Terry Pratchett Ciekawe czasy

Jest miejsce, gdzie bogowie toczą gry losami ludzi, na planszy, która jest równocześnie zwykłym polem gry i całym światem. A Los zawsze wygrywa.

Los zawsze wygrywa. Większość bogów rzuca kośćmi, ale Los gra w szachy i nikt się nie orientuje — dopóki nie jest za późno — że przez cały czas miał dwie królowe.

Los wygrywa. Przynajmniej taka panuje opinia. Cokolwiek się zdarzy, ludzie potem mówią, musiało być zrządzeniem Losu[1].

Bogowie mogą przybierać dowolną postać, a jedynym aspektem, którego zmienić nie potrafią, są oczy, zdradzające ich prawdziwą naturę. Oczy Losu to właściwie nie oczy — jedynie czarne otwory ukazujące nieskończoność z jasnymi plamkami czegoś, co może jest gwiazdami, jednak może też być czymś zupełnie innym.

Teraz zamrugał nimi i uśmiechnął się do współgraczy z tą wyższością, jaką demonstrują zwycięzcy tuż przed zostaniem zwycięzcami.

— Oskarżam Najwyższego Kapłana w Zielonej Szacie w bibliotece, z dwuręcznym toporem — oświadczył.

I wygrał.

Rozpromienił się.

— Nikt nie lubi takich, czo nie umieją wygrywać — burknął Offler, Bóg Krokodyl, poprzez kły.

— Chyba dzisiaj sobie sprzyjam — stwierdził Los. — Może ktoś zagra w coś innego?

Bogowie wzruszyli ramionami.

— Szaleni Władcy? — zaproponował Los. — Nieszczęśni Kochankowie?

— Mam wrażenie, że zgubiliśmy do nich zasady — przypomniał Ślepy Io, przywódca bogów.

— A może w Marynarzy Wyrzuconych przez Sztorm na Brzeg?

— Zawsze wygrywasz — mruknął Ślepy Io.

— Susze i Powodzie? — Los nie ustępował. — To łatwe.

Cień padł na planszę. Bogowie unieśli głowy.

— Och — mruknął Los.

— Niech rozpocznie się gra — rzekła Pani.

Od niepamiętnych czasów toczyły się dyskusje, czy nowo przybyła w ogóle jest boginią. Z całą pewnością nikt do niczego nie doszedł, oddając jej cześć; miała też skłonność do pojawiania się wtedy, kiedy najmniej jej oczekiwano — jak choćby w tej chwili. A ludzie, którzy pokładali w niej wiarę, rzadko przeżywali. Każda zbudowana dla niej świątynia z pewnością byłaby wkrótce trafiona piorunem. Lepiej żonglować toporami na linie, niż wymawiać jej imię. Można ją określić kelnerką w saloonie Ostatniej Szansy.

Zwykle nazywano ją Panią, a oczy miała zielone — nie tak jak ludzkie oczy są zielone, ale szmaragdowe od brzegu do brzegu. Podobno był to jej ulubiony kolor.

— Och — powtórzył Los. — A w co zagramy?

Usiadła naprzeciw niego. Zebrani bogowie spojrzeli z ukosa po sobie. Widowisko zapowiadało się ciekawie. Ta dwójka była odwiecznymi wrogami.

— Może… — zawahała się. — Potężne Imperia?

— Nie, tego nie cierpię — burknął Offler, przerywając milczenie. — Wszyszczy na kończu giną.

— Tak — zgodził się Los. — W samej rzeczy. — Skinął Pani głową i po chwili tonem, jakim zawodowi gracze mówią „As bierze?”, zapytał: — Upadek Wielkich Rodów? Przeznaczenie Narodów Wiszące na Cienkiej Nitce?

— Oczywiście.

— Doskonale. — Los machnął dłonią ponad planszą. Pojawił się świat Dysku.

— A gdzież zagramy?

— Na Kontynencie Przeciwwagi — odparła Pani. — Gdzie pięć szlachetnych rodów od wieków walczy ze sobą nawzajem.

— Naprawdę? A jakież to rody? — zainteresował się Io. Rzadko miewał do czynienia z pojedynczymi ludźmi. Na ogół zajmował się gromami i błyskawicami, więc z jego punktu widzenia jedynym celem istnienia ludzkości było dać się przemoczyć, a w niektórych sytuacjach przypalić.

— Hongowie, Sungowie, Tangowie, McSweeneyowie i Fangowie.

— Oni? Nie wiedziałem, że są szlachetni.

— Wszystkie są bardzo bogate, wszystkie wybiły lub zamęczyły na śmierć miliony ludzi jedynie dla swej zachcianki lub z dumy — wyjaśniła Pani.

Bogowie ze zrozumieniem pokiwali głowami. Z całą pewnością było to zachowanie szlachetne. Sami by tak postąpili.

— McSzfeeneyowie? — zdziwił się Offler.

— Ród bardzo stary i szacowny — zapewnił Los.

— Aha.

— I teraz walczą między sobą o imperium — stwierdził Los. — Bardzo dobrze. Którymi chcesz zagrać?

Pani spojrzała na rozwiniętą przed nimi historię.

— Hongowie są najpotężniejsi — zauważyła. — Nawet w czasie naszej rozmowy opanowali kolejne miasta. Widzę, że Los gotuje im zwycięstwo.

— Zatem, bez wątpienia, wybierzesz słabszy ród.

Los znowu skinął ręką. Pojawiły się figury i pionki. Zaczęły poruszać się na planszy, jakby posiadały własne życie. Naturalnie, tak właśnie było.

— Jednakże — rzekł — zagramy bez kostek. Nie ufam ci przy kostkach. Rzucasz je tam, gdzie ich nie widzę. Zagramy stalą, taktyką, polityką i wojną.

Pani kiwnęła głową.

Los przyjrzał się swojej przeciwniczce.

— Twój ruch? — zapytał.

Uśmiechnęła się.

— Już go wykonałam.

Spuścił wzrok.

— Ale nie widzę twoich figur na planszy.

— Nie ma ich jeszcze na planszy — odparła.

Rozprostowała palce.

Na dłoni miała coś czarno-żółtego. Dmuchnęła na to, a wtedy rozłożyło skrzydełka.

To był motyl.

Los zawsze wygrywa…

Przynajmniej kiedy ludzie trzymają się zasad.


* * *

Według filozofa Ly Tin Wheedle’a największą obfitość chaosu można znaleźć tam, gdzie szuka się porządku. Chaos zawsze pokonuje porządek, gdyż jest lepiej zorganizowany.


* * *

To motyl burz.

Skrzydełka ma nieco bardziej wystrzępione niż u pospolitych motyli. W rzeczywistości, dzięki fraktalnej naturze wszechświata, oznacza to, że te postrzępione brzegi są nieskończone — tak jak nieskończona jest dowolna linia brzegowa, mierzona z ostateczną, mikroskopową dokładnością. A jeśli nawet nie, to przynajmniej jest tak bliska nieskończonej, że w pogodne dni można stamtąd zobaczyć samą Nieskończoność.

Zatem, skoro mają nieskończenie długi obwód, same skrzydła — to logiczne — muszą być nieskończenie wielkie.

Być może, wydają się mieć rozmiar odpowiedni dla motyla, ale tylko dlatego, że istoty ludzkie zawsze przedkładają zdrowy rozsądek nad logikę.

Kwantowy motyl pogody (Papilio tempestae) ma całkiem zwyczajny żółty kolor, choć mandelbrotowskie desenie na skrzydełkach powinny wzbudzić zainteresowanie. Jego najbardziej niezwykłą cechą jest zdolność wpływania na pogodę.

Wszystko zaczęło się prawdopodobnie od typowej walki o przetrwanie — nawet wyjątkowo głodnemu ptakowi mogło przeszkodzić w posiłku niewygodnie zlokalizowane tornado[2]. Potem ta zdolność stała się zapewne drugorzędną cechą płciową, jak barwne upierzenie u ptaków albo worki gardłowe niektórych żab. Popatrz na mnie, mówił samiec, leniwie trzepocząc skrzydełkami w listowiu tropikalnego lasu. Może i mam całkiem nieciekawe żółte ubarwienie, ale za dwa tygodnie, o tysiąc mil stąd, Silne Szkwały spowodują Chaos na Drogach.

To motyl burz.

Porusza skrzydełkami…


* * *

Oto świat Dysku, sunący w przestrzeni na grzbiecie gigantycznego żółwia.

Większość światów czyni tak na pewnym etapie ich percepcji. To kosmologiczna wizja, do jakiej ludzki umysł został zaprogramowany.

Na płaskowyżu czy równinie, w zamglonej dżungli czy milczącej czerwonej pustyni, na bagnach czy wśród trzcin, a właściwie w każdym miejscu, gdzie na widok nadchodzącego człowieka coś zsuwa się z pluskiem z płynącej kłody, ma miejsce jedna z wersji poniższego dialogu. Jest to kluczowy, choć wczesny punkt rozwoju mitologii plemiennej.

— Widziołżeś to?

— Co?

— Właśnie plumneło z tej kłody.

— Taa? I co?

— Tak se myślę… se myślę… znaczy myślę, że świat to tak se leży na grzbiecie jakiegoś takiego.

Chwila milczenia, gdy przedstawiona hipoteza astrofizyczna zostaje rozważona, po czym…

— Cały świat?

— Pewno. Ale kiedy mówiem: jakiś taki, chodzi mi o takiego wielkiego.

— Musi być wielki, ni ma co.

— Znaczy… strasznie wielki.

— Zabawne chyba, ale… łapiem, o co biega.

— Ma sens, nie?

— Ma sens, jasne. Tylko…

— Co?

— Mam nadzieje, że on nigdy nie plumnie.

Lecz to jest prawdziwy Dysk, który ma nie tylko żółwia, ale i cztery ogromne słonie, na których spoczywa rozległy, obracający się wolno krąg świata[3].

Jest tu Morze Okrągłe, mniej więcej w połowie drogi między Osią i Krawędzią. Wokół niego leżą krainy, które — według Historii — definiują cywilizację, to znaczy są w stanie utrzymać historyków. Te krainy to: Efeb, Tsort, Omnia, Klatch i rozległe miasto-państwo Ankh-Morpork.

Ta opowieść jednak rozpoczyna się gdzie indziej: w miejscu gdzie pewien człowiek leży na tratwie unoszącej się w wodach błękitnej, zalanej słońcem laguny. Podpiera głowę rękami. Jest szczęśliwy — w jego przypadku to stan tak rzadki, że niemal bez precedensu. Człowiek pogwizduje prostą melodyjkę i macha nogami w kryształowo czystej wodzie.

Ma różowe stopy z dziesięcioma palcami, które wyglądają jak małe różowe serdelki.

Z punktu widzenia sunącego nad rafą rekina wyglądają jak drugie śniadanie, obiad i podwieczorek.


* * *

Jak zawsze była to kwestia protokołu. Albo dobrych manier. Albo starannie przestrzeganej etykiety. Czy też, ostatecznie, alkoholu. A przynajmniej iluzji alkoholu.

Lord Vetinari, jako najwyższy władca Ankh-Morpork, mógł teoretycznie wezwać do siebie nadrektora Niewidocznego Uniwersytetu, a nawet posłać go na egzekucję, gdyby nie wykonał polecenia.

