Mogą być nazywani Gwardią Pałacową, Strażą Miejską albo Patrolem. Niezależnie od nazwy, racja ich istnienia — w każdym dziele fantasy heroicznej — jest taka sama. To znaczy, mniej więcej w rozdziale trzecim (albo w dziesiątej minucie filmu) mają wbiec do komnaty, po kolei i pojedynczo atakować bohatera i ginąć. Nikt ich nigdy nie pyta, czy mają na to ochotę.
Książka poświęcona jest tym wspaniałym ludziom.
A także Mike’owi Harrisonowi, Mary Gentle, Neilowi Gaimanowi i wszystkim pozostałym, którzy pomagali i śmiali się z pomysłu L-przestrzeni; szkoda, że w końcu nie wykorzystaliśmy paperbacku Schródingera…
Tu właśnie odeszły smoki.
Leżą…
Nie są martwe i nie są uśpione. Nie czekają, gdyż czekanie implikuje cel. Być może odpowiednim słowem jest…
…drzemią.
I chociaż zajmowana przez nie przestrzeń w niczym nie przypomina normalnej przestrzeni, jest jednako ciasno upakowana. Nie znajdzie się nawet cal sześcienny nie wypełniony szponem, pazurem, łuską, czubkiem ogona… Rezultat przypomina trochę te dziwaczne rysunki, gdzie gałki oczne powoli zdają sobie sprawę, że przestrzeń między smokami to w rzeczywistości kolejny smok.
Mogłyby wzbudzić skojarzenie z puszką sardynek, gdyby ktoś uwierzył, że sardynki są wielkie, okryte łuską, dumne i aroganckie.
Zapewne gdzieś jest też klucz.
W zupełnie innej przestrzeni poranek wstał w Ankh-Morpork, najstarszym, największym i najbrudniejszym ze wszystkich miast. Rzadka mżawka siąpiła z szarego nieba, akcentując spowijającą ulice mgłę znad rzeki. Szczury rozmaitych gatunków zajmowały się swymi nocnymi sprawami. Pod osłoną wilgotnego płaszcza nocy skrytobójcy mordowali, złodzieje kradli, dziewki uliczne stały na ulicach.
A pijany kapitan Vimes z Nocnej Straży zatoczył się wolno, delikatnie osunął do rynsztoka przed Strażnicą i legł nieruchomo, gdy niezwykłe świetlne litery skwierczały nad nim od wilgoci i zmieniały kolory…
Miasto jest jak… jak… jak… Coś. Kobieta. Kobieta… Właśnie. Kobieta. Rycząca, wściekła, wielusetletnia. Ciągnie cię, pozwala się tego… kochać, a potem kopie cię w… w… w to tam. To tam w gębie. Język. Migdałki. Zęby. To właśnie robi. Jest jak… no, pani pies. Szczeniaczka. Kwoka. Suka. A potem ją nienawidzisz i kiedy już myślisz, że wyrzuciłeś ją… je… ze swojego, swojego czegośtam, wtedy akurat otwiera przed tobą wielkie, bijące, przegniłe serce i wytrąca cię z rowu… rów… równo… czegoś. Wagi. Właśnie. To jest to. Człowiek nigdy nie wie, na czym stoi. Leży. I tylko jednego jest pewien: nie może jej opuścić. Bo jest… bo jest twoja, jest wszystkim, co masz, nawet w rynsztoku…
Szacowna ciemność spowiła szacowne budynki Niewidocznego Uniwersytetu, najwspanialszej uczelni magicznej. Jedynym światłem był słaby oktarynowy płomyk w maleńkim oknie nowego skrzydła Magii Wysokich Energii, gdzie bystre umysły badały samą osnowę wszechświata, nie dbając, czy mu się to podoba, czy nie.
Oczywiście, paliło się też światło w Bibliotece. Biblioteka była największym zbiorem magicznych tekstów w całym multiversum. Spoczywały tam na półkach tysiące woluminów pełnych okultystycznej wiedzy.
Podobno, ponieważ wielkie ilości magii potrafią mocno odkształcić zwykły świat, Biblioteka nie przestrzegała normalnych zasad czasu i przestrzeni. Podobno ciągnęła się po wieczność. Podobno całymi dniami można by wędrować wśród odległych regałów, podobno gdzieś tam żyły całe plemiona zagubionych studentów, podobno niezwykłe istoty czaiły się w zapomnianych wnękach, a polowały na nie istoty jeszcze dziwniejsze[1].
Rozsądni studenci, poszukujący co odleglejszych tomów, pamiętali o robieniu kredą znaków na półkach i uprzedzali kolegów, by zaczęli ich szukać, gdyby nie wrócili na kolację.
A że magię tylko z grubsza da się uwięzić, książki w Bibliotece też były czymś więcej niż tylko drewnem przerobionym na papier.
Pierwotna magia strzelała iskrami z ich grzbietów, uziemiając się nieszkodliwie w miedzianych przewodach, w tym właśnie celu przybitych do półek. Delikatne desenie błękitnego ognia pełzały po regałach i rozbrzmiewał dźwięk — jakby papierowy szept — podobny do wydawanego przez kolonię szpaków. To w ciszy nocy rozmawiały ze sobą książki.
Słychać też było czyjeś chrapanie.
Światło z półek nie tyle rozjaśniało, ile podkreślało ciemność, ale wprawny obserwator potrafiłby może rozpoznać w fioletowym migotaniu stare i odrapane biurko pod centralną kopułą. Chrapanie dochodziło spod niego, z miejsca gdzie obszarpany koc ledwie okrywał coś, co przypominało stos worków z piaskiem, a w rzeczywistości było samcem orangutana.
I bibliotekarzem.
Obecnie niewielu już ludzi wyrażało zdziwienie, że jest małpą. Przemiana nastąpiła w wyniku magicznego wypadku, zawsze możliwego w miejscach, gdzie trzyma się razem tak wiele magicznych ksiąg. Uważano, że i tak wyszedł z niego obronną ręką. W końcu zachował ten sam — zasadniczo — kształt. Pozwolono mu też zachować funkcję, którą pełnił dość sprawnie, chociaż „pozwolono” nie jest chyba właściwym określeniem. To raczej sposób, w jaki potrafił zawinąć górną wargę, odsłaniając przed senatem Uniwersytetu nieprawdopodobnie żółte kły, sprawił jakoś, że kwestia następcy na to stanowisko nigdy nie weszła pod obrady.
Po chwili jednak zabrzmiał też inny dźwięk, dźwięk obcy — odgłos otwieranych drzwi. Czyjeś stopy przemknęły po podłodze i kroki ucichły między zatłoczonymi półkami. Księgi zaszeleściły z oburzeniem, a kilka co większych grimoire’ów zabrzęczało łańcuchami.
Bibliotekarz spał głęboko, kołysany szumem deszczu.
Pół mili dalej, w objęciach rynsztoka, kapitan Vimes otworzył usta i zaczął śpiewać.
Okryta czernią postać przemknęła przez ciemne uliczki, skacząc od bramy do bramy, aż dotarła do posępnego, mrocznego portalu. Od razu było widać, że żadne zwykłe wrota nie stają się tak posępne bez szczególnego wysiłku. Wyglądały, jakby architekt otrzymał specjalne instrukcje. Chcemy czegoś groźnego, w ciemnym dębie, usłyszał. Dlatego proszę umieścić jakiegoś niemiłego gargulca nad bramą, docisnąć łuk, jakby nastąpił na niego olbrzym, i każdemu jasno dać do zrozumienia, że te wrota nie odpowiadają „dzyń dzyń”, kiedy się przyciśnie dzwonek.
Postać wystukała skomplikowany kod na ciemnym drewnie. We wrotach otworzyło się małe zakratowane okienko i wyjrzało podejrzliwe oko.
— „Poważna sowa pohukuje wśród nocy” — powiedział przybysz, usiłując wykręcić z wody swoją szatę.
— „Ale wielu szarych książąt podąża smętnie do ludu bez władców” — zaintonował głos z drugiej strony kratki.
— „Hurra, niech żyje córka siostry starej panny” — odparowała ociekająca wodą postać.
— „Dla kata wszyscy klienci są tego samego wzrostu”.
— „Zaprawdę jednak, róża tkwi w kolcu”.
— „Kochająca matka gotuje fasolową zupę dla zbłąkanego syna”. Zapadła cisza, zakłócana jedynie szumem deszczu.
— Co? — zapytał po chwili przybysz.
— „Kochająca matka gotuje fasolową zupę dla zbłąkanego syna”.
Tym razem cisza trwała dłużej. Wreszcie mokra postać zapytała ponownie:
— Jesteś pewien, że źle zbudowana wieża nie drży cała od przelotu motyla?
— Nie. Zupa fasolowa i koniec. Przykro mi.
Krople deszczu opadały z sykiem wśród krępującego milczenia.
— A co z uwięzionym wielorybem? — spróbował jeszcze przemoczony gość, usiłując wykorzystać skromną osłonę mrocznego portalu.
— Co z nim?
— Nie powinien znać głębin przepastnych, skoro już musisz wiedzieć.
— Aha… Uwięziony wieloryb… Szukasz Świetlistego Bractwa Hebanowej Nocy. To trzecia brama stąd.
— A kim ty jesteś?
— Jesteśmy Oświeconym i Starożytnym Bractwem Ee.
— Myślałem, że spotykacie się przy Melasowej — stwierdził po namyśle przemoczony gość.
— Niby tak. Ale sam wiesz, jak to jest. We wtorki przychodzi tam klub płaskorzeźby. Trochę pomieszali rozkład.
— No tak. Bywa. W każdym razie dziękuję.
— Nie ma za co.
Okienko zatrzasnęło się.
Postać w czerni przez chwilę spoglądała na nie gniewnie, po czym pobrnęła wzdłuż ulicy. Rzeczywiście, znalazła kolejny portal. Jego budowniczy nie trudził się ze zmianą planów.
Zapukał. Otworzyło się małe, zakratowane okienko.
— Tak?
— Słuchaj no: „Poważna sowa pohukuje wśród nocy”, zgadza się?
— ,Ale wielu szarych książąt podąża smętnie do ludu bez władców”.
— „Hurra, niech żyje córka siostry starej panny”, tak?
— „Dla kata wszyscy klienci są tego samego wzrostu”.
— „Zaprawdę jednak, róża tkwi w kolcu”. Na dworze leje jak z cebra. Wiesz o tym, prawda?
— Owszem — przyznał głos tonem kogoś, kto wie, ale to nie on stoi na deszczu.
Przybysz westchnął.
— „Uwięziony wieloryb nie zna głębin przepastnych” — powiedział. — I co, lepiej ci teraz?
— „Źle zbudowana wieża drży cała od przelotu motyla”. Gość chwycił pręty kraty, podciągnął się i syknął:
— A teraz mnie wpuść. Jestem przemoczony. Minęła kolejna wilgotna chwila.
— Te głębiny… Powiedziałeś „przepastne” czy „przejasne”?
— Przepastne. Tak powiedziałem. Przepastne głębiny. Ponieważ leżą, najkrócej mówiąc, głęboko. To ja, brat Palcy.
— Dla mnie brzmiało to jak „przejasne” — mruknął z powątpiewaniem niewidoczny odźwierny.
— Chcecie tę przeklętą książkę czy nie? Mnie nie zależy. Mogę wracać do domu, do łóżka.
— Jesteś pewien, że były przepastne?
— Posłuchaj uważnie — rzekł z naciskiem brat Palcy. — Dobrze wiem, jakie głębokie są te piekielne głębiny. Wiedziałem, jak są przepastne, kiedy ty byłeś jeszcze żałosnym neofitą. A teraz otwierasz czy nie?
— No… No dobrze. Szczęknęły zdejmowane sztaby.
— Mógłbyś je trochę popchnąć? — odezwał się głos. — Wrota Wiedzy, Przez Które Nie Mogą Przejść Nie Znający Prawdy, strasznie się zacinają od wilgoci.
Brat Palcy pchnął ramieniem, przecisnął się do środka, obrzucił niechętnym spojrzeniem brata Odźwiernego i szybko poszedł dalej.
Pozostali czekali na niego w Wewnętrznym Sanktuarium. Stali pod ścianami niepewni, jak zwykle ludzie nie przyzwyczajeni do noszenia na co dzień czarnych szat ze złowróżbnymi kapturami.
Najwyższy Wielki Mistrz skinął mu głową.
— Brat Palcy, tak? — zapytał.
— Tak, Najwyższy Wielki Mistrzu.
— Czy masz to, po co zostałeś posłany? Brat Palcy wyjął spod szaty pakunek.
— Była tam, gdzie mówiłem — stwierdził. — Żadnych kłopotów.
— Dobra robota, bracie Palcy.
— Dziękuję, Najwyższy Wielki Mistrzu.
Najwyższy Wielki Mistrz uderzył młotkiem. Wszyscy w sali ustawili się w trochę nieregularny krąg.
— Rozpoczynam obrady Wyjątkowej i Najwyższej Loży Świetlistego Bractwa — zaintonował. — Czy Wrota Wiedzy zostały zaryglowane przed heretykami i nie znającymi prawdy?
— Zamknięte na głucho — potwierdził brat Odźwierny. — To przez wilgoć. W przyszłym tygodniu przyniosę hebel i zaraz je…
— Dobrze, dobrze — przerwał mu nieco rozdrażniony Najwyższy Wielki Mistrz. — Wystarczyło powiedzieć „tak”. Czy potrójny krąg jest ściśle i równo nakreślony? Czy są tutaj wszyscy, którzy Są Tutaj? A temu, co nie zna prawdy, powiadam, że lepiej, by go tu nie było, gdyż zabrany zostanie z tego miejsca, a jego gaskin przecięty, jego moule rozrzucone na cztery wiatry, jego welchet rozdarty na strzępy hakami, jego figgin nabity na kolec… Tak, o co chodzi?
— Przepraszam, czy powiedziałeś „Świetliste” Bractwo? Najwyższy Wielki Mistrz spojrzał gniewnie na samotną postać z wyciągniętą w górę ręką.
— Tak, Świetliste Bractwo, strażnik świętej wiedzy od czasów, jakich żaden człowiek nie…
— Od lutego — podpowiedział brat Odźwierny. Najwyższy Wielki Mistrz odniósł wrażenie, że brat Odźwierny nie rozumie, o co tu naprawdę chodzi.
— Przepraszam, bardzo przepraszam — powiedziała zmartwiona postać. — Obawiam się, że pomyliłem stowarzyszenia. Chyba źle skręciłem… Już wychodzę, jeśli wolno…
— A jego figgin nabity na kolec — powtórzył z naciskiem Najwyższy Wielki Mistrz, zagłuszając skrzypienie wilgotnego drewna, gdy brat Odźwierny usiłował otworzyć mroczny portal. — Skończyliśmy już? Czy jeszcze ktoś nie znający prawdy zabłądził tu w drodze gdzie indziej? — dodał z gorzką ironią. — Dobrze. Świetnie. Bardzo się cieszę. Chyba wolno mi spytać, czy zabezpieczono Cztery Strażnice? Bardzo dobrze. A Spodzień Świętości? Czy ktoś pamiętał, żeby go oczyścić? Ach, ty? Odpowiednio? Sprawdzę, jeśli wolno… W porządku. Czy przewiązano okna Czerwonymi Powrozami Intelektu, wedle starożytnych nakazów? Doskonale. Teraz możemy ruszać dalej.
Troszkę zawiedziony, tonem kogoś, kto przejechał palcem po górnej półce w spiżarni synowej i nie znalazł ani pyłka, Wielki Mistrz podjął rytuał.
Co za banda, myślał. Gromada nieudaczników, których żadne inne tajne stowarzyszenie nie dotknęłoby nawet dziesięciostopowym Berłem Władzy. Tacy wyłamują sobie palce przy najprostszym tajnym uścisku dłoni.
Ale jednak są to nieudacznicy pełni potencjalnych możliwości. Niech inne stowarzyszenia biorą wykształconych, sprawnych, ambitnych i pewnych siebie. On przyjmie tych żałosnych, pełnych żółci i złości, którzy wiedzą, że na pewno osiągnęliby sukces, gdyby tylko dać im szansę. Przyjmie tych, u których zalew jadu i złośliwości tamowały tylko cienkie mury niezdarności i lekkiej paranoi.
I głupoty. Wszyscy złożyli przysięgę, myślał, ale ani jeden nie spytał, co to takiego „figgin”.
— Bracia — powiedział głośno. — Mamy dzisiaj do omówienia sprawy wielkiej wagi. W naszych rękach spoczywa los rządów, nie, spoczywa sama przyszłość Ankh-Morpork.
Przysunęli się bliżej. Najwyższy Wielki Mistrz poczuł znajomy dreszcz władzy. Wsłuchiwali się w jego słowa. To uczucie warte było przebierania się w głupie szaty.
— Czy nie wiemy doskonale, że miasto jest w mocy ludzi zepsutych, którzy tuczą się nieuczciwie zdobytymi bogactwami, kiedy lepszych od nich odsuwa się i zmusza do nędznej służby?
— Dobrze wiemy! — oświadczył z zapałem brat Tynkarz, kiedy zdążyli w pamięci przetłumaczyć sobie mowę Mistrza. — Ledwie w zeszłym tygodniu w Gildii Piekarzy próbowałem wykazać mistrzowi Critchleyowi, że…
Nie wzrokiem — gdyż pilnował, by kaptury braci okrywały im twarze mistycznym cieniem — ale jednak Najwyższy Wielki Mistrz zdołał uciszyć brata Tynkarza mocą oburzonego milczenia.
— A przecież nie zawsze tak było — podjął. — Kiedyś panował tu wiek złoty, kiedy ludzie godni władzy i szacunku byli należycie wynagradzani. Wiek, kiedy Ankh-Morpork było nie tylko dużym miastem, ale wielkim. Wiek rycerski. Wiek, kiedy… Słucham, bracie Strażnico?
Krępa figura w czarnej szacie opuściła rękę.
— Czy mówicie o dniach, kiedy mieliśmy królów?
— Zgadłeś, bracie — przyznał Najwyższy Wielki Mistrz, trochę zirytowany tym niezwykłym przejawem inteligencji. — I…
— Ale załatwili to ze sto lat temu — dodał brat Strażnica. — Była chyba taka wielka bitwa czy coś w tym rodzaju. A potem mieliśmy tylko rządzących wielmożów, takich jak Patrycjusz.
— Tak jest. Bardzo dobrze, bracie Strażnico.
— Nie ma już królów. To właśnie chciałem powiedzieć.
— Jak właśnie stwierdził brat Strażnica, linia…
— To, co mówiliście, Mistrzu, o rycerstwie, naprowadziło mnie na właściwy trop.
— Rzeczywiście, i…
— Kiedy ma się królów, to jest też rycerskość — ciągnął z satysfakcją brat Strażnica. — I rycerze. Oni nosili takie…
— Jednakże — wtrącił ostro Najwyższy Wielki Mistrz — może się okazać, że linia królów Ankh nie wygasła, jak dotychczas podejrzewano, i że progenitura tej linii żyje obecnie. Na to wskazują moje badania starych zwojów.
Przerwał wyczekująco, jednak pożądany efekt jakoś nie występował. Poradzili sobie chyba z „wygasaniem”, ale już z „progenitura” stanowczo przesadził.
Brat Strażnica znowu podniósł rękę.
— Słucham.
— Chcecie powiedzieć, że jakiś tam następca tronu kręci się gdzieś po świecie?
— To może być prawdą, owszem.
— Tak… Oni robią takie rzeczy — stwierdził brat Strażnica tonem człowieka dobrze znającego temat. — Stale się zdarza coś takiego. Można o tym przeczytać. Fanty, tak ich nazywają. Taki fant czai się gdzieś na pustkowiu przez całe wieki i przekazuje z pokolenia na pokolenie tajemny miecz, znamię i tak dalej. A potem, kiedy stare królestwo go potrzebuje, pojawia się i wyrzuca wszystkich uzurpatorów, jacy akurat się trafią. No i wszyscy się cieszą.
Najwyższy Wielki Mistrz poczuł, że szczęka opada mu ze zdumienia. Nie spodziewał się, że pójdzie tak łatwo.
— Tak, zgadza się — potwierdziła postać, o której Najwyższy Wielki Mistrz wiedział, że jest bratem Tynkarzem. — Ale co z tego? Powiedzmy, że taki fant się zjawia, podchodzi do Patrycjusza i mówi „No co, to ja jestem królem, oto moje znamię zgodnie z zamówieniem, a teraz wynocha”. I co na tym zyska? Oczekiwaną długość życia około dwóch minut i tyle.
— Chyba nie słuchałeś — uznał brat Strażnica. — Najważniejsze, żeby fant przybył, kiedy królestwo jest w potrzebie. Jasne? Wtedy wszyscy go poznają, jasne? Zaniosą go do pałacu, uleczy parę osób, ogłosi pół dnia wolnego, rozda trochę skarbów i Bob jest twoim wujem.
— Musi jeszcze ożenić się z księżniczką — wtrącił brat Odźwierny. — Ponieważ jest świniopasem.
Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni.
— Czy ktoś wspominał, że jest świniopasem? — zapytał brat Strażnica. — Ja nie mówiłem. O co chodzi z tymi świniopasami?
— On ma rację — poparł kolegę brat Tynkarz. — On jest na ogół świniopasem, gajowym albo kimś takim. To dlatego że jest w tym, no… W kognito. Muszą udawać, rozumiecie, że są niskiego pochodzenia.
— Niskie pochodzenie to nic takiego — oświadczył bardzo mały brat. Wyglądał, jakby składał się tylko z chodzącej czarnej szaty z nieświeżym oddechem. — Mam tego mnóstwo. W naszej rodzinie pasanie świń uważaliśmy za elegancką robotę.
— Przecież w waszej rodzinie nie płynie królewska krew, bracie Szambowniku — odparł brat Tynkarz.
— Ale by mogła — mruknął posępnie brat Szambownik.
— I dobrze — burknął nadąsany brat Strażnica. — Może być. Ale w kluczowym momencie, rozumiecie, wasz prawdziwy król zrzuca płaszcz i mówi „O!”, a jego zasadnicza królewskość aż bije w oczy.
— A w jaki sposób dokładnie? — chciał wiedzieć brat Odźwierny.
— …też mogę mieć królewską krew — mamrotał brat Szambownik. — Nie mają prawa mówić, że nie mogę mieć królewskiej…
— Po prostu bije i już. Każdy, kto go zobaczy, od razu wie.
— Ale najpierw muszą uratować królestwo — przypomniał brat Tynkarz.
— No tak — zgodził się niechętnie brat Strażnica. — To jest najważniejsze.
— Tylko przed czym?
— …mam takie samo prawo jak wszyscy, żeby mieć królewską krew…
— Przed Patrycjuszem? — zgadywał brat Odźwierny. Brat Strażnica, jako nieoczekiwany ekspert od spraw królewskich, pokręcił głową.
— Właściwie to Patrycjusz nie jest żadnym zagrożeniem — stwierdził. — Nie nadaje się na tyrana jako takiego. Nie jest taki zły jak niektórzy przed nim. Znaczy, on właściwie nie uciska.
— Mnie uciskają bez przerwy — oznajmił brat Tynkarz. — Mistrz Critchley, gdzie pracuję, uciska mnie rano, w południe i wieczorem, krzyczy na mnie i w ogóle. I jeszcze ta baba w sklepie z jarzynami. Też mnie uciska.
— Dobrze mówi — potwierdził brat Odźwierny. — Mój gospodarz strasznie mnie uciska. Wali w drzwi i ciągle gada o czynszu, co to go podobno nie zapłaciłem. Ohydne kłamstwo… A sąsiedzi uciskają mnie co noc, chociaż im tłumaczę, że cały dzień pracuję, a człowiek musi znaleźć chwilę, żeby nauczyć się gry na trąbie. To jest ucisk, nie ma co. Jeśli nie jęczę pod butem tyrana, to już nie wiem, kto jęczy.
— Jeśli tak to ująć… — powiedział wolno brat Strażnica. — Myślę, że szwagier uciska mnie przez cały czas. Kupił sobie nowego konia i bryczkę. A ja nie mam bryczki. I gdzie tu sprawiedliwość? Założę się, że król by nie pozwolił na taki ucisk, i żeby żony uciskały ludzi pretensjami, dlaczego nie mamy nowego powozu jak nasz Rod-ney i w ogóle.
Najwyższy Wielki Mistrz słuchał tego z lekkim zawrotem głowy. Czuł się jak ktoś, kto wprawdzie słyszał, że istnieją lawiny, ale kiedy upuścił śnieżkę na szczycie góry, nawet nie pomyślał, że może doprowadzić do tak wstrząsających rezultatów. Przecież wcale nie musiał im podpowiadać.
— Król na pewno miałby coś do powiedzenia o gospodarzach — westchnął brat Odźwierny.
— I wypędziłby ludzi z modnymi bryczkami — dodał brat Strażnica. — Zresztą pewnie kupionymi za kradzione pieniądze.
— Myślę — wtrącił Najwyższy Wielki Mistrz, popychając rozmowę w pożądanym kierunku — że mądry król zakazałby modnych bryczek jedynie tym, którzy nie zasługują na nie.
W dyskusji nastąpiła przerwa: zebrani bracia w pamięci dzielili wszechświat na zasłużonych i nie zasłużonych, po czym ustawiali się po odpowiedniej stronie.
— Tak by było uczciwie — przyznał wreszcie brat Strażnica. — Ale brat Odźwierny właściwie ma rację. Nie wyobrażam sobie, żeby taki fant wypełnił swoje przeznaczenie z powodu brata Tynkarza, któremu się wydaje, że kobieta ze sklepu z warzywami dziwnie na niego patrzy. Bez urazy.
— I jeszcze oszukuje na wadze — oświadczył brat Tynkarz. — I…
— Tak, tak, tak — przerwał im Najwyższy Wielki Mistrz. — Istotnie, słusznie myślący obywatele miasta Ankh-Morpork jęczą pod butem tyrana. Król jednak zwykle objawia się w okolicznościach bardziej dramatycznych. Na przykład w czasie wojny.
Wszystko szło znakomicie. Z pewnością przy całym ich egoizmie i głupocie ktoś okaże się dostatecznie inteligentny i zasugeruje, co trzeba.
— Było chyba jakieś dawne proroctwo albo co — rzekł brat Tynkarz. — Dziadek mi opowiadał. — Oczy mu się zaszkliły od dramatycznego wysiłku umysłowego. — „Oto przybędzie król, niosący Prawo i Porządek, nie znający niczego prócz Prawdy; będzie Chronił i Służył ludowi swym Mieczem”. I nie patrzcie tak na mnie, przecież nie ja to wymyśliłem.
