Nadszedł kolejny ranek.
Coś Moista szturchnęło.
Moist otworzył oczy i spojrzał wzdłuż lśniącej czarnej laski, poza dłoń trzymającą gałkę ze srebrną czaszką, w twarz lorda Vetinariego. W kącie jarzył się golem.
— Proszę nie wstawać — rzekł Patrycjusz. — Domyślam się, że miał pan pracowitą noc.
— Przepraszam…
Moist wyprostował się z wysiłkiem. Znowu zasnął na biurku i miał wrażenie, że Pan Pieszczoch spał mu w ustach. Za plecami Vetinariego widział pana Groata i Stanleya zaglądających nerwowo z korytarza.
Vetinari usiadł naprzeciwko, wcześniej zmiatając z krzesła jakiś popiół.
— Czytał pan poranny „Puls” — powiedział.
— Byłem przy tym, kiedy go drukowali. — Moistowi się zdawało, że jego szyja zyskała dodatkowe kości. Spróbował wyprostować głowę…
— No tak. Ankh-Morpork od Genoi dzieli około dwóch tysięcy mil, panie Lipwig. A pan twierdzi, że dostarczy pan tam wiadomość szybciej niż sekary. Rzucił pan takie wyzwanie. To bardzo intrygujące.
— Tak, wasza lordowska mość.
— Nawet najszybszy powóz potrzebuje mniej więcej dwóch miesięcy, panie Lipwig. A jak słyszałem, jeśli spróbuje pan podróży non stop, własne nerki wytrzęsie pan sobie uszami.
— Tak, wasza lordowska mość. Wiem o tym. — Moist ziewnął.
— Wie pan, że użycie magii byłoby oszustwem.
Moist ziewnął znowu.
— To wiem także, wasza lordowska mość.
— Czy pytał pan nadrektora Niewidocznego Uniwersytetu, zanim pan zaproponował, żeby to on wymyślił wiadomość dla tego dziwnego wyścigu? — zapytał Vetinari, rozkładając gazetę.
Moist zauważył wielkie nagłówki:
RUSZA WYŚCIG
„Latający Listonosz”
kontra Wielki Pień
— Nie, wasza lordowska mość. Powiedziałem, że wiadomość powinien przygotować jakiś powszechnie szanowany obywatel o nieposzlakowanej opinii, taki jak nadrektor.
— Cóż, mało prawdopodobne, żeby w tej sytuacji odmówił, prawda?
— Chciałbym w to wierzyć. Ale przynajmniej Gilt nie zdoła go przekupić.
— Hm… — Vetinari raz czy dwa stuknął laską o podłogę. — Czy zaskoczy pana wiadomość, że dziś rano w mieście większość spodziewała się pańskiej wygranej? Pień nigdy nie był wyłączony z ruchu na dłużej niż tydzień, wiadomość sekarowa może dotrzeć do Genoi w ciągu kilku godzin, a mimo to ludzie sądzą, że się panu uda. Nie sądzi pan, że to zadziwiające?
— Eee…
— No ale oczywiście jest pan bohaterem dnia, panie Lipwig — stwierdził Vetinari, nagle serdecznym tonem. — Jest pan złocistym posłańcem. — Uśmiechał się jak wąż. — Mam nadzieję, że pan wie, co robi. Bo pan wie, co robi, panie Lipwig?
— Wiara przenosi góry, wasza lordowska mość — odparł Moist.
— Wiele ich jest między nami a Genoą. Zapowiada pan w azecie, że wyruszy jutro wieczorem?
— Tak jest. Cotygodniowym dyliżansem, chociaż w tym kursie nie będziemy zabierać pasażerów, żeby zmniejszyć ciężar. — Moist patrzył Patrycjuszowi prosto w oczy.
— Nie zechce pan mi niczego podpowiedzieć?
— Ogólnie lepiej będzie, jeśli nie, wasza lordowska mość.
— Zakładam jednak, że bogowie nie zostawili jakiegoś wyjątkowo szybkiego magicznego konia zakopanego gdzieś w okolicy, prawda?
— Nic o tym nie wiem — zapewnił Moist szczerze. — Oczywiście nigdy nie wiadomo na pewno, dopóki człowiek się nie pomodli.
— Tak… — zgodził się Vetinari.
Próbuje przenikliwego spojrzenia, domyślił się Moist. Ale przecież wiemy, jak sobie z nim radzić, prawda? Pozwalamy, żeby przeszło przez nas…
— Gilt będzie musiał podjąć to wyzwanie, oczywiście — stwierdził Vetinari. — Ale jest człowiekiem… pomysłowo zaradnym.
Co wydało się Moistowi bardzo ostrożnym sposobem powiedzenia „morderczym sukinsynem”. I znowu pozwolił, by słowa przeszły przez niego.
Patrycjusz wstał.
— A więc do jutra — rzekł. — Nie wątpię, że możemy liczyć na niewielką ceremonię dla prasy.
— Prawdę mówiąc, niczego nie planowałem…
— Nie, oczywiście, że nie — zgodził się Vetinari i rzucił mu coś, co można było nazwać jedynie… spojrzeniem.
Podobne spojrzenie zyskał Moist od Jima Upwrighta, nim usłyszał:
— No więc możemy puścić wiadomość, przypomnieć niektóre przysługi, to dostaniemy dobre konie w zajazdach, panie Lipwig, ale wiesz pan, że dociągniemy najwyżej do Bzyku? Wtedy trzeba dokonać zmiany. Ale Genoa Express jest naprawdę dobry. Znamy chłopaków.
— Na pewno chcesz pan wynająć cały powóz? — zapytał Harry, wycierając konia. — Będzie sporo kosztować, bo musimy puścić jeszcze jeden dla pasażerów. To popularny kurs.
— Dyliżans tylko z pocztą — powiedział Moist. — I paru ludzi ochrony.
— Aha, myślisz pan, że zaatakują? — zapytał Harry, bez specjalnego wysiłku wykręcając derkę do sucha.
— A co myślicie? — spytał Moist.
Bracia spojrzeli na siebie.
— W takim razie ja będę powoził — zdecydował Jim. — Nie na darmo nazywają mnie Rurką.
— A poza tym słyszałem, że w górach są bandyci — dodał Moist.
— Bywali — przyznał Jim. — Ale już nie ma tak wielu.
— Czyli o tyle mniej powodów do zmartwienia — uznał Moist.
— No, nie wiem — powiedział Jim. — Nigdy nie odkryliśmy, co ich przepędziło.
Zawsze pamiętaj, że tłum, który oklaskuje twoją koronację, jest tym samym tłumem, który będzie oklaskiwał twoją egzekucję.
Ludzie lubią przedstawienia…
…i dlatego zbierały się listy do Genoi, po dolarze od sztuki. Mnóstwo poczty.
Stanley spróbował mu wytłumaczyć. Tłumaczył kilka razy, ponieważ Moist zupełnie tej kwestii nie rozumiał.
— Ludzie wysyłają koperty ze znaczkami w kopertach adresowanych do zajazdu dyliżansów w Genoi, żeby pierwszą kopertę można było odesłać w drugiej kopercie.
Taki był szkic wyjaśnienia, które w końcu zapaliło w mózgu Moista jakieś iskry.
