgrzytała.
Marsha rzuciła bystre spojrzenie. Don lekceważąco wzruszył ramionami. Nie chciał złudnej nadziei. Lecz wkrótce nie było wątpliwości: w najgłębszej części wykopu odsłoniło się kilka dachówek. Marsha wyjęła z worka świecę – jedną z ostatnich, które pozostały. Mocne uderzenie łopatą i dachówka rozprysnęła się na kawałki, kilka następnych udało się obluzować i wyjąć.
Ukazał się czarny otwór. Niestety, baterie w latarce były przemoczone. Zapalił świecę i zajrzał do wnętrza: głęboko na podłodze walały się jakieś łachy. Uważał, by nie podpalić pajęczyn. Słychać było przyspieszony oddech Marshy. Nie chciał skakać. Musiał więc poszerzyć dziurę, by udało się zsunąć po jednej z belek. Pracował w pośpiechu. Marsha trzymała świecę. Przeciągnął ciało i wgramolił się na belkę, a następnie opuścił na rękach. Rzuciła mu zapałki i podała świecę. Ostrożnie obszedł cały strych – dziur w dachu, oprócz tej, którą sam wybił, nie było. Olbrzymia zaspa śniegu z jednej strony świadczyła, że ktoś kiedyś zapomniał zamknąć okienko. Typ i wiązary dachu świadczyły, że to wiejski budynek, typowy dla tych stron.
Zapowiadał się wspaniały nocleg. Pod grubą pokrywą śniegu temperatura nie powinna spaść poniżej minus pięciu, może ośmiu stopni. Należało się spieszyć, gdyż Marion mogła nie dożyć poranka.
Dostrzegł przewrócone trzy kulawe krzesła, ale nie tego szukał. Wreszcie pod dużą stertą zgniłych szmat czy zbutwiałego siana znalazł krótką drabinę. Przysunął ją i oparł o jedną z krokwi i delikatnie wciągnął do środka półślepą Sheillę. Marsha przytrzymywała świecę. Gdy Sheilla powoli zeszła z drabiny, posadził ją na drewnianej podłodze i podał jej świecę. Przeciągnięcie Marion było znacznie trudniejsze. Kilkakrotnie wątpił, czy zdoła tak utrzymać ją w ramionach, by oboje nie spadli ze szczebli. Dyszał ciężko, gdy za nimi sprawnie wsunęła się do wnętrza Marsha.
Było cieplej – dzięki oddechom i płonącej świecy. Wspólnie z Marshą zaczęli rozgrzewać Marion. Zdjęli z niej koc, w który była owinięta i podartą kurtkę z ortalionu. Otworzyła oczy. Była bardzo słaba, palce miała zbielałe i bezwładne.
Potem zajęli się twarzą Sheilli. Zakrwawiony bandaż i opatrunek utworzyły twardą bryłę lodu, trudną do usunięcia. Sheilla nie protestowała, gdy spokojnymi, silnymi pociągnięciami zrywał jedną warstwę zaschłej gazy po drugiej. Twarz miała przemarzniętą. Marshą wyjęła nieco spirytusu. Przemyli nim ranę i oczyścili jej siny i spuchnięty nos ze zlodzonych zakrzepów. Sheilla patrzyła obojętnie, mrużyła duże oczy, gdy drażniły ją opary spirytusu i milczała. Nie bolało ją nic. Ale jutro pojawią się pęcherze i jej śliczna twarz nigdy już nie będzie wyglądać tak pięknie, nawet gdy te wszystkie odmrożenia wygoją się. Oczyszczoną ranę Marshą starannie zabandażowała.
Marion przestała chrupać słodycze i zgrabiałymi rękami próbowała ściągnąć spodnie. Pomogli jej zdjąć podarte, skórzane buty i onuce zrobione ze starych bandaży. Stopy miała trupio zimne. Spodnie trzeba było rozedrzeć gwałtownym szarpnięciem. Wrzasnęła z bólu, ale przyjęli to z radością, bo oznaczało, że nie utraciła czucia w całej nodze. Nosiła grube, męskie kalesony, których nogawki też trzeba było rozciąć i zedrzeć. Znów krzyknęła z bólu. Z paskudnie rozbitej goleni pociekła krew.
Długo nie schodził do pomieszczeń położonych niżej, obawiał się bowiem napotkać tam tego, co zwykle – zamrożonych trupów. Kiedyś jednak trzeba było to zrobić.
Klapa była zabita od dołu. Don miał w worku duży śrubokręt. Spróbował ją podważyć. Śrubokręt nie zawiódł choć nieco wygiął się. Można było już w szparę wcisnąć nogę stołka, a następnie wyłamać klapę. Schody trzeszczały.
Dom był piętrowy, nietknięty, w pokojach stały meble, zauważył też wiele innych, bezcennych przedmiotów. Rzeczy porzucono w nieładzie, jakby mieszkańcy opuścili dom w pośpiechu – Prawdopodobnie po pierwszych wielkich opadach zaraz na początku zimy. Wtedy wszyscy, którzy zdołali, przenieśli się do dużych miast; a ci, którzy nie zdążyli, zamarzli. Trupów nie znalazł, więc prawdopodobnie właściciele wtedy ocaleli. Szyby w dwóch oknach na piętrze i w jednym na parterze były stłuczone. Pod nimi utworzyły się zaspy, od których ciągnął nieprzyjemny chłód przypominający o straszliwym mrozie na powierzchni.
W kuchni na parterze Don znalazł kilka świec. Wrócił do swoich kobiet. Wspólnie sprowadzili słabą Marion na dół. Zamknęli klapę od strychu, gdyż przez dziurę w dachu spływał przeraźliwy ziąb. W kuchni oświetlonej dwiema świecami zrobiło się jasno i przyjemnie. Można było zdjąć kolejną warstwę odzieży. Don poczuł smród potu i brudu.
Musimy cholernie cuchnąć, jeśli czuć nawet na takim chłodzie – pomyślał. W cieple ogarnęła ich senność. Wyczerpani, zlegli pokotem, przykrywając się kocami. Don zaraz zasnął.
– On się już kończy… widziałam takich – Marsha zwróciła się szeptem do dygocącej Sheilli. – Musimy się z tym liczyć.
– W końcu znalazł fantastyczny nocleg – zauważyła Sheilla.
– To przez przypadek. Równie dobrze mogłaś teraz konać w jamie nad trupem Marion.
– Potem tak sprawnie spenetrował cały dom.
– Wierz mi. To jest już prawie jego koniec. On funkcjonuje tylko na nerwach. Jest prawie tak słaby, jak Marion – obie spojrzały na nią.
Don obudził się w ciemności, trzęsąc się z zimna, ale wypoczęty i wzmocniony. Wydawało mu się, że jedna z nich mówi przez sen.
– Co ci jest? – rzucił w ciemność.
– Boli, Boże, jak boli -: Sheilla siedziała skulona i pojękiwała.
– Dobrze, że boli. Znaczy, że się wygoi. Marion dygotała, Marshą mruczała przez sen.
Należało zagrzać wodę. Przeszukał szafki w kuchni. Znalazł duże garnki, a w piwnicy również nieco narzędzi. Udało się nawet otworzyć drzwi wyjściowe, ale natknął się na ścianę zmrożonego śniegu.
Sheilla nadal pojękiwała.
– Spokojnie, mała – powiedział. – Przemyjemy twoją twarz. Palenisko zbudował na strychu, zachowując możliwe środki ostrożności. W mniejszym z garnków zrobił szereg otworów znalezionymi nożycami do blachy. Nie pierwszy raz wykonywał taki piec. Z paliwem nie było problemów: na początek poszło połamane krzesło. Dziura w dachu miała posłużyć za komin. Wypełnił większy z garnków śniegiem i postawił na mniejszym, umieszczonym na desce obitej lakierowaną blachą. Do rozpalenia użył gazety. Zaimprowizowany piecyk więcej kopcił, niż grzał. Dym kierował się ku dziurze w dachu – widocznie na powierzchni zerwał się wiatr.
Chyba zrobi się jeszcze zimniej – pomyślał. Usłyszał człapanie na schodach. W otworze pojawiła się zabandażowana główka Sheilli. W garnku śnieg coraz szybciej topniał; już można było go dosypywać. Sheilla kucnęła obok i wyciągnęła ręce ku ciepłu.
– Umyjemy twój dzióbek – powiedział.
– Coraz gorzej mnie piecze – kiwnęła głową. – Tam chyba dzieje się coś niedobrego pod tymi bandażami…
– Nie mam nic lepszego… Resztę alkoholu wypiłyście przed spaniem. Nie mam nic na odmrożenia. Sądzę, że teraz zrobią się pęcherze. Twoje rany odkazi się wodą.
– Co będzie z Marion?
– Dałem jej alkohol. Powiedziała, że włada stopami, zanim usnęła, i że ją bolą… Więc może ich nie straci – dokładał do ognia kawałki krzesła.
Sheilla dosypała ostatnią porcję śniegu do garnka. Czekali, aż woda się zagrzeje.
– Pilnuj ognia, żeby się coś nie zajęło. Przyniosę więcej garnków – powiedział i poszedł na dół.
Marion zbudziła się, leżała bez ruchu. Aż do połowy łydek jej nogi były lodowate. Próbował pobudzić krążenie w jej stopach. Po kilkunastu minutach przerwał masaż.
Don zaniósł jeden z garnków na górę. Razem z Sheilla zestawili z ognia gar z wrzącą wodą. Ustawił nowy, wypełniony śniegiem. Sheilla pozostała przy piecyku, a on wrócił na dół, do Marion. Woda w garnku powoli stygła.
Gdyby mieć alkohol, chociaż nieco alkoholu… – myślał.
O innym środku rozszerzającym naczynia krwionośne nie można było marzyć. Rozpoczął poszukiwania. Marion zacięcie i milcząco pracowała nad swoimi stopami. Starannie przeszukał półki w kuchni, następnie przeprowadził drobiazgową rewizję szaf w pokojach. Przy okazji znalazł sporo zamrożonej żywności. Poszukiwania w piwnicy były utrudnione, ponieważ w dwóch kątach wznosiły się zaspy śniegu. Wreszcie, w kącie składziku z węglem odnalazł całą skrzynkę wódki. Zabrał do kuchni jedną z butelek.
Marion duszkiem piła zmrożony alkohol. Wyjął jej butelkę z ręki. Etykietka była krzywo przyklejona, ordynarna.
– Nie pij za dużo. Teraz jest to tak zimne, że nie poczujesz, a potem zetnie cię z nóg. Na razie wystarczy.
Miał rację: Marion szybko upijała się. Alkohol rozgrzewał się i działał coraz mocniej.
Don nie zwlekając, wsadził jej stopy do garnka i natychmiast wyjął, uważnie obserwując jej reakcję. Woda była tak gorąca, że parzyła dłonie. Marion nie reagowała. Znowu przywarła do butelki.
Pij, jeśli chcesz – pomyślał. – Albo ci pomoże, albo przynajmniej dłużej nie będziesz rozumieć…
Raz za razem zanurzał jej stopy w wodzie, przy okazji parząc sobie dłonie. Raz, przypadkiem, chlapnął jej na łydki. Wtedy wrzasnęła, dopiero wtedy. Gdy wreszcie jej stopy osiągnęły temperaturę zbliżoną do normalnej, Marion zaczęła wić się z bólu.
– Te cholerne mrówki!… Boli, jak cholera! – mówiła. Don roześmiał się. Nadal trzymał mocno jej nogi i co chwilę zanurzał stopy…
– Gdzie boli? – zapytał. – Palce?… Pięta?…
– Nie wiem. To takie mrówki chodzą… Cholera…
– Potrafisz ruszać palcami? – próbował nawiązać kontakt, wyginając jej palce, ale cały czas bełkotała wyłącznie o mrówkach, które chodzą jej pod skórą. Wypiła już za wiele i zasypiała, mimo że nieustannie wyginał jej udręczone stopy. Gdy zasnęła, wytarł jej stopy i naciągnął spodnie. Były wilgotne, przepocone, cuchnęły wielotygodniowym potem. Marion oddychała równo, jej oddech wionął oparami alkoholu. Zlepione, czarne włosy wiły się wokół twarzy, która miała charakterystyczny, szarawy odcień skóry, zwykle śniadej i łatwo opalającej się, lecz od dawna pozbawionej kontaktu ze światłem słonecznym.
Zawlókł ją do sąsiedniego pokoju i ułożył na kanapie. Przykrył jakimś burym kocem wyciągniętym z szafy, na stopy naciągnął jakieś znalezione, też bure skarpety. Palce jej stóp już stygły. W świetle świecy większość kolorów wygląda buro.
Zaniósł na górę garnek z ciepłą wodą, nadawała się jeszcze do mycia W łazience odłamał z wanny przymarzniętą kostkę mydła. Sheilla zniecierpliwiona czekała na zmianę opatrunku. Wcześniej musiał jeszcze ustawić nowy garnek ze śniegiem.
Zabrał się do odwijania gazy przesiąkniętej wydzieliną. Syczała z bólu, gdy kolejne zwoje rozrywały przyschnięte pęcherze. Pokryta rozległymi pęcherzami jej twarz wyglądała bardzo złe, nawet po umyciu przegotowaną wodą. Don próbował je ostrożnie zdezynfekować wódką. Następnie założył jej świeży opatrunek. Przy tych zabiegach zachlapała się jej kurtka, bluza i reszta odzieży Sheilla po zmoczeniu i ogrzaniu się cuchnęła nieznośnie. Ostatni raz mieli okazję umyć się ponad tydzień temu. Ona też to czuła lub tylko zauważyła.
– Jest na dole łazienka? – zapytała.
– Tak. Na dole w szafach jest też sporo odzieży – powiedział. – Ale ciepłej wody tylko dwa garnki.
– Starczy – zadecydowała. – Będziesz mnie polewał. Piecyk zagasił resztką wody. Znieśli garnki z wodą do łazienki Sheilla wybrała z szaf nieco odzieży. Nie było wielkiego wyboru, gdyż najlepszą gospodarze zabrali ze sobą. Bielizny zostało więcej, ale w ciemności trudno cos wybrać Sheilla rozbierała się i starannie układała odzież w kostkę, W łazience było bardzo zimno, a marny płomyk świecy rzucał słabe odblaski na glazurę Pogłębiało to uczucie chłodu i nieprzytulności. Podziwiał jej samozaparcie. Sheilla odwijała właśnie onuce.
– Cuchnę? – zapytała głosem przytłumionym przez opatrunek – Jak Marion. Może trochę więcej – wyszczerzył zęby. – Jesteś cham. Czemu więcej? Ona myła się wtedy, kiedy, i ja – Sheilla nadal się rozbierała. Miała gęsią skórkę.
– Bo zimne mniej cuchnie – odpowiedział. Miał to być dowcip, ale nie zrozumiała. Rozebrała się do naga, stanęła w wannie i niezręcznie próbowała upiąć przetłuszczone, pociemniałe włosy.
– Nie myjesz włosów? – zapytał.
– Myję. Pod pachami i w kroku – usiłowała się roześmiać, ale nie pozwoliły na to pęcherze na twarzy i gaza opatrunku. Wyszedł niezdarny grymas twarzy. Polewał ją wodą pozostałą po rozgrzewaniu stóp Marion. Sheilla namydlała się, oszczędnie wykorzystując wodę. Starannie wcierała rękami mydliny. Ujęła od spodu piersi i podniosła je do góry, a następnie pozwoliła im obsunąć się nieco pod śliskimi dłońmi. Prychnęła głośno.
– Nareszcie sobie pooddychają – powiedziała.
– Wyprostują się… – znowu był złośliwy. Zamachnęła się, jakby chciała go uderzyć.
– Żartowałem – wycofał się. – Wyglądają pięknie – dodał z uznaniem.
– Lepiej niż twarz – powiedziała. – Wiesz… Przydałby się pumeks.;
Sheilla stojąc na jednej nodze, usiłowała obejrzeć swoją drugą stopę. Kiwała się na wszystkie strony i w pewnym momencie przechyliła się tak, że omal upadła. Przytrzymał ją mocno. Była zimna i śliska jak ryba.
– Lepiej nie szorować grzyba po ciemku – zauważył. – Łuszcząca się skóra jest osłabiona, a lepiej nie ranić się do krwi w stopę.
– To nie grzyb… To tylko się tak łuszczy – przypatrywała się swoim stopom.
– Skończą się antybiotyki, to skończą się grzybice – zauważył.
– Myślisz? – wyginała się i masowała plecy. – Chyba wcześniej dojdziemy na południe, co?… Don wzruszył ramionami…
– Nadal się pogarsza – powiedział. – Nadal się oziębia. Często chodzimy w kółko. Czasami bierzemy namiar na takich, jak my… Bez sensu.
Spłukał ją wodą i obserwował, jak namydla się drugi raz. Sheilla była bardzo zgrabna i nic z tego nie straciła, pomimo trudów i wysiłku. Była tylko szczuplejsza niż dawniej. Spłukał ją po raz drugi, tym razem staranniej.
– Niezła jestem… Umyć się w tak małej ilości wody – powiedziała.
– Rzeczywiście, jesteś niezła – zauważył i po pauzie dodał: – To żadne osiągnięcie, wody było z dziesięć litrów.
Sheilla nałożyła znaleziony biustonosz i nieco się wyprężyła.
– Leży jak ulał.
– Marsha nosi większy numer – zauważył Don.
– Chodzi o jakość, a nie o ilość – nadal była pewna siebie.
– Po co się tak spieszyłaś z myciem, jeśli ona nosi inny numer?
– Za mały też by wzięła. Jest zachłanna. Ty nadal śmierdzisz jak cap – stwierdziła triumfująco.
– A ty się trzęsiesz z zimna…
– Ale mi sterczą tak, że nitki w biustonoszu pękają…
– Tylko końcówki – dobił.
Ubierała się w rzeczy wyciągnięte z szafy, nie ruszając tych ułożonych w kostkę.
– Weź też coś z tego – wskazał na brudy. – One też będą chciały wziąć coś z nowych rzeczy…
– Marion? – Sheilla wydęła wargi. – Może chodzić bez… Bez różnicy.
– Nie bądź złośliwa, nie jest z nią tak źle…
– Ze dwa numery mniej. Po co ją w ogóle wziąłeś z sobą? Co się w niej mogło spodobać? – triumfowała. – Teraz idę spać i nie życzę sobie towarzystwa kopytnych.
– Umyję się rano – wzruszył ramionami.
W uszach narastał znajomy szum przed oczyma triumfująco biegały mroczki. Serce domagało się swoich praw.
– Już nic nie widzę… – szepnął. – Chyba mnie bierze… Pomóż mi położyć się.
– Cholera! – powiedziała, biorąc go pod rękę. – Może nie powinnam robić tego pokazu dla ciebie.
Ledwie ją słyszał przez szum w uszach. Czuł zgniatanie klatki piersiowej. Ułożyła go na podłodze, na kocu. Nadal był świadomy, ale odczuwał przemożne pragnienie ucieczki ze swego męczącego ciała. Sheilla poszukiwała apteczki w wystrzępionym plecaku Marshy.
– Marsha! Gdzie są kropelki?… Dona znowu wzięło – szarpała ją za ramię. Marsha gramoliła się na kocu. Don leżał nieruchomo, półmrok ukrywał jego bladość. Było mu bardzo zimno, miał dreszcze. Wyglądało, jakby drgał w agonii. Czuł się zdruzgotany, nie miał zwykłego, upartego pragnienia przetrwania, które dotąd go nie opuszczało.
– Z nim już koniec – powiedziała Marsha. – Nie przetrzymał tego wszystkiego. Miałam cholerną rację…
– Szukaj kropelek! Ty cholerna guzdrało! – Sheilla mówiła twardo, podtrzymując głowę Dona.
– Ciężko mi – powiedział cicho.
Sheilla próbowała rozluźnić jego waciak. Marsha znalazła mały słoiczek owinięty workiem foliowym. Zapach zdradzał zawartość. Folia nasiąkła brunatną cieczą, która przeciekła przez nieszczelny korek.
– Nie możesz tego pić – powiedziała, podając mu lek. – Przyłożę ci do języka. Dwadzieścia przyłożeń.
– To chyba za dużo!? – zdziwiła się Sheilla.
– Musi dostać kopa, żeby wstać na nogi. Również Marion zbudziła się.
– Wyjdzie z tego? – zapytała.
– Musi wyjść, musi nam pomóc – powiedziała Marsha. Wraz z jej słowami poczuł się lepiej. Lekarstwo działało szybko. Dreszcze ustały. Dziewczyny szczelniej go okryły. Sheilla przyniosła z kuchni jakieś cukierki. Rozmoczyły je w letniej wodzie po myciu.
– On był głodny, po prostu cholernie głodny. Glukoza poleciała w dół – Sheilla przekonywała pozostałe. Marsha milczała. Don leżał osłabiony; dolegliwości już minęły. Nakarmiły go rozmoczoną, słodką papką. Marion oblizywała palce.
– Bolą mnie te kulasy… – była jeszcze pijana. – Szczególnie golenie.
Nagle Marsha przyjrzała się Sheilli.
– Ty świnio! – wrzasnęła. – Ty młoda świnio! Wszystkie szmaty przekopałaś?! Wybrałaś sobie co najlepsze?!
Sheilla stała bez ruchu, przygotowana do obrony zdobyczy, – Szafa jest jeszcze pełna – powiedziała. – Możesz podzielić się z Marion. Ja nie Wzięłam wiele. Don zasypiał.
Sheilla i Marion siedziały cicho, owinięte w koc. Dopalała się świeca. Zbudził go hałas – to Marsha otrzepywała się ze śniegu.
– Byłam na górze – powiedziała. – Jest już dzień. Co będziemy robić, Don?
– Zjemy coś, a potem… – zawahał się. – Chyba nie zamierzacie dziś wyruszyć?
– Bez sensu – syknęła Marion. – Moje stopy są do niczego. Marsha przyniosła suchy chleb i otwartą, nadjedzoną puszkę mielonki oraz butelkę nadkwaszonego, zimnego mleka.
– Zrobisz dzisiaj namiar? – zapytała. Potwierdził skinieniem głowy, żując kawałek chleba.