— Wszyscy je znamy. I dużo nam z tego przyjdzie — mruknął brat Strażnica. — Znaczy, niby co zrobi? Wjedzie z Prawem, Prawdą i całą resztą jak Czterech Jeźdźców Apokralipsy? „Hej tam, ludzie!” — zapiszczał. — „To ja, król, a tam jest Prawda, właśnie poi konia”. Niezbyt rozsądne, co? Nie, nie można ufać starym legendom.
— Dlaczego nie? — spytał zirytowany brat Szambownik.
— Bo są legendarne. Po tym sieje poznaje.
— Śpiące królewny są niezłe — stwierdził brat Tynkarz. — Tylko król może je zbudzić.
— Nie bądź głupi — upomniał go surowo brat Strażnica. — Nie mamy króla, więc skąd weźmiemy królewnę? To chyba oczywiste.
— Oczywiście, w dawnych czasach wszystko było proste — oświadczył z zadowoleniem brat Odźwierny.
— Dlaczego?
— Wystarczyło zabić smoka.
Najwyższy Wielki Mistrz złożył dłonie i wzniósł cichą modlitwę do dowolnego boga, który akurat słuchał. Nie mylił się co do tych ludzi. Prędzej czy później te zbłąkane małe móżdżki doprowadzą ich tam, gdzie powinni się znaleźć.
— Bardzo ciekawy pomysł! — zawołał.
— Nic z tego — mruknął ponuro brat Strażnica. — Nie ma już wielkich smoków.
— Ale mogą być.
Najwyższy Wielki Mistrz splótł palce.
— Co mówiliście? — Brat Strażnica nie dosłyszał.
— Powiedziałem, że mogą być.
Z głębi kaptura brata Strażnicy zabrzmiał nerwowy chichot.
— Jak to? Prawdziwe? Z wielkimi łuskami i skrzydłami?
— Tak.
— Oddechem jak palenisko?
— Tak.
— Z tymi ogromnymi pazurami na łapach?
— Ze szponami? Oczywiście. Ile tylko chcecie.
— Co to znaczy: ile tylko chcemy?
— Miałem nadzieję, że to oczywiste, bracie Strażnico. Jeśli chcecie smoków, będziecie mieli smoki. Możecie sprowadzić tu smoka. Teraz. Do miasta.
— Ja?
— Wy wszyscy — wyjaśnił Najwyższy Wielki Mistrz. — To znaczy my. Brat Strażnica zawahał się.
— Nie wiem, czy to dobry…
— I wykona każdy wasz rozkaz.
To ich zaciekawiło. To ich zachęciło. Te słowa upadły przed ich chytrymi, małymi móżdżkami niby kawał mięsa w psiarni.
— Możecie to powtórzyć? — poprosił po namyśle brat Tynkarz.
— Możecie nim kierować. Możecie mu rozkazywać, a on wszystko wykona.
— Co? Prawdziwy smok?
Najwyższy Wielki Mistrz westchnął cichutko pod osłoną kaptura.
— Tak, prawdziwy. Nie mały, pokojowy smok bagienny, ale prawdziwa bestia.
— Ale myślałem, że one są… no wiecie… mitami. Najwyższy Wielki Mistrz pochylił się lekko.
— Były mitami i były rzeczywiste — oznajmił głośno. — I fala, i cząstka.
— Tutaj już nie rozumiem — wyznał brat Tynkarz.
— W takim razie pokażę. Poproszę o księgę, bracie Palcy. Dziękuję. Bracia, muszę wam wyznać, że kiedy pobierałem nauki u Tajemnych Mistrzów…
— U kogo, Najwyższy Wielki Mistrzu? — przerwał brat Tynkarz.
— Dlaczego nie słuchałeś? Nigdy nie słuchasz. Powiedział: Tajemnych Mistrzów! — odpowiedział brat Strażnica. — Wiesz, szacowni mędrcy, co mieszkają na jakiejś górze i w sekrecie wszystkim rządzą. Nauczyli go, co należy i teraz może chodzić przez ogień i w ogóle. On też nas nauczy, prawda, Najwyższy Wielki Mistrzu? — zakończył przymilnie.
— Aha, Tajemni Mistrzowie! — zawołał brat Tynkarz. — Przepraszam. W mistycznych kapturach. No jasne. Tajemni. Już pamiętam.
Kiedy już będę rządził miastem, pomyślał Najwyższy Wielki Mistrz, wszystko to się skończy. Stworzę nowe tajne stowarzyszenie ludzi bystrych i inteligentnych… chociaż nie nazbyt inteligentnych, ma się rozumieć. Bez przesady. Obalimy zimnego tyrana, zapoczątkujemy nową erę oświecenia, braterstwa i humanizmu. Ankh-Morpork zmieni się w utopię, a tacy ludzie jak brat Tynkarz upieką się na wolnym ogniu, jeśli tylko będę miał w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia, a będę. I jego figgin[2] też.
— A więc, jak już mówiłem, kiedy pobierałem nauki od Tajemnych Mistrzów… — podjął.
— To wtedy, kiedy kazali wam chodzić po ryżowym papierze, zgadza się? — wtrącił uprzejmie brat Strażnica. — Zawsze uważałem, że to niezła sztuka. Odkąd nam o tym opowiedzieliście, Najwyższy Wielki Mistrzu, zbieram ten papier z opakowań makaroników. Właściwie to zabawne. Chodzę po nim bez żadnych problemów. To pokazuje, co człowiekowi daje wstąpienie do właściwego tajnego stowarzyszenia. Nie ma co.
Kiedy brat Tynkarz znajdzie się na ruszcie, pomyślał Najwyższy Wielki Mistrz, nie będzie tam sam.
— Twoje kroki na drodze ku oświeceniu są przykładem dla nas wszystkich, bracie Strażnico — powiedział głośno. — Gdybym jednak mógł kontynuować… Pośród wielu sekretów…
— …z samego Serca Istnienia — podpowiedział brat Strażnica.
— …z samego Serca, jak słusznie zauważył brat Strażnica, Istnienia, znalazło się też obecne miejsce pobytu smoków szlachetnych. Przekonanie, że wymarły, jest całkowicie błędne. Po prostu znalazły inną niszę ewolucyjną. I można je stamtąd przywołać. Ta księga… — podniósł tom w górę — …zawiera szczegółowe instrukcje.
— Tak zwyczajnie są w książce? — zdziwił się brat Tynkarz.
— Nie w zwykłej książce. To jedyny egzemplarz. Szukałem go przez długie lata. Karty pokrywa własnoręczne pismo Tubala de Malachita, wielkiego badacza smoków. Spisał wszystko osobiście. Przywoływał smoki wszelkich rozmiarów. I wy też możecie.
Zapadła niezręczna cisza.
— Ehem… — odezwał się w końcu brat Odźwierny.
— To mi trochę przypomina… no wiecie… magię — mruknął brat Strażnica nerwowym tonem człowieka, który domyślił się, pod którym z trzech kubków ukryty jest groszek, ale woli tego nie zdradzać. — Znaczy, nie chciałbym kwestionować waszej najwyższej mądrości i w ogóle, ale… no… niby magia…
Umilkł.
— Tak — zgodził się z zakłopotaniem brat Tynkarz.
— Chodzi no… o magów — dodał brat Palcy. — Pewnieście tego nie wiedzieli, kiedyście siedzieli u tych szacownych pustynników w górach. Ale tutaj, kiedy magowie przyłapią kogoś na takich zabawach, spadają na niego niczym tona cegłówek.
— Nazywają to demarkacją — wyjaśnił brat Tynkarz. — Niby że wy nie plączecie mistycznych, złożonych jakim tam przyczynowości, a oni nie kładą tynków.
— Nie dostrzegam tu problemu — oświadczył Najwyższy Wielki Mistrz. W rzeczywistości dostrzegał go aż nazbyt wyraźnie. To była ostatnia przeszkoda. Wystarczy pomóc ich maleńkim móżdżkom ją pokonać, a będzie trzymał świat w ręku. Ich ogłupiająco nieinteligentny egoizm do tej pory nie zawiódł go ani razu. Z pewnością nie zawiedzie i teraz…
Bracia niespokojnie przestępowali z nogi na nogę. Wreszcie odezwał się brat Szambownik.
— Ha! Magowie! Co oni wiedzą o ciężkiej pracy? Najwyższy Wielki Mistrz odetchnął głęboko. Uff… Atmosfera złośliwej niechęci wyraźnie zgęstniała.
— Nic, trudno zaprzeczyć — przyznał brat Palcy. — Chodzą tylko i zadzierają nosa; są za dobrzy dla takich jak my. Widywałem ich, kiedy pracowałem na Uniwersytecie. Tyłki na milę szerokie, mówię wam. Czy kto widział, żeby się zajmowali uczciwą pracą?
— Na przykład złodziejstwem? — wtrącił brat Strażnica, który jakoś nie lubił brata Palcego.
— Pewno, tłumaczą wszystkim — brat Palcy demonstracyjnie zignorował pytanie — że niby nie wolno robić żadnych czarów, bo tylko oni wiedzą, jak nie zakłócać harmonii wszechświata i czego tam jeszcze. Kupa bzdur, moim zdaniem.
— No więc… — zaczął brat Tynkarz. — Właściwie to nie wiem. Jak się źle wszystko pomiesza, to człowiek kończy po kostki w mokrym tynku. A jak się coś pokręci z magią, to podobno okropne potwory wyłażą z desek i przeszywają człowieka na wylot.
— Owszem, ale to magowie tak mówią — stwierdził w zadumie brat Strażnica. — Prawdę mówiąc, nie znoszę ich. Może po prostu dobrali się do łatwych zysków i nie chcą, żeby reszta się dowiedziała. Bo jak się dobrze zastanowić, to przecież tylko machają rękami i coś wołają.
Bracia zastanowili się dobrze. Rzeczywiście, brzmiało to rozsądnie. Gdyby to oni dobrali się do łatwych zysków, na pewno by nie chcieli się z nikim dzielić.
Najwyższy Wielki Mistrz uznał, że nadszedł właściwy moment.
— Zatem zgadzamy się, bracia? Jesteście gotowi do praktyk magicznych?
— Chodzi o praktykę? — upewnił się z wyraźną ulgą brat Tynkarz. — Praktyka mi nie przeszkadza. Dopóki nie musimy czarować naprawdę…
Najwyższy Wielki Mistrz uderzył pięścią w księgę.
— Będziemy rzucać prawdziwe zaklęcia! Doprowadzimy miasto do porządku! Przywołamy smoka! — krzyknął. Odstąpili.
— A potem — zapytał brat Odźwierny — kiedy już ściągniemy tu smoka, prawowity król się pojawi? Tak po prostu?
— Tak! — obiecał Najwyższy Wielki Mistrz.
— Na pewno — poparł go brat Strażnica.
— To rozsądne. Z powodu Przeznaczenia i nieuchronnych działań Losu.
Po chwili wahania nastąpiło ogólne kiwanie kapturami. Tylko brat Tynkarz był trochę niepewny.
— Jeszcze jedno… — powiedział. — Nie wyrwie się spod kontroli, prawda?
— Zapewniam cię, bracie Tynkarzu, że możesz się wycofać, kiedy tylko zechcesz — odpowiedział gładko Najwyższy Wielki Mistrz.
— No to… niech będzie — zgodził się z ociąganiem brat Tynkarz. — Tylko na chwilę. A czy możemy go zatrzymać tak długo, żeby spalił, na przykład, tyrańskie sklepy z warzywami?
Aha…
Zwyciężył. Znowu powrócą smoki. I król. Nie taki jak dawni królowie. To król, który zrobi to, co mu się każe.
— To zależy — odparł Najwyższy Wielki Mistrz — od tego, jak bardzo mi pomożecie. Na początek potrzebujemy wszelkich magicznych przedmiotów, jakie zdołacie dostarczyć…
Niech lepiej nie widzą, że druga połówka książki de Malachita jest zwęgloną bryłą. Autor nie był dostatecznie silny.
On sam poradzi sobie lepiej. I nic, ale to nic nie zdoła go powstrzymać.
Zagrzechotał grom…
Podobno bogowie grają żywotami ludzi. Ale w jakie gry, dlaczego i kim są poszczególne pionki, o co toczy się rozgrywka i jakie są reguły… Kto wie?
Lepiej o tym nie myśleć.
Zagrzechotał grom…
Wypadła szóstka.
A teraz wycofajmy się na chwilę z mokrych ulic Ankh-Morpork, przefruńmy nad porannymi mgłami Dysku i zogniskujmy obraz na młodym człowieku, zmierzającym do miasta z całą otwartością, szczerością i niewinnością góry lodowej, dryfującej po ruchliwym torze żeglugowym.
Ten młody człowiek nazywany jest Marchewą. Nie z powodu włosów, które ojciec zawsze ścinał mu krótko dla Higieny. To z powodu jego sylwetki — szerokiej u góry, zwężającej się ku dołowi; taką sylwetkę zyskuje chłopiec dzięki zdrowemu trybowi życia, pożywnemu jedzeniu i świeżemu górskiemu powietrzu potężnymi porcjami wciąganemu do płuc. Kiedy napina mięśnie ramion, inne mięśnie muszą się najpierw odsunąć.
Chłopiec ów niesie też miecz wręczony mu w tajemniczych okolicznościach. Bardzo tajemniczych okolicznościach. Aż dziw zatem, że jest w tym mieczu coś nieoczekiwanego: nie jest magiczny. Nie ma imienia. Kiedy się nim macha, człowieka nie wypełnia poczucie mocy, tylko wyrastają mu bąble na dłoniach. Można by uwierzyć, że miecz ten był używany tak często, aż zatracił inne swe cechy i stał się kwintesencją miecza: długim kawałkiem metalu z bardzo ostrymi krawędziami. I nie ma wypisanego na klindze przeznaczenia.
Jest właściwie unikatem.
Zagrzechotał grom.
Miejskie rynsztoki bulgotały cicho, niosąc ze sobą szczątki nocy, czasami protestujące słabo.
Docierając do nieruchomej postaci kapitana Vimesa, woda rozdzielała się i opływała go dwoma strumykami. Vimes otworzył oczy. Minęła chwila spokoju, zanim wspomnienia uderzyły go jak łopatą.
To był zły dzień dla Straży. Przede wszystkim mieli pogrzeb Herberta Gaskina. Biedny stary Gaskin. Złamał jedną z podstawowych zasad strażniczej służby. A nie była to zasada, którą ktoś taki jak Gaskin może złamać dwukrotnie. Dlatego musieli go złożyć w wilgotnej ziemi, a deszcz bębnił o wieko trumny i nikt go nie żałował prócz trzech żyjących jeszcze członków Nocnej Straży, grupy ludzi najbardziej w całym mieście pogardzanej. Sierżant Colon miał łzy w oczach. Biedny stary Gaskin.
Biedny stary Vimes, myślał Vimes.
Biedny stary Vimes w rynsztoku… Ale od tego przecież zaczął. Biedny stary Vimes, któremu woda wlewa się pod półpancerz. Biedny stary Vimes, patrzący, jak płynie obok reszta zawartości rynsztoka. Pewnie nawet biedny stary Gaskin ma w tej chwili lepszy widok.
Pomyślmy… Po pogrzebie ruszył w miasto, a potem był pijany. Nie, nie pijany… Chodzi o dwa słowa… Bardzo pijany — to jest to. Ponieważ cały świat wyginał się jakoś i skręcał jak nierówne szkło, a wracał do zwykłej postaci tylko wtedy, kiedy oglądało się go przez dno butelki.
Coś jeszcze… Co to było?
Aha. Wieczór. Pora na służbę. Ale nie dla Gaskina. Trzeba znaleźć kogoś nowego. Ale nowy już przecież idzie. Jakiś wieśniak z prowincji. Napisał list. Prostak ze wsi…
Vimes zrezygnował i osunął się z powrotem. Woda w rynsztoku falowała spokojnie.
Nad nim skwierczały w deszczu i migotały świetliste litery.
Nie tylko świeże górskie powietrze dało Marchewie jego potężną budowę. Pomogło też dorastanie w kopalni złota krasnoludów i praca po dwanaście godzin na dobę przy wyciąganiu wózków na powierzchnię.
Trochę się garbił. To z kolei było skutkiem dorastania w kopalni złota krasnoludów, które uważały, że pięć stóp to odpowiednia wysokość dla sklepienia.
Zawsze wiedział, że jest inny. Na przykład bardziej posiniaczony. Aż raz stanął przed nim ojciec (a sięgał mu do pasa) i powiedział, że Marchewa naprawdę nie jest — jak zawsze wierzył — krasnoludem.
To straszne, w wieku prawie szesnastu lat odkryć, że należy się do niewłaściwego gatunku.
— Nie chcieliśmy ci wcześniej mówić, synu — rzekł ojciec. — Mieliśmy nadzieję, że z tego wyrośniesz.
— Z czego wyrosnę? — zdziwił się Marchewa.
— Z rośnięcia. Ale twoja matka uważa, to znaczy oboje uważamy, że czas już, byś wyruszył między swoich. Znaczy, to nie w porządku trzymać cię tutaj bez towarzystwa osób twojego wzrostu. — Ojciec przekręcił obluzowany nit w hełmie: wyraźny znak, że był zmartwiony. — Ehm — dodał.
— Przecież to wy jesteście swoi! — zawołał zrozpaczony Marchewa.
— W pewnym sensie, owszem — zgodził się ojciec. — Ale w innym, który jest sensem bardziej precyzyjnym i dokładnym, wcale nie. Rozumiesz, chodzi o te historie z genetyką. I chyba lepiej by było, żebyś wyruszył gdzieś i zobaczył kawałek świata.
— Jak to? Na dobre?
— Ależ nie! Oczywiście, że nie. Wracaj i odwiedzaj nas, kiedy tylko zechcesz. Ale sam wiesz, chłopak w twoim wieku, uwięziony tu na dole… Tak być nie powinno. Znaczy… Nie jesteś już dzieckiem. Nie możesz prawie cały czas chodzić na kolanach i w ogóle. Nie.
— A kto to są dla mnie „swoi”? — zapytał zdumiony Marchewa. Stary krasnolud odetchnął głęboko.
— Jesteś człowiekiem — oświadczył.
— Co? Takim jak pan Varneshi? — Pan Varneshi raz w tygodniu pokonywał górskie drogi zaprzężonym w woły wózkiem i handlował z krasnoludami. — Jednym z Dużych Ludzi?
— Masz sześć stóp i sześć cali, synu. On ma tylko pięć stóp. — Krasnolud nerwowo bawił się obluzowanym nitem. — Sam widzisz, jak to jest.
— Tak, ale… Ale może jestem po prostu wysoki jak na swój wzrost — tłumaczył rozpaczliwie Marchewa. — W końcu istnieją przecież niscy ludzie. Dlaczego nie może być wysokich krasnoludów?
Ojciec poklepał go pocieszająco po kolanie.
— Musisz spojrzeć w twarz faktom, mój chłopcze. Lepiej ci będzie na powierzchni. Masz to we krwi. No i sufit nie jest tam taki niski. Nie będziesz sobie przecież rozbijał głowy o niebo, pomyślał.
— Chwileczkę! — zawołał Marchewa. Jego czoło zmarszczyło się od umysłowego wysiłku. — Jesteś krasnoludem, tak? I mama jest krasnoludem. Więc ja też powinienem być krasnoludem. To chyba oczywiste.
Krasnolud westchnął. Miał nadzieję wyjaśnić to stopniowo, w ciągu kilku miesięcy, delikatnie. Ale nie miał już czasu.
— Usiądź, synu — poprosił. Marchewa usiadł.
— Chodzi o to — powiedział smętnie ojciec, kiedy szeroka, otwarta twarz chłopca znalazła się nieco bliżej jego własnej — że pewnego dnia znaleźliśmy cię w lesie. Raczkowałeś niedaleko szlaku… Hm. — Zazgrzytał obluzowany nit. Krasnolud mówił dalej: — Widzisz… Stały tam takie wozy. Paliły się, można powiedzieć. I martwi ludzie. Hm, no tak. Wyjątkowo martwi. Z powodu bandytów. To była ciężka zima, tamta zima, i różni tacy chowali się po górach… Zabraliśmy cię, oczywiście, a potem, no wiesz, zima trwała długo i mama się do ciebie przyzwyczaiła, i… W każdym razie jakoś nie poprosiliśmy Varneshiego, żeby o ciebie popytał. Tak to w skrócie wyglądało.
Marchewa przyjął wieści spokojnie, głównie dlatego że prawie nic nie zrozumiał. Poza tym, o ile wiedział, dzieci znajduje się raczkujące przy szlaku, to normalna metoda przychodzenia na świat. Krasnoluda uznaje się za zbyt młodego, by mu[3] tłumaczyć techniczne elementy całego procesu, dopóki nie osiągnie dojrzałości[4].
— No dobrze, tato — powiedział, pochylając się, żeby jego usta znalazły się na poziomie ucha krasnoluda. — Ale wiesz, że ja i… Znasz Blaszkę Skałokruszównę? Jest śliczna, tato, a brodę ma tak miękką jak… jak… jak coś bardzo miękkiego. Lubimy się i…
— Tak — odparł chłodno krasnolud. — Wiem. Jej ojciec ze mną rozmawiał.
A jej matka z twoją matką, a potem ona rozmawiała ze mną. Długo rozmawiała. Nie o to chodzi, że cię nie lubią; jesteś porządnym chłopcem i dobrym robotnikiem. Byłby z ciebie świetny zięć. A nawet czterech dobrych zięciów. W tym problem. Zresztą ona ma dopiero sześćdziesiątkę. To nie uchodzi. Nie wypada.
Słyszał o dzieciach wychowywanych przez wilki i zastanawiał się, czy przywódca stada też czasem musi rozwiązywać takie trudne sytuacje. Może prowadzi dzieciaka na jakąś cichą polankę i mówi: „Posłuchaj, synu. Na pewno zastanawiałeś się, dlaczego nie jesteś taki owłosiony jak wszyscy…”.
Omówił tę sprawę z Varneshim. Porządny chłop z tego Varneshiego. Naturalnie, znał jego ojca. I dziadka też, jeśli dobrze pamiętał. Ludzie jakoś nie wytrzymywali zbyt długo, pewnie z wysiłku pompowania krwi na taką wysokość.
— To poważny problem, królu[5]. Nie ma co — stwierdził człowiek, kiedy razem popijali na ławeczce przy drugim szybie.
— Dobry z niego chłopak, nikt nie zaprzeczy — zapewnił król. — Szczery charakter. Uczciwy. Nie błyskotliwy może, ale kiedy mu się powie, że ma coś zrobić, nie spocznie, dopóki nie skończy. Posłuszny.
— Mógłbyś mu odrąbać nogi — zaproponował Varneshi.
— Nie z nogami spodziewam się kłopotów — odparł posępnie król.
— Aha. No tak. W takim razie mógłbyś…
— Nie.
— Nie — zgodził się Varneshi po namyśle. — Hm… No to powinieneś wysłać go w świat. Niech spotka jakichś ludzi. — Oparł się wygodnie. — Widzisz, królu, masz u siebie kaczkę — dodał tonem światowca.
— Chyba nie powinienem mu tego mówić. Nawet w to, że jest człowiekiem, nie bardzo chce uwierzyć.
— Chodzi mi o kaczkę wychowaną wśród kurcząt. Na farmach to dobrze znane zjawisko. Okazuje się, że nie potrafi dobrze dziobać, ale też nie ma pojęcia, jak się pływa. — Król słuchał uprzejmie. Krasnoludy rzadko zajmują się rolnictwem. — Ale wystarczy go posłać, żeby zobaczył inne kaczki, żeby zamoczył stopy, a przestanie biegać za kurczętami. I Bob jest twoim wujem.
Varneshi wyglądał na człowieka bardzo z siebie zadowolonego.
Kiedy ktoś sporą część życia spędza pod ziemią, wykształca sobie bardzo dosłowny umysł. Krasnoludy nie używają porównań i metafor. Skały są twarde, a ciemność ciemna. Zacznij mącić sobie w głowie dziwacznymi opisami, a kłopotów tylko czekać — oto ich motto. Ale po dwustu latach rozmów z ludźmi król zdobył zestaw precyzyjnych narzędzi myślowych, niemal wystarczających, by rozwiązywać problemy porozumienia.
— Moim wujem jest przecież Bjorn Wręcemocny — zauważył po chwili.
— Na jedno wychodzi.
Nastąpiła kolejna chwila milczenia, gdy król poddawał to stwierdzenie dokładnej analizie.
— Chcesz powiedzieć — rzekł w końcu, ważąc każde słowo — że powinniśmy wysłać Marchewę, żeby był kaczką między ludźmi, ponieważ Bjorn Wręcemocny jest moim wujem.
— To już dorosły chłopak. Ktoś taki duży i silny ma wiele możliwości.
— Słyszałem, że krasnoludy wyruszają czasem do pracy w Wielkim Mieście. I posyłają pieniądze swoim rodzinom, co jest godne pochwały i słuszne.
— No właśnie. Załatw mu posadę w… — Varneshi zastanowił się chwilę. — W Straży albo gdzie. Mój pradziadek służył w Straży, wiesz? Zawsze mówił, że to świetna praca dla dużych chłopów.
— Co to jest Straż? — zapytał król.
— No… — zaczął Varneshi niezbyt precyzyjnie, jak ktoś, kogo rodzina od trzech pokoleń nie podróżowała dalej niż na dwadzieścia mil. — Zajmują się pilnowaniem, żeby ludzie przestrzegali prawa i robili, co im się każe.
— To słuszna troska — przyznał król. Ponieważ zwykle to on wydawał rozkazy, miał też bardzo stanowcze poglądy na temat ludzi robiących to, co im się każe.
— Oczywiście, nie biorą byle kogo — stwierdził Varneshi, sięgając w głębiny swych wspomnień.
— Nie powinni do tak ważnego zadania. Napiszę do ich króla.
— Oni tam chyba nie mają króla. Tylko jakiegoś człowieka, który im mówi, co robić.
Król krasnoludów przyjął to spokojnie. Tak przecież — w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach — brzmiała definicja królowania, przynajmniej jeśli o niego chodziło.
Marchewa wysłuchał wieści bez protestów, jakby to były instrukcje dotyczące ponownego otwarcia szybu czwartego albo cięcia drewna na stemple. Wszystkie krasnoludy są z natury obowiązkowe, poważne, rozsądne, posłuszne i myślące; ich jedyną drobną wadą jest skłonność, by po jednym drinku rzucać się na wrogów z okrzykiem „Airrrrrgh!” j odrąbywać im nogi pod kolanami. Marchewa nie widział powodów, by zachowywać się inaczej. Pójdzie do tego miasta — cokolwiek oznacza to słowo — i niech zrobią z niego mężczyznę.
