Z ciemności na wschodzie nadciągnął z wyciem wiatr, siekąc przed sobą biczem amoniakalnego pyłu. W kilka chwil Edward Anglesey zaniewidział całkowicie.
Wbił wszystkie cztery łapy w rozkruszone skorupy stanowiące glebę, wygięty w pałąk szukał po omacku swojego podręcznego wytapiacza. Wicher buczał mu w czaszce jak oszalały saksofon. Coś smagnęło go w plecy raniąc je do krwi: drzewo wyrwane z korzeniami i ciśnięte sto kilometrów. Strzelił piorun, niezmiernie wysoko nad głową, gdzie z nadejściem nocy wrzały chmury.
Jak gdyby w odpowiedzi, wśród lodowych wzgórz zadźwięczał grzmot, skoczył czerwony język ognia i zbocze góry runęło z łoskotem w dół, rozbryzgując się po całej dolinie. Powierzchnia planety zadygotała.
Wybuch sodu, pomyślał Anglesey wśród huku. Ogień i błyskawica dały tyle światła, że udało mu się odnaleźć zgubę. Ujął przyrządy w muskularne ramiona, mocno chwycił ogonem rynnę i zaczął się przebijać w stronę przekopu, a tym samym do swego schronienia.
Ściany i dach miało z wody zamarzniętej wskutek oddalenia od Słońca, przygniatanej tonami atmosfery cisnącej się na każdy centymetr kwadratowy powierzchni. Lampka na olej drzewny spalany w wodorze, napowietrzana przez mały otwór dla dymu, dawała samotnej izbie nikłe światło.
Anglesey rozciągnął swą szaroniebieską postać na podłodze, ciężko dysząc. Nie było sensu przeklinać burzy. Te amoniakalne zawieruchy często rozpętywały się o zachodzie słońca i nie pozostawało nic innego, tylko je przeczekać. Poza tym był zmęczony.
Za jakieś pięć godzin zacznie świtać. Miał nadzieję, że tego wieczora uda mu się odlać brzeszczot siekiery, ale może lepiej wykonywać taką pracę przy dziennym świetle.
Zdjął z półki ciało dziesięcionoga i jadł mięso na surowo, czyniąc dłuższe przerwy w celu zaczerpnięcia z dzbanka sporych łyków płynnego metanu. Sprawy przybiorą lepszy obrót, gdy tylko postara się o odpowiednie narzędzia; na razie wszystko trzeba było z wielkim trudem wykonywać i formować za pomocą zębów, pazurów i przypadkiem znalezionych sopli lodu oraz obrzydliwie delikatnych, rozpadających się fragmentów statku. Dajcie mu kilka lat, a będzie żył jak człowiek.
Ziewnął, przeciągnął się i ułożył do snu.
Nieco ponad sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od tego miejsca Edward Anglesey zdjął z głowy hełm.
Rozejrzał się dookoła, mrużąc oczy. Po przeżyciach na powierzchni Jowisza czuł się zawsze trochę nierealne z powrotem w czystym, uporządkowanym świecie sterowni.
Mięśnie go bolały. Nie powinny. W rzeczywistości nie walczył z huraganem wiejącym z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę przy potrójnej grawitacji i temperaturze 133 stopni poniżej zera. Był tutaj, w niemal zerowej grawitacji Piątego, oddychając mieszaniną tleno-azotową. To Joe żył tam na dole i napełniał płuca wodorem i helem pod ciśnieniem, którego wartość można było jedynie szacować, bo roztrzaskiwało aneroidy i rozstrajało piezometry.
Niemniej jego ciało czuło się zmęczone i rozbite. Napięcie, niewątpliwie — psychosomatyka. Ostatecznie przez dobre kilkanaście godzin w pewnym sensie on był Joem, a Joe ciężko pracował.
Po zdjęciu hełmu Anglesey podtrzymywał tylko cienką nić tożsamości. Esprojektor w dalszym ciągu był nastrojony na mózg Joego, ale nie skupiał się już na jego własnym. Gdzieś w głębi umysłu rozpoznawał nieokreślone uczucie senności. Co jakiś czas mgliste plamy barw znosiło ku stonowanej czerni — czyżby sny? Niewykluczone, że mózg Joego powinien trochę śnić w czasie, gdy umysł Angleseya z niego nie korzystał.
Na konsolecie projektora zamigotała czerwona lampka i dzwonek zapiszczał z elektronicznego strachu. Anglesey rzucił przekleństwo. Chude palce zatańczyły na klawiaturze fotela; obrócił się w miejscu i wystartował na drugi koniec sterowni do zespołu instrumentów pomiarowych. Tak, to tutaj — znowu lampka K wpadła w oscylację. Spalił się obwód. Jedną ręką szarpnął ściankę czołową, drugą zaczął grzebać w panelu.
Wewnątrz umysłu poczuł zanikanie łączności z Joem. Gdyby chociaż na chwilę stracił całkowicie łączność, nie wiadomo, czy udałoby mu się ją przywrócić. A Joe był inwestycją wartości kilku milionów dolarów i wielu lat pracy znakomitych specjalistów.
Anglesey wyjął winowajczynię z gniazdka i walnął nią o podłogę. Bańka eksplodowała. Trochę mu ulżyło, dokładnie tyle, żeby znaleźć nową lampę, wetknąć ją do gniazdka i na powrót włączyć prąd. Kiedy maszyna nagrzała się i znowu zaczynała wzmacniać, uczucie obecności Joego w ciemnych zakamarkach mózgu pogłębiło się.
Wówczas człowiek w elektrycznym fotelu na kółkach powoli wyjechał ze sterowni na korytarz. Niech ktoś inny posprząta szkło po rozbitej lampie. Mam to gdzieś. Mam gdzieś wszystkich.
Jan Cornelius nigdy nie był od Ziemi dalej, niż jakieś komfortowe uzdrowisko na Księżycu. Dręczyła go myśl, że dał się naciągnąć Psionics Inc. na trzynastomiesięczne wygnanie. Fakt, iż wiedział o esprojektorach i ich kapryśnych wnętrzach tyle co o każdym człowieku na świecie. nie był żadnym usprawiedliwieniem. Po co w ogóle wysyłać kogokolwiek? Kogo to obchodziło?
Oczywiście Federacyjną Akademię Nauk. Najwyraźniej podpisała owym brodatym pustelnikom czek in blanco na koszt podatników.
I w taki sposób Cornelius utyskiwał sam do siebie przez cały lot po hiperboli w kierunku Jowisza. Potem prędko zmieniające się kierunki przyspieszeń, oznaczające zbliżanie się do jego maleńkiego satelity wewnętrznego, doprowadziły Corneliusa do zbyt opłakanego stanu, by miał jeszcze ochotę zrzędzić. A kiedy wreszcie, tuż przed rozładunkiem, poszedł na górę do cieplarni, by rzucić okiem na Jowisza, nie wyrzekł ani słowa. Nikt tego nie czyni za pierwszym razem.
Arne Viken czekał cierpliwie, aż Cornelius napatrzy się do syta. Mnie też to jeszcze bierze, wspominał. Za gardło. Czasem aż boję się patrzeć.
W końcu Cornelius odwrócił się od iluminatora. Sam miał trochę jowiszową posturę, będąc masywnym mężczyzną o imponującym brzuchu.
— Nie wiedziałem — szepnął. — Nigdy nie sądziłem… Widziałem filmy, ale…
Viken skinął ze zrozumieniem głową.
— W samej rzeczy, doktorze Cornelius. Filmy nie dają o nim pojęcia.
Z miejsca, gdzie stali, widać było ciemną, nierówną powierzchnię satelity, mocno pofałdowaną na krótkim odcinku tuż za wąskim pasem lądowiska, a dalej ostro opadającą. Wydawało się, że na tym księżycu nie ma miejsca nawet na platformę kosmiczną — a zimne konstelacje płyną za nim oraz wokół niego. Jedną piątą nieba pokrywał jasnobursztynowego koloru, opasany różnobarwnymi wstęgami Jowisz, nakrapiany cieniami księżyców o rozmiarach planetarnych oraz wirami atmosferycznymi wielkości Ziemi. Jeśli byłaby tu jakakolwiek odczuwalna grawitacja, Cornelius pomyślałby odruchowo, że ta wielka planeta spada na niego. W rzeczywistości miał uczucie, jakby go ssało w górę; nie przestały go jeszcze boleć dłonie, którymi chwycił poręcz, żeby się przytrzymać.
— Żyje pan tutaj… całkiem sam… z tym… ? — spytał zduszonym głosem.
— Och, wie pan, jest tu nas razem około pięćdziesięciu, całkiem sympatycznych — odrzekł Viken. — Nie jest najgorzej. Wszyscy zapisują się na turnusy czterocyklowe — czterech przylotów statku — i może pan wierzyć lub nie, doktorze Cornelius, to jest mój trzeci zaciąg.
Przybysz zaniechał głębszych dociekań. Było coś niepojętego w tych mężczyznach na Piątym. Na ogół nosili brody, chociaż poza tym dbali o wygląd zewnętrzny; ruchy ich ciał dostosowane do niskiej grawitacji byty jakby lunatyczne; rozmowę prowadzili w taki sposób, iż miało się wrażenie, że chcą ją rozciągnąć na okres roku i jednego miesiąca między kolejnymi przylotami statków. Wpłynęła tak na nich ich klasztorna egzystencja — czy może złożyli swoiste śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, bo na zielonej Ziemi nie czuli się nigdy naprawdę w domu?
Trzynaście miesięcy! Cornelius wzdrygnął się. To będzie długie i zimne czekanie, a honorarium i dodatki gromadzące się dla niego były słabą pociechą tu, siedemset siedemdziesiąt milionów kilometrów od Słońca.
— Wspaniałe miejsce do badań naukowych — ciągnął Viken. — Same udogodnienia, dobrana paczka kolegów, spokój i cisza — oraz, oczywiście… — Wycelował kciukiem w planetę i odwrócił się do wyjścia.
Cornelius ruszył w ślad za nim, kołysząc się niezgrabnie.
— To bardzo ciekawe, niewątpliwie — mówił sapiąc. — Fascynujące. Ale doprawdy, doktorze Viken, gnać mnie taki kawał drogi i kazać mi spędzać rok z hakiem w oczekiwaniu na najbliższy statek — żeby wykonać robotę, która może mi zająć kilka tygodni…
— Jest pan pewien, że to takie proste? — zapytał grzecznie Viken. Obejrzał się za siebie i w jego oczach było coś takiego, co zmusiło Corneliusa do milczenia. — Po tych wszystkich latach spędzonych tutaj pragnąłbym zetknąć się kiedyś z taką sprawą, choćby najbardziej zagmatwaną, która nie okaże się jeszcze bardziej zagmatwana, gdy podejdzie się do niej we właściwy sposób.
Przeszli przez śluzę i tunel łączący ją z wejściem do Stacji. Niemal wszystko znajdowało się pod ziemią. Pokoje, laboratoria, nawet korytarze odznaczały się pewnym luksusem — we wspólnej sali był nawet kominek z prawdziwym ogniem! Bóg jeden wie, ile to musiało kosztować! Zastanowiwszy się nad ogromną zimną pustką, w jakiej kryła się królewska planeta, i nad swoim rocznym wyrokiem, Cornelius doszedł do wniosku, że takie luksusy były rzeczywiście biologiczną koniecznością.
Viken zaprowadził go do przyjemnie urządzonego pokoju, który miał być odtąd jego własnością. — Niedługo przyniesiemy bagaże i wyładujemy pański sprzęt psioniczny. Teraz wszyscy albo rozmawiają z załogą statku, albo czytają listy.
Cornelius skinął w roztargnieniu głową i usiadł. Krzesło, jak wszystkie meble na niską grawitację, było po prostu pająkowatym szkieletem, ale podtrzymywało jego cielsko całkiem wygodnie. Sięgnął do kieszeni płaszcza w nadziei, że uda mu się przekupić tego człowieka, by dotrzymał mu przez chwilę towarzystwa. — Cygaro`? Przywiozłem trochę z Amsterdamu.
— Dzięki. — Viken przyjął je z przykrą dla Corneliusa obojętnością, skrzyżował długie chude nogi i dmuchał szarymi kłębami dymu.
— Hm… pan jest tu szefem?
— Niezupełnie. Nikt tu nie jest szefem. Mamy za to jednego administratora kucharza — do załatwiania niewielkiej ilości spraw tego rodzaju, jakie się mogą wyłonić. Proszę nie zapominać, że to jest stacja naukowa, zawsze i wszędzie.
— Wobec tego czym się pan zajmuje?
Viken skrzywił się.