– Może wyślij też wezwanie?
– Na dodatek, już po antybiotykach – kontynuowała. – Apteczka zamokła i rozpuściły się na błotko.
– Może da się zebrać tę masę i wysuszyć, a potem podzielić na porcje?
– Będzie trudno: prawie wszystko wypłynęło i wsiąkło w plecak. Może uzbiera się na dwie porcje…
– To je przygotuj i podaj Marion.
– A ty? – skinął głową w stronę Sheilli.
– Boli, jak cholera. Przez bandaż przesiąka wydzielina.
– Jaka wydzielina?
– Przezroczysta i nie śmierdzi. To nie jest ropa.
– To dobrze. Trzeba będzie zmienić opatrunki.
– A poza tym chciałybyśmy się też umyć – powiedziała z naciskiem Marsha. – Nie tylko twoja ulubienica musi być czysta…
– Wszystkie – jesteście moimi ulubienicami – odpowiedział. – W przeciwnym razie nie byłybyście ze mną. Jeśli mamy tu dłużej pozostać – zmienił temat – będzie sporo roboty. Musicie mi pomóc. To znaczy ty, Marsha…
Marion przygotowywała porcje antybiotyku. Gdy nikt nie patrzył, wylizywała i wysysała tkaninę plecaka, żeby więcej wchłonąć. Widziała ludzi umierających w wyniku infekcji wywołanych lekkimi odmrożeniami. Wierzyła, że nabawiła się lekkich odmrożeń.
Don wspiął się przez otwór w dachu i korytarzem śnieżnym wyszedł na powierzchnię.
Było niezbyt zimno. Kłębiły się szare chmury. Wokół cicho, spokojnie, ani śladu życia. Na zboczu widniały ślady ich męczeńskiej wędrówki. Tylko ślady przypominały wczorajszą walkę o przetrwanie. Na zboczu widać było miejsce drugiego upadku Marion, a nieco wyżej upadku Sheilli, a także ślady innych upadków, mniej groźnych. Spokojnie wędrował wzrokiem wczorajszą drogą. Ile jeszcze dni zdobyli dla siebie wczorajszą walką?
W głębokiej dolinie nie było sensu robić namiaru; a Don nie zamierzał wspinać się aż na grzbiet. Poza tym nie podzielał zdania Marshy, że powinni kontaktować się z innymi.
Planował co innego. Zaczął łopatą drążyć głęboki szyb do komina. Był dobrym specjalistą. Korzystając z niewiele ponad dwudziestu litrów wody podgrzanej na zaimprowizowanym piecyku z garnka i podawanej przez Marshę w litrowym garnku, wykonał głęboki na kilka metrów szyb o ścianach wygładzonych i dokładnie oblodzonych. Następnie pociągnął boczną sztolnię łączącą otwór wejściowy z szybem kominowym, umożliwiającą usuwanie śniegu w razie zamieci. Nad szybem wzniósł zmyślną, zwiniętą z arkusza blachy konstrukcję wspartą na deskach wlodzonych w ścianę szybu i przykrytą daszkiem chroniącym od zamieci. Gdyby ktoś obserwował dolinę przy użyciu lornetki, spostrzegłby jedynie ledwie wystający ponad powierzchnię kominek z daszkiem. To nie był wielki powód do obaw, gdyż było mało prawdopodobne, że akurat jacyś ludzie będą szli tą doliną, a z grzbietu dym powinien być niezauważalny.
Przełknął zimny posiłek i wrócił do pracy. Koniecznie chciał dzisiaj uruchomić piec. Teraz drążył drugą, szerszą sztolnię, prowadzącą w dół do dachu i następnie niżej, do okien. Chciał przez to zmniejszyć groźbę zaczadzenia, gdy rozpalą piec; chociaż pogarszało to izolację cieplną budynku. Pracował pośpiesznie, zgrzany i spocony. Gdy w oknie pojawiły się nogi Dona, do wnętrza budynku po latach wróciło światło. Sheilla otworzyła okno i przekop był gotowy. Potem przedłużył tunel aż do drzwi.
Przyszło nam, jak polnym myszom, drążyć chodniki – pomyślał. Don mógł uważać się za wytrawnego wędrowca śnieżnego. Stracił rachubę dni, od kiedy wędruje. Dziesiątki noclegów – w jamach śnieżnych, w opuszczonych, splądrowanych chałupach lub odkopanych szałasach. Najpierw na zachód, a teraz po ostatecznej awarii, gdy wszyscy musieli opuścić miasto – na południowy wschód. Rozproszyli się, gdyż wtedy nie konkurowali w zdobywaniu żywności. Z rzadka wymieniali namiary radiowe, aby ułatwić sobie orientację.
W razie spotkania z grupką innych ludzi musiał liczyć się z walką o posiadane dobra. Walka mogła zakończyć się śmiercią, lub ranami, które z reguły pociągały za sobą powolną, ale nieuchronną śmierć.
Należało przetkać przewód komina. Najpierw, małym garnkiem przywiązanym do długiego kija usunął sporo śniegu z przewodu. Następnie do wnętrza pieca wsadził piecyk z garnka. Wkrótce cegły rozgrzały się i z komina zaczął osuwać się śnieg. Wygarniał go tak, aby nie zagasić ognia. Obecnie najgorszą rzeczą byłoby przerwanie ogrzewania, gdyż utworzyłby się czop z lodu i trwale zatkałby przewód kominowy. Don uprzątał kolejne porcje śniegu zsuwające się do paleniska. Z góry ściekała strużka wody.
– Z ciebie jest niezły szczur kominowy – powiedziała uśmiechnięta Marion. Światło dzienne odmieniło ją – policzki zaróżowiły się, nie miała gorączki. W pracy wyręczały ją Sheilla i Marsha.
Don wyszczerzył zęby.
– Zaczekaj z pochwałami. Tam jest jeszcze sporo śniegu. Jednak nic nieoczekiwanego się nie stało i wkrótce przewód kominowy był przetkany. Dym przestał dławić i zamiast snuć się po izbie, znikał w kominie. Uruchomienie pieca nadało życiu nową jakość.
Zapadał zmrok kiedy Don zakończył te prace.
Sheilla dokładała do ognia węgla przyniesionego przez Marshę w zardzewiałym wiadrze. Żar palił odmrożoną twarz, ale Sheilla nie chciała zrezygnować z przyjemności wygrzewania się. W garnku ochoczo topniał śnieg na ziemniaki. Marion przykuśtykała, wspierając się na kijku narciarskim i aluminiową łyżką wybierała co większe paprochy z garnka. Nasypała soli, żeby przyspieszyć topnienie. Don strugał z gałęzi kule, aby mogła wygodniej chodzić. Marsha obierała ziemniaki.
– Pokazało się dzisiaj słońce? – zapytała. Don potwierdził skinieniem głowy.
Spojrzały na niego wszystkie trzy.
– Nic z tego… – mruknął, nie patrząc na nie. – Bez zmiany. Nadal jest pomarańczowe. Widać na nim plamy. Jak dotąd.
Trochę zwarzył ich nastrój. Szyby zaczynały zamarzać.
Długo można by chwalić zalety tego miejsca. Niemalże wszystkiego było pod dostatkiem. Wyglądało, jakby właściciele opuścili dom, nie zabierając niemal nic ze sobą. Marsha nalała wszystkim po dużym kieliszku wódki. Don oglądał pod światło kieliszek ze rżniętego szkła kryształowego. Kiedyś stwierdziłby, że jest w złym guście, teraz podziwiał kształt. Uśmiechnął się: taki kieliszek powinien służyć do wina.
– Cuchniecie jak barany – powiedziała Sheilla, opróżniwszy swój kieliszek. – Zróbcie z tym coś, bo będziecie musieli przenieść się na zewnątrz…
– Mała jest cholernie bezczelna – powiedziała Marsha, która nie kupiła nieudanego dowcipu Sheilli.
– Zmienimy opatruneczek, to się uspokoi – powiedział zjadliwie Don.
Ta uwaga uspokoiła Sheillę i nieoczekiwanie podziałała na Marion, która jednym haustem wychyliła kieliszek i nalała następny. Ziemniaki już się rozgotowały. Marsha przygotowywała jakieś jarzyny i konserwę jako omastę. Nastawiła wodę na herbatę.
Zgodnie z zapowiedzią, Don zmieniał Sheilli opatrunek. Jej twarz wyglądała przerażająco. Policzki i nos pokrywały pęcherze surowicze…
– Spróbujemy je przekłuć – powiedział. Zaostrzył i wygotował drut do robótek, następnie odkaził go w wódce. Z przekłuwanych pęcherzy ściekała bezbarwna surowica. Don nie miał doświadczenia w pielęgnowaniu odmrożeń. Należało to do kobiet, ale akurat żadna nie umiała tego robić, nawet Marion.
Próbował odkazić jej twarz wódką, ale tak wyginała się z bólu i syczała, że zaprzestał. Marsha podawała jedzenie.
– Oczy masz nie zagrożone – powiedział. – Pęcherze nie sięgają tak wysoko. Może się to zagoi bez śladu… Jej oczy zmalały pod zapuchłymi powiekami, choć błyszczały jak zwykle.
– Obiad gotowy! – przerwała Marsha. – Przestańcie tam gruchać… Marion opatrzysz po jedzeniu.
Smakowało wyśmienicie: mięso z puszki, którego znajomy, niewyszukany smak skutecznie maskowały dodane przyprawy i cudowne, sypkie, żółte ziemniaki.
– Dobre te ziemniaki – powiedział Don. – Nawet nie są sine, nie przemarzły.
Marsha była dumna. Chwilami nie umiała skrywać myśli.
– Mięso też – podchwyciła Sheilla. – Wcale nie czuć, że to konserwowe… To chyba ten twój pomysł z warzywami?
Don uśmiechnął się nieznacznie – przecież Sheilla była obecnie niemal pozbawiona węchu, zatem i smaku. Te pochwały były zapłatą za zgodę na nowy biustonosz.
Siedzieli na dwóch zestawionych kanapach – tę drugą przenieśli z sąsiedniego pokoju i ustawili przy piecu. Siedzieli z podciągniętymi nogami, gdyż pomimo uszczelnień strumień przejmująco zimnego powietrza snuł się przy podłodze.
Marion; podpita i najedzona, zapadła w lekką drzemkę. Wtedy Don i Marsha odwinęli jej bandaż. Ogromne pęcherze sięgały pod kolana, zaś stopy, wprawdzie wolne od pęcherzy, były zupełnie czarne. Don przekłuwał i odkażał je.
– Hej, wy tam!… – powiedziała głośno Sheilla. – Marsha, zostaw Dona. Nie musisz się tak stale na niego gapić…
Właśnie bandażowali stopy Marion, która cicho chrapała. Marsha machnęła ręką, jakby oganiała się od muchy.
– Cicho bądź, Sheilla. Nie przeszkadzaj.
– Zdrowie! – Sheilla uniosła kieliszek. – Zdrowie nas wszystkich!
– No i co o tym myślisz? – Marsha nie zwracała na nią uwagi.
– Sama widziałaś – odrzekł. – Nic nie myślę… Oboje sączyli alkohol. Nagle Marion zbudziła się i uniosła na łokciach.
– Chyba umieram. Dławi mnie. – powiedziała. – Nie mogę oddychać.
Zaczęła rzęzić i rzucać się na łóżku. Oddychała z trudem, chrapliwie.
– Może jej zrobić sztuczne oddychanie? – podsunęła Marsha.
– Bez sensu… Przecież oddycha.
– Ona zażywa antybiotyki – powiedziała Marsha. – Nie wolno jej było pić dzisiaj.
Spojrzały na niego.
– Nie wiem. Nic nie wiem. Nawet nie znam nazwy tego leku… Może trochę histeryzuje… – plątał się w domysłach. – Trzeba czekać.
Marion oklapła. Jej pobladłą twarz pokrył zimny pot.
– Zimno mi – powiedziała. – Bardzo zimno… Przykryjcie mnie.
Otulili ją kocem, nadal siedząc wokoło. Atak mijał. Powiedziała, że już jej lepiej, choć nadal drżała. Wszyscy troje zaczęli pić.
– Mam czarne stopy, prawda? – zapytała nagle. Milczeli.
– Możecie powiedzieć. Trochę znam się na tym – mówiła dalej. – Chcę wiedzieć, żeby znać swoje szansę… Z czarnych stóp można jeszcze wyjść. Widziałam, jak z tego wychodzili.
– Masz czarne stopy – potwierdziła Marsha. – Bez pęcherzy. Pęcherze są na łydkach.
Marion spokojnie skinęła głową.
– Najgorsze, że dotąd nie wróciło mi czucie. Tylko lewa pięta jakby reagowała… Ale jestem dobrej myśli… bo gdy chodzę, nie jest całkiem źle. Mam wrażenie, że są mi posłuszne. Poprzednio torował mi drogę; facet o czarnych stopach. Robiłam mu opatrunki, ale szedł.
Marsha przyniosła radio i znalezione przez siebie baterie.
– Były tak zimne, że muszą działać – powiedziała i włożyła je do plastikowej obudowy. Odbiornik był bardzo zużyty. W najczęściej dotykanych miejscach, przy pokrętłach były charakterystyczne, ciemne i tłuste zacieki; Przekręciła wyłącznik. Głośnik zatrzeszczał. Marsha powoli, z namaszczeniem obracała pokrętło strojenia. Trzask nie zmieniał się. Nagle przez trzaski dała się słyszeć muzyka, a potem gardłowy głos spikera.
Już mieli łzy w oczach. Odbiór się poprawił, głos stał się bardziej czysty. Spiker spokojnie odczytywał komunikaty. Po chwili odbiór pogorszył się, muzyka stała się ledwie słyszalna. Innej stacji nie udało się złapać.
– Znowu radio Benha? – zapytała Marion.
– Nie wiem… Chyba tak – Don wzruszył ramionami. – Mówili po arabsku. Może Benha jeszcze nadaje…
– Jak tam daleko, jak tam jeszcze daleko – westchnęła Marion.
– Gdy tam dotrzemy, będziecie moim haremem – Don z uśmiechem objął ją. – Ty do reszty opalisz się na „Murzynkę”… Stopy już masz czarne…
– Myślisz, że tam dojdziemy? – Marsha splotła ręce pod kolanami.
– Ty i Sheilla będziecie robić za cudowne, niebieskookie hurysy z Północy… Wszędzie ciepło, jak dawniej – mówił ciszej, do swoich myśli. – Jesteście takie piękne…
Nagle otrząsnął się.
– Co mówiłaś? – zwrócił się do Marshy. Nie, nie będzie źle… Co dnia jest tak samo. Może już nie oziębia się… A noce?. – mówił chaotycznie. – Trudno powiedzieć, bo są już tak zimne, że trudno ocenić. Nie mamy termometru. Dzisiaj tarcza słoneczna wyglądała tak samo jak dotąd.
Zapadła cisza. Nie oczekiwały wywodu na ten temat. Popijali swoją wódkę.
– Nie pamiętacie, co mówili? – spytał, jakby chciał rozproszyć nastrój. – Ilość energii dochodzącej ze słońca spada wolno i, jak dotąd spadła niewiele… To następuje powoli… Może już się zatrzymało? Jestem przekonany, że na południu jeszcze ktoś zajmuje się astronomią… Może gdyby złapać Abidżan… Oni mówią po francusku. Marsha by coś zrozumiała.
Zbudził się z uczuciem znajomego pieczenia, Nie powinien wypić tak wiele. Przecież nadal był bez formy. Poruszył się w ciemności. Próbował przetrzymać bez budzenia ich, ale atak był zbyt poważny. Na szczęście, Sheilla nie spała. Przysunęła się.
– Co jest, Don? – szepnęła.
– Znowu mnie bierze – powiedział cicho.
– Cholera – poszukała świecę. Marsha również się zbudziła i szukała kropli.
Szum w uszach narastał. Don zapadł w niebyt.
– Znowu? – Marion usiadła na posłaniu.
– Jest nieprzytomny – powiedziała Marsha. – Nie można mu podać tych kropel. Mówiłam wam, że on jest już do niczego. Ten poprzedni tydzień go dobił, on już z tego nie wyjdzie. Pompa mu wysiadła.
Marion i Sheilla słuchały z uwagą. Nie potakiwały, ale i nie przeczyły.
– Teraz już będzie tak do końca… – kontynuowała Marsha. – Może za parę dni będzie z nim nieco lepiej i przestanie go brać tak często… Ale on nas nigdzie nie doprowadzi. Jest za słaby. Im szybciej się skończy, tym lepiej dla nas wszystkich. Ostatecznie, nie był taki wyjątkowy.
– Ten dom… – włączyła się Marion – to przecież przypadek, a nie jego wiedza. Tylko przypadek.
– Ale to jest Don – powiedziała Sheilla. Wpadła na pomysł, aby zwilżać lekarstwem palec, a następnie lekko wycierać w jego wargi. Pracowała cierpliwie.
– Nie jest taki nadzwyczajny – Marsha wydęła usta. – Trzy takie, jak my, mogą mieć dowolnego faceta. Tam było przynajmniej trzech mężczyzn, którzy nie mieli swoich kobiet. Każdy z nich patrzył na nas łapczywie.
– Szczególnie ten taki wysoki… Wyglądał jak Sallambo – ho… – Sheilla nadal zwilżała lekiem wargi Dona.
– Ten łysiejący blondyn z wielkim łbem? – zapytała Marsha. – Nie, ten drugi…
– Sallambo – ho nie śpiewa już od lat, a poza tym wyglądał inaczej – powiedziała Marion. – Zresztą, czy naprawdę musi być ten Chudzielec? Nawet nad grobem Don wygląda lepiej od niego.
– Zagłodzona pokraka w łóżku to jakby spać z pająkiem – Marsha i Marion solidarnie miażdżyły marzenie Sheilli. – Wyobraź sobie potwornie długie gnaty, a na końcu szorty jak balony. Pająk domowy.
– Naprawdę to był typowy Brojler – zauważyła Marsha. Co?… Jaki brojler?
– To ty nie wiesz? – Marsha znowu była górą. – Dawniej hodowali kurczaki. I żeby rosły szybciej, pakowali w nie hormony wzrostowe. Oficjalnie, tylko dorośli mogli je jeść. Niektórzy rodzice karmili tymi kurczakami dzieci i wyrastały takie pokraki, jak ten twój ulubieniec… Ręce i nogi półtora rażą dłuższe niż u normalnego człowieka. Kości długie tak rozrastały się. Sheilla słuchała z uwagą.
– On wcale nie jest zagłodzony, on inny być nie może. Biedna ofiara przemysłu spożywczego… – kontynuowała Marsha. Sądząc z szerokości ramionek, powinien być jakieś trzydzieści pięć centymetrów niższy, tak gdzieś metr sześćdziesiąt… Tobie do czubka nosa. To jego miarka biologiczna. Taki właśnie Brojler – podsumowała.
– Zjadłabym kurczaka – powiedziała Marion.
– Tobie i tak już nic nie urośnie – ścięła ją Marsha.
– A z tym, co teraz? – Sheilla podbródkiem wskazała na Dona.
– Dajmy mu szansę… Jeszcze raz, co? – powiedziała Marion. Obie spojrzały na nią zimnym wzrokiem cudownych, ciemnobłękitnych oczu.
– Nie przesadzaj, Marion – skarciła ją Marsha. Jako najstarsza miała autorytet. – Mężczyzna jest po to, żeby ci torował drogę na południe. Ty za to śpisz z nim od czasu do czasu, żeby się nie rozmyślił. Nie za często, żeby znał swoje miejsce…
– A gdy już będziemy na południu, to będziemy się obywać bez?… – spytała ironicznie Marion. Obecnie ona trzymała głowę Dona na kolanach i łagodnie wycierała w jego wargi palce zwilżone lekarstwem.
– Nie bądź głupia – powiedziała Sheilla. – Południe jest daleko. Będzie czas się martwić.
Don poruszył ustami Otworzył oczy i uśmiechnął się szeroko.
– No i co? – zapytał cichym, niskim głosem, ale, tym swoim nieco bezczelnym tonem, że aż drgnęły. – Nie idziecie spać?
Marion zmierzwiła mu czuprynę.
– Jesteś nieznośny – powiedziała.
– Jak się czujesz?… – Sheilla całą sobą wyrażała chęć pomocy.
– Zjadłbym coś – powiedział i znowu się uśmiechnął do nich. – Jest w porządku.
Obie wstały z posłania, aby coś przygotować. Marion lekko gładziła jego włosy. Przygotowały słodycze i chleb z mięsem.
– Właściwie też jestem głodna – powiedziała Marsha i roześmiała się. Wszyscy czworo zgodnie jedli ten nie przewidziany posiłek, a potem usnęli, tuląc się do siebie jak koty.
Poranek poznali po zastąpieniu ciemności przez ciemną, a potem nieco jaśniejszą szarość. Okno było zasłonięte kawałkiem tektury i dlatego świt musiał skończyć się kolorem szarym. Don podniósł się pierwszy i odsłonił zalodzone okno. Zrobiło się jaśniej. Dziewczyny gramoliły się z posłania.
Postanowił zbudować toaletę, jednak wyjście na zewnątrz było poświęceniem, ponieważ doliną była magazynem zimnego powietrza, zaś wykopany szyb był w tym magazynie najzimniejszą półką. Cóż, skorzystać z toalety musiał. Ubrał się grubo i znalazł kompromis – skorzystał z toalety dokładnie tam, gdzie zamierzał ją wykopać. Wziął się do roboty. Łopata wymagała solidnego drzewca. Wspiął się na powierzchnię, aby wyszukać odpowiedni drąg.
Bezchmurne niebo miało przyjemny, ciemnobłękitny kolor oczu Sheilli.
Dni są długie – pomyślał – Środek lata, ale zimno jak zeszłej zimy… Gdy nadejdzie zima, to nawet w dzień nie będzie można wędrować.
Spojrzał w kierunku tarczy słonecznej. Mrużąc oczy, można było wyróżnić słabiej świecące obszary, choć koło południa blask był silny. Odniósł wrażenie, że znów jest gorzej i pogarsza się stosunkowo szybko.