— Chcą dostać z powrotem te koperty? Po co?
— Bo były użyte, sir.
— I przez to są wartościowe?
— Nie jestem pewien, w jaki sposób, sir. To tak jak mówiłem, sir. Wydaje mi się, że niektórzy ludzie nie wierzą, że to prawdziwe znaczki, dopóki nie wykonały tej pracy, dla której zostały wymyślone, sir. Pamięta pan ten pierwszy wydruk pensowych znaczków, które musieliśmy rozcinać nożyczkami? Koperta z takim znaczkiem warta jest dla kolekcjonera dwa dolary.
— Dwieście razy więcej niż znaczek?
— Tak to już jest — stwierdził Stanley. Oczy mu błyszczały. — Ludzie wysyłają listy do siebie, żeby je oznaczyć, znaczy ostemplować, sir. Żeby były użyte.
— Mam w kieszeni parę używanych chusteczek — odparł zdziwiony Moist. — Myślisz, że ludzie zechcą je kupić za dwieście razy więcej, niż kosztowały?
— Nie, sir — uznał Stanley.
— Więc dlaczego…?
— Ludzie się bardzo interesują, sir. I pomyślałem, że moglibyśmy zrobić cały zestaw znaczków dla wielkich gildii, sir. Wszyscy kolekcjonerzy będą o nie walczyć, sir. Jak pan myśli?
— To bardzo sprytny pomysł, Stanley. Ten dla Gildii Szwaczek będzie chyba musiał być sprzedawany w gładkiej brązowej kopercie, co? Cha, cha!
Tym razem Stanley wyglądał na zdziwionego.
— Przepraszam, sir?
Moist odkaszlnął.
— Nie, nic. No, widzę, że szybko się uczysz, Stanley.
Przynajmniej niektórych rzeczy…
— No… Tak, sir. Eee… Nie chcę wysuwać się przed wszystkich, sir…
— Ależ wysuwaj się, Stanley, wysuwaj… — zachęcił serdecznie Moist.
Stanley wyjął z kieszeni małą tekturową okładkę i rozłożył ją delikatnie przed Moistem.
— Trochę pomagał mi pan Spools — powiedział. — Ale większość zrobiłem sam.
To był znaczek. Miał żółtawo-zielony kolor. Ukazywał — Moist spojrzał uważnie — pole kapusty z kilkoma budynkami na horyzoncie.
Powąchał. Znaczek pachniał kapustą.
No tak…
— Drukowany kapuścianym tuszem i z warstwą kleju produkowanego z brokułów, sir — oświadczył z dumą Stanley. — Hołd dla przemysłu kapuścianego równin Sto, sir. Myślę, że to dobry pomysł, sir. Kapusta jest taka popularna, sir. Tyle rzeczy można z niej zrobić!
— No, widzę, że…
— Jest zupa kapuśniak, piwo z kapusty, kapuściany deser, kapuściane ciasto, krem kapuściany…
— Tak, Stanley, chyba trafiłeś…
— …kiszona kapusta, galaretka z kapusty, sałatka z kapusty, zasmażana kapusta…
— Tak, ale czy można…
— …potrawka z kapusty, kapuściana niespodzianka, kiełbaski…
— Kiełbaski?
— Faszerowane kapustą, sir. Z kapusty można zrobić właściwie wszystko, sir. Są też…
— …kapuściane znaczki — dokończył Moist. — Po pięćdziesiąt pensów, jak widzę. Skrywasz nieznane głębie, Stanley.
— Wszystko zawdzięczam panu, panie Lipwig! — wybuchnął Stanley. — Zostawiłem za sobą te dziecinne zabawy ze szpilkami, sir! Otworzył się przede mną świat znaczków, który może młodego człowieka wiele nauczyć na temat historii i geografii, a także jest zdrowym, interesującym, wciągającym i ogólnie wartościowym hobby i oferuje mu zajęcie na całe życie…
— Tak, tak, dziękuję! — wtrącił Moist.
— …i wrzucam do puli trzydzieści dolarów, sir. Wszystkie moje oszczędności. Żeby pokazać, jak pana wspieramy, sir.
Moist zrozumiał wszystkie słowa, ale musiał poczekać, aż nabiorą sensu.
— Do puli? — zapytał w końcu. — Znaczy, jak przy zakładach?
— Tak, sir. To poważne zakłady — odparł Stanley. — O wyścig pana i sekarów do Genoi. Ludzie uważają, że to zabawne, sir. Ale wielu bukmacherów proponuje zakłady, sir, więc pan Groat organizuje to u nas, sir. Chociaż uważa, że szanse nie są najlepsze.
— Mnie też tak się wydaje — przyznał słabym głosem Moist. — Nikt przy zdrowych zmysłach nie…
— Powiedział, że wygramy tylko dolara na każde osiem, jakie postawimy, sir, ale uznaliśmy…
Moist wyprostował się gwałtownie.
— Stawka osiem do jednego?! — zawołał. — Bukmacherzy uważają, że wygram? Ile wszyscy postawiliście?
— No… Jakieś tysiąc dwieście dolarów przy ostatnim przeliczeniu, sir.
Od krzyku Moista von Lipwiga nawet gołębie poderwały się z dachu.
— Sprowadź mi tu zaraz pana Groata!
To było straszne, zobaczyć wyraz przebiegłości na twarzy pana Groata. Staruszek puknął się w bok nosa.
— Pan jest człowiekiem, który wyrwał pieniądze od bandy bogów, sir — powiedział z radosnym uśmiechem.
— No tak — przyznał zrozpaczony Moist. — Ale przypuśćmy, że… że to była tylko sztuczka…
— Znakomita sztuczka, sir — zachichotał Groat. — Naprawdę znakomita. Ktoś, kto potrafi zrobić taką sztuczkę, że wyciągnie od bogów pieniądze, moim zdaniem jest zdolny do wszystkiego.
— Panie Groat, dyliżans w żaden sposób nie dostanie się do Genoi szybciej niż przekaz sekarowy. To dwa tysiące mil!
— No tak, rozumiem, że musi pan tak mówić, sir. Ściany mają uszy, sir. Trzeba pilnować tajemnic, sir. Ale wszyscy pogadaliśmy i uznaliśmy, że był pan dla nas dobry, sir. I że naprawdę pan wierzy w Urząd Pocztowy. No więc uznaliśmy, że pora włożyć pieniądze tam, gdzie się gada, sir! — oświadczył Groat, a w jego głosie zabrzmiała nuta wyzwania.
Moist raz czy dwa otworzył usta.
— Chodzi panu o to, że dość gadania i trzeba płacić?
— To pan zna różne sztuczki, sir! Jak pan sprytnie wszedł do redakcji azety i powiedział: Będziemy się ścigać! Reacher Gilt wpadł prosto w pańską pułapkę, sir!
Szkło w brylant, pomyślał Moist. I westchnął.
— No dobrze, panie Groat. Dziękuję panu. Osiem do jednego, tak?
— Mieliśmy szczęście, żeby tyle dostać, sir. Stawki skoczyły na dziesięć do jednego, a potem zamknęli obstawianie, sir. Teraz przyjmują tylko zakłady, w jaki sposób pan wygra, sir.
Moist się ożywił.
— Jakieś dobre pomysły?