— Proszę innych nie wypytywać tak bezceremonialnie, doktorze Cornelius — przestrzegł go. — Woleliby raczej pogawędzić sobie z przybyszem jak najdłużej. To rzadka okazja obcować z kimś, kogo wszelkich najdrobniejszych odpowiedzi się nie… och, nie musi pan przepraszać. Nie ma sprawy. Jestem fizykiem specjalizującym się w ciałach stałych pod ultrawysokim ciśnieniem. — Skinął głową w stronę ściany. — Jest ich dużo do przebadania — tam!
— Rozumiem. — Cornelius przez chwilę paląc w milczeniu cygaro. Następnie rzekł: — Mam się zająć kłopotami z psioniką, ale szczerze mówiąc, nie widzę na razie powodu, dla którego wasze maszyny miałyby się źle sprawować, jak doniesiono.
— Chodzi panu o to, że… hm, że na Ziemi lampy K mają wyższą stabilność?
— A także na Księżycu, na Marsie, na Wenus — widocznie wszędzie, tylko nie tutaj. — Cornelius wzruszył ramionami. — Naturalnie wszystkie wiązki psi są kapryśne i czasem dochodzi do niepożądanych sprzężeń, kiedy się… Nie, najpierw pozbieram fakty, a potem zacznę teoretyzować. Kim są wasi espmeni?
— Jest tylko Anglesey, ale on wcale nie ma formalnego przygotowania; zajął się tym po wypadku i wykazał takie wrodzone zdolności, że z miejsca go tutaj wysłano, kiedy się zgłosił na ochotnika. Tak trudno dostać kogokolwiek na Piątego, iż nie jesteśmy drobiazgowi co do stopni. A jeśli już o tym mowa, to Ed daje sobie radę z prowadzeniem Joego równie dobrze, jak doktorzy psioniki.
— Ach, tak. Waszego pseudojowiszanina. Tej sprawie również muszę się przyjrzeć bardzo dokładnie — powiedział Cornelius. Mimo wszystko, zaczynało go to interesować. — Może źródłem kłopotów jest coś w biochemii Joego. Kto wie? Zdradzę panu pewną matą, dobrze strzeżoną tajemnicę, doktorze Viken: psionika nic jest nauką ścisłą.
Tamten uśmiechnął się szeroko
— Ani fizyka — powiedział. Po chwili dodał poważniej: — W każdym razie, moja gałąź fizyki. Mam nadzieję uczynić ją ścisłą. Dlatego w ogóle tu jestem, jak pan się domyśla. Dlatego wszyscy tu jesteśmy.
W pierwszej chwili widok Edwarda Angleseya przyprawiał o lekki szok. To była głowa, dwoje ramion i para niepokojących, intensywnie niebieskich, wytrzeszczonych oczu. Cała reszta była nieważnym szczegółem, schowanym w pojeździe na kółkach.
— Z zawodu biofizyk — powiedział Viken Corneliusowi. — Zajmował się zarodnikami atmosferycznymi na Stacji Ziemia, kiedy byt jeszcze młody — nagle wypadek, przywaliło go poniżej klatki piersiowej, praktycznie wszystko ma tam zmiażdżone. Typ ponuraka, musi się pan z nim obchodzić jak z jajkiem.
Posadzony na wąskim krześle w sterowni projektora psi, Cornelius doszedł do wniosku, że Viken odmalował prawdę w zbyt jasnych barwach.
Anglesey mówił z pełnymi ustami, nieelegancko, każąc czułkom przy fotelu sprzątać za sobą okruszki. — Ja muszę — wyjaśnił. — W tym kretyńskim miejscu obowiązuje czas ziemski, GMT, a na Jowiszu nie. Muszę tutaj tkwić, kiedykolwiek Joe się budzi, gotów na jego przejęcie.
— Nie może pana ktoś zastępować? — spytał Cornelius.
— Ba! — Anglesey wbił nóż w kromkę proteidu i pogroził nią przybyszowi. Ponieważ był to dla niego język rodzony, złorzeczył po angielsku — w języku powszechnie używanym na Stacji — ze straszną zawziętością. — Słuchaj, no! Stosowałeś kiedy terapię pozazmysłową? Nie sam podsłuch czy nawet dwustronny kontakt, tylko prawdziwy nadzór wychowawczy?
— Nie. Na to trzeba specjalnych, wrodzonych zdolności, takich jak pańskie. Cornelius uśmiechnął się. Jego krótka i przymilna wypowiedź została przełknięta, bez większej uwagi ze strony zaciętej twarzy naprzeciwko. — O ile dobrze rozumiem, chodzi o przypadki analogiczne do, hm, przywracania sprawności systemowi nerwowemu dziecka dotkniętego paraliżem?
— Tak, tak. Niezły przykład. Czy próbował ktoś zgnieść kiedy osobowość dziecka, przejąć ją w najbardziej dosłownym sensie?
— Mój Boże, nie!
— Nawet w charakterze eksperymentu naukowego? — Anglesey wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Czy którykolwiek operator esprojektora chlusnął kiedy energią i zalał dziecięcy mózg własnymi myślami? Dalejże, Cornelius, nie sypnę cię!
— No cóż… to nie moja branża, jak pan wie. — Psionik ostrożnie odwrócił głowę, napotkał łagodne oblicze tarczy zegarowej i utkwił w niej wzrok. — Słyszałem, hm, coś nie coś… No cóż, owszem, były próby w pewnych przypadkach patologicznych, przebicia się… zniszczenia przemocą złudzeń i iluzji pacjenta…
— I nie wyszło — odrzekł Anglesey. Roześmiał się. — To się nie może udać, nawet na dziecku, nie mówiąc już o dorosłym z całkowicie ukształtowaną osobowością. Przecież trzeba było dziesięciu lat udoskonaleń — prawda? — nim udało się maszynę usprawnić do tego stopnia, aby psychiatrzy mogli choć „podsłuchiwać” mimo naturalnych różnic między ich wzorcami myślowymi a pacjentów mimo różnic wywołujących interferencje mieszające pacjentom w głowach. Maszyna musi dostosowywać się automatycznie do różnic między poszczególnymi osobnikami. Między gatunkami przerzucać mostów nie potrafimy w dalszym ciągu.
Jeśli druga osoba jest skłonna do współpracy, możesz bardzo delikatnie kierować jej myśleniem. I to wszystko. Jeśli usiłujesz przejąć władzę nad innym mózgiem, mózgiem z własną przeszłością i doświadczeniem, z własnym ja, poważnie narażasz własne zdrowie psychiczne. Ten drugi mózg będzie się instynktownie bronić. W pełni rozwinięta, dojrzała, zahartowana osobowość ludzka jest po prostu zbyt złożona, by można nią było sterować z zewnątrz. Posiada zbyt dużo dróg ucieczki, za dużo ciemnych sił jakie podświadomość może wezwać w obronie osobowości, jeśli jej integralność jest zagrożona. Do cholery, człowieku, nie umiemy panować nawet nad własnymi umysłami, a co dopiero nad cudzymi!
Skrzekliwa tyrada Angleseya urwała się. Siedział zatopiony w myślach przy pulpicie sterowniczym i bębnił palcami po klawiaturze swojej mechanicznej matki.
— Więc? — zapytał po chwili Cornelius.
Nie powinien się, być może, odzywać, lecz nie potrafił powstrzymać się od mówienia. Było zbyt dużo ciszy — to prawie osiemset milionów kilometrów stąd od Słońca. Kiedy zamykasz usta na pięć minut, cisza zaczyna dzwonić ci w uszach jak na alarm.
— Więc? — zadrwił Anglesey. — A więc nasz pseudojowiszanin, Joe, ma fizycznie dojrzały mózg. Cały sekret mojej władzy nad nim polega na tym, że mózgowi Joego nigdy nie dano szansy stworzenia własnej osobowości. To ja jestem Joe. Nie opuszczałem go od chwili narodzenia się jego świadomości. Wiązka psi przekazuje do mnie wszystkie dane z jego zmysłów i śle mu w zamian nerwowe impulsy motoryczne. Niemniej jednak on ma wspaniały mózg, a jego komórki nerwowe rejestrują ślady wszelkich przeżyć, dokładnie tak samo jak twoje lub moje; jego synapsy przybrały topografię, która odpowiada mojemu „wzorcowi osobowości”.
Każdy inny espmen, przejmujący go ode mnie, przekonałby się, że byłoby to jak próba wyzucia mnie samego z mojego mózgu. Tego nie da się zrobić. Mówiąc ściśle, Joe ma bez wątpienia tylko podstawowy zestaw wspomnień Angleseya ja na przykład nie powtarzam sobie twierdzeń trygonometrycznych, kiedy nim steruję — ale jest wyposażony wystarczająco dobrze, żeby stać się, potencjalnie, odrębną osobowością.
Faktem jest, że zawsze, gdy budzi się ze snu — zazwyczaj jest kilkuminutowy poślizg, zanim wyczuję zmianę poprzez moje naturalne zdolności psi i ustawię wzmocnienie hełmu — czeka mnie mały pojedynek. Odczuwam niemal… pewien opór, dopóki nie doprowadzę jego prądów psychicznych do absolutnej zgodności fazowej z moimi. Samo marzenie senne było wystarczająco odmiennym doświadczeniem, żeby… — Angleseyowi nie chciało się kończyć zdania.
— Rozumiem — powiedział cicho Cornelius. — Tak, to jasne. Swoją drogą, niesłychane, że może pan mieć taki wszechstronny kontakt z istotą o całkowicie innym metabolizmie.
— To już nie potrwa długo — rzekł z ironią espmen — chyba że potrafisz usunąć powód palenia się lamp K. Mój zapas części zamiennych jest na wyczerpaniu.
— Mam kilka hipotez roboczych — odparł Cornelius — lecz tak słabo znamy zasado rozchodzenia się wiązki psi — prędkość nieskończenie wielka czy tylko bardzo duża, czy moc wiązki zależy ostatecznie od odległości, czy nie? A co wiemy o możliwych skutkach transmisji — och, na przykład poprzez zdegenerowaną materię w jądrze Jowisza? Mój Boże, planety, na której woda to ciężki minerał, a wodór — metal! Co my w ogóle wiemy?
— Mamy się o tym przekonać — warknął Anglesey. — O to chodzi w tym całym projekcie. O wiedzę! Bzdura! — Omal nie splunął na podłogę. — Widocznie nawet ta odrobina wiedzy, jaką zgromadziliśmy do tej pory, nie dotarła do ludzi. Tam gdzie żyje Joe, wodór jest wciąż gazem. Musiałby kopać wiele kilometrów w głąb, żeby dotrzeć do warstwy stałej. I oczekuje się ode mnie, bym przeprowadził naukową analizę warunków na Jowiszu.
Cornelius postanowił to przeczekać, pozwalając Angleseyowi się wyszaleć, a sam zajął się roztrząsaniem problemu oscylacji lamp K.
— Oni tam na Ziemi niczego nie rozumieją. I tu też nie. Czasami zdaje mi się, że nie chcą zrozumieć. Joe tkwi na dole nie mając niczego poza parą własnych rąk. On, ja, my — na początku wiedzieliśmy niewiele więcej ponad to, że prawdopodobnie będzie mógł odżywiać się miejscowymi formami życia. Poświęca prawie cały czas na zdobywanie żywności. To cud, że zdołał tyle osiągnąć w ciągu kilku tygodni — zbudował sobie dom, rozpoznał najbliższe otoczenie, zabrał się do metalurgii czy hydrourgii — nazwij to, jak chcesz. Czego jeszcze żądają ode mnie, do jasnej cholery?
— Tak, tak — mruknął Cornelius. — Owszem, ja…
Anglesey podniósł białą, kościstą twarz. Jakaś mgiełka pokazała mu się w oczach.
— Co to…? — zaczął Cornelius.
— Zamknij się! — Anglesey błyskawicznie obrócił się wraz z fotelem, na oślep sięgnął po hełm i założył go na głowę. — Joe się budzi. Zjeżdżaj!
— Ale jeśli pozwoli mi pan pracować tylko w trakcie jego snu, to jak mam…? — zaprotestował Cornelius.
Anglesey zaklął i rzucił w niego obcęgami. To był marny rzut, nawet jak na niskie ciążenie. Cornelius cofnął się w kierunku drzwi. Anglesey nastawiał esprojektor. Nagle szarpnął się ostro.
— Cornelius!
— Co się stało? — Psionik usiłował podbiec z powrotem, przeszarżował i poślizgnął się, wpadając w rezultacie na tablicę rozdzielczą.
— Znowu lampa K. — Anglesey zrzucił hełm. To musiało boleć jak diabli, kiedy w mózgu odebrało się lawinowo narastający i wzmacniany skowyt psychiczny, ale on rzekł tylko: — Wymień mi ją. Szybko. A potem wynoś się i zostaw mnie w spokoju. Joe nie przebudził się samodzielnie. Coś jeszcze wślizgnęło się do schronienia wraz ze mną — wpadłem tam na dole w niezłe tarapaty.