Mówili, że rozbłysk wywołała kosmiczna katastrofa. – Wielki obiekt, może glob, uderzył w Słońce, Nikt tego nie widział w Europie, a nikt na zachodniej półkuli nie przeżył tego błysku. Katastrofa byłą hipotezą w którą Don nie wierzył, gdyż uważał, że przygasanie to naturalny, cykliczny proces. Po prostu nową epoka lodowa.
Potem, gdy słońce wzeszło nad Azją i Europą, nie wydawało się zmienione, ale wkrótce zaczęło się jego słabnięcie i trwa to nadal. Chyba to przygasanie nie doprowadzi do następnego rozbłysku?…
Spokojnie, ale z rzetelnością doświadczonego stolarza, przycinał nowe stylisko do łopaty. Długie i masywne, wygodne. Słońce świeciło przyjemnie jasno, lecz nie grzało. Omiótł wzrokiem okoliczne pola śnieżne i otaczające grzbiety gór.
Aleśmy mieli szczęście… – myśl była trywialna, ale wracała nieodparcie po każdym wyjściu na powierzchnię. Szansa znalezienia tego dachu to było takie solidne zero eksperymentalne, solidne zero… z niezłą dokładnością…
Dziś jest dobry dzień, aby wysłać komunikat, bo dobrze, gdy ktoś przyjazny wie, gdzie jesteś… Ale kto pozostał przyjazny?… A tak: przyjdą jacyś… Ze mną będą walczyć… Jak przegram, zabiją… Dziewczyny pewnie też zabiją, żeby zdobyć jedzenie… Może któryś z nich zdecyduje się na nie, ale musiałby walczyć z pozostałymi… To mało prawdopodobne.
Łopata została mocno osadzona na grubej i prostej gałęzi, nie brakowało nawet poprzecznego drzewca przybitego solidnym gwoździem.
Zszedł na śniadanie. Chleb skończył się, ale były jeszcze ziemniaki i mocna, aromatyczna herbata.
– Przydałby się kibelek – powiedziała Sheilla. Oblizywała palce z sosu.
– Po śniadaniu zrobię kibelek, że palce lizać – powiedział – To znaczy, że palce wycierać. To znaczy, że papierem wycierać…
– Świnia – skwitowała Sheilla.
Marion chodziła, używając kul. Niosła właśnie repetę dla siebie.
– Powinnaś leżeć, Marion – powiedział. – Nie forsuj stóp, niech się goją.
– I tak nic nie czuję… Nie bolą, ale mnie słuchają. Skończył jeść i wrócił do pracy. Nową łopatą sprawnie drążył korytarz w kierunku, który wczesnym rankiem oznakował na żółto. Strop umacniał, polewając wodą donoszoną przez Marshę. Tworzyła się szklista polewa. Po kilku metrach drążenia skręcił, by zapewnić przyszłym użytkownikom nieco dyskrecji. Śnieg usuwany z tego rejonu był bardzo czysty i Marsha wynosiła jego kolejne wiadra do stopnienia. Na końcu korytarza wydrążył niewielką komorę. Sheilla przyniosła znalezioną, płaską łyżkę do tortów, która miała służyć zamiast spłuczki. Toaleta była gotowa.
Ciekawe, kiedy te warstwy przekształcą się w lodowiec?… A jego ruch zniszczy to muzeum działalności człowieka, obecnie zamrożone i zachowane pod śniegiem – pomyślał.
Dokopał się do stodoły i obory. W oborze odnalazł zamarznięte trupy konia i trzech krów. Sądził, że ich mięso nada się do spożycia. W stodole był duży zapas siana, które mogło służyć na rozpałkę. Zbił z desek zasłonę do zastawiania korytarzy na noc, aby ograniczyć gromadzenie się nocnego powietrza. Przypadkiem natrafił na studnię, w całości zasypaną śniegiem. Nie było sensu jej odkopywać, gdyż poziom wód gruntowych opadł tak nisko, że musiała wyschnąć, nawet jeśli nie została uprzednio zatkana czopem lodu.
Przed obiadem wykąpali Marion. W dużej balii. Było to trudne zadanie z uwagi na stan jej nóg. Rozebranie Marion wywołało eskalację fetoru nie mytego ciała. Obecnie Marion była dziewczyną równie piękną, co brudną. Chwyciła Dona mocno za szyję, Marsha podtrzymywała jej pośladki, zaś Sheilla ujęła ją za kolana. Delikatnie zanurzyli w wodzie. Marion mruknęła z zadowolenia. W ciepłej izbie kąpiel była przyjemnością, a nie pasmem wyrzeczeń. Marion bawiła się, wprawiając biustem wodę w lekkie falowanie.
– Muszę się odmoczyć. Muszą się odkleić – wyjaśniła, siedząc w balii, z zabandażowanymi nogami zwisającymi na zewnątrz. Marion umyła się od pasa. Aby umyć ją dalej, posadzili ją na krawędzi balii. Pomogli jej namydlić się, a następnie ponownie zanurzyli w zmętniałej wodzie.
– Nienawidzę brudu – powiedziała. – Mogę tu siedzieć przez cały dzień.
Wspólnymi siłami podnieśli ją i postawili na bezwładnych stopach. Syknęła z bólu. Don spojrzał na nią z niepokojem.
– Coś mnie dzisiaj tam boli – powiedziała.
Pomogli jej częściowo się ubrać i posadzili ją na krześle.
Marion odchyliła głowę, zaś Marsha i Sheilla myły jej przetłuszczone włosy.
– Przestań się tak wypinać, Marion – skarciła ją Marsha.
– Może, może… To i tak nie ma znaczenia – dołożyła Sheilla.
– Co ci się tam tak trzęsie? – kolejny cios należał do Marshy.
Don przyniósł tę część odzieży, która przypadła Marion.
– Wszystkie nosicie ten sam numer majtek – zauważył z uśmiechem.
– Różnice są u góry – powiedziała Marsha z dumą.
– I we wzroście, maleńka – Sheilla zmieniła front. Chyba zauważyła, że Marion czuje się źle.
– Ja się nie mieszczę do twoich biustonoszy – nadąsała się Marsha.
– To dlaczego podbierasz mi moje numery?… Ostatnio krzyczałaś, że jestem młoda świnia.
Należało wysuszyć włosy Marion i skrócić je. Marsha przyniosła nożyczki.
– Skrócimy teraz panienkę – powiedziała zawistnie – To, co masz na głowie, jest niepraktyczne. Bo kiedy znowu będziesz mogła umyć?
– Może nie strzyc?
– Ależ tak! Przy samej skórze, dla higieny… – powiedziała Sheilla.
– Nie przy skórze… dłużej i Don będzie mnie strzygł, nie wy – broniła się Marion.
– Dzisiaj strzyżemy wszystkie panie! Na tę samą długość! Sprawiedliwie – wyrok był salomonowy i trudno było z nim dyskutować.
– Żadnej z was nie można oszpecić… zanadto – dodał;
– Na ile palców? – spytała Marion tonem skazańca. Don spojrzał na swoją masywną dłoń.
– Na cztery. Trudno inaczej odmierzyć – powiedział – twoją czarną mierzwę.
– Czy nie przesadzasz z tymi słodkościami? – powiedziała Sheilla. – Tu jest nie tylko Marion.
– Twoja złotopopielata burza też pójdzie na cztery palce… – odrzekł. – A złoto – złota Marshy też na cztery!
Nie było odpowiedzi. Były chwilowo rozbrojone.
Wyczuwał niechęć między Marion i nimi, ale nie brał tego poważnie, gdyż tu fronty zmieniały się z dnia na dzień. Może to dlatego, że właśnie Marion miała w tej chwili piersi na wierzchu.
Najpierw uczesał mokre włosy Marion, aby ułożyły się w cienkie pasma, a następnie zaczął je ścinać.
– Don oszukuje! – powiedziała Sheilla. – To nie jest na cztery palce, to jest znacznie więcej.
– Złapałem taką miarkę – Don zabawnie ułożył dłoń. – To będzie sześć albo siedem palców. Nie znoszę kobiet ostrzyżonych zbyt krótko. Was obie też właśnie tak przytnę…
Nie zaprotestowały. Zwykle Sheilla i Marsha tworzyły wspólny front przeciwko Marion, co mogło wynikać z ich podobieństwa fizycznego. Jednak wszystkie występowały zgodnie przeciw niemu.
Marion wysuszyła włosy ręcznikiem, a następnie ubrała się w rzeczy znalezione w szafie; podwinęła nogawki od męskich spodni, aby odsłonić bandaże. Marion miała smukłą sylwetkę jak Sheilla czy Marsha. Długie wędrówki w głębokim, kopnym śniegu, nawet przetorowanym przez mężczyznę, znakomicie wysmuklają i wypiękniają biodra.
– Chcesz waty do wypchania biustonosza? – spytała Sheilla.
– Obejdzie się… I tak ci jej już zabrakło – powiedziała. – Miseczki są w sam raz na mnie. To chyba tobie wykipiało górą… – nabierała impetu. – A Marshy i wykipiało górą, i wylało się dołem…
– Chciałabym zobaczyć twoje flaczki, gdy będziesz w moim wieku. To będzie ubaw… – riposta Marshy była szybka i celna. Wygrywała na tym, że zachowała znakomitą sylwetkę, pomimo iż była rówieśniczką Dona.
– Może by tak obiadek, co? – wtrącił się najważniejszy w tym momencie Don. Walka toczyła się o niego i to łechtało jego próżność.
Naprawdę podobały mu się wszystkie trzy i to tak zupełnie. Stanowiły dla niego zbiorowy ideał, tak różne, a przez to tak… zupełne. Pomimo męki, jaką było torowanie w nie kończącej się drodze na południe, często wydawało mu się, że jest w męskim raju. Kiedy indziej myślał, że jest w męskim piekle.
Obiad był kulinarnym świętem. Ze skromnych surowców – ziemniaków, konserw mięsnych, jakichś suszonych warzyw i przypraw znalezionych w kuchni, umiały stworzyć znakomitości.
Może smak mi spowszedniał od tego ubóstwa – pomyślał – a może to jest naprawdę tak dobre…
– Jutro będziemy jeść świeże mięso – powiedział. – Wytniemy wymię z tamtej krowy.
Sheilla skrzywiła się z obrzydzeniem. Zdziwiło go to.
– Nie wiesz, że wśród starożytnych Celtów zdarzali się tacy, co jedli piersi kobiet i pośladki mężczyzn? Myślę, że Germanie i Słowianie robili to samo, jedynie używając innych przypraw. Dlatego nie powinnaś się brzydzić… Tradycja przodków. A poza tym, krowa to nie człowiek.
– Świnia. Nie mogę jeść – powiedziała Sheilla.
– Nie przejmuj się nim – Marsha starała się rozładować sytuację. – On tak zawsze. To cholerny żarłok. Gada bez sensu, żeby dla niego zostało najwięcej…
– Ja miałam innych przodków. Nie tylko tych, których wymieniłeś – włączyła się Marion.
– Nie zaczynaj znowu – przygasiła ją Marsha. – Doskonale wiemy, że miałaś babcię z Maxi-co.
– Także to, że twoja matka cudem uniknęła katastrofy na wakacjach we Fra-nco… – teraz uderzyła Sheilla.
– Widziałam zdjęcia lotnicze z Us-sei po tym wszystkim – Marion nie dała się wytrącić z równowagi.
– I z Maxi-co. Znamy tę historię. Myśmy też widziały – przerwała jej Marsha.
– Ziemia miała sporo szczęścia – wtrącił się Don. – Bo spaliła się tylko zachodnia półkula pokryta głównie wodą. Życie w oceanie i tak przetrwało. Woda nie zdążyła nawet zagotować się na powierzchni.
– Pieprzysz… Kto to mógł widzieć, jeśli wszyscy zginęli? – spytała Sheilla.
– Zostało kilka satelitów. Były zdjęcia powierzchni, już po paru godzinach.
Don zmienił opatrunek Marion. Z dwóch palców odeszły paznokcie. Było jasne, że straci stopy. Granica martwicy przebiegała na wysokości kostek. Trudno ją było dokładnie określić, ponieważ wyżej skórę pokrywały ropiejące pęcherze. Cały ten obszar był gorący – proces zapalny toczył się wewnątrz tkanek. Wczoraj skończyła się resztka antybiotyku. Pozostała jedynie wódka.
Na piecu dymił gar wody na kąpiel dla Marshy, a na suszarce zrobionej z gałęzi przez Dona parowały wyprane łachy Marion. Wilgotno i ciepło – atmosfera małej pralni.
– Teraz jest lato, prawda? – zapytała Sheilla. Skinął głową, starannie bandażując nogę Marion.
– To przecież w zimie będzie dopiero cholernie zimno… Nie damy rady.
– Zanim nadejdzie zima, będziemy już w Benha – odpowiedział. – Benha nie jest tak daleko. Gdy tam już dotrzemy, wyjdę ubrany w kwieciste szorty i podkoszulek z krótkimi rękawami i obejdę w kółko radiostację…
Dziewczyny się roześmiały.
– Ja zrobię to samo o kulach – dodała Marion. Marsha rozbierała się do kąpieli, więc wokół niej rozpoczął się sabacik.
– Cóż to za stara koza – pierwszy strzał należał do Sheilli i padł, gdy tylko rozszedł się charakterystyczny smród.
Marsha nie przejmując się zbytnio, układała ubranie w zgrabny stosik.
– Coraz bardziej ci zwisa – zauważyła Marion. Nadszedł czas odwetu. Marsha w odpowiedzi chwyciła swój biust i nieco uniosła, mrucząc z radości.
Don uważał, że jest to pradawny gest kobiet, jak unoszenie ramion z napiętymi bicepsami przez mężczyzn albo bębnienie pięściami w klatkę piersiową goryli.
– W sumie obie nie macie takich piersi – uznała za stosowne się obronić.
– Nie wciągaj brzucha – powiedziała Sheilla. Sama miała brzuch płaski i twardy. Marsha z lubością pluskała się w gorącej wodzie. Don właśnie zmieniał opatrunek Sheilli i dlatego na chwilę ucichły zwykłe docinki. Marion samotnie nie próbowała atakować Marshy. Z pęcherzy na twarzy Sheilli sączyła się surowica. Nie zropiała jeszcze. Kalka pęcherzy na granicach obszaru uszkodzonego zanikło bez śladu.
Marsha myła się więc w spokoju. Nie padały zwykłe uwagi o jej drobnej sylwetce i dziecinnym wyrazie twarzy. Marion krzywiła nieco twarz, podciągając nogi; większość czasu spędzała na kanapie.
– Ale ty masz małą klatkę piersiową – powiedziała w ciszy Marion, gdy Marsha stała już i wycierała się. – Ten biust cię ratuje.
Marsha nie była przygotowana na taki atak.
– W ogóle to się ślicznie starzejesz – zwycięstwo zostało przypieczętowane.
– Możesz umyć włosy – powiedział do Sheilli, mieszając się do słownej potyczki. Skinęła głową.
– Najpierw ja umyję – powiedziała Marsha, która właśnie ubierała się w czystą bieliznę.
– Nie boisz się, że te majtki rozlecą się na twoim tyłku? – z nowymi siłami wkroczyła Sheilla.
– Lepiej niech cię Don ostrzyże przed umyciem głowy – zauważyła Marion. – Kiedy masz mokre włosy, to prawie ich nie ma.
– Marsha ma typowo celtycką urodę – Marion zwróciła się teraz do wszystkich. – Widziałam taką rzeźbę w muzeum…
– To znaczy? – jadowicie zainteresowała się Sheilla.
– Krótkie, krzywe kończyny i długi tułów… – to mogło skończyć się bójką, ale Marsha zachowała kamienny spokój, świadczący, że kontroluje sytuację. Spokojnie nalewała wodę do miednicy.
– Germański typ to białe rzęsy i rzadkie włosy? – uderzyła.
– Jestem mieszaniną słowiańsko – germańską – Sheilla czuła się pewnie, bo Don był Słowianinem. – Ty też masz rzadkie włosy.
– To umyj mi włosy, mieszanino – powiedziała Marsha i usiadła na krześle, wypinając się nieco, co świadczyło, że ataki rywalek odniosły jednak efekt. Sheilla powoli i dokładnie myła jej włosy.
– Byłaś kiedyś w muzeum? – Don zwrócił się do ze śladem ironii.
– To była taka książka historyczna… Bardzo stara, bo wszystkie kartki wylatywały – odpowiedziała.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, z lubością popijając świeżo zaparzoną herbatę, którą przygotowały dla niego. Marsha Wycierała włosy, zaś Sheilla spokojnie rozbierała się do kąpieli, pewna swojej urody. Marion zszywała czyjeś ubranie, potem wzięła się do naprawiania plecaka.
Don przypatrywał się ślicznym dziewczynom, ale myśli jego nie były tak przyjemne, jak widok przed oczyma. Wprawdzie od trzech dni nie padało, ale dotąd regułą były silne opady śniegu. Nieustannie pogarszały się warunki marszu, ale opady oznaczały, że nadal istnieją wody nie pokryte lodem, zatem dalszy marsz ma sens.
Pamiętał jeszcze geografię tej części Europy i wiedział, że mają do sforsowania wiele pasm górskich, gdzie nie znajdą noclegów ani pożywienia. Nie wyobrażał sobie marszu przez Morze Śródziemne. Zbyt wiele wątpliwości. Don z troską patrzył na kruche piękno swoich kobiet.
Marsha opatrywała swoje stopy, wcierając w łuszczącą się skórę sproszkowaną siarkę. Mieli jeszcze ten środek przeciwgrzybiczy…
Jak dotąd, kąpiel Sheilli przebiegała bez wściekłej awantury, co oznaczało, że wszystkie trzy ostrzą pazury na niego. Postanowił się przewietrzyć i wyszedł na powierzchnię. Niebo było ciemnoszare. Dużymi, rzadkimi płatkami prószył śnieg. Gdy wrócił, Sheilla właśnie skończyła płukać włosy i można je było skrócić.
Pomylił się. Dały mu wykąpać się zupełnie spokojnie i nie było zwykłych uwag o tym, że się starzeje i flaczeje, albo że mu zanikają muskuły, albo że najlepiej by go było wsadzić do lodowatej wody, to byłby dopiero ubaw. Wszystkie trzy siedziały w milczeniu i pomagały mu, gdy tego potrzebował. Nie było to normalne. Nie przypuszczał, żeby aż tak stęskniły się za nim. Sam więc zainteresował się swoim wyglądem i stwierdził, że wygląda jak barczysty szkielet wyposażony w chude, żylaste muskuły. Zaczął wciągać i wydymać brzuch, co go rozśmieszyło.
– Jesteśmy na takim etapie, że wy wyglądacie jeszcze pięknie, a ja już zaczynam przypominać trupa przez to cholerne torowanie… – powiedział wesoło ale nie podjęły tego. Marion kiwała się, siedząc z podkurczonymi nogami.
– Chcesz, to ci wytrę plecy – powiedziała Sheilla, która jeszcze nie ubrana, rozczesywała się po strzyżeniu.
– No to do roboty – powiedział Don, podniósł ramiona i napiął bicepsy, uznał, że i on powinien wykonać rytualny gest należny jego płci.
– Przestań, Don powiedziała znużonym głosem Marsha. – Wszystkie doskonale wiemy, że jesteś muskularnym mężczyzną.
– Coście takie zgaszone? – zapytał. – Na którą dziś kolej? – ponowił, nie otrzymawszy odpowiedzi na poprzednie pytanie.
– Na Marion – odpowiedziała Sheilla, wycierając mu plecy. I rozmowa urwała się.
Marsha podała kolację. Zdziwiło go, gdyż wszystko było na słodko. Jedli w milczeniu i dość pośpiesznie.
– Nie ma już mięsa? – zapytał.
– Jest jeszcze, ale zrobiłam odmianę – odpowiedziała. Potem podeszła i pocałowała go. Don był równie zaskoczony, co rozbrojony nieoczekiwaną czułością. Nic nie powiedział, ale jego wychudła i zarośnięta twarz rozpromieniła się.
– To dlatego, że nas świetnie prowadzisz – powiedziała Sheilla, przesunęła się na kanapie, przytuliła się i również mocno go pocałowała.
– Don, chodź tu do mnie – powiedziała Marion. – Ja też chcę…
Podniósł się z kanapy i pochylił ku siedzącej Marion. Teraz ona mocno przywarła do niego. Na twarzy poczuł, że ona ma wilgotne rzęsy. I jej pocałunek smakował mokro, łzawo. Zrozumiał, że ona wie o tym, że jutro koniecznie trzeba będzie obciąć jej stopy. Pomyślał, że sporządzi dla niej tobogan i będą ją ciągnąć po śniegu. Gdyby umiał zrobić rakiety śnieżne… Ale Don tylko słyszał o nich, nie widział ich nigdy.
Przysiadł się do Marion.
– Słuchaj, mała… – objął ją ramieniem. – Mam niezły pomysł. Zrobimy sanie dla ciebie tobogan.
– Mogę iść o własnych siłach – uwolniła się z jego uścisku. – On też szedł na czarnych stopach… Moje stopy tylko trochę swędzą.
– Mam też inny pomysł – zmienił temat. Nie zamierzał jej tłumaczyć, że są różne rodzaje czarnych stóp. – Będziemy szli dolinami.
– Przecież nikt nie jest w stanie torować w takim puchu… Nawet ty – powiedziała z ożywieniem Marsha.
– To nie tak… Nie będziemy się w ogóle zapadać – mówił z zaangażowaniem. – Zrobię rakiety śnieżne. Tu jest wszystko, co potrzebne: sprężyste drewno, sznur. Domyślam się, jak powinny wyglądać…
Ożywiony tą myślą, szkicował na świstku papieru projekt. Marsha przyjrzała się krytycznie.
– To będzie niepraktyczne – powiedziała. – Trzeba będzie chodzić jak kaczka. Bardzo niewygodnie. No, bo muszą być wystarczająco duże, żeby się nie zapadać…
Don uważnie przyjrzał się projektowi.
– Rzeczywiście. Trzeba to przemyśleć – mruknął.
– Sheilla, może by coś otworzyć? – uśmiechnął się do zaklejonej piękności. Przyjęły to bez entuzjazmu.