— Mamy dolarową stawkę na „zrzucając ogień z niebios”, sir. A może coś mi pan podpowie?
— Proszę iść i zabrać się do pracy, panie Groat — odparł surowo Moist.
— Tak, sir, oczywiście, sir, przepraszam, że pytałem, sir — odparł Groat i wyniósł się z gabinetu.
Moist ukrył twarz w dłoniach.
Ciekawe, czy tak samo przeżywają to wspinacze, pomyślał. Człowiek wspina się na wyższe i wyższe góry, i wie, że pewnego dnia któraś z nich okaże się zbyt stroma. Ale nie rezygnuje, bo tak przyjemnie oddycha się powietrzem ze szczytów. Chociaż wie, że zginie, spadając…
Jak ludzie mogą być tacy głupi? Jakby trzymali się swej ignorancji, bo znajomo pachnie. Reacher Gilt westchnął.
Miał biura w wieży na Tumpie. Niezbyt je lubił, bo cała konstrukcja dygotała w rytm pracy semaforów, ale było to konieczne dla wizerunku. W dodatku dawało niezrównany widok na miasto. No i sama lokalizacja warta była tyle, ile zapłacili za cały Pień.
— Trzeba prawie dwóch miesięcy, by dostać się dyliżansem do Genoi — oświadczył, spoglądając ponad dachami na pałac. — Zgadzam się, że może ściąć trochę ten czas. Sekary potrzebują kilku godzin. Co was niepokoi?
— Jaką prowadzi grę? — spytał Greenyham. Pozostali członkowie rady siedzieli wokół stołu i mieli zmartwione miny.
— Nie wiem — wyznał Gilt. — I nie obchodzi mnie to.
— Ale bogowie są po jego stronie, Reacher — rzekł Nutmeg.
— Może o tym porozmawiamy? — zaproponował Gilt. — Czy to stwierdzenie jeszcze komuś wydaje się dziwne? Bogowie nie są znani z prezentów bez dodatkowych obciążeń, prawda? Zwłaszcza takich prezentów, których można dotknąć. Nie, obecnie ograniczają się do rzeczy typu łaska, cierpliwość, męstwo i moc wewnętrzna. Rzeczy, których nie widać. Rzeczy niemające wartości. Bogowie interesują się raczej prorokami niż profitami, cha, cha.
Koledzy dyrektorzy byli zdezorientowani.
— Nie całkiem to załapałem, staruszku — powiedział Stowley.
— Prorocy, powiedziałem, nie profity — powtórzył Gilt. Machnął ręką. — Nie przejmujcie się, to w końcu drobiazg. Krótko mówiąc, dar niebios dla pana Lipwiga okazał się wielkim kufrem monet. Z których część była w czymś, co wyglądało zupełnie jak worki bankowe, a wszystkie miały współczesne nominały. Czy to was nie dziwi?
— No tak, ale nawet kapłani twierdzą, że on…
— Lipwig to aktor — burknął Gilt. — Czy wam się wydaje, że bogowie przeniosą jego dyliżans? Tak myślicie? To tylko sztuczka, rozumiecie? Dzięki niej znowu trafił na pierwszą stronę, ale to wszystko. Nietrudno go dogonić. On nie ma żadnego planu prócz tego, by paść bohatersko. Nikt chyba naprawdę nie spodziewa się, że on wygra. Prawda?
— Słyszałem, że ludzie stawiają na niego duże pieniądze.
— Ludzie z zachwytem witają doświadczenie, jak dać się oszukać, jeśli tylko obiecuje ono pewną dawkę rozrywki — stwierdził Gilt. — Znacie dobrego bukmachera? Chętnie bym postawił niewielką kwotę. Może pięć tysięcy dolarów?
Wzbudził tym trochę śmiechu, więc kontynuował:
— Panowie, bądźmy rozsądni. Żaden bóg nie przyjdzie z pomocą naszemu poczmistrzowi. Ani żaden mag. Nie są zbyt szczodrzy ze swoją magią, a my i tak szybko byśmy się dowiedzieli, gdyby jej używał. Nie, zależy mu na reklamie, nic więcej. Co jednak nie znaczy… — tu mrugnął — …że nie powinniśmy, jak by to ująć, uczynić pewnego wyniku podwójnie gwarantowanym.
Jeszcze bardziej się ożywili. Bo brzmiało całkiem jak to, co chcieli usłyszeć.
— W końcu w górach zdarzają się wypadki — zauważył Greenyham.
— To rzeczywiście prawda. Jednakże chodziło mi o Wielki Pień. Poprosiłem więc pana Pony’ego, żeby opisał nasze procedury. Panie Pony…
Mechanik niespokojnie przesunął się na krześle. Miał za sobą ciężką noc.
— Chciałbym, by zaprotokołowano, panie Gilt, że nalegałem na sześciogodzinne wyłączenie wież przed startem — powiedział.
— Owszem, a protokół wykaże również, że powiedziałem, iż to zupełnie niemożliwe — odparł Gilt. — Po pierwsze dlatego, że byłaby to niewybaczalna utrata wpływów, a po drugie dlatego, że nieprzekazywanie żadnych wiadomości przekaże publiczności nieodpowiednią wiadomość.
— Wyłączymy więc ruch na godzinę przed startem i wyczyścimy wszystko — mówił pan Pony. — Każda wieża wyśle na Tump sygnał gotowości, potem zarygluje wszystkie drzwi i będzie czekać. Nikt nie ma prawa wchodzić ani wychodzić. Przekonfigurujemy wieże, żeby działały w dupleksie. To znaczy — przetłumaczył dla kierownictwa — że linię odbiorczą zmienimy w drugą nadawczą, więc przekaz dotrze do Genoi dwa razy szybciej. W Pniu nie będzie żadnych innych wiadomości aż do zakończenia… wyścigu. Żadnego narzutu, nic. I od teraz, panowie, od chwili, kiedy wyjdę z tego pokoju, nie przyjmujemy żadnych wiadomości od wież bocznicowych. Nawet od tej w pałacu, nawet od tej na uniwersytecie. — Pociągnął nosem i dodał z wyraźną satysfakcją: — A zwłaszcza od tych studentów. Ktoś tam próbował się do nas dobrać.
— To dosyć drastyczne, panie Pony — zauważył Greenyham.
— Na to liczę, drogi panie. Wydaje mi się, że ktoś znalazł sposób wysyłania wiadomości, które mogą uszkodzić wieżę.
— To niemożli…
Pan Pony uderzył dłonią o blat.
— A skąd pan tak dobrze się zna? Czy przesiedział pan pół nocy, próbując to wszystko rozgryźć? Czy rozłożył pan kiedyś bęben dyferencjalny otwieraczem do puszek? Zauważył pan, jak zwory matrycy można zrzucić z łożyska mimośrodowego, jeśli wbije się literę K, a potem wyśle ją do wieży z adresem wyższym niż własny, ale tylko wtedy, kiedy najpierw wbije się literę Q, a sprężyna bębna jest w pełni napięta? Widział pan, jak dźwignie klawiszy klinują się razem, sprężyna przepycha ramę do góry i odsłania się przekładnia pełna zębów? A ja widziałem.
— Czy mówimy tu o sabotażu? — spytał Gilt.