To był dzień ciężkiej pracy i Joe zapadł w głęboki sen. Spał, dopóki na jego gardle nie zacisnęły się łapy.
Wówczas przez chwilę doznawał tylko fali obłędnego, paraliżującego strachu. Wydawało mu się, że znów jest na Stacji Ziemia, unosząc się w stanie nieważkości na końcu liny, a tysiąc mroźnych gwiazd otacza świetlnym kołem planetę naprzeciw niego. Odniósł wrażenie, że wielki, ciężki dźwigar zerwał się ze swych cum i ruszył w jego stronę, powoli, choć z całą bezwzględnością inercji swoich zimnych ton, wirując i migocząc w świetle Ziemi a jedyny dźwięk to on sam przeraźliwy wrzask i znowu wrzask w jego hełmie próbował zerwać się z kabla dźwigar trącił go tak delikatnie lecz wciąż się przemieszczał on się przemieszczał wraz z nim wgniotło go w ścianę stacji wtulił się w nią jego porwany kombinezon pienił się gdy chciał zatkać swoje zranione ja była krew zlana z pianą jego krew darł się Joe.
Powodowany konwulsyjną reakcją Joe rozerwał łapy na jego szyi i odrzucił czarnego stwora na drugi koniec ziemianki. Z głośnym hukiem stwór walnął o ścianę; lampka spadła na ziemię i zgasła.
Joe stał w ciemności ciężko dysząc, zdając sobie niejasno sprawę, że kiedy spał, wichura zamarła, z przeraźliwego wycia przechodząc do głębokiego pomruku.
Odrzucone na bok stworzenie jęczało z bólu i czołgało się pod ścianą. Wśród ciemności Joe szukał po omacku swojej maczugi.
Coś zeskrobało w ziemię. Przekop! Szły przez przekop! Joe ruszył na oślep na spotkanie z nimi. Serce waliło mu jak młot, a jego nos chłonął obce zapachy.
Stworzenie, jakie się ukazało, gdy zacisnęły się na nim łapy Joe, było o połowę mniejsze od niego, miało za to sześć stóp o monstrualnych pazurach i parę trójpalczastych kończyn górnych, wyciągających się do jego oczu. Joe zaklął, uniósł wijące się stworzenie do góry i grzmotnął nim o ziemię. Zapiszczało, a on usłyszał trzask kości.
— No, dalejże! — Joe wygiął się w łuk i parskał na nie, tak jak tygrys zagrożony przez gąsienice-olbrzymy.
Napływały przez tunel masami do jego izby, kilkanaście wtargnęło do środka, gdy walczył z jedną, która owinęła się wokół jego ramion i pazurami szczepiła z nim swoje krępe, wężowate ciało. Szarpały go za nogi, usiłując wpełznąć mu na grzbiet. Raził w lewo i prawo własnymi pazurami, bił ogonem, przewrócił się i utonął pod masą napastników. Powstał z całym mnóstwem nadal uczepionych jego ciała. Szamotał się z nimi w ciemności. Kotłujący się gąszcz kończyn uderzył w ścianę ziemianki. Zatrzęsła się, pękła krokiew, dach runął na ziemię. Anglesey stał w głębokim dole między potłuczonymi płytami lodu w nikłym świetle zachodzącego Ganimedesa.
Widział teraz, że potwory były czarne i miały wystarczająco duże łby, by pomieścić mózg, mniejszy niż u człowieka, ale być może większy niż u małpy. Było ich około dwudziestu, z trudem wydobywały się spod rumowiska, a potem falami rzucały na niego z tą samą przeraźliwą zaciekłością.
Dlaczego?
Małpia reakcja, pomyślał Anglesey gdzieś na dnie duszy. Zobaczyć obcego, barć się obcego, nienawidzić obcego, zabić obcego. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, pompując powietrze przez zaschnięte gardło. Wyrwał jedną całą belkę, chwycił ją w połowie i zamachnął się drewnem twardym jak metal.
Najbliższe stworzenie padło z roztrzaskanym łbem. Drugie z przetrąconym karkiem. Trzecie zostało gwałtownie odrzucone ze zgruchotanymi żebrami w objęcia czwartego; oba runęły na ziemię. Joe zaczął się śmiać. To zaczynało być zabawne.
— Jeee-huuu! Tyyygryys! — Puścił się biegiem po zlodowaciałej ziemi w kierunku hordy. Rozbiegły się, wyjąc. Ścigał je, dopóki ostatnie nie zniknęły w lesie. Ciężko dysząc Joe popatrzył na trupy. Sam krwawił, było mu zimno, odczuwał ból i głód, a jego schronienie leżało w ruinie — ale pobił je! Pod wpływem nagłego impulsu omal nie uderzył się w piersi z wyciem. Przez chwilę się wahał. Czemu nie? Anglesey odrzucił w tył głowę i wzniósł okrzyk triumfu ku bladej tarczy Ganimedesa.
Później wziął się do pracy. Najpierw rozpalił ognisko pod osłoną statku z którego do tej pory zostało niewiele ponad pagórek rdzy. Horda potworów wyła w ciemności wśród spękanej ziemi, nie zrezygnowały z niego, powrócą.
Rozszarpał lędźwie jednemu z zabitych i odgryzł kawałek mięsa. Całkiem dobre. Byłoby jeszcze lepsze, gdyby je właściwie przyrządzić. Ha! Popełniły wielki błąd, zwracając jego uwagę na swoje istnienie! Kończył śniadanie, kiedy Ganimedes chował się za górami lodowymi na zachodzie. Wkrótce zacznie świtać. Powietrze było prawie nieruchome, a wysoko nad głową latało stado przypominających naleśniki podniebnych brzytwodziobów, jak je nazywał Anglesey, koloru wypolerowanej miedzi, połyskujących w nieśmiałych promieniach brzasku.
Joe przetrząsał ruiny swojej chaty, dopóki nie odnalazł aparatu do wytapiania wody. Nie byt uszkodzony. Pierwsza rzecz, to stopić trochę lodu i odlać go do form siekiery, noża, piły i młotka, które przygotował z wielkim trudem. W warunkach jowiszowych metan byt płynem, który się piło, a woda — zestalonym minerałem. Nadawała się doskonale na narzędzia. Później spróbuje ją stopić z innymi substancjami.
A potem — tak. Do diabła z ziemianką, przez jakiś czas może spać pod gołym niebem. Zrobi łuk, zastawi pułapki, będzie gotów urządzić masakrę gąsienicom, jeśli go znowu zaatakują. Niedaleko stąd była rozpadlina schodząca głęboko ku przejmującemu zimnu metalicznego wodoru: naturalna lodówka, miejsce na przechowywanie wielotygodniowych zapasów mięsa, które dostarczą jego wrogowie. Zostanie mu dużo wolnego czasu… Och! Cholernie dużo!
Joe roześmiał się z zadowoleniem i położył się, by obejrzeć wschód słońca.
Na nowo zlot sobie sprawę. co to za urocze miejsce. Widzisz, jak mała połyskliwa iskierka Słońca żegluje do góry spoza wschodnich watów ciemnopurpurowej mgły, żyłkowanej różem i złotem; widzisz, jak światło powoli narasta, dopóki ogromny wklęsły łuk nieba nie stanie się jednym potokiem promieniowania; widzisz, jak światło wlewa ciepło i życie w rozległą piękną krainę, milion kilometrów kwadratowych niskich szumiących lasów i migotliwie falujących jezior i pióropuszy wodorowych gejzerów; i widzisz, widzisz, widzisz, jak lodowe góry zachodu rozbłyskują niczym szara stal!
Anglesey wciągnął głęboko w płuca gwałtowny poranny wiatr i krzyknął z chłopięcej radości.
— Sam biologiem nie jestem — zastrzegł się Viken. — Ale być może dzięki temu lepiej uda mi się przedstawić panu ogólną sytuację. Potem Lopez albo Matsumoto mogliby odpowiedzieć na wszelkie szczegółowe pytania.
— Doskonale — zgodził się Cornelius. — Lecz proszę przyjąć, że jestem absolutnym ignorantem, jeśli chodzi i ten projekt, zgoda? Prawie jestem, wie pan o tym.
— Jak pan sobie życzy — roześmiał się Viken.
Stali w zewnętrznym biurze sekcji ksenobiologicznej. W pobliżu nie było nikogo, gdyż zegary stacji wskazywały 17.30 GMT, a prace szły tylko na jedną zmianę. Nie było potrzeby pracować dłużej, dopóki działka Angleseya nie zacznie dostarczać danych powierzchniowych.
Fizyk pochylił się i podniósł z biurka przycisk do papieru.
— Jeden z chłopców zrobił ją dla żartów — powiedział — ale to zupełnie dobry wizerunek Joego. Liczy około pięciu stóp, mierząc przy głowie.
Cornelius obracał w dłoniach plastykową figurkę. Jeśli wyobrazić sobie kociego centaura z grubym chwytnym ogonem… Tułów był przysadzisty, o długich kończynach, silnie umięśniony; łysa głowa okrągła, szerokonosa, z wielkimi, głęboko osadzonymi oczami i mocnymi szczękami, ale to rzeczywiście przypominało ludzką twarz. Barwa ogólna była niebieskoszara.
— Samiec, jak widzę — zwrócił uwagę.
— Oczywiście. Pan, zdaje się, nie rozumie. Joe jest kompletnym pseudojowiszaninem jeśli wolno nam to stwierdzić — końcowym modelem, rozpracowanym pod każdym względem. Jest odpowiedzią na naukowe pytanie, którego postawienie zajęło pięćdziesiąt lat.
Viken spojrzał z ukosa na Corneliusa. — A więc zdaje pan sobie sprawę ze znaczenia pańskiej misji, prawda?
— Zrobię, co będę mógł — odparł psionik. — Lecz gdyby… no cóż, załóżmy, że awaria lampy lub coś innego sprawi, iż stracicie Joego, nim zdążę rozwiązać problem oscylacji. Macie chyba w zapasie innych, prawda?
— Och, naturalnie — odrzekł markotnie Viken. — Ale koszty… Nie jesteśmy na nieograniczonym budżecie. Wydajemy oczywiście mnóstwo pieniędzy, bo pluć i łapać w takiej odległości od Ziemi to droga przyjemność. Ale z tego samego powodu swoboda naszych posunięć jest nieduża.
Włożył ręce do kieszeni i poczłapał ze spuszczoną głową w kierunku wewnętrznych drzwi, laboratoriów, przemawiając niskim, natarczywym głosem. — Pan nie zdaje sobie chyba sprawy, jaką koszmarną planetą jest Jowisz. To nie tyle powierzchniowa siła ciążenia — trochę mniej od trzech g, co to jest? — ile potencjał grawitacyjny, dziesięciokrotnie większy niż ziemski. Temperatura. Ciśnienie. A przede wszystkim atmosfera, burze i ciemność!
Gdy statek schodzi do lądowania na powierzchni Jowisza — odbywa się to z pomocą radia — cieknie jak sito dla zneutralizowania ciśnienia, ale poza tym jest to za każdym razem najpotężniejszy, absolutnie najmocniejszy model aktualnie produkowany, wyładowany rozmaitymi czujnikami, serwomechanizmami, wszelką aparaturą zabezpieczającą, jaką umysł ludzki musiał wymyślić, żeby ochronić kupę precyzyjnego sprzętu wartości milionów dolarów. I co się dzieje? Połowa statków w ogóle nie dociera do powierzchni. Porywa je burza i miota gdzieś nimi albo zderzają się z bryłą Kry 7 — mniejszą wersją Czerwonej Plamy — albo, niech ja skonam, to co uchodzi tu za stado ptaków, taranuje któryś i rozbija. A dla tej drugiej połowy, której uda się wylądować, jest to podróż w jedną stronę. Nie próbujemy nawet odstawiać ich z powrotem. Jeśli naprężenia nie rozerwały czegoś podczas lądowania, to i tak skazała je korozja. Wodór przy jowiszowym ciśnieniu wyczynia z metalami zabawne rzeczy.
Dostarczenie Joego na powierzchnię kosztowało ogółem jakieś pięć milionów — jednego osobnika. Każdy następny będzie kosztować, jeśli nam się poszczęści, parę milionów więcej.
Viken kopnięciem otworzył drzwi na oścież i poszedł przodem. W głębi znajdowało się wielkie pomieszczenie, nisko sklepione, rozjaśnione zimnym światłem i przepełnione szumem wentylatorów. Przypominało Corneliusowi laboratorium nukleoniczne; przez chwilę nie mógł sobie uzmysłowić dlaczego, po czym rozpoznał zawiłości zdalnego sterowania, zdalnej obserwacji, ściany odgradzające siły, które mogłyby zniszczyć cały ten księżyc.