Brali tylko najlepszych, zapewniał Varneshi. Strażnik musi być doświadczonym wojownikiem, czystym w myśli, mowie i uczynkach. Z pokładów anegdot przodka wywlekał opowieści o pościgach dachami przy świetle księżyca, o straszliwych bitwach ze złoczyńcami, które to bitwy jego pradziadek oczywiście wygrywał mimo wielkiej przewagi liczebnej wroga.
Marchewa musiał przyznać, że brzmiało to ciekawiej niż górnictwo.
Po namyśle król napisał do władcy Ankh-Morpork, z szacunkiem pytając, czy Marchewa może liczyć na miejsce wśród najlepszych.
W kopalni rzadko pisywano listy. Praca ustała i cały klan siedział dookoła w nabożnym milczeniu, a pióro skrzypiało na papierze. Przedtem król posłał jeszcze do Varneshiego ciotkę, żeby bardzo uprzejmie zapytała, czy pan Varneshi widzi możliwość użyczenia odrobiny wosku. Siostra pobiegła w dolinę, do wioski, by zapytać panią Garlick, czarownicę, jak się kończy pisać rekomendację.
Minęło kilka miesięcy.
I wreszcie przyszła odpowiedź. List był dość zabrudzony, ponieważ pocztę w Ramtopach zwykle wręczano pierwszemu, który zmierzał mniej więcej we właściwym kierunku. Był też krótki. Stwierdzał bez ogródek, że podanie zostało przyjęte i niech Marchewa stawi się na służbę niezwłocznie.
— To wszystko? — zdziwił się chłopiec. — Myślałem, że będą jakieś testy i w ogóle. Żeby sprawdzić, czy się nadaję.
— Jesteś moim synem — wyjaśnił król. — Napisałem to. Naturalnie, że się nadajesz. Pewnie nawet na oficera.
Wyciągnął spod krzesła worek, pogrzebał w nim i wręczył Marchewie długi kawał metalu — bardziej miecz niż piłę, ale tylko trochę bardziej.
— Jest chyba twoją prawowitą własnością — rzekł. — Kiedy znaleźliśmy. … wozy, tylko ten miecz tam pozostał. Bandyci, rozumiesz. A tak między nami… — Skinął, żeby Marchewa się pochylił. — Pokazaliśmy go czarownicy. Na wypadek, gdyby był magiczny. Ale nie jest. Chyba najbardziej niemagiczny miecz, jaki widziała. Tak mówiła. Normalnie mają odrobinkę magii, niby z powodu magnetyzmu. Tak myślę. Ale jest nieźle wyważony.
Podał miecz synowi.
Sięgnął do worka jeszcze raz.
— Masz jeszcze to. — Wyjął kamizelę. — Będzie cię chronić.
Marchewa wziął ją ostrożnie. Utkano ją z wełny ramtopowych owiec, ciepłej i miękkiej jak szczecina wieprza. Była to jedna z legendarnych krasnoludzkich kamizel, które wymagają zawiasów.
— Chronić od czego? — zapytał.
— Od zimna i różnych takich — odparł król. — Mama uważa, że powinieneś ją nosić. I jeszcze… tego… To mi coś przypomnialo: pan Varneshi prosił, żebyś zajrzał do niego po drodze w doliny. Ma coś dla ciebie.
Mama i tato machali mu na pożegnanie, dopóki nie zniknął im z oczu. Blaszka nie. To zabawne. Miał wrażenie, że ostatnio go unika. Wziął miecz i przywiązał sobie na plecach, kanapki i czystą bieliznę wsadził do worka, a świat ułożył — mniej więcej — u stóp. W kieszeni miał słynny list od Patrycjusza, człowieka, który rządził wielkim i pięknym miastem Ankh-Morpork.
Przynajmniej mama tak o nim mówiła. Istotnie, miał na samej górze imponujące godło, ale podpisał się jakiś „Łupin Zygzak, Sekr, w/z”.
Wszystko jedno. Nawet jeśli listu nie podpisał sam Patrycjusz, to jednak ktoś, kto dla niego pracował. A przynajmniej w tym samym budynku. Zapewne Patrycjusz wiedział o liście. Ogólnie. Może nie o tym konkretnie liście, ale zdawał sobie sprawę z istnienia listów jako takich.
Marchewa maszerował wytrwale po górskich ścieżkach, płosząc chmary trzmieli. Po jakimś czasie odwiązał miecz i kilka razy na próbę pchnął przestępcze pnie drzew i bezprawne zgromadzenia kłujących pokrzyw.
Varneshi siedział przed chatą i nawlekał na nitkę grzyby do suszenia.
— Witaj, Marchewo — powiedział, prowadząc chłopca do środka. — Nie możesz się pewnie doczekać, kiedy zobaczysz miasto? Marchewa zastanowił się nad tym.
— Nie — odparł.
— Zaczynasz się wahać?
— Nie. Szedłem sobie po prostu — wyznał szczerze chłopiec. — Nie myślałem o niczym szczególnym.
— Ojciec dał ci miecz, jak widzę — zauważył Varneshi, szukając czegoś na brudnej półce.
— Tak. I wełnianą kamizelkę dla ochrony przed zimnem.
— Owszem, słyszałem, że w dolinach bywa wilgotno. Ochrona. To bardzo ważne. — Odwrócił się i dodał dramatycznym tonem: — To należało do mojego pradziadka.
Była to dziwaczna, w przybliżeniu półkulista konstrukcja otoczona paskami.
— Czy to jakaś proca? — spytał Marchewa, kiedy z uprzejmym zainteresowaniem zbadał urządzenie. Varneshi wyjaśnił, co to jest.
— Ochrania przed czym? — zdziwił się Marchewa.
— Służy do walki — wymamrotał zakłopotany Varneshi. — Powinieneś nosić to cały czas. Osłania twoje witalne części. Marchewa przymierzył.
— Trochę za małe, panie Varneshi.
— Bo widzisz, tego nie nosi się na głowie.
Varneshi objaśnił szczegóły, budząc tym coraz większe zdumienie, a potem grozę Marchewy.
— Mój pradziadek mawiał — dokończył Varneshi — że gdyby nie to, nie byłoby mnie tu dzisiaj.
— Ciekawe, co chciał przez to powiedzieć? Varneshi kilka razy otworzył i zamknął usta.
— Nie mam pojęcia — wykrztusił wreszcie załamany.
W każdym razie wstydliwy przedmiot znajdował się w tej chwili na samym dnie tobołka Marchewy. Krasnoludy rzadko widują takie rzeczy. Upiorny ochraniacz stanowił znak świata równie obcego, jak ciemna strona księżyca.
Pan Varneshi dał mu jeszcze jeden prezent: niewielką, ale bardzo grubą książkę, oprawną w skórę, która przez lata nabrała twardości drewna.
Nazywała się Prawa i Przepisy Porządkowe miast Ankh i Morpork.
— Ona także należała do mojego pradziadka — wyjaśnił kupiec. — Zawiera to, co każdy strażnik wiedzieć powinien. Musisz znać wszystkie prawa — oznajmił z godnością — żeby być dobrym oficerem.
Varneshi powinien pamiętać, że przez całe życie nikt tak naprawdę Marchewy nie okłamał ani nie wydał mu polecenia, którego nie powinien rozumieć jak najdosłowniej. Chłopiec przyjął książkę z powagą. Nie przyszło mu nawet do głowy, że kiedy już zostanie oficerem Straży, nie będzie dobrym oficerem.
Pokonał pięćset mil i — co zaskakujące — droga przebiegła mu całkiem spokojnie. Ludzi mających sporo powyżej sześciu stóp wzrostu i prawie tyle samo w barach rzadko spotykają w drodze jakieś przygody. Najwyżej jacyś obcy wyskakują czasem na nich zza skał, a potem mówią niepewnym tonem:
— Eee… przepraszam. Wziąłem pana za kogoś innego.
Prawie całą drogę czytał.
A teraz leżało przed nim Ankh-Morpork.
Był trochę rozczarowany. Spodziewał się wysokich wież, wyrastających ponad krajobrazem. I sztandarów. Ankh-Morpork nie wyrastało. Raczej kuliło się przy ziemi, jakby się bało, że ktoś mu ją ukradnie. I nie było żadnych sztandarów.
Przy bramie stal strażnik. W każdym razie nosił kolczugę, a przedmiot, o który się opierał, wyglądał na pikę. Musiał być strażnikiem.
Marchewa zasalutował i pokazał mu list. Mężczyzna przyglądał mu się przez dłuższą chwilę.
— Mm? — zapytał w końcu.
— Myślę, że powinienem znaleźć pana Łupina Zygzaka, Sekr. w/z — odparł Marchewa.
— A co to znaczy „w/z”? — zapytał podejrzliwie strażnik.
— Może „Wskazany Zapał”? — Marchewa sam się nad tym zastanawiał.
— Nic nie wiem o żadnym Sekr. — oświadczył strażnik. — Potrzebny ci kapitan Vimes z Nocnej Straży.
— A gdzież on zamieszkuje?
— O tej porze szukałbym go Pod Kiścią Winogron przy Łatwej. — Strażnik obejrzał Marchewę od stóp do głów. — Wstępujesz do służby, co?
— Mam nadzieję, że okażę się godny.
Strażnik obrzucił go spojrzeniem, które można by określić jako staromodne. Wręcz neolityczne.
— Co takiego przeskrobałeś? — zapytał.
— Nie rozumiem.
— Musiałeś coś zrobić.
— Mój ojciec napisał list — wyjaśnił z dumą Marchewa. — Zostałem zgłoszony na ochotnika.
— Niech mnie licho porwie — mruknął strażnik.
Znowu nastała noc i Bractwo zebrało się za mrocznym portalem.
— Czy Koła Cierpienia wirują należycie? — zapytał Najwyższy Wielki Mistrz.
Ustawione w kręgu Świetliste Bractwo przestąpiło z nogi na nogę.
— Bracie Strażnico? — rzucił Najwyższy Wielki Mistrz.
— Nie do mnie należy kręcenie Kołami Cierpienia — wymamrotał brat Strażnica. — To robota brata Tynkarza. On ma kręcić Kołami Cierpienia…
— Nie, do licha, to nie moja sprawa! Moja sprawa to oliwienie Osi Wszechświatowej Cytryny! — zawołał oburzony brat Tynkarz. — Zawsze mówiłeś, że tym mam się zajmować…
Najwyższy Wielki Mistrz westchnął w głębi swego kaptura. Zaczynała się kolejna kłótnia. Jak z tych szumowin ma wykuć Erę Racjonalizmu?
— Zamknijcie się, dobrze! — warknął. — Kręgi Cierpienia właściwie nie będą dzisiaj potrzebne. Przestańcie obaj! A teraz, bracia, czy przynieśliście przedmioty zgodnie z poleceniem?
Odpowiedzią był ogólny pomruk.
— Złóżcie je w Kręgu Przywołania — rozkazał Najwyższy Wielki Mistrz.
Był to nędzny zbiór. Przynieście magiczne przedmioty, powiedział. A tylko brat Palcy znalazł coś interesującego; wyglądało jak rodzaj ozdoby ołtarza. Lepiej nie pytać, skąd pochodziło. Najwyższy Wielki Mistrz podszedł i trącił nogą jeden z obiektów.
— Co to jest? — spytał.
— Amulet! — zapewnił brat Szambownik. — Bardzo potężny. Kupiłem od jednego człowieka. Gwarantowany. Chroni przed ugryzieniem krokodyla.
— Jesteś pewien, bracie, że nie będzie ci potrzebny? — zapytał ironicznie Najwyższy Wielki Mistrz.
Reszta braci zachichotała posłusznie.
— Dość tego, bracia! — Najwyższy Wielki Mistrz odwrócił się. — Przynieście magiczne przedmioty, nakazałem. Nie tanie błyskotki i śmiecie. Na bogów, to miasto aż ocieka magią. — Wyciągnął rękę. — Co to?
— Kamienie — wyjaśnił niepewnie brat Tynkarz.
— To widzę. Dlaczego są magiczne? Brat Tynkarz zaczął dygotać.
— Mają dziury, Najwyższy Wielki Mistrzu. Wszyscy wiedzą, że kamienie z dziurami są magiczne.
Najwyższy Wielki Mistrz wrócił na swoje miejsce w kręgu. Rozłożył ręce.
— W porządku, świetnie, doskonale — rzekł tonem pełnym znużenia. — Jeśli w ten sposób mamy to załatwić, to w ten sposób załatwimy. A kiedy przywołamy smoka długości sześciu cali, wszyscy będziemy wiedzieli, z jakiej przyczyny. Prawda, bracie Tynkarzu? Bracie Tynkarzu! Przepraszam, nie dosłyszałem. Bracie Tynkarzu!
— Powiedziałem, że tak, Najwyższy Wielki Mistrzu — wyszeptał brat Tynkarz.
— Bardzo dobrze. Mam nadzieję, że zrozumieliście. Odwrócił się i sięgnął po księgę.
— A teraz — zaczął — kiedy jesteśmy gotowi…
— Ehm… — Brat Strażnica z wahaniem podniósł rękę. — Gotowi do czego, Najwyższy Wielki Mistrzu?
— Do przywołania, oczywiście. Na bogów, myślałem…
— Ale nie powiedziałeś nam, co powinniśmy robić, Najwyższy Wielki Mistrzu — jęknął brat Strażnica.
Wielki Mistrz zastanowił się. To prawda, ale nie miał zamiaru się przyznawać.
— Ależ naturalnie — powiedział. — To oczywiste. Musicie zogniskować swoją koncentrację. Myślcie intensywnie o smokach — przetłumaczył. — Wszyscy.
— To wszystko? — zdziwił się brat Odźwierny.
— Tak.
— Nie musimy śpiewać starożytnego runa ani nic?
Najwyższy Wielki Mistrz przyjrzał mu się surowo. Brat Odźwierny wyglądał tak wyzywająco, jak to tylko możliwe dla anonimowego cienia w czarnym kapturze. Nie po to wstąpił do tajnego stowarzyszenia, żeby nie śpiewać starożytnych run. Nie mógł się już doczekać.
— Możesz, jeśli masz ochotę — zgodził się Najwyższy Wielki Mistrz. — A teraz wszyscy… Tak, o co chodzi, bracie Szambowniku? Niski brat opuścił rękę.
— Nie znam żadnego starożytnego runa, Wielki Mistrzu. Nie takie, które by można śpiewać…
— To nuć!
Otworzył księgę.
Zaskoczyło go odkrycie, na stronach za stronami wypełnionymi nabożnymi tekstami, że samo Przywołanie jest tylko jednym krótkim zdaniem. Nie inkantacją, nie krótkim wierszem, ale zestawieniem pozbawionych znaczenia sylab. De Malachit twierdził, że wywołują one interferencję w falach rzeczywistości, ale stary dureń pewnie wymyślił to na poczekaniu. Na tym właśnie polega kłopot z magami: chcą wszystko przedstawić tak, żeby wydawało się trudne. Tak naprawdę potrzebna jest tylko siła woli. A tej Bractwu nie zabraknie. Samolubna i jadowita silą woli, owszem, pełna złośliwości, ale jednak potężna na swój sposób…
Tym razem nie będą próbować niczego skomplikowanego. Najlepiej gdzieś, gdzie nikt nie zwróci uwagi…
Bracia wokół śpiewali to, co każdy uważał za mistyczne wersety. Efekt był całkiem niezły, jeśli tylko człowiek nie zważał na słowa.
A tak, słowa…
Zerknął na kartkę i wyrecytował je głośno.
Nic się nie stało.
Mrugnął.
Kiedy znów otworzył oczy, znalazł się w ciemnym zaułku, z żołądkiem pełnym ognia. I był bardzo zły.
To była chyba najgorsza noc w życiu Zebbo Mooty’ego, złodzieja trzeciej kategorii. I nie ucieszyłby się ani trochę, gdyby wiedział, że będzie to także jego ostatnia. Padał deszcz, więc ludzie siedzieli w domach i nie mógł wykonać normy. Stał się zatem odrobinę mniej czujny, niż byłby w innej sytuacji.
Nocą na ulicach Ankh-Morpork czujność jest pojęciem absolutnym. Nie istnieje coś takiego jak średnia czujność. Człowiek jest albo bardzo czujny, albo martwy. Może chodzić i oddychać, ale już jest martwy mimo to.
Zebbo usłyszał z pobliskiego zaułka stłumione dźwięki, wysunął z rękawa obszytą skórą pałkę, odczekał, aż ofiara zbliży się do rogu, wyskoczył, powiedział „O żeż…” i zginął.
Zginął niezwykłą śmiercią. Od setek lat nikt nie zginął w ten sposób.
Kamienny mur za jego plecami zapłonął czerwienią żaru, po czym z wolna pociemniał.
Zebbo był pierwszym człowiekiem, który zobaczył smoka z Ankh-Morpork. Nie pocieszyło go to zbytnio, ponieważ był już trupem.
— … ty — dokończył.
Jego bezcielesna jaźń spojrzała na niewielki stosik sadzy, która — wiedział to z dziwną, nieznaną dotąd pewnością — była tym, od czego się właśnie odłączył. Oglądanie własnych doczesnych szczątków było wrażeniem niezwykłym. Uznał, że nie aż tak przerażającym, jak by sądził, gdyby ktoś go zapytał — powiedzmy — dziesięć minut temu. Szok odkrycia, że jest się martwym, łagodzi nieco fakt, że jednak wciąż istnieje ktoś, kto może stwierdzić własną śmierć. Zaułek przed nim znowu był pusty.
— To naprawdę bardzo dziwne — uznał Mooty.
WYJĄTKOWO DZIWNE, ISTOTNIE.
— Widziałeś? Co to było? — Mooty zerknął na ciemną postać wynurzającą się z cieni. — A skąd ty się tu wziąłeś? — dodał podejrzliwie. ZGADNIJ, odparł głos. Mooty przyjrzał się uważnie.
— O żeż ty! — powiedział. — Nie sądziłem, że przychodzisz po takich jak ja.
PRZYCHODZĘ PO KAŻDEGO.
— To znaczy… osobiście i w ogóle.
CZASAMI. W SZCZEGÓLNYCH PRZYPADKACH.
— No tak. A ten był szczególny, nie ma co. Przecież to wyglądało na jakiegoś wściekłego smoka! Jak niby człowiek powinien się zachować? Nikt się przecież nie spodziewa smoka za rogiem!
A TERAZ, JEŚLI POZWOLISZ ZE MNĄ… Śmierć położył mu na ramieniu kościstą dłoń.
— A wiesz, wróżka powiedziała mi kiedyś, że umrę w łóżku, otoczony rozpaczającymi wnuczętami — przypomniał sobie Mooty, maszerując za ciemną postacią. — 1 co ty na to?
SADZĘ, ŻE SIĘ MYLIŁA.
— Wściekły smok… — burczał Mooty. — W dodatku zionął ogniem! Czy bardzo cierpiałem?
NIE. ZGON BYŁ PRAKTYCZNIE NATYCHMIASTOWY.
— To dobrze. Nie chciałbym pamiętać, jak się męczyłem. — Mooty rozejrzał się dookoła. — 1 co teraz? — zapytał.
Za nimi deszcz spłukiwał w błoto niewielką kupkę popiołu.
Najwyższy Wielki Mistrz otworzył oczy. Leżał na plecach, a brat Szambownik szykował się do sztucznego oddychania metodą usta-usta. Sama myśl o tym wystarczyła, by przeciągnąć człowieka przez granicę świadomości.
Usiadł, próbując otrząsnąć się z wrażenia, że waży kilka ton i jest pokryty łuską.
— Udało się — wyszeptał. — Smok przybył! Czułem go! Bracia spojrzeli po sobie nawzajem.
— Nic nie widzieliśmy — oświadczył brat Tynkarz.
— A ja chyba coś zauważyłem — zapewnił lojalnie brat Strażnica.
— Nie, nie tutaj! — burknął Najwyższy Wielki Mistrz. — Chyba nie chcielibyście, żeby się tutaj zmaterializował? Był na zewnątrz, w mieście. Tylko przez kilka sekund…
Wyciągnął rękę.
— Patrzcie!
Bracia obejrzeli się lękliwie, w każdej chwili oczekując palącego ognia kary.
Na środku kręgu powoli rozsypywały się w proch magiczne przedmioty. Na ich oczach rozpadł się amulet brata Szambownika.
— Wyssane do sucha — szepnął brat Palcy. — Niech mnie licho…
— Wydałem na ten amulet trzy dolary — wymruczał brat Szambownik.
— To dowodzi, że się udało! — stwierdził Najwyższy Wielki Mistrz. — Nie rozumiecie, durnie? Działa! Możemy przywoływać smoki!
— Koszt w magicznych przedmiotach może być dość wysoki — zauważył z powątpiewaniem brat Palcy.
— …trzy dolary, nic mniej. Żaden śmieć…
— Potęgi — rzekł głucho Najwyższy Wielki Mistrz — nie zdobywa się tanio.
— To prawda — przytaknął brat Strażnica. — Nie tanio. Szczera prawda. — Raz jeszcze zerknął na stosik zużytej magii. — A niech mnie — westchnął. — Dokonaliśmy tego, słowo daję! Wzięliśmy się do roboty i wyszła nam magia!
— Widzicie — wtrącił brat Palcy. — Mówiłem, że to nic trudnego.
— Wszyscy spisaliście się znakomicie — pochwalił ich Najwyższy Wielki Mistrz.
— …powinno być sześć dolarów, ale powiedział, że gardło sobie poderżnie i sprzeda mi za trzy…
— Właśnie — przyznał brat Strażnica. — Już wiemy, o co w tym chodzi. I nic się nam nie stało! Prawdziwa magia! I nie pożarły nas jakieś stwory wyłażące z desek, co, bracie Tynkarzu? Ani jednego nie zauważyłem.
Pozostali bracia kiwali głowami. Prawdziwa magia. Nic trudnego. Niech cała reszta świata lepiej teraz uważa.
— Jedną chwileczkę — odezwał się brat Tynkarz. — A gdzie się podział smok? Znaczy, przywołaliśmy go w końcu, czy nie?
— Zabawne, że zadajesz takie głupie pytania — odpowiedział mu brat Strażnica.
Najwyższy Wielki Mistrz strzepnął pył ze swej mistycznej szaty.
— Przywołaliśmy go — zapewnił. — A on przybył. Ale tylko na tak długo, dopóki wystarczyło magii. Potem wrócił. Jeśli chcemy, żeby został dłużej, potrzebujemy więcej magii. Rozumiecie? I tę magię musimy zdobyć.
— …nieprędko znowu zobaczę trzy dolary…
— Cisza!
Kochany ojcze [pisał Marchewa].
Dotarłem wreszcie do Ankh-Morpork. Jest tu zupełnie inaczej niż w domu. Myślę, że Miasto trochę się zmieniło od czasów, kiedy mieszkał tu pradziadek pana Varneshiego. Wydaje mi się, że ludzie nie odróżniają Dobra od Występku.
Znalazłem kapitana Vimesa w zwykłej karczmie. Pamiętam, jak mówiłeś, że porządny krasnolud nie odwiedza takich miejsc, ale on nie wychodził, więc to ja musiałem wejść. Kapitan leżał z głową na stole. Kiedy do niego przemówiłem, odparł: Spróbuj inaczej, mały, nie weźmiesz mnie na takie sztuczki. Potem kazał mi znaleźć sobie nocleg i wieczorem stawić się w Strażnicy u sierżanta Golona. Powiedział, że każdy, kto chce wstąpić do Straży, powinien sobie zbadać głowę.
Pan Varneshi nic o tym nie wspominał. Może przyczyną jest Higiena.
Poszedłem na spacer. Mieszka tu wielu ludzi. Znalazłem takie miejsce, które nazywają Mroki. A potem zobaczyłem, jak kilku mężczyzn próbuje okraść młodą Damę. Przeszkodziłem im. Nie umieli walczyć, jak należy, a jeden próbował mnie kopnąć w Części Witalne, ale zgodnie z radami miałem Ochraniacz i bardzo go zabolało. Wtedy Dama podeszła do mnie i spytała, czy interesuje mnie Łóżko. Odparłem, że tak.
Zabrała mnie do swojego domu, gdzie poza tym zamieszkują chyba Ważne Osoby, tuzy pośród mieszkańców, gdyż dom ów nazywa się zamtuzem. Prowadzi go pani Palm. Dama, o której sakiewkę chodziło, ma na imię Reet, powiedziała: Żałujcie, że go nie widzieliście, ich było trzech; to zadziwiające. Pani Palm rzekła, że to na koszt firmy. I jeszcze dodała: Jaki wielki ochraniacz. Poszedłem więc na górę i zasnąłem, choć mieszkańcy tego domu mocno hałasowali. Reet budziła mnie raz czy dwa i pytała, czy nie mam na nic ochoty, ale niestety, nie mieli jabłek. Tak więc spadłem na cztery łapy, jak tutaj mówią, chociaż nie wiem, jak to możliwe, bo przecież Rozsądek nakazuje spadać na dwie nogi.
Muszę przyznać, że jest tu wiele do zrobienia. Kiedy szedłem na spotkanie z sierżantem, zobaczyłem budynek zwany Gildią Złodziei! Spytałem o niego panią Palm, a ona odpowiedziała, że oczywiście, i wyjaśniła, że tam spotykają się przywódcy Złodziei w Mieście. Trafiłem do Strażnicy i znalazłem sierżanta Golona, bardzo grubego człowieka. Kiedy wspomniałem mu o Gildii Złodziei, kazał mi Nie Być Idiotą. Myślę, że nie mówił poważnie. Powiedział jeszcze: Nie martw się Gildią Złodziei, ty musisz tylko chodzić Nocą po ulicach i krzyczeć: Już Dwunasta i Wszystko Jest W Porządku. Zapytałem, co robić, kiedy nie wszystko jest w porządku, a on poradził, żebym wtedy poszukał innej ulicy.
To nie jest właściwe Dowodzenie.
Otrzymałem kolczugę. Jest zardzewiała i marnie wykonana.
Za bycie strażnikiem dostaje się pieniądze, dwadzieścia dolarów na miesiąc. Kiedy już mi dadzą, zaraz wam je wyślę.
Mam nadzieję, że jesteście zdrowi i że Szyb Piąty jest już czynny. Dziś po południu obejrzę sobie tę Gildię Złodziei. To Skandal. Jeśli coś z tym zrobię, będzie to Piórem na moim Kapeluszu. Zaczynam się już uczyć, jak oni tu mówią.