— Może pan to nazwać, jak pan chce — odparł Pony, ledwie przytomny ze zdenerwowania. — Dziś rano poszedłem do składu i wygrzebałem bęben, który w zeszłym miesiącu zdjęliśmy z wieży 14. Mógłbym przysiąc, że zdarzyło się to samo. Ale awarie zwykle występują w wieży górnej, w skrzynkach przesłonowych. Tam…
— Czyli nasz pan Lipwig stał za kampanią sabotaży w wieżach… — rzucił Gilt.
— Nie powiedziałem tego! — zawołał Pony.
— Nie musimy wymieniać żadnych nazwisk — zapewnił gładko Gilt.
— To tylko nieudana konstrukcja — wyjaśnił Pony. — Moim zdaniem któryś z chłopaków znalazł przypadkiem tę metodę, a potem spróbował jeszcze raz, żeby sprawdzić, co się stanie. Oni już tacy są, ci chłopcy w wieżach. Wystarczy im pokazać kawałek skomplikowanej maszynerii, a cały dzień będą próbowali sprawić, żeby nie działał. Na całym Pniu tak kombinują, naprawdę.
— Ale dlaczego zatrudniamy takich ludzi? — zapytał wyraźnie oszołomiony Stowley.
— Bo to jedyni ludzie, którzy są skłonni spędzić życie na jakiejś wieży na pustkowiu, wciskając klawisze. Oni to lubią.
— Ale ktoś w wieży musi te klawisze wcisnąć, żeby zdarzyły się… te straszne rzeczy — zauważył Stowley.
Pony westchnął. Nigdy ich to nie interesowało. Chodziło im tylko o pieniądze. Nie mieli pojęcia, jak cokolwiek działa. A potem nagle chcą się czegoś dowiedzieć i człowiek musi do nich mówić jak do dziecka.
— Chłopcy idą za sygnałem, jak to nazywają. Obserwują sąsiednią wieżę i jak najszybciej powtarzają wiadomość. Nie mają czasu, żeby się zastanawiać. Wszystko z ich wieży wychodzi na bęben dyferencjalny. Oni tylko walą w klawisze, kopią pedały i szarpią dźwignie, jak potrafią najszybciej. Są z tego dumni. Wymyślają nawet różne sztuczki, żeby jeszcze przyspieszyć. Więc nie chcę żadnego gadania o sabotażu, nie w tej chwili. Wyślijmy tę wiadomość jak najprędzej. Chłopakom się to spodoba.
— Wizja jest atrakcyjna — przyznał Gilt. — W ciemnościach nocy wyczekujące wieże… A potem jedna po drugiej ożywają, gdy świetlny wąż pędzi przez świat, płynnie i cicho niosąc swoje… cokolwiek. Musimy znaleźć jakiegoś poetę, żeby o tym napisał. — Skinął Pony’emu. — Jesteśmy w pańskich rękach, panie Pony. Jest pan człowiekiem, który ma plan.
— Nie mam — oświadczył Moist.
— Nie masz planu? — nie dowierzała panna Dearheart. — Chcesz mi wmówić, że…
— Ciszej, proszę, ciszej! — syknął. — Nie chcę, żeby wszyscy się dowiedzieli!
Siedzieli w małej kawiarni niedaleko Szpilkowej Giełdy, która — jak zauważył Moist — nie miała dzisiaj wielu klientów. Musiał wyjść z Urzędu Pocztowego, żeby głowa mu nie eksplodowała.
— Wyzwałeś Wielki Pień! To znaczy, że tylko się chwaliłeś i miałeś nadzieję, że coś się pojawi?
— Dawniej to zawsze działało! Jaki jest sens w obietnicy osiągnięcia tego, co osiągalne? Co by to było za zwycięstwo?
— Nie słyszałeś nigdy o uczeniu się chodzenia przed bieganiem?
— Tak, w teorii.
— Chcę uniknąć wszelkich niejasności — rzekła panna Dearheart. — Jutro wieczorem… to ten dzień po dzisiejszym… zamierzasz wysłać powóz… to takie pudło na kołach, ciągnięte przez konie, które na dobrej drodze mogą osiągnąć czternaście mil na godzinę… do wyścigu z Wielkim Pniem… to wszystkie te wieże semaforowe, które mogą przesyłać wiadomości z prędkością setek mil na godzinę… aż do Genoi… to takie miasto, które leży bardzo daleko stąd?
— Tak.
— I nie masz żadnego cudownego planu?
— Nie.
— I dlaczego mi o tym mówisz?
— Ponieważ w tym mieście, w tej chwili, jesteś jedyną osobą, która skłonna byłaby uwierzyć, że nie mam planu — wyjaśnił Moist. — Powiedziałem panu Groatowi, który tylko stuknął się w bok nosa, czego, nawiasem mówiąc, naprawdę wolałabyś nie oglądać. I powiedział: „Oczywiście, że pan nie ma, sir. Nie pan! Ho, ho, ho!”.
— I miałeś tylko nadzieję, że coś się pojawi? A skąd w ogóle pomysł, że by mogło?
— Zawsze się pojawiało. Jedyny sposób, żeby coś się pojawiło, kiedy jest potrzebne, to potrzebować, by się pojawiło.
— A ja powinnam ci pomóc? Jak?
— Twój ojciec zbudował Pień!
— Tak, ale nie ja — odparła. — Nigdy nie byłam na górze w wieży. Nie znam żadnych sekretów, tyle tylko, że Pień zawsze jest na krawędzi katastrofy. A to wiedzą wszyscy.
— Ludzie, których nie stać na przegraną, stawiają na mnie pieniądze! A im bardziej ich przekonuję, że nie powinni, tym stawiają więcej!
— Nie wydaje ci się, że to trochę niemądre z ich strony? — zapytała słodko.
Moist zabębnił palcami o blat.
— No dobrze — rzekł. — Wymyśliłem jeszcze jeden dobry powód, dlaczego możesz mi pomóc. To dość skomplikowane, więc opowiem ci tylko wtedy, kiedy obiecasz, że będziesz siedzieć spokojnie, nie wykonując gwałtownych ruchów.
— Dlaczego? Sądzisz, że będę niespokojna?
— Tak. Myślę, że za kilka sekund spróbujesz mnie zabić. Wolałbym, żebyś obiecała, że tego nie zrobisz.
Wzruszyła ramionami.
— To powinno być ciekawe.
— Obiecujesz? — upewnił się Moist.
— Dobrze. Mam nadzieję, że to ekscytująca historia. — Panna Dearheart strzepnęła popiół z papierosa. — Mów.
Moist odetchnął kilka razy. To było to… Koniec. Jeśli człowiek wciąż zmienia sposób, w jaki ludzie widzą świat, w rezultacie zmienia też sposób, w jaki on sam widzi siebie.
— Ja jestem tym człowiekiem, przez którego straciłaś pracę w banku. To ja podrobiłem czeki.
Panna Dearheart nie zmieniła wyrazu twarzy. Zmrużyła tylko oczy. Potem wydmuchnęła smugę dymu.
— Naprawdę obiecałam, tak? — spytała.
— Tak. Przykro mi.
— Czy miałam skrzyżowane palce?
— Nie. Patrzyłem.