Z drugiej strony jednak Mustrum Ridcully, jako głowa uczelni magicznej, uprzejmie, acz stanowczo dał do zrozumienia, że on z kolei może zmienić Patrycjusza w niewielkiego płaza, a potem nawet zacząć uprawiać w pokoju zabawy ze skakanką.

Alkohol tworzył wygodny pomost nad tą dyplomatyczną przepaścią. Zdarzało się, że lord Vetinari zapraszał nadrektora do pałacu na towarzyskiego drinka. Oczywiście, nadrektor składał mu wtedy wizytę, gdyż nieuprzejmie byłoby odmówić. Obie strony doskonale rozumiały swoje pozycje i zachowywały się z wyszukaną grzecznością, co pozwalało uniknąć niepokojów społecznych i mokrych plam na dywanie.

Było piękne popołudnie. Vetinari siedział w pałacowych ogrodach i z delikatną irytacją obserwował motyle. Dostrzegał coś lekko obraźliwego w tym, jak fruwają sobie dookoła i cieszą się życiem w sposób bezproduktywny.

Uniósł głowę.

— Och, to pan, nadrektorze — powiedział. — Jakże miło mi pana widzieć. Proszę usiąść. Mam nadzieję, że zdrowie panu dopisuje?

— W samej rzeczy — przyznał Ridcully. — A pan? Nie narzeka pan na zdrowie?

— Nigdy nie czułem się lepiej. Pogoda, jak widać, znowu się poprawiła.

— Moim zdaniem wczorajszy dzień był wyjątkowo udany. — Jutrzejszy, jak słyszałem, może być jeszcze piękniejszy.

— Z pewnością nie zaszkodzi nam trochę słońca.

— Istotnie.

— Tak.

— Ach…

— Bez wątpienia.

Patrzyli na motyle. Kamerdyner podał zimne drinki.

— Co one właściwie robią z kwiatami? — zainteresował się Vetinari.

— Co?

Patrycjusz wzruszył ramionami.

— Mniejsza z tym. To nie takie ważne. Ale skoro już pan tu jest, nadrektorze, skoro postanowił pan odwiedzić mnie po drodze do spraw, jestem pewien, nieskończenie bardziej istotnych… To naprawdę bardzo uprzejme z pana strony… Zastanawiam się, czy mógłby mi pan zdradzić: kto jest Wielkim Magiem?

Ridcully zastanowił się chwilę.

— Pewnie dziekan — stwierdził. — Waży chyba ze dwieście pięćdziesiąt funtów.

— Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że nie jest to właściwa odpowiedź — rzekł Vetinari. — Z kontekstu wnioskuję, że „wielki” oznacza wybitnego.

— W takim razie nie dziekan.

Vetinari spróbował sobie przypomnieć grono profesorskie Niewidocznego Uniwersytetu. Wizja, jaka pojawiła mu się w umyśle, przedstawiła niewielkie pasmo wzgórz w spiczastych kapeluszach.

— Kontekst, jak przypuszczam, raczej nie sugeruje dziekana — oświadczył.

— Ehm… A jakiż to kontekst? — zapytał Ridcully.

Patrycjusz sięgnął po laskę.

— Chodźmy — zaproponował. — Sądzę, że lepiej będzie, jeśli sam pan zobaczy. To bardzo niepokojące.

Idąc za Vetinarim, Ridcully rozglądał się z zaciekawieniem. Nieczęsto miał okazję zwiedzać ogrody, które opisywano we wszystkich podręcznikach ogrodnictwa — w rozdziałach „Jak tego nie robić”.

Były położone — trudno znaleźć bardziej adekwatne określenie — przez sławnego, a raczej niesławnego specjalistę aranżacji pejzażu i ogólnego wynalazcę Bezdennie Głupiego Johnsona. Jego roztargnienie i ślepota na elementarną matematykę zmieniały każdy krok w igranie z niebezpieczeństwem. Geniusz Johnsona… cóż, o ile Ridcully to rozumiał, jego geniusz był dokładnym przeciwieństwem tego geniuszu, który wznosił konstrukcje ziemne sięgające do tajemnych, ale dobroczynnych sił terenów wiejskich.

Nikt nie był całkiem pewien, do jakich sił próbowały sięgać projekty Bezdennie Głupiego, ale wybijający godziny zegar słoneczny często wybuchał, obłąkańcze chodniki popełniały samobójstwa, a ogrodowe meble z kutego żelaza przynajmniej trzykrotnie się roztopiły.

Patrycjusz prowadził przez bramę do czegoś przypominającego gołębnik. Trzeszczące drewniane stopnie wiodły w górę po wewnętrznej stronie ściany. Kilka niezniszczalnych dzikich gołębi z Ankh-Morpork gruchało coś i parskało w mroku.

— Co to takiego? — zapytał Ridcully, kiedy zaskrzypiały pod nim schody.

Patrycjusz wyjął z kieszeni klucz.

— Zawsze wydawało mi się, że pan Johnson zaplanował to wstępnie jako ul. Jednakże wobec braku dziesięciostopowych pszczół znaleźliśmy… inne zastosowania.

Otworzył drzwi do przestronnego, kwadratowego pomieszczenia z dużym, nieoszklonym oknem w każdej ze ścian. Każdy otwór otoczony był drewnianą konstrukcją z przymocowanym dzwonem na sprężynie. Było jasne, że jeśli coś dostatecznie dużego przemieści się przez okno, musi poruszyć dzwonem.

W samym środku stał na stole największy ptak, jakiego Ridcully w życiu oglądał. Ptak odwrócił głowę i spojrzał na wchodzących swym żółtym, paciorkowatym okiem.

Patrycjusz sięgnął do kieszeni i wyjął słoik anchois.

— Muszę przyznać, bardzo nas zaskoczył — wyjaśnił. — Już chyba dziesięć lat minęło, odkąd dotarła poprzednia wiadomość. Zwykle trzymaliśmy w lodzie kilka makreli.

— To bezcelowy albatros? — domyślił się Ridcully.

— W samej rzeczy. I znakomicie wytresowany. Powróci dzisiaj wieczorem. Sześć tysięcy mil na jednym słoiku anchois i butelce pasty rybnej, którą znalazł w kuchni mój sekretarz, Drumknott. Zadziwiające.

— Słucham? — nie zrozumiał Ridcully. — Powróci? Dokąd?

Vetinari spojrzał mu w oczy.

— Nie, muszę wyraźnie to zaznaczyć, nie na Kontynent Przeciwwagi — oświadczył. — Nie jest to jeden z ptaków, jakie Imperium Agatejskie wykorzystuje w służbie kurierskiej. Powszechnie wiadomo, że nie utrzymujemy żadnych kontaktów z tą tajemniczą krainą. A ten ptak nie jest pierwszym od wielu lat, który do nas dotarł, i nie przyniósł dziwnej, zagadkowej wiadomości. Czy to jasne?

— Nie.

— Dobrze.

— To nie jest albatros?

— Aha. — Patrycjusz uśmiechnął się. — Widzę, że zaczyna pan rozumieć.

Mustrum Ridcully, choć posiadał duży i sprawny mózg, nie był wprawiony w sztuce obłudy. Przyjrzał się groźnemu dziobowi.

— Mnie on wygląda na jakiegoś diabelnego albatrosa, nie ma co. A pan przed chwilą mówił, że to właśnie on. Spytałem, czy to…

Patrycjusz z irytacją machnął ręką.

— Zostawmy teraz nasze ornitologiczne rozważania — rzekł. — Chodzi o to, że ptak miał w swojej kurierskiej sakiewce ten oto papier…

— Chce pan powiedzieć, że nie miał tego oto papieru? — upewnił się Ridcully, próbując pojąć zasady.

— A tak. Oczywiście. To właśnie chciałem powiedzieć. To nie ten. Niech pan obejrzy. — Wręczył nadrektorowi niewielki arkusik.

— Wygląda na malowanki.

— To agatejskie piktogramy.

— Znaczy: to nie są agatejskie piktogramy?

— Tak, tak. Z całą pewnością. — Patrycjusz westchnął. — Widzę, że dobrze pan przyswoił podstawowe zasady dyplomacji. A teraz… co pan o tym sądzi, jeśli wolno spytać?

— Wygląda jak maz, maz, maz, maz, Maggusa — stwierdził Ridcully.

— A z tego wnioskuje pan…?

— Studiował malarstwo, bo nie radził sobie z ortografią? Znaczy, kto właściwie to pisał? Chciałem powiedzieć: malował?

— Nie wiem. Wielcy wezyrowie przesyłali nam czasem jakieś wiadomości, ale jak rozumiem, w ostatnich latach trwają tam niepokoje. Nie jest podpisana, jak pan pewnie zauważył. Jednakże nie mogę jej zignorować.

— Maggus, maggus… — powtarzał w zadumie Ridcully.

— Piktogramy oznaczają „Przyślijcie nam natychmiast Wielkiego” — przetłumaczył Vetinari.

— …Maggusa — dokończył Ridcully, stukając palcem w papier.

Patrycjusz rzucił albatrosowi anchois. Ptak łakomie połknął rybę.

— Imperium ma pod bronią milion ludzi. Na szczęście władcom odpowiada udawanie, że wszystko poza jego granicami jest bezwartościowym, mrocznym pustkowiem zamieszkanym tylko przez wampiry i upiory. Zwykle nie interesują się tam naszymi sprawami. To szczęśliwy dla nas zbieg okoliczności, gdyż są jednocześnie chytrzy, bogaci i potężni. Prawdę mówiąc, liczyłem, że o nas zapomnieli. Aż nagle to… Mam nadzieję, że zdołam szybko wysłać tę nieszczęsną osobę i zamknąć całą sprawę.

— …maggus, maggus… — powtarzał Ridcully.

— Może chciałby pan wyjechać gdzieś na wakacje? — spytał Patrycjusz z cieniem nadziei w głosie.

— Ja? Nie. Nie znoszę zagranicznych potraw — odparł pospiesznie Ridcully. Raz jeszcze powtórzył, jakby do siebie: — Maggus…

— To słowo zdaje się pana fascynować.

— Gdzieś już je widziałem, właśnie tak zapisane. Nie mogę sobie przypomnieć…

— Z pewnością pan sobie przypomni. I zdoła wyekspediować wielkiego magga, jakkolwiek by się pisał, do Imperium. Przed kolacją.

Ridcully otworzył usta.

— Sześć tysięcy mil? Za pomocą magii? Zdaje pan sobie sprawę, jakie to trudne?

— Cenię swoją ignorancję w tej kwestii.

— Poza tym — mówił dalej nadrektor — oni tam wszyscy są… zagraniczni. Myślałem, że mają dość własnych magów.

— Doprawdy, trudno mi powiedzieć.

— Czy wiemy, po co im ten mag?

— Nie. Ale jestem przekonany, że znajdzie pan kogoś zbytecznego. Mam wrażenie, że jest was tam strasznie dużo.

— Znaczy, może być im potrzebny w jakimś straszliwym, zagranicznym celu — powiedział Ridcully. Z jakiegoś powodu w jego umyśle pojawiła się twarz dziekana. Rozpromienił się. — Może wystarczy im dowolny mag, byle wielki? Jak pan sądzi?