Twój kochający syn Marchewa.
PS Przekaż ucałowania Blaszce. Tęsknię za nią.
Lord Vetinari, Patrycjusz Ankh-Morpork, zasłonił dłonią oczy.
— Co zrobił?
— Prowadził mnie ulicami — oświadczył Urdo van Pew, obecny przewodniczący Gildii Złodziei, Włamywaczy i Zawodów Pokrewnych. — W biały dzień! Ze związanymi rękami!
Postąpił o krok w stronę siedzącego na twardym krześle Patrycjusza i pogroził palcem.
— Wie pan doskonale, że trzymamy się Budżetu — rzekł. — Tak mnie poniżyć! Jak zwykłego przestępcę! Oczekuję oficjalnych przeprosin — dokończył. — W przeciwnym razie miastu grozi kolejny strajk. Będziemy do niego zmuszeni, wbrew naszej obywatelskiej postawie.
To palec… Palec był błędem. Patrycjusz przyglądał mu się lodowato. Van Pew podążył za jego spojrzeniem i szybko opuścił rękę. Patrycjusz nie należał do ludzi, którym można grozić palcem — chyba że ktoś chce liczyć tylko do dziewięciu.
— I powiadasz, że to był tylko jeden człowiek?
— Tak! To znaczy… — Van Pew zawahał się.
Kiedy się lepiej zastanowić, to rzeczywiście dziwne.
— Przecież są was tam setki — przypomniał spokojnie lord Vetinari. — Gęsto was tam, jak… wybacz porównanie… jak złodziei.
Van Pew kilka razy otworzył i zamknął usta. Szczera odpowiedź brzmiała: Tak, i gdyby ktoś próbował się zakraść czy przemknąć, źle by skończył. Ale ten wkroczył do budynku, jakby był właścicielem. To wszystkich zmyliło. I jeszcze to, jak tłukł ludzi i nakazywał im wrócić na Drogę Cnoty.
Patrycjusz kiwnął głową.
— Załatwię tę sprawę jak najszybciej — obiecał.
To było dobre określenie. Zmuszało ludzi do zastanowienia. Nie byli pewni, czy załatwi sprawę natychmiast, czy załatwi ją krótko. I nikt nie śmiał zapytać.
Van Pew cofnął się.
— Oficjalne przeprosiny, zaznaczam — przypomniał. — Muszę dbać o swoje stanowisko.
— Oczywiście. Nie pozwól mi cię zatrzymywać — odparł Patrycjusz, raz jeszcze nadając słowom własne, indywidualne znaczenie.
— Oczywiście. Dobrze. Dziękuję.
— W końcu, masz przecież tyle pracy…
— No… Naturalnie, mnóstwo pracy. — Ztodziej zawahał się. Ta uwaga Patrycjusza miała w sobie kolce. Człowiek odruchowo czekał, aż ukłuje. — Ehm… — rzucił, oczekując jakiejś wskazówki.
— …Skoro prowadzi się tak wiele przedsięwzięć.
Po twarzy przewodniczącego przemknąl wyraz paniki. Przypadkowe rozbłyski poczucia winy rozjaśniły mu umysł. Nie chodziło o to, co zrobił, ale o czym Patrycjusz się dowiedział. Ten człowiek miał oczy wszędzie, a żadne z nich nie były tak przerażające, jak para lodowato błękitnych, tkwiących po obu stronach jego nosa.
— Nie całkiem rozumiem…
— Niezwykły dobór obiektów. — Patrycjusz sięgnął po kartkę papieru. — Na przykład kryształowa kula, należąca do wróżki przy Stromej. Niewielki ornament ze świątyni Offlera, Boga Krokodyla. I tak dalej. Drobiazgi.
— Obawiam się, że nie wiem… — zaczął prezes złodziei. Patrycjusz pochylił się lekko.
— Chyba nie ma mowy o nielicencjonowanych kradzieżach? — zapytał[6].
— Natychmiast się tym zajmę! — wykrztusił Van Pew. — Proszę na mnie polegać.
Patrycjusz uśmiechnął się słodko.
— Jestem pewien, że nie doznam zawodu — zapewnił. — Dziękuję za wizytę. Nie wahaj się, gdybyś chciał wyjść.
Złodziej wycofał się powoli. Z Patrycjuszem zawsze tak wygląda, pomyślał z goryczą. Człowiek przychodzi do niego z całkowicie uzasadnioną skargą, a potem wycofuje się tyłem, w ukłonach, z ulgą, że w ogóle może stąd wyjść. Trzeba oddać Patrycjuszowi sprawiedliwość, stwierdził niechętnie. Bo jeśli nie, wyśle ludzi, którzy sami ją wezmą.
Kiedy zniknął, lord Vetinari sięgnął po mały dzwonek z brązu i przywołał swojego sekretarza. Człowiek ów nazywał się Łupin Wonse. Zjawił się z piórem w dłoni.
O Łupinie Wonse dało się powiedzieć jedno: był elegancki. Zawsze sprawiał wrażenie, jakby dopiero co zakończono jego produkcję. Nawet włosy nosił tak gładko uczesane i wypomadowane, że wyglądały jak namalowane na głowie.
— Straż ma chyba jakieś problemy z Gildią Złodziei — poinformował Patrycjusz. — Był tu Van Pew i skarżył się, że funkcjonariusz Straży go aresztował.
— Za co, sir?
— Najwyraźniej za to, że jest złodziejem.
— Funkcjonariusz Straży? — Sekretarz nie mógł uwierzyć.
— Wiem. Ale zbadaj tę sprawę, dobrze?
Patrycjusz uśmiechnął się do siebie.
Trudno było zgłębić dziwaczne poczucie humoru lorda Vetinari. Ale wizja czerwonego ze złości, gniewnego szefa złodziei jakoś nie mogła go opuścić.
Jednym z wielkich dzieł Patrycjusza, wkładem w sprawne funkcjonowanie Ankh-Morpork, była — we wczesnym okresie jego administracji — legalizacja starożytnej Gildii Złodziei. Przestępczość towarzyszy nam od zawsze, rozumował, więc skoro nie można się jej pozbyć, niech to przynajmniej będzie przestępczość zorganizowana.
Zachęcił więc Gildię, by wyszła z cienia, wybudowała wielki dom cechowy, zajęła miejsca na bankietach i w towarzystwie, założyła studium zawodowe z uroczystym wręczeniem dyplomów, certyfikatami Związku Gildii Miejskich i wszystkim, co należy. W zamian za praktyczną likwidację Straży zgodzili się — próbując zachować powagę — na utrzymanie przestępczości na corocznie określanym poziomie. W ten sposób każdy może snuć rozsądne plany na przyszłość, tłumaczył lord Vetinari, a z chaosu życia codziennego zniknie przynajmniej część elementu niepewności.
Potem, jakiś czas później, Patrycjusz raz jeszcze wezwał przywódców złodziei. Aha, przy okazji, jest jeszcze jedna sprawa. Co to takiego… Ach, już wiem…
Wiem, kim jesteście, powiedział. Wiem, gdzie mieszkacie. Wiem, jakimi końmi jeździcie. Wiem, gdzie się czeszą wasze żony. Wiem, gdzie wasze śliczne dzieci — ileż to mają lat? Coś podobnego, ależ ten czas leci! — wiem, gdzie się bawią. Dlatego nie zapomnicie o naszej umowie, prawda? I uśmiechnął się.
Oni także, jeśli można to nazwać uśmiechami.
Rezultaty tych działań okazały się pozytywne dla wszystkich. W krótkim czasie przywódcy złodziei dorobili się brzuchów, zaczęli nosić herby i spotykać się w przyzwoitym budynku, a nie w zadymionych norach, które nikomu się nie podobały. Złożony system youcherów i pokwitowań gwarantował, że chociaż każdy podlegał zainteresowaniu Gildii, nikt nie ściągał go na siebie zbyt wiele, co uznano za postęp — szczególnie obywatele dostatecznie zamożni, by stać ich było na bardzo rozsądne ceny, jakie ustaliła Gildia za życie bez kłopotów. Istniało na to dziwaczne, cudzoziemskie słowo: po-lisa. I chociaż nikt nie wiedział, co lisy mają z tym wspólnego, weszło do mowy potocznej.
Straży się to nie podobało, ale fakt był oczywisty: złodzieje o wiele lepiej kontrolowali przestępczość. Nic dziwnego, Straż musiała ciężko pracować, aby ograniczyć przestępczość choćby odrobinę, podczas gdy Gildii wystarczyło pracować mniej.
I tak miasto prosperowało, a Straż zanikała niczym nieużywany organ. Aż pozostało w niej tylko kilku bezrobotnych, których nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł traktować poważnie.
Na pewno nikt nie chciał, żeby nagle zaczęli zwalczać przestępczość. Jednak widok tak nękanego przewodniczącego złodziei wart był ryzyka.
Tak przynajmniej uważał Patrycjusz.
Kapitan Vimes zapukał do drzwi — bardzo delikatnie, ponieważ każde stuknięcie odbijało mu się echem po czaszce. — Wejść.
Vimes zdjął hełm, wcisnął go pod pachę i pchnął drzwi. Ich skrzypienie było niczym tępa piła przeciągnięta po mózgu.
Zawsze czuł się niepewnie w obecności Łupina Wonse’a. Kiedy się nad tym zastanowić, to czuł się niepewnie także w obecności lorda Vetinari, ale to co innego, to wychowanie. I zwykły strach, naturalnie. Podczas gdy Wonse’a znał od czasów wspólnego dzieciństwa na Mrokach. Chłopak już wtedy był obiecujący. Nigdy nie został przywódcą gangu. Nigdy. Do tego brakowało mu siły i wytrzymałości. Zresztą jaki sens ma stanowisko przywódcy gangu? Za plecami każdego przywódcy stoi paru poruczników walczących o awans.
Przywódca bandy to funkcja nie gwarantująca dostatecznie długich perspektyw. Ale w każdym gangu jest blady chłopak, któremu pozwala się zostać, ponieważ to właśnie on ma najlepsze pomysły, zwykle związane ze staruszkami i nie zamkniętymi sklepami. To było naturalne miejsce Wonse’a w porządku świata.
Vimes stal wtedy w drugim szeregu, był młodocianym potakiwaczem. Pamiętał Wonse’a jako chudego dzieciaka, zawsze wlokącego się z tyłu w spodniach po starszym bracie, podbiegającego truchtem, żeby dotrzymać kroku większym chłopcom. I stale miał nowe pomysły, dzięki czemu nie nudzili się, więc go nie dręczyli, co było ich ulubioną rozrywką, kiedy nie mieli nic lepszego do roboty. Takie życie okazało się znakomitym ćwiczeniem przed rygorami dojrzałości i Wonse opanował je znakomicie.
Tak, obaj zaczynali w rynsztoku. Ale Wonse szedł w górę, podczas gdy Vimes — sam to przyznawał — jedynie czołgał się wzdłuż. Za każdym razem, kiedy do czegoś dochodził, mówił to, co myślał, albo coś niewłaściwego. Zwykle jedno i drugie naraz.
To był powód jego zakłopotania w towarzystwie Wonse’a: tykanie jasnego zegara ambicji.
Vimes nigdy nie miał ambicji. Była czymś, co trafiało się innym.
— To ty, Vimes.
— Sir — powiedział sztywno Vimes.
Nie zasalutował, żeby się nie przewrócić. Żałował, że nie miał czasu na wypicie kolacji.
Wonse przerzucił papiery na biurku.
— Dzieją się dziwne rzeczy, Vimes. Obawiam się, że wpłynęły skargi na ciebie.
Wonse nie miał okularów. Gdyby je nosił, teraz spoglądałby na Vimesa ponad nimi.
— Sir?
— Jeden z twoich ludzi z Nocnej Straży. Jak się zdaje, aresztował przewodniczącego Gildii Złodziei.
Vimes zakołysał się lekko i spróbował skoncentrować uwagę. Nie był przygotowany na coś takiego.
— Przepraszam, sir — powiedział. — Chyba źle zrozumiałem.
— Mówiłem, Vimes, że jeden z twoich ludzi aresztował przewodniczącego Gildii Złodziei.
— Jeden z moich ludzi?
— Tak.
Rozbiegane szare komórki Vimesa desperacko usiłowały się przegrupować.
— Funkcjonariusz Straży? Wonse uśmiechnął się chłodno.
— Związał go i zostawił przed pałacem. Obawiam się, że to śmierdząca sprawa. Była też notka… o, tu jest… „Ten człowiek obwiniony jest o popełnienie Przestępstwa z Paragrafu 14 (c) Ogólnej Ustawy Karnej z roku 1678, przeze mnie, Marchewę Żelaznywładssona”.
Vimes spojrzał na niego zezem.
— Czternaście ce?
— Najwyraźniej.
— Co to znaczy?
— Szczerze mówiąc, nie mam najmniejszego pojęcia — przyznał Wonse oschle. — A to imię… Marchewa?
— Przecież my nie robimy takich rzeczy! — zapewnił Vimes. — Nie można biegać po mieście i aresztować Gildii Złodziei. Przez cały dzień nie mielibyśmy czasu na nic innego!
— Wydaje się, że ów Marchewa jest innego zdania. Kapitan pokręcił głową i skrzywił się boleśnie.
— Marchewa? Jakoś nie kojarzę.
Bełkotliwy ton pewności wystarczył nawet Wonse’owi, który na moment zwątpił.
— Był całkiem… — Zawahał się. — Marchewa, Marchewa… — mruknął. — Słyszałem już to imię. Widziałem je zapisane. — Zamyślił się. — To ten ochotnik! Pamiętasz, pokazywałem ci!
Vimes przyglądał mu się tępo.
— Czy nie chodzi o ten list od jakiegoś, nie jestem pewien, od krasnoluda?
— O służbie dla społeczeństwa i pilnowaniu bezpieczeństwa na ulicach. Prosił, żeby jego syna uznano za odpowiedniego na jakieś skromne stanowisko w Straży. — Sekretarz zaczął przekładać papiery.
— Co takiego przeskrobał? — spytał Vimes.
— Nic. W tym problem. Nic zupełnie.
Vimes zmarszczył czoło, gdy jego myśli układały się wokół szokującej koncepcji.
— Ochotnik? — zapytał.
— Tak.
— Nie musiał się zaciągnąć?
— Chciał się zaciągnąć. Powiedziałeś, że to pewnie jakiś żart, a ja, że chciałbym wciągnąć do Straży jakieś mniejszości etniczne. Przypominasz sobie?
Vimes próbował. Nie było to łatwe. Niejasno zdawał sobie sprawę, że pił, aby zapomnieć. Zadanie było trudne, ponieważ nie pamiętał już, o czym właściwie chce zapomnieć. Pod koniec pił już, żeby zapomnieć o piciu.
Ciąg chaotycznych zbitek obrazów, których nie zaszczycał nawet nazwą wspomnień, nie podsunął mu żadnej wskazówki.
— Tak powiedziałem? — zapytał bezradnie. Wonse złożył dłonie na biurku.
— Proszę posłuchać, kapitanie — rzekł. — Jego Lordowska Mość żąda wyjaśnień. Nie chciałbym mu tłumaczyć, że kapitan Nocnej Straży nie ma pojęcia, co się dzieje wśród ludzi pod jego, że użyję tego niezbyt precyzyjnego określenia, jego komendą. Takie rzeczy prowadzą tylko do kłopotów, do pytań i temu podobnych. A tego byśmy sobie nie życzyli, prawda? Prawda?
— Nie, sir — mruknął Vimes. W głębi jego umysłu podskakiwało skromnie niejasne wspomnienie kogoś przemawiającego z zapałem Pod Kiścią Winogron. Ale przecież nie był to krasnolud! Chyba że ostatnio bardzo drastycznie zmieniono warunki kwalifikacji.
— Oczywiście, że nie — zgodził się Wonse. — Przez pamięć starych czasów i tak dalej. Dlatego ja wymyślę, co mu powiedzieć, a pan, kapitanie, postara się odkryć, co się dzieje, i położyć temu kres. Proszę udzielić temu krasnoludowi krótkiej lekcji, co to znaczy być strażnikiem. Zgoda?
— Cha, cha — odpowiedział uprzejmie Vimes.
— Nie rozumiem.
— Och… Myślałem, że to był etniczny żart. Sir.
— Posłuchaj, Vimes. Jestem niezwykle wyrozumiały. W danych okolicznościach. A teraz idź i załatw tę sprawę. Czy to jasne?
Vimes zasalutował. Czarna depresja, zawsze przyczajona i gotowa wykorzystać jego trzeźwość, ruszyła w stronę języka.
— Oczywiście, panie sekretarzu — rzekł. — Nauczy się, osobiście tego dopilnuję, że aresztowanie złodziei jest sprzeczne z prawem.
Żałował, że to powiedział. Gdyby nie mówił takich rzeczy, lepiej by mu się powodziło. Byłby kapitanem Gwardii Pałacowej, ważna figurą. Zesłanie go do Straży miało być drobnym żarcikiem Patrycjusza. Ale Wonse czytał już jakiś nowy dokument na biurku. Jeśli zauważył sarkazm, nie dał tego po sobie poznać. — Bardzo dobrze — rzucił tylko.
Kochana mamo [pisał Marchewa],
Ten dzień był o wiele lepszy. Poszedłem do Gildii Złodziei, aresztowałem głównego Złoczyńcę i zaciągnąłem go do Pałacu Patrycjusza. Myślę, że więcej nie będzie sprawiał kłopotów. Pani Palm powiedziała, że mogę mieszkać na strychu, bo zawsze dobrze jest mieć w domu mężczyznę. W nocy jacyś ludzie Pod Wpływem Alkoholu bardzo głośno Naruszali Porządek w pokoju jednej z Dziewcząt. Musiałem z nimi porozmawiać, a oni Stawiali Opór i jeden próbował mnie skrzywdzić kolanem, ale miałem swój Ochraniacz i pani Palm powiedziała, że pękła mu Rzepka, ale nie muszę płacić za nową.
Nie rozumiem niektórych obowiązków w Straży. Mam partnera, nazywa się Nobby. Uważa, że jestem zbyt gorliwy. Mówi, że powinienem się jeszcze wiele nauczyć. Chyba ma rację, bo doszedłem tylko do strony 326 w Prawach i Przepisach Porządkowych miast Ankh i Morpork.
Ściskam was serdecznie.
Twój syn Marchewa.
PS Ucałowania dla Blaszki.
Nie chodziło tylko o samotność, raczej o życie na odwrót.
Tak, to jest to, myślał Vimes.
Nocna Straż wstawała, kiedy reszta świata kładła się do łóżek, a szła spać, kiedy świt rozjaśniał pejzaż. Człowiek całe życie spędza na wilgotnych, mrocznych ulicach, w świecie cieni. Nocna Straż przyciągała ludzi, z tych czy innych powodów zdradzających skłonności do takiego trybu życia.
Dotarł do Strażnicy. Budynek był stary i zaskakująco obszerny, wbity między garbarnię a warsztat krawca, który wytwarzał podejrzane kostiumy ze skóry. Kiedyś musiał być imponujący, ale spora jego część stalą się z czasem niezdatna do zamieszkania. Patrolowały ją jedynie sowy i szczury. Motto nad drzwiami, napisane w starożytnej mowie miasta i niemal zatarte przez czas, brud i mech, dało się jednak odcyfrować:
Tłumaczyło się — według sierżanta Golona, który bywał w obcych krainach i uważał się za językowego eksperta — na „Chronić i służyć”.
Tak… Dawniej służba strażnicza musiała naprawdę coś znaczyć.
Sierżant Colon, myślał Vimes, potykając się w stęchłej ciemności. Oto człowiek, który lubi noc. Sierżant Colon trzydzieści lat szczęśliwego małżeństwa zawdzięczał temu, że pani Colon pracowała cały dzień, a on całą noc. Porozumiewali się liścikami. Zanim wyszedł na służbę, przygotowywał jej herbatę, a ona rankiem zostawiała mu w piekarniku gorące śniadanie. Mieli trójkę dorosłych dzieci, zrodzonych, jak się domyślał Vimes, dzięki wyjątkowo przekonującemu stylowi pisania.
Natomiast kapral Nobbs… No cóż, ktoś taki jak Nobby ma mnóstwo powodów, by nie dać się widzieć innym ludziom. Nad tym nie trzeba się specjalnie zastanawiać. Istniał tylko jeden powód, by nie twierdzić, że Nobby bliski jest królestwa zwierząt: taki, że królestwo zwierząt by wstało i odeszło jak najdalej.
Był jeszcze on sam, kapitan Vimes. Chudy, nieogolony zbiór złych nawyków, zamarynowanych w alkoholu. I to cała Nocna Straż. Ich trójka. Kiedyś liczyła dziesiątki, setki ludzi. A teraz — tylko trzech.
Potykając się, wszedł na schody, wymacał drogę do swojego gabinetu, osunął się na prehistoryczny skórzany fotel z wytartym siedzeniem, sięgnął do dolnej szuflady, znalazł butelkę, chwycił zębami korek, szarpnął, wypluł, pociągnął. Zaczął swój dzień pracy.
Świat zogniskował się wolno.
Życie to tylko chemia. Tu kropla, tam strużka, a wszystko się zmienia. Niewielki łyk sfermentowanych soków i nagle człowiek zdolny jest przeżyć kolejne parę godzin.
Dawno temu, kiedy była to przyzwoita dzielnica, jakiś ambitny właściciel oberży zapłacił magowi sporą sumę za świecący napis, z każdą literą w innym kolorze. Napis działał nierówno i na deszczu często następowało spięcie. W tej chwili E było jaskrawo różowe i migotało nieregularnie.
Vimes przyzwyczaił się do tego. Napis wydawał się częścią życia.
Przez chwilę obserwował migotanie światła na popękanym tynku, po czym uniósł nogę i ciężko tupnął sandałem w podłogę. Dwa razy.
Po kilku minutach stłumione sapanie dało mu znać, że sierżant Colon wspina się po schodach.
Vimes odliczał w milczeniu. Na szczycie schodów Colon zawsze zatrzymywał się na sześć sekund, żeby złapać oddech.
W siódmej sekundzie otworzyły się drzwi. Zza framugi wysunęło się okrągłe jak księżyc oblicze sierżanta.
Sierżanta Golona można by opisać tak: był człowiekiem, który — gdyby został wojskowym — w naturalny sposób ciążyłby do stanowiska sierżanta. Trudno by go sobie wyobrazić jako kaprala. Albo kapitana, skoro już o tym mowa. Gdyby nie trafił do wojska, wyglądałby jak stworzony do fachu, powiedzmy, rzeźnika, specjalisty od kiełbas; kogoś, u kogo szeroka, rumiana twarz i skłonność do pocenia się nawet na mrozie były właściwie rzeczą naturalną i pożądaną.
Colon zasalutował i bardzo starannie położył na biurku Vimesa pomiętą kartkę papieru. Wygładził ją.
— Dobry wieczór, kapitanie — powiedział. — Wczorajsze meldunki i w ogóle. I jeszcze ma pan oddać cztery pensy w Klubie Herbacianym.
— O co chodzi z tym krasnoludem, sierżancie? — spytał Vimes. Colon zmarszczył czoło.
— Jakim krasnoludem… ?
— Tym, który wstąpił do Straży. Nazywa się… Marchewa, czy jakoś tak.
— On? — Colon rozdziawił usta. — On jest krasnoludem? Zawsze uważałem, że nie można ufać tym kurduplom. Nabrał mnie, kapitanie. Musiał nakłamać co do swojego wzrostu. — Colon wierzył w wyższość ludzi wysokich, przynajmniej w kontaktach z niższymi od siebie.
— Wiecie, że dziś rano aresztował przewodniczącego Gildii Złodziei?
— Za co?
— Za to, jak zrozumiałem, że jest przewodniczącym Gildii Złodziei.
— A czy to przestępstwo? — zdziwił się sierżant.
— Myślę, że sobie porozmawiam z tym Marchewą — uznał Vimes.
— Nie widział go pan, sir? Mówił, że się panu zameldował.
— Ja… tego… musiałem być akurat zajęty. Mam sporo roboty.
— Oczywiście, sir — zgodził się uprzejmie Colon. Vimes zachował jeszcze tyle wstydu, że odwrócił wzrok i udał, że przegląda stosy papierów na biurku.
— Musimy go zdjąć z ulicy, i to jak najszybciej — wymamrotał. — Jak nie, gotów nam jeszcze zamknąć szefa Gildii Skrytobójców tylko za to, że zabija ludzi. Gdzie on jest?
— Posłałem go z kapralem Nobbsem, kapitanie. Kazałem pokazać, jak tu wszystko działa.
— Wypuściliście świeżego rekruta z Npbbym? — rzucił zniechęcony Vimes.
— Pomyślałem, sir… — zająknął się Colon. — Kapral Nobbs to doświadczony człowiek. Może go wiele nauczyć…
— Miejmy nadzieję, że chłopak uczy się z oporami. — Vimes wbił sobie na głowę zardzewiały żelazny hełm. — Idziemy.
Wychodząc ze Strażnicy, zauważyli drabinę pod ścianą oberży. Tęgi mężczyzna na szczycie klął pod nosem, mocując się ze świecącą literą.
— To E źle działa! — zawołał Vimes.
— Co?
— To E. A T skwierczy na deszczu. Trzeba je naprawić.
— Naprawić? A tak, naprawić. Właśnie tym się zajmuję. Naprawiam.
Strażnicy poczłapali przez kałuże. Brat Strażnica wolno pokręcił głową i mocniej chwycił śrubokręt.
Takich ludzi jak kapral Nobbs spotyka się we wszystkich siłach zbrojnych. Chociaż w stopniu encyklopedycznym opanowują wszelkie szczegóły regulaminów, zawsze się starają, by nie awansować powyżej — powiedzmy — kaprala. Nobbs zwykle mówił kątem ust. Palił bez przerwy, ale — co ciekawe — Marchewa zauważył, że każdy papieros Nobby’ego niemal natychmiast stawał się niedopałkiem i pozostawał tym niedopałkiem w nieskończoność. Chyba że został wetknięty za ucho, będące rodzajem nikotynowego cmentarzyska słoni. Przy rzadkich okazjach, kiedy Nobbs wyjmował niedopałek z ust, trzymał go w stulonej dłoni.
Był niski i krzywonogi. Przypominał trochę szympansa, którego nigdy nie zapraszają na herbatkę.
Trudno określić jego wiek. Ale sądząc po cynizmie i zmęczeniu światem, będących odpowiednikiem datowania węglem dla ludzkiej osobowości, miał jakieś siedem tysięcy lat.