— Hm… — W zadumie przyjrzała się rozżarzonemu czubkowi papierosa. — No dobrze. Lepiej opowiedz mi całą resztę.
Opowiedział jej całą resztę. Wszystko. Dosyć spodobał jej się ten fragment, kiedy go wieszali, i kazała to sobie powtórzyć. Wokół nich działo się miasto. Między nimi napełniała się popiołem popielniczka.
— Nie rozumiem tego fragmentu, w którym oddajesz wszystkie skradzione pieniądze na odbudowę Urzędu Pocztowego. Czemu tak zrobiłeś?
— Dla mnie samego to niezbyt jasne.
— Przecież jesteś najwyraźniej egoistycznym draniem o kręgosłupie moralnym… eee…
— Szczura — podpowiedział Moist.
— …szczura, dziękuję… Ale nagle stajesz się ulubieńcem wielkich religii, zbawcą Urzędu Pocztowego, oficjalnym graczem na nosie osobnikom bogatym i potężnym, bohaterskim jeźdźcem i ogólnie wspaniałą istotą ludzką, no i oczywiście uratowałeś z pożaru kota. Dwóch ludzi także, ale wszyscy wiedzą, że kot jest najważniejszy. Kogo pan próbuje oszukać, panie Lipwig?
— Samego siebie, przypuszczam. Popadłem w dobre uczynki. Powtarzam sobie, że w każdej chwili mogę z tym zerwać, ale to nieprawda. Wiem jednak, że gdybym nie mógł z tym zerwać w każdej chwili, przestałbym to robić. Eee… Jest jeszcze jeden powód.
— Tak…?
— Nie jestem Reacherem Giltem. To dosyć istotne. Niektórzy mogliby powiedzieć, że nie ma między nami specjalnej różnicy, ale ja patrzę na to ze swojego punktu widzenia i różnica jest. To jak golem, który nie jest młotkiem. Proszę… Jak mogę pokonać Wielki Pień?
Panna Dearheart patrzyła na niego tak długo, aż poczuł się bardzo zakłopotany. Potem odezwała się zamyślona:
— Jak dobrze zna pan Urząd Pocztowy, panie Lipwig? To znaczy budynek?
— Widziałem większą jego część, zanim spłonął.
— Ale nigdy nie byłeś na dachu?
— Nie. Nie mogłem znaleźć przejścia. Górne piętra były zablokowane listami, kiedy… próbowałem…
Głos Moista ucichł.
Panna Dearheart zgasiła papierosa.
— Niech pan tam dzisiaj pójdzie, panie Lipwig. Niech pan znajdzie się trochę bliżej nieba. A potem niech pan uklęknie i się pomodli. Wie pan, jak trzeba się modlić, prawda? Trzeba złożyć ręce… i mieć nadzieję.
Moist przetrwał jakoś resztę dnia. Miał do załatwienia poczmistrzowskie sprawy — pana Spoolsa do porozmawiania, murarzy do pokrzyczenia, nieustające sprzątanie do dopilnowania i nowy personel do zatrudnienia. Chociaż w przypadku personelu głównie ratyfikował decyzje pana Groata i panny Maccalariat, ale oni wiedzieli, co robią. Moist był potrzebny, by czasem podejmować decyzje w rodzaju:
— Czy chwytamy w ramiona różnie? — zapytała panna Maccalariat, stając przed jego biurkiem.
Nastąpiła ciężarna chwila ciszy. Urodziła kolejne krótkie chwile, każda bardziej krępująca od rodzicielki.
— O ile wiem, to nie — zdołał wykrztusić Moist. — A czemu pani pyta?
— Ta młoda dama chciałaby wiedzieć. Bo w Pniu tak robią.
— Aha… Przypuszczam, że chodzi jej o różnorodność przyjmowaną z otwartymi ramionami — stwierdził Moist, przypominając sobie mowę Gilta z „Pulsu”. — Ale nie robimy tego u nas, ponieważ nie wiemy, co to znaczy. Zatrudnimy każdego, kto umie czytać i pisać, i dosięgnie do skrzynki na listy, panno Maccalariat. Przyjąłbym wampiry, o ile należałyby do Ligi Wstrzemięźliwości, trolle, o ile wycierałyby nogi, a jeśli są w mieście jakieś wilkołaki, chętnie zatrudniłbym listonoszy, którzy potrafią się odgryźć. Każdego, kto może wykonywać tę pracę, panno Maccalariat. Nasza praca to dostarczanie poczty. Rankiem, w południe i wieczorem… doręczamy. Czy coś jeszcze?
Teraz zauważył błysk w jej oku.
— Nie mam żadnych problemów z tymi, którzy przyznają się, kim są, panie Lipwig, ale muszę zaprotestować w kwestii krasnoludów. Pan Groat ich przyjmuje.
— Świetni pracownicy, panno Maccalariat. Szanują słowo pisane. No i ciężko pracują.
— Ale nie mówią, jakiej są… czy są krasnoludzimi damami, czy dżentelmenami, panie Lipwig.
— Ach… — Moist poczuł, że serce w nim zamiera. — Znowu chodzi o wygódki?
— Czuję, że na mnie spada odpowiedzialność za moralny rozwój młodych osób pod moją opieką — oświadczyła surowo panna Maccalariat. — Pan się uśmiecha, poczmistrzu, ale nie pozwolę robić z siebie żarcików.
— Pani troska dobrze o pani świadczy, panno Maccalariat — zapewnił Moist. — Zwrócimy na to szczególną uwagę w projekcie nowego budynku. Przekażę architektowi, że ma się z panią konsultować na każdym etapie.
Dobrze zakryte łono panny Maccalariat wyraźnie wezbrało od tej nieoczekiwanie uzyskanej władzy.
— Tymczasem jednak — ciągnął Moist — niestety, musimy sobie radzić z tym, co zostawił nam ogień. Mam nadzieję, że jako członek kierownictwa uspokoi pani personel w tej kwestii.
Płomienie straszliwej dumy odbiły się w okularach panny Maccalariat. Kierownictwo…
— Naturalnie, poczmistrzu — obiecała.
Ale w większości praca Moista polegała na… byciu. Połowa budynku stała się wypaloną skorupą. Ludzie cisnęli się w tym, co pozostało, a pocztę sortowali nawet na schodach. I zdawało się, że praca idzie lepiej, kiedy on jest w pobliżu. Nie musiał nic robić. Wystarczyło, że był.
Nie mógł się pozbyć myśli o pustym piedestale, z którego zdjęto boga.
Kiedy nadciągnął zmierzch, był gotów. Wokół nie brakowało drabin. Golemy zdołały podeprzeć podłogi nawet na górnych piętrach. Wszystko pokrywała sadza, a niektóre pokoje otwierały się na czerń, ale Moist szedł dalej.
Przecisnął się przez to, co pozostało ze strychu, i przez klapę wyszedł na dach.
Nie było go wiele. Upadający zbiornik deszczówki pociągnął za sobą sporą część płonącego dachu i nad główną halą pozostała najwyżej trzecia część. Jednak ogień prawie nie dotknął jednego z ramion U i dach wyglądał tam całkiem solidnie.