— Pozostawiam to całkowicie pańskiej decyzji. Ale wieczorem chciałbym wysłać wiadomość, że Wielki Maggus jest już w drodze, jak należy. Potem możemy o wszystkim zapomnieć.

— Oczywiście niezwykle trudno będzie ściągnąć go z powrotem. — Ridcully znów pomyślał o dziekanie. — To praktycznie niemożliwe — dodał z zadowoleniem, niezbyt odpowiednim do sytuacji. — Przypuszczam, że przez długie miesiące będziemy się bezskutecznie starali. Przypuszczam, że wypróbujemy wszystkie znane metody, ale nie zadziałają. Co za pech…

— Widzę, że nie może się pan doczekać podjęcia tego wyzwania — rzekł Patrycjusz. — Niech mi pan nie pozwoli zatrzymywać pana przed powrotem na uniwersytet i rozpoczęciem właściwych działań.

— Ale… maggus… — mruczał do siebie Ridcully. — Jakoś mi się kojarzy… Chyba gdzieś to już widziałem.


* * *

Rekin nie zastanawiał się specjalnie. Rekiny rzadko to robią. Ich procesy myślowe są w większej części wyrażane przez znak „=”. Widzisz = zjadasz.

Ale kiedy sunął przez wody laguny, jego mały móżdżek zaczął odbierać niewielkie porcje egzystencjalnego, spodoustego lęku, który można określić jako wątpliwości.

Wiedział, że jest największym rekinem w okolicy. Wszyscy konkurenci uciekli albo zderzyli się ze starym, dobrym „=”. Jednakże ciało podpowiadało mu, że coś zbliża się szybko z tyłu.

Zawrócił z gracją i pierwsze, co zobaczył, były setki stóp i tysiące palców — cała fabryka serdelków.


* * *

Wiele rzeczy działo się na Niewidocznym Uniwersytecie. Niestety, nauczanie musiało być jedną z nich. Grono profesorskie już dawno uwzględniło ten fakt i opracowało wiele sposobów unikania go. Ale było to całkiem uczciwe, ponieważ — trzeba szczerze przyznać — podobnie postępowali studenci.

System działał bardzo skutecznie i — jak się często zdarza w takich wypadkach — uzyskał status tradycji. Wykłady najwyraźniej się odbywały, gdyż były wypisane czarno na białym w planie zajęć. Fakt, że nikt nie uczęszczał, stanowił tylko nieistotny szczegół. Od czasu do czasu ktoś twierdził, że wynika z tego, iż wykłady wcale się nie odbywają, ponieważ jednak nikt nie uczęszczał, więc nikt nie mógł stwierdzić, czy to prawda. Zresztą i tak padały argumenty ze strony wykładowcy mętnego myślenia[4], że wykłady odbywają się in essence, czyli wszystko jest w porządku.

Tym samym edukacja na Niewidocznym Uniwersytecie działała uświęconą przez wieki metodą umieszczania dużej grupy młodych ludzi w pobliżu dużego zbioru książek, w nadziei że coś przejdzie z jednych na drugich. Tymczasem zainteresowani młodzi ludzie najchętniej umieszczali się w pobliżu oberży i tawern — z tego samego powodu.

W tej chwili, wczesnym popołudniem, kierownik katedry studiów nieokreślonych wygłaszał wykład w sali 3B. Zatem jego obecność, drzemiącego przed kominkiem w sali klubowej, była technicznym szczegółem, którego nie komentowałby żaden człowiek obdarzony zmysłem dyplomacji.

Nadrektor kopnął go w łydkę.

— Au!

— Przepraszam, że przerywam, kierowniku — rzucił niedbale Ridcully. — Bogowie świadkami, że potrzebuję Rady Magów. Gdzie są wszyscy?

Kierownik studiów nieokreślonych potarł nogę.

— Wiem, że wykładowca run współczesnych prowadzi wykład w sali 3B[5] — powiedział. — Ale nie mam pojęcia, gdzie jest. To bolało…

— Proszę zebrać wszystkich. W moim gabinecie. Za dziesięć minut — polecił Ridcully.

Głęboko wierzył w takie działania. Mniej bezpośredni nadrektor wędrowałby po całym budynku i szukał profesorów. On tymczasem wyznawał politykę znalezienia jednej osoby i utrudniania jej życia, dopóki wszystko nie ułoży się tak, jak sobie życzył[6].


* * *

Nic istniejącego w naturze nie ma aż tylu stóp. Owszem, niektóre stworzenia mają wiele nóg — wilgotne, wijące się stworzenia żyjące pod kamieniami — ale ich nogi nie posiadają stóp. Ich nogi kończą się bez zbytecznych ceremonii.

Coś bardziej inteligentnego niż rekin zachowałoby czujność.

Jednak „=” zdradziecko włączyło się do gry i pchnęło go naprzód.

Był to jego pierwszy błąd.

W tych okolicznościach jeden błąd = koniec egzystencji.


* * *

Ridcully czekał niecierpliwie, aż starsi magowie zjawią się kolejno z ważnych wykładów w sali 3B. Starsi magowie potrzebowali licznych wykładów, aby dobrze przetrawić posiłki.

— Wszyscy obecni? — zapytał w końcu. — Dobrze. Siadajcie. Słuchajcie uważnie. Po kolei… Do Vetinariego nie dotarł albatros. Nie leciał tu aż z Kontynentu Przeciwwagi i nie przyniósł dziwnej wiadomości z poleceniem, które najwyraźniej musimy wypełnić. Jak dotąd jasne?

Magowie wymienili spojrzenia.

— Mam wrażenie, że pewne szczegóły nie są do końca zrozumiałe — oznajmił dziekan.

— Używałem języka dyplomacji.

— Czy mógłby pan być odrobinę bardziej bezpośredni, nadrektorze?

— Musimy posłać maga na Kontynent Przeciwwagi — wyjaśnił Ridcully. — I musimy to załatwić do podwieczorku. Ktoś poprosił o Wielkiego Magusa i wychodzi na to, że musimy jakiegoś wysłać. Tyle że piszą to przez dwa „g”: Maggus.

— Uuk?

— Słucham, bibliotekarzu?

Bibliotekarz Niewidocznego Uniwersytetu, który drzemał z głową opartą o stół, wyprostował się gwałtownie. Potem odsunął krzesło i wściekle machając rękami dla zachowania równowagi, wybiegł, kołysząc się na krzywych nogach.

— Pewnie przypomniał sobie o nieoddanej książce — stwierdził dziekan. Zniżył głos. — Przy okazji, czy tylko ja uważam, że małpa w gronie profesorskim nie poprawia wizerunku naszej uczelni?

— Tak — odparł chłodno Ridcully. — Tylko ty, dziekanie. Mamy jedynego bibliotekarza, który nogą potrafi wyrwać rękę. Ludzie umieją to uszanować. Nie dalej jak parę dni temu szef Gildii Złodziei pytał, czy nie moglibyśmy zmienić w małpę ich bibliotekarza. Poza tym on jeden z was wszystkich, leniuchy, jest aktywny dłużej niż godzinę dziennie. Zresztą…

— W każdym razie ja uważam, że to krępujące — upierał się dziekan. — W dodatku on nie jest normalnym orangutanem. Czytałem w książce. Piszą tam, że dominujący samiec powinien mieć wielkie twory skórne po obu stronach twarzy. Czy on ma twory skórne? Nie wydaje mi się. I jeszcze coś…

— Przestań marudzić, dziekanie — przerwał mu Ridcully. — Bo nie wyślę cię na Kontynent Przeciwwagi.

— Nie rozumiem, dlaczego zgłoszenie w pełni uzasadnionych… Co?

— Proszą o Wielkiego Magga — wyjaśnił nadrektor. — A ja od razu pomyślałem o tobie.

Jako jedynym znanym mi człowieku, który potrafi siedzieć na dwóch krzesłach równocześnie, dodał w myślach.

— Do Imperium Agatejskiego? — pisnął dziekan. — Ja? Przecież oni nienawidzą cudzoziemców!

— Ty też. Powinieneś świetnie sobie poradzić.

— To sześć tysięcy mil! — Dziekan spróbował innego argumentu. — Wszyscy wiedzą, że nie da się dotrzeć tak daleko tylko z pomocą magii.

— Ehm… Właściwie to można, moim zdaniem — odezwał się głos z drugiego końca stołu.

Wszyscy obejrzeli się na Myślaka Stibbonsa, najmłodszego i najbardziej rozpaczliwie gorliwego członka grona wykładowców. Trzymał w rękach skomplikowany mechanizm z przesuwających się deseczek i ponad nim spoglądał na magów.

— Eee… To nie powinno sprawić kłopotów — dodał. — Wszyscy uważali, że tak, ale moim zdaniem to tylko kwestia absorpcji energii i przeliczenia prędkości względnych.

Oświadczenie to wywołało chwilę tego zdumionego, podejrzliwego milczenia, jakie zwykle następowało po uwagach Myślaka.

— Prędkości względne — powtórzył Ridcully.

— Tak, nadrektorze.

Myślak spuścił wzrok na swój prototyp suwaka logarytmicznego i czekał. Wiedział, że nadrektor uzna za niezbędne, by dodać w tym miejscu jakiś komentarz, demonstrując, że coś jednak zrozumiał.

— Moja matka umiała ruszać się jak błyskawica, kiedy…

— Chodziło mi o to, jak szybko lecą jedne rzeczy w porównaniu do innych rzeczy — wyjaśnił Myślak szybko, ale nie dostatecznie szybko. — Powinniśmy wyliczyć to bez większych problemów. Ehm. HEX wyliczy.

— No nie — zaprotestował wykładowca run współczesnych, odsuwając krzesło. — Tylko nie to. To majstrowanie przy sprawach, których nie rozumiemy.

— Przecież jesteśmy magami — zauważył nadrektor. — Wręcz powinniśmy majstrować przy sprawach, których nie rozumiemy. Jeśli będziemy siedzieć i czekać, aż zrozumiemy te sprawy, nigdy niczego nie załatwimy.

— Nie mam nic przeciwko wezwaniu jakiegoś demona i wypytaniu go — zapewnił wykładowca. — To normalne. Ale budowa mechanicznej aparatury, żeby za nas myślała, to… to wbrew Naturze. Poza tym — dodał odrobinę mniej złowieszczym tonem — ostatnim razem, kiedy na tej przeklętej maszynie rozwiązywaliście poważny problem, zepsuła się i wszędzie mieliśmy pełno mrówek.

— Usunęliśmy tę usterkę — zapewnił Myślak. — Jesteśmy…

— Muszę zauważyć, że kiedy ostatnio tam zaglądałem, zauważyłem w samym środku baranią czaszkę — wtrącił Ridcully.

— Musieliśmy ją dołączyć. Okazała się niezbędna do transformacji okultystycznych. Ale…

— I jeszcze kółka zębate i śruby.

— Mrówki nie radzą sobie za dobrze z analizą różniczkową, więc…

— A ta dziwna, trzęsąca się rzecz z kukułką?

— To zegar czasu nierzeczywistego. Owszem, jest niezbędny do przeprowadzania…

— Zresztą to całkiem nieistotne — przerwał im dziekan — ponieważ nie mam zamiaru nigdzie wyruszać. Jeśli już musicie, poślijcie jakiegoś studenta. Tych nam nie brakuje.

— Prosić można jeśli, śliwkowego dżemu odrobinę jeszcze — powiedział kwestor.