— Ta trasa jest prosta — oświadczył, kiedy szli mokrą ulicą przez dzielnicę kupców. Nacisnął klamkę jakichś drzwi. Były zamknięte. — Mnie się trzymaj — dodał — a zobaczysz, jak trzeba się zachowywać. A teraz sprawdź drzwi po drugiej stronie.
— Aha. Rozumiem, panie kapralu. Musimy sprawdzić, czy ktoś nie zostawił otwartego sklepu.
— Szybko się uczysz, synu.
— Mam nadzieję, że uda się przyłapać złoczyńcę na gorącym uczynku — rzekł z zapałem Marchewa.
— No… tak — mruknął niepewnie Nobby.
— Ale jeśli znajdziemy otwarte drzwi, to powinniśmy chyba wezwać właściciela — mówił dalej Marchewa. — A jeden z nas zostanie, żeby pilnować towarów. Prawda?
— Tak? — Nobby rozpromienił się. — Ja to załatwię. Nie masz się o co martwić. A ty możesz iść i poszukać ofiary. Znaczy się właściciela. Sprawdził następne drzwi. Klamka ustąpiła pod naciskiem.
— W górach — powiedział Marchewa — kiedy złapali złodzieja, wieszali go za…
Urwał, z roztargnieniem stukając w klamkę. Nobby znieruchomiał.
— Za co? — zapytał z pełną grozy fascynacją.
— Nie pamiętam. Mama mówiła, że to i tak dla nich za mała kara. Kradzież jest Zła.
Nobby przeżył wiele słynnych rzezi, nie będąc tam, gdzie miały miejsce. Puścił klamkę i poklepał ją przyjaźnie.
— Mam! — krzyknął Marchewa. Nobby podskoczył.
— Co masz?
— Przypomniałem sobie z tym wieszaniem.
— Tak? — szepnął słabym głosem Nobby. — I co?
— Wieszali ich za ratuszem — wyjaśnił Marchewa. — Czasem na parę dni. Więcej już nie kradli, to pewne. I Bjorn Wręcemocnyjest twoim wujem.
Nobby oparł pikę o ścianę i sięgnął za ucho po niedopałek. Kilka spraw, uznał, należy wyjaśnić od razu.
— Dlaczego musiałeś zostać strażnikiem, chłopcze? — zaczął.
— Wszyscy mnie o to pytają — odparł Marchewa. — Wcale nie musiałem. Chciałem. To zrobi ze mnie Mężczyznę.
Nobby nigdy nikomu nie patrzył prosto w oczy. Teraz wpatrywał się zdumiony w prawe ucho Marchewy.
— Znaczy, nie uciekasz przed niczym i w ogóle? — upewnił się.
— Dlaczego miałbym przed czymś uciekać? Nobby zmieszał się na chwilę.
— Hm… Zawsze coś się znajdzie. Może… Może niesłusznie cię o coś oskarżyli? Może… — uśmiechnął się. — Na przykład ze sklepów tajemniczo zniknęły pewne drobiazgi, a ciebie o to obwiniali, bez żadnych dowodów, oczywiście. Albo w twoich rzeczach znaleźli pewne przedmioty, a ty nie miałeś pojęcia, skąd się tam wzięły. Takie historie… Nobby’emu możesz powiedzieć. A może… — Kapral szturchnął Marchewę w bok. — Może poszło o coś innego, co? Szersze la fem, co? Wpakowałeś dziewczynę w kłopoty?
— Ja… — zaczął Marchewa, ale przypomniał sobie, że owszem, należy mówić prawdę nawet takim dziwnym osobom jak Nobby, który wyraźnie nie wiedział, o co w niej chodzi. A prawda była taka, że przysporzył Blaszce kłopotów, chociaż dlaczego i w jaki sposób, pozostawało dla niego tajemnicą. Chyba za każdym razem, kiedy wychodził z groty Skałokruszów, słyszał, jak ojciec i matka na nią krzyczą. Wobec niego zawsze byli uprzejmi, ale chyba samo spotykanie się z nim sprowadzało na Blaszkę kłopoty.
— Tak — przyznał.
— Aha. To częsty przypadek — stwierdził z mądrą miną Nobby.
— Przez cały czas — uzupełnił Marchewa. — Właściwie to każdego wieczoru.
— A niech mnie — mruknął z podziwem kapral. Zerknął na Ochraniacz. — Dlatego kazali ci to nosić?
— Nie rozumiem.
— Nie przejmuj się. Każdy ma swój mały sekrecik. Albo duży, jak się okazuje. Nawet kapitan. Jest z nami tylko dlatego, że został Nisko Uderzony przez kobietę. Tak mówi sierżant. Nisko Uderzony.
— Ojej — westchnął Marchewa. To musiało boleć.
— Ale moim zdaniem to dlatego, że mówi, co myśli. I powiedział to o jeden raz za dużo, do Patrycjusza. Tak słyszałem. Powiedział, że Gildia Złodziei to tylko banda złodziei czy coś w tym rodzaju. Dlatego jest z nami. Ale naprawdę nie wiadomo. — Przyjrzał się w zadumie chodnikowi. — Gdzie się zatrzymałeś, chłopcze?
— U takiej starszej pani. Nazywa się Palm… Nobby zakrztusił się dymem, który poleciał mu nie tam, gdzie powinien.
— Na Mrokach? — wykrztusił. — Tam śpisz?
— Tak.
— Co noc?
— No, właściwie to co dzień. Tak.
— I przybyłeś, żebyśmy zrobili z ciebie mężczyznę?
— Tak!
— Nie wiem, czyby mi się podobała okolica, skąd pochodzisz.
— Proszę posłuchać, panie kapralu. — Marchewa zgubił się już zupełnie. — Przyszedłem, bo pan Varneshi mówił, że to najlepsza praca na świecie, pilnowanie prawa i wszystko. Miał rację, prawda?
— No… Co do tego… Znaczy, pilnowania Prawa… Znaczy, kiedyś tak, zanim mieliśmy te Gildie i całą resztę… Prawo, rozumiesz, teraz to jeszcze nie wszystko, znaczy… Sprawy są bardziej… Sam nie wiem. W zasadzie masz tylko potrząsać dzwonkiem i się nie wychylać.
Nobby westchnął. Potem odsapnął, zdjął z pasa klepsydrę i zerknął na przesypujące się szybko ziarnka piasku. Zaczepił ją z powrotem, zsunął z dzwonka skórzany tłumik i zadzwonił raz czy dwa, niezbyt głośno.
— Już dwunasta — szepnął. — I wszystko jest w porządku.
— To już koniec? — zapytał Marchewa, kiedy umilkły ciche echa.
— Mniej więcej. Mniej więcej. — Kapral zaciągnął się niedopałkiem.
— Żadnych pościgów po dachach w świetle księżyca? Żadnego skakania na kandelabry? Nic?
— Raczej nie. Nigdy nie robiłem czegoś takiego. Nikt nigdy mi o tym nie wspominał. — Nobby dmuchnął dymem. — Od biegania po dachach człowiek może się przeziębić na śmierć. Jeśli nie masz nic przeciw temu, wolę się trzymać dzwonka.
— Mogę też spróbować? — poprosił Marchewa.
Nobby był nieco wyprowadzony z równowagi. Tylko z tego powodu popełnił błąd i bez słowa wręczył Marchewie dzwonek.
Marchewa obejrzał go dokładnie, po czym energicznie pomachał nim nad głową.
— Już dwunasta! — ryknął. — 1 wszystkojeeest w porząąąądkuu!
Echa odbijały się po całej ulicy, aż wreszcie stłumiła je przerażająca, ciężka cisza. Gdzieś w ciemnościach zaszczekały psy. Zapłakało dziecko.
— Psst — syknął Nobby.
— Ale wszystko jest w porządku, prawda?
— Nie będzie, jeśli nie przestaniesz tak hałasować! Oddaj dzwonek!
— Nie rozumiem — wyznał Marchewa. — Proszę spojrzeć, w tej książce, którą dał mi pan Varneshi…
Sięgnął po Prawa i Przepisy Porządkowe. Nobby zerknął tylko i wzruszył ramionami.
— Nigdy o nich nie słyszałem — burknął. — A teraz lepiej zamknij paszczę. Nie możesz tak wrzeszczeć. Różni tacy mogliby usłyszeć. Chodź. Tędy.
Złapał Marchewę za ramię i pociągnął go ulicą.
— Jacy różni? — protestował Marchewa, opierając się lekko.
— Różni niedobrzy.
— Ale przecież jesteśmy Strażą!
— No właśnie! I nie chcemy się mieszać do spraw takich ludzi. Pamiętasz przecież, co się stało z Gaskinem.
— Nie pamiętam, co się stało z Gaskinem! — oznajmił zdumiony Marchewa. — Kto to jest Gaskin?
— Służył przed tobą — mruknął Nobby. Przygarbił się. — Biedak. Mogło się to przytrafić każdemu z nas. — Podniósł głowę i spojrzał na Marchewę. — A teraz przestań, słyszysz? To mi działa na nerwy. Pościgi w świetle księżyca, akurat.
Chyłkiem ruszył dalej. Normalnym sposobem poruszania się kaprala było skradanie się, a w tej chwili, skradając się chyłkiem, sprawiał niezwykłe wrażenie okulałego kraba.
— Ale… ale… — Marchewa był oszołomiony. — W tej książce piszą…
— Nie interesują mnie żadne książki — warknął Nobby. Marchewa był załamany.
— Przecież to jest Prawo…
Coś mu przerwało, niemal ostatecznie: topór, który wyfrunął z niskich drzwi obok i odbił się od muru po drugiej stronie ulicy. Równocześnie rozległ się dźwięk łamanego drewna i tłuczonego szkła.
— Hej, kapralu! — zawołał poruszony Marchewa. — Tam się biją! Nobby zerknął tylko.
— Oczywiście, że się biją — stwierdził. — To bar krasnoludów. Najgorszy z możliwych. Trzymaj się z daleka, chłopcze. Te małe łobuzy podstawią ci nogę, a potem skopią jak psa. Trzymaj się Nobby’ego, a on…
Chwycił Marchewę za ramię, przypominające pień drzewa. Miał wrażenie, że próbuje pociągnąć za sobą kamienicę.
Marchewa zbladł.
— Krasnoludy piją? I biją się?
— Pewno. Bez przerwy. I wyrażają się słowami, których nie użyłbym nawet wobec mojej najdroższej matki. Nie chciałbyś się z nimi spotykać, to banda… Nie wchodź tam!
Nikt nie wie, dlaczego krasnoludy, które w domu, w górach prowadzą spokojne, uporządkowane życie, zapominają o nim natychmiast, gdy tylko przeniosą się do miasta. Coś nachodzi nawet najbardziej nieskazitelnego górnika rudy i każe mu stale chodzić w kolczudze, nosić topór, zmieniać nazwisko na coś w rodzaju Gardłołapa Łydkopacza i zapijać się do ponurej nieprzytomności. Może powodem jest właśnie to, że w domu prowadzą życie spokojne i uporządkowane. Zapewne pierwszym marzeniem każdego młodego krasnoluda, który — po siedemdziesięciu latach pracy dla ojca gdzieś na dnie szybu — trafia do wielkiego miasta, jest najpierw napić się porządnie, a potem komuś dołożyć.
Bójka należała do tych przyjemnych krasnoludzkich walk z setką uczestników i półtorej setki sprzymierzeńców. Wrzaski, przekleństwa i brzęk toporów o stalowe hełmy mieszały się z głosami pijanej grupy przy kominku, która — kolejny krasnoludzki zwyczaj — śpiewała o złocie.
Nobby wpadł na Marchewę, który obserwował całą scenę ze zgrozą.
— Przecież tak tu wygląda co noc — powiedział Nobby. — Nie wtrącać się; tak mówi sierżant. To są ich ludowe obyczaje czy jakoś tak. Nie wolno się wtrącać w ludowe obyczaje.
— Ale… ale… — jąkał się Marchewa. — To przecież mój lud. W pewnym sensie. Jak im nie wstyd tak się zachowywać! Co sobie ludzie pomyślą?
— Myślimy, że to wredne małe dranie — wyjaśnił kapral. — A teraz chodź.
Ale Marchewa wszedł już w kłębiący się tłum. Przyłożył dłonie do ust i krzyknął coś w języku, którego Nobby nie rozumiał. Praktycznie każdy język, nie wyłączając jego ojczystego, pasowałby do tego opisu, ale w tym przypadku był nim krasnoludzki.
— Gr’duzk! Gr’duzk! aaK’zt ezem ke bur’k tze zim?[8]
Walczący znieruchomieli. Setka brodatych twarzy zwróciła się w stronę przygarbionego Marchewy. Irytacja mieszała się na nich z zaskoczeniem.
Pogięty dzban odbił się od jego półpancerza. Marchewa sięgnął w dół i bez widocznego wysiłku podniósł wyrywającą się postać.
— J’uk, ydtruz-t’rud-eztuza, hudr’zddezek drez’huk, huzukruk’t b’tduz g”ke’k me’ek b’tduzt’be’tk kce’drutk ke’hkt’d. aaDb’thuk?[9]
Żaden z krasnoludów nie słyszał jeszcze tylu naraz słów Dawnej Mowy z ust kogoś wyższego niż cztery stopy. Byli zdumieni.
Marchewa postawił agresywnego krasnoluda na podłodze. Miał łzy w oczach.
— Jesteście krasnoludami! — powiedział. — Krasnoludy nie powinny się tak zachowywać! Popatrzcie na siebie! Jak wam nie wstyd! Setka twardych szczęk opadła zgodnie.
— Tylko popatrzcie. — Marchewa pokręcił głową. — Wyobraźcie sobie wasze biedne, siwobrode matki, pracujące ciężko w wąskich tunelach, jak się zastanawiają, co ich synowie porabiają dziś wieczorem? Wyobraźcie sobie, co by pomyślały, gdyby was teraz zobaczyły. Wasze ukochane matki, które pierwsze was uczyły, jak trzymać kilof…
Nobby, znieruchomiały w progu, przerażony i oszołomiony, zdawał sobie sprawę z coraz głośniejszego pociągania nosami i stłumionych szlochów. Marchewa mówił dalej.
— …pewnie myślą sobie: Mój syn gdzieś spokojnie gra w domino…
Krasnolud obok niego, w hełmie ozdobionym sześciocalowy-mi kolcami, zapłakał cicho, roniąc łzy do piwa.
— I założę się, że już bardzo dawno żaden z was nie pisał do domu, a obiecywaliście pisać co tydzień…
Nobby odruchowo sięgnął po brudną chustkę i podał ją kra-snoludowi, który opierał się o ścianę i szlochał głośno.
— Wystarczy — zakończył łagodnie Marchewa. — Nie chciałbym być zbyt surowy, ale od dzisiaj będę tu zaglądał każdej nocy i spodziewam się zobaczyć odpowiednie krasnoludzkie zachowanie. Wiem, jak to jest, mieszkać daleko od domu, ale takich wyczynów nic nie usprawiedliwia. — Dotknął hełmu. — G’hruk, t’uk[10].
Uśmiechnął się promiennie i na wpół wyszedł, na wpół wypełzł z baru. Na ulicy Nobby postukał go w ramię.
— Nigdy więcej nie rób mi takich rzeczy — powiedział. — Jesteś w Straży Miejskiej! Mam dość tego całego Prawa!
— Ale to bardzo ważne — odparł z powagą Marchewa, maszerując za Nobbym, który wkradł się w węższą uliczkę.
— Ważniejsze jest pozostawać w jednym kawałku. Krasnoludzkie bary… Jeśli masz choć odrobinę rozsądku, mój chłopcze, zajrzysz tutaj. I siedź cicho.
Marchewa przyjrzał się budynkowi, przed którym stanęli. Był nieco odsunięty od ulicznego błota, a ze środka dobiegały odgłosy solidnego pijaństwa. Nad drzwiami wisiał odrapany szyld z wymalowanym bębnem.
— Tawerna, tak? — upewnił się po namyśle Marchewa. — Otwarta o tej porze?
— A czemu by nie? — Nobby pchnął drzwi. — Bardzo rozsądny pomysł. Pod Załatanym Bębnem.
— Znowu pijaństwo? — Marchewa pospiesznie kartkował książkę.
— Mam nadzieję — odparł Nobby. Skinął głową trollowi, zatrudnionemu tu jako rozgniatajlo[11]. — Dobry wieczór, Detrytus. Pokazuję nowemu, co tu jest ciekawego.
Troll stęknął i pomachał kamienną łapą.
Lokal Pod Załatanym Bębnem jest legendarny jako najsłynniejsza zakazana spelunka na Dysku. Jest też tak znany w mieście, że po niedawnych i nieuniknionych remontach, nowy właściciel poświęcił wiele czasu na odtworzenie oryginalnej patyny brudu, sadzy i trudniejszych do rozpoznania substancji na ścianach, a także sprowadził tonę wstępnie nadgniłej słomy na podłogę. Pijała tutaj zwykła grupa bohaterów, opryszków, najemników, desperados i bandytów, a jedynie mikroskopowa analiza pozwoliłaby odkryć, który jest którym. Gęste kłęby dymu wisiały w powietrzu, być może próbując uniknąć kontaktu ze ścianami.
Gwar rozmów przycichł odrobinę, kiedy do środka weszli dwaj strażnicy, ale po chwili wrócił do zwykłego poziomu. Jacyś kumple pomachali do Nobby’ego.
Kapral zauważył, że Marchewa pilnie pracuje.
— Co robisz? — zapytał zdziwiony. — Tylko bez żadnych opowiastek o matkach, jasne?
— Notuję — odparł ponuro Marchewa. — Mam notes.
— I bardzo dobrze. Spodoba ci się tutaj. Codziennie przychodzę tu na kolację.
— Jak pan pisze „w sprzeczności”, panie kapralu? — zapytał Marchewa, przewracając stronę.
— Wcale. — Nobby przeciskał się w stronę baru. W umyśle błysnęła mu rzadka iskierka wielkoduszności. — Czego chcesz się napić?
— Nie sądzę, żeby picie było rzeczą właściwą. Poza tym Mocne Napitki ogłupiają.
Wyczuł na karku czyjś przenikliwy wzrok. Obejrzał się i spojrzał w szerokie, obojętne, łagodne oblicze orangutana, który siedział przy barze z kuflem i miseczką orzeszków przed sobą. Przyjaźnie uniósł naczynie w stronę Marchewy, po czym opróżnił je hałaśliwie, układając dolną wargę w rodzaj chwytnego lejka i wydając dźwięk jak przy osuszaniu kanału.
Marchewa szturchnął Nobby’ego.
— Tam siedzi jakiś mał… — zaczął.
— Nie mów tego! Nie wymawiaj tego słowa! To bibliotekarz. Pracuje na Uniwersytecie. Wieczorami zagląda tu na kufelek.
— I ludziom to nie przeszkadza?
— A dlaczego niby? — zdumiał się Nobby. — Zawsze za siebie płaci, tak jak wszyscy.
Marchewa raz jeszcze zerknął na małpę. W jego mózgu tłoczyły się pytania, na przykład: gdzie trzyma pieniądze? Bibliotekarz pochwycił jego spojrzenie, źle je zrozumiał i delikatnie pchnął w stronę Marchewy miseczkę z orzeszkami.
Marchewa wyprostował się na całą swą imponującą wysokość i zajrzał do notatnika. Popołudnie spędzone na lekturze Praw i Przepisów Porządkowych nie poszło na marne.
— Kto jest właścicielem, gospodarzem, dzierżawcą lub dozorcą tego lokalu? — zwrócił się do Nobby’ego.
— Dozorcą? — zastanowił się niski strażnik. — Dzisiaj to będzie chyba Charley. A co?
Wskazał na wysokiego, potężnego mężczyznę o twarzy pokrytej siatką blizn; jej właściciel przerwał równe rozprowadzanie ścierką brudu po kuflach i mrugnął porozumiewawczo do Marchewy.
— Charley, to jest Marchewa — przedstawił kolegę Nobby. — Nocuje u Rosie Palm.
— Niby jak? Codziennie? — zdziwił się Charley. Marchewa odchrząknął.
— Jeśli zarządza pan tym lokalem — zaczął — to moim obowiązkiem jest poinformować, że zabieram pana do aresztu.
— Resztę z czego, przyjacielu? — spytał Charley, wciąż polerując szkło.
— Jest pan aresztowany — wyjaśnił Marchewa. — Zostaną panu przedstawione zarzuty dotyczące: jeden (punkt jeden), że dnia około osiemnastego grune’a w lokalu Pod Załatanym Bębnem przy ulicy Filigranowej a) podawał pan lub b) zezwalał na podawanie napojów alkoholowych po godzinie 12 (dwunastej) w nocy, naruszając przepisy Ustawy o Lokalach z Wyszynkiem (Godziny Otwarcia) z roku 1678, oraz jeden (punkt dwa) około osiemnastego grune’a w miejscu znanym jako Załatany Bęben przy ulicy Filigranowej podawał pan lub zezwalał na podawanie napojów alkoholowych w naczyniach o pojemności różnej od określonej przez wspomnianą wyżej Ustawę, oraz dwa (punkt jeden) około osiemnastego grune’a w lokalu Pod Załatanym Bębnem przy ulicy Filigranowej pozwalał pan klientom nosić nagą broń sieczną o długości ostrza powyżej 7 (siedmiu) cali, co narusza przepisy Rozdziału Trzeciego wymienionej Ustawy, i dwa (punkt dwa) około osiemnastego grune’a w lokalu Pod Załatanym Bębnem przy ulicy Filigranowej podawał pan napoje alkoholowe w lokalu nie przeznaczonym do sprzedaży i/lub konsumpcji wymienionych napojów, naruszając przepisy Rozdziału Trzeciego wyżej wzmiankowanej Ustawy.
Zapadła martwa cisza. Marchewa odwrócił kartkę i czytał dalej.
— Moim obowiązkiem jest także poinformowanie pana, że przed wymiarem sprawiedliwości zamierzam złożyć zeznanie, mogące doprowadzić do przedstawienia kolejnych zarzutów o naruszenie Ustawy o Zgromadzeniach Publicznych (Hazard) z roku 1567, o Lokalach Publicznych (Higiena) z 1433,1456,1463,1465, eee… i 1470 aż do 1690, a także… — zerknął z ukosa na bibliotekarza, który umiał wyczuć kłopoty i w tej chwili starał się jak najszybciej dopić swój kufel — …Ustawy o Zwierzętach Domowych i Udomowionych (Opieka i Ochrona) z roku 1673.
Milczenie, jakie nastąpiło, niosło w sobie to niezwykłe wrażenie nerwowego wyczekiwania, kiedy liczne towarzystwo pragnie się przekonać, co nastąpi za chwilę.
Charley z uśmiechem odstawił szklankę, na której brudne plamy zostały rozsmarowane do jasnego połysku, i spojrzał na Nobby’ego z góry.
Nobby starał się udawać, że jest tu zupełnie sam i że absolutnie nic go nie łączy z nikim, kto akurat mógłby stać obok i przypadkiem nosić taki sam mundur.
— O co mu chodzi ze sprawiedliwością? — spytał Charley. — Nie ma sprawiedliwości.
Zalękniony Nobby wzruszył ramionami.
— Nowy, co? — domyślił się Charley.
— Proszę nie stawiać oporu — zasugerował Marchewa.
— Osobiście nic do was nie mam — zapewnił Nobby’ego Char-ley. — To tylko… jak jej tam… Wczoraj był tu jeden mag i o tym mówił… Takie nierówne coś edukacyjne… — Zastanowił się. — Krzywa przyswajania wiedzy. Właśnie. Chodzi o krzywą przyswajania wiedzy. Detrytus, rusz swoje ciężkie dupsko i przyjdź tutaj.
Zwykle mniej więcej o tej porze w Załatanym Bębnie ktoś rzuca kuflem. I rzeczywiście, coś takiego się wydarzyło.
Kapitan Vimes biegł ulicą Krótką — najdłuższą w mieście, co ukazuje słynne z subtelności poczucie humoru w Morpork — a sierżant Colon potykał się za nim i protestował. Nobby stał przed Bębnem, przeskakując z nogi na nogę. W chwilach zagrożenia potrafił się przemieszczać z miejsca na miejsce, na pozór omijając dzielącą je przestrzeń, w sposób, który mógłby zawstydzić prosty transmiter materii.
— On się tam bije! — zawołał, chwytając kapitana za ramię.
— Całkiem sam? — spytał Vimes.
— Nie, ze wszystkimi! — krzyknął Nobby i podskoczył.
— Aha.
Sumienie podpowiadało: Jest was trzech. On nosi taki sam mundur. To jeden z twoich ludzi. Pamiętaj o biednym Gaskinie.
Inna część umysłu, znienawidzona i pogardzana, która jednak pozwoliła mu przeżyć w Straży ostatnie dziesięć lat, mówiła: Niegrzecznie jest się wtrącać. Zaczekamy, aż skończy, a potem zapytamy, czy potrzebna mu pomoc. Poza tym Straż z zasady nie miesza się do bójek. O wiele prościej jest wkroczyć później i aresztować wszystkich nieprzytomnych.
Z trzaskiem wypadło pobliskie okno, a oszołomiony zabijaka wylądował po drugiej stronie ulicy.
— Sądzę — rzekł kapitan — że trzeba działać szybko.
— Słusznie — przyznał sierżant Colon. — Tutaj człowieka może spotkać krzywda.
Przesunęli się ulicą kawałek dalej, gdzie trzaski pękającego drewna i brzęk tłuczonego szkła nie były tak głośne. Starannie unikali patrzenia sobie w oczy. Od czasu do czasu z tawerny dobiegał wrzask, a niekiedy tajemniczy dźwięk, jakby ktoś kolanem uderzył w gong.
Stali po kostki w zakłopotanym milczeniu.
— Mieliście w tym roku jakieś wakacje, sierżancie? — zapytał w końcu Vimes, kołysząc się lekko na piętach.
— Tak jest, sir. W zeszłym miesiącu wysłałem żonę do Quirmu, do ciotki.
— Podobno ładnie tam o tej porze roku.
— Tak jest.
— Wszystkie te geranie i co tam jeszcze…
Jakaś postać wypadła górnym oknem i zwaliła się na bruk.
— To chyba tam mają kwiatowy zegar słoneczny, prawda? — zapytał desperacko kapitan.
— Tak, sir. Bardzo ładny, sir. Cały z małych kwiatuszków, sir. Rozległ się odgłos, jakby coś uderzało o coś innego, wiele razy, czymś ciężkim i drewnianym. Vimes skrzywił się nerwowo.
— Chyba nie byłby szczęśliwy w Straży — stwierdził pocieszająco sierżant.