– Może dzisiaj nie – powiedziała Sheilla.
– To jedna z niewielu przyjemności, które nam pozostały – zauważył.
– Chyba nie największa? – leciutko się uśmiechnęła.
– Nie, to druga.
Marsha przyniosła butelkę. Z trzaskiem odkręcił nakrętkę i rozlał do kieliszków. Marsha obejrzała ordynarną naklejkę. Starała się przeczytać napis.
– Rozumiesz, co tu jest napisane? – podała mu butelkę.
– Wódka czysta…
– Rozumiesz to? Skinął głową.
– Jesteśmy niedaleko moich stron.
– To co robiłeś na zachodzie? – zdziwiła się Marion. – Przecież stąd bliżej do Benha.
– . To nie takie proste: Najpierw, dopóki ocean nie zamarzł, fale mrozu przyszły od kontynentu. Nasze miasta, po rosyjskich, wymarzły najszybciej. Więc najpierw szedłem na zachód, jak Sheilla z rodzicami. Potem i u was stało się zbyt zimno i teraz idziemy razem do Benha…
Rozlał butelkę do końca. W milczeniu sączyli piekący płyn.
– To powinieneś znać te tereny – zauważyła Marion, wypijając jednym haustem swoją część. – Przynieś jeszcze.
Czuł się niezbyt dobrze, a pomimo to przyniósł drugą butelkę. Ta miała dwie etykietki: jedną zmiętą i przyklejoną napisem do szkła; drugą nalepioną krzywo, ale za to napisem we właściwą stronę. Tylko on miał jeszcze nieco w kieliszku, więc dopił i nalał wszystkim.
– To był jeden z tematów dla dowcipów – stuknął palcem w etykietkę. – Teraz rozrzewnia.
– To się nazywa słowiańska dusza? – Sheilla była cięta jak zwykle.
– Przynajmniej robili szczelne zamknięcia: – zauważyła pojednawczo Marion. Pił, nie czując działania alkoholu, choć robiło mu się coraz gorzej. Zauważył, że one przypatrują mu się uważnie. Wtedy przyszedł kolejny kryzys. Don wstał, chcąc wyjść, żeby się przewietrzyć, ale zatoczył się i runął na podłogę. Szum w uszach był nie do wytrzymania. Leżał bezwładnie i trząsł się z zimna. Gorąca kąpiel i alkohol zadały celny cios jego sercu.
– Chodźcie szybko! Razem! – powiedziała Marsha. Sheilla podeszła; a Marion zsunęła się z posłania na podłogę, sycząc z bólu. Marsha przyniosła łopatę Dona umocowaną na nowym, solidnym stylisku.
– Marion! Łap go za nogi – zakomenderowała Marsha. Marion mocno chwyciła nogi Dona w kostkach.
Słowa dziewczyn docierały do niego przez mgłę gęstą jak wata. Wiedział, że musi jak najszybciej dostać środek nasercowy.
– Sheilla, ręce!
Sheilla posłusznie przysiadła mu na brzuchu i uchwyciła jego dłonie. Marsha postawiła mu łopatę na grdyce i z całej siły oparła się na poprzecznym drzewcu styliska. Don był słaby, zaczął jednak kurczowo wyrywać się na boki. Z jego gardła wydobywał się chrapliwy dźwięk. Marsha naciskała z całej siły, sapiąc z wysiłku. Don zdołał przekręcić głowę w bok i łopata przecięła mu tętnicę szyjną. Siknęła jasna krew i nadal bluzgała w rytm słabnącego serca.
– Sheilla, szybko, pomóż mi! – wrzasnęła Marion. – On się wyrwie!
Sheilla puściła ręce Dona, zerwała się i z całej siły uwiesiła na stylisku łopaty. Don obiema rękami uchwycił fatalne drzewce, ale był już zbyt słaby. Jego chwyt rozluźnił się, a ręce opadły. Ciałem wstrząsały drgawki, tym razem agonalne. Dziewczyny jęczały z wysiłku, nie zmniejszając nacisku, póki jeszcze drgał. Marion puściła jego nogi. Wszystkie trzy ciężko dyszały.
– Masz zachlapany opatrunek – powiedziała Marsha do Sheilli.
Powoli zapadał zmierzch.
W świetle latarki Sheilla z Marsha drążyły jamę na ciało Dona. Nie chciały grzebać go w toalecie. Pracowały na przemian. Łopata zazgrzytała jak kiedyś. Tym razem o blachę. Odsłoniły karoserię zasypanego samochodu. Gospodarze nie zdołali daleko odjechać… Na przednich siedzeniach siedziały trupy kobiety i mężczyzny. Zdjęły z trupów kożuch i futro. Nie było to proste, gdyż ciała były sztywne jak skamieniałe. Ręka mężczyzny ułamała się, ale nie odpadła. Na tylnym siedzeniu siedział trup małej dziewczynki trzymający w rękach oszronionego, martwego kotka. Zwierzątko miało otwarty pyszczek i szczerzyło ząbki jak szpileczki.
Pochowały ciało Dona na tylnym siedzeniu samochodu obok trupa dziewczynki. Podparły go tak, aby głowa nie opadała na bok.
W tym Czasie Marion zbierała szmatą kałużę z podłogi. Sheilla zauważyła, że na mrozie policzki i nos pod opatrunkiem boleśnie pieką. Nastawiły wodę do mycia.
– Nie musisz tak starannie ścierać – powiedziała Marsha. – Przez noc podłoga zamarznie i rano da się to wykruszyć.
Usiadły wszystkie na kanapie, oczekując, aż zagrzeje się woda.
– Jestem gówno – powiedziała Sheilla. Marion cicho popłakiwała.
– Ja byłam z nim najdłużej – powiedziała Marsha. – Ja, z nas wszystkich, znałam go najlepiej. Ale to było jedyne wyjście… Myślę, że on to rozumiał. Tak być musiało.
– Chciał obejść wkoło radiostację – powiedziała Marion.
– Dotrzemy tam… do Benha i obejdziemy radiostację w kółko… dla niego – powiedziała Marsha i już zrobiło się im lżej.
Popijały wódkę. Następnie starannie zmyły chłodną wodą krew z odzieży, zaś ręce umyły w cieplejszej. Potem znowu po łyku. Marsha wyciągnęła z kieszeni jego paszport. Chwilę oglądała godło na okładce.
– Bez sensu te symbole – mruknęła. – Ciekawe, ilu ludzi jeszcze żyje?
– Myśmy mu prawie odcięły głowę – zaszlochała Marion.
– Tak mu odskakiwała, jak go ciągnęłyście.
– Daj wreszcie spokój – powiedziała Marsha głośniej.
– Donald Alfred Kortes – przeczytała z paszportu. – Nie brzmi słowiańsko.
– Może przepisali z błędem z oryginalnego paszportu – podsunęła Sheilla.
– Żegnaj, panie D.A,K. – dodała Marsha po chwili milczenia.
– Trzeba paszport pochować razem z nim. Może kiedyś ktoś go zidentyfikuje – powiedziała Marion.
– Nie będzie żadnego kiedyś. Nikt nikogo nie zidentyfikuje – powiedziała Marsha, – Zrobi się lodowiec i zacznie to spychać i zgniatać. On tak mó…
– Lepiej przynieś nową butelkę – dorzuciła po chwili milczenia.
Marion posłusznie zwiesiła nogi z kanapy i zrobiła kilka kroków o kulach, potem upadła. Pierwszy raz.
– Cholera! – krzyknęła. – Nie mogę na nich iść. Doczołgała się do kanapy i wciągnęła na nią. Chwyciła nogi nad kostkami.
– Bolą jak cholera! -. syknęła. – Już nie dam rady tego ukrywać.
– Gdzie cię bolą? – zapytała Marsha.
– Tu… gdzie trzymam… pod dłońmi.
Marsha rzuciła szybkie spojrzenie, ale nie odpowiedziała. Marion wypiła duszkiem kolejny kieliszek.
– Ale jak mi tu przywołasz tego pająkowatego syfa, to jemu i tobie rozwalę łeb tą samą łopatą! – zmieniła nagle temat. – Nie znoszę zniewieściałych mężczyzn. Mają twarze starych kobiet – dodała i ułożyła się do snu. Dzięki działaniu alkoholu ból był mniej dokuczliwy.
Sheilla nie broniła swojego pokracznego ulubieńca.
– Ja właściwie też nie lubię – powiedziała i ułożyła się do snu. W nocy krzyczała przez sen.
Wprawdzie poranek był zimny, ale zamarzniętej krwi nie dało się wykruszyć spomiędzy desek podłogi, gdyż wsiąkła głęboko w szpary i była ciągle widoczna jako ciemna plama. Czoło Marion było rozpalone, a oczy błyszczały. Nie miały termometru, by zmierzyć jej gorączkę, Marsha zmieniła jej opatrunek. Nie mogła powstrzymać się od obrzydzenia – paznokcie odchodziły bez oporu, skóra w ich sąsiedztwie pękała, ciekła jakaś wydzielina.
– Co z palcami? – zapytała zaniepokojona Marion. Spojrzenie Marshy było zbyt wymowne.
– Wiem, co należy zrobić! – Marion ożywiła się. – Trzeba uciąć palce, żeby nie poszło zakażenie. Jemu też to zrobili. Jakieś nożyczki, albo coś…
– Robiłaś kiedyś coś takiego? – zapytała Sheilla. Marsha pokiwała przecząco głową.
– Trzeba koniecznie wysłać sygnał – zauważyła Marsha.
– Potem to zrobicie – Marion się niecierpliwiła. – Chcę rozstać się z tymi palcami. Zaraz.
– To jest najważniejsze – powiedziała z naciskiem Marsha. – Dla nas wszystkich. Musi tu jak najszybciej dotrzeć jakiś mężczyzna.
– Zdążymy, mała. Może nie będzie tyle roboty z tymi palcami – powiedziała Sheilla. Marsha nie znosiła, gdy podkreślano jej niepozorność.
Trzeba było przygotować dużo gorącej wody. Wśród narzędzi znalazły nożyce do cięcia blachy i zwykłe nożyczki krawieckie. Nie mogły się zdecydować, więc na wszelki wypadek wygotowały obydwie pary. Niestety z nożyc do blachy wypłynął rozgrzany smar i zabrudził wszystko w naczyniu.
Trzeba było zacząć od nowa. Wybrały duży nóż kuchenny. Sheilla trzymała nogi Marion nieco powyżej ropiejących ran na goleniach, a Marsha odcinała po kolei jej palce od stóp. Było to łatwiejsze, niż myślały. Marion nie czuła bólu, nawet nie trzeba było pobijać noża młotkiem. Wystarczyło trafić pomiędzy kości. Tkanka była martwa i zmieniona. Sączyła się cuchnąca wydzielina. Operacja nie była trudna, jednak gdy palce Marion jeden po drugim odskakiwały od stopy, Sheilla zakryła usta i wybiegła. Przed drzwiami zwymiotowała na śnieg.
– Obrzygałaś sobie włosy – powiedziała Marsha, gdy Sheilla wróciła. – Umyj się.
Dociskając nóż obiema rękami, właśnie odcięła ostatni palec od lewej stopy Marion.
– Wiesz, tam nie jest dobrze – powiedziała do Marion. – Po stronie stopy wygląda tak samo, jak te palce… i leje się takie świństwo. Chyba martwica poszła dalej…
– Nie… Nie ucinaj mi dalej – ożywiła się Marion. – Muszę na czymś chodzić! Może da się to wymyć?
Żeby ją odkazić, nalały wrzątku do miedniczki i dopełniły przegotowaną wodą. Zanurzyły okaleczone stopy Marion i próbowały je przemyć. Wyciekło wiele wydzieliny i wypłukało się dużo jakichś strzępów, ale nie wydawało się, żeby to pomogło. Marsha odkaziła ranę wódką i zabandażowała stopy Marion. Palce zawinęły w gazetę i zakopały w śniegu pod samochodem. Don zdążył już pokryć się szronem.
Po operacji stan Marion nie poprawił się. Ból nie ustąpił. Marsha i Sheilla poszły nadać sygnał. Na grzbiet podchodziły długo i mozolnie w sypkim, kopnym śniegu: Było ledwie kilka stopni poniżej zera, ale twarz Sheilli nieznośnie piekła pod opatrunkiem.
Mimo pomocy kijka narciarskiego podejście wymagało wiele wysiłku. Zajęło dwie godziny. Na grzbiecie rozwinęły antenę, nie zauważając rozpościerającego się dookoła pięknego widoku. Marsha umiała uruchomić nadajnik.
– Halo! Halo! Nasz znak: Orlice! Odezwij się! – kilkakrotnie powtórzyła wezwanie, co chwila przełączając się na odbiór. Obie ubrały się zbyt lekko i zaczęły marznąć.
– Teraz ty – Marsha dała mikrofon Sheilli, a sama zaczęła przestępować z nogi na nogę i zabijać ręce. Sheilla wykrzykiwała hasło do pudełka…
– Aleś wymyśliła te orlice – powiedziała, przełączając się na odbiór. – Chyba niedźwiedzice albo słonice…
Powtarzały wezwanie tak długo, aż w słuchawce zachrobotało i rozległ się cichy, niewyraźny głos z obcym, śpiewnym akcentem.
– Hallo! Hallo! Mój znak: Cygarniczka, czego Orlice chcesz?…
– Jesteśmy w dobrym miejscu. Zmarł nasz chłopak. Trzy dziewczyny sprawne i wytrenowane. Potrzebujemy pomocy. Możemy czekać nawet trzy, cztery dni. To nietknięty wcześniej i zasobny nocleg…
– Cygarniczka do Orlic – usłyszały w odpowiedzi. – Podajcie wasz namiar i sygnał standardowy.
– Tu Orlice: nie wiemy, jak się to robi. Kiedy tu dotrzesz? Marsha bezradnie obróciła w ręku plastikowe pudełko.
– Nie wiem, nie ma oznaczenia. Don sam to zrobił – powiedziała. – Kiedy do nas dotrzesz?
– Ja, siostro, prowadzę najpiękniejszego rudzielca, pod tym pieprzonym słońcem i równie pięknego blondasa – usłyszała w odpowiedzi. – I nie zamierzam ich wymienić na byle trzy koty w worku. O namiar prosiłem, żeby was odwiedzić, jeśli macie tak dużo żarcia. Jeśli chcecie naszej wizyty, a mamy sporo lekarstw do wymiany, to nadawajcie jutro o tej samej porze. Wyłączam się. Buźka!
Marsha przekręciła wyłącznik.
– Gówno! – powiedziała. – Tylko baterie się wyładowują! – Schodźmy już – powiedziała Sheilla, której dokuczała rana na twarzy. Na polanie zsuwały się po śniegu, w lesie schodziły ostrożnie, aby nie upaść.
– No i co? – przywitała je Marion, która zwlekła się z posłania i obrała ziemniaki.
– Złapałyśmy jeden kontakt, ale nieciekawy – powiedziała Sheilla otrzepując się ze śniegu. W kuchni było ciepło i wilgotno. Marion klęcząc, doglądała gotujących się ziemniaków.
– Jeden beznadziejny facet – dodała Sheilla. – Obstawiony babami. Ale może tu przyjdą. Mają dużo lekarstw… a my ziemniaków.
– Dobrze. To dobrze. Może zdążą – powiedziała Marion. – Przydadzą się jakieś antybiotyki. A poza tym?
– Zupełnie nic. Zimno. Dlatego tak szybko wróciłyśmy.
– Szybko? Nie było was pół dnia – obruszyła się Marion.
– Piłaś? – Marsha poznała zapach.
– Trochę – przyznała Marion – Nie mogę stać.
– Zostało tylko dwanaście butelek – zauważyła Sheilla. – Trzeba oszczędzać.
– Jedenaście i pół – poprawiła ją Marion.
– Pochowałam paszport Dona razem z nim – dodała. – Rękę miał jak żywy. Założyłam mu na palec mój pierścionek… Na zawsze.
– Jak tyś to zrobiła? – obie były zdumione.
– Na kolanach. I przysypałam te ślady krwi w tunelu. Było dużo czasu…
Na obiad było to, co od kilku dni: ziemniaki, wołowina z puszki i mocna herbata.
– Co z tym mrożonym mięsem? – zapytała Sheilla, łykając niesmaczną mielonkę.
– Jutro – Marsha dławiła się suchym mięsem.
Po obiedzie, jak zwykle, siedziały na kanapie i popijały wódkę. Marion miała rozpalone czoło. Marsha nastawiła radio, ale przez szumy nie przedostał się ani jeden sygnał. Potem znów mówiły o tym, co zwykle.
– W tamtej norze, tydzień temu – zaczęła Marsha – żaden z facetów nie wyglądał sensownie. Jeden niski i tłustawy… może silny, ale łysy i stary… Ten drugi, ten wysoki blondyn z okrągłą mordą na wielkim, łysiejącym łbie, był chory… A ten twój Brojler,: Sallambo – ho, to chyba był pedał utrzymujący się z obsługi wędrujących facetów.
Milczały.
– Beznadzieja… Może jedynie w Wars-loo można by co wybrać… Tam było ich więcej.
– W Wars-loo było wyśmienicie. Tyle jedzenia – rozmarzyła się Marion. – Tyle odkopanych pomieszczeń. Prawie jak miasto.
– Nie przesadzaj. Najwyżej z pięćdziesiąt osób, wielu chorych – przerwała Sheilla. – Poza tym, myślę, że możemy mieć każdego faceta, na którego będziemy miały ochotę – wypięła biust. – To tylko kwestia, żeby nas zobaczył…
– Bez sensu – Marsha wydęła usta. – Teraz tylko takie zostały, rozumiesz?… Reszta wymarzła. Pieprzony dobór naturalny, jak powiedział Cygarniczka.
Sheilla została wytrącona z uderzenia. Wzięła się do pracy. Topiła cukier na karmel.
– Za dużo zużywamy węgla – powiedziała Marsha. – Trzeba oszczędzać.
– Przecież niedługo wyruszymy – przerwała Sheilla – z facetem, który tu przybiegnie, jak obiecywałaś…
– Wyruszymy na raki… Na moich kulasach – włączyła się Marion.
– Swoją drogą, właściwie dlaczego pozwoliłaś nam iść z Donem? – zapytała nieoczekiwanie Sheilla.
– Wtedy? – Marsha była zaskoczona. Obie patrzyły na nią w napięciu.
– No właśnie, dwie prawie – rówieśnice – powiedziała Marion.
– Bo tak – Marsha wzruszyła ramionami. – I tak by sobie jakąś znalazł. Wolałam was.
– Nie bałaś się konkurencji? – napierała Sheilla.
– Nie, właśnie dlatego. Don był lojalny. Zawsze. Poza tym, tak naprawdę nie stanowiłyście konkurencji. Może piękne, ale dzieciaki!…
– No dobrze – mówiła dalej Sheilla. – Ale dlaczego namówiłaś go aż na dwie naraz?…
– Żeby miał więcej, niż mógł chcieć. Stał się bezbronny, bo zaspokojony.
– : Chciałaś powiedzieć: podporządkowany – poprawiła Sheilla.
– Nazywaj to, jak chcesz, A co, było ci źle?
– ? – Właśnie nie, było dobrze – powiedziała Marion. – Było dobrze, jak już dawno nie. I dlatego nie daruję ci tego… tego gówna… Ja tego nie chciałam.
– Ani ja – powiedziała Sheilla. – A twój Sallambo – ho?
– Odpieprz się wreszcie. Tak mi się wtedy tylko powiedziało i już mi nie darujecie.
– No i co? To tylko ja sama? – Marsha się zdenerwowała. – Kto go trzymał? Ja? Kto trzymał łopatę? Tylko ja? No co?…
– Znajdź odpowiedniego faceta, to będzie w porządku – powiedziała Sheilla.
– Będzie trudno po Donie – zauważyła Marion i przykryła się kocem. Miała dreszcze, gorączka wzrastała. Wkrótce zasnęła uśpiona wypitą wódką.
Sheilla i Marsha piły w milczeniu.
– Mogłyśmy mu zrobić balecik na koniec – Sheilla przerwała milczenie. Marsha nic nie odpowiedziała.
– Patrzył na nas jak na olśnienie. Mógłby sobie popatrzeć jeszcze raz…
– Na patrzeniu by się nie skończyło, a wtedy ciśnienie do góry, i koniec – powiedziała Marsha.
– I tak był koniec. A może chciałaś, żeby obraz twojego ciała niósł jako ostatni pod powiekami? Taka wysublimowana zazdrość? – zapytała kąśliwie Sheilla.
– Odpieprz się ty! – warknęła ostro Marsha.
Obie były już pijane. W rozgrzanej kuchni rozchodził się dławiący smród stóp Marion.
– Ona gnije! – krzyknęła Sheilla. – To trzeba usunąć! Zerwała się z posłania i chwyciła łopatę. Marsha siedziała ze wzrokiem utkwionym w kubek z wódką.
– Nie zniosę tego smrodu! Trzeba to odciąć Zanim Marsha wyrwała łopatę z jej rąk, Sheilla zdążyła raz uderzyć nią pionowo w dół w stopy Marion. Rozległ się zgrzyt. Ostrze przejechało po kości. Marion targnęło, ale nie zbudziła się.
– Przestań! – krzyknęła Marsha. – To nie ma sensu. Ona i tak umrze. Już raz zrobiłyśmy taki błąd.
Marion leżała nieruchomo. Łopata nie przecięła całkiem bandaża, choć wcisnęła się głęboko w gnijącą, rozpulchnioną tkankę: Marsha zdjęła bandaż, wyrywając zwoje ze szramy zostawionej przez łopatę. Sączyła się z niej jasnobrązowa, cuchnąca wydzielina. Następnie zawinęła – rozkładającą się tkankę w świeżo wyprany, czysty bandaż.
Może rano tego nie zauważy… – pomyślała.
Sheilla oprzytomniała. Wymiotowała do śniegu w tym samym miejscu, co wczoraj. Radio Benha nadawało zawodzącą muzykę.