Wszyscy umilkli.

— Ktoś to zrozumiał? — zapytał po chwili Ridcully.

Technicznie rzecz ujmując, kwestor nie był obłąkany. Już jakiś czas temu pokonał wiry szaleństwa i teraz wiosłował na spokojnym zalewie po drugiej stronie. Często bywał dość rozsądny, choć nie według normalnych ludzkich ocen.

— Hm… Chyba przeżywa jeszcze raz dzień wczorajszy — odgadł pierwszy prymus. — Ale tym razem wstecz.

— Powinniśmy wysłać kwestora — stwierdził stanowczo dziekan.

— Wykluczone! Nie znajdzie tam pewnie pigułek z suszonej żaby…

— Uuk!

Bibliotekarz wbiegł do gabinetu, wymachując czymś gwałtownie.

To coś było czerwone, a przynajmniej miało taki kolor w jakimś punkcie przeszłości. W jakimś punkcie przeszłości mogło nawet być spiczastym kapeluszem, ale teraz szpic się zapadł, a większa część ronda spłonęła. Na kapeluszu wyhaftowano cekinami litery. Wiele się przypaliło, lecz MAGGUS wciąż dawał się rozpoznać jako blady napis na przypalonym tle.

— Byłem pewien, że już to gdzieś widziałem — ucieszył się Ridcully. — Na półce w bibliotece, tak?

— Uuk.

Nadrektor obejrzał resztki kapelusza.

— Maggus — przeczytał. — Co za smętny, beznadziejny człowieczek musi pisać MAGGUS na swoim kapeluszu?


* * *

Na powierzchnię wypłynęło kilka bąbli powietrza; tratwa zakołysała się lekko. Po chwili wynurzyły się kawałki skóry rekina.

Rincewind westchnął i odłożył wędkę. Wiedział, że pozostała część rekina zostanie wyciągnięta na brzeg nieco później. Nie miał pojęcia dlaczego. Przecież rekiny nie nadawały się zbytnio do jedzenia — smakowały jak stare buty rozmoczone w urynie.

Sięgnął po zaimprowizowane wiosło i popłynął do brzegu.

Wysepka nie była zła. Sztormy jakoś ją omijały, podobnie jak statki. Rosły tu palmy kokosowe i drzewa chlebowe. Nawet eksperymenty z alkoholem okazały się udane, choć potem przez dwa dni nie mógł chodzić prosto. Laguna dostarczała krewetek, ostryg, krabów i homarów, a w głębokich zielonych wodach poza kręgiem raf srebrzyste ryby walczyły o przywilej ugryzienia kawałka wykrzywionego drutu na końcu długiej linki. Po sześciu miesiącach na wyspie Rincewindowi brakowało tylko jednego. Właściwie nigdy wcześniej tego nie dostrzegał. Teraz myślał o tym — a dokładniej: o nich — przez cały czas.

To dziwne. W Ankh-Morpork nawet o nich nie pamiętał — zwyczajnie były na miejscu, kiedy tylko miał na nie ochotę. Teraz, kiedy ich brakło, pragnął ich.

Tratwa uderzyła o brzeg mniej więcej w tej samej chwili, gdy wielkie kanoe okrążyło rafę i wpłynęło do laguny.


* * *

Ridcully siedział przy biurku, otoczony przez starszych magów, którzy usiłowali wytłumaczyć mu różne rzeczy. Nie zwracali uwagi na dobrze znane ryzyko związane z próbami tłumaczenia Ridcully’emu czegokolwiek — takie mianowicie, że wybierał tylko fakty, które mu odpowiadały, i oczekiwał, że pozostali nadrobią dystans.

— Czyli — rzekł — to nie jest rodzaj sera.

— Nie, nadrektorze — zapewnił kierownik studiów nieokreślonych. — Rincewind jest rodzajem maga.

— Był — poprawił wykładowca run współczesnych.

— Nie ser. — Ridcully nie chciał zrezygnować ze swojej teorii.

— Nie.

— Brzmi to jak nazwa, która kojarzy się z serem. Znaczy: funt dojrzałego rincewinda… dobrze się układa na języku.

— Na wszystkich bogów, Rincewind nie jest serem! — krzyknął dziekan, na moment tracąc cierpliwość. — Rincewind nie jest jogurtem, ani też żadnym produktem ze skwaśniałego mleka! Rincewind to prawdziwe utrapienie! Całkowita i nieodwracalna hańba dla wszystkich magów! Dureń! Nieudacznik! Poza tym nie widziano go od czasu tych… nieprzyjemności z czarodzicielem przed laty.

— Doprawdy? — zdziwił się Ridcully z pewną złośliwą uprzejmością. — Słyszałem, że spora grupa magów fatalnie się wtedy zachowała.

— Istotnie — przyznał wykładowca run współczesnych, zerkając gniewnie na dziekana, który obruszył się tylko.

— Nic o tym nie wiem, wykładowco. Nie byłem wtedy dziekanem.

— Nie, ale zajmowałeś niezłe stanowisko.

— Być może, ale dla twojej informacji, akurat przypadkiem byłem wtedy z wizytą u ciotki.

— O mało co nie zburzyli całego miasta.

— Ciotka mieszka w Quirmie.

— Quirm także był zaangażowany, o ile pamiętam.

— Pod Quirmem. W pobliżu. Ale właściwie wcale nie tak blisko. Spory kawałek drogi wzdłuż wybrzeża…

— Ha!

— Nawiasem mówiąc, jakoś dziwnie dobrze jesteś poinformowany, wykładowco — zauważył dziekan.

— Ja… co? Ja wtedy… studiowałem księgi. Bardzo intensywnie. Właściwie nie zauważyłem nawet, że coś się dzieje…

— Połowa uniwersytetu legła w gruzach! — Dziekan opanował się nagle. — To znaczy… tak słyszałem. Później. Kiedy już wróciłem od ciotki.

— Tak, ale mam bardzo grube drzwi…

— A przypadkiem wiem, że pierwszy prymus był tutaj, ponieważ…

— …z takim sukiennym obiciem, że prawie nic nie słychać…

— Drzemkę moją na czas już chyba.

— Zamknijcie się w tej chwili!

Ridcully spojrzał na kolegów czystym, niewinnym wzrokiem człowieka, który u narodzin został pobłogosławiony całkowitym brakiem wyobraźni i który podczas niedawnych, krępujących rozdziałów historii uczelni rzeczywiście znajdował się setki mil stąd.

— Dobrze — powiedział, kiedy wszyscy się uspokoili. — Ten Rincewind. Trochę idiota, tak? Ty mówisz, dziekanie. Reszta milczy.

Dziekan nieco stracił pewność siebie.

— No więc, tego… To nie ma sensu, nadrektorze. On nawet nie potrafił rzucać zaklęć. Na co mógłby się komuś przydać? Poza tym… gdziekolwiek idzie Rincewind… — zniżył głos — …podążają za nim kłopoty.

Ridcully zauważył, że magowie skupili się ciaśniej.

— To chyba dobrze — zauważył. — To najlepsze miejsce dla kłopotów: za tobą. Nikt raczej nie chce mieć kłopotów przed sobą.

— Nie rozumie pan, nadrektorze. Kłopoty podążają za nim na setkach maleńkich nóżek.

Uśmiech nadrektora pozostał w miejscu, ale cała reszta twarzy stężała na kamień.

— Dobrałeś się do pigułek kwestora, dziekanie?

— Zapewniam cię, Mustrum…

— Więc nie opowiadaj bzdur.

— Oczywiście, nadrektorze. Ale zdaje pan sobie chyba sprawę, że odnalezienie go może nam zabrać całe lata?

— Ehm… — wtrącił Myślak. — Gdybyśmy odszyfrowali jego sygnaturę thaumiczną, HEX poradziłby sobie z tym w jeden dzień.

Dziekan rzucił mu gniewne spojrzenie.

— To nie jest magia — burknął. — To… mechanika!


* * *

Rincewind przeszedł po płyciźnie i ostrym kamieniem odciął czubek orzecha kokosowego, który chłodził się w dogodnie ocienionej kałuży. Przytknął orzech do ust.

Wtedy padł na niego cień.

— Eh… — powiedział Rincewind. — Witaj?


* * *

Jeśli mówiło się do nadrektora przez kilka godzin, istniała możliwość, że pewne fakty się przecisną.

— Chcecie powiedzieć — rzekł w końcu Ridcully — że ten Rincewind był ścigany przez właściwie wszystkie armie świata, rzucany po powierzchni życia jak groszek na bębnie, że jest prawdopodobnie jedynym magiem, który wie cokolwiek o Imperium Agatejskim, gdyż przyjaźnił się… — zerknął w notatki — …z „dziwnym niskim człowieczkiem w okularach”, który to człowieczek właśnie stamtąd przybył i podarował mu ten zabawny przedmiot z nóżkami, do którego wciąż robicie jakieś aluzje. I zna ich język. Jak dotąd się zgadza?

— Absolutnie, nadrektorze — potwierdził dziekan. — Może mnie pan nazwać idiotą, ale nie rozumiem, na co mógłby się przydać.

Ridcully raz jeszcze zajrzał do notatek.

— To znaczy, że sam zdecydowałeś się tam polecieć?

— Nie, oczywiście, że nie…

— Myślę, że czegoś tu nie dostrzegasz, dziekanie. — Ridcully uśmiechnął się z satysfakcją. — Czegoś, co mógłbym nazwać wspólnym mianownikiem. Ten chłopak jakoś uchodzi z życiem. Ma talent. Odnajdźcie go. I sprowadźcie tutaj. Gdziekolwiek jest. Biedak mógł się przecież znaleźć twarzą w twarz z czymś potwornym.


* * *

Kokos pozostał nieruchomy, ale oczy Rincewinda przesuwały się szaleńczo tam i z powrotem.

Trzy postacie wkroczyły w pole jego widzenia. Były w oczywisty sposób kobiece. Były bardzo obficie kobiece. Nie miały na sobie zbyt wiele odzieży i wydawały się trochę za dobrze uczesane jak na kogoś, kto przed chwilą jeszcze wiosłował w wojennym kanoe, ale tak często bywa z pięknymi wojowniczkami Amazonek.

Cienka strużka mleczka kokosowego pociekła Rincewindowi po brodzie.

Prowadząca kobieta odgarnęła długie złote włosy i uśmiechnęła się promiennie.

— Wiem, że brzmi to niewiarygodnie — powiedziała — ale ja i moje obecne tu siostry reprezentujemy nieodkryte dotąd plemię. Wszyscy nasi mężczyźni zostali unicestwieni przez śmiertelną, lecz krótkotrwałą i wysoce specyficzną zarazę. Teraz przeszukujemy te wyspy, by znaleźć mężczyznę, który pozwoli nam przedłużyć naszą linię.

— „Jak myślicie, ile on waży?”

Rincewind uniósł brwi. Kobieta skromnie spuściła wzrok.

— Zastanawiasz się pewnie, dlaczego wszystkie jesteśmy blondynkami o jasnej skórze, podczas gdy inni mieszkańcy wysp w okolicy są smagli — powiedziała. — Wydaje się, że to po prostu jakiś genetyczny kaprys.

— „Jakieś sto dwadzieścia, może sto dwadzieścia pięć funtów. Dorzućcie na stos jeszcze funt czy dwa śmieci. Ehm… Czy wykrywacie… no wiecie… TO?”