Stał tam dawny pocztowy gołębnik i wyraźnie ktoś w nim mieszkał. Co nie było takie niezwykłe. O wiele więcej ludzi chciało zamieszkać w Ankh-Morpork, niż było Ankh-Morpork do zamieszkiwania. Na poziomie dachów powstała cała subcywilizacja, między wieżyczkami, ozdobnymi świetlikami i kopułami, kominami i…
…wieżami sekarowymi. Tak jest. Zauważył wieżę sekarową i kogoś na dachu, na chwilę przed tym, jak jego życie skręciło w te dziwne regiony. Po co wieża sekarowa na budce postawionej dla gołębi pocztowych? Gołębie chyba jej nie używają.
Otaczały ją trzy gargulce. Lubiły sekary — siedzenie wysoko to przecież cały sens życia gargulca — i łatwo wpasowały się w system. Stworzenie, które cały swój czas spędza na patrzeniu, a jest dostatecznie inteligentne, żeby zapisać wiadomość, stało się kluczowym elementem sekarów. Gargulce nie żądały nawet pieniędzy i nigdy się nie nudziły. Co mogłoby znudzić istotę gotową przez całe lata patrzeć na to samo?
Wokół powoli rozpalały się wieże. Tylko pałac, uniwersytet, gildie i osoby bardzo bogate albo bardzo nerwowe uruchamiały swoje wieże także nocami. Ale wielki terminal na Tumpie jarzył się jak choinka w Noc Strzeżenia Wiedźm. Wzory żółtych kwadratów przemieszczały się w górę i w dół głównej wieży. Bezgłośne w oddali, mrugając sygnałami nad wstającą mgłą, rysując swe konstelacje na tle wieczornego nieba, wieże były bardziej magiczne niż magia, bardziej czarowne niż czarownictwo.
Moist patrzył.
No bo czym w końcu jest magia, jeśli nie tym, co zdarza się od pstryknięcia palcami? Chociaż w tym nie ma magii… Ona tkwi raczej w mamrotanych słowach, dziwacznych rysunkach na kartach starych ksiąg… W niewłaściwych rękach potrafi być groźna jak demony, ale nawet w połowie nie tak niebezpieczna, jak gdy jest w rękach właściwych. Wszechświat jest jej pełen — sprawia, że gwiazdy są w górze, a stopy w dole.
Ale to, co działo się teraz… było magiczne. Zwykli ludzie wymarzyli to i poskładali, budując wieże na tratwach, na bagniskach albo na zamarzniętych grzbietach gór. Przeklinali, a co gorsza, używali logarytmów. Przechodzili w bród rzeki i parali się geometrią. Nie śnili w takim sensie, w jakim ludzie zwykle używają tego słowa, ale wyobrazili sobie całkiem inny świat i skonstruowali go. A z całego tego potu, przekleństw i matematyki powstało to… to coś przerzucające słowa przez świat i ciche jak światło gwiazd.
Mgła wypełniała teraz ulicę, pozostawiając budynki jak wyspy pośród fal.
Módl się, powiedziała. W pewnym sensie bogowie byli mu winni przysługę, prawda? Dostali solidną ofiarę i wiele niebiańskiego uznania za to, że nie zrobili zupełnie nic.
Uklęknij, powiedziała. To nie był żart.
Ukląkł, złożył ręce i powiedział:
— Kieruję tę modlitwę do każdego boga, który…
W przerażającej ciszy zapaliła się wieża sekarowa po drugiej stronie ulicy. Wielkie kwadraty rozbłyskiwały po kolei. Przez chwilę Moist widział przed jedną z przesłon sylwetkę latarnika.
Kiedy latarnik zniknął w ciemności, wieża zaczęła migotać. Stała dość blisko, by oświetlić dach Urzędu Pocztowego.
Trzy ciemne postacie obserwowały Moista z drugiego końca dachu. Ich cienie skakały bezustannie, kiedy zmieniały się kombinacje świateł, dwa razy na sekundę. Figury były ludzkie, a przynajmniej człekokształtne. I szły w jego stronę.
Bogowie, na przykład… bogowie mogą być człekokształtni. I nie lubią, kiedy człowiek sobie z nich żartuje.
Moist odchrząknął.
— Bardzo się cieszę, że was widzę… — wychrypiał.
— Ty jesteś Moist? — spytała jedna z figur.
— Słuchajcie, ja…
— Mówiła, że będziesz klęczał — odezwał się inny członek niebiańskiego tercetu. — Może herbaty?
Moist wstał ostrożnie. To nie było boskie zachowanie…
— Kim jesteście? — zapytał. A ośmielony brakiem piorunów dodał: — I co robicie na moim dachu?
— Płacimy czynsz — odparła jedna z postaci. — Panu Groatowi.
— Nic mi o was nie powiedział!
— Na to już nic nie poradzimy — stwierdził środkowy cień. — Zresztą przyszliśmy tylko zabrać resztę naszych rzeczy. Przykro nam z powodu tego pożaru. To nie przez nas.
— A jesteście…
— Ja jestem Szalony Al, to jest Normalny Alex, a to Adrian, który mówi, że wcale nie jest szalony, ale nie potrafi tego udowodnić.
— A po co wynajmujecie dach?
Tercet porozumiał się wzrokiem.
— Gołębie? — zasugerował Adrian.
— Zgadza się, jesteśmy miłośnikami gołębi — zapewniła niewyraźna postać Normalnego Aleksa.
— Przecież jest ciemno — zauważył Moist.
Informacja została rozważona.
— Nietoperze — rzekł Szalony Al. — Próbujemy wyhodować nietoperze pocztowe.
— Nie wierzę, żeby nietoperze instynktownie wracały do domu…
— Tak, to tragiczne, prawda? — zgodził się Alex.
— Przychodzę tutaj nocami, widzę te puste grzędy i z trudem powstrzymuję się od płaczu — westchnął Niezdecydowany Adrian.
Moist spojrzał na małą wieżę. Była mniej więcej pięć razy wyższa od człowieka, z dźwigniami sterowniczymi na gładkim panelu niedaleko podstawy. Wyglądała na… profesjonalną i często używaną. I przenośną.
— Nie wydaje mi się, żebyście hodowali tutaj jakieś ptaki — stwierdził.
— Nietoperze to ssaki — zaprotestował Alex.
Moist pokręcił głową.
— Kryjecie się na dachach, macie własną wieżę… Jesteście Dymiącym Gnu, prawda?
— Ach, trudno się dziwić, że jesteś szefem pana Groata — uznał Normalny Alex. — Może jednak herbaty?
Szalony Al wyjął z kubka gołębie piórko. Gołębnik wypełniał stęchły, duszący zapach starego guana.
— Trzeba kochać ptaki, żeby tu mieszkać — stwierdził i pstryknął piórko w brodę Normalnego Aleksa.
— I wy je kochacie, co? — mruknął Moist.
— Nie powiedziałem, że tak, prawda? I wcale tu nie mieszkamy. Po prostu macie wygodny dach.
W gołębniku było dość ciasno, choć nie dopuszczano tu gołębi. Ale zawsze znajdzie się taki gołąb, który przegryzie drucianą siatkę — i teraz właśnie obserwował ich z kąta obłąkanymi małymi oczkami; jego geny pamiętały czas, kiedy był ogromnym gadem i tych synów małp mógł załatwić jednym kłapnięciem paszczy.
Wszędzie leżały części zdemontowanych mechanizmów.