Poranek wstał równie szary jak poprzednie. Marion była półprzytomna. Jej bandaże całkiem przemokły. Po posiłku Marsha i Sheilla ponownie wyruszyły na grań, aby nawiązać łączność. Nie zmieniły opatrunku Marion. Odmrożenia Sheilli zaczynały się goić, a przynajmniej nie ropiały. Znów męczące, znane podejście; znów ból odmrożonej twarzy Sheilli. Tym razem pogoda była inna. Ciężkie chmury wlekły się po niebie.
Rozpoczęły nadawanie, ale długo odpowiadał im tylko równomierny szum głośnika. Tym razem miały ze sobą wódkę i popijały ją, żeby nie zamarznąć.
W końcu usłyszały. Na kolejne wezwanie Orlic, w głośniku zachrypiało:
– Tu wasz Cygarniczka. Co u was nowego, siostry?… – zaśpiewał obcym akcentem Cygarniczka. Jego głos sprawiał wrażenie, jakby długo wahał się, czy odpowiedzieć.
– Tak się złożyło, że nie poszliśmy dalej. Po prostu, znaleźliśmy z moimi dobrymi duszkami genialne miejsce. Żarcia potąd… Rozumiecie, że w tej sytuacji nie chcemy uszczuplać naszych zapasów lekarstw? Wyłączam się na dobre. Do zobaczenia w ciepłym kraju. Buźka!
– Skurwiel! – skwitowała go Sheilla. – Słuchaj, co teraz będzie z Marion?…
– Sama widziałaś wczoraj. To jest żywy trup – odpowiedziała Marsha. – Ma przed sobą najwyżej parę dni. Chyba idzie zakażenie krwi. Jej stopy to gnijące mięso; Może pomogłaby amputacja i dużo antybiotyków. Cygarniczka ją dobił…
– Bez stóp można żyć – powiedziała Sheilla.
– Nie można żyć, bo nie można iść.
– Don chciał dla niej zrobić tobogan i ją ciągnąć.
– Don i Don… Nie możemy się uwolnić… Zwykły facet, może bardziej pomysłowy i rozsądny.
– Sama mówisz: może bardziej. Właśnie, bardziej… – powiedziała Sheilla.
– Ten pomysł z toboganem był bez sensu. Ciągnięcie go wykończyłby nas wszystkich, a rakiet śnieżnych nie widziałam w życiu. Nie wiem, co to jest.
– To czemu nie dałaś mu szansy jeszcze przez jeden dzień?…
– On nie miał szans. Gdyby się przespał z którąś z nas, to byłby sztywny… Najsłabsze było w nim serce.
Ponowiły wezwania w eter. Bezskutecznie. Sączyły wódkę. Marsha zaniepokoiła się, czy nie za dużo – przecież miały przed sobą drogę powrotną. Nareszcie w głośniku rozległ się obiecujący chrobot.
– Halo! Tu Orły!… – zamruczał męski głos.
Marsha powtórzyła formułkę o nich i zasobnym noclegu.
– To jest coś. – A zaraz potem: – Jest was trzy? Marsha potwierdziła.
– To jesteśmy stworzeni dla was – rozległo się znowu. – Ale najpierw towar na stół. Mówcie o sobie.
Marsha precyzyjnie informowała o wyglądzie fizycznym każdej w nich.
– No dobra. A ta czarnula jest z Maxi-co?
– Tak. Przyjdziecie?
– No pewnie!… Nie opuścimy takich ciał. Kierunek mamy złapany, ale jutro możecie powtórzyć komunikat.
– A ilu was tam jest? – włączyła się nieoczekiwanie Sheilla.
– Sześciu! – w słuchawce rozległ się rechot i wszystko ucichło. Radiostacja przestała działać. Marsha próbowała ją ponownie uruchomić. Kręciła gałkami, stukała w obudowę, wreszcie zajrzała do środka.
– Cholera! Baterie się wylały i wszystko skorodowało na zielono. Dziwne, że tak długo działało – powiedziała. – Same tego nie naprawimy.
– Cholera, że teraz… Te Orły mogły nie złapać dobrego namiaru – strapiła się Sheilla.
– Może dobrze – odrzekła cicho Marsha.
– Myślisz?
– To już koniec? – znowu ni to zapytała, ni stwierdziła Sheilla.
Obie spojrzały w dół do doliny, gdzie w ich skrytej ostoi leżała nieprzytomna, umierająca Marion.
Marsha wzruszyła ramionami i pociągnęła łyk z butelki. Robiło się chłodniej pod wieczór.
Po kolejnym wieczorze utopionym w oparach alkoholu nadszedł poranek zaznaczony znaną szarością. Marion leżała jak kłoda; co jakiś czas rzucała się w malignie. Już wieczorem bredziła, a obecnie nie było ani trochę lepiej. Kilka razy mówiła o gigantycznych kotach jeżdżących spychaczami i odgarniających śnieg, oraz o tym, że jej ciało rozrasta się nieustannie, a bandaże uniemożliwiają jej wypuszczenie nowych pędów zakończonych stopami. Bezsensowne wypowiedzi i zwierzęcy strach, żeby nie zrobiły jej potajemnie amputacji wprowadziły ponury nastrój. Marsha uważała, że tak późno amputacja nie miałaby sensu. Obie z Sheillą przycupnęły na kanapie nieruchome jak dwa osowiałe, markotne ptaki. Po prostu oczekiwały tego, co musiało nadejść.
Radiostacja była uszkodzona nieodwracalnie, obwód drukowany pokrywała gruba warstwa wykwitów salmiaku.
Nawet nie rozpaliły pod kuchnią. Puszki z mięsem skończyły się już, pozostały ziemniaki jako podstawa menu, cebula i zamarznięte zwierzęta w stajni. Przy gotowanie posiłku wymagało jednak aktywności, do jakiej nie były w stanie się zmusić. Nie mówiły od rana do siebie, ale obie rozumiały, że teraz to będzie już tylko oczekiwanie na koniec Marion, którego nie można było oddalić i którego nie chciały przyspieszać.
Sheilla instynktownie omijała Marion, obawiając się zakażenia swojej gojącej się twarzy, W końcu zmusiła się i rozpaliła ogień, obrała ziemniaki i postawiła posolony śnieg do stopnienia. Marsha ograniczyła się do otwarcia kolejnej butelki. Sheilla pozostawiła kuchnię pod jej opieką i wyszła na powierzchnię. Pogoda od kilku dni nie zmieniła się – ciągle sunęły bure kłęby, ani razu nie ukazując skrawków czystego nieba;
– Dobrze, że prawie nie padało, odkąd tu przyszliśmy – pomyślała. – Widać nasze ślady. To pomoże nas odnaleźć.
Twarz piekła na mrozie, lecz mniej niż wczoraj. Rany goiły się, lecz takie rany lubią się otwierać ponownie.
Przemierzyła wzrokiem ścieżkę prowadzącą na grzbiet. Wpatrywała się z wysiłkiem. Po chwili nie miała wątpliwości – ich trasą schodziło kilka osób. Pięć lub sześć szarych punkcików. Serce podskoczyło do gardła. Wszystko nabierało sensu. Perspektywa Benhanie była tak odległa, jak choćby przed godziną. Sheilla policzyła punkciki. Nie miała wątpliwości: nadchodziło sześciu mężczyzn.
Orły… – pomyślała. Serce tłukło się jak opętane, jakby chciało wyskoczyć przez gardło. Zbliżali się powoli, z wysiłkiem; głęboko zapadali się, mimo przetorowanej drogi.
Mogłaby powiedzieć o nich Marshy, ale nie wydawało się to w tej chwili ważne. Pomyślała, że będzie to dla małej miła niespodzianka. Wkrótce byli już blisko.
Trzej mieli na sobie wielokrotnie pozszywane i połatane kurtki nylonowe, dwóch szło w równie zniszczonych waciakach, a jeden był w długim, czarnym płaszczu, owiniętym tekturą falistą związaną sznurkiem. Niscy, masywni i krępi z wyjątkiem tego w tekturze, nieprawdopodobnie wysokiego i wąskiego w ramionach jak tyka.
Sheilla stanęła w pozie uwydatniającej wszystkie zalety jej budowy. Podeszli do niej. Rozpoznała, tych mężczyzn: trzech z nich spotkali w tamtej norze tydzień temu. Inni byli nie znani, ale równie nieatrakcyjni. Sallambo – ho był zarośnięty rzadkim, nieprzyjemnym zarostem. Oczy, sztucznie powiększone szkłami dalekowidza, wyglądały nienaturalnie. Inaczej go zapamiętała.
Żałosna ofiara przemysłu spożywczego – pomyślała.
– Cześć, Orlico – powiedział pierwszy z nich. – Gdzie to wasze rozkoszne gniazdeczko?
Uwodzicielski uśmiech Sheilli zmarnował się pod opatrunkiem. Wskazała palcem na tunel. Mężczyzna uważnie oglądał konstrukcję komina.
– Niezła robota – powiedział. – To ten wasz owczarek?…
– To zrobił Don – potwierdziła.
– Przyszedł na byczka koniec – skwitował go tamten. Gdy się poruszał, jego ortalionowa kurtka szeleściła na mrozie.
– Gdzie jego spluwa? zapytał niski i barczysty, wyglądający na przywódcę.
– Marsha położyła ją na kanapie. Mieli obcy akcent, mówili niewyraźnie.
– Może byśmy się przedstawili i innym Orlicom – zauważył tamten.
Sheilla wskazała im wejście. Ostrożnie schodzili śnieżną sztolnią. W kuchni nieznośnie cuchnęło.
Zdumiona Marsha zerwała się z miejsca.
– Jednak trafili – wyrwało się jej.
– Co mieliśmy nie trafić – zarechotał jeden z nich. – Idziemy za wami już od tygodnia, a do tego mieliśmy jeszcze namiar z wczoraj.
– Są tylko te trzy. Obszedłem wszystkie pomieszczenia – powiedział, wchodząc ostatni, szósty mężczyzna. – Wydrążyli niezły labiryncik.
Ten zawinięty w tekturę zobaczył pistolet Dona, wziął go i otworzył magazynek.
– Gdzie naboje? – zapytał.
– Nie było naboi. Don nosił go za pasem tak dla fasonu, gdy spotykaliśmy innych. Mówił, że to upraszcza kontakty międzyludzkie… – tłumaczyła Sheilla.
– Tośmy byli głupi wtedy – wyrwało się blondynowi w połatanej, czerwonej kurtce ortalionowej.
– No to dobra – powiedział ten wyglądający na szefa. – Teraz to odrobimy.
Podszedł do kanapy, na której leżała nieprzytomna Marion i jednym ruchem zerwał koc. Rozszedł się wstrętny smród. Lekko trącił grubą laską jej stopy.
– To jest już trup, chociaż przypadkiem jeszcze żywy. Trzeba to załatwić zaraz – powiedział.
Zamachnął się z całej siły uderzył ją laską w głowę. Chciał uderzyć ponownie, ale Marsha skoczyła ku niemu jak lwica i zatrzymała cios. Bez trudu wyzwolił się z jej uchwytu i twardą pięścią trzasnął ją w twarz.
– Hej Tedd! Nie przesadzaj… Dostaniesz je na koniec, ale na razie są nasze – powiedział rudy w waciaku.
Dalej rozmawiali w niezrozumiałym języku.
Marsha powoli zbierała się z podłogi, niezdarnie rozmazując rękawem krew po całej twarzy. Sheilla stała nieruchoma z przerażenia.
Tedd podszedł ponownie do kanapy i zaczął okładać po głowie Marion swoją drewnianą laską. Robił to systematycznie i dokładnie dopóty, dopóki jej ciało jeszcze drgało. Sheilla zerwała się, chcąc uciec, ale dwaj z nich schwycili ją za ramiona i wykręcili jej ręce do tyłu.
– Zabandażowana też do piachu – powiedział wysoki jak tyka, uśmiechając się kościanie.
– Nie tak szybko, Tasiemiec, w swoim czasie – rudy znowu szczerzył zęby. – Ta mi się bardziej podoba zawinięta niż ty goły…
Przywódca podszedł do Sheilli i silnym ruchem zdarł jej z twarzy opatrunek.
Sheilla krzyknęła głośno.
Z rozerwanej rany pociekła krew.
– Ta też do niczego – powiedział gniewnie, – Pokancerowany towar. Gdzie się tak urządziły przez ten tydzień?
Dziewczyny milczały. Podszedł starszy, łysawy, w waciaku, i trącił Sheillę kantem dłoni w twarz. Spojrzała mu gniewnie w oczy i wyprostowała się.
– Są bezwartościowe. Szybko się z nimi zabawimy i pogonimy naprzód. Tego Cygarniczkę też mamy namierzonego. Może będzie co wybrać od niego.
– No, to zaczynajcie chłopcy – powiedział Tedd. – Potem ja skończę.
Rozsiadł się wygodnie. Rozerwał srebrzone opakowanie, wyjął miękką, różowawą masę i starannie utkał nią uszy, żeby nie słyszeć rozdzierającego krzyku dziewczyn. Obok usiadł patykowaty Sallambo – ho i przecierał okulary o popękanych szkłach. Miał brzydką, nieruchomą, ponurą twarz starej kobiety. On też czekał na swoją kolej.
Kraków, listopad 1987
Absolutny powiernik Alfreda Dyjaka
Było przykre, ciemnawe popołudnie listopada. Przynajmniej przestało padać. Na razie. Jak co dzień Alfred Dyjak przemierzał Śląską zwykłym, szybkim krokiem, nieznacznie pochylony do przodu. Na ramieniu miał przewieszoną torbę z brązowego skaju, nieco rozerwaną wzdłuż zamka błyskawicznego. Z rozpiętej torby wystawała butelka mleka z aluminiowym kapslem zabezpieczonym plastykową nakładką. Czuł się źle i wszystko wydawało mu się jeszcze bardziej obce i wrogie niż zwykle. Nie lubił siebie ani otoczenia, w którym się obracał: ludzi, przedmiotów. Kac po wczorajszym wieczorze wzmagał tę niechęć.
Mijając mały sklepik, zdobył się na spostrzeżenie, że obecnie nie sprzedają w nim płyt gramofonowych, lecz nadali mu zabawną nazwę „Drewno”.
Trochę wcześniej o mało co nie został przejechany przez pomarańczowego malucha i właśnie teraz to sobie uświadomił. Brodaty kierowca wychylił się i krzyknął. Dyjak sądził, że kierowca powinien być wąsaty, a fiat żółty. Po chwili zapomniał o tym. Przeciągnął językiem po suchych wargach.
Był wykończony, jakby nie spał od niepamiętnych czasów; przynajmniej wszystkie lekcje przebiegły spokojnie. Dyjak uczył starsze dzieci tak zwanych robót ręcznych, czyli parodii pracy rzemieślnika, zaś najmłodszych nieszczęśników – tak zwanego nauczania początkowego, czyli wszystkiego po trochu. Udręka była wzajemna, gdyż ostatnio szkoła otrzymała w darze mikrokomputer „Meritum”, który trafił pod opiekę Dyjaka, uznanego szkolnego specjalisty od techniki. Niestety, instrukcje zostały napisane niezrozumiale i Dyjak nie mógł sobie z nimi poradzić. To poniżało go; tym bardziej, że niektórzy z jego znienawidzonych podopiecznych umieli już biegle obsługiwać nieznośną maszynę.
Jego wyobraźnię opanował natrętny, wyrazisty obraz. Dyjak poczuł rzadkie powietrze, zimne i czyste; jak w górach – przypomniał sobie ostatnie wczasy spędzone w Zakopanem i instynktownie wchłonął nozdrzami ciężkie i wilgotne powietrze jesiennego miasta. Chodniki były jeszcze mokre po deszczu.
Istniały dwie współbieżne rzeczywistości: to chłodne i zatęchłe popołudnie i tamto również chłodne, lecz rozświetlone i rześkie. W mroźnym, rozrzedzonym powietrzu lekko opadało niewielkie, brunatne ziarno, owalne i pobrużdżone. Wydawało się tak lekkie, że gdyby dmuchnął, zmieniłoby tor swego lotu. Blask zmieniał ziarno, wolno, lecz zauważalnie: pęczniało i rozkładało pomarszczone dotąd powłoki. Wkrótce przestało spadać; szybowało na niedużych i smukłych skrzydełkach z pożyłkowanej i przeświecającej błony.
Dyjak przyśpieszył, dokładnie stawiając stopy. Uważał, że na chodniku są miejsca, na które powinien stawać, by było dobrze. Chciał przeczekać niezrozumiałe, natrętne obrazy. Obiekt widziany oczyma duszy próbował sterować swoim lotem: nieporadnie zakręcał, zwalniał lub przyśpieszał, jakby uczył się manewrowania.
Wizja znikła, ale to go nie ucieszyło, gdyż nadal czuł się podle. Doszedł do skrzyżowania; zauważył, że drzewa na skromnym pasku zieleni dzielącym jezdnie Alej prawie zupełnie straciły liście. Wszedł do sklepu spożywczego. W kolejce stały dwie starsze kobiety z siatkami. Dyjak unikał nieoczekiwanych ruchów, bojąc się naruszyć delikatną równowagę świata. Spokojnie stanął w kolejce. Wygląd tego sklepu zależał od Dyjaka. Gdy przyszła jego kolej, zdążył jeszcze powiedzieć:
– Proszę wino Regal – i rzeczywistość załamała się. Sklep stał się ciemną, pustą, zrujnowaną salą. Szyby potłuczone; z sufitu zwieszały się girlandy jakichś łachów czy pajęczyn. Na półkach pył, kawałki gruzu. Wokół panował półmrok. Dyjak zacisnął szczęki, aż zęby zgrzytnęły; przymknął powieki. Chciał, aby to zniknęło i wiedział, że zależy to od jego wysiłku. Po chwili otworzył oczy, ale ponury obraz znikał opornie. Powoli, naprzeciw niego, za odtwarzającą się ladą pojawił się widmowy kształt. Przypominał szkielet, ale wkrótce potem stał się kobietą w białym chałacie i czepku na rudawych i pokręconych włosach. Sprzedawczyni podała mu butelkę. Zawahał się.
Za dużo piję… cholerne zwidy – pomyślał, jednak sięgnął do kieszeni swoich marmurkowych dżinsów, z których był dumny; wyciągnął kilka zmiętych banknotów. Odliczył i położył je na ladzie. Marudził jeszcze chwilę, więc sprzedawczyni spojrzała nań wyczekująco. Dyjak przeciągnął spoconą dłonią po przerzedzonej blond czuprynie. Zaprzeczył ruchem głowy. Nie chciał kupować niczego więcej. Wsadził butelkę z Regalem do torby, obok butelki z mlekiem i wyszedł ze sklepu. Starał się nie rozglądać, w zabobonnej obawie, aby wizja nie powróciła.
Poszedł Alejami ku Prądnickiej. Po drodze wstąpił do sklepu z narzędziami. Chciał kupić kilka kołków rozporowych, aby w swoim mieszkaniu zawiesić na betonowej ścianie nowe dzieło. Przez mgłę przypominał sobie, że jego hobby to malowanie obrazów. Najtańszymi farbami olejnymi i zawsze w tym samym formacie, ponieważ zawsze rozpinał płótno na rysownicy kreślarskiej. Gdy farby wyschły, trudno było oderwać obraz od deski, gdyż oleje przesiąkały i płótno przyklejało się.
Mroczne wnętrze sklepu wyglądało zwyczajnie: krótka, a pomimo to stłoczona kolejka rolników z pobliskiego placu warzywnego i bazaru na Kleparzu.
Ustawił się w kolejce, oczekując na następną porcję udręki. Za nim stanął zwalisty mężczyzna o czerwonej, nabrzmiałej twarzy i chuchał mu w kark odorem przetrawionej wódki. Dyjak podrapał się po prześwitującym ciemieniu. Wiedział, że natręctwo powróci.
Tym razem wizja nie była przykra, emanowały z niej nieokreślona życzliwość i ciepło. Znów ten uskrzydlony przedmiot; znowu zmieniony: dłuższy, z niedużymi stabilizatorami – jak samolot. To skojarzenie przywiodło przed oczy panoramę wokół lecącego przedmiotu. Gdzieś nisko, ginąc w mętnym błękicie, płynęły fantastycznie postrzępione, białawe kształty.
Dyjak raz w życiu leciał samolotem: do Warny. Wtedy przypatrywał się chmurom. Te wyglądały podobnie. W samolocie do Warny jadł szynkę z plastykowej rynienki, a stewardesa miała oczy zbyt blisko siebie. Teraz czuł nieznośny odór oddechu stojącego za nim mężczyzny. Wiszące lub leżące na półkach narzędzia wydawały się nierealne: zbyt równe, błyszczące; zbyt dobrze wykonane.
Tracę poczucie rzeczywistości… powinienem zgłosić się do lekarza – kolejny raz przetarł dłonią spocone czoło.
Pasek rozluźnił się i torba spadłaby mu z ramienia, ale zdołał ją przytrzymać. Jedynie klasówki, które niósł do domu, do poprawy, sypnęły się na podłogę. Schylił się i pozbierał je z zabłoconego lastryka. Zdumiał się: to były wyłącznie podpisane, puste kartki, niektóre pobrudzone błotem. Gorączkowo przeglądał kartkę za kartką. Wszystkie puste, bez wyjątku, nawet te podpisane przez najlepszych uczniów.
Co to? Bunt? – zakołatało. – Przecież tematy nie były zbyt trudne…
– Dla pana?… – zamyślenie Dyjaka przerwał głos sprzedawcy w granatowym chałacie. Sprzedawca był wysokim i przeraźliwie chudym brunetem o siwiejących skroniach.
Dyjak podrapał się w bok. Miał na sobie szarą bluzę z wypukłymi, naszywanymi kieszeniami i nadrukowanym na prawej kieszeni czarnym orłem z rozpostartymi skrzydłami i napisem „Montana” oraz „Hamburg, Berlin, Paris, New York” poniżej orła. Był dumny z bluzy, chociaż nieco mniej niż z dżinsów, ponieważ była z butiku, a dżinsy z importu. Sprzedawca patrzył na niego z ledwie zauważalną odrobiną wyższości, wynikającą z przekonania, że taki facet jak Dyjak nie potrafi nawet fachowo nazwać tego, co chce kupić.