— „Coś takiego na pewno się nie uda, panie Stibbons. Po prostu wiem.”

— „Jest zaledwie sześćset mil stąd, wiemy, gdzie się znajduje, i to jest odpowiednia połówka Dysku. Zresztą sprawdziłem z pomocą HEX-a i nic nie może się nie udać.”

— „Owszem, ale czy ktoś zauważył… to… wie pan… na nóżkach?”

Rincewind poruszył brwiami. Z jego krtani dobiegł zduszony odgłos.

— „Nie widzę… tego. Przestańcie chuchać na moją kryształową kulę!”

— I oczywiście, jeśli popłyniesz z nami, możemy ci obiecać… cielesne i zmysłowe rozkosze, takie jak te, o których dotąd śniłeś…

— „No dobrze. Na trzy…”

Kokos upadł na piasek. Rincewind przełknął ślinę. W jego oczach pojawiło się wygłodniałe, rozmarzone spojrzenie.

— Mogą być puree? — zapytał.

— „JUŻ!”


* * *

Najpierw wystąpiło wrażenie ucisku. Świat otworzył się przed Rincewindem i wessał go do środka.

Potem rozciągnął się i brzęknął.

Rozmyte prędkością chmury pomknęły ze wszystkich stron. Kiedy odważył się wreszcie otworzyć oczy, daleko przed sobą zobaczył maleńką czarną plamkę.

Powiększała się.

Po chwili zmieniła się w obłok lecących blisko siebie przedmiotów. Były tam dwa ciężkie rondle, duży mosiężny lichtarz, kilka cegieł, krzesło i wielka mosiężna forma do galaretki, w kształcie zamku.

Trafiały go kolejno, a forma galaretkowa wydała zabawny dźwięk, odbijając się od jego głowy. Potem, wirując, odleciała w tył.

Zaraz potem zobaczył ośmiokąt. Wyrysowany kredą.

Uderzył w niego.


* * *

Ridcully przyjrzał się uważnie.

— Odrobinę mniej niż sto dwadzieścia pięć funtów — stwierdził. — Ale poza tym… dobra robota, panowie.

Rozczochrany strach na wróble pośrodku kręgu wstał chwiejnie i zgasił jeden czy dwa płomyki na ubraniu. Potem rozejrzał się mętnym wzrokiem.

— Hehehe? — powiedział.

— Może być trochę zdezorientowany — mówił dalej nadrektor. — W końcu to ponad sześćset mil w dwie sekundy. Unikajmy gwałtownych ruchów.

— Jak z lunatykami, chce pan powiedzieć? — upewnił się pierwszy prymus.

— Jak to z lunatykami?

— Jeśli obudzi się nagle lunatyka, odpadają mu nogi. Tak twierdziła moja babcia.

— Jesteście pewni, że to Rincewind? — spytał dziekan.

— Oczywiście, że to Rincewind — zapewnił pierwszy prymus. — Szukaliśmy go przez parę godzin.

— Ale to może być groźna kreatura okultystyczna — upierał się dziekan.

— W takim kapeluszu?

Kapelusz był spiczasty. W pewnym sensie. Przypominał rodzaj szamańskiego nakrycia głowy z rozszczepionych gałązek bambusa i liści palmy kokosowej, i powstał zapewne w nadziei ściągnięcia przelotnej magowatości. Na nim, ułożone z muszelek mocowanych trawą, widniało słowo MAGGUS.

Właściciel kapelusza patrzył poprzez magów, jakby ich nie dostrzegał. Pchnięty nieoczekiwanym wspomnieniem, utykając, pospiesznie wyszedł z ośmiokąta i ruszył do drzwi.

Magowie ostrożnie poszli za nim.

— Nie jestem pewien, czy można jej wierzyć. Ile razy widziała coś takiego?

— Nie wiem. Nie mówiła.

— Kwestor lunatykuje prawie każdej nocy.

— Naprawdę? Kuszące…

Rincewind, jeśli takie imię nosiła ta istota, wyszedł na plac Sator.

Plac był zatłoczony. Powietrze falowało nad piecykami sprzedawców kasztanów i pieczonych ziemniaków; rozbrzmiewały tradycyjne uliczne okrzyki Ankh-Morpork[7].

Istota zbliżyła się do chudego mężczyzny w za dużym płaszczu, który podpiekał coś nad palnikiem olejowym ustawionym na szerokiej, zawieszonej u szyi tacy.

Być-może-Rincewind chwycił brzeg tacy.

— Masz… może… ziemniaki? — wycharczał.

— Ziemniaki? Nie, szefuniu. Mam kiełbaski w bułce.

Być-może-Rincewind znieruchomiał. A potem zalał się łzami.

— Kiełbaska w buuułce! — zajęczał. — Kochana kiełbaska w buuułce! Daj mi kiełbaskę w buuułceee!

Porwał z tacy trzy sztuki i próbował zjeść je równocześnie.

— Wielcy bogowie… — szepnął Ridcully.

Istota odbiegła, potykając się. Kawałki bułki i fragmenty produktów wieprzowych sypały się kaskadą ze splątanej brody.

— Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś zjadł aż trzy kiełbaski w bułce Gardła Dibblera i wyglądał na tak zachwyconego — rzekł pierwszy prymus.

— Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś zjadł aż trzy kiełbaski w bułce Gardła Dibblera i wyglądał tak pionowo — stwierdził dziekan.

— Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś zjadł cokolwiek od Gardła Dibblera i zdołał odejść bez płacenia — zauważył wykładowca run współczesnych.

Istota zataczała się radośnie po placu, a łzy spływały jej po twarzy. Krętą trajektorią dotarła w pobliże wylotu zaułka, skąd wyskoczyła jakaś niewielka postać i z pewnymi kłopotami uderzyła ją w tył głowy.

Zjadacz kiełbasek osunął się na kolana.

— Au! — zwrócił się do świata jako takiego.

— Nie nie nie nie nie nie nie! — Starszy mężczyzna wynurzył się z zaułka i stanowczo wyjął z niewprawnych dłoni młodzieńca pałkę. Tymczasem ofiara bełkotała coś na klęczkach. — Powinieneś przeprosić tego biednego pana. Nie wiem, co sobie pomyśli. Popatrz tylko na niego: ułatwił ci zadanie, jak tylko potrafił, i co go za to spotkało? Znaczy, niby co to było, twoim zdaniem?

— Mru-mru-mru-mru, panie Boggis — odpowiedział chłopiec, wpatrując się w czubki swoich butów.

— Co takiego? Głośniej!

— Trzaśniecie znad Ramienia, panie Boggis.

— To miało być Trzaśniecie znad Ramienia? Coś takiego nazywasz Trzaśnięciem znad Ramienia? To… przepraszam pana uprzejmie, postawimy pana na nogi, tylko chwila… O, to jest Trzaśniecie znad Ramienia!

— Au! — krzyknęła ofiara, po czym, ku zdumieniu wszystkich zainteresowanych, dodała: — Cha, cha, cha, cha!

— A ty zrobiłeś coś takiego… przepraszam, że się narzucamy, szanowny panie, to potrwa najwyżej minutkę… zrobiłeś tak…

— Au! Cha, cha cha, cha!

— Wszyscy się przyjrzeli? Chodźcie no tu, stańcie bliżej…

Pół tuzina młodych ludzi wyszło z zaułka i utworzyło nierówny krąg wokół pana Boggisa, pechowego studenta i ofiary, przypadkowego człowieka, który zataczał się wkoło, wydawał z siebie ciche „umf, umf, ale wciąż z jakiegoś powodu wydawał się niezwykle rozradowany.

— Słuchajcie uważnie — rzekł pan Boggis tonem starego, doświadczonego fachowca, który stara się przekazać swą wiedzę niewdzięcznej potomności. — Kiedy z klasycznego wylotu zaułka sprawiacie kłopot klientowi, właściwa procedura… Och, dzień dobry, panie Ridcully, nie zauważyłem pana.

Nadrektor przyjaźnie skinął mu głową.

— Nie chcielibyśmy przeszkadzać, panie Boggis. Szkolenie Gildii Złodziei, tak?

Boggis wzniósł oczy.

— Nie wiem, czego ich uczą w szkole — westchnął. — Nic tylko czytanie i pisanie, bez przerwy. Kiedy ja byłem takim dzieciakiem, w szkole uczyliśmy się czegoś pożytecznego. No dobrze… Ty, Wilkins, natychmiast przestań chichotać, twoja kolej, przepraszam na moment, drogi panie…

— Au!

— Nie nie nie nie nie nie nie nie! Moja babcia staruszka lepiej by sobie poradziła. Patrz na mnie. Podchodzisz sprężystym krokiem, kładziesz dłoń na ramieniu dla zachowania kontroli… no już, rób, co mówię… a potem elegancko…

— Au!

— Czy ktoś może mi powiedzieć, co Wilkins zrobił źle?

Boggis zaczął na Wilkinsie demonstrować bardziej wyrafinowane frazy głównej perkusji. Tymczasem ofiara odczołgała się, niezauważona przez nikogo prócz magów.

Podniosła się chwiejnie i pobrnęła przed siebie ulicą. Poruszała się jak zahipnotyzowana.

— On płacze — zauważył dziekan.

— Nic dziwnego — powiedział nadrektor. — Ale dlaczego równocześnie się uśmiecha?

— Zdziwniej i zdziwniej — stwierdził pierwszy prymus.

Posiniaczona, a możliwe że i otruta postać skierowała się na powrót do bramy Niewidocznego Uniwersytetu. Magowie szli za nią.

— Na pewno chodziło ci o „dziwnie i coraz dziwniej”, prawda? A nawet wtedy nie ma to właściwie sensu.

Postać minęła bramę, ale tym razem chwiejnie przeszła przez korytarz do biblioteki.

Bibliotekarz już czekał. Trzymał — z zadowolonym uśmieszkiem na twarzy, a orangutany naprawdę potrafią wyrazić zadowolenie — pognieciony kapelusz.

— Zadziwiające — uznał Ridcully. — To prawda! Mag zawsze wróci po swój kapelusz!

Postać chwyciła kapelusz, eksmitowała kilka pająków, odrzuciła smętną imitację z liści i wcisnęła go sobie na głowę.

Rincewind zamrugał, patrząc na zaskoczonych profesorów. Po raz pierwszy w głębi jego oczu błysnęło światełko, jak gdyby aż do tej chwili funkcjonował wyłącznie dzięki odruchom.

— Tego… co przed chwilą zjadłem?

— No… trzy sztuki najlepszych kiełbasek Dibblera — odparł Ridcully. — Z tym że kiedy mówię „najlepsze”, chodzi mi o „najbardziej typowe”, to chyba jasne?

— Rozumiem. A kto mnie uderzył?

— Uczniowie Gildii Złodziei na praktyce terenowej.

Rincewind mrugnął.

— To Ankh-Morpork, prawda?

— Tak.

— Tak myślałem. — Rincewind znów zamrugał, powoli. — No to — powiedział, padając na twarz — wróciłem.


* * *

Pan Hong puszczał latawca. Była to czynność, którą wykonywał w sposób doskonały.