— Panna Dearheart wam o mnie mówiła, prawda? — zapytał Moist.
— Powiedziała, że nie jesteś kompletnym dupkiem — wyjaśnił Niezdecydowany Adrian.
— Co w jej ustach jest wielką pochwałą — dodał Normalny Alex.
— I powiedziała, że jesteś tak pogięty, że mógłbyś przejść bokiem przez korkociąg — dokończył Niezdecydowany Adrian. — Ale uśmiechała się, kiedy to mówiła.
— To niekoniecznie dobry znak — stwierdził Moist. — Skąd ją znacie?
— Pracowaliśmy kiedyś z jej bratem — wyjaśnił Szalony Al. — Nad wieżą Mark 2.
Moist słuchał. To był całkiem obcy świat.
Normalny Alex i Szalony Al w sekarowym interesie byli starymi ludźmi, bo pracowali w nim od czterech lat. Potem konsorcjum przejęło firmę i wylecieli z Wielkiego Pnia tego samego dnia, kiedy Niezdecydowany Adrian wyleciał przez komin budynku Gildii Alchemików. W ich przypadku dlatego, że powiedzieli, co myślą o nowym kierownictwie, w jego przypadku dlatego, że nie poruszał się dostatecznie szybko, kiedy ciecz w zlewce zaczęła bulgotać.
Wszyscy trzej zaczęli pracować nad Drugim Pniem. Zainwestowali nawet pieniądze. Inni także. Drugi Pień posiadał najrozmaitsze udoskonalenia, był tańszy w działaniu, miał być szczytem techniki, przewyższać konkurencję, wspinać się ku perfekcji i… należałoby dodać kilka jeszcze innych określeń związanych z wysokością. A potem John Dearheart, który zawsze używał liny zabezpieczającej, wylądował na polu kapusty i to był koniec Drugiego Pnia.
Od tego czasu cała trójka wykonywała najrozmaitsze zajęcia dostępne nowym kwadratowym kołkom w świecie starych okrągłych otworów, ale co noc w górze sekary rozbłyskiwały wiadomościami. Były tak bliskie, tak kuszące, tak… dostępne. Wszyscy wiedzieli w jakiś mglisty, na wpół zrozumiały sposób, że doszło do kradzieży — miała wszystkie atrybuty kradzieży oprócz nazwy. Wielki Pień należał do wrogów.
Dlatego założyli nieformalną małą firmę wykorzystującą Pień bez jego wiedzy.
To było trochę jak kradzież. To było dokładnie jak kradzież. Właściwie to była kradzież. Ale żadne prawo jej nie zakazywało, ponieważ nikt nie wiedział, że istnieje takie przestępstwo, więc czy to naprawdę kradzież, jeśli nikomu nie brakuje tego, co skradziono? I czy to kradzież, jeśli okrada się złodziei? Zresztą każda własność jest kradziona oprócz mojej…
— Czyli teraz jesteście… jak to było… krakerami? — spytał Moist.
— Zgadza się — potwierdził Szalony Al. — Bo możemy rozwalić system, schrupać jak krakersa.
— To chyba przesadny dramatyzm, jeśli robicie to za pomocą lamp…
— No tak, bo „migacze” było już zajęte — wyjaśnił Normalny Alex.
— No dobra, ale czemu Dymiące Gnu?
— To krakerski slang, oznacza bardzo szybką wiadomość przesłaną z końca na koniec systemu — odparł Normalny Alex z dumą.
Moist zastanawiał się przez chwilę.
— To ma sens — zgodził się. — Gdybym był zespołem trzech ludzi o imionach zaczynających się na tę samą literę, to właśnie taką nazwę bym wybrał.
Znaleźli drogę wejścia do systemu semaforowego. Polegała na tym, że nocą wszystkie wieże są niewidoczne. Widać tylko światła. Jeśli ktoś nie ma doskonałego wyczucia kierunku, identyfikacja wieży, z której pochodzi wiadomość, możliwa była tylko za pośrednictwem kodu. Mechanicy znali wiele kodów. Och, mnóstwo.
— Możecie wysyłać wiadomości za darmo? — zdumiał się Moist. — I nikt nie zauważy?
Zobaczył trzy pełne wyższości uśmieszki.
— To łatwe — zapewnił Szalony Al. — Kiedy się wie jak.
— A skąd wiedzieliście, że ta wieża się zepsuje?
— Myśmy ją zepsuli — wyjaśnił Normalny Alex. — Rozwaliliśmy jej bęben dyferencjalny. Potrzeba godzin, żeby to naprawić, bo operatorzy muszą…
Moist stracił dalszą część wypowiedzi. Niewinne słowa pływały w niej jak odpadki pochwycone prądem; od czasu do czasu wynurzały się na powierzchnię i machały rozpaczliwie, nim znowu wciągnęło je w głębinę. Dosłyszał kilka razy „tak”, nim utonęło, a nawet „rozłączyć” i „łańcuch zębatki”, ale huczące, techniczne wielosylabowce wzniosły się falą i je pochłonęły.
— …a to zajmuje co najmniej pół dnia — dokończył Normalny Alex.
Moist spojrzał bezradnie na pozostałą dwójkę.
— A to znaczy co, tak dokładnie?
— Jeśli wyślesz odpowiednią wiadomość, możesz rozwalić maszynerię — odparł Szalony Al.
— Cały Pień?
— W teorii. Ponieważ kod wykonania i zakończenia…
Moist rozluźnił się, kiedy fala powróciła. Nie interesowały go maszyny, o kluczu do śrub myślał jak o czymś, co ma innego człowieka od trzymania. Najlepiej uśmiechać się i czekać. Tak już jest z rzemieślnikami: uwielbiali tłumaczyć. Człowiek musiał czekać, aż osiągną jego poziom zrozumienia, nawet jeśli w tym celu musieliby się położyć.
— …i tak nie możemy więcej tego robić, bo słyszeliśmy, że zmieniają…
Moist przyglądał się gołębiowi, dopóki znów nie zapadła cisza. Aha. Zwariowany Al już skończył i sądząc po ich minach, nie było to zbyt optymistyczne zakończenie.
— Czyli nie możecie — powiedział załamany.
— Nie teraz. Stary Pony to trochę baba, ale siedzi i rozgryza problemy. Przez cały dzień zmieniał wszystkie kody! Słyszeliśmy od jednego z naszych kumpli, że teraz każdy sygnalista będzie miał osobisty kod. Są bardzo ostrożni. Panna Adora Belle sądziła, że możemy ci pomóc, ale ten drań Gilt wszystko uszczelnił. Martwi się, że możesz wygrać.
— Ha! — zawołał Moist.
— Wymyślimy coś nowego za tydzień czy dwa — zapewnił Niezdecydowany Adrian. — Nie możesz tego odłożyć?
— Nie, raczej nie.
— Przykro mi…
Niezdecydowany Adrian bawił się odruchowo małą szklaną rurką pełną czerwonego światła. A kiedy ją odwrócił, napełniła się żółtym.
— Co to takiego? — zdziwił się Moist.
— Prototyp. Dzięki temu Pień mógłby być nocą prawie trzy razy szybszy. To wykorzystuje prostopadłe molekuły. Ale Pień nie jest otwarty na nowe idee.