– Proszę rurkę do umywalki… taką w kształcie litery s – powiedział Dyjak, potwierdzając opinię sprzedawcy. Przeciągnął dłonią po przerzedzonej czuprynie. Bateria ciekła. Należało dokupić do niej nową rurkę. Dyjak odruchowo spojrzał na dłoń: były dwa włosy.
– Chodzi panu o wylewkę?… – w głosie sprzedawcy nuta wyższości zabrzmiała wyżej o ton. Nazwa była umiarkowanie cudaczna, ale nieźle oddawała rolę rurki, więc Dyjak przytaknął skinieniem głowy. Zdołał przyzwyczaić się do najdziwniejszych nazw różnych akcesoriów, choć nie był pewien, czy to sprzedawca nie wymyśla tych nazw wyłącznie po to, by gnębić klientów.
Znowu ogarnęło go znajome uczucie. Przeląkł się, że wrócą halucynacje. Sprzedawca zawijał wylewkę w brązowy papier pakunkowy. Dyjak przypomniał sobie o kołkach rozporowych.
– Na stoisku narzędziowym – sprzedawca wskazał głową na drugą kolejkę. Dyjak stanął w niej zrezygnowany. Wiedział, że nie wytrzyma i natrętne wizje wrócą. Kolejka była długa. Starał się zająć myśli, aby nie wpaść w sidła wyobraźni. Poprawił i nieco głębiej wetknął wylewkę pomiędzy mleko i wino Regal. Nie pomogło. Obraz przed oczyma zafalował i sklep zniknął. Dyjak stał w miejscu otoczonym spiętrzonymi belkami; pod fioletowym niebem, takim jak o zachodzie słońca. Wokół gruz, ziemia i te belki. Wprawdzie nie widział ludzkich szczątków, ale obrazy rozpadu były bardzo przykre.
Powrót do realności zaczął się od czyjegoś głośnego kichnięcia. Znów stał w mrocznym sklepie, zatłoczonym mężczyznami o czerwonych twarzach i sękatych, masywnych dłoniach. Poczuł się niezbyt dobrze i oparł o stojący obok, mocno przerdzewiały kaloryfer.
Cholerne majaki… Piję za dużo, o wiele za dużo… – pomyślał i już pojawił się nowy obraz: skrzydlaty przedmiot wolno szybował nad szarą powierzchnią ziemi, przypominającą nieregularną, ale wyraźną szachownicę. Na prostokątnych lub kwadratowych, szarych polach wznosiły się niewielkie, nieregularne ruiny. Te kwadraty poprzedzielane wąskimi, prostymi liniami ulic kojarzyły się z widokiem znanym i czasem oglądanym w telewizji.
Lecący przedmiot w kolejnych wizjach był coraz większy i bardziej rozbudowany. Jeśli nawet nie miał napędu, to potrafił precyzyjnie sterować swoim lotem. Dyjak darzył ten przedmiot sympatią, ale i lekkim respektem. Wizja stopniowo traciła na intensywności.
Przy drugim stoisku sprzedawała starsza, tęga kobieta w granatowym chałacie.
– Sześć kołków rozporowych fi siedem… – powiedział z wystudiowaną obojętnością. Teraz i wylewkę mógłby kupić jak fachowiec. Zapłacił za kołki i wcisnął je do torby obok poprzedniego zakupu. Wyszedł ze sklepu.
Przyszło mu do głowy, że właściwie zamiast od razu wsiadać do tramwaju przy Kleparzu mógłby najpierw zajrzeć do księgarni na rogu Długiej i Szlaku. Myśl ta wywołała w jego mózgu niechęć i sprzeciw, głowa aż chciała pęknąć. Odczucie pojawiło się nieoczekiwanie i gwałtownie jak uderzenie pałki. Dopiero gdy Dyjak zrezygnował ze swego zamiaru, nacisk ustąpił.
To nie jest moja myśl. Zupełnie, jakby w mojej głowie siedział ktoś obcy…
Przejechał dłonią po karku. Namacał coś lepkiego i spojrzał na dłoń. – Osmarkał mnie skurwiel – pomyślał z odrazą i strzepnął rękę. Wyciągnął chustkę do nosa. Pośpiesznie pościerał szarawy śluz, w którym widać było czarne kropki – skondensowane zanieczyszczenia wdychanego powietrza. Zwinął mokrą chustkę w ciasny tłumok i schował do kieszeni. Podrapał się w ciemię. Za paznokciami znalazły się porcje tłustego łupieżu. Obojętnie mijał tłum stojący na przystanku autobusowym. Czuł, że jego trasa stanowi wytyczoną linię, a pomimo to poszedł nieco inaczej niż mówił wewnętrzny nakaz. Potrącił wysoką dziewczynę w jaskrawo niebieskiej, ortalionowej kurtce i o długich szaroblond włosach. Stała z niewiele wyższym od niej mężczyzną w jasnobeżowej kurtce, trzymającym białą, plastykową teczkę. Potrącona dziewczyna syknęła z bólu.
– Chyba pierdoła idzie i śpi… – usłyszał nieżyczliwą uwagę mężczyzny.
Dyjak przeczuwał nadejście kolejnych wizji. Wpatrywanie się w wilgotną powierzchnię bruku nic nie mogło zmienić. Każda myśl, że jednak mógłby wstąpić do księgarni, wywoływała udrękę. Mogłem dostać po mordzie za tę dziewczynę – zdążył pomyśleć i znów wpadł w sidła swoich schorowanych myśli.
Znajomy przedmiot krążył bardzo nisko. Omijał wyniosłości o nieregularnych kształtach, brunatne, porowate, spękane. Zakręcał pomiędzy nimi, czegoś poszukiwał, badał. Widok tych pagórków był przykry: przypominały ruiny, chociaż bez drapieżnej, świeżej ostrości – znacznie łagodniejsze, wygładzone przez czas.
Dyjak zacisnął zęby, aż zazgrzytały. To pomagało. Wysiłek woli mógł osłabić natrętne obrazy. Dyjak przeklinał wczorajszą popijawę, przeklinał siebie i swoją słabość. Od dawna zamierzał skończyć z nałogiem, bezskutecznie. Odruchowo poprawił pasek na ramieniu.
Zza zakrętu, z Prądnickiej wyjechało długie, nieporadne cielsko autobusu. Z piskiem gumy w przegubie oraz wysilonym rzężeniem silnika wtaczało się w Aleje. Pomyślał, że tłumek na przystanku zostanie wchłonięty; może wsiądzie dziewczyna, którą potrącił i towarzyszący jej mężczyzna. Dyjak stał na przejściu dla pieszych, oczekując na zmianę świateł. Zaczęło nieco mżyć i oziębiło się jeszcze. Zapiąłby zamek kurtki, przypominającej krojem kurtkę mężczyzny na przystanku, ale chciał, żeby czarny orzeł na jego bluzie był widoczny. Dlatego jedynie skulił się z zimna i zgarbił. Wkrótce światła zmieniły się na zielone i Dyjak z tłumem innych ludzi przekroczył ulicę, brudną i mokrą. Zatrzymały go kolejne światła, przy pierwszej nitce Alej. Strumień samochodów szybko się skończył. Jezdnia była pusta, chociaż nadal paliło się czerwone światło. Jakaś dziewczyna, niska brunetka w obcisłych spodniach do pół łydki, przypominających kalesony, przebiegła ulicę. Dyjak bezmyślnie ruszył za nią.
Naraz dotarł do niego dźwięk milicyjnego gwizdka. Stali za budkami telefonicznymi, niewidoczni z przejścia. Dopiero teraz, gdy nie było już odwrotu, wyszli z ukrycia. Jeden z nich skinął ręką na Dyjaka. Drugi pogroził palcem przechodzącej dziewczynie, która odwróciła się.
– Pani, to co?… daltonistka?… – rzucił za nią. Dziewczyna odpowiedziała szerokim uśmiechem uszminkowanych ust, ale nawet nie zwolniła.
Obaj milicjanci byli młodzi, wysocy i barczyści. Spoglądali na drobnego Dyjaka z góry.
– Dowodzik, proszę… – powiedział jeden z nich.
Dyjak z pośpiechem wyciągnął czarny portfel i wyjął z niego sfatygowany dowód osobisty, jeszcze starego typu, z twardą okładką. Milicjant odpisywał dane personalne.
– Pan chyba dyrektor szkoły? – powiedział z protekcjonalną wesołością ten, co notował.
Dyjak niepewnie zacierał ręce.
– No, niezupełnie – wybąkał.
– To co, płacimy teraz, czy na kolegium? – zapytał z udaną surowością drugi z milicjantów, a ten, co notował, parsknął śmiechem.
– Kobiety to mają szczęście – powiedział Dyjak. Miał jeszcze w zanadrzu stwierdzenie, że szedł jako drugi, za tą dziewczyną.
– Takie już jest życie – zauważył milicjant, który notował.
– No, wie pan… – plątał się Dyjak – nie mam przy sobie. W szkolnictwie płacą niewiele.
Milicjant skończył notować i oddał mu dowód. Obaj zasalutowali, zawrócili na pięcie i skryli się za budkami telefonicznymi, aby łowić następców Dyjaka.
Przy drugiej nitce Alej nie próbował przebiegać. Zaczekał na zielone światło. Gdy przypomniał sobie o planowanym wstąpieniu do księgarni przy Szlaku, ból głowy wrócił. Ale nie zmieniło to jego decyzji. Zewnętrzny nacisk nasilał się. Ktoś obcy lub coś obcego, co wdarło się do głowy Dyjaka, domagało się, aby nie szedł do księgarni. Może poprzednio właśnie to coś zmuszało go do trzymania się ściśle wytyczonej, choć niewidocznej linii.
Przeszedł jezdnię i zaraz za kałużą i zniszczoną ławką miał zamiar skręcić w lewo i stanąć na przystanku, by czekać na tramwaj jadący do centrum. Tak chciało to obce w jego głowie, które może zwało się kac… Dyjak zmusił swe nogi do ruchu, przeszedł przez tory tramwajowe i skierował się w Długą, ku księgarni. Presja ustała nagle, tak jak się pojawiła. Zwyciężył. Czuł się lekko i rześko.
Pieprzone męki pijaka… – pomyślał, a jego postanowienie niepicia umocniło się. Minął przystanek w kierunku przedmieść. Jak zwykle, tłumek oczekiwał na tramwaj. Od czasu jak przedłużyli linię na Osiedle Trzydziestolecia, tylu ich tu stoi, że trudno przejść – pomyślał z niechęcią. Lawirował pomiędzy stojącymi. Nie chciał kogoś potrącić. Znikła linia, której winien się trzymać. Obce zostało pokonane, a ta wolność była owocem zwycięstwa.
Zatrzymał się przy kiosku, by kupić żyletki. Obejrzał uważnie witrynę, szukając czasopism, które zwykle czytywał. Kioskarka podała mu małe, jasnobrązowo-ciemnobrązowe opakowanie Polsilverów Iridium. Zapłacił i niedbale schował resztę do kieszeni, żyletki wrzucił do torby, naciągnął kołnierz na kark i ruszył szybkim krokiem, bo znowu zaczęło siąpić. Minął mur oddzielający zapuszczony i rozległy ogród przytułku od szarej, zabłoconej ulicy. Przeciął ulicę Helclów. Każda przecznica manifestowała się w mózgu swą nazwą. Dyjak z wysiłkiem weryfikował w pamięci ich poprawność. Myliły się te nazwy, choć przecież była to jego codzienna trasa.
Pomyślał o swoich rojeniach i przywołane wróciły. Wizja była tak sugestywna, że zatracił poczucie rzeczywistości. Ukazało się fioletowe niebo pogodnego, mroźnego wieczoru. Znów sceneria zmurszałych ruin lub przykrytych pyłem pagórków. Atmosfera spokoju i ciszy miejsca, do którego chce się uciec. Znany mu z poprzednich wizji, skrzydlaty przedmiot czy może żywe stworzenie, kroczył po ziemi na kilku wysokich i cienkich, piszczelowatych odnóżach, z zaznaczającymi się grubszymi przegubami. Już nie przypominał małego samolotu, lecz owada, jętkę lub złotooka ze złożonymi nad grzbietem skrzydłami i skrzydełkami sterującymi. Na boki od podłużnego korpusu wystawał szereg szypułek czy wyrostków. Niektóre z nich, te przypominające brunatne liście, kierowały się ku światłu; inne wysuwały się do przodu, gdy kroczył. Tak ogromny owad mógłby się wydać odrażający, lecz Dyjak wiedział, że jest przyjazny i to pozwalało nie odczuwać obrzydzenia.
Zrozumiał, że to coś w rodzaju udzielonej mu kolejnej lekcji. Zgodnie z domysłem, wizja rozmyła się i zniknęła. Dalej szedł brudną i zabłoconą ulicą. Minął kapliczkę stojącą w miejscu, gdzie łączą się obie nitki ulicy Długiej, obejmujące bazar na Kleparzu. Pomyślał, żeby później pójść coś zjeść do obskurnego baru naprzeciwko księgarni. Jak zwykle szedł dość szybko ze zwieszoną głową, patrząc pod nogi.
Nagle z całej siły uderzył głową o coś i odbił się tak mocno, że upadł na bruk. Podniósł się, myśląc, że przez nieuwagę wpadł na słup. Z rozbitej butelki wylało się mleko. Regal ocalał. Dyjak próbował jakoś wytrzeć swoje spodnie i ręce z błota w wilgotną jeszcze chusteczkę do nosa. Starannie wytrzepał z teczki rozlane mleko. Znów przed oczy nasunęły mu się zawalone klasówki. Pościerał z nich mleko i wepchnął je do torby. W końcu doprowadził się do jako takiego porządku. Założył na ramię skajową teczkę i ruszył dalej. Tym razem uderzył z mniejszym impetem. Zachwiał się, lecz nie upadł. Aż serce skoczyło mu do gardła: uderzył w pustkę. Przed nim nie było nic oprócz powietrza, żadnego słupa, żadnej przeszkody, a jednak nie dało się przejść. Wyciągnął ręce: niewidzialna zapora przegradzała chodnik. Była sprężysta i elastyczna. Dyjak macał w powietrzu jej przebieg. Szedł w poprzek jezdni, zgodnie z przegrodą. Powierzchnia była wszędzie równa, płaska i dawała się minimalnie uginać. To była rzeczywistość, nie efekt kaca. Biegał po jezdni jak szczur po klatce, wodząc wyciągniętymi rękoma po przeszkodzie. Nie zwracał uwagi na przejeżdżające samochody, jakoś nie zauważając, że dla nich bariera nie istniała. Już do pół łydki ochlapał swoje marmurkowe dżinsy. Po drugiej stronie ulicy znalazł miejsce, w którym bariera dochodziła do muru i nie bacząc na to, że paprze sobie ręce i rękawy kurtki, odkrył, że sięga od bruku, przynajmniej tak wysoko, jak zdołał sprawdzić w podskoku rękami. Założył na ramię nieodłączną torbę, którą odstawił w czasie podskakiwania. Ubłocone denko torby zostawiło na jego jasnoszarej kurtce brunatną pręgę. Brudnymi rękami przejechał wzdłuż bariery, wracając tam, gdzie zderzył się z nią pierwszy raz. Jego dłonie zostawiły w powietrzu kreskę, brunatny ślad wyznaczający zasięg świata; ślad kreślił się tak długo, jak starczyło błota na upapranych dłoniach. Zaraz potem bez najmniejszego wysiłku przeciął kreskę nieogolony, szary facet na rowerze.
Kolejna wizja dała wytchnienie od zdumiewającej rzeczywistości. Przyjął nadchodzące z głębi mózgu obrazy jak ulgę. Znajoma sceneria: łagodne światło, pogodny wieczór i brunatne, podobne do owada stworzenie. Jego skrzydła zmieniły się w talerzowate anteny uniesione ku światłu. Stało nieruchomo na szczudłowatych, zakotwiczonych w gruncie odnóżach i brunatnymi, smukłymi ramionami powoli, metodycznie rozgarniało jeden z kopców. Pomimo przesadnej smukłości ramiona były wystarczająco silne, aby przenosić spore, brunatne grudy. Zagłębiało się coraz bardziej w brązową glebę. Wizja otrzeźwiła Dyjaka.
Postanowił działać. Pobiegł w boczną przecznicę, w ulicę Helclów, w nadziei, że może tamtędy uda mu się wydostać. Po kilkunastu metrach jego wyciągnięte ręce trafiły na identyczną przeszkodę. Niewidzialna powierzchnia rozciągała się od kamienicy po prawej stronie ulicy do muru otaczającego ogród przytułku po lewej stronie. Postanowił próbować przy każdej przecznicy. Aby zyskać na czasie, chciał nieco podbiec, ale potknął się o krawężnik i runął na bruk, tym razem na wyciągnięte dłonie. Silny ból stłuczonego kolana upewnił, że to jawa, nie koszmarny sen. Wino Regal przetrwało i ten upadek, chociaż klasówki nadawały się już tylko do wyrzucenia. Wrócił z powrotem do bariery idącej w poprzek Helclów i zaznaczył w powietrzu jej istnienie, wycierając sobie w nią ręce.
– Przydała się do czegoś – szepnął z satysfakcją.
Z dumą pomyślał, jak wielka jest jego odporność nerwowa. Świadomość znajdowania się w klatce i pewność, że to ponura jawa, nie zdołały wywołać u niego obłędnego strachu, lecz tylko zdumienie. Stać go było nawet na żarty.
Wracał, aby poszukać wyjścia ze swej klatki od strony Alej lub Prądnickiej. Z drgnieniem niepokoju minął kiosk, w którym poprzednio kupował żyletki. Coś w tym kiosku dojrzane kątem oka, zaintrygowało go, nie dało spokoju. Przyjrzał się uważniej i zamarł z rozdziawioną gębą: kiosk nie miał jednej ze ścian, tylnej. Ogłupiały Dyjak podszedł bliżej i zajrzał do środka. Wewnątrz kiosku nie było nic. To znaczy, ściany od wewnątrz istniały, ale powielały dokładnie kształt kiosku widziany od zewnątrz. To tak, jakby ktoś w miejsce kiosku postawił jego kopię odciśniętą w niezwykle cienkiej folii i pomalował ją odpowiednimi farbami, które przesiąknęły na wewnętrzną stronę folii. Jedynie w miejscu podłogi była mętna, kłębiąca się szarość. W odbiciu frontowej ściany coś poruszało się. Dyjak przyjrzał się uważniej i tym razem nogi się pod nim ugięły: to była odciśnięta, ruchoma forma górnej połowy kioskarki. W miejscu, gdzie kobieta miała usta, pojawiał się wystający nieco kształt w chwili, gdy coś mówiła do klientów. Było to widoczne wynicowane wnętrze jej ust. Tego było Dyjakowi za wiele, cofnął się, czując grozę. Wszystkie poznane w młodości niesamowite historie ożyły, wywołując gęsią skórkę na grzbiecie, przykrytym bluzą „Montana”. Obszedł kiosk i od frontu ujrzał zwykłą kolejkę klientów i krzątającą się, niemłodą kobietę wewnątrz. Znowu zajrzał od tyłu – tam nadal widać było wynicowane wnętrze. Wrócił i stanął w kolejce za ładną dziewczyną, dość wysoką. Chciał sprawdzić, czy wydrążona kioskarka obsłuży go normalnie. Obserwował witrynę. Wzrokiem omiótł wnętrze cal po calu, ale wszystko było w porządku. Tytuły czasopism, które widziane od wewnątrz, wydawały się odbite zwierciadlanie, obecnie mógł czytać normalnie. Wszystko zdawało się wskazywać, że jest to zwyczajny, brudny kiosk.
Uwagę jego przykuł policzek dziewczyny. Miała drugi podbródek nieharmonizujący ze zgrabną sylwetką. Intrygowało coś innego: od strony kiosku granica pomiędzy kołnierzem kurtki i włosami była zamazana, jakoś tak niewyraźnie zarysowana. Gdy odwróciła się do okienka, Dyjak poczuł dreszcz: jej prawy policzek i włosy ponad nim stanowiły rozmazaną, niewyraźną plamę z ledwie zarysowanym, nieco ciemniejszym okiem. Właśnie tak Dyjak wyobrażał sobie ducha.
– Ma pani jeszcze „Echo”? – zapytała niskim altem. Gdy usłyszała przeczącą odpowiedź, zamierzała odejść, ale Dyjak był szybszy: musiał to wyjaśnić. Tak błyskawicznie, jak na to pozwoliła dyndająca na ramieniu torba, doskoczył do dziewczyny i złapał ją za ramiona. Odwróciła ku niemu zdumioną, lewą stronę twarzy. Dyjak wyczuwał przez materiał kurtki jej krągłe, wąskie ramiona, ale wykonał gwałtowny ruch, jakby próbując przez nią przejść. Zderzył się z nią gwałtownie, trafiając podbródkiem w jej nos.
– Aaaa! – krzyknęła głośno. – Proszę mnie zostawić! Chuligan! Puść mnie! – jej krzyk przypominał koleżankę uczącą języka rosyjskiego.
– Na pomoc! Zboczeniec napastuje kobietę! Pomocy! – krzyczała przeraźliwie kioskarka.
Dwóch mężczyzn z pobliskiego przystanku ruszyło ku nim, głośno krzycząc i wygrażając. Nie zważając na szarpanie się dziewczyny i jej krzyki, Dyjak zdołał ponowić próbę. Jedną ręką trzymał ją nadal, zaś drugą wsadził w ten jej rozmazany policzek. Tym razem nie omylił się. Jego dłoń przeniknęła do wnętrza głowy nieznajomej. Wyczuł też od wewnątrz jej włosy, ciepłą skórę twarzy, nawet poruszającą się szybko, wklęsłą i wilgotną gałkę oczną. Cofnął z obrzydzeniem rękę i odepchnął dziewczynę.