Pan Hong wszystko robił w sposób doskonały. Jego akwarele były doskonałe. Poezje były doskonałe. Kiedy składał arkusik papieru, doskonała była każda krawędź — twórcza, oryginalna i skończenie doskonała. Pan Hong już dawno zaprzestał pogoni za doskonałością, gdyż trzymał ją zakutą gdzieś w lochu.

Pan Hong miał dwadzieścia sześć lat, był szczupły i przystojny. Nosił bardzo małe, bardzo okrągłe okulary w stalowych oprawkach. Kiedy go opisywali, ludzie używali określenia „gładki” albo wręcz „śliski”[8]. Osiągnął przywództwo jednego z najbardziej wpływowych rodów Imperium Agatejskiego dzięki nieustępliwym staraniom, całkowitej koncentracji umysłu i sześciu dobrze zrealizowanym skrytobójstwom. Ostatnią ofiarą był jego ojciec, który umierał szczęśliwy, wiedząc, że syn podtrzymuje rodzinną tradycję. Szlachetne rody szanowały swych zmarłych przodków i nie widziały nic złego w szybszym powiększaniu ich grona.

A teraz jego latawiec — czarny, z wymalowaną parą wielkich oczu — zanurkował z nieba. Hong starannie obliczył kąt; nie trzeba chyba dodawać, że doskonale. Sznurek latawca, pokryty klejem i tłuczonym szkłem, przeciął linki współzawodników, a ich latawce odfrunęły, wirując.

Widzowie zaklaskali uprzejmie. Ludzie z łatwością odkrywali, że oklaskiwanie pana Honga dowodzi rozsądku.

Hong oddał sznurek służącemu, uprzejmie skinął głową pokonanym współzawodnikom i wszedł do namiotu.

Tam usiadł i spojrzał na swego gościa.

— Wysłaliśmy wiadomość — poinformował go przybysz. — Nikt nas nie widział.

— Wręcz przeciwnie — poprawił go pan Hong. — Widziało was dwudziestu ludzi. Czy wyobrażasz sobie, jak trudno jest strażnikowi patrzeć prosto przed siebie i niczego nie zauważać, kiedy ktoś się przekrada w pobliżu, robi tyle hałasu, co cała armia, i jeszcze szepcze, żeby być cicho? Szczerze powiem, że twoi ludzie chyba nie mają rewolucyjnych talentów. Co ci się stało w rękę?

— Albatros mnie dziobnął.

Hong uśmiechnął się. Przyszło mu do głowy, że ptak mógł wziąć jego rozmówcę za anchois, i nie bez powodu. Miał takie samo rybie spojrzenie.

— Nie rozumiem, panie — poskarżył się gość, którego imię brzmiało Dwa Ogniste Zioła.

— To dobrze.

— Przecież oni wierzą w Wielkiego Magga, a ty chcesz, żeby tu przybył?

— Ależ oczywiście. Mam swoich ludzi w… — próbował wymówić obce sylaby — …Ankh-Morep-Ork. Ten, którego tak naiwnie zwą Wielkim Maggusem, rzeczywiście istnieje. Ale, mogę ci to wyznać, znany jest ze swojej niekompetencji, tchórzliwości i uległości. Są wręcz przysłowiowe. Dlatego uznałem, że Czerwona Armia powinna dostać wytęsknionego przywódcę, nie sądzisz? To… podniesie ich morale. — Uśmiechnął się znowu. — To polityka.

— Aha.

— A teraz odejdź.

Kiedy gość wyszedł, pan Hong sięgnął po książkę. Choć trudno byłoby ją nazwać prawdziwą książką: kartki papieru związano sznurkiem, a tekst wpisano ręcznie. Hong czytał ją już wiele razy, wciąż jednak go bawiła — autor zdołał pomylić się w tak wielu kwestiach.

Teraz, za każdym razem, gdy kończył stronę, wyrywał ją i czytając następną, starannie składał arkusz w kształt chryzantemy.

— Wielki Mag — powiedział głośno. — W samej rzeczy, bardzo wielki.


* * *

Rincewind się przebudził. Leżał w czystej pościeli i nikt nie mówił niczego w stylu „Przeszukajcie mu kieszenie”, co uznał za obiecujący początek.

Nie otwierał oczu na wypadek, gdyby w pobliżu znalazł się ktoś, kto — widząc, że już nie śpi — postarałby się utrudnić mu życie.

Słyszał dyskusję podstarzałych męskich głosów.

— Pomijacie to, co najważniejsze. Przecież on ciągle jest żywy. Powtarzacie ciągle, jakie miał straszne te przygody, a jednak ciągle żyje.

— O co panu chodzi, nadrektorze? Przecież jest cały w bliznach!

— To właśnie miałem na myśli, dziekanie. A większość blizn ma na plecach. Zostawia kłopoty za sobą. Ktoś tam na górze chyba go lubi.

Rincewind skrzywił się lekko. Od dawna zdawał sobie sprawę, że ktoś tam na górze ma coś do niego. Nigdy by nie podejrzewał, że chodzi o sympatię.

— Nie jest nawet prawdziwym magiem! Na egzaminach nigdy nie przekroczył dwóch procent!

— Chyba się ocknął — powiedział ktoś.

Rincewind poddał się i otworzył oczy. Pochylały się nad nim liczne brodate, mocno rumiane twarze.

— Jak się czujesz, mój drogi? — spytała jedna z nich, a pod nią wysunęła się ręka. — Jestem Ridcully, nadrektor. Jak się czujesz?

— Wszystko źle się skończy — oznajmił spokojnie Rincewind.

— O co ci chodzi, mój drogi?

— Po prostu wiem. Wszystko pójdzie źle. Wydarzy się coś potwornego. Tak właśnie myślałem, że to zbyt piękne, by mogło potrwać dłużej.

— Widzicie? — odezwał się dziekan. — Setki nóżek. Mówiłem. Ale czy ktoś mnie słucha?

— Nie próbujcie nawet być dla mnie mili — rzekł Rincewind. — Nie proponujcie winogron. Jeszcze nigdy nikomu nie byłem potrzebny do czegoś przyjemnego.

Przez jego umysł przepłynęły niewyraźne wspomnienia niedawnych wydarzeń i doświadczył ulotnej chwili żalu, że ziemniaki — choć w owej chwili zajmowały poczesne miejsce w jego marzeniach — nie miały podobnej pozycji w myślach tamtej młodej damy. Zaczynał sobie jednak uświadamiać, że nikt, kto tak się ubiera, nie myśli raczej o żadnej z roślin bulwiastych.

— No dobrze. — Westchnął. — Co teraz?

— Jak się czujesz?

Rincewind potrząsnął głową.

— To na nic — stwierdził. — Nie znoszę, kiedy ludzie są dla mnie mili. To znaczy, że zaraz stanie się coś strasznego. Czy mógłby pan krzyknąć?

Ridcully miał już tego dosyć.

— Wstawaj z łóżka, ty paskudny leniuchu! I za mną, bo pożałujesz!

— O, tak już lepiej. Od razu czuję się jak w domu. Teraz przynajmniej wszystko jasne — stwierdził smętnie Rincewind.

Spuścił nogi na podłogę i wstał ostrożnie.

Ridcully zatrzymał się w połowie drogi do drzwi, gdzie ustawili się pozostali magowie.

— Wykładowco?

— Słucham, nadrektorze — odpowiedział wykładowca run współczesnych głosem ociekającym niewinnością.

— Co takiego chowasz za plecami?

— Nie rozumiem, nadrektorze.

— Wygląda mi to na jakieś narzędzie — zauważył Ridcully.

— Ach, to… — Wykładowca run współczesnych zdziwił się, jakby dopiero teraz zauważył trzymany w ręku ośmiofuntowy młot. — Coś takiego… To chyba młotek, prawda? Zadziwiające. Młotek. Musiałem chyba… skądś go zabrać. Wie pan. Żeby sprzątnąć.

— Trudno też nie zauważyć — mówił dalej Ridcully — że dziekan stara się ukryć topór bojowy.

Coś brzęknęło melodyjnie zza kierownika studiów nieokreślonych.

— A to brzmiało mi jak piła — uznał Ridcully. — Czy jest tu ktoś, kto nie ma przy sobie jakiegoś narzędzia? No tak… U demonów, może ktoś by mi wytłumaczył, co wyprawiacie?

— Ha! Nie ma pan pojęcia, co to takiego — mruknął dziekan, unikając spojrzenia nadrektora. — W tamtych czasach człowiek bał się na pięć minut odwrócić plecami. Mógł usłyszeć tupanie tych przeklętych stóp i…

Ridcully nie zwracał na niego uwagi. Objął chude ramiona Rincewinda i poprowadził go w stronę Głównego Holu.

— Wiesz, Rincewindzie — powiedział — słyszałem, że nie jesteś zbyt dobry w magii.

— To prawda.

— Nigdy nie zdałeś żadnych egzaminów ani nic?

— Obawiam się, że ani jednego.

— Wszyscy jednak nazywają cię magiem Rincewindem.

Rincewind spojrzał na czubki własnych butów.

— No bo… tak jakby pracowałem tutaj, jako niby taki zastępca bibliotekarza…

— Druga małpa — wtrącił dziekan.

— …i wie pan, załatwiałem różne rzeczy i w ogóle tak jakby pomagałem…

— Powiedziałem coś! Czy nikt nie zauważył? Druga małpa? Dość zabawne, moim zdaniem.

— Ale tak naprawdę to nigdy nie miałeś uprawnień, by nazywać siebie magiem? — upewnił się Ridcully.

— Formalnie chyba nie.

— Rozumiem. No to mamy problem.

— Mam taki kapelusz z wyszytym słowem „Maggus” — przypomniał z nadzieją Rincewind.

— Obawiam się, że to nie na wiele się zda. Hm… Sytuacja może nam sprawić pewne trudności. Pozwól, że zapytam: jak długo potrafisz wstrzymywać oddech?

— Nie wiem. Parę minut. Czy to ważne?

— Owszem, zwłaszcza w kontekście przybicia głową w dół do jednej z podpór Mosiężnego Mostu na okres dwóch przypływów, a następnie ścięcia głowy. Niestety, to statutowa kara dla kogoś, kto udaje maga. Sprawdziłem. Nikomu nie będzie bardziej przykro niż mnie, mogę cię zapewnić. Ale prawo jest prawem.

— Nie!

— Naprawdę przepraszam. Nie mam wyboru. Inaczej wszędzie roiłoby się od ludzi w spiczastych kapeluszach, do których nie mają żadnego prawa. To straszne. Nic nie mogę poradzić, choćbym chciał. Kodeks mówi, że można zostać magiem, jedynie kończąc w normalny sposób studia na Niewidocznym Uniwersytecie albo spełniając jakąś usługę z wielką korzyścią dla magii, a mam wrażenie…

— Czy nie moglibyście mnie zwyczajnie odesłać na moją wyspę? Podobało mi się tam. Było nudno!

Nadrektor ze smutkiem pokręcił głową.

— Nic z tego, niestety. Wykroczenie było popełniane w sposób ciągły przez wiele lat. A że nie zdałeś żadnego egzaminu, ani nie… — lekko podniósł głos — …spełniłeś żadnej usługi z wielką korzyścią dla magii, niestety będę musiał polecić pedlom[9], żeby przynieśli kawał sznura i…

— Ehm… Wydaje mi się, że kilka razy ocaliłem świat — wtrącił Rincewind. — Czy to coś pomoże?