— One są konieczne ze względu na ciśnienie, rzecz jasne — powiedział Viken wskazując szereg osłon. — I zimno. I sam wodór, jako drobniejszą groźbę. Mamy tu urządzenia odtwarzające warunki w jowiszowym… hm… powietrzu. Oto miejsce, w którym cały ten projekt naprawdę się zaczął.
— Słyszałem coś nie coś. Nie zaczerpywaliście zarodników unoszących się w atmosferze?
— Ja nie. — Viken roześmiał się. — Zespół Tottiego to zrobił, pięćdziesiąt lat temu. Udowodnili, że na Jowiszu istnieje życie. Życie, wykorzystujące ciekły metan jako punkt startu dla syntezy nitrozwiązków: rośliny wykorzystując energię słoneczną do budowy nienasyconych związków węglowych uwalniają wodór; zwierzęta zjadając rośliny redukują te związki ponownie do postaci nasyconej. Jest nawet odpowiednik spalania. Takie reakcje wymagają złożonych enzymów, a więc… no cóż, to nie moja dziedzina.
— Biochemia jowiszowa została więc całkiem dobrze poznana.
— O, tak. Nawet w czasach Tottiego dysponowano wysoko rozwiniętą technologią biotyczną — zsyntetyzowano już ziemskie bakterie i całkiem nieźle odwzorowano większość struktur genowych. Jedyną przyczyną, że tak długo trwało sporządzenie diagramu procesów życiowych na Jowiszu. były trudności techniczne, wysokie ciśnienie i temu podobne.
— Kiedy właściwie udało się zobaczyć powierzchnię Jowisza?
— Dokonał tego Grey, przed mniej więcej trzydziestu laty. Spuścił na dół sondę telewizyjną, która przetrwała wystarczająco długo, by przekazać mu całą serię obrazów. Od tego czasu technika rozwinęła się. Wiemy, że Jowisz roi się od własnego, przedziwnego życia, być może bardziej płodnego niż życie na Ziemi. Ekstrapolując z unoszących się w atmosferze mikroorganizmów, nasz zespół przeprowadził próbne syntezy tkankowców i …
Viken westchnął.
— Do diabła, gdybyż tu było rodzime życie inteligentne! Wyobraża pan sobie, doktorze Cornelius, o czym mogliby nam opowiedzieć, o tylu szczegółach, o tylu… proszę tylko pomyśleć, jak daleko zaszliśmy na Ziemi z chemią niskich ciśnień od czasów Lavoisiera. Tu jest szansa nauczenia się chemii i fizyki wysokich ciśnień, przynajmniej równie bogatych w możliwości!
Po chwili Cornelius zapytał przekornie: — Jest pan pewny, że nie ma żadnych Jowiszan?
— Ach, no jasne, mogłoby ich być wiele miliardów. — Viken wzruszył ramionami. — Miasta, imperia, wszystko, co pan chce. Jowisz ma powierzchnię wielkości stu Ziemi, a my widzieliśmy kilkanaście niedużych regionów. Jedno wiemy z całą pewnością — nie ma tu żadnych Jowiszan używających radia. Wziąwszy pod uwagę ich atmosferę, niepodobna, żeby kiedykolwiek wynaleźli je dla siebie — proszę pomyśleć, jak gruba musiałaby być lampa elektronowa, jak potężna próżniowa pompa! Tak więc postanowiono ostatecznie, że najlepiej będzie, jak sami sobie stworzymy naszych Jowiszan.
Cornelius przeszedł za Vikenem przez laboratorium do następnego pokoju. Ten był mniej zagracony, robił wrażenie bardziej zadbanego; bałaganiarskie nawyki eksperymentatora ustąpiły przed niezawodną precyzją inżyniera.
Viken zbliżył się do jednego z pulpitów stojących pod ścianami i spojrzał na instrumenty pomiarowe.
— Za tą ścianą czeka następny pseudo — powiedział. W tym wypadku samica. Leży pod ciśnieniem dwustu atmosfer i w temperaturze stu dziewięćdziesięciu stopni powyżej zera absolutnego. Jest to… układ z pępowiną, chyba tak by pan to nazwał, podtrzymujący jej procesy życiowe. Była hodowana do postaci dorosłej w tym… hm… stadium płodowym — modelowaliśmy naszych Jowiszan na wzór ziemskich ssaków. Nigdy nie była przytomna. I nie będzie, póki się nie „urodzi”. Trzymamy tutaj łącznie dwadzieścia samców i sześćdziesiąt samic. Liczymy, że mniej więcej połowa z nich dotrze na powierzchnię. Można zrobić więcej, jeśli zajdzie potrzeba. Nie same osobniki są takie drogie, tylko ich transport. A więc Joe będzie tam na dole zupełnie sam, dopóki nie nabierzemy pewności, że jego gatunek może przetrwać.
— O ile dobrze rozumiem, eksperymentowaliście najpierw z niższymi formami życia? — spytał Cornelius.
— Oczywiście. Trwało to dwadzieścia lat, nawet po wprowadzeniu technik wymuszonej katalizy, żeby przejść od sztucznego zarodnika unoszącego się w atmosferze do Joego. Wykorzystaliśmy wiązkę psi do nadzorowania wszystkiego, począwszy od pseudoowadów. Oddziaływanie międzygatunkowe jest możliwe, wie pan, jeśli system nerwowy marionetki będzie specjalnie w tym celu zaprojektowany i nie da mu się szansy rozwinięcia formy odmiennej od systemu nerwowego espmena.
— I Joe jest pierwszym pseudo, który sprawił kłopoty?
— Tak.
— Jedna hipoteza upada. — Cornelius siedział na stoliku dyndając grubymi nogami i przebierając palcami w rzadkich, lekko rudawych włosach. — Myślałem, że wszystkiemu winne może być jakieś zjawisko fizyczne na Jowiszu. Teraz wychodzi na to, że problem leży w samym Joem.
— Tyle i my wiemy — odparł Viken. Zapalił papierosa i wciągnął głęboko oba policzki. Wzrok miał zasępiony. — Trudno zrozumieć, co tu się dzieje. Specjaliści od biotyki mówią, że Pseudocentaurus sapiens jest zbudowany precyzyjniej od każdego wytworu ewolucji naturalnej.
— Nawet mózg?
— Nawet. Jest dokładną kopią ludzkiego, żeby umożliwić oddziaływanie wiązce psi, ale ma ulepszenia — wyższą stabilność.
— Są jednak jeszcze aspekty psychologiczne — rzekł Cornelius. — Pomimo wszystkich waszych wzmacniaczy i innych technicznych udogodnień psi nawet dzisiaj pozostaje zasadniczo domeną psychologii. Zastanówmy się nad doświadczemami traumatycznymi. Domyślam się, że… płód pseudojowiszanina odbywa bardzo nieprzyjemną podróż na dół?
— Statek, owszem — odparł Viken. — Ale sam pseudo — nie, ponieważ jest cały zanurzony w płynach, tak samo jak pan przed urodzeniem.
— Niemniej jednak — odparł Cornelius — ciśnienie dwustu atmosfer tutaj, to nie to samo, co niewyobrażalne ciśnienie na Jowiszu. Czy taka zmiana nie może być szkodliwa?
Viken spojrzał na rozmówcę z respektem.
— Chyba nie — odparł. — Mówiłem już, że statki na Jowisza buduje się nieszczelne. Zewnętrzne ciśnienie przenoszone jest do… hm… mechanizmu macicznego poprzez szereg przepon, stopniowo. Schodzenie trwa wiele godzin, rozumie pan.
— Dobrze, co się dzieje dalej? — ciągnął Cornelius. — Statek ląduje, mechanizm maciczny otwiera się, pępowina się rozłącza i Joe, powiedzmy, rodzi się. Lecz on ma już dojrzały mózg. Przed wstrząsem nagłego rozbudzenia się świadomości nie chroni go niedorozwinięty mózg noworodka.
— Wzięliśmy to pod uwagę — odrzekł Viken. — Anglesey był sprzęgnięty fazowo z Joe wiązką psi, kiedy statek opuszczał nasz księżyc. A więc praktycznie to nie Joe się wyłonił i to nie on postrzegał. Joe nie był niczym więcej niż bryłą substancji biologicznej. Może ulec wstrząsowi psychicznemu tylko w takim stopniu co Ed, ponieważ to Ed jest na dole!
— Jak pan chce — powiedział Cornelius. — Nie planowaliście chyba jednak stworzenia gatunku marionetek, prawda?
— Och, na Boga, nie — odparł Viken. — Oczywiście, że nie. Jak się tylko przekonamy, że Joe jest właściwie urządzony, ściągniemy kilku dodatkowych espmenów i damy mu wsparcie w postaci innych pseudo. W końcu na dół wyśle się samice i nie sterowane samce, których wychowaniem zajmą się marionetki. Nowe pokolenie narodzi się już normalnie — no cóż, tak czy owak ostatecznym celem jest nieduża społeczność Jowiszan. Będą myśliwi, górnicy, rzemieślnicy, farmerzy, gospodynie domowe, fabryki. Wywyższą grupę kluczowych członków — rodzaj kapłaństwa. A kapłaństwo to będzie kontrolowane metodami psi, tak jak Joe. Potrzebne jest wyłącznie po to, by wytworzyć narzędzia, zająć się nauką czytania, przeprowadzić eksperymenty i informować nas o tym, na czym nam zależy.
Cornelius pokiwał głową. W sensie ogólnym taki był ów cały jowiszowy projekt, jeśli go dobrze zrozumiał. Mógł ocenić znaczenie swojej misji.
Tylko że nie potrafił wyjaśnić dodatkowego sprzężenia zwrotnego w lampach K.
I co mógł na nie poradzić?
Dłonie miał w dalszym ciągu posiniaczone. O Boże, pomyślał żałośnie już po raz setny, czy to aż tak na mnie wpływa? Czy naprawdę waliłem pięściami w metal, kiedy Joe walczył tam na dole?
Jego oczy rzucały wściekłe spojrzenia na drugi koniec pokoju, w stronę stolika, przy którym pracował Cornelius. Nie lubił Corneliusa, tego ssącego cygaro tłuściocha, który nieustannie gadał i gadał. Przed chwilą postanowił, że daje sobie spokój z sileniem się na uprzejmość wobec tego ziemióra.
Psionik odłożył śrubokręt i rozprostował zdrętwiałe palce.
— Fiu! — Uśmiechnął się. — Zrobię sobie małą przerwę.
Rozebrany na części esprojektor stanowił kiepską zasłonę dla jego obszernego, przelewającego się, żabiego ciała przy warsztacie.
Angleseyowi cholernie nie spodobał się pomysł dzielenia z kimś tego pokoju, nawet tylko kilka godzin dziennie. Ostatnio poprosił, aby przynoszono mu tutaj posiłki i pozostawiano je za drzwiami przylegającej do pokoju łazienko-sypialni. Tkwił tam już dłuższy czas.
A po co miał wychodzić?
— Nie mógłbyś się trochę pośpieszyć? — rzucił oschle.
Corneliusowi krew napłynęła do twarzy.
— Gdyby miał pan złożoną maszynę rezerwową, zamiast luźnych części… — powiedział i zamilkł. Wzruszył ramionami, wyjął niedopałek cygara i przypalił go na nowo; ich zapas musi mu wystarczyć na długo. Anglesey zastanawiał się, czy te kłęby śmierdzącego dymu były wydmuchiwane z ust Corneliusa rozmyślnie. Nie lubię cię, panie Ziemianinie Cornelius, i jest to niewątpliwie uczucie odwzajemnione.
— Nie było potrzeby dopóki nie przylecą inni espmeni — odrzekł ponuro Anglesey. — A instrumenty kontrolne wykazują, że ta jest w doskonałym stanie.
— Niemniej jednak — powiedział Cornelius — w nieregularnych odstępach czasu ulega gwałtownym oscylacjom, od których palą się lampy K. Pytanie brzmi: dlaczego? Chciałbym, aby pan wypróbował tamtą maszynę, jak tylko będzie gotowa. Chociaż, szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby problem w ogóle leżał w elektronice — czy nawet w zjawiskach fizycznych, których nie można przewidzieć.
— A zatem w czym? — Anglesey poczuł się raźniej, kiedy dyskusja przeszła na sprawy czysto techniczne.
— Niech pan uważa. Czym właściwie jest lampa K? Sercem esprojektora. Wzmacnia pańskie naturalne impulsy psi, wykorzystując je do modulowania fali nośnej, i emituje całą wiązkę w dół na Joego. Odbiera też od niego impulsy i wzmacnia je dla pana. Cała reszta to zespoły wzmacniające lampę.
