Flotylle umarłych żeglowały dookoła świata z prądami podwodnych rzek.
Praktycznie nikt nie miał o nich pojęcia. Ale sama teoria jest łatwa do zrozumienia. Brzmi tak: morze jest w końcu, pod wieloma względami, tylko bardziej mokrą formą powietrza. Powszechnie wiadomo, że przy zejściu w dół powietrze robi się gęściejsze, a tym rzadsze, im wyżej się wzleci. Kiedy ciskany sztormem statek zanurza się i tonie, musi w końcu osiągnąć taką głębokość, na której woda pod nim jest dostatecznie gęsta, by powstrzymać dalsze opadanie.
Krótko mówiąc, przestaje tonąć i unosi się na podwodnej powierzchni, poniżej zasięgu sztormów, ale daleko ponad dnem oceanu.
Panuje tu cisza. Martwa cisza.
Niektóre z zatopionych statków mają olinowanie, niektóre mają nawet żagle. Wiele ma też załogę: marynarzy wplątanych w takielunek albo przywiązanych do koła sterowego.
Te rejsy wciąż trwają, bezcelowe, bez portu na horyzoncie — pod powierzchnią oceanu istnieją prądy, a więc martwe statki ze szkieletową załogą żeglują wokół świata, nad zatopionymi miastami, pomiędzy podwodnymi górami, aż zgnilizna i robaki przeżrą wszystko i kadłuby się rozpadną.
Czasami spadnie kotwica na samo dno, w ciemny, chłodny bezruch głębinowych równin, i zakłóci odwieczny spokój, wzbijając w górę obłok mułu.
Jedna z nich niemal trafiła w Anaghammarada, który obserwował przepływające wysoko ponad nim statki.
Zapamiętał to, ponieważ był to jedyny naprawdę ciekawy wypadek, jaki się zdarzył w ciągu dziewięciu tysięcy lat.