— Czy ktoś z Niewidocznego Uniwersytetu widział, jak to robisz?

— Nie, raczej nie.

Ridcully pokręcił głową.

— Prawdopodobnie zatem to się nie liczy. Fatalnie. Gdybyś bowiem SPEŁNIŁ JAKĄŚ USŁUGĘ Z WIELKĄ KORZYŚCIĄ DLA MAGII, wtedy z radością pozwoliłbym ci zatrzymać ten kapelusz, a także coś, na czym mógłbyś go nosić, ma się rozumieć.

Rincewind był załamany. Ridcully westchnął i spróbował jeszcze raz.

— Czyli — rzekł — ponieważ najwyraźniej nie zdałeś egzaminów ani nie SPEŁNIŁEŚ USŁUGI Z WIELKĄ KORZYŚCIĄ DLA MAGII, to…

— Myślę… Mógłbym spróbować spełnić usługę — zaproponował Rincewind z miną człowieka, który wie, że światełko na końcu tunelu to nadjeżdżający pociąg.

— Naprawdę? Hm… to jest jakiś pomysł.

— O jakie usługi chodzi?

— Och, zwykle należy… to tylko przykład, naturalnie… wyruszyć z misją albo znaleźć odpowiedź na bardzo starożytne i ważne pytanie… Co to jest to z nogami?

Rincewind nawet się nie obejrzał. Wyraz twarzy zerkającego przez ramię nadrektora był całkiem znajomy.

— Ach, to — powiedział Rincewind. — Chyba go znam.


* * *

Magia jest inna niż matematyka. Jak całym światem Dysku, rządzi nią raczej zdrowy rozsądek niż logika. Jest też inna niż gotowanie. Ciasto to ciasto: trzeba zmieszać odpowiednie składniki, upiec je w odpowiedniej temperaturze, a ciasto samo się pojawia. Żadna zapiekanka nie wymaga promieni księżycowych. Żaden suflet nigdy nie żądał, żeby mieszała go dziewica.

Mimo to ci, których natura obdarzyła umysłem badawczym, często się zastanawiali, czy istnieją jakieś reguły magii. Znane jest ponad pięćset różnych zaklęć gwarantujących miłość innej osoby; ich zakres sięga od sztuczek z zarodnikiem paproci o północy, do robienia czegoś raczej nieprzyjemnego z rogiem nosorożca o dowolnej porze, choć prawdopodobnie nie zaraz po posiłku. Czy jest możliwe (zastanawiały się umysły badawcze), że analiza wszystkich tych zaklęć wykryje jakiś niewielki, ale potężny wspólny mianownik, swego rodzaju metazaklęcie, jakieś niewielkie równanie, które doprowadzi do pożądanego celu o wiele prościej? A przy okazji przyniesie wielką ulgę nosorożcom?

By szukać odpowiedzi na takie pytania, zbudowano HEX-a. Co prawda Myślak Stibbons był trochę niepewny co do poprawności użycia w tym kontekście słowa „zbudowano”. On i kilku inteligentnych studentów złożyli HEX-a własnoręcznie, to fakt, ale… no cóż… czasami wydawało się, że jego części — jakkolwiek dziwnie by to brzmiało — po prostu się pojawiają.

Na przykład był całkiem pewien, że nikt nie projektował generatora faz księżyca, ale był tam — najwyraźniej jako element całości. Zbudowali natomiast zegar czasu nierzeczywistego, choć nikt dokładnie nie wiedział, jak działa.

Podejrzewał, że mają tu do czynienia z bardzo specyficznym przypadkiem samokształtującej przyczynowości, zawsze groźnej w takich miejscach jak Niewidoczny Uniwersytet, gdzie rzeczywistość ulegała rozciągnięciu i stawała się bardzo cienka, a zatem podatna na liczne niezwykłe podmuchy. Jeśli tak było naprawdę, to właściwie niczego realnie nie budowali. Okrywali tylko fizycznością ideę, która już tam była — cień czegoś czekającego na zaistnienie.

Długo tłumaczył gronu profesorskiemu, że HEX nie myśli. To przecież oczywiste, że myśleć nie może. Jego fragmentem był mechanizm sprężynowy. Dużą część stanowiła wielka farma mrówek (interfejs, gdzie mrówki biegały po małym taśmociągu obracającym pewne ważne kółko zębate, Myślak uważał za maleńkie arcydzieło). Precyzyjnie kierowany bieg mrówek przez labirynt szklanych rurek tworzył najważniejszy element.

Sporo rzeczy też zwyczajnie się… nazbierało — choćby akwarium i dzwonki, które teraz wydawały się niezbędne. Jakaś mysz zbudowała gniazdo w samym środku i chyba stało się elementem instalacji, gdyż HEX zatrzymywał się, kiedy je usuwali. Nic w tym zestawie nie potrafiło myśleć, chyba że w bardzo ograniczonym zakresie — o serze i cukrze. Mimo to… w środku nocy, gdy HEX pracował pełną mocą, a szklane rurki roiły się od maszerujących mrówek, kiedy różne elementy nagle robiły „brzdęk!” bez żadnego dostrzegalnego powodu, a akwarium opuszczało się na stojaku, żeby operator miał na co patrzeć przez długie godziny… Właśnie wtedy człowiek zaczynał się czasem zastanawiać, czym właściwie jest mózg, czym jest myśl, czy rzeczy, które nie są żywe, potrafią myśleć, i czy mózg nie jest jedynie bardziej skomplikowaną wersją HEX-a. A niekiedy, około czwartej nad ranem, gdy elementy mechanizmu sprężynowego nagle zmieniały kierunek ruchu, a mysz piszczała — czy nie jest mniej skomplikowaną wersją HEX-a. I rozważał, czy przypadkiem całość nie tworzyła czegoś, co nie występowało w jej częściach.

Krótko mówiąc, Myślak był trochę niespokojny.

Siedział teraz przy klawiaturze. Była prawie tak duża, jak cała reszta HEX-a, by zmieścić wszystkie niezbędne dźwignie i armaturę. Rozmaite klawisze pozwalały małym kartom z dziurkami spadać na krótko w szczeliny i kierować mrówki na odpowiednie szlaki.

Sporo czasu zajęło mu sformułowanie problemu, ale w końcu zaparł się nogą o konstrukcję i szarpnął dźwignię ENTER.

Mrówki pobiegły nowymi ścieżkami. Zakręciły się kółka. Nieduży mechanizm, co do którego Myślak gotów był przysiąc, że jeszcze wczoraj go tu nie widział, a który wyglądał jak aparat do pomiaru szybkości wiatru, zawirował szybko.

Po paru minutach do tacy wyjściowej spadło kilka klocków z symbolami okultystycznymi.

— Dziękuję — powiedział Myślak i natychmiast poczuł się głupio z tego powodu.

W urządzeniu wyczuwało się napięcie, wrażenie bezgłośnego wysiłku, dążenia do jakiegoś odległego, niepojętego celu. Jako mag, Myślak zaobserwował podobne zjawisko jedynie u żołędzi: cieniutki, niesłyszalny głosik wołający: Tak, jestem tylko małym, zielonym, prostym obiektem… ale śnię o puszczach.

Ledwie parę dni temu Adrian Rzepiszcz wpisał „Dlaczego?”, żeby sprawdzić, co się stanie. Niektórzy studenci przewidywali, że HEX zwariuje, próbując odpowiedzieć. Myślak spodziewał się raczej, że HEX odpowie: „?????”, co czynił z irytującą częstotliwością.

Zamiast tego, po okresie niezwykłej ruchliwości mrówek, HEX wypisał: „Dlatego”.

Wszyscy przyglądali się zza pospiesznie przewróconego biurka, jak Rzepiszcz wpisuje: „Dlaczego cokolwiek?”.

Odpowiedź pojawiła się w końcu: „Dlatego Że Wszystko. ????? Błąd Domeny Wieczystej. +++++ Zacznij Z Początku +++++”.

Nikt nie wiedział, gdzie leży Początek, kim jest ów Zacznij, ani dlaczego przysyła stamtąd wiadomości. Ale zrezygnowali z takich pytań — nikt nie chciał ryzykować, że otrzyma odpowiedź.

Wkrótce potem pojawiło się coś podobnego do złamanego parasola ze śledziami na czubku, zaraz za tym czymś podobnym do piłki plażowej, która co czternaście minut robi „ping!”.

Oczywiście, księgi magiczne uzyskiwały pewnego rodzaju… osobowość pochodzącą z całej tej mocy zawartej na ich kartach. Dlatego właśnie nierozsądnie jest bez kija wchodzić do uniwersyteckiej biblioteki. A teraz Myślak pomógł zbudować maszynę do studiowania magii. Magowie od dawna wiedzieli, że akt obserwacji zmienia przedmiot obserwowany, ale czasami zapominali, że zmienia też obserwatora.

Myślak zaczynał podejrzewać, że HEX sam się przebudowuje.

A przed chwilą mu podziękował. Czemuś, co wyglądało na dzieło dręczonego czkawką dmuchacza szkła.

Spojrzał na otrzymane zaklęcie, zapisał je szybko i wybiegł.

HEX klikał jeszcze chwilę do siebie w pustej już teraz sali. Rzecz, która robiła „ping!”, robiła „ping!”. Zegar czasu nierzeczywistego tykał w bok.

Coś zagrzechotało w szczelinie wyjściowej.

„Nie Ma O Czym Mówić. ++ ????? ++ Błąd: Brak Sera. Zacznij Z Początku”.


* * *

Minęło pięć minut.

— Fascynujące — stwierdził Ridcully. — Myśląca grusza, tak?

Przyklęknął, usiłując zajrzeć pod spód.

Bagaż cofnął się trochę. Był przyzwyczajony do grozy, terroru, przerażenia i paniki.

Nadrektor wstał i otrzepał kolana.

— Oho — powiedział, widząc zbliżającą się niewysoką postać. — Jest już ogrodnik z drabiną. Dziekan wisi na żyrandolu, Modo.

— Zapewniam, że jest mi tu całkiem wygodnie — odezwał się głos z okolic sufitu. — Może ktoś zechciałby podać moją herbatę?

— Byłem zdumiony, gdy pierwszy prymus zdołał jednak zmieścić się do kredensu — dodał Ridcully. — To niezwykłe, jak człowiek potrafi się złożyć.

— Ja tylko… sprawdzałem srebra — odpowiedział mu głos z głębin kredensu.

Bagaż uchylił wieko. Kilku magów odskoczyło gwałtownie.

Ridcully obejrzał zęby rekina powbijane tu i ówdzie w drewno.

— Zabija rekiny, mówiłeś?

— Tak — potwierdził Rincewind. — Czasami wyciąga je na brzeg i skacze po nich.

Ridcully był pod wrażeniem. W krainach pomiędzy Ramtopami, a Morzem Okrągłym myśląca grusza występuje niezwykle rzadko. Prawdopodobnie nie przetrwało już ani jedno żywe drzewo. Kilku magów miało szczęście i odziedziczyło laski z myślącej gruszy.

Ekonomika emocji należała do mocnych punktów osobowości Ridcully’ego. Był pod wrażeniem. Był zafascynowany. Był nawet trochę wstrząśnięty, kiedy to coś wylądowało w środku grupy magów i wywołało zadziwiające zjawisko pionowej akceleracji dziekana. Ale nie był przestraszony, ponieważ brakowało mu wyobraźni.