— Oszczędź mi wyktadu — burknął Anglesey.
— To tylko powtórka z rzeczy najprostszych — rzekł Cornelius — ponieważ od pewnego czasu dzieje się tak, że najprostsze rozwiązania znajduje się najtrudniej. Może to nie lampa źle się sprawuje. Może to pan?
— Co? — Biała twarz wytrzeszczyła oczy. Fala narastającej wściekłości przeszła po jej wystających kościach.
— To nic osobistego — dodał szybko Cornelius. — Ale wie pan, jaką chytrą bestią jest podświadomość. Załóżmy, wyłącznie jako hipotezę roboczą, że w głębi duszy pan nie chce być na Jowiszu. Mogę sobie wyobrazić, że jest to raczej przerażające środowisko. Kto wie, czy nie wchodzi tu w grę jakiś utajony czynnik freudowski. Albo, całkiem zwyczajnie, pańskiej podświadomości może wydawać się, że śmierć Joego pociągnie za sobą automatycznie pańską śmierć.
— Hm, hm, hm. — Mirabile dictu, Anglesey zachował spokój. Tarł podbródek kościstą dłonią. — Możesz się jaśniej wyrażać?
— Tylko ogólnie — odrzekł Cornelius. — Świadoma część pańskiego umysłu śle impulsy motoryczne do Joego wiązką psi. Jednocześnie część podświadoma, przerażona tą sytuacją, emituje impulsy gruczoło-naczyniowe-sercowo-trzewiowe towarzyszące stanowi lęku. One działają na Joego, którego rosnące podenerwowanie jest przenoszone po wiązce psi z powrotem. Czując fizjologiczne objawy lęku przejawianego przez Joego, pańska podświadomość staje się jeszcze bardziej niespokojna, wzmagając tym samym objawy. Teraz jasne? To dokładnie przypomina zwyczajną neurastenię, z tą różnicą, że ponieważ bierze w tym udział potężny wzmacniacz — lampa K — oscylacje w jednej chwili mogą narosnąć lawinowo. Powinien pan być wdzięczny lampie, że się spala — w przeciwnym razie czekałoby to pański mózg!
Przez chwilę Anglesey milczał. Potem roześmiał się. Był to mocny, okrutny śmiech. Cornelius drgnął, gdy zaczęły mu pękać bębenki.
— Ciekawy pomysł — powiedział espmen. — Ale obawiam się, że nie będzie pasował do faktów. Widzisz, mnie się tam na dole podoba. I lubię być Joem.
Przerwał na moment, a później ciągnął niemiłym, bezosobowym tonem: — Nie osądzaj tego środowiska na podstawie moich notatek. Tam są same idiotyczne rzeczy, takie jak szacowania prędkości wiatru, wahań temperatury, zasobów mineralnych — bez znaczenia. To czego nie potrafię wyrazić słowami, to obraz Jowisza w czułych na podczerwień oczach Jowiszanina.
— Całkiem odmienny, jak sądzę — zaryzykował Cornelius po chwili nieprzyjemnej ciszy.
— I tak, i nie. To trudno powiedzieć. Ja niektórych rzeczy nie potrafię, bo człowiekowi brakuje pojęć. Chociaż… nie, nie jestem w stanie tego opisać, sam Szekspir by nie umiał. Proszę tylko nie zapominać, że wszystko co dla nas na Jowiszu jest zimne i trujące, dla Joego jest dobre.
Anglesey stopniowo ściszył głos, jakby zaczął mówić do samego siebie.
— Wyobraź sobie spacer pod rozjarzonym fioletowym niebem, tam gdzie ogromne rwące obłoki omiatają cieniem ziemię, a pod nimi wielkimi susami pędzi ulewa. Wyobraź sobie spacer po stokach góry niczym szlifowany metal, kiedy czysty czerwony płomień wybucha ci nad głową i śmieje się ustami ziemi. Wyobraź sobie zimny szalejący potok i niskie drzewa o ciemnych, miedzianych liściach, i wodospad metanospad, jeśli sobie życzysz — skaczący w przepaść, a gwałtowny, żywy wiatr rozwiewa jego grzywę, całą w tęczy! Wyobraź sobie wielki las pogrążony w ciemności i oddychający głęboko, a tu i ówdzie miga ci bladoczerwony błędny ognik, który jest promieniowaniem życia jakiegoś zwinnego, nieśmiałego zwierzaka i… i…
Anglesey zachrypiał i umilkł. Wpatrywał się w swoje zaciśnięte dłonie, po jakimś czasie zamknął mocno oczy, a po twarzy pociekły mu łzy.
— Wyobraź sobie, że jesteś silny!
Nagle chwycił hełm, nałożył go na głowę i przekręcił gałki regulacji. Na dole Joe spał od dawna w mroku nocy, ale za chwilę Joe miał się obudzić i… tak długo ryczeć pod czterema wielkimi księżycami, aż cały las przestraszy się go?
Cornelius po cichu wymknął się z pokoju.
W długich promieniach mosiężnego blasku zachodzącego słońca, pod ciemnym wałem chmur nadciągającej burzy, wchodził długimi krokami na zbocze góry z poczuciem dobrze przepracowanego dnia. Z obu stron jego pleców zwieszały się wyplatane kosze, jeden napełniony cierpkimi owocami ciernistego drzewa, a drugi grubymi jak palec pnączami do sporządzenia liny. Siekiera przy boku chwytała ostatnie promienie dnia i odbijała je oślepiająco.
Robota nie była ciężka, ale zmęczenie opanowało jego umysł i nie uśmiechały się mu czekające nań zajęcia — gotowanie, sprzątanie i inne. Dlaczego nie przysłali mu jeszcze nikogo do pomocy?
Jego oczy z oburzeniem przeszukiwały niebo. Piąty chował się w cieniu; tutaj na dnie oceanu atmosfery widziało się tylko Słońce i cztery księżyce galileuszowe. Nie wiedział nawet, gdzie mógł być teraz Piąty względem niego. Chwileczkę, tu jest zachód słońca, lecz gdybym przeszedł do kopuły widokowej, widziałbym Jowisza w ostatniej kwadrze, ale bym… ach, do diabła, jeden obrót wokół planety i tak zabiera nam tylko pół dnia ziemskiego.
Joe potrząsał głową. Mimo że upłynęło już tyle czasu, niekiedy diabelnie trudno było mu utrzymać jasność myśli. To ja, zasadniczy ja, znajduję się tu wysoko na niebie, wędrując na Piątym wśród zimnych gwiazd. Pamiętaj o tym. Otwórz swoje oczy, jeśli chcesz, i przyjrzyj się wymarłej sterowni położonej na żywym zboczu góry.
Nie zrobił tego, mimo wszystko. Obserwował szarość zniszczonych przez wiatr głazów na grubym kobiercu roślinności stoku. Nie bardzo przypominały ziemskie kamienie, tak jak i gleba pod jego stopami nie była podobna do humusu.
Przez chwilę Anglesey rozmyślał nad pochodzeniem tych krzemianów, glinianów i innych składników kamieni. Teoretycznie rzecz biorąc, wszystkie takie materiały powinny być na zawsze uwięzione w jądrze planety, gdzie ogromne ciśnienie z łatwością zgniatało i niszczyło atomy. Nad jądrem powinno leżeć tysiące mil alotropowego lodu, a potem warstwa metalicznego wodoru. Tak wysoko miało nie być żadnych złożonych minerałów, a jednak były.
No trudno, być może Jowisz uformował się zgodnie z teorią, ale później wessał przez swą ogromną gardziel grawitacji wystarczająco dużo kosmicznego pyłu, meteorów i gazów, by utworzyć skorupę grubości kilkunastu kilometrów. Cóż oni wiedzą, cóż mogą wiedzieć te miękkie, śluzowate robaki z Ziemi?
Anglesey włożył palce do ust — palce Joego — i gwizdnął. Zarośla rozbrzmiały ujadaniem. Dwa ciemne jak noc monstra skoczyły ku niemu. Uśmiechnął się i pogłaskał ja po łbach; z tymi małymi czarnych gąsienic, które wziął, nauka szła znacznie szybciej, niż się spodziewał. Będą z nich strażnicy dla niego, pastuchy, służący.
Na grani wzgórza Joe budował sobie dom. Wykarczował hektar lasu i wzniósł palisadę. Teraz wewnątrz ogrodzenia stała szopa dla niego i jego zapasów, studnia z metanem i zaczątki wielkiej wygodnej chaty.
Lecz pracy było za dużo dla jednej żywej istoty. Mimo pomocy na wpół inteligentnych gąsienic i posiadania chłodni do mięsa, większość czasu wciąż pochłaniało mu zdobywanie żywności. Zwierzyny też nie wystarczy na wieczność; musiał się wziąć za uprawę ziemi przed końcem przyszłego roku — roku jowiszowego, dwunastu lat ziemskich, pomyślał Anglesey. Była chata do wykończenia i umeblowania; chciał postawić na rzece młyn wodny — nie, młyn metanowy — do napędzania całego tuzina maszyn, których pomysł przyszedł mu do głowy; zamierzał eksperymentować ze stopami lodu oraz…
Oraz całkiem niezależnie od konieczności posiadania kogoś do pomocy, dlaczego miały pozostawać samotny, być jedyną myślącą istotą na całej planecie? Fizycznie był płci męskiej, z męskimi instynktami — ostatecznie jego zdrowie musi ucierpieć, jeśli będzie żyć jak pustelnik, a w tej fazie sukces całego projektu zależał od zdrowia Joego.
To nie było w porządku!
Ależ ja nie jestem samotny. Wraz ze mną na satelicie znajduje się pięćdziesięciu ludzi; kiedy chcę, mogę rozmawiać z każdym z nich. Tylko że ja teraz rzadko chcę. Wolę być Joem.
Niemniej jednak … to ja, kaleka, odczuwam całe zmęczenie, gniew, ból, frustrację tej cudownej maszyny biologicznej zwanej Joem. Tamci tego nie rozumieją. Gdy burza amoniakalna obdziera go ze skóry, krwawię ja.
Joe położył się na ziemi, wzdychając. Kły błysnęły w paszczy czarnej bestii, która wygięta w pałąk stanęła nad nim, żeby go polizać po twarzy. Burczało mu w brzuchu, ale odczuwał zbyt duże zmęczenie, by się zająć posiłkiem. Jak tylko wytresuje psy…
O wiele bardziej opłacałaby się edukacja drugiego pseudo…
Niemal to widział w ogarniającej jego znużony mózg ciemności. Tam w dole, na równinie pod wzgórzem, ogień i grzmot, kiedy statek się zatrzymuje. I stalowe jajo otwiera się z trzaskiem, stalowe ramiona — rozpadające się już, nędzna robota ziemiórów! — podnoszą istotę ze środka i kładą ją na ziemi.
Poruszy się, krzycząc przy pierwszym oddechu jowiszowym powietrzem, rozglądając się dookoła pustymi, obojętnymi oczami. I Joe pójdzie po nią i zaniesie ją do domu. Będzie ją karmił, troszczył się o nią, pokaże jej, jak się chodzi — to nie potrwa długo, dorosły organizm nauczy się tych rzeczy bardzo szybko. Po paru tygodniach będzie już mówiła, będzie miała osobowość, duszę.
Czy pomyślałeś kiedykolwiek, Edwardzie Angleseyu, w czasach kiedy też mogłeś chodzić, że twoją żoną będzie szary, czworonożny potwór?
Mniejsza z tym. Najważniejsze to ściągnąć tutaj innych jemu podobnych, samice i samców. Ograniczony planik Stacji zmuszał go do czekania jeszcze dwa ziemskie lata, nim przyślą mu najwyżej jedną marną imitację, taką jak on sam, marny umysł ludzki, patrzący oczami sprawiedliwie należącymi się Jowiszaninowi. Nie wolno tego tolerować!
Gdyby nie był taki zmęczony…
Joe usiadł prosto. Senność uciekła z niego w tej samej chwili, kiedy obudziła się świadomość. To nie on był zmęczony. To Anglesey. Anglesey, ludzka strona jego natury, ten co od miesięcy zapada jedynie w drzemki, którego spokój został ostatnio zakłócony przez Corneliusa — to ciało ludzkie opadało z sił, dawało za wygraną i emitowało do Joego wraz z wiązką psi jedną po drugiej łagodne fale snu.
Napięcie somatyczne powędrowało ku niebu; Anglesey drgnął i ocknął się.