Jeden z mężczyzn był już blisko. Dyjak nie próbował uciekać. Mężczyzna był wyraźny tylko od jednej strony. Drugiej ręki ani drugiego ramienia nie miał wcale, a pomimo to próbował walczyć jak ktoś, kto ma obie ręce. Dyjak wykorzystał to i po pierwszym, zresztą niezbyt silnym ciosie w szczękę, którego nie dało się uniknąć, przeszedł do ataku, pomimo że napastnik był wyższy. Kilka razy mocno trafił tamtego, a na dodatek pięść Dyjaka kilka razy przeniknęła do wnętrza mężczyzny. Drugi z nich nie włączał się do starcia, widząc niepowodzenia pierwszego. Istniał podobnie: tylko z jednej strony. Kioskarka, widząc nieoczekiwany rozwój sytuacji, ucichła i skryła się w kiosku. Dziewczyna uciekła. Gdy Dyjak przestał bić, mężczyzna wycofał się na bezpieczną odległość, krzycząc coś pod jego adresem. Razem z tym drugim wzywali na pomoc milicjantów. To spłoszyło Dyjaka – sprawa musiała skończyć się na kolegium. Pozostała ucieczka. Poprawił teczkę na ramieniu.
Zaraz jednak ich zauważył, biegnących pośpiesznym truchtem. Ci sami dwaj milicjanci, którzy go wcześniej spisali. Za nim byli: pobity i ten drugi mężczyzna. Też zauważyli nadbiegających. Dyjak stwierdził, że nie ma szans i biegiem rzucił się do ucieczki tam, gdzie nie było przeciwników – na jezdnię, wprost pod dojeżdżający do przystanku tramwaj.
Uderzył głową w burtę wozu, ale oparł się ręką. Nawet go nie zamroczyło i byłby się odbił jak piłka, wychodząc bez szwanku, jednakże rękawem kurtki zahaczył o drucianą kratkę łączącą oba wagony. Szarpnięcie było tym razem straszne. I niestety kurtka mimo że rozpięta nie zsunęła mu się z ramion. Tramwaj wlókł go przez moment i Dyjak zdążył jeszcze zobaczyć obu milicjantów stojących z rozdziawionymi ustami, a jego wzrok spotkał się z ich przerażonym wzrokiem. Zaraz potem druga ręka wplątała się w coś i Dyjak poszedł pod koła. Poczuł najpierw jedno, potem drugie bolesne uderzenie. Zdołał jeszcze usłyszeć przeraźliwy zgrzyt hamulców wozu i przeleciał na drugą stronę.
Towarzyszył temu krótki, żółty błysk jak przy nokaucie i na tym się skończyło. Dyjak leżał na zabłoconej jezdni po drugiej stronie stojącego wagonu. Kurczowo obmacywał swoje ciało. Był cały i zdrowy. Nieco szumiało w głowie po uderzeniu o burtę wagonu. Spojrzał na stojący tuż obok tramwaj i dopiero teraz zrobiło się mu niedobrze. To był taki sam obiekt jak kiosk: cienka powierzchnia naśladująca rzeczywisty tramwaj, zaś od drugiej strony ukazująca jego wynicowane wnętrze z przerażającymi odbiciami postaci pasażerów i wyglądającymi szczególnie obrzydliwie, poruszającymi się, wklęsłymi gałkami oczu. Każdy z wozów tramwaju miał koła tylko po jednej stronie i stał tylko na jednej szynie. Przypominał groteskową dekorację teatralną, ruchomą i żywą. Dyjak ze wstrętem patrzył, jak odbicia pasażerów tłoczą się przy oknach, żeby zobaczyć ofiarę wypadku. Zebrał się i założył nieodłączną torbę na ramię. Wino Regal przetrwało i tę katastrofę.
Ostatnie wydarzenie wytrąciło go z równowagi. Pobiegł przez bazar na Kleparzu, roztrącając kłębiący się tłum kupujących i straganiarzy. Słyszał lecące za sobą wiązanki przekleństw. Z jednego ze stoisk potoczyły się żółte, dorodne jabłka.
– Będziesz płacił za każde z osobna, gnoju! – rozległ się wściekły krzyk przekupki. Na pierwszy rzut oka ona i inni, kręcący się po placu, nie sprawiali wrażenia wydrążonych powłok. Jednakże wystarczyło, by przebiegł kilkanaście metrów, a całe to skupisko krzątających się i zajętych praktyczną działalnością ludzi ukazało swą prawdziwą naturę: postaci uformowanych z powierzchni cieńszych niż skorupki jajka. Jedne z postaci brały leżące na fantomach straganów wydrążone skorupy owoców. Inne pakowały wydrążonymi, pustymi w środku rękoma te puste skorupy do fantomów toreb lub plastykowych reklamówek. Jedynie odbicia pustych, plastykowych reklamówek nieco przypominały normalny wygląd, to znaczy taki, jaki jest dany do widzenia zwykle. Jedynie napisy reklamowe były zwierciadlanie odbite. Dyjak roztrącał w panice przeklinających go ludzi, którzy zaraz potem, z drugiej strony stawali się tak cienkimi, że ledwie zarysowanymi w powietrzu sylwetkami. Za wszelką cenę chciał wyrwać się z tego. Biegł w dziwacznych podskokach; kulał, gdyż uderzając o burtę wagonu rozbił kolano, które teraz piekło coraz bardziej. Wyciekająca leniwie krew przemoczyła już spodnie. W końcu osiągnął murek po drugiej stronie bazaru. Postawił na nim nogę i zeskoczył z wysiłkiem na chodnik drugiej nitki ulicy Długiej. Jak i wszystko inne, niewysoki murek istniał tylko z jednej strony. Dyjak był pewien, że gdyby klęknął na bruku, schylił się i zajrzał pod spód, to ujrzałby od drugiej strony negatyw zwykle oglądanej powłoki. Minął inny kiosk istniejący jedynie jako tylna ściana i jeden z boków i wybiegł na jezdnię Alej. Widział przed sobą przesuwające się znajome już sylwetki wydrążonych samochodów z fragmentarycznymi wydrążeniami sylwetek pasażerów. Dyjak zatoczył niemal pełne koło na swej drodze. Po drugiej stronie Alej przedzielonych skwerem był przystanek autobusu. Szedł w poprzek jezdni, nie zważając, że przez niego przejeżdżają widmowe samochody. Wiedział już, że groźne mogą być jedynie od tej strony, od której istnieją naprawdę, a on właśnie szedł od przeciwnej. Ominął sylwetki drzew, które od drugiej strony wydawały się drzewami i fantom ławki, która od drugiej strony wyglądała zwyczajnie. Spokojniejszy, zatrzymał się przy ławce, na skwerze oddzielającym obie jezdnie Alej.
Cholera – pogładził się po przerzedzonym ciemieniu – zaczynam rozumieć to wszystko… Dawno podejrzewałem, że tak naprawdę to istnieję tylko ja. Że inni są jedynie odbiciem moich myśli… stworzonym przeze mnie.
I to jest tak naprawdę… oni wszyscy istnieją tylko od jednej strony, tak, żebym ich widział przechodząc. Właściwie, żebym ich widział, kiedy szedłem poprzednio na przystanek tramwajowy. Ale kac spowodował, że w porę nie stwarzam ich obróconych we właściwą stronę. To znaczy, właściwą stroną ku mnie.
Wszystko: ludzie, rzeczy… ma naturę powierzchni. Istnieje bardzo oszczędnie, tylko tak, abym ja widział… jest stworzone dla mnie. Ja… ja jestem podmiotem! To tylko cienie moich myśli… Więc muszą być stworzone przeze mnie! Bo któż inny niż ja stworzyłby to właśnie dla mnie, a nie dla siebie? Ja sam stworzyłem to wszystko!
Zrozumienie pozwoliło mu ochłonąć. Usiadł na ławce.
– Jeśli tak jest, jeśli taki jest świat, to trzeba go umiejętnie używać. Jestem przecież jego panem i stwórcą… jedynym prawdziwym człowiekiem…
Złapał się na tym, że odruchowo przeciera ciemię i sprawdza, ile włosów mu wypadło. Tym razem trzy. Zapiął ubłoconą kurtkę. W związku ze swoim odkryciem nie miał potrzeby dbać o wygląd zewnętrzny. Przecież to on narzucał kryteria piękności. Zawsze narzucał, sam nie wiedząc… Jedynie rozbite kolano pulsowało i mrowiło. Postawił sobie na kolanach torbę i zajrzał do środka. Na pierwszy ogień poszły klasówki.
– Przecież to nie ma sensu – pomyślał i zaczął nimi wycierać swoje ubłocone kolejny raz, dłonie. – Ależ zrobiłem dla siebie niewygodny świat. Nigdy już nie będę poprawiał tego syfa… – rozrzucił wokoło kartki – chyba mam naturę masochisty, że wymyśliłem sobie takich kretynowatych uczniów… przecież nie jestem złym nauczycielem. Jestem najlepszy. Ja! Bóg ich wszystkich, Alfred Dyjak.
Właściwie jestem jak w domu… dlaczego nie tu?… – pomyślał, obracając flaszkę w dłoniach – ale jak to otworzyć?… Wymyślę sobie scyzoryk.
Wpadł jednak na inny pomysł i wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. Spróbował jednym z nich podważyć plastykowy kapturek. Tworzywo broniło się i stawiało opór, rozciągając się i bielejąc. W końcu pękło.
No pewnie – pomyślał – przecież musiało, przecież jest tylko dziełem moich myśli. Oderwał palcami kapturek do końca. Dużego korka nie było, a jedynie pozostał w środku dość płytki, plastykowy występ uszczelniający butelkę.
Korka nie mogło być, bo bym sobie z nim nie poradził – pomyślał z uznaniem o swojej pomysłowości. Powąchał butelkę i wyczuł delikatny aromat wina, kontrastujący z prostacką etykietką. Pociągnął łyk. Wino było bardzo słodkie i bardzo mocne. Poprawił drugim łykiem i obtarł usta rękawem. Lubił wina tego typu, chociaż zawsze miał po nich kaca. Było samo przez się zrozumiałe, że wino jest dobre, przecież musiało takie być.
Oglądał uważnie białą etykietkę z soczyście czerwonym napisem Regal na czarnym pasku. Ciekawe, skąd mi się to wzięło w głowie… – namyślał się. – Taka cudaczna nazwa?… Może to od regału?
Dyjak odłożył już prawie na cały regał, gdy nagle ogłosili możliwość zakupów na raty. Poczuł się tym oszukany, gdyż jego wysiłek niejako poszedł na marne. Obecnie mógł dorobić się regału bez tak starannego kolekcjonowania wizerunków na banknotach. Wniosek ten go zdemobilizował tak, że dotąd nie zdobył się, aby coś wybrać w „Gigancie” albo innym sklepie meblowym. „Gigant” jest najlepiej zaopatrzony… – pomyślał. – Bez sensu… ten będzie najlepiej zaopatrzony, który ja zechcę. W ogóle to wymyślę sobie jakiś regał już w mieszkaniu.
Przestało go to interesować, znowu pociągnął łyk i obejrzał etykietkę do końca. Powinno już zmierzchać, ale było jeszcze dość jasno, aby mógł czytać. Proszę, proszę… Centralne Piwnice Win… na Kamiennej… – zdziwił się. – To tuż obok… Inteligentnie to wymyśliłem. Niezła podświadomość. Wpadnę tam potem po więcej. Przecież to też moje.
Sięgnął do torby po numer „Problemów”, pożyczony z biblioteki szkolnej. Na okładce był powtarzający się wzór z butelek. Pokiwał głową z aprobatą.
Zdrowie redakcji! – wychylił kolejny łyk.
Egzemplarz ten wcisnęła mu koleżanka ucząca rosyjskiego; był w nim pasjonujący, według niej, artykuł o płci. Dyjak kartkował czasopismo, ale co innego rzuciło mu się w oczy. Na stronach poświęconych przedrukom przeczytał tytuł: „Wskrzeszanie jaźni – przedłużanie istnienia”. Było tam napisane, że ślady przebiegów prądów czynnościowych kory mózgowej w sprzyjających warunkach zostają zapisane jako stabilna modyfikacja struktury tkanki kostnej formującej sklepienie czaszki. Może to mieć miejsce, gdy impulsy czynnościowe osiągają wysokie wartości, w szoku albo przy śmierci osobnika. Dodatkowym warunkiem zapisu jest zachodzenie względnie szybkiej wymiany materiałowej organizmu, przynajmniej jakiś czas po śmierci. Następnie autor snuł rozważania, że analiza mikroskopowych defektów struktury kostnej czaszki pozwoli czytać myśli.
– To jakieś brednie – skwitował i wyrzucił „Problemy” za siebie. Nie zwrócił uwagi na szybkość, z jaką przyswoił sobie treść artykułu. Znowu kolejny łyk. Dyjakowi nie było już zimno. Sięgnął teraz do torby po wylewkę i kołki rozporowe.
– No to lecimy… w siną dal! – Wylewka, a za nią kołki poszybowały na trawnik. Zajrzał do środka. Torba była już pusta.
– Mogę cię przenicować! – zwrócił się do niej. – Nie jesteś mi już potrzebna… stara torba… – roześmiał się i szerokim zamachem wyrzucił torbę w ślad za wylewką i kołkami rozporowymi. Myśl jego skierowała się na temat kobiet i oblizał się obleśnie. Jakoś dotąd nie miał do nich zbyt wiele szczęścia.
To ta moja pieprzona, masochistyczna natura – pomyślał, znowu wypił łyk i dumnie wypiął indyczą, wąską pierś. – Wszystkie będą moje… jak tylko zechcę. Bo to tylko moje wymysły. A naprawdę istnieję tylko ja.
Nabrał odwagi i pewności siebie.
Postanowił dostosować się do sytuacji, to znaczy używać życia w pełni. Wstał, obciągnął kurtkę i przygładził włosy. Zatkał butelkę małym dekielkiem pozostałym po odarciu kapturka i wcisnął ją w kieszeń kurtki. Przechodzący obok staruszek z laską uważnie mu się przyglądał. Dyjak zainteresował się nim.
– Dziadek, napij się ze mną.
– Nie. Ja nie mam czasu. Muszę się zająć swoimi sprawami – bronił się staruszek zupełnie jak jeden z rodziców na ostatniej wywiadówce. Dyjak silnie złapał go pod ramię i przemocą posadził na ławkę.
– Jak cię, dziadek, wymyśliłem, żebyś tu przyszedł, to siedź… – taka logika zdawała się Dyjakowi nieodparta.
Tamten był zbyt przerażony, żeby oponować. Przypominał kogoś. Dyjak otworzył zębami butelkę.
– To jest wino Regał, wykończenie ciemny orzech… – roześmiał się z własnego dowcipu, a następnie wciągnął nozdrzami zapach z szyjki butelki – ten bukiet to też mój pomysł. No, dziadek, teraz twoja kolej – dodał, płucząc usta kolejnym łykiem wina.
Starzec odpychał butelkę słabą dłonią. Każde spojrzenie na niego przywodziło Dyjakowi kogoś na myśl. Próbował tłumaczyć się, że nie może, że jest chory.
– Nic ci nie będzie, dziadek. Pij, jak dają. Bez mojej woli nic ci się nie stanie. Ja jestem twój władca. Stwórca prawdziwy…
Staruszek bronił się z uporem, co w końcu rozzłościło Dyjaka. Ponownie zatkał butelkę i wcisnął na stare miejsce do rozepchanej kieszeni.
– No, spadaj, dziadek. Nie chcesz, to nie… Ty bezsensowny wymyśle – szturchnął starego ze złością. Powstał z ławki i kopnął kosz na śmieci. Blaszane pudło zadudniło, wywracając się i rozsiewając odpadki. Starzec kulił się na ławce, nie usiłując nawet wzywać pomocy. Był mały i zasuszony.
– Ty! – pogroził mu Dyjak i odwrócił się. Nitką Alej sunął korowód widmowych samochodów.
– Za szybko chodzisz, Fredziu i wyobraźnia nie nadąża z wytwarzaniem tych skorupek – podsumował sytuację Dyjak; świat znów odwrócił się doń stroną nie przeznaczoną do oglądania. Skierował się w stronę staruszka, który zdołał powstać i zamierzał odejść.
– No, nie tak szybko, dziadek – powiedział i wyrwał mu z ręki laskę. – Będziesz wolniej chodził, żeby się nie poślizgnąć – zachichotał i kilkakrotnie z całej siły uderzył laską w drzewo, żeby ją złamać. Nie udało się, gdyż zrobiono ją z twardego i sprężystego drewna. Obszedł więc drzewo i z drugiej strony wrzucił laskę w pusty obszar. Powoli, nie całkiem w zgodzie z grawitacją, laska opadała w szarą, mglistą nicość. Przypatrywał się jej majestatycznemu lotowi jak urzeczony.
– Fizyka. He… he… – zarechotał – atomy se wymyśliłem. – Bez sensu. A fizyczka tłoczy to w głowy tych biednych głupoli. Albo to przelewanie ze szklanki do szklanki – chemia… Ciężkie bzdury. Substancja. A naprawdę to skorupki. Moje myśli obleczone w powierzchnię. Pofałdowana, kolorowa folia… Tylko po to, żebym żył w ciekawej scenerii.
Znudził się filozoficznymi rozważaniami, więc znów przyczepił się do starego, który stał obok ławki i bezradnie kiwał się na boki. Dyjak podszedł do niego, złapał za ramiona i ponownie posadził na ławce.
– Masz szczęście, dziadek, bo istniejesz ze wszystkich stron. Dziękuj mi za to, swojemu stwórcy.
Przycisnął starego do ławki.
– Teraz siedź tu grzecznie i obserwuj kreatora, jak sobie chodzi.
– Będę obserwował kreaturę, jak chodzi – powiedział cicho staruszek.
Dyjak pogroził mu palcem.
– Ty, dziadek, uważaj, bo ja jestem nie z takich. I rozumiem twoje aluzje. Wrzucę cię w drzewo i po zabawie. Odfruniesz, jak twoja laska.
– Ja i tak stoję nad drewnianą trumną. Drzewem mnie nie przestraszysz. Chuliganie jakiś!
Dyjak przyjrzał mu się z uwagą. Urażona godność starego człowieka? Też coś!
– Dobra, dobra – machnął ręką. – Teraz zajmę się kobietami. Co mi tam jakiś strupiesz… Ciepła, miękka baba, nie z ekranu – to jest coś.
Poszedł przez trawnik ku przystankowi autobusu. Lekko zataczał się. Barierka z łańcucha zachowywała się dość niesfornie, w końcu przelazł przez nią. Przez jezdnię kroczył z rękoma wyciągniętymi do przodu jak ślepiec. Był przekonany, że zdumiewające, nienormalne samochody jadące ciągłą strugą nie mogą mu zrobić nic złego, lecz pamiętał ból zderzenia z tramwajem i nieco obawiał się tych wklęsłych kształtów.
Skierował się ku tłumowi na przystanku. Znowu się zatoczył. Wino działało.
Przecież wsiadali do 164 – pomyślał, widząc tych samych ludzi, których wcześniej mijał. – No, ale są przecież w mej władzy… widać chciałem, żeby zostali. Tłum na chodniku stał nieruchomo. W oczy wpadła mu najładniejsza na przystanku wysoka blondynka, którą poprzednio potrącił. Skierował się ku niej. Szedł równo i starał się zajść ją od tyłu. Tymczasem ona i jej towarzysz przypatrywali mu się uważnie.
– Zaraz zobaczymy, z której strony nie istniejesz, słodkie wymyślątko… – mruknął pod nosem Dyjak.
Dziewczyna istniała jedynie z przodu i obu boków, zaś wewnątrz była pusta. Dyjak wsadził jej rękę do środka i wyciągnął z obrzydzeniem. W miejscu piersi, dziewczyna miała niewielkie poduszeczki z miękkiej i żółtawej masy, która przykleiła mu się do dłoni. Nagle poczuł, jak czyjaś ręka chwyta go za kołnierz. Gwałtowne pchnięcie rzuciło nim o mur. Mężczyzna stojący obok dziewczyny z pewnością istniał z każdej strony, a mur też był aż nadto realny. Dyjak upadł źle: uderzył łokciem w mur, a potem stłuczonym kolanem o bruk. Skulił się od gwałtownego bólu, ściskając prawą, rozbitą rękę.
– Co za cholerna menda przypieprzyła się do ciebie – powiedział mężczyzna, oglądając nie istniejące plecy dziewczyny. – Zupełnie wybrudził ci kurtkę tą wybłoconą łapą. Jak chcesz, to go jeszcze kopnę w dupę. Takie gówno, a taki agresywny.
Pierwsze podejście do kobiet zakończyło się niepowodzeniem. Dyjak zbierał się z wysiłkiem, przyciskając do piersi bolącą rękę, przygotowany do ucieczki w razie, gdyby tamten ponowił atak. Oni jednak już się nim nie interesowali. Mężczyzna wykonywał dziwne ruchy chusteczką, czyszcząc z błota nie istniejące plecy dziewczyny. Dyjak szedł wzdłuż muru, oddalając się od przystanku co tchu. Od strony muru widział, który spośród przechodniów jest wydrążony, który nieco zmętniony, a kto istnieje i od tej strony. Gdyby wracał wzdłuż tej samej linii jak przed godziną, a nie przemykał pod murem, to wszyscy ci ludzie mieliby normalny wygląd. Byli stworzeni tak, aby wyglądać normalnie jedynie od strony poprzedniej drogi Dyjaka.
Mam oszczędną naturę – pomyślał – a chodzę za szybko. Nie nadążający za sobą stwórca – uśmiechnął się.
Zaraz potem obejrzał się z obawą, ale odetchnął, widząc, że tamten nie zamierza go ścigać, tylko zajmuje się swoją wydrążoną znajomą.