— Wielkie nieba! — odezwał się jakiś mag.

Nadrektor uniósł głowę.

— Tak, kwestorze?

— To ta książka, Mustrum, którą pożyczył mi dziekan. O małpach.

— Doprawdy?

— Jest wręcz fascynująca — zapewnił kwestor, obecnie w środkowej części swego cyklu psychicznego, a zatem mniej więcej na właściwej planecie, choćby i odizolowany pięcioma milami umysłowej waty. — To prawda, co mówił. Piszą tutaj, że dorosły samiec orangutana nie ma żadnych tworów skórnych, chyba że jest samcem dominującym.

— I to jest takie fascynujące?

— No tak, bo przecież on ich nie ma. Zastanawiam się dlaczego. Trudno chyba zaprzeczyć, że dominuje w bibliotece.

— Rzeczywiście — zgodził się pierwszy prymus — ale wie też, że jest magiem. A w takim razie nie dominuje w całym uniwersytecie.

Każdy mag, gdy już wypowiedź trafiła mu do wyobraźni, spoglądał z uśmiechem na nadrektora.

— Przestańcie się tak gapić na moje policzki! — krzyknął Ridcully. — Ja nad nikim nie dominuję!

— Ja tylko…

— Więc lepiej się zaniknijcie, bo będą kłopoty!

— Powinieneś przeczytać — poradził kwestor, wciąż przebywający w szczęśliwej dolinie pigułek z suszonej żaby. — To niezwykłe, czego można się z niej dowiedzieć.

— Co takiego? — zainteresował się dziekan.

— Na przykład… jak pokazywać ludziom pośladki?

— Nie, dziekanie — poprawił go pierwszy prymus. — To robią pawiany.

— Przepraszam bardzo, ale chyba raczej gibony — zauważył kierownik studiów nieokreślonych.

— Nie. Gibony to te, co wrzeszczą. Jeśli ktoś chce zobaczyć pośladki, powinien szukać pawianów.

— Mnie nigdy nie pokazywał — stwierdził nadrektor.

— No nie, tego by nie zrobił — uznał głos z kandelabru. — W końcu jest pan dominującym samcem i w ogóle.

— Dziekanie, złaź tu natychmiast!

— Chyba się zaplątałem, Mustrum. Świeca mnie trzyma.

— Ha!

Rincewind pokręcił głową i odszedł. Z pewnością zaszły tu spore zmiany od czasu, kiedy ostatni raz przebywał na Niewidocznym Uniwersytecie. A skoro już o tym mowa, nie był pewien, jak dawno to było.

Nigdy nie prosił o ekscytujące życie. Tym, co naprawdę lubił, czego przy każdej okazji poszukiwał, była nuda. Kłopot z nudą jednak polegał na tym, że miała tendencję do wybuchania człowiekowi w twarz. Kiedy już wierzył, że ją osiągnął, nagle zostawał wmieszany w coś, co inni — bezmyślne, nieodpowiedzialne osoby — nazwaliby pewnie przygodą. Rincewind musiał wtedy odwiedzać dalekie krainy i spotykać barwnych ludzi, choć nie na długo, bo zwykle wtedy uciekał. Widział kreację wszechświata, choć nie miał wtedy najlepszego miejsca, odwiedził piekło i tamten świat. Bywał chwytany, więziony, ratowany, gubiony i wyrzucany na brzeg, czasami wszystko to jednego dnia.

Przygoda! Ludzie mówili o niej, jakby była czymś wartym wysiłku, a nie mieszaniną marnego jedzenia, niewyspania i dziwnych osób, z niewyjaśnionych powodów próbujących wbijać w kawałki Rincewinda różne ostre przedmioty.

Sądził, że jego zasadniczym problemem jest fakt, że cierpiał z powodu karmy wyprzedzającej. Jeśli się choćby zapowiadało, że coś miłego zdarzy mu się w bliskiej przyszłości, coś złego musiało się zdarzyć już teraz. I działo się aż do chwili, kiedy to dobre powinno już nastąpić, więc tak naprawdę nigdy go nie doświadczał. Całkiem jakby jeszcze przed posiłkiem dostawał z przejedzenia ataku niestrawności tak straszliwej, że nigdy nie udawało mu się potem nic zjeść.

Gdzieś na świecie, jak podejrzewał, żył człowiek siedzący na drugim końcu huśtawki, ktoś w rodzaju lustrzanego Rincewinda, którego życie składało się z samych cudownych wydarzeń. Miał nadzieję, że spotka kiedyś tego człowieka, najlepiej trzymając w ręku solidny kij.

Teraz ci tutaj paplali o wysłaniu go na Kontynent Przeciwwagi. Słyszał, że życie tam jest nudne… a nade wszystko pragnął nudy.

Naprawdę podobało mu się na wyspie. Lubił Kokosowe Niespodzianki. Rozbijał orzech kokosowy, a tam w środku — coś podobnego! — był kokos. Takie niespodzianki odpowiadały mu najbardziej.

Otworzył drzwi.

Pomieszczenie za nimi było kiedyś jego pokojem. Panował tu straszny bałagan. Pod ścianą stała duża, odrapana komoda, i to właściwie wszystko, jeśli chodzi o prawdziwe meble. Chyba że ktoś chciałby poszerzyć znaczenie tego słowa tak, by obejmowało wiklinowy fotel bez siedzenia i na trzech nogach, i materac, tak pełen życia zamieszkującego zwykle materace, że czasami przesuwał się wolno po podłodze i zderzał z innymi przedmiotami. Pozostałą część zajmowały rozmaite śmieci ściągnięte tutaj z ulicy: stare skrzynki, kawałki desek, worki…

Rincewind poczuł nagły ucisk w krtani. Niczego tu nie zmienili od dnia, kiedy stąd odszedł.

Otworzył komodę i szperał w nawiedzanej przez mole ciemności, aż jego poszukująca dłoń natrafiła na…

…ucho…

…umocowane do krasnoluda.

— Au!

— Co robisz w mojej komodzie? — zapytał Rincewind.

— Komoda? Zaraz… Jak to? To nie jest magiczne Królestwo Radosności? — zdumiał się krasnolud, starając się nie okazywać zakłopotania.

— Nie, a te buty, które trzymasz, nie są złotymi klejnotami królowej wróżek — odparł Rincewind, wyrywając je złodziejowi. — To nie jest różdżka niewidzialności ani cudowne skarpety wielkiego Zrzędonosa, ale to jest mój but…

— Au!

— I trzymaj się z daleka od mojego pokoju!

Krasnolud podbiegł do drzwi i zatrzymał się, choć tylko na moment. Akurat tyle, żeby krzyknąć:

— Mam kartę Gildii Złodziei! I nie powinieneś bić krasnoludów! To gatunkizm!

— I dobrze — odparł Rincewind, wyjmując dalsze elementy ubrania.

Znalazł zapasową szatę i włożył ją na siebie. Tu i tam mole ćwiczyły na niej sztukę koronkarstwa, a większa część czerwonego koloru wyblakła do odcieni brązu i pomarańczu, ale z ulgą się przekonał, że wciąż jest odpowiednia dla maga. Trudno być imponującym użytkownikiem magii z gołymi kolanami.

Lekkie kroki zabrzmiały mu za plecami i ucichły. Odwrócił się.

— Otwórz.

Bagaż posłusznie uchylił wieko. W teorii powinien być pełen rekina; w rzeczywistości zawierał same orzechy kokosowe. Rincewind wyrzucił je na podłogę i włożył do kufra resztę swoich rzeczy.

— Zamknij.

Wieko się zatrzasnęło.

— A teraz idź do kuchni i przynieś mi ziemniaków.

Kufer wykonał skomplikowany wielonożny zwrot i podreptał na korytarz. Rincewind ruszył za nim, ale skierował się do gabinetu nadrektora. Za sobą słyszał kłócących się wciąż magów.

Przez długie lata na Niewidocznym Uniwersytecie zdążył dobrze poznać ten gabinet. Na ogół bywał tutaj, by odpowiedzieć na trudne pytania typu: „Jak ktokolwiek może dostać negatywną ocenę z podstaw ogniotwórstwa?”. Długie i ciężkie chwile spędzał wpatrzony w instalacje, a ludzie prawili mu kazania.

W gabinecie także nastąpiły zmiany. Zniknęły alembiki i bulgoczące kolby, tradycyjne rekwizyty magii. Poczesne miejsce zajmował pełnowymiarowy stół bilardowy, na którym nadrektor składał papiery, aż nie było już miejsca na kolejne i nigdzie nawet nie prześwitywało zielone sukno. Ridcully zakładał, że coś, o czym ludzie mieli czas napisać, nie może być ważne.

Ze ścian patrzyły na Rincewinda wypchane głowy licznych zaskoczonych zwierząt. Z rogów któregoś z jeleni wisiały przeżarte buty, w których Ridcully w młodości zwyciężył z drużyną uniwersytecką w zawodach wioślarskich[10].

W kącie stał wielki model Dysku na czterech drewnianych słoniach. Rincewind dobrze go znał. Jak każdy student…

Kontynent Przeciwwagi był niewyraźną plamą, plamą w niezbyt zachęcającym kształcie przecinka. Marynarze przywozili o nim wieści. Twierdzili, że na jednym z końców rozsypany jest łańcuch sporych wysp ciągnący się wzdłuż Krawędzi, aż do jeszcze bardziej tajemniczej Bhangbhangduc i całkowicie mitycznego lądu na mapach oznaczanego tylko jako XXXX.

Niewielu żeglarzy wyruszało w pobliże Kontynentu Przeciwwagi. Wiadomo było, że Imperium Agatejskie przymyka oko na niewielki przemyt — zapewne Ankh-Morpork miało coś, co uznawali za przydatne. Ale niczego nie ogłoszono oficjalnie; statek mógł powrócić wyładowany jedwabiem i rzadkimi gatunkami drewna, a ostatnio także przerażonymi uchodźcami, albo mógł powrócić z kapitanem przybitym głową w dół do masztu. Mógł też wcale nie powrócić.

Rincewind bywał już prawie wszędzie, ale Kontynent Przeciwwagi był ziemią nieznaną, terror incognito. Na co mogą potrzebować maga?

Westchnął. Wiedział, co powinien teraz zrobić.

Nie powinien nawet czekać na powrót Bagażu z jego wyprawy do kuchni. Dochodzące stamtąd wrzaski i odgłos czegoś wielokrotnie uderzanego ciężką miedzianą patelnią sugerowały, że stara się wypełnić misję.

Powinien zebrać to, co zdoła udźwignąć, i wynieść się stąd jak najszybciej. Powinien…

— Ach, Rincewind — odezwał się nadrektor, który jak na tak potężnego mężczyznę miał zdumiewająco cichy chód. — Widzę, że nie możesz się już doczekać wyjazdu.

— Rzeczywiście — potwierdził Rincewind. — O tak. Jak najbardziej.


* * *

Kadra Czerwonej Armii spotkała się na potajemnej sesji. Zebranie rozpoczęli od odśpiewania kilku rewolucyjnych pieśni, ale że komuś o agatejskim charakterze nieposłuszeństwo wobec władz nie przychodzi łatwo, miały one tytuły takie jak: „