Rzucił przekleństwo. Kiedy tak siedział z głową w hełmie, wraz ze zmniejszeniem się jego koncentracji psychicznej, zanikała plastyczność obrazu Jowisza, jak gdyby planeta stawała się coraz bardziej przezroczysta, a potęgowało się poczucie obecności stalowej klatki, którą było jego laboratorium. Tracił kontakt. Dzięki doświadczeniu sprawnie wprowadził się z powrotem w fazę zgodną z nerwowymi prądami drugiego mózgu. Siłą woli zmuszał Joego do spania, dokładnie tak samo, jak człowiek często zmusza samego siebie.
I jak wszyscy cierpiący na bezsenność, poniósł porażkę. Ciało Joego było zbyt głodne. Wstało z ziemi i poszło przez obozowisko w kierunku swojej chaty.
Lampka K oszalała i spaliła się.
W noc poprzedzającą odlot statków Viken i Cornelius późno poszli spać.
To nie była oczywiście prawdziwa noc. Przez dwanaście godzin maleńkim księżycem miotało wokół Jowisza między ciemnością a powrotem do niej, aczkolwiek blade słońce mogło z powodzeniem ukazać się nad jego skałami, gdy zegary oznajmiły, że w Greenwich nastała godzina duchów. Lecz większość załogi o tej porze spała.
Viken miał kwaśną minę.
— Nie podoba mi się to — powiedział. — Zbyt nagła zmiana planów. Za wysoka stawka.
— Ryzykujecie tylko — no ile? — trzy samce i tuzin samic — odparł Cornelius.
— Oraz piętnaście statków jowiszowych. Wszystkie, jakie mamy. Jeśli idea Angleseya nie urzeczywistni się, miną miesiące, rok albo i więcej, zanim uda nam się zbudować następne statki i przystąpić na nowo do badań atmosferycznych.
— Lecz jeśli się urzeczywistni — odrzekł Cornelius — to nie będą wam potrzebne żadne statki jowiszowe poza dostarczającymi na dół następne pseudo. Będziecie zbyt pochłonięci rozpracowywaniem danych napływających z powierzchni, żeby w górnych warstwach atmosfery zajmować się głupstwami.
— Oczywiście. Nie spodziewaliśmy się jednak tego tak wcześnie, zamierzaliśmy sprowadzić więcej espmenów, by poprowadzili jeszcze kilka osobników…
— Przecież oni są niepotrzebni — argumentował Cornelius. Wykrzesał życie z niedopałka cygara i zaciągał się dłuższą chwilę, żeby umożliwić rozumowi odszukanie właściwych słów. — W każdym razie przez jakiś czas. Joe znalazł się w takim punkcie swojego rozwoju, że — jeśli otrzyma pomoc — może przeskoczyć wiele tysięcy lat historii, może mieć w niedalekiej przyszłości nawet coś w rodzaju radia, które poważnie zredukuje znaczenie waszej esprojekcji. Ale pozbawiony pomocy będzie dreptał w miejscu. To głupota. kazać wspaniale wyszkolonemu ludzkiemu espmenowi zajmować się pracą fizyczną, bo do czego innego potrzebna jest teraz reszta osobników? Jak powstanie porządna osada jowiszowa, to wtedy możecie posyłać na dół więcej marionetek.
— Nie wiadomo jednak — upierał się Viken — czy Anglesey jest w stanie samemu wyszkolić wszystkie te marionetki jednocześnie? Przez wiele dni będą bezbronne jak noworodki. Upłyną tygodnie, nim naprawdę zaczną myśleć i działać bez pomocy z zewnątrz. Czy Joe mógłby w tym czasie je pielęgnować?
— Ma nagromadzoną żywność i opał na wiele miesięcy — powiedział Cornelius. — A co się tyczy umiejętności Joego, no cóż, hm, musimy zdać się na sąd Angleseya. Tylko on ma informacje z pierwszej ręki.
— A kiedy wreszcie ci Jowiszanie staną się naprawdę indywidualnościami — niepokoił się Viken — to czy na pewno pójdą w ślady Joego? Proszę pamiętać, że poszczególne osobniki nie są swoimi wzajemnymi kalkami. Zasada nieoznaczoności gwarantuje każdemu jedyny w swoim rodzaju zestaw genów. Gdyby w tej całej masie obcych na Jowiszu miał się znajdować tylko jeden ludzki umysł…
— Jeden ludzki umysł? — Ta wątpliwość była prawie niesłyszalna. Viken otworzył pytająco usta. Cornelius szybko dodał:
— Och, proszę mi wierzyć, Anglesey mógłby kontynuować dominację nad nimi. Jego osobowość jest na swój sposób … potężna.
Viken wyglądał na zaskoczonego.
— Naprawdę pan tak myśli?
Psionik skinął głową.
— Owszem. W ostatnich tygodniach poznałem go lepiej niż ktokolwiek inny. A moja profesja, rzecz jasna, zwraca mnie raczej ku psychologii człowieka aniżeli jego ciału czy manierom. Pan widzi złośliwego kalekę. Ja dostrzegam umysł, który odreagował swoje ułomności fizyczne przez wytworzenie takiej piekielnej energii, takiej siły koncentracji, że to mnie przeraża. Dać tej psychice krzepkie ciało na jej potrzeby; a świat stanie przed nią otworem.
— Może ma pan rację — szepnął po pewnym czasie Viken. — To nie znaczy, żeby odegrała jakąś rolę. Decyzja została podjęta. Rakiety jutro lecą na dół. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy.
Umilkł na chwilę. Szum wentylatorów w jego małym pokoju wydawał się nienaturalnie głośny, a barwy wiszącej na ścianie fotografii dziewczyny — szokująco jaskrawe. Następnie bez pośpiechu powiedział:
— Pan nie lubi mówić o sobie, Janie. Kiedy spodziewa się pan ukończyć własny esprojektor i przystąpić do testowania?
Cornelius rozejrzał się dookoła. Na korytarzu nie było nikogo; mimo to wyciągnął rękę i zamknął drzwi, nim z lekkim uśmieszkiem odrzekł: — Jest już gotów od kilku dni. Ale proszę nikomu nie mówić.
— Jak to? — Viken drgnął. Gwałtowny ruch ciała przy niskim ciążeniu wyrzucił go z krzesła na środek stołu. Zsunął się z powrotem na miejsce i uniósł pytająco brwi.
— Ja tylko udawałem, że coś dłubię — powiedział Cornelius — ale przede wszystkim wyczekiwałem na pewien wysoce emocjonalny moment, chwilę, kiedy będę miał absolutną pewność, że cała uwaga Angleseya skupia się na Joem. Jutrzejsze wydarzenia są właśnie tym, czego mi trzeba.
— W jakim celu?
— Siebie przekonałem bardzo łatwo, że kłopoty z maszyną są natury psychologicznej, nie technicznej. Sądzę, że dla jakiegoś powodu, zepchniętego do jego podświadomości, Anglesey nie chce obcować z Jowiszem. Konflikty tego typu mogą z powodzeniem doprowadzić wzmacniacze psi do oscylacji.
— Hm, hm, hm — Viken tarł podbródek. — Może być. Ed ostatnio zmienia się co:az bardziej. Kiedy zjawił się tu pierwszy raz, był co prawda dość porywczy, ale przynajmniej grywał z nami w pokera. Teraz tak się zamknął w tej swojej skorupie, że go w ogóle nie widać. Nigdy przedtem nie zastanawiałem się nad tym, ależ… tak, na Boga, Jowisz musiał wywrzeć na niego jakiś wpływ!
— Hm, hm, hm — kiwał głową Cornelius. Nie rozwinął tematu, nie wspomniał na przykład o tym jednym, całkowicie nietypowym epizodzie, kiedy Anglesey starał mu się opowiedzieć, jak to jest na Jowiszu.
— Oczywiście — ciągnął w zadumie Viken — jego poprzedników nie dotknęło to szczególnie. Ani początkowo Eda, gdy jeszcze zajmował się pseudojowiszanami niższych gatunków. Zaczął się tak zmieniać dopiero wtedy, gdy na powierzchnię zszedł Joe.
— Tak, tak — rzucił Cornelius. — Tyle wiem i ja. Ale dość już o sprawach zawodowych…
— Nie. Proszę chwilkę zaczekać — powiedział Viken niskim, natarczywym głosem, patrząc ponad Corneliusem. — Pierwszy raz zaczynam jasno zdawać sobie z tego sprawę. Nigdy naprawdę nie przestałem o tym myśleć, po prostu zaakceptowałem złą sytuację. Jest coś osobliwego w naszym Joem. To na pewno nie może dotyczyć jego budowy fizycznej ani tamtejszego środowiska, bo niższe formy nie sprawiały takich trudności. A może coś się kryje w fakcie, że Joe jest na całym świecie pierwszą marionetką o potencjalnie ludzkiej inteligencji?
— To są czyste spekulacje — powiedział Cornelius. — Prawdopodobnie jutro będę mógł panu odpowiedzieć. Teraz nie wiem nic.
Viken wyprostował się na krześle. Utkwił zamglone oczy w drugim mężczyźnie, nie mrugając powiekami.
— Jedną chwileczkę — powiedział.
— Tak? — Cornelius uniósł się, żeby wstać. — Tylko szybko, proszę. Powinienem już być w łóżku.
— Pan wie dużo więcej, niż mówi — powiedział Viken. — Mam rację?
— Z czego pan to wnosi?
— Nie należy pan do grona najbardziej uzdolnionych kłamców na świecie. A poza tym popierał pan bardzo stanowczo projekt Angleseya, wysłania na dół pozostałych marionetek. Bardziej, niż można było tego oczekiwać po przybyszu z zewnątrz.
— Mówiłem panu, chciałem, żeby jego uwaga skupiła się na czymś w czasie, kiedy…
— Aż tak panu na tym zależy? — zapytał ochryple Viken.
Cornelius milczał przez chwilę. Potem westchnął i odchylił się do tyłu.
— W porządku — powiedział. — Będę musiał polegać na pańskiej dyskrecji. Widzi pan, nie byłem pewien, jak zareagowałby stary personel Stacji. W związku z tym nie chciałem się ujawniać ze swoimi podejrzeniami, które mogą być fałszywe. Niezbite dowody, zgoda — powiem im; ale nie chciałem atakować ludzkiej religii na podstawie byle hipotezy.
Viken zmarszczył brwi.
— O czym, u licha, pan mówi?
Cornelius mocno ssał cygaro; jego koniuszek bladł i rozjaśniał się niczym czerwona diaboliczna gwiazda w miniaturze.
— Piąty jest czymś więcej niż stacją naukową — powiedział spokojnie. — To styl życia, prawda? Nikt nie przyleci tu nawet na jeden zaciąg, jeżeli praca nie będzie dla niego rzeczą ważną. Ci, co zostają dłużej, muszą odnajdować w pracy coś, czego Ziemia ze wszystkimi swoimi bogactwami nie jest w stanie im zaoferować. Czyż nie?
— Tak — odparł Viken. To byt niemal szept. — Nie przypuszczałem, że zrozumie pan to aż tak dobrze. Ale co z tego?
— No cóż, wolałbym nie mówić, chyba że będę potrafił to udowodnić: że może wszystko poszło na marne, że zmarnowaliście życie i mnóstwo pieniędzy, a teraz będziecie musieli pakować się i wracać do domu.
W pociągłej twarzy Vikena nie drgnął ani jeden mięsień; sprawiała wrażenie zakrzepłej. Zapytał jednak z całkowitym spokojem: — Dlaczego?
— Proszę rozważyć Joego — powiedział Cornelius. — Jego mózg jest równie pojemny, jak przeciętny mózg dorosłego człowieka. Rejestruje wszystkie dane czuciowe, które docierają do niego od chwili urodzenia — tworząc w sobie ich zbiór, w swoich własnych komórkach, a nie wyłącznie w technicznym banku pamięci Angleseya tutaj na orbicie. Wie pan również, że myśl także stanowi daną czuciową. A myśli nie poruszają się po odrębnych, konkretnych torach, one tworzą ciągłe pole. Zawsze kiedy Anglesey jest w kontakcie z Joem i myśli, to owa myśl przechodzi zarówno przez synapsy Joego, jak i przez jego własne — i każda myśl niesie łańcuchy skojarzeń, i wszystkie kojarzone wspomnienia są rejestrowane. Na przykład kiedy Joe buduje chatę, kształty belek mogą przypominać Angleseyowi jakąś figurę geometryczną, która z kolei może mu się kojarzyć z twierdzeniem Pitagorasa…
— Rozumiem, o co chodzi — powiedział oględnie Viken. — Przy odpowiednim nakładzie czasu mózg Joego przejmie wszystko, co kiedykolwiek było w mózgu Eda.
— Słusznie. A więc funkcjonujący system nerwowy z utrwalonym zapisem wzoru doświadczeń, w tym wypadku nieludzki system nerwowy — czyż to nie całkiem dobra definicja osobowości?