Drzwi Załatanego Bębna wyrywano w bójkach tak często, że niedawno zamontowano je na specjalnie hartowanych zawiasach. Fakt, że następne straszliwe uderzenie wyrwało z muru całe drzwi razem z futryną, dowodził tylko, że zmarnowano sporo pieniędzy. Postać leżąca wśród odłamków spróbowała unieść się na łokciach, stęknęła i opadła.
— Zdaje się, że już po… — zaczął kapitan.
— To ten piekielny troll — przerwał mu Nobby.
— Co? — nie zrozumiał Vimes.
— To troll! Ten, który pilnuje wejścia!
Podeszli z najwyższą ostrożnością.
W samej rzeczy, był to Detrytus, Rozgniatajło Załatanego Bębna.
Bardzo trudno jest zranić istotę, która — praktycznie rzecz biorąc — jest ruchomym głazem. Komuś się to jednak udało. Powalony troll jęczał, jakby pocierał o siebie dwie cegły.
— Warte zapisu w podręczniku — stwierdził niejasno sierżant. Cała trójka obejrzała się i popatrzyła na jasno oświetlony prostokąt, gdzie niedawno tkwiły drzwi. W głębi wyraźnie się uspokoiło.
— Nie myślicie chyba — powiedział sierżant — że on wygrywa? Kapitan mężnie wysunął podbródek.
— Jesteśmy to winni naszemu koledze i funkcjonariuszowi — oznajmił. — Musimy wejść i sprawdzić.
Ktoś pisnął im za plecami. Zobaczyli Nobby’ego, podskakującego na jednej nodze i masującego stopę.
— Co z wami, kapralu? — zdziwił się Vimes.
Sierżant Colon zrozumiał. Chociaż Straż zwykle prezentowała ostrożną służalczość, w grupie nie było ani jednego człowieka, który kiedyś tam nie znalazł się po niewłaściwym końcu pięści Detrytusa. Nobby próbował tylko rozegrać zatrzymanie podejrzanego zgodnie z najlepszymi tradycjami policjantów na całym świecie.
— Kopnął go w klejnoty, sir — wyjaśnił.
— Skandal — mruknął niewyraźnie kapitan. Zawahał się. — Czy trolle mają klejnoty?
— Może mi pan wierzyć, sir.
— Coś podobnego… Matka Natura miewa czasem niezwykłe pomysły, nieprawdaż…
— Święta racja, sir — przyznał posłusznie sierżant.
— A teraz… — Kapitan dobył miecza. — Naprzód!
— Tak jest!
— Was to także dotyczy, sierżancie.
— Tak jest.
Było to może najostrożniejsze wejście w całej historii wojskowych manewrów, na samym dole skali, na której szczycie znajdują się takie wyczyny jak Szarża Lekkiej Brygady.
Wszyscy trzej wyjrzeli czujnie zza wyłamanych drzwi.
Kilka osób leżało rozciągniętych na podłodze i tym, co pozostało ze stołów. Ci, którzy wciąż jeszcze zachowali przytomność, byli z tego powodu dość nieszczęśliwi.
Marchewa stał pośrodku sali. Jego zardzewiała kolczuga była porwana, stracił hełm, kołysał się lekko na boki, a jedno oko już zaczynało mu puchnąć. Rozpoznał jednak dowódcę. Opuścił na podłogę słabo protestującego klienta, którego trzymał, i zasalutował.
— Melduję posłusznie trzydzieści jeden przypadków Naruszania Spokoju Publicznego, pięćdziesiąt sześć przypadków Obraźliwego Zachowania, czterdzieści jeden przypadków Utrudniania Funkcjonariuszowi Straży Wykonywania Obowiązków, trzynaście przypadków Rozboju z Użyciem Niebezpiecznego Narzędzia, sześć przypadków Złośliwego Zwlekania i… i… kapral Nobbs nie pokazał mi, jak działa cokolwiek.
Przewrócił się na plecy, łamiąc stolik.
Kapitan Vimes odkaszlnął. Nie był pewien, co właściwie powinni teraz zrobić. O ile wiedział, Straż nigdy jeszcze nie znalazła się w takiej sytuacji.
— Myślę, że trzeba mu dać się napić, sierżancie — rzekł.
— Tak jest.
— I dla mnie coś przynieście.
— Tak jest.
— Sami też się napijcie.
— Tak jest.
— A wy, kapralu, jeśli… Co ty wyprawiasz?
— Przeszukuję ciała, sir — odparł pospiesznie Nobby. — Może znajdę jakieś dowody rzeczowe albo co.
— W ich sakiewkach?
Nobby schował ręce za plecami.
— Nigdy nie wiadomo, sir.
Tymczasem sierżant natrafił wśród szczątków na jakimś cudem ocalałą butelkę i wlał większość jej zawartości między wargi Marchewy.
— Co z nimi zrobimy, kapitanie? — zapytał przez ramię.
— Nie mam bladego pojęcia — odparł Vimes i usiadł ciężko. Areszt w strażnicy mógł pomieścić najwyżej sześć bardzo niedużych osób, zresztą wyłącznie takie udawało się zwykle zamknąć. Podczas gdy ci…
Rozejrzał się z rozpaczą. Oto Nork Falownik, leży pod stołem i wydaje z gardła cichy bulgot. Oto Wielki Henri. A tam Łapacz Simmons, jeden z najstraszniejszych zabijaków w mieście. Ogólnie rzecz biorąc, nie byli to ludzie, w pobliżu których warto byłoby się znaleźć, kiedy się obudzą.
— Moglibyśmy poderżnąć im gardła, panie kapitanie — zaproponował Nobby, weteran dziesiątków rezydualnych pól bitewnych. Znalazł właśnie nieprzytomnego uczestnika walki, mniej więcej odpowiedniego rozmiaru, i ostrożnie zdejmował mu buty, które wyglądały na całkiem nowe ł też mniej więcej odpowiedniego rozmiaru.
— To byłoby całkowicie niesłuszne — stwierdził Vimes. Nie był pewien, jak właściwie należy się zabrać do podrzynania gardła. Nigdy dotąd nie pojawiła się taka możliwość. — Nie — zdecydował. — Myślę, że wypuścimy ich po udzieleniu napomnienia. Ktoś jęknął głośno pod ławką.
— Poza tym — podjął szybko kapitan — powinniśmy jak najprędzej odprowadzić naszego powalonego towarzysza w bezpieczne miejsce.
— Słuszna uwaga — zgodził się sierżant. Na uspokojenie nerwów pociągnął z butelki.
We dwóch zdołali jakoś unieść Marchewę i pokierować jego uginające się nogi na schody. Zgięty pod ciężarem Vimes obejrzał się na Nobby’ego.
— Kapralu Nobbs — wysapał. — Dlaczego kopiecie leżących?
— Tak jest bezpieczniej — wyjaśnił Nobby.
Nobby’emu już dawno wytłumaczono, na czym polega uczciwa walka i że nie należy bić pokonanego przeciwnika. Twórczo przemyślał te reguły w odniesieniu do kogoś mającego cztery stopy wzrostu i mięśnie napięte jak cienka gumka.
— Przestańcie. Udzielicie tym opryszkom napomnienia.
— Ale jak, sir?
— No więc… — Kapitan zastanowił się. Nie miał pomysłu. Nigdy jeszcze tego nie robił. — Wykonajcie polecenie — warknął. — Czy stale muszę wam wszystko tłumaczyć?
Nobby został sam na schodach. Pomrukiwanie i jęki w sali wskazywały, że ludzie zaczynają się budzić. Nobby myślał szybko.
Pogroził cienkim jak słomka palcem.
— Niech to będzie dla was nauczką — powiedział. — Nie róbcie tego więcej.
I rzucił się do ucieczki.
W mroku pośród krokwi bibliotekarz w zadumie poskrobał się po głowie. Życie okazało się pełne niespodzianek. Miał zamiar z zainteresowaniem śledzić rozwój wypadków. Zamyślony, obrał stopami orzeszka, zakołysał się i zniknął w ciemności.
Najwyższy Wielki Mistrz wzniósł ręce. — Czy Kadzielnice Przeznaczenia zostały rytualnie oczyszczone, aby wszelkie Złe i Nie Skupione Myśli mogły być wygnane z tego Uświęconego Kręgu?
— Jasne.
Najwyższy Wielki Mistrz opuścił ręce.
— Jasne? — powtórzył.
— Jasne — potwierdził z satysfakcją brat Szambownik. — Sam to załatwiłem.
— Powinieneś powiedzieć: Tak, o Najwyższy — upomniał go Najwyższy Wielki Mistrz. — Ile razy mam ci powtarzać, że jeśli nie okażesz odrobiny entuzjazmu…
— Tak jest, masz słuchać, co ci mówi Najwyższy Wielki Mistrz — wtrącił brat Strażnica, spoglądając gniewnie na nieposłusznego brata.
— Przez parę godzin czyściłem te kadzielnice — mruczał brat Szambownik.
— Mówcie dalej, proszę, o Najwyższy Wielki Mistrzu — przerwał mu brat Strażnica.
— Doskonale — zgodził się Najwyższy Wielki Mistrz. — Dzisiaj spróbujemy dokonać kolejnego próbnego przywołania. Ufam, że przynieśliście odpowiednie surowce, bracia?
— …szorowałem i szorowałem, a teraz nawet mi nie podziękują…
— Wszystko poukładane, Najwyższy Wielki Mistrzu — zapewnił brat Strażnica.
Istotnie; Wielki Mistrz musiał przyznać, że tym razem bracia wyraźnie przyłożyli się do pracy. Najlepsze miejsce przypadło świetlnemu szyldowi tawerny, którego usunięcie, pomyślał Wielki Mistrz, powinno wzbudzić jakąś reakcję okolicznych mieszkańców. W tej chwili E miało kolor upiornie różowy i na przemian zapalało się i gasło.
— Ja to zdobyłem — oświadczył z dumą brat Strażnica. — Myśleli, że naprawiam albo co, aleja wyciągnąłem śrubokręt i…
— Dobra robota — pochwalił go Najwyższy Wielki Mistrz. — Dowodzi inicjatywy.
— Dziękuję, Najwyższy Wielki Mistrzu — rozpromienił się brat Strażnica.
— …palce sobie pozdzierałem do krwi, całe są czerwone i popękane. A jeszcze nie oddali mi tych trzech dolarów, nikt nawet nie powiedział…
— Teraz — rzekł Najwyższy Wielki Mistrz, zerkając do księgi — zapoczątkujemy rozpoczęcie. Zamknij się, bracie Szambowniku.
Każde miasto w multiversum ma dzielnicę podobną do Mroków w Ankh-Morpork. Zwykle jest to najstarsza cześć, gdzie ulice wiernie podążają wzdłuż oryginalnych szlaków średniowiecznych krów idących do wodopoju, a nazywają się Rzeźnicza, Gawronią czy Zaułek Sniggsa…
Tak właśnie wygląda większa część Ankh-Morpork. Ale Mroki są takie jeszcze bardziej — jak rodzaj czarnej dziury w przesiąkającym mury bezprawiu. Ujmijmy to tak: nawet przestępcy bali się tam chodzić ulicami. Straż nie stawiała tam nawet stopy.
Całkiem przypadkiem stawiała tam stopy właśnie teraz. Niezbyt pewne stopy. Mieli za sobą ciężką noc i okres uspokajania nerwów. W tej chwili zyskali pewną stabilność — każdy z czwórki polegał na trzech kolegach, że utrzymają go w pionie i na właściwym kursie. Kapitan Vimes oddał butelkę sierżantowi.
— Wstyd mi, mi, mi… — Zastanowił się chwilę. — Za was — dokończył. — Pijany prze-prze-prze-przed-przełożonym.
Sierżant spróbował odpowiedzieć, ale wydobył z siebie tylko ciąg esów.
— Odprowadzicie się do aresztu. — Kapitan Vimes odbił się od ściany i surowym wzrokiem zmierzył cegły. — Ten mur mnie zaatakował — oznajmił. — Ha! Myślisz, że taki z ciebie twardziel? Jestem przedstawicielem prawa, wyobraź sobie, a my nie-nie…
Mrugnął powoli raz czy dwa.
— Co takiego my nie, sierżancie? — zapytał.
— Nie narażamy się? — podpowiedział Colon.
— Nie, to drugie. Mniejsza z tym. W każdym razie nikomu. — Niewyraźne obrazy przesuwały się w myślach: pokój pełen kryminalistów, ludzi, którzy z niego drwili, których samo istnienie go obrażało i złościło od lat, a teraz leżeli na podłodze i jęczeli. Nie był pewien, jak do tego doszło, ale jakaś niemal zapomniana część osobowości, jakiś o wiele młodszy Vimes w jasnym, lśniącym półpancerzu i z wielkimi ambicjami, Vimes, którego uważał za dawno utopionego w alkoholu, nagle się ocknął.
— Coś, coś, coś, coś wam powiem, sierżancie, co? — zaproponował.
— Sir…
Wszyscy czterej odbili się łagodnie od kolejnego muru i podjęli wolny marsz. Przypominali kraba.
— To miasto. To miasto. To miasto, sierżancie. To miasto jest, jest, no, jest Kobietą, sierżancie. Właśnie. Kobietą, sierżancie. Starą, zaniedbaną ślicznotą. Ale kiedy się w niej zakochacie, wtedy, wtedy, wtedy da wam kopa w zęby…
— Niby kobietą? — powtórzył Colon. Myślowy wysiłek wykrzywił mu spoconą twarz.
— Ale jest na osiem mil szerokie, sir. I ma w środku rzekę. I jeszcze dużo domów i takich różnych, sir — tłumaczył rozsądnie.
— Zaraz, zaraz, zaraz. — Vimes niepewnie pogroził sierżantowi palcem. — Nigdy nie nie nie mówiłem, że to mała kobieta, prawda? Bądźcie uczciwy.
Machnął butelką. Kolejna przypadkowa myśl eksplodowała w pianie jego umysłu.
— W każdym razie pokazaliśmy im — stwierdził z dumą, kiedy we czterech zaczęli na ukos wędrować w stronę przeciwnego muru. — Daliśmy im szkołę. Długo zapamiętają tę lekcję, co?
— Pewno — zgodził się sierżant, choć bez entuzjazmu. Wciąż się zastanawiał nad życiem seksualnym zwierzchnika.
Ale Vimesa ogarnął nastrój, w którym nie potrzebował zachęty.
— Ha! — wrzasnął w stronę ciemnych zaułków. — Nie spodobało się wam, co? Posmakowaliście własnego lekarstwa! A teraz butelkujcie się we własnym sosie!
Cisnął pustą butelkę w powietrze.
— Już druga! — ryknął. — I wszystko jest w porządku!
Była to szokująca wiadomość dla rozmaitych mrocznych postaci, od jakiegoś czasu śledzących dyskretnie czterech strażników. Jedynie zdumienie sprawiło, że nie okazali zainteresowania w sposób wyraźny i surowy. Ci ludzie to strażnicy, myślały owe postacie; mają hełmy jak należy i całą resztę, a jednak weszli tutaj, na Mroki. Dlatego obserwowano ich z fascynacją, z jaką stado wilków może się przyglądać garstce owiec, które nie tylko wybiegły na polanę, ale w dodatku skaczą wesoło i meczą. Wynikiem miała być, oczywiście, baranina, ale na razie ciekawość odroczyła nieco egzekucję.
Marchewa uniósł obolałą głowę.
— Gdzie jesteśmy? — wystękał.
— W drodze do domu — wyjaśnił sierżant. Spojrzał na pogiętą, nadgryzioną przez robaki i podrapaną nożami tabliczkę na ścianie. — Idziemy teraz, idziemy, idziemy… Aleją Narzeczonej.
— Aleja Narzeczonej nie jest po drodze do domu — wybełkotaj Nobby. — Nie chcemy chodzić Aleją Narzeczonej, to na Mrokach. Jak nas przyłapią w Alei Narzeczonej…
Nastąpiła krótka, straszna chwila, kiedy świadomość dokonała lodowatego dzieła, na które zwykle potrzeba długiego snu i paru kufli czarnej kawy. Wszyscy trzej, jak na bezgłośnie wydany rozkaz, skupili się bliżej Marchewy.
— Co teraz zrobimy, kapitanie? — zapytał Colon.
— Ehem… Możemy wołać o pomoc… — zaproponował niepewnie Vimes.
— Niby tutaj?
— Macie rację…
— Musieliśmy skręcić ze Srebrnej w lewo, zamiast na prawo — domyślił się Nobby.
— Nieprędko drugi raz popełnimy taki błąd — stwierdził kapitan. I natychmiast tego pożałował.
Usłyszeli czyjeś kroki. Z lewej strony ktoś zachichotał.
— Musimy ustawić się w kwadrat — polecił Vimes. Wszyscy spróbowali ustawić się w punkt.
— Zaraz! Co to było?! — zawołał sierżant Colon.
— Co?
— O, teraz znowu. Taki skórzasty odgłos.
Kapitan Vimes starał się nie myśleć o kapturach i garotach.
Wiedział, że istnieje wielu bogów. Każdy fach miał swojego. Był bóg żebraków, bogini nierządnic, bóg złodziei, prawdopodobnie nawet bóg skrytobójców.
Zastanowił się, czy w tym ogromnym panteonie istnieje może bóg skłonny spojrzeć łaskawym okiem na znajdujących się w trudnej sytuacji i w zasadzie niewinnych przedstawicieli prawa, którzy wyraźnie mieli wkrótce zginąć.
Pewnie nie ma, myślał z goryczą. Coś takiego nie jest dostatecznie eleganckie dla bogów. Żaden bóg nie da się złapać na opiece nad jakimś smętnym gnojkiem, który stara się jak może za garść dolarów miesięcznie. Bogowie myślą tylko o chytrych draniach, którzy za ciężką pracę uważają wydłubanie z oprawy Rubinowego Oka Króla Skórka, nie o ofermach bez wyobraźni, którzy co noc szlifują krawężniki…
— Raczej szeleszczący — stwierdził sierżant, który lubił dokładność.
A potem zabrzmiał inny głos…
…głos wulkanu, może głos wrzącego gejzeru, w każdym razie długi i głośny, raczej ryk niż głos, niczym miechy w kuźni Tytanów…
…ale nie był tak straszny jak światło, niebieskobiałe i takie, które wypala cienie żyłek z gałek ocznych na całej wewnętrznej powierzchni czaszki.
Jedno i drugie trwało dobre kilkaset lat. I urwało się.
Ciemność wypełniły fioletowe plamy i — kiedy uszy odzyskały zdolność słyszenia — ciche brzęknięcia.
Przez chwilę strażnicy trwali w absolutnym bezruchu.
— No, no… — powiedział w końcu słabym głosem kapitan. Po kolejnej chwili polecił bardzo wyraźnie, precyzyjnie artykułując wszystkie spółgłoski:
— Sierżancie, weźcie kilku ludzi i zbadajcie to.
— Co zbadać, sir? — zapytał Colon.
Jednak kapitan zdążył sobie uświadomić, że jeśli sierżant weźmie kilku ludzi, to on, Vimes, zostanie całkiem sam.
— Nie. Mam lepszy pomysł: pójdziemy wszyscy.
Poszli wszyscy.
Teraz, kiedy ich oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, widzieli przed sobą niewyraźne czerwone lśnienie.
Okazało się, że to stygnący szybko mur. Kawałki wyżarzonych cegieł, kurcząc się, odpadały ze stukiem.
Nie to było najgorsze. Najgorsze okazało się to, co zobaczyli na murze.
Popatrzyli na to.
Patrzeli długo.
Do świtu pozostała jeszcze godzina czy dwie i nikt nawet nie sugerował, żeby w ciemności szukać drogi powrotnej. Czekali przy murze. Przynajmniej był ciepły.
Starali się na niego nie patrzeć.
W końcu Colon przeciągnął się niepewnie.
— Uszy do góry, kapitanie — powiedział. — Mogło być gorzej. Vimes dokończył butelkę — bez skutku. Są takie odmiany trzeźwości, których zwyczajnie nie da się naruszyć.
— Pewnie — zgodził się. — To mogliśmy być my.
Najwyższy Wielki Mistrz otworzył oczy.
— Raz jeszcze — oznajmił — osiągnęliśmy sukces.
Wybuchły okrzyki radości. Brat Strażnica i brat Palcy chwycili się pod ręce i podskakiwali dziko w magicznym kręgu. Najwyższy Wielki Mistrz odetchnął głęboko. Najpierw marchewka, pomyślał, a teraz kij. Lubił kij.
— Cisza! — zawołał. — Bracie Strażnico i bracie Palcy, przerwijcie ten haniebny pokaz! A reszta niech się uciszy!
Uspokoili się jak rozbrykane dzieci, które właśnie zobaczyły, że do klasy wszedł nauczyciel. A potem uspokoili się o wiele bardziej — jak dzieci, które zobaczyły minę nauczyciela.
Najwyższy Wielki Mistrz odczekał, aż w pełni uświadomią sobie jego gniew. Potem przeszedł między nimi.
— Jak sądzę — rzekł — wydaje się nam, że dokonaliśmy tu czegoś magicznego, co? Hmm? Bracie Strażnico? Brat Strażnica nerwowo przełknął ślinę.
— Tego, no… mówiliście, że tego, znaczy się…
— Jeszcze niczego nie dokonaliście!
— No niby nie, tego… — Brat Strażnica zadygotał.
— Czy prawdziwi magowie skaczą tak po każdym skromnym zaklęciu i czy śpiewają Jeszcze jeden, jeszcze jeden”, bracie Strażnico? No?
— Kiedy my, tego, byliśmy trochę…
Najwyższy Wielki Mistrz odwrócił się na pięcie.
— Czy gapią się lękliwie na deski, bracie Tynkarzu? Brat Tynkarz zwiesił głowę. Nie wiedział, że ktoś to zauważył. Kiedy napięcie osiągnęło odpowiedni poziom, zbliżony do cięciwy, Najwyższy Wielki Mistrz cofnął się o krok.
— Po co ja się przejmuję? — powiedział, kręcąc głową. — Mogłem przecież wybrać każdego. Mogłem poszukać najlepszych. A skończyłem z gromadą dzieciaków.
— Tego, zaraz — wtrącił brat Strażnica. — Przecież żeśmy się starali, znaczy się, naprawdę żeśmy się koncentrowali. Prawda, chłopaki?
— Tak jest — odpowiedzieli chórem.
Najwyższy Wielki Mistrz przyjrzał się im surowo.
— Nie ma w naszym Bractwie miejsca dla braci, którzy nie stoją za nami całkowicie — ostrzegł.
Z niemal dotykalną ulgą bracia — jak przerażone owce, które zobaczyły, że ktoś otworzył bramę w ogrodzeniu i mogą wybiec — zaczęli potakiwać.
— O to nie ma zmartwienia, wasza najwyższość — zapewnił gorąco brat Strażnica.
— Oddanie musi być naszym hasłem — oświadczył Najwyższy Wielki Mistrz.
— Oddanie. Jasne — zgodził się brat Strażnica. Szturchnął brata Tynkarza, który wędrował wzrokiem wzdłuż listwy podłogowej.
— Co? Aha. Tak. Hasłem. Oczywiście — zapewnił brat Tynkarz.
— A także zaufanie i braterstwo — dodał Najwyższy Wielki Mistrz.
— Tak. One też — potwierdził brat Palcy.
— Zatem — podjął Najwyższy Wielki Mistrz — jeśli jest wśród nas ktoś nie dość chętny, mało, nie dość gorliwy, by kontynuować nasze dzieło, niech wystąpi teraz.
Nikt się nie ruszył.
Mam ich! O bogowie, dobry w tym jestem, myślał Najwyższy Wielki Mistrz. Umiem grać na ich małych umysłach jak na cymbałach. Zadziwiająca jest ta moc przeciętności. Kto by przypuszczał, że słabość jest większą potęgą niż siła? Ale trzeba wiedzieć, jak nią pokierować. A ja wiem.
— Dobrze więc — powiedział. — A teraz powtórzymy Przysięgę.
Poprowadził jąkające się, przestraszone głosy, z aprobatą dostrzegając, jak zduszonym tonem wymawiają „figgin”. Czujnie też obserwował brata Palcego.
Jest odrobinę bardziej inteligentny od pozostałych, myślał. A przynajmniej odrobinę mniej łatwowierny. Muszę uważać, żeby zawsze wychodzić ostatni. Nie życzyłbym sobie przecież, żeby wpadł na chytry pomysł śledzenia mnie aż do domu.
Trzeba wyjątkowego umysłu, by rządzić takim miastem jak Ankh-Morpork. I lord Vetinari miał taki umysł. W końcu był wyjątkowym człowiekiem. Pomniejszych możnowładców zdumiewał i rozwścieczał do tego stopnia, że już dawno zrezygnowali z prób zamordowania go i teraz tylko walczyli o pozycję między sobą. Zresztą każdy skrytobójca, który zaatakowałby Patrycjusza, miałby wiele kłopotów ze znalezieniem ciała, by wbić w nie sztylet.
Inni możni pożywiali się skowronkami nadziewanymi pawimi języczkami, a lord Vetinari uważał, że szklanka przegotowanej wody i pół kromki suchego chleba jest posiłkiem krzepiącym i eleganckim.
To było przerażające. Zdawało się, że nie ma żadnych wad, a w każdym razie nikt nie zdołał ich odkryć. Można by się spodziewać, że z taką bladą, końską twarzą będzie miał skłonności do pejczów, igieł i młodych kobiet w lochach. Inni możnowładcy by się z tym pogodzili. W końcu nie ma nic złego w pejczach i igłach, byle z umiarem. Ale Patrycjusz ewidentnie spędzał wieczory na czytaniu raportów, a przy specjalnych okazjach, kiedy uznał, że wytrzyma podniecenie, grywał w szachy.
Ubierał się na czarno. Nie była to czerń szczególnie imponująca, jaką nosili najlepsi skrytobójcy, ale poważna, trochę wytarta czerń człowieka, który rankiem nie chce marnować czasu na zastanawianie się, co włożyć. A trzeba by wstać naprawdę wcześnie, żeby być na nogach przed Patrycjuszem; rozsądniej byłoby w ogóle się nie kłaść.
Był jednak popularny — w pewnym sensie. Pod jego ręką, po raz pierwszy od tysiąca lat, Ankh-Morpork funkcjonowało. Może niezbyt sprawiedliwie czy demokratycznie, ale działało. Dbał o nie tak, jak dba się o ozdobne krzewy, tu podpierając gałąź, tam przycinając niesforny pęd. Mówiono, że tolerował absolutnie wszystko, z wyjątkiem czegokolwiek, co zagrażało miastu[12]. I oto nadeszło…
Przez długą chwilę wpatrywał się w wypaloną ścianę, a krople deszczu ściekały mu z brody i przesiąkały przez ubranie. Za jego plecami kręcił się nerwowo Wonse.