Ależ ja jestem skomplikowany… – pomyślał z sarkazmem, ściskając bolący łokieć. – Całkiem porozbijałem się o ten mój kochany świat. Cholerny intelekt, cholerna podświadomość. Gdybym był prymityw, to i świat byłby prostszy. Bez takich…
Rozmyślania przerwała kolejna wizja. Potężniała jak brudna, spieniona woda, nie wróżąc nic dobrego. Znów to samo znajome stworzenie. Niewiele się zmieniło: wystawione do góry, duże, talerzowate anteny; smukłe, lecz silne, podzielone wieloma stawami odnóża; brunatny, podłużny, nieco pomarszczony korpus. Skończyło już rozkopywać brunatny pagórek i wzrok Dyjaka spoczął na trzymanym przez stworzenie obłym przedmiocie, dziwnie przykrym i podświadomie znajomym. Zaraz potem ukazały się spróchniałe nadkruszone oczodoły, otwór na nozdrza, pojedyncze zęby trzymające się jeszcze w górnej szczęce. Dyjak nieraz widział czaszkę ludzką, choćby w gabinecie biologicznym z nieodłącznie narysowanym przez uczniów krzyżem lub gwiazdą na czole i zakiepowanym papierosem pomiędzy szczękami. Ta jednak przyciągała wzrok z nieodpartą siłą. Dyjak patrzył i łzy cisnęły mu się pod powieki. Zrozumienie przyszło samo jakby z wnętrza mózgu: to była jego czaszka, jego własna. Nikt mu tego nie powiedział, ale był tego pewien. I to było nie do zniesienia.
– Nie! Nie chcę! – krzyknął i wizja prysła wraz z jego krzykiem. Myśli nadlatywały natłokiem nie do wytrzymania.
– Ja nie żyję! Więc to tak jest… To namiastka świata, jaka mi została. Dlatego ludźmi nie władam. To jasne. – Ukląkł na bruku, skręcony jak embrion i ściskał skronie. – Teraz wiem: ten dziadek to był mój nauczyciel. On uczył mnie robót ręcznych… Pamiętam go. On już nie może żyć. Już wtedy był bardzo stary. Widziałem ducha… Aaa! – krzyknął przerażony.
– Te nazwy minione, ten dawny sklepik, cała ta mieszanina detali z różnych lat…
– Więc jak? To inni też są duchami? Ten facet, co mi przyłożył… On też tu trafił. A inni? Ci puści? – wkradła się wątpliwość. – Może dostali karę za to, jak żyli. A ta dziewczyna, za co?… Sam nie wiem.
Od jego strony samochody wyglądały zwyczajnie. Podniósł się. Nie wypadało tarzać się po bruku.
– No jasne – pomyślał – to dlatego trzymało mnie, żebym szedł wytyczoną trasą, żeby wszystko wyglądało normalnie. Żebym nic nie zauważył. Miałem wsiąść do tramwaju. To jest moja kara: widzę drugą stronę rzeczy znanych. Ale za co? Po szarym, bezbarwnym życiu… taka sama wieczność. Szara i bezbarwna. A jak się wychylę, to kara na raty. Jak regał na raty.
Dyjak przypomniał sobie o butelce. Wiernie tkwiła w kieszeni. Pociągnął dwa potężne łyki, do dna. Z całej siły rzucił pustą butelkę w szybę sklepu spożywczego, w którym przed godziną kupił wino. Odbiła się od szkła jak od ściany i poszybowała na jezdnię.
– Dlaczego ta szyba nie trzasnęła?! – krzyknął przez łzy. – Przecież powinna! Żadna szyba nie wytrzyma takiego uderzenia. Też jakiś substytut szkła. Nędzne piekło cholernej mendy… małego gówna. Po zasranym życiu i piekło z zastępczych materiałów. Za co? Nie chcę tak.
Postanowił wrócić do sklepu i wziąć inną butelkę. Ta myśl uspokajała, choć dalej analizował swoje życie, by odkryć, za co trafił właśnie tu.
– Przecież nie biłem uczniów. Tylko raz jeden uderzyłem tego z ósmej ce. To za to? Tylko za to?
W sklepie kilka kupujących kobiet obrzuciło go wzrokiem, w którym mieszały się niechęć i obawa. Wyglądał mało atrakcyjnie, ubłocony i pokrwawiony po tylu upadkach i starciach. Wino Regal czekało na ladzie. Kobiety rozstępowały się w milczeniu. Sprzedawczyni też nic nie mówiła. Dyjak wcisnął rękę do kieszeni spodni w poszukiwaniu pieniędzy, ale zaraz wyjął z powrotem: przecież płacenie nie miało sensu.
– Za co tu siedzisz, siostro? – zwrócił się do sprzedawczyni, która ignorowała go milczeniem.
– A wy co? Tak mnie wpuszczacie do kolejki? Pieprzone skorupki… Może jakiś tekścik, że się wpycham na chama?
Kobiety milczały, tłoczyły się jak kury na grzędzie, jakby starając się zejść mu z pola widzenia.
– Cholerna dekoracja! Jesteście tylko cholerną dekoracją mojego własnego piekła, a nie ludźmi! – krzyknął. – Istniejecie tylko z jednej strony.
Pięścią strącił rządek różnych słoiczków z aromatami i przyprawami.
– Nie wiecie nawet, co mówić, bo się wasze istnienie skończyło, jak wyszedłem z tego sklepu przed godziną. Kukły cholerne!
Wziął butelkę z lady i skierował się ku wyjściu. Nie zamierzał płacić.
– Pani Stasiu, proszę zadzwonić na milicję. Ten typ może się wrócić – usłyszał przyciszoną uwagę.
Wzruszył ramionami. Wetknął butelkę w kieszeń kurtki, wyszedł ze sklepu i skręcił w prawo. Po niecałych dwudziestu metrach mocne uderzenie głową w barierę uświadomiło mu, że w tym kierunku świat kończy się boleśnie blisko sklepu. Obiema rękami oparł się o niewidzialną przegrodę i zaczął płakać. Siąpił drobny, listopadowy deszczyk.
I wtedy obraz ulicy i domów za barierą zaczął się zmieniać. Domy obniżały się i zapadały. Wkrótce ulica przypominała już tylko niewyraźne pagórki czy zerodowane ruiny. Widział je w poprzednich wizjach. Tylko niebo stało się inne, pogodne, może wiosenne. Widok ten nie trwał długo. Dyjak nadal płakał.
– Rozumiem Cię – powiedział, spoglądając w niebo – to miał być taki przerywnik, chwila wytchnienia. Ukazałeś mi na chwilę piekło przeznaczone dla kogoś innego. Żebym pomyślał, że gdzie indziej, w innych piekłach może być jeszcze gorzej… bo tylko ruiny.
To znaczy, że śmierć jest taka właśnie? – zapytał sam siebie. – Niby normalnie żyjesz, robisz to, co zwykle, nagle wpadasz pod tramwaj i otaczający świat pokazuje ci się jako kupa nonsensownych dekoracji. Po śmierci przeżywasz jeszcze raz to samo co wcześniej, ale z innego punktu widzenia?… A tam stoi dwóch przechodniów, dwóch milicjantów, kioskarka spogląda z okienka i razem obserwują leżące pod wagonem zmasakrowane zwłoki Alfreda Dyjaka?… A ten sam Alfred Dyjak trafia do piekła, które polega na uwięzieniu w namiastce resztki świata z ostatnich minut życia?
Refleksja przyszła natychmiast: przecież na barierę natknął się przed nieszczęsnym wypadkiem. Nędzną naturę świata-atrapy też ujrzał wcześniej. To kiosk i dziewczyna z dwoma podbródkami, a nie tramwaj i targowisko skorupek były na początku. Więc z tym piekłem to nie tak… Coś tu się nie kleiło, gdzieś tkwił błąd logiczny. Jeśli nie było to piekło, powinno być gdzieś wyjście poza barierę.
Intuicyjnie przeczuwał, że bariery blokują wszystkie ulice, że granica otacza mniej lub bardziej ściśle ulicę Śląską, potem sklep spożywczy na rogu Śląskiej i Alej, krótki odcinek Alej do skrzyżowania z Prądnicką, przystanek tramwajowy, nieco ulicy Długiej, aż poza odejście Helclów i cały otoczony dwiema nitkami Długiej i Alejami trójkątny bazar na Kleparzu. Nazwy ulic myliły się jak słabo wyuczona lekcja. Jak na klatkę, to całkiem sporo, jak na świat, to cholerna klitka. Trójkątna klitka z frędzlami odchodzących ulic. Bez wyjścia. Bez ucieczki.
Nagle zrozumiał: mogło być wyjście z pułapki. Szara otchłań – tam, gdzie nie działa grawitacja! Ruszył ku swojej szansie. Kolejny raz przekroczył Aleje – znów czekając, aż w przejeżdżającej gromadzie samochodów pojawi się luka, aby uniknąć zderzenia nawet z takim widmowym, połowicznym kształtem, zwłaszcza od strony, od której ten jednak istniał.
Stanął przed kioskiem, który miał jedynie dwie ściany. Niestety, w jego wnętrzu nie było już otchłani, lecz chodnik, równy i poprawny.
– Świeżo załatane! – parsknął. Pozostawał jeszcze tamten pierwszy kiosk przy przystanku tramwajowym, gdzie po raz pierwszy odkrył naturę przedmiotów-atrap. Musiał wrócić przez plac Kleparski, tym razem od wklęsłej strony fantomów kupujących i straganiarzy.
Jego marsz napotkał nieoczekiwany, silny opór. Powróciła opaska uciskająca boleśnie mózg.
Jeśli Ty tego nie chcesz, to może właśnie tamten kiosk jest moją szansą!?… – pomyślał udręczony Dyjak. Pokonywał kolejne metry jakby wbrew wiejącemu wichrowi. Miał w sobie dość siły, aby roztrącać atrapy stoisk i stojących ludzi. Nie zważał na ich krzyki. Widział już kiosk i krzątającą się wewnątrz kobietę. Siąpiący kapuśniaczek rozmywał sylwetkę narysowaną kredą na jezdni i ciemną kałużę.
Obejrzał to uważnie.
– To taka zmyłka, prawda? – powiedział spoglądając w niebo. – Dodałeś to, jak dodałeś bruk wewnątrz tamtego kiosku, bo koniecznie chcesz, bym uwierzył w swą śmierć?
I wtedy ustał opór wewnętrzny i ustał ból głowy. Walka była skończona.
– Znowu wszystko zniszczyłeś, Alfredzie! Chwilami ogarnia mnie wątpliwość, czy mi się uda – rozległ się głos dochodzący zewsząd jakby z megafonów rozstawionych na placu; jakby mówiły płyty chodnika, stragany, drzewa, jakby mówiły szare chmury listopadowe.
– Kim ty jesteś? – powiedział Dyjak rozglądając się wokoło.
– Jestem twoim powiernikiem. Powierzyłem sobie – to chyba będzie właściwy zwrot w twoim języku – powierzyłem sobie wszystkie twoje myśli. Jesteś… istniejesz we mnie.
Dyjak rozglądał się niepewnie, stojąc na opustoszałej jezdni obok narysowanej kredą swojej sylwetki.
– Nie szukaj mnie, nie mieszczę się w twoim świecie. Zdawałeś sobie sprawę z mojego istnienia, nazywając mnie podświadomością. Wiesz, to wtedy, gdy zgadywałeś rozwiązania bez liczenia; gdy trafiałeś rzucanym kamykiem bez celowania; gdy nie traciłeś równowagi idąc kompletnie zamyślony.
– Bez sensu – mruknął Dyjak. – Odbija mi od wódy – odruchowo sięgnął po butelkę, ale opuścił rękę.
– Nie przypuściłbyś, że podświadomość może być rośliną, żywą sondą międzygwiezdną? – ciągnął niewzruszenie głos. – Wytworzoną przez rasę, która może nie istnieć od dawna. Ja wędrowałem jako ziarno; jako niewiele więcej niż niezbędna informacja. Obudziło mnie do życia światło Słońca. Ujrzałeś mój rozwój i działanie. Zastałem twą planetę martwą; zastałem morze zerodowanych ruin i ani jednego organizmu żywego. Odnalazłem twoją czaszkę, zdołałem odtworzyć fragment twojej osobowości, trochę przeżyć, wspomnień… Próbowałem wyjaśnić jak, ale ty zauważyłeś tylko butelki na okładce.
Dyjak obracał się w kółko, nie rozumiejąc.
– Uczyniłem tobą część mojego mózgu – głos ciągnął dalej. – Istniejesz we mnie, a dzięki tobie istnieją ta dziewczyna w niebieskiej kurtce, mężczyzna z białą teczką, ta inna dziewczyna z dwoma podbródkami i staruszek, i policjanci.
Błysk zrozumienia był nagły, jak uderzenie pałki.
– Pieprzę! – wrzasnął Dyjak. – Ja nie chcę! Więc moje życie to program? Prawda?… Zwykły program komputera? Takiego pieprzonego „Meritum” z klawiszami naciskanymi spoconymi paluchami ucznia, co przed chwilą dłubał nimi w nosie? Po cholerę to zrobiłeś? Nie chcę!
Pod Dyjakiem zmiękły kolana i uklęknął na mokrej jezdni. Pozycja embriona pomagała mu.
– Alfredzie, nie mogłem inaczej. Celem mojego istnienia jest poznanie. Mam zrozumieć przyczyny waszego wyginięcia. A ty masz mi w tym pomóc. Dotąd wiem, że koniec waszego świata nastąpił wtedy, gdy tramwaj wiozący ciebie dojechał prawie do odejścia ulicy Helclów od Długiej…
– Jaki tramwaj? Przecież szedłem pieszo… bzdura!
– Bo nie wsiadłeś, tym razem – powiedział niepewnie Powiernik – przez to zmusiłeś mnie do ryzykownej ekstrapolacji otoczenia. To, w czym się obracasz, jest konglomeratem wspomnień z różnych lat. Tyle pamiętałeś. W tym mieście nie mieszkałeś od dawna. W kluczowym dniu przebywałeś tam przypadkiem, nie byłeś już wtedy nauczycielem… Nie chciałeś pamiętać późniejszego okresu życia.
– Wyrzucili mnie za pijaństwo, co? – zgadywał Dyjak.
– Starałem się oszczędzić ci szoku, ale nie dałeś mi szansy – głos Powiernika wprawiał w drganie powietrze ulicy.
– Dlatego te błędy, anachronizmy? – zapytał Dyjak. – Ale i ja częściowo odgadłem prawdę – kontynuował. – To, że nie żyję, i to, że ten świat jest moją własnością!
Powiernik milczał.
– Zaraz, ale przecież mnie i tak nie ma! Tylko przebieg prądu w obwodzie. To tylko ciąg zer i jedynek w pamięci komputera.
– Alfredzie, każdy z nas to ciąg impulsów jego mózgu… ja też.
– Nie! To tylko ja! Tylko ja wiem to na pewno – urwał Dyjak. – Dla ciebie… dla innych to przypuszczenie, jedna z hipotez. Ja nawet nie dowiem się, ile we mnie pozostało z prawdziwego Alfreda Dyjaka. Okrutnie mnie okaleczyłeś, Powierniku.
– Dałem ci niemal nieśmiertelność, Alfredzie.
– Dałeś substytut nieśmiertelności substytutowi człowieka. Pozbawiłeś mnie nieśmiertelności, cholerny substytucie Boga!
– Dlaczego wszystko to nazywasz substytutami?
– Może masz trochę racji – odpowiedział po namyśle Dyjak. – Ciebie nie odróżnię od Boga: stworzyłeś mnie i władasz mną. Ale… ale nie dałeś mi, no, duszy, jeśli coś takiego istnieje.
– Duszę? – Powiernik szukał chwilę odpowiedniego pojęcia w pamięci.
– No, nie mogę jej mieć jako obiekt programu.
– Wiesz, wyodrębniłem cię z siebie – odpowiedział po namyśle Powiernik. – To tak jak urodzić. Albo może jak przy rozdwojeniu jaźni.
– Jednak jestem tylko ciągiem liczb. Czy duszę można zastąpić ciągiem liczb?
Powiernik znów namyślał się.
– A jeśli ten ciąg jest niezwykle długi? – odpowiedział pytaniem. – W liczbach jest wszystko… I spontaniczność. I decyzja. I myśl. Ja tak rozumiem duszę.
– Nie wierzę ci. Czuję się obcy. Jestem tu obcy. To nie moje miasto, takie mroczne. Plątanina nieznanych mi ulic… Mylą mi się ich nazwy. To tak, jakby mnie tego wyuczono. Nieznane szczegóły sprzed lat. To wszystko jest mi tak obce. To miasto Alfreda Dyjaka, nie moje – umilkł.
Znowu milczenie.
– Proszę cię, pozwól mi odejść tam, gdzie odeszli inni ludzie!
– Czy wierzysz, że odejdziesz tam, gdzie i oni?
– Nie wiem, ale czuję się jednym z nich. Chcę sprawdzić, czy jestem człowiekiem, to znaczy, czy byłem człowiekiem. Nie chcę istnieć jako namiastka. Nie jestem w stanie ci pomóc, nie pamiętam żadnej katastrofy… Pozwól mi odejść za nimi – poprosił ciszej.
– Na to masz zawsze czas – zauważył Powiernik.
– Hm – mruknął Dyjak. – Niby racja – dodał po namyśle. – Powierniku, czy tylko mnie odtworzyłeś?
– No wiesz, znalazłem sporo czaszek. Ale po odtworzeniu okazało się, że większość z tych ludzi nie nadawała się do nawiązania kontaktu. Dla nich do końca pozostałem podświadomością. Inni oszaleli zanim ich program dobiegł końca nie mogąc wytrzymać prawdy.
– Czy jeśli ze mną ci nie wyjdzie, to odtworzysz kogoś innego?
Powiernik chwilę milczał.
– Mam jeszcze kilka niezłych czaszek – odpowiedział.
– To dlaczego nie dasz mi spokoju? Zacznij z nimi.
– Niewykluczone, że kiedyś tak zrobię. Chociaż obecnie myślę, że raczej nie… Ty rokujesz zbyt dobrze.
– Zawrzyjmy umowę: umieść tych wszystkich ludzi w moim świecie. Tych normalnych – no, odtworzonych – ludzi. Pomogę ci dogadać się z nimi jako taki pośrednik. Może ktoś z nich będzie coś pamiętał.
– Nie, nigdy tego nie zrobię – odpowiedział po namyśle Powiernik. – Przekroczyłoby to pojemność mojej pamięci. To nie jest możliwe.
– Więc aż po wieczność mam pozostać sam? Otoczony tylko moimi wymysłami? – głos Dyjaka stwardniał.
Nie było odpowiedzi.
– Powierniku! Powiedziałeś, że działasz, aby poznać prawdę.
– Tak.
– Co zrobisz, gdy ci nie uda się z żadną ze znalezionych czaszek? To znaczy, jeśli nie dowiesz się niczego? Czy zabierzesz się wtedy w przestrzeń? Na inną planetę? Wskrzeszać innych?
– Nie jestem już zdolny do lotu. Pozostanę tu na zawsze. Będę szukać innych czaszek.
– A inne, cholerne globy? Pogodzisz się z brakiem wiedzy o nich?
– Wyślę w przestrzeń swoje nasiona. Swoje kopie.
– A jak powiadomisz swoich twórców o swoich odkryciach?
– To pytanie jest źle postawione. Ja gromadzę wiedzę. To jest moim celem. Mówiłem ci o tym.
– On jest stuknięty – powiedział do siebie Dyjak. – To nie ma sensu: ten sen o świecie wygenerowany przez szalonego boga; podświadomość, która jest zepsutym komputerem; ta samotność… To za dużo – podjął decyzję. Wiedział, co zrobić.
Rzeczywistość mieszała się i łamała. Chwilami otaczało go morze ruin, wśród których stało to dziwne stworzenie – Powiernik, niosące w swoich piszczelowatych ramionach czaszkę Dyjaka. Chwilami Dyjak znów klęczał na jezdni ulicy Długiej. Domyślił się, że są to skutki przeładowania pamięci Powiernika, która musiała być bliska zatkania. Gdy „Meritum” się zablokowało, należało je wyłączyć i programy były przerywane. To dawało szansę pokonania Powiernika: zakończenia programu, śmierci Dyjaka. Pamięć Powiernika była ograniczona, świadczyło o tym oszczędne otoczenie – istniejące tylko od strony, którą Dyjak powinien ujrzeć. Zatem wystarczało tak rozbudować otoczenie, aby zajęło całą pamięć, i tym samym zmusić go do przerwania programu. Rozwiązaniem była szara otchłań wewnątrz kiosku.
– Nie rób tego! Nie jestem w stanie rozszerzać twojego świata bez końca! – zawołał Powiernik, potwierdzając trafność myśli Dyjaka. – Nie niszcz siebie!
Dyjak w kilku susach dobiegł do kiosku. Był wydrążony jak poprzednio: wewnątrz nadal szara czeluść. Nie zdołał zakleić – pomyślał. Złożył się do skoku i runął jak pływak na główkę w szarą mgłę wewnątrz. Zapadając się z rozpostartymi ramionami w nicość, usłyszał głos Powiernika:
– Nie myśl, że wygrałeś, Alfredzie. To była głupota. Po co? I tak wkrótce musiałbym sam przerwać realizację. Po prostu ten ostatni dzień twojego życia trwałby nieco dłużej. Nie ustanę w moich próbach. A ty dostaniesz w prezencie kolejny, ostatni dzień życia. Stworzę dla ciebie tyle światów, ile dni upłynie, zanim Słońce, które mnie zasila, nie wypali się do reszty. Stopniowo poprawię błędy i niedokładności, które popełniłem tym razem. Ja jestem cierpliwy. W końcu się porozumiemy, a wtedy naprawdę stanę się twoim absolutnym powiernikiem, Alfredzie.
Alfred Dyjak, jak co dzień, wracał pośpiesznym krokiem z pracy do domu. Mijając skrzyżowanie Śląskiej z Lubelską gwałtownie zatrzymał się, gdyż przed nosem przejechał mu żółty, mały fiat.
Wariat! – pomyślał Dyjak. Przepuścił jeszcze mikrobus policyjny i poszedł dalej. Po chwili jednak jego myśli skierowały się ku pracy w szkole. Przypomniał sobie, że uczniowie wyprosili dzisiaj, żeby nie robił klasówki.
Jak im się to udało? – pomyślał o nich z uznaniem. – Nigdy nie zgadzam się na coś takiego. Może to i dobrze: nie będę musiał tego poprawiać.
Był zmęczony i pomyślał, że mógłby na wieczór kupić butelkę wina. Zaczął się bawić, stawiając stopy na umyślone miejsca na płytach chodnika, mokrych po drobnym i chłodnym deszczu listopadowym.