— Przypuszczam, że tak. Dobry Boże! — Viken aż podskoczył. — Czy to znaczy, że Joe… przejmuje?
— W pewnym sensie. Subtelnie, mimowolnie, nieświadomie. — Cornelius wziął głęboki oddech i skoczył na głęboką wodę: — Pseudojowiszanin to niemal doskonała forma życia: wasi biologowie wmontowali w nią całe doświadczenie zdobyte na błędach popełnionych przez naturę w procesie tworzenia nas. Początkowo Joe był tylko zdalnie sterowaną maszyną biologiczną. Potem Anglesey i Joe stali się dwoma przejawami tej samej osobowości. Następnie — och, bardzo powoli — silniejsze i zdrowsze ciało… większy zakres możliwości dla jej myślenia… rozumie pan? Joe zaczyna dominować. Weźmy tę sprawę wysłania na dół innych pseudo — Angleseyowi tylko wydaje się, że ma logiczne powody, dla których tego chce. Faktycznie jego powody to tylko rozumowe argumenty dla instynktownych pragnień drugiego przejawu osobowości — dla pragnień Joego.
Podświadomość Angleseya musi odnieść się do nowej sytuacji z niechęcią, w sposób reaktywny; musi odczuwać, że świadoma część jego osobowości zostaje stopniowo przygniatana przez ogromną siłę instynktów Joego i pragnień Joego. Stara się obronić swoją tożsamość i zostaje przytrzaśnięta przez przeważającą siłę własnej rodzącej się podświadomości Joego.
Przedstawiłem to skrótowo — zakończył tonem ubolewania — lecz właśnie to jest odpowiedzialne za oscylację w lampach K.
Viken kiwał głową powoli, jak starzec.
— Tak, rozumiem — odparł. — Obce środowisko tam na dole… inna struktura mózgu… Dobry Boże! Ed jest wchłaniany przez Joego! Władca i animator marionetek sam się zmienia w marionetkę! — Wyglądał, jakby zrobiło mu się słabo.
— To są tylko moje spekulacje — powiedział Cornelius. Raptem poczuł się bardzo zmęczony. Nie było mu przyjemnie mówić to wszystko Vikenowi, którego lubił. — Ale rozumie pan dylemat, czyż nie? Jeśli mam rację, wówczas każdy espmen przeistoczy się powoli w Jowiszanina — potwora o dwu ciałach, z których ciało ludzkie będzie nieważnym dodatkiem. A to oznacza, że w przyszłości żaden espmen nie zgodzi się poprowadzić jakiejkolwiek marionetki — a więc koniec z waszym projektem.
Wstał.
— Przykro mi, Arne. Zmusił mnie pan, żeby powiedzieć, co myślę, a teraz będzie pan leżał bezsennie i cierpiał, a ja mogę się całkowicie mylić i pan gryzie się niepotrzebnie.
— W porządku — burknął Viken. — Być może pan się nie myli.
— Sam już nie wiem. — Cornelius przemieszczał się w stronę drzwi. — Jutro zamierzam znaleźć niektóre odpowiedzi. Dobranoc.
Wstrząsający powierzchnią Piątego grzmot rakiet, bach, bach, bach, startujących ze swoich wyrzutni, dawno przeminął. Obecnie flotylla szybowała wśród żywiołów jowiszowego nieba na metalowych skrzydłach, odkształconych dodatkowymi silnikami strumieniowymi.
Gdy Cornelius otwierał drzwi sterowni, tamten spoglądał na konsoletę z czujnikami. W innym miejscu ktoś przekazywał jednostajnym głosem wiadomość do wszystkich stacji. Jeden statek rozbity, dwa statki rozbite, lecz Anglesey nie pozwalał żadnym dźwiękom wedrzeć się do jego świadomości w czasie, gdy nosił hełm. Uprzejmy technik zamocował nad esprojektorem Corneliusa tablicę z piętnastoma czerwonymi i niebieskimi sygnalizatorami świetlnymi, by również i on był informowany na bieżąco. Dla pozorów, oczywiście, umieszczono je tam wyłącznie ze względu na Angleseya, chociaż espmen zaręczał, że nawet na nie nie spojrzy.
Cztery spośród czerwonych lampek były ciemne, a zatem i cztery niebieskie nie zaświecą się, by zawiadomić o pomyślnym lądowaniu. Trąba powietrza, piorun, ruchomy okruch lodowy, stado płaszczkowatych ptaków o ciałach twardych i sztywnych jak żelazo — mnóstwo rzeczy mogło zgnieść cztery statki i rozrzucić ich szczątki wśród trujących lasów.
Cztery statki, cholera! Pomyśl o czterech żywych istotach ze wspaniałością mózgu dorównywującego twojemu, najpierw skazanych na lata mroku w nieświadomości, a potem — nigdy nie oprzytomniałych, z wyjątkiem jednej niedorzecznej chwili — roztrzaskiwanych na krwawe drzazgi o górę lodową. Bezsens tej brutalności jak zimny kamień przygniatał serce Corneliusa. Musiało się tak stać, niewątpliwie, jeśli na Jowiszu miało pojawić się kiedykolwiek rozumne życie; ale z drugiej strony niechby się to już stało prędko i przy jak najmniejszych stratach, tak aby następne pokolenie mogło być zrodzone dzięki miłości, a nie przez maszyny!
Zamknął za sobą drzwi i przez chwilę stał wstrzymując oddech. Ed Anglesey to był tylko fotel na kółkach i miedziana krzywizna hełmu na tle ściany po przeciwnej stronie laboratorium. Żadnego ruchu, najmniejszego zainteresowania tym, co się dzieje dookoła. To dobrze. Byłoby niezręcznie, może wręcz katastrofalnie, gdyby Anglesey dowiedział się o tej potajemnej obserwacji. Ale nie miał w ogóle takiego zamiaru. Odgrodził się od wszelkich widoków i odgłosów z zewnątrz murem swojej koncentracji.
Niemniej jednak psionik ostrożnie przenosił swą masywną postać na drugi koniec pokoju ku nowemu esprojektorowi. Nie lubił pełnić roli szpicla, nie podjąłby się jej wcale, gdyby widział jakieś inne wyjście. Nie odczuwał jednak z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia. Jeśli prawdą było to, co podejrzewał, to Anglesey zupełnie nieświadomie wikłał się w coś nieludzkiego; podglądanie go w tej sytuacji mogło się równać ratowaniu mu życia.
Cornelius delikatnie uaktywnił instrumenty pomiarowe i rozpoczął nagrzewanie swoich lamp. Z oscyloskopu wbudowanego w maszynę Angleseya pobierał jego dokładny rytm alfa, służący psionikowi jako podstawowy zegar biologiczny. Najpierw się z tym zestrajasz, potem odkrywasz na wyczucie składniki subtelniejsze, a kiedy wasza aparatura jest już całkowicie zgodna w fazie, możesz niezauważenie zagłębić się i…
Stwierdzić, co było nie tak. Przestudiować udręczoną podświadomość Angleseya i przekonać się, co takiego jest w Jowiszu, że zarówno pociąga go, jak i przeraża.
Pięć statków rozbitych.
Przecież to już najwyższy czas, żeby wreszcie lądowaty. Może tylko pięć przepadnie na zawsze. Może dziesięć pozostałych się przebije. Dziesięcioro przyjaciół dla — dla Joego?
Cornelius westchnął. Popatrzył na siedzącego inwalidę, głuchego i ślepego na ludzki świat, który go wpędził w kalectwo, i ogarnęło go uczucie litości oraz gniewu. Ani pierwsze, ani drugie nie było sprawiedliwe.
Nawet w stosunku do Joego. Joe wcale nie byt jakimś diabłem pożerającym ludzkie dusze. Nie zdawał sobie przecież dotychczas sprawy, że jest odrębną istotą zwaną Joem, że Anglesey staje się marnym dodatkiem. Joe nie prosił się na świat, a odebranie mu jego ludzkiego odpowiednika bardzo prawdopodobnie oznaczałoby zniszczenie go.
Jakoś tak się dzieje, że kiedy ludzie przekroczą granice przyzwoitości, czeka ich kara.
Cornelius w myśli sklął siebie. Jest zadanie do wykonania. Usiadł i założył na głowę hełm. Fala nośna dawała niewielką pulsację, niesłyszalną, drganie neuronów w głębi jego umysłu. Tego się nie da opowiedzieć.
Sięgnąwszy ręką do góry dostroił się do alfy Angleseya. Jego własna miała nieco niższą częstotliwość, więc było to niezbędne, by przenieść sygnały przez proces heterodynowania. Wciąż brak odbioru. No trudno, trzeba naturalnie odnaleźć dokładny kształt fali, barwa tonu była równie zasadniczą sprawą dla myśli, jak dla muzyki. Nie spiesząc się pokręcał gałkami z najwyższą ostrożnością.
Coś mignęło w jego świadomości, wizja chmur kłębiących się na fioletowym niebie, wiatru, który cwałował przez bezkresny ogrom — stracił ją. Palce mu drżały, gdy się na nowo dostrajał.
Wiązka psi między Joem a Angleseyem pogrubiała. To włączyło Corneliusa do obwodu. Patrzył oczami Joego, stał na wzniesieniu i wpatrywał się w niebo nad lodowymi górami, wytężając wzrok w poszukiwaniu śladu pierwszej rakiety, a równocześnie nadal był Janem Corneliusem, jak przez mgłę widzącym wskaźniki, myszkującym za emocjami, symbolami, jakimś kluczem do uwięzionego w duszy Angleseya przerażenia.
Przerażenie wezbrało i uderzyło go w twarz.
Detekcja psioniczna nie polega na biernym podsłuchiwaniu. Podobnie jak odbiornik radiowy, który z konieczności staje się również słabym nadajnikiem, tak i system nerwowy w rezonansie ze źródłem energii widma psi zaczyna emanować. W normalnych warunkach zjawisko to nie ma oczywiście znaczenia; lecz kiedy przepuszczasz impulsy w obie strony przez układ heterodynujących i wzmacniających urządzeń z głębokim ujemnym sprzężeniem zwrotnym…
Na wczesnym etapie rozwoju psychoterapia psioniczna nie została dopuszczona do praktyki leczniczej, gdyż wzmocnione myśli jednego człowieka po przeniknięciu do mózgu drugiego łączyły się z jego procesami nerwowymi zgodnie ze zwykłym prawem pola wektorowego. W rezultacie dwoje ludzi odczuwało nowe częstotliwości w formie koszmarnego trzepotania myśli; doświadczony w samokontroli psychoanalityk mógł to ignorować, jego pacjent — nie, i reagował gwałtownie.
Ostatecznie jednak zmierzono podstawowe długości ludzkich fal i terapia psioniczna zawitała do gabinetów lekarskich. Nowoczesne esprojektory analizują wchodzący sygnał i przekształcają jego indywidualne cechy na zgodne z „wzorcem” odbiorcy. Rzeczywiście odmienne impulsy mózgu „nadawcy”, których w żaden sposób nie można przyporządkować wzorowi neuronów odbiorczych — tak jak sygnałów o przebiegu wykładniczym praktycznie nie da się wiernie nałożyć na sinusoidę — zostają odfiltrowane.
Skompensowana w taki sposób cudza myśl może być zrozumiana równie łatwo jak własna. Jeśli pacjenta umieścić w obwodzie wiązki psi, doświadczony terapeuta może się podłączyć bez jego wiedzy. Byłby w stanie albo sondować myśli drugiego człowieka, albo zaszczepić mu swoje własne.
Plan Corneliusa, oczywisty dla każdego psionika, polegał na tym: przejmie sygnały nieświadomej tego pary Anglesey/Joe. Jeśli jego hipoteza jest słuszna i osobowość espmena przepoczwarzała się w osobowość jakiegoś monstrum, jego myślenie okaże się zbyt obce, by mogło przejść przez filtry. Odbierze jakieś strzępy albo w ogóle nic. Jeśli hipoteza była fałszywa, i Anglesey był wciąż Angleseyem, odbierze jedynie zwykły ludzki strumień świadomości i będzie mógł sondować dalej w poszukiwaniu innych powodujących trudności czynników.
Jego mózg zagrzmiał!
Co się ze mną dzieje?
Przez chwilę interferencja, która zwróciła jego myśli na piłokształtny zgrzyt, zalewała go falami lęku. Gwałtownie łapał oddech, tam na wietrze jowiszowym, i jego straszne psy poczuły w nim obcość i zaskomlały.
Później rozpoznanie, przypomnienie i wybuch gniewu tak wielkiego, że nie pozostawiał miejsca na lęk. Joe napełnił swoje płuca i krzyknął to na głos aż zbocze rozbrzmiało echem:
— Precz z mojego umysłu!