Długa, wąska dłoń o błękitnych żyłkach zbliżyła się do muru i czubki palców obrysowały cienie.
Właściwie nie cienie, ale sylwetki. Zewnętrzny kontur był bardzo wyraźny. Wewnątrz pozostał znajomy deseń cegieł; na zewnątrz jednak coś przetopiło mur w dość estetyczną substancję ceramiczną, nadając starym tynkom gładką, lustrzaną powierzchnię.
Kształty wyrysowane cegłami ukazywały sylwetki sześciu ludzi znieruchomiałych w pozach zaskoczenia. Uniesione ręce wyraźnie ściskały noże i jatagany.
Patrycjusz w milczeniu obejrzał kopczyk popiołu pod stopami. Kilka pasemek roztopionego metalu mogło być tymi właśnie groźnymi narzędziami, tak wyraźnie wytrawionymi w murze.
— Hm — powiedział.
Kapitan Vimes z szacunkiem przeprowadził go przez drogę, do Zaułka Pewnego Szczęścia, gdzie wskazał Dowód Rzeczowy A, czyli…
— Odciski stóp — wyjaśnił. — Chociaż to niezbyt dokładne określenie. Należałoby raczej powiedzieć: pazurów. Można się nawet posunąć do nazwania ich szponami.
Patrycjusz przyglądał się śladom w błocie. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
— Rozumiem — stwierdził w końcu. — A co pan o tym sądzi, kapitanie?
Kapitan miał pewną teorię. W ciągu kilku godzin przed świtem rozważył nawet kilka teorii, poczynając od przekonania, że popełnił błąd, przychodząc na świat.
A potem szary brzask przesączył się nawet na Mroki, a on sam wciąż był żywy i nie ugotowany, więc rozejrzał się z wyrazem idiotycznej ulgi na twarzy i o dwa łokcie od siebie zobaczył te ślady. Nie była to najlepsza chwila na trzeźwość.
— No cóż, sir — zaczął. — Wiem, że smoki wyginęły tysiące lat temu, ale…
— Tak? — Patrycjusz zmrużył oczy.
— Ale, sir — brnął dalej Vimes — kłopot w tym, czy one to wiedzą. Sierżant Colon twierdzi, że słyszał skórzasty odgłos na moment przed, tego… wykroczeniem.
— Uważa więc pan, że wymarły, a może całkiem mityczny smok przyleciał do miasta, wylądował w tym wąskim zaułku, spalił grupę przestępców i odfrunął? Można powiedzieć, że zaprezentował prawdziwie społeczną postawę.
— Jeśli tak pan to ujmuje…
— O ile pamiętam, legendarne smoki to samotnicy, unikający ludzi i zamieszkujący niedostępne, mało znane tereny. Raczej nie były stworzeniami miejskimi.
— Raczej nie, sir — zgodził się Vimes.
Powstrzymał się od komentarza, ie gdyby ktoś szukał naprawdę niedostępnego, mało znanego terenu, to Mroki świetnie pasowały do opisu.
— Poza tym — dodał lord Vetinari — można by się spodziewać, że ktoś go zauważy, prawda?
Kapitan skinął głową w stronę muru i strasznego portretu grupowego.
— Chce pan powiedzieć: poza nimi, sir?
— Moim zdaniem chodzi o jakąś wojnę — zdecydował Patrycjusz. — Pradopodobnie konkurencyjny gang wynajął maga. Drobne lokalne kłopoty.
— Być może powiązane z tymi dziwnymi kradzieżami, sir — podpowiedział Wonse.
— Ale są jeszcze ślady, sir — upierał się Vimes.
— Jesteśmy blisko rzeki — zauważył Patrycjusz. — Może był to, prawdopodobnie, jakiś rodzaj ptaka brodzącego. Zwykły zbieg okoliczności — dodał. — Ale na pańskim miejscu bym je zasypał. Nie chcemy przecież, żeby ludzie wyobrażali sobie nie wiadomo co i wyciągali bzdurne wnioski. Prawda? — zapytał ostro.
Vimes zrezygnował.
— Jak pan sobie życzy, sir — odparł, wpatrując się we własne sandały.
Patrycjusz poklepał go po ramieniu.
— Mniejsza z tym — powiedział. — Tak trzymać. Piękny pokaz inicjatywy. I jeszcze patrol na Mrokach, no, no. Dobra robota.
Odwrócił się i niemal zderzył z osłoniętym kolczugą murem, który okazał się Marchewą.
wskazuje grzecznie karetę Patrycjusza. Wokół niej stało sześciu członków gwardii pałacowej, uzbrojonych po zęby i czujnych. Z zainteresowaniem śledzili rozwój sytuacji. Vim.es bardzo ich nie lubil. Nosili pióropusze na hełmach. Nienawidził piór na strażnikach. Usłyszał słowa Marchewy.
— Przepraszam bardzo, czy to pański powóz? Patrycjusz zmierzył go obojętnym wzrokiem.
— Istotnie — przyznał. — Kim jesteś, m\ody człowieku? Marchewą zasalutował.
— Młodszy funkcjonariusz Marchewą, sir.
— Marchewa, Marchewa… Chyba słyszałem gdzieś to imię. Stojący z tyłu Lupine Wonse podszedł szybko i zaszeptał coś Patrycjuszowi do ucha. Władca uśmiechnął się.
— Aha, młody łapacz złodziei. Drobna pomyłka, ale godna pochwały. Nikt nie stoi ponad prawem, co?
— Nie, sir — zgodził się Marchewa.
— Dobrze, bardzo dobrze. A teraz, panowie…
— Chodzi o pański powóz, sir — nie ustępował Marchewa. — Nie mogłem nie zauważyć, że prawe przednie koło, wbrew…
On zaraz aresztuje Patrycjusza, powiedział sobie Vimes, a myśl ta pociekła po jego umyśle niczym lodowata struga. Naprawdę chce aresztować Patrycjusza. Najwyższego władcę. Aresztuje go. To właśnie zamierza. Ten chłopak nie zna znaczenia słowa „strach”. Ale byłoby lepiej, gdyby poznał znaczenie słowa „przeżyć”…
A ja nie potrafię ruszyć ustami…
Jesteśmy martwi. Albo, co gorsza, zatrzymani do dyspozycji Patrycjusza. A wszyscy wiedzą, że on często bywa niedysponowany…
I właśnie w tej chwili sierżant Colon zasłużył na przysłowiowy medal.
— Młodszy funkcjonariusz Marchewa! — krzyknął. — Baa… czność! Młodszy funkcjonariusz Marchewa, w tył zwrot! Naprzód marsz:
Marchewa wyprostował się niczym stodoła stawiana na łące i ruszył przed siebie ze srogim wyrazem absolutnego posłuszeństwa.
— Bardzo interesujący młody człowiek — stwierdził w zadumie Patrycjusz, spoglądając za maszerującym sztywno Marchewa. — Do pracy, kapitanie. I proszę z całą stanowczością tłumić wszelkie nieodpowiedzialne plotki o smokach, jasne?
— Tak jest, sir.
— Brawo.
Kareta odjechała, stukając na kamieniach, a gwardziści biegli wokół niej.
Kapitan Vimes niejasno zdawał sobie sprawę, że sierżant wrzeszczy za odchodzącym Marchewa, by się zatrzymał.
Myślał.
Popatrzył na ślady w błocie. Z pomocą regulaminowej piki, długości dokładnie siedmiu stóp, zmierzył odciski i odległość między nimi. Gwizdnął pod nosem. Potem ostrożnie ruszył za róg; zaułek kończył się małymi, zamkniętymi na kłódkę i brudnymi drzwiczkami na tyłach składu drewna.
Coś tu się zupełnie nie zgadza, pomyślał.
Ślady prowadzą z zaułka, ale nie wchodzą do niego. Poza tym w Ankh rzadko spotyka się ptaki brodzące, przede wszystkim dlatego że ścieki przeżarłyby im nogi, a poza tym łatwiej im spacerować po powierzchni rzeki.
Podniósł głowę. Miriady przecinających się sznurów z bielizną przesłaniały wąski prostokąt nieba równie skutecznie jak sieć.
A zatem, pomyślał, coś wielkiego i ziejącego ogniem wyszło z tego zaułka, ale nie mogło do niego wejść.
A Patrycjusz bardzo się tym martwi.
Kazał mi o tym zapomnieć.
Zauważył coś jeszcze pod murem. Podszedł, schyli} się i podniósł świeżą skorupkę fistaszka.
Przerzucał ją z ręki do ręki, zapatrzony w pustkę.
W tej chwili miał ochotę się czegoś napić. Ale może powinien z tym zaczekać.
Bibliotekarz pospiesznie sunął mrocznymi korytarzami wśród drzemiących regałów.
Dachy miasta należały do niego. Oczywiście, skrytobójcy i złodzieje też czasem z nich korzystali, ale on sam już dawno odkrył, że las kominów, przypór, gargulców i wiatrowskazów jest wygodną i uspokajającą alternatywą ulicy.
Przynajmniej do dzisiaj.
Wydało mu się rzeczą zabawną i pouczającą śledzenie Straży na Mrokach, w miejskiej dżungli, niczym nie zagrażającej trzystufuntowej małpie. Ale kiedy — przesuwając się na rękach ponad ciemną uliczką — zobaczył ów koszmar, gdyby był człowiekiem, nie uwierzyłby własnym oczom.
Jako małpa jednak nie miał żadnych wątpliwości. Swoim oczom ufał całkowicie.
W tej chwili chciał rzucić nimi na książkę, która mogła zawierać jakieś wskazówki. Leżała w dziale rzadko ostatnio odwiedzanym. Księgi tam nie były właściwie magiczne. Kurz oskarżycielsko okrywał podłogę.
Kurz, a na nim ślady stóp.
— Uuk? — odezwał się bibliotekarz w ciepłym mroku.
Dalej posuwał się ostrożnie, uświadamiając sobie z poczuciem nieuchronności, że te ślady zmierzały chyba do tego samego celu co on.
Skręcił na rogu i zobaczył…
Sekcję…
Regał…
Półkę…
I szczelinę…
W multiversum można się natknąć na wiele przerażających widoków. Ale dla umysłu dostrojonego do subtelnych rytmów biblioteki niewiele jest rzeczy gorszych niż szczelina w miejscu, gdzie powinna stać książka.
Ktoś ukradł książkę.
W Podłużnym Gabinecie, swoim osobistym sanktuarium, Patrycjusz spacerował nerwowo tam i z powrotem, dyktując ciąg instrukcji.
— I posłać ludzi, żeby pomalowali mur — zakończył. Lupine Wonse uniósł brew.
— Czy to rozsądne, sir?
— Nie wydaje ci się, że fryz upiornych sylwetek wzbudzi komentarze i domysły? — zapytał kwaśnym tonem Patrycjusz.
— Nie tak liczne jak świeża farba na Mrokach — odparł spokojnie Wonse.
Patrycjusz zastanowił się.
— Słuszna uwaga — przyznał. — Poślij ludzi, żeby go zburzyli.
Dotarł do końca pokoju, odwrócił się na pięcie i znowu ruszył przed siebie. Smoki! Jakby mało miał innych, rzeczywistych problemów. …
— Wierzysz w smoki? — spytał. Wonse pokręcił głową.
— Nie mogą istnieć, sir.
— Tak słyszałem — zgodził się Vetinari. Dotarł do przeciwległej ściany i zawrócił.
— Czy mam zbadać tę sprawę dokładniej? — upewnił się Wonse.
— Tak. Koniecznie.
— I dopilnuję, żeby Straż się tym zajęła. Patrycjusz przerwał swój spacer.
— Straż? Straż? Drogi chłopcze, Straż to banda niekompetentnych darmozjadów pod komendą pijaka. Lata trwało, zanim to osiągnąłem. Straż jest ostatnią rzeczą, jaką powinniśmy się przejmować.
Zastanowił się.
— Widziałeś kiedy smoka, Wonse? Znaczy: jednego z tych wielkich? Och, wiem, mówiłeś, że nie mogą istnieć.
— Są tylko legendą. Zabobonem.
— Hm… — mruknął Patrycjusz. — A w legendach ważne jest, oczywiście, że są legendarne.
— Otóż to, sir.
— Mimo wszystko… — Patrycjusz znieruchomiał i przez chwilę przyglądał się Wonse’owi. — Mniejsza z tym — mruknął. — Zbadaj to. Nie życzę sobie żadnych smoków. Takie rzeczy budzą niepokój mieszkańców. Skończ z tym.
Kiedy został sam, stanął przy oknie i ponuro spojrzał na miasto. Znowu padał deszcz.
Ankh-Morpork! Hałaśliwe miasto setki tysięcy dusz! I — jak zauważył Patrycjusz — dziesięć razy większej liczby mieszkańców. Deszcz lśnił na dachach i wieżyczkach, nie zdając sobie sprawy, na jak rojny, nienawistny świat opada. Deszcze mające więcej szczęścia spadały na owce w górach, szeleściły cicho wśród lasów czy też — odrobinę kazirodczo — rozchlapywały kroplami powierzchnię morza. Deszcz spadający na Ankh-Morpork sam sprowadzał na siebie kłopoty. W Ankh-Morpork wyczyniali z wodą straszne rzeczy. Picie było tylko początkiem jej problemów.
Patrycjusz lubił przeświadczenie, że patrzy na miasto, które funkcjonuje. Nie piękne miasto, nie miasto sławne czy miasto z dobrą kanalizacją, a już zwłaszcza nie miasto architektonicznie doskonałe. Nawet najbardziej patriotycznie nastawieni obywatele zgadzali się, że z góry Ankh-Morpork wygląda, jakby ktoś w kamieniu i drewnie próbował osiągnąć efekt kojarzony zwykle z chodnikami przed nocnymi barami.
Ale funkcjonowało. Toczyło się zgrabnie przed siebie, niczym żyroskop na krawędzi krzywej załamania. A to — jak święcie wierzył Patrycjusz — dlatego że żadna z grup nie stała się nigdy dość potężna, by je przewrócić. Kupcy, złodzieje, skrytobójcy, magowie — wszyscy ścigali się z całych sił, nie pojmując, że wyścig wcale nie jest konieczny. I z pewnością nie ufając sobie dostatecznie, by przystanąć i pomyśleć, kto wyznaczył tory i kto trzyma flagę startową.
Patrycjusz nie lubił słowa „dyktator”. Urażało go. Nigdy nikomu nie mówił, co ma robić. Nie musiał — to właśnie było najpiękniejsze. Spora część jego pracy polegała na takim zaaranżowaniu spraw, by aktualny stan trwał nadal.
Oczywiście, rozmaite grupy usiłowały go obalić, co było właściwe, słuszne i dowodziło zdrowia i aktywności społeczeństwa. Nikt nie mógłby mu zarzucić braku rozsądku w tej kwestii. Zresztą czy nie on sam stworzył większość z tych grup? A najlepsze, że prawie cały swój czas poświęcały na kłótnie między sobą.
Natura ludzka, zwykł powtarzać Patrycjusz, to wspaniała rzecz. Kiedy już się odkryje, gdzie ma odpowiednie dźwignie.
Miał złe przeczucia co do tego smoka. Jeśli w ogóle istniało stworzenie nie posiadające żadnych dźwigni, był to właśnie smok. Trzeba będzie jakoś uporządkować tę sprawę.
Patrycjusz nie uznawał zbędnego okrucieństwa[13]. Nie uznawał bezsensownej zemsty. Ale głęboko wierzył w potrzebę porządkowania spraw.
To zabawne, ale kapitan Vimes myślał dokładnie o tym samym. Stwierdził, że nie podoba mu się, kiedy obywateli — nawet tych z Mroków — zamienia się w zwykłe ozdoby ceramiczne.
W dodatku dokonano tego w obecności Straży — mniej więcej. Jakby ta Straż nic nie znaczyła, jakby była tylko nieistotnym szczegółem. To napełniało go goryczą. W dodatku było prawdą, co jeszcze pogarszało sprawę.
Dodatkowo irytował go fakt, że nie wykonał rozkazu. Oczywiście, zasypał ślady. Ale w dolnej szufladzie jego starego biurka, ukryty pod stosem pustych butelek, leżał gipsowy odlew. Vimes czuł, jak wpatruje się w niego przez trzy warstwy drewna.
Nie miał pojęcia, co w niego wstąpiło. A teraz jeszcze mocniej podpiłowywał gałąź, na której siedział.
Przyjrzał się swoim — z braku lepszego słowa — detektywom. Poprosił dwóch starszych, by przyszli po cywilnemu, żeby nie rzucać się w oczy. To oznaczało, że sierżant Colon, który przez całe życie nosił mundur, pocił się teraz i cierpiał w ubraniu, które wkładał na pogrzeby. Natomiast Nobby…
— Zastanawiam się, czy dostatecznie mocno podkreśliłem, żeby nie rzucać się w oczy — rzekł kapitan.
— Tak się ubieram po pracy, szefuniu — odparł z wyrzutem Nobby.
— Sir — poprawił go sierżant Colon.
— Mój głos też jest po cywilnemu. To się nazywa: inicjatywa. Vimes powoli obszedł kaprala dookoła.
— Czy wasze cywilne ubranie nie doprowadza staruszek do omdlenia i nie zachęca małych chłopców, żeby biegali za wami po ulicy?
Nobby niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Nie znał się na ironii.
— Nie, sir, szefuniu — odparł. — Tak się teraz chodzi.
Co było mniej więcej prawdą. Obecna moda w Ankh zalecała szerokie kapelusze z piórami, krezy, rozcięte dublety obszyte złotą taśmą, rozszerzane u dołu pantalony i wysokie buty z ozdobnymi ostrogami. Problem w tym, myślał Vimes, że większość modnisiów wkładała między te elementy trochę więcej ciała, podczas gdy o kapralu Nobbsie można było powiedzieć tyle, że gdzieś tam tkwił.
Co może nawet się przydać. W końcu nikt przecież nie uwierzy, widząc go na ulicy, że ma przed sobą funkcjonariusza Straży, który stara się nie rzucać w oczy.
Vimesowi przyszło do głowy, że nic nie wie o życiu Nobbsa poza godzinami pracy. Nie pamiętał nawet, gdzie kapral mieszka. Znał go od tylu lat, a nigdy nie zdawał sobie sprawy, że w życiu prywatnym Nobbs jest odrobinę papugą. Bardzo niską papugą, to prawda, może papugą często bitą czymś ciężkim, ale jednak. Tak to bywa: nigdy nic nie wiadomo.
Wrócił do spraw służbowych.
— Wy dwaj — zwrócił się do Nobbsa i Golona — macie wieczorem wmieszać się dyskretnie, czy też demonstracyjnie w waszym przypadku, kapralu, między ludzi i… tego… pilnować, czy nie zauważycie czegoś niezwykłego.
— Niezwykłego jak co? — zapytał sierżant.
Vimes zawahał się. Sam właściwie nie był pewien.
— Cokolwiek — wyjaśnił. — Adekwatnie.
— Aha… — Sierżant ze zrozumieniem pokiwał głową. — Adekwatnie.
Zapadło niezręczne milczenie.
— Może ludzie widzieli jakieś dziwne zdarzenia — przerwał je w końcu kapitan. — Może wybuchły jakieś niewyjaśnione pożary. Albo pojawiły się ślady. No wiecie — dokończył rozpaczliwie. — Znaki smoków.
— Znaczy się, na przykład stosy złota, na których ktoś spał — domyślił się sierżant.
— I dziewice przykute do skały — dodał Nobbs z miną znawcy.
— Widzę, że jesteście ekspertami — westchnął Vimes. — Postarajcie się.
— To wmieszanie się między ludzi — upewnił się ostrożnie sierżant — będzie wymagać zaglądania do tawern, picia i tym podobnych, prawda?
— W pewnym zakresie.
— Aha — mruknął z zachwytem Colon.
— Z umiarem.
— Bardzo słusznie, sir.
— I na własny koszt.
— Och!…
— Ale zanim wyruszycie… — dodał jeszcze kapitan. — Czy któryś z was zna kogoś, kto może cokolwiek wiedzieć o smokach? To znaczy czegoś poza sypianiem na złocie i tym o młodych kobietach.
— Magowie pewnie wiedzą — podpowiedział Nobby.
— Oprócz magów — oświadczył stanowczo Vimes. Magom nie można ufać. Każdy strażnik wiedział, że nie wolno ufać magom. Byli jeszcze gorsi od cywili. Colon zastanowił się przez chwilę.
— Jest taka lady Ramkin — przypomniał. — Mieszka przy Alei Scoone’a. Hoduje smoki bagienne. Wie pan, kapitanie, te małe pasku-dy, co je ludzie trzymają w domach.
— Ach, ona… — mruknął ponuro Vimes. — Chyba już ją widziałem. To ta, co ma z tyłu karety nalepkę „Zarżyj, jeśli kochasz smoki”?
— Właśnie ona. Jest psychiczna — ocenił sierżant.
— A co ja mam robić, sir? — zapytał Marchewa.
— Ehm… Ty dostaniesz najważniejsze zadanie — zapewnił pospiesznie Vimes. — Zostaniesz tutaj i będziesz pilnował gabinetu.
Twarz Marchewy rozciągnęła się w szerokim, niedowierzającym uśmiechu.
— To znaczy, że będę tu dowodził, sir?
— W pewnym sensie. Ale nie wolno ci nikogo aresztować, rozumiesz? — dodał nerwowo.
— Nawet gdyby łamali prawo, sir?
— Nawet wtedy. Zanotuj tylko.
— W takim razie poczytam swoją książkę — postanowił Marchewa. — 1 wypoleruję hełm.
— Zuch chłopak — pochwalił go kapitan.
To chyba bezpieczne, myślał. Nikt tu przecież nie przychodzi, nawet żeby zgłosić zaginięcie psa. Nikt nawet nie pamięta o Straży. Trzeba całkiem stracić rozum, żeby zwrócić się do Straży o pomoc, pomyślał rozgoryczony.
Aleja Scoone’a była szeroka, porośnięta drzewami i leżała w niezwykle eleganckiej części Ankh, położonej dostatecznie wysoko nad rzeką, by nie docierał tu wszechobecny zapach. Ludzie przy Alei Scoone’a mieli stare pieniądze, podobno o wiele lepsze od nowych pieniędzy, chociaż kapitan Vimes nigdy nie miał dość jednych czy drugich, by dostrzec jakąś różnicę. Ludzie przy Alei Scoone’a mieli własnych ochroniarzy. O ludziach przy Alei Sco-one’a mówiono, że są zbyt dumni, by rozmawiać nawet z bogami. To złośliwa plotka. Oczywiście, rozmawialiby z bogami, pod warunkiem że byliby to dobrze wychowani bogowie z dobrych rodzin.
Dom lady Ramkin okazał się łatwy do odnalezienia. Wyrastał na występie skalnym i roztaczał się z niego wspaniały widok na miasto, jeśli ktoś lubił takie rozrywki. Przy bramie stały kamienne smoki, a ogród wyglądał na zaniedbany i zarośnięty. Z zieleni wyrastały posągi dawno zmarłych Ramkinów; większość trzymała miecze i była po szyje okryta bluszczem.
Vimes wyczuwał, że dzieje się tak nie dlatego, że właściciel ogrodu ma zbyt mało pieniędzy, by się nim zająć. Nie; uważa raczej, że są rzeczy o wiele ważniejsze od przodków, co jak na arystokratę jest poglądem dość niezwykłym.
Najwyraźniej właściciel uważał też, że są rzeczy ważniejsze od remontów. Kiedy Vimes zadzwonił do drzwi dość miłego starego domu pośród kwitnącego gąszczu rododendronów, z fasady odpadło parę kawałków tynku.
Był to jedyny skutek dzwonka — jeśli nie liczyć czegoś, co zawyło na tyłach budynku. Tego czegoś było więcej niż jedno.
Zaczął padać deszcz. Po chwili Vimes zrezygnował z pozycji pod drzwiami i czujnie obszedł dom dookoła, trzymając się z daleka od ścian na wypadek, gdyby coś jeszcze odpadło.
Dotarł do solidnej drewnianej bramy w solidnym drewnianym ogrodzeniu. W przeciwieństwie do ogólnego zaniedbania posiadłości wydawało się całkiem nowe i bardzo mocne.
Zapukał, budząc tym następną kanonadę dziwnych, gwiżdżących odgłosów.
Brama otworzyła się. Przed Vimesem stanęło coś straszliwego.
— A, dobry człowieku… Wiesz coś o zwyczajach godowych? — zahuczało.
W Strażnicy było spokojnie i ciepło. Marchewa słuchał szumu piasku w klepsydrze i koncentrował się na czyszczeniu półpancerza. Niezwykłość miasta, gdzie mieli wszystkie te prawa i tak starannie je omijali, troszkę go oszałamiała. Ale lśniący półpancerz nadal był półpancerzem dobrze wypolerowanym.
Otworzyły się drzwi. Marchewa zerknął ponad blatem biurka. Nikogo nie zauważył.
Potarł energicznie jeszcze kilka razy.
Rozległ się niewyraźny dźwięk, jakby ktoś miał już dosyć czekania. Krawędź biurka chwyciły dwie dłonie z fioletowymi paznokciami, a w polu widzenia, niczym kokos o poranku, z wolna pojawiła się twarz bibliotekarza.
— Uuk — usłyszał Marchewa.
Wyjaśniano mu wielokrotnie, że wbrew pozorom prawa obowiązujące w królestwie zwierząt nie mają do bibliotekarza zastosowania. Z drugiej strony bibliotekarz nigdy szczególnie nie dbał o przestrzeganie praw rządzących królestwem ludzi. Był jedną z tych drobnych anomalii, które trzeba jakoś omijać.
— Dzień dobry — powitał go niepewnie Marchewa. („Nie mów do niego malutki i nie próbuj poklepywać, bo to go zawsze irytuje”).
— Uuk.
Bibliotekarz stuknął w biurko swoim długim palcem o wielu stawach.
— Co?
— Uuk.
— Przepraszam, nie zrozumiałem.
Bibliotekarz przewrócił oczami. To dziwne, uznał. Tak zwane inteligentne psy, konie i delfiny nie mają żadnych kłopotów, przekazując ludziom najważniejsze w danej chwili wiadomości, na przykład że trójka dzieci zgubiła się w jaskini albo że pociąg za chwilę skręci na tor wiodący do zerwanego mostu czy coś w tym rodzaju. Tymczasem on, ledwie o garść chromosomów oddalony od noszenia kamizelki, nie potrafi przekazać przeciętnemu człowiekowi, że powinien wyjść na deszcz. Z niektórymi zwyczajnie nie można się dogadać.