— Pewnie dlatego że wybuchają, kiedy się je upuści — uznał Normalny Alex.
— Nie zawsze.
— Chyba przyda mi się trochę świeżego powietrza — oświadczył Moist.
Wyszli w noc. Niezbyt daleko wciąż mrugała wieża terminalu, a tu i tam jaśniały też inne w różnych częściach miasta.
— Co to jest? — Moist wskazał palcem jak ktoś, kto pyta o konstelacje gwiazd na niebie.
— Gildia Złodziei — odparł Niezdecydowany Adrian. — Ogólne sygnały dla członków. Nie potrafię ich odczytać.
— A tamta? Czy to nie pierwsza wieża na drodze do Sto Lat?
— Nie, to komisariat Straży Miejskiej przy Bramie Osiowej. Sygnalizuje do Pseudopolis Yardu.
— Wydaje się bardzo daleka…
— Używają mniejszych skrzyń przesłonowych i tyle. Stąd nie zobaczysz wieży 2, zasłania ją uniwersytet.
Moist patrzył, zahipnotyzowany światłami.
— Zastanawiałem się, dlaczego nie wykorzystali tej starej kamiennej wieży po drodze do Sto Lat, kiedy budowali Pień. Stoi w odpowiednim miejscu.
— Stara wieża maga? Robert Dearheart używał jej przy pierwszych eksperymentach, ale jest trochę za daleko, mury nie są bezpieczne, a jeśli zostaniesz tam dłużej niż dzień bez przerwy, zwariujesz. To przez te wszystkie stare zaklęcia, które wniknęły w kamienie.
Milczeli chwilę. A potem usłyszeli trochę zduszony głos Moista.
— Gdybyście mogli dostać się jutro do Wielkiego Pnia, czy potrafilibyście zrobić cokolwiek, co ich spowolni?
— Tak, ale nie możemy — odparł Niezdecydowany Adrian.
— No tak, ale gdybyście mogli?
— Owszem, jest coś takiego, co rozważaliśmy — przyznał Szalony Al. — Bardzo prymitywne.
— Może wyłączyć wieże? — spytał Moist.
— A powinniśmy mu o tym mówić? — zaniepokoił się Normalny Alex.
— A spotkaliście kiedyś człowieka, o którym Zabójca powiedział dobre słowo? — przypomniał im Zwariowany Al. — W teorii może to rozwalić wszystkie wieże, panie Lipwig.
— Czy ty jesteś obłąkany oprócz tego, że szalony? Przecież on pracuje dla rządu! — zawołał Normalny Alex.
— Każdą wieżę w Pniu? — spytał Moist.
— Tak. Za jednym zamachem — potwierdził Szalony Al. — Dość prymitywna metoda.
— Naprawdę wszystkie wieże?
— Może nie wszystkie, jeśli się zorientują — przyznał Szalony Al, jakby mniej niż całkowite zniszczenie było czymś trochę wstydliwym. — Ale dużo. Nawet jeśli będą oszukiwać i przewiozą do następnej wieży konno. Nazywamy to… Dzięciołem.
— Dzięciołem?
— Nie, nie w ten sposób. Musi być taka jakby pauza dla lepszego efektu, takie… Dzięcioł!
— …Dzięcioł! — powtórzył Moist wolniej.
— Złapałeś. Ale nie możemy go wpuścić do Pnia. Zablokowali nas.
— Przypuśćmy, że potrafię go wpuścić do Pnia… — Moist obserwował światła. Same wieże były już całkiem niewidoczne.
— Ty? A co ty wiesz o kodach sekarów? — mruknął Niezdecydowany Adrian.
— Cenię swoją ignorancję — odparł Moist. — Za to znam się na ludziach. Wy myślicie o tym, jak chytrze zagrać kodami. Ja myślę o tym, co ludzie widzą…
Posłuchali. Pokłócili się. Odwołali się do matematyki. A nad nimi wciąż płynęły słowa.
— No dobrze, dobrze — przyznał w końcu Normalny Alex. — Technicznie może się to udać, ale ludzie z Pnia musieliby być głupi, żeby do tego dopuścić.
— Oni przecież będą myśleli o kodach — wyjaśnił Moist. — A ja potrafię robić z ludzi głupków. To mój zawód.
— Myślałem, że z zawodu jesteś poczmistrzem — zdziwił się Niezdecydowany Adrian.
— A tak. W takim razie to moje powołanie.
Dymiące Gnu spojrzało po sobie.
— To całkiem szalony pomysł… — uśmiechnął się Szalony Al.
— Cieszę się, że się wam podoba — zapewnił Moist.
Są takie dni, kiedy człowiek po prostu musi poświęcić nocny sen. Ale Ankh-Morpork nie zasypia nigdy; miasto najwyżej drzemie, a i tak koło trzeciej w nocy budzi się, by wypić szklankę wody.
W środku nocy można kupić praktycznie wszystko. Drewno? Żaden kłopot. Moist zastanawiał się, czy istnieją wampirzy stolarze, spokojnie wykonujący wampirze krzesła. Płótno? Z całą pewnością był w mieście ktoś taki, kto budził się przed świtem, by wyjść do toalety, i myślał: „Teraz tak naprawdę przydałoby mi się parę tysięcy łokci kwadratowych płótna średniej grubości”. I w dokach otwarte składy czekały, by zaspokoić tę gwałtowną potrzebę.
Kiedy wyruszali do wieży, padała uparta mżawka. Moist powoził, a tamci siedzieli z tyłu i kłócili się o trygonometrię. Moist starał się nie słuchać — gubił się przy niemądrej matematyce.
Zabić Wielki Pień… Och, wieże pozostaną, ale miną miesiące, zanim uda się je naprawić. Kompania upadnie. Nikt nie dozna szkody, zapewniło Gnu. Mieli na myśli ludzi w wieżach.
Pień stał się potworem pożerającym ludzi. Obalenie go było kuszącą ideą. Gnu miało mnóstwo pomysłów, co powinno powstać w jego miejsce — coś szybszego, tańszego, prostszego, skuteczniejszego, wykorzystującego specjalnie hodowane chochliki…
Coś jednak Moista dręczyło. Gilt miał rację, miał jak demony. Jeśli ktoś chciał przesłać wiadomość na pięćset mil i bardzo, bardzo szybko, Pień był właściwym wyborem. Jeśli człowiek chciał ją opakować i obwiązać wstążeczką, potrzebował Urzędu Pocztowego.
Moist lubił Gnu. Myśleli w odświeżająco inny sposób; jakakolwiek klątwa by zawisła nad kamiennymi murami starej wieży, z pewnością nie wpłynie na takie umysły jak ich — były zaszczepione, chronione przed obłędem tym, że przez cały czas są trochę zwariowane. Sygnaliści sekarowi wzdłuż całego Pnia byli… innym rodzajem ludzi. Oni nie wykonywali po prostu swojej pracy, oni nią żyli.
Ale Moist wciąż myślał o wszystkich złych rzeczach, które mogą się wydarzyć bez semaforów. Pewnie, zdarzały się często przed semaforami, ale to jednak nie to samo.
Zostawił ich, piłujących i stukających młotkami w kamiennej wieży, a sam, pogrążony w myślach, wrócił do miasta.