Czuł, jak Cornelius zanika po spirali ku nieświadomości; przytłaczająca siła jego własnego ciosu psychicznego była zbyt wielka. Wybuchnął śmiechem, który bardziej przypominał warknięcie, i złagodził presję.
Nad jego głową wśród burzowych chmur błysnął ogień z dyszy pierwszej nadlatującej rakiety.
Umysł Corneliusa na nowo po omacku dążył ku światłu, przeciął wodnistą powierzchnię; usta mężczyzny otwierały się łapczywie za tlenem, a jego dłonie szukały pokręteł, by wyłączyć maszynę i uciec.
— Nie tak szybko, ty. — Joe zawzięcie wzmagał nakaz utrzymujący mięśnie Corneliusa w stalowym uścisku. — Chcę wiedzieć, o co tu chodzi. Siedź cicho i daj mi popatrzeć! — Unicestwił impuls, który mógłby zostać zinterpretowany jako znak zapytania. Pamięć eksplodowała na wszystkie strony w przodomózgowiu psionika.
— A więc to tak. Sądziłeś, że mam stracha zejść tutaj na dół i być Joem, i ciekawiło cię, dlaczego? Przecież ci mówiłem, że nie mam!
Powinienem był uwierzyć, szepnął Cornelius.
— No cóż, zatem wynoś się z obwodu — kontynuował Joe, wymrukując to głosem. — I nie pokazuj się nigdy w sterowni, zrozumiano? Lampy K czy co innego, nie chcę cię więcej widzieć. I może jestem kaleką, ale jeszcze potrafię rozłożyć cię na kawałki, jedna komórka po drugiej. Teraz wyłącz się — zostaw mnie samego. za chwilę nadlatuje pierwszy statek.
Ty jesteś kaleką — ty, Joe Anglesey?
— Co? — Wielka szarawa istota na wzgórzu uniosła barbarzyńską głowę, jak na dźwięk niespodziewanych trąb. — O co ci chodzi?
Czyżbyś nie rozumiał, zapytała słaba, wlokąca się myśl. Przecież wiesz, na jakiej zasadzie działa esprojektor. Wiesz, że mogłem sondować psychikę Angleseya w mózgu Angleseya nie wywołując aż tyle interferencji, żeby być zauważonym. A nie mógłbym w ogóle sondować nieludzkiej psychiki i ona również nie mogłaby być świadoma mnie. Filtry nie przepuściłyby takiego sygnału. A jednak wyczułeś mnie w pierwszym ułamku sekundy. To może jedynie oznaczać ludzki umysł w nieludzkim mózgu.
Nie jesteś już półżywym kaleką na Piątym. Jesteś Joe… Joe Angleseyem.
— Hm, bodaj cię diabli — odparł Joe. — Masz rację.
Wyłączył Angleseya, brutalnym impulsem wyrzucił Corneliusa ze swojej psychiki i pobiegł w dół na spotkanie statku kosmicznego.
Cornelius wstał kilka minut później. Rozsadzało mu czaszkę, czuł, że za chwilę rozleci się w kawałki. Sięgnął po omacku do głównego wyłącznika naprzeciw siebie, pstryknął nim w dół, zerwał hełm z głowy i rzucił go ze szczękiem na podłogę. Trzeba było jednak trochę czasu, by zebrać siły i wykonać te same czynności za Angleseya. Tamten człowiek nie był w stanie zrobić dla siebie czegokolwiek.
Siedzieli przed izbą chorych i czekali. Była tu niemile oświetlona jałowość metalu i plastyku tchnących antyseptyką — głęboko w pobliżu serca satelity, pod milami skaty przesłaniającej straszliwe oblicze Jowisza.
Tylko Viken i Cornelius przebywali w tym ciasnym pomieszczeniu. Reszta załogi krzątała się dla zabicia czasu wokół własnych spraw, nim będzie wiadomo, co się stało. Za drzwiami trójka biotechników stanowiących również personel medyczny stacji walczyła z aniołem śmierci o stworzenie, które było Edwardem Angleseyem.
— Dziesięć statków przedostało się na dół — powiedział głucho Viken. — Dwa samce i siedem samic. Wystarczy do założenia kolonii.
— Ze względów genetycznych pożądane byłoby mieć więcej — zauważył Cornelius. Starał się mówić szeptem wbrew wyczuwalnej w jego głosie pogodzie ducha. Był w tym wszystkim odcień niesamowitości.
— Ja w dalszym ciągu nie rozumiem — przyznał Viken.
— Och, to całkiem jasne — teraz. Być może powinienem odgadnąć to wcześniej. Znaliśmy wszystkie fakty, problem w tym, że nie potrafiliśmy dokonać prostej, oczywistej interpretacji. Nie, my musieliśmy wywołać ducha potwora Frankeinsteina.
— No i zabawiliśmy się we Frankeinsteina, prawda? — Słowa Vikena zabrzmiały jak zgrzyt. — Ed walczy tam ze śmiercią.
— To zależy, jak pan definiuje śmierć. — Cornelius długo zaciągał się cygarem, potrzebując czegokolwiek, co pozwoliłoby mu odzyskać równowagę. Jego głos był rozmyślnie wyprany z emocji.
— Proszę posłuchać. Rozważyć fakty. Czym jest Joe właściwie? Stworzeniem z mózgiem o pojemności ludzkiego mózgu, lecz nie mającym psychiki — jakaż doskonała tabula rasa Locke’a dla piszącej na niej wiązki psi Angleseya. Wywnioskowaliśmy zupełnie prawidłowo — może tylko trochę późno — że kiedy napisze się dostatecznie dużo, powstanie osobowość. Ale czyja? Ponieważ ze zwykłego ludzkiego lęku przed nieznanym, tak mi się wydaje, przypuszczaliśmy, że każda osobowość w takim obcym ciele musiała być straszna. A w związku z tym — wroga Angleseyowi; na pewno go wchłania…
Otworzyły się drzwi. Obaj mężczyźni zerwali się z miejsc.
Naczelny chirurg pokiwał głową. — To na nic. Typowe urazy po głębokim wstrząsie, już bliski zejścia. Gdybyśmy mieli lepsze wyposażenie, to może…
— Nie — wtrącił się Cornelius. — Nie da się uratować człowieka, który nie chce dłużej żyć.
— Wiem. — Lekarz ściągnął maskę z twarzy. — Marzę o papierosie. Czy któryś z panów mógłby mnie poczęstować? — Jegd~ęce lekko drżały, gdy sięgał do papierośnicy Vikena.
— Lecz jak on może… nie chcieć… czegokolwiek — wykrztusił fizyk. — Jest stale nieprzytomny, odkąd Jan wyciągnął go z tego… z tego stwora.
— To było zdecydowane wcześniej — odparł Cornelius. — W gruncie rzeczy tamten kadłubek na stole operacyjnym nie posiada już psychiki. Wiem o tym. Byłem tam. — Wzdrygnął się trochę. Tylko silna dawka środka uspokajającego odpędzała od niego koszmar. Później będzie musiał wymazać to wspomnienie.
Lekarz zaciągał się głęboko, przytrzymywał dym w płucach i wydmuchiwał go gwałtownie.
— To chyba kładzie kres projektowi — powiedział. — Nie zdobędziemy drugiego espmena.
— Żebyście wiedzieli, że nie. — Głos Vikena zabrzmiał złowieszczo. — Zamierzam osobiście rozwalić tę szatańską maszynerię.
— Stop, zaczekaj pan chwilę! — wykrzyknął Cornelius. — Nie rozumie pan? To nie jest koniec! To dopiero początek!
— Lepiej wrócę do siebie — powiedział lekarz. Zgasił papierosa i wszedł do ambulatorium. Drzwi zamknęły się za nim ze śmiertelną ciszą.
— Co pan ma na myśli? — Viken wypowiedział to tak, jakby stawiał mur obronny.
— Nie może pan nie rozumieć! — wrzeszczał Cornelius. — Joe ma wszystkie myśli Angleseya, zwyczaje, całą pamięć, fobie, zainteresowania. Ach tak, inne ciało i inne środowisko — to oczywiście wywołuje pewne zmiany, ale nie większe od tych, jakie mógłby przechodzić każdy człowiek na Ziemi. Gdyby wyleczyć pana nagle z wyniszczającej choroby, to czy nie stałby się pan człowiekiem trochę wybuchowym i szorstkim? Nie ma w tym niczego nienormalnego. Ani w tym. że chce się być zdrowym — prawda? Rozumie pan?
Viken usiadł. Poświęcił trochę czasu na milczenie.
Naraz rzeki bardzo powoli i ostrożnie:
— Czy to znaczy że Joe jest Gilem?
— Albo odwrotnie. Jak pan woli. Sądzę, że teraz nazywa siebie imieniem Joe — jako symbolem wolności — chociaż nadal pozostaje sobą. Czym jest jaźń. jeśli nie ciągłością egzystencji?
— On sam nigdy nie pojąc tego do końca. Wiedział tylko — mówił mi to, a ja powinienem był mu uwierzyć — że na Jowiszu był silny i szczęśliwy. Dlaczego oscylowały lampy K? Objaw histerii! Podświadomość Angleseya nie bała sio porastania na Jowiszu — ona się bała powrotu!
A potem, dziś rano, podłączyłem się do niego. Do tej pory cale życie Eda koncentrowało się na Joem. Chodzi mi o to, że głównym źródłem energii emocjonej i umysłowej było męskie ciało Joego, a nie chore ciało Angleseya. To oznaczało odmienny wzorzec impulsów mózgowych — nie nazbyt obcych, by zostały odfiltrowane, choć wystarczająco obcych, by spowodować interferencję. W rezultacie on wyczuł moją obecność. I zrozumiał prawdę, tak samo jak ja.
Wie pan, jakie było ostatnie uczucie, z którym Joe wyrzucał mnie ze swojej duszy? Już nie złość. Postąpił brutalnie, ale były w nim pokłady radości.
Wiedziałem, jaką silną osobowość ma Anglesey. Licho wie, dlaczego przyszło mi na myśl, że mózg przerośniętego dziecka, taki jak u Joego, mógłby ją zdruzgotać? Tutaj, w gabinecie, lekarze — ciach! Ulitują ratować powlokę. którą odrzucono, bo jest niepotrzebna!
Cornelius umilkł. Zaschło mu zupełnie w gardle od mówienie. Przemierzał korytarz i puszczał wokół kłęby dymu z cygara, nie zaciągając się nim.
Po kilku minutach Viken rzekł nieśmiało:
— Zgoda. Pan wie najlepiej: jak pan twierdzi — był pan tam. Ale co teraz? Jak się skontaktujemy z Edem? Czy on w ogóle będzie zainteresowany nawiązaniem łączności z nami?
— O tak, ma się rozumieć — odparł Cornelius. — On jest wciąż sobą, proszę o tym pamiętać. Powinien być trochę sympatyczniejszy, skoro uwolnił się od wszelkich frustracji kaleki. Kiedy przejdzie mu zaciekawienie nowymi przyjaciółmi będzie potrzebował kogoś, z kim może porozmawiać jak równy i równym.
— A ściśle mówiąc, kto poprowadzi następnego pseudo — zapytał ironicznie Viken. — W mojej skórze jest mi całkiem dobrze, nie ma głupich!
— Czy Anglesey był jedynym nieuleczalnym kaleką na Ziemi? — szepnął Cornelius.
Viken wytrzeszczył oczy.
— Starzejący się ludzie także się znajdą — mówił psionik, częściowo do samego siebie. — Któregoś dnia, mój przyjacielu, kiedy pan i ja poczujemy, że życie ubywa, a tyle będzie się wokół nas dziać — może i nam spodoba się perspektywa przedłużenia życia w ciele Jowiszanina. — Pokiwał głową nad swoim cygarem. — Surowe, pełne wigoru, burzliwe życie, na pewno — niebezpieczne, awanturnicze, gwałtowne — ale takie, którego być może nikt nie przeżył od czasów Elżbiety I. O, nie będzie większego kłopotu ze znalezieniem Jowiszan.
Odwrócił głowę ku wychodzącemu po raz drugi chirurgowi.
— No i co? — zachrypiał Viken.
Lekarz usiadł. — To już koniec — oznajmił.
Milczeli przez chwilę w zakłopotaniu.
— To dziwne — rzekł lekarz. Szukał nerwowo papierosów, których nie miał. Viken poczęstował go bez słowa. — To dziwne. Spotykałem już takie przypadki. Ludzi po prostu rezygnujących z życia. Ten był pierwszym człowiekiem, jakiego widziałem, który schodził z tego świata uśmiechnięty. Uśmiechnięty przez cały czas.