— Uuk! — powtórzył z naciskiem i skinął ręką.
— Nie mogę opuścić posterunku — odparł Marchewa. — Dostałem Rozkazy.
Górna warga bibliotekarza zwinęła się jak roleta.
— Czy to ma być uśmiech? — zapytał Marchewa. Bibliotekarz pokręcił głową.
— Chyba nikt nie popełnił przestępstwa, co?
— Uuk.
— Ciężkie przestępstwo?
— Uuk!
— Jak morderstwo?
— Iik.
— Gorsze niż morderstwo?
— Iik!
Bibliotekarz przeszedł do drzwi i tam podskakiwał niecierpliwie.
Marchewa przełknął ślinę. Rozkazy rozkazami, ale to przecież całkiem inna sprawa. Ludzie w tym mieście zdolni są do wszystkiego.
Zapiął półpancerz, wcisnął na głowę błyszczący hełm i ruszył do drzwi.
W ostatniej chwili przypomniał sobie o obowiązkach. Wrócił do biurka, znalazł kawałek papieru i z wysiłkiem napisał: Poszedlem walczyć ze Zbrodnią. Proszę zajrzeć później. Dziękuję.
Dopiero wtedy wyszedł na ulice, nieskalany i nie znający strachu.
Najwyższy Wielki Mistrz uniósł ręce.
— Bracia! — zawołał. — Rozpocznijmy!
To takie łatwe… Wystarczy pokierować tym olbrzymim, trującym rezerwuarem zazdrości i tłumionych uraz, jakimi bracia dysponowali w obfitości, okiełznać przerażającą, szarą niechęć, posiadającą moc większą niż ryczące zło, a potem otworzyć swój umysł i sięgnąć…
…do miejsca, gdzie odeszły smoki.
Vimes poczuł, że coś chwyta go za ramię i wciąga do wnętrza. Ciężka brama zatrzasnęła się za nim ze stanowczym stukiem.
— Chodzi o lorda Mountjoya Wesołuskiego Szponosztycha III z Ankh — oznajmiła zjawa ubrana w ciężki i grubo obszyty pancerz. — Wie pan, nie sądzę, żeby dał radę.
— Nie da? — Vimes cofnął się o krok.
— Trzeba was dwóch do tego.
— Trzeba, nieprawdaż… — wymruczał Vimes. Wiele by dał, by znaleźć się po drugiej stronie ogrodzenia.
— Pomoże pan? — zahuczało widmo.
— W czym?
— Nie bądź taki przewrażliwiony, człowieku! Masz go tylko przytrzymać w górze. Trudną robotą sama się zajmę. Wiem, że to okrutne, ale jeśli dzisiaj sobie nie poradzi, czeka go rzeźnia. Przetrwanie najsilniejszego i takie tam.
Kapitan Vimes jakoś wziął się w garść. Najwyraźniej znalazł się w obecności opętanej seksem przyszłej morderczyni, jeśli w ogóle można było określić płeć pod dziwnym grubym odzieniem. Jeżeli nie była kobietą, to jej słowa, że „trudną robotą sama się zajmie” budziły w umyśle obrazy, które z pewnością będą go dręczyć jeszcze długo. Wiedział, że bogaci robią wszystko inaczej, ale też wszystko ma swoje granice.
— Pani — powiedział lodowatym tonem. — Jestem oficerem Straży i muszę poinformować, że działania, jakie pani sugeruje, łamią prawa tego miasta. — A także kilkorga co bardziej pruderyjnych bóstw, dodał w myślach. — Muszę zażądać, żeby Jego Lordowska Mość został natychmiast uwolniony bez szwanku dla siebie…-.
Zjawa przyglądała mu się ze zdumieniem.
— A czemu? — spytała. — Przecież to mój smok.
— Może jeszcze po łyczku, niekapralu Nobby? — zaproponował, zacinając się nieco, sierżant Colon.
— Z przyjemnością, niesierżancie Colon — zapewnił Nobby. Bardzo poważnie potraktowali rozkaz nierzucania się w oczy. Wykluczało to większość oberży po morporskiej stronie rzeki, gdzie byli dobrze znani. Teraz siedzieli w dość eleganckiej tawernie w centrum Ankh, gdzie nie rzucali się w oczy, jak najlepiej potrafili. Pozostali bywalcy uważali ich za gościnnie występujący kabaret.
— Myślałem sobie — oznajmił sierżant.
— A co?
— Gdybyśmy kupili butelkę czy dwie, moglibyśmy wrócić do domu i naprawdę nie rzucać się w oczy. Nikomu. Nobby zastanowił się głęboko.
— Przecież kazał nam mieć uszy otwarte — przypomniał. — Powinniśmy, jak to nazwał, delektować wszystko.
— Możemy to robić u mnie w domu. Będziemy tam słuchać przez całą noc, bardzo uważnie.
— Dobry pomysł — uznał Nobby. Im dłużej myślał o propozycji sierżanta, tym bardziej mu się podobała. — Ale najpierw — oświadczył — muszę złożyć wizytę.
— Ja też — zgodził się Colon. — To delektowanie strasznie człowieka męczy.
Potykając się, ruszyli w zaułek za tawerną. Świecił księżyc w pełni, ale przez jego tarczę dryfowały strzępki chmur. Obaj strażnicy, nie rzucając się w oczy, zderzyli się w ciemności.
— Czy to pan, detektorze sierżancie? — upewnił się Nobby.
— Zgadza się! Czy umiecie wytropić drzwi do wychodka, detektorze kapralu Nobbs? Szukamy niskich, ciemnych drzwiczek o podejrzanym wyglądzie, cha, cha.
Odpowiedzią było kilka stuknięć i stłumionych przekleństw Nobby’ego, zataczającego się od ściany do ściany, a po nich wrzask przedstawiciela ogromnej populacji dzikich kotów z Ankh-Morpork, który przemknął kapralowi między nogami.
— Kto by cię lubił, koteczku — mruknął pod nosem Nobby.
— Potrzeba zmusza — stwierdził Colon i stanął w wygodnym kątku. Jego zadumę przerwał cichy jęk kaprala.
— Jest pan tam, sierżancie?
— Dla ciebie: detektorze sierżancie, Nobby — poprawił go uprzejmie Colon.
Głos kaprala był pełen napięcia i — nieoczekiwanie — całkiem trzeźwy.
— Niech pan nie zalewa, sierżancie! Przed chwilą widziałem, jak nad nami przeleciał smok!
— Widziałem, jak stoi blok… — Sierżant czknął dyskretnie. — Widziałem długi krok, widziałem stromy stok. Widziałem nawet, jak głupi jest ćwok. Ale jeszcze nie widziałem, jak leci smok.
— Przecież nie żartuję! — zirytował się Nobby. — Miał takie skrzydła jak… jak… jak wielkie, szerokie skrzydła!
Colon odwrócił się majestatycznie. Kapral zbladł tak bardzo, że jego twarz była widoczna w ciemności.
— Słowo, sierżancie!
Colon skierował spojrzenie na wilgotne niebo i zmyty deszczem księżyc.
— No dobrze — ustąpił. — Pokaż.
Za jego plecami rozległ się jakiś szelest i kilka dachówek stuknęło o bruk.
Obejrzał się. W górze, na dachu, siedział smok.
— Smok siedzi na dachu! — wystękał. — Nobby, na dachu siedzi smok! Co robić, Nobby? Smok siedzi na dachu! Patrzy na mnie, Nobby! Co robić?
— Na początek niech pan podciągnie spodnie — odparł Nobby zza najbliższego murku.
Nawet pozbawiona warstw odzieży ochronnej lady Sybil Ramkin nadal była wielka. Vimes znał legendy barbarzyńskich ludów osiowych o wspaniałych dziewicach w kolczugach i pancernych stanikach; pędzą w rydwanach nad polami bitew i przenoszą poległych wojowników do chwalebnych i hałaśliwych zaświatów, a przy tym cały czas śpiewają mezzosopranami. Lady Ramkin mogłaby być jedną z nich. Mogłaby nimi dowodzić. Mogłaby przenieść cały batalion. Kiedy mówiła, każde jej słowo było jak serdeczne klepnięcie w plecy i pobrzmiewało arystokratyczną pewnością siebie kogoś absolutnie dobrze urodzonego. Samogłoski potrafiłyby chyba ciąć drewno.
Obdarci przodkowie Vimesa byli przyzwyczajeni do takich głosów, zwykle używanych przez ludzi w ciężkich zbrojach i dosiadających wierzchowców bojowych. Takie głosy tłumaczyły, dlaczego tak świetnie będzie, prawda, ruszyć do szturmu i rozbić wroga na miazgę. Jego nogi usiłowały stanąć na baczność.
Ludzie prehistoryczni oddawaliby jej cześć, a co ciekawe, już tysiące lat temu potrafili wyrzeźbić jej posągi. Miała grzywę kasztanowych włosów — perukę, jak dowiedział się później Vimes. Nikt, kto ma często do czynienia ze smokami, nie zachowuje długo własnej fryzury.
Miała też smoka na ramieniu. Przedstawiła go jako Szpono-sztycha Yincenta Wunderkinda z Quirmu, a zwracała się do niego Yinny. Jak się zdawało, smok walnie przyczyniał się do wytwarzania niezwykłego, chemicznego zapachu, który wypełniał cały dom. Wszystko przesiąkło tym zapachem. Smakował nim nawet solidny kawał ciasta, który podała gościowi.
— To… ehm, ramię… wygląda… bardzo ładnie — oświadczył Vimes, by jakoś podtrzymać rozmowę.
— Bzdury — odparła Jej Lordowska Mość. — Uczę go, bo siada-cze idą za dwa razy wyższą cenę.
Vimes wymamrotał, że czasami widywał damy z towarzystwa z małymi kolorowymi smokami na ramieniu i jego zdaniem wyglądały bardzo, tego, elegancko.
— Rzeczywiście, brzmi to nieźle — stwierdziła. — Przyznaję. Ale szybko przekonują się, że smok oznacza sadzę, oparzenia, nadpalone włosy i zapaskudzone plecy. Te szpony też się głęboko wbijają. A potem uznają, że zwierzak robi się za wielki i cuchnący, a niedługo potem trafia albo do Morporskiego Słonecznego Schroniska dla Zgubionych Smoków, albo po staremu, do rzeki z kamieniem u szyi.
Usiadła, układając spódnicę, która wystarczyłaby na żagle dla niewielkiej flotylli.
— Do rzeczy jednak. Kapitan Vimes, o ile dobrze pamiętam?
Vimes nie wiedział, jak się zachować. Dawno zmarli Ramkino-wie spoglądali na niego z ozdobnych ram na ocienionych ścianach. Pomiędzy, wokół i pod portretami wisiała broń, której zapewne używali, w dodatku używali sprawnie i często, sądząc po wyglądzie. Zbroje stały w pogiętych szeregach wzdłuż ścian. Sporo z nich, jak zauważył, miało duże dziury. Sklepienie tworzył wyblakły gąszcz nadgryzionych przez mole sztandarów. Bez badań kryminologicznych można było się zorientować, że przodkowie lady Ramkin nigdy nie unikali walki.
Zdumiewające, że ona sama była zdolna do czegoś tak mało wojowniczego jak wypicie filiżanki herbaty.
— Moi przodkowie — powiedziała, podążając wzrokiem za jego zahipnotyzowanym spojrzeniem. — Wie pan, przez ostatnie tysiąc lat żaden Ramkin nie umarł we własnym łóżku.
— Tak, psze pani?
— To źródło chwały rodu.
— Oczywiście, psze pani.
— Jednak wielu umarło w cudzych, ma się rozumieć. Filiżanka kapitana zabrzęczała o spodeczek.
— Oczywiście, psze pani.
— Zawsze uważałam, że kapitan to taki oszałamiający tytuł. — Obdarzyła go przelotnym, ale promiennym uśmiechem. — Wie pan, pułkownicy i wyżej są zawsze nadęci, majorzy pompatyczni, ale czuje się, że w kapitanie jest coś… coś groźnego. Co takiego chciał mi pan pokazać?
Vimes ścisnął paczkę niczym pas cnoty.
— Zastanawiałem się — zaczął — jak duży może być bagienny… oj…
Urwał. Coś strasznego działo się z niższymi partiami jego ciała. Lady Ramkin dostrzegła, na co patrzy.
— Och, proszę nie zwracać na niego uwagi. Gdyby przeszkadzał, niech mu pan przyłoży poduszką.
Nieduży, podstarzały smok wyczołgał się spod krzesła i ułożył Vimesowi na kolanach swój pomarszczony pysk. Patrzył na niego smutnie wielkimi brązowymi oczami i ślinił się, zalewał mu kolana czymś żrącym, sądząc po wrażeniu. W dodatku cuchnął jak wanna z kwasem.
— To Rosik Mabelline Szponosztych Pierwszy — wyjaśniła Jej Wysokość. — Czempion i ojciec czempionów. Nie ma już w nim ognia, biedaczysko. Lubi, żeby go drapać po brzuchu.
Vimes ukradkowo potrząsał kolanami, żeby przepłoszyć starego smoka. Zwierzę zamrugało żałośnie zaropiałymi oczami i ściągnęło górną wargę, odsłaniając parkan poczerniałych od sadzy zębów.
— Niech pan go zepchnie, gdyby się naprzykrzał — poradziła uprzejmie lady Ramkin. — O co pan właściwie pytał?
— Chciałbym wiedzieć, jak duże mogą być smoki bagienne. — Vimes spróbował zmienić pozycję. Usłyszał ciche warknięcie.
— I przyszedł pan aż tutaj dla takiego drobiazgu? No cóż… — Lady Ramkin zastanowiła się. — Pamiętam, że Wesołek Szponosztych z Ankh miał czternaście kciuków w kłębie.
— Hm…
— Jakieś trzy stopy i sześć cali — podpowiedziała.
— Żadnych większych? — spytał z nadzieją Vimes. Stary smok za-chrapał mu cicho na kolanach.
— Nie, skąd. On sam był właściwie trochę dziwolągiem. Zwykle nie są wyższe niż osiem kciuków.
Kapitan Vimes poruszył wargami, rachując pospiesznie.
— Dwie stopy? — zaryzykował.
— Brawo. To łabędzie, oczywiście. Kwoki są trochę mniejsze. Vimes nie miał zamiaru kapitulować.
— Łabędź to zapewne smok samiec?
— Dopiero kiedy ma dwa lata — wyjaśniła tryumfalnie lady Ramkin. — Do ósmego miesiąca to sąsiad, potem jest kogutem do czternastego miesiąca, potem bandanem…
Kapitan Vimes w rozpuszczających się z wolna bryczesach siedział jak zaczarowany, jedząc okropne ciasto. Zalewał go strumień informacji: jak samce toczą ogniowe walki, ale w porze niesienia jedynie kwoki[14] zioną ogniem powstałym z zapłonu skomplikowanych gazów jelitowych i niezbędnym do inkubacji jaj, wymagających takich wysokich temperatur. Samce w tym czasie jedynie gromadzą drewno opałowe. Stado smoków bagiennych to „kryzys” albo „kłopot”. Samica co roku może złożyć do trzech lęgów po cztery jaja, z których większość zostaje rozdeptana przez nieuważne samce. Smoki obu płci niespecjalnie się interesują sobą nawzajem, ani właściwie czymkolwiek oprócz opału, z wyjątkiem okresu mniej więcej raz na dwa miesiące, kiedy koncentrują się wyłącznie na jednym, jak piła tarczowa.
Nie zdołał się sprzeciwić, więc został wyprowadzony do klatek na tyłach, ubrany od stóp do głów w skórzaną zbroję z naszywanymi żelaznymi płytami i popędzony do długiej, niskiej szopy, skąd dobiegały gwizdy.
Upał panował tu straszny, ale jeszcze gorszy był zapach. Vimes jak we śnie zataczał się od jednej metalowej zagrody do drugiej, a gruszkokształtne potwory z czerwonymi ślepiami przedstawiano mu jako „Księżycowy Miedziak, księżna Marchpaine, obecnie ciężarna”, albo „Księżycowy Zmierzch Szponosztych II, w zeszłym roku Najlepszy z Lęgu w Pseudopolis”. Strugi bladozielonego ognia sięgały mu kolan.
Do wielu boksów przypięto rozety i certyfikaty.
— A ten, niestety, to Zuch Bindle Puchogłaz z Quirmu — mówiła nie zmęczona lady Ramkin.
Vimes popatrzył sennie nad zwęgloną barierką na małe stworzenie zwinięte w kłębek na podłodze. Było mniej więcej tak podobne do pozostałych, jak Nobby do przeciętnej ludzkiej istoty. Jakaś cecha przodków dała mu parę brwi rozmiaru niemal dorównującego kikutowatym skrzydłom, które w żaden sposób nie mogłyby go utrzymać w powietrzu. Głowę miał dziwacznego kształtu, podobną do łba mrówkojada, a nozdrza jak chwyty powietrza. Gdyby kiedyś zdołał wzlecieć, hamowałyby go niby dwa spadochrony.
W dodatku spoglądał na kapitana wzrokiem, w którym jarzyło się więcej ukrytej inteligencji niż u dowolnego innego zwierzęcia, włączając kaprala Nobbsa.
— Takie rzeczy się zdarzają — westchnęła smutnie lady Ramkin. — Muszą tkwić gdzieś w genach, wie pan.
— Naprawdę? — odparł Vimes.
Zdawalo się, że stworzenie całą moc, którą jego krewniacy marnowali na ognie i hałasy, skupia w spojrzeniu podobnym do palnika termicznego. Kapitan przypomniał sobie, jak bardzo w dzieciństwie marzył o własnym zwierzątku. Co prawda głodowali wtedy — cokolwiek porośnięte mięsem się nadawało.
— Hodowca stara się osiągnąć dobry płomień, grubą łuskę, odpowiednią maść i tak dalej — mówiła lady Ramkin. — Czasem jednak trzeba się pogodzić z całkowitym ogryzkiem.
Mały smok obrzucił Vimesa wzrokiem, jaki bez żadnych wątpliwości zyskałby mu nagrodę dla Smoka, Którego Sędziowie Najchętniej Wzięliby do Domu i Używali jako Zapalniczki.
Ogryzek, rzeczywiście, myślał Vimes. Nie był pewien, w jakim znaczeniu lady Ramkin używa tego słowa, ale mógł się domyślać: coś, co pozostało, kiedy człowiek wyciągnął z posiadanej rzeczy wszystko, co wartościowe. Jak Straż, uznał. Same ogryzki, co do jednego. I on sam. To jak historia jego życia.
— Ma pan efekt działania Natury — podjęła Jej Wysokość. — Oczywiście, nawet nie myślę, żeby go użyć do reprodukcji, ale i tak nic by z tego nie wyszło.
— Dlaczego?
— Ponieważ smoki parzą się w powietrzu, a obawiam się, że on nigdy nie wzięci na tych skrzydłach. Przykro tracić taką piękną linię. Jego ojcem był Gryzodrzew Jasnołuski od Brendy Rodley. Zna pan Brendę?
— No… Właściwie nie.
Lady Ramkin zakładała oczywiście, że każdy zna tych ludzi, którzy są jej znajomymi.
— Urocza dziewuszka. Poza tym jego bracia i siostry dorastają całkiem dobrze.
Biedaczysko, pomyślał Vimes. Oto Natura w skrócie: zawsze oszukuje przy rozdawaniu.
Nic dziwnego, że nazywają ją matką…
— Mówił pan, że chce mi coś pokazać — przypomniała lady Ramkin.
Vimes bez słowa wręczył jej paczkę. Zrzuciła ciężkie rękawice i rozwinęła papier.
— Gipsowy odlew śladu stopy — zauważyła. — 1 co?
— Czy czegoś pani nie przypomina?
— Może jakiś ptak brodzący?
— Och… — Vimes był załamany.
— Albo bardzo wielki smok — roześmiała się lady Ramkin. — Wziął pan to z muzeum, prawda?
— Nie, dziś rano odlałem na ulicy.
— Co? Ktoś sobie z pana zażartował, biedaku.
— Hm… To była, hm… ważna poszlaka. Opowiedział. Patrzyła na niego zdumiona.
— Draco nobilis — wyszeptała chrapliwie.
— Słucham?
— Draco nobilis. Smok szlachetny. W przeciwieństwie do tych tutaj… — Skinęła ręką w stronę rzędów klatek z gwiżdżącymi gadami. — Draco vulgaris, co do jednego. Ale wie pan, że wielkie smoki odeszły. To przecież bzdura. Nie da się zaprzeczyć faktom: wszystkie zniknęły. Piękne stworzenia. Ważyły po parę ton. Największe istoty zdolne do lotu. Nikt nie wie, jak to robiły.
I wtedy usłyszeli: nagle zrobiło się bardzo cicho.
Smoki w klatkach umilkły. Błyszczącymi oczami, w skupieniu wpatrywały się w sufit.
Marchewa rozejrzał się wokół. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się półki. A na półkach — książki. Spróbował zgadnąć. — To Biblioteka, prawda? — zapytał. Bibliotekarz wciąż delikatnie, ale stanowczo ściskał jego dłoń i prowadził labiryntem korytarzy.
— Czy tam leży ciało? — spytał Marchewa.
Musi leżeć. Gorsze niż morderstwo! Trup w bibliotece — to może prowadzić do najgorszego.
Wreszcie małpa przystanęła obok półki, z pozoru nie różniącej się od setek innych. Niektóre książki były przykute łańcuchami. Między nimi ziała szczelina. Bibliotekarz wskazał ją palcem.
— Uuk.
— Co to takiego? Dziura w miejscu, gdzie powinna stać książka?
— Uuk.
— Ktoś zabrał książkę. Ktoś zabrał książkę? A ty wezwałeś Straż…
— Marchewa wyprostował się dumnie — …bo ktoś zabrał książkę. Uważasz, że to gorsze niż morderstwo?
Bibliotekarz obrzucił go spojrzeniem, jakie zwykle rezerwuje się dla ludzi wypowiadających zdania w stylu „A niby co jest takiego złego w ludobójstwie?”.
— To właściwie wykroczenie karalne: marnowanie czasu Straży — oświadczył Marchewa. — Dlaczego nie zawiadomisz po prostu ważnych magów, czy kogo tam trzeba?
— Uuk. — Bibliotekarz kilkoma zdumiewająco oszczędnymi gestami pokazał, że większość magów nie potrafiłaby oburącz odnaleźć własnych siedzeń.
— Nie wiem, co możemy na to poradzić — mruknął Marchewa.
— Jaka to była książka?
Bibliotekarz poskrobał się po głowie. To będzie trudne… Stanął przed Marchewa, złożył razem swoje podobne do skórkowych rękawiczek dłonie i rozłożył je.
— Wiem, że to książka. Ale jaki miała tytuł? Bibliotekarz westchnął i podniósł dwa palce.
— Dwa słowa? — domyślił się Marchewa. — Pierwsze słowo. Aha, pierwsza sylaba. Pokazać? Nie, obok. Obok… przy… nie…
— Uuk!
— Przy. Otwierasz usta. Jesz?
Orangutan jęknął i w rozpaczy szarpnął swoje owłosione ucho.
— Aha, mówisz. Wołasz… blisko. Wołanie? Przywołanie? Prawie, prawie… Przywoływanie? Przywoływanie czegoś? Niezła zabawa. Drugie słowo. Całe…
Patrzył w skupieniu na tajemnicze gesty bibliotekarza.
— Coś wielkiego. Coś strasznie wielkiego. Macha skrzydłami. Coś strasznie wielkiego, macha skrzydłami i skacze. Ma zęby. Dyszy. Dmucha. Coś strasznie wielkiego, dmuchającego i machającego skrzydłami. — Od wysiłku umysłowego czoło Marchewy zrosił pot. — Ssie palce. Coś ssącego palce… Poparzone? Gorąco! Coś strasznie wielkiego, dmuchającego gorącem i machającego skrzydłami…
Bibliotekarz przewrócił oczami. Homo sapiens? Akurat…
Wielki smok tańczył, wirował i mknął w powietrzu nad miastem. Miał barwę księżyca odbijającego się w łuskach. Czasami skręcał i ze złudną prędkością szybował nad dachami z czystej radości istnienia.
Coś tu się nie zgadza, myślał Vimes. Jakaś część jego istoty zachwycała się cudownym widokiem, ale nieustępliwa, chytra grupa szarych komórek żyjących po gorszej stronie synaps, wypisywała swoje graffiti na ścianach podziwu.
To piekielnie wielki smok, szydziły. Waży parę ton. Nic tak wielkiego nie może latać, nawet na tych pięknych skrzydłach. A po co takiemu latającemu gadowi te strasznie duże łuski na grzbiecie?
Pięćset stóp nad kapitanem klinga białoniebieskiego płomienia rozcięła z rykiem ciemne niebo.
On nie może robić takich rzeczy! Poparzy sobie własną paszczę!
Lady Ramkin stała obok z szeroko otwartymi ustami. Z tyłu piszczały i wyły małe smoki.
Ogromna bestia skręciła w locie i spłynęła nad dachy. Ogień wystrzelił znowu. Niżej pojawiły się żółte płomienie. Stało się to tak płynnie i stylowo, że dopiero po kilku sekundach Vimes uświadomił sobie, że tak naprawdę wybuchł pożar kilku budynków.
— Ojej! — westchnęła lady Ramkin. — Widzi pan? Wykorzystuje prądy termiczne! Po to mu ogień! — Spojrzała na Vimesa beznadziejnie zachwyconymi oczyma. — Czy pojmuje pan, że prawdopodobnie oglądamy coś, czego nikt nie widział od stuleci?
— Tak! Piekielnego latającego aligatora, który podpala mi miasto! — wrzasnął Vimes. Nie słuchała.
— Gdzieś w pobliżu musi być ich lęgowisko — stwierdziła. — Po tylu latach! Jak pan myśli, skąd on pochodzi?
Vimes nie wiedział. Ale poprzysiągł sobie, że dowie się i wtedy zada bestii kilka bardzo kłopotliwych pytań.
— Jedno jajo — wyszeptała hodowczyni. — Gdybym dostała w ręce jedno jajo…
Vimes przylądał się jej szczerze zdumiony. Przyszło mu do głowy, że jego charakter ma pewnie jakąś skazę.
W dole stanął w płomieniach kolejny dom.
— Jak daleko — zapytał powoli i wyraźnie, jakby zwracał się do dziecka — latały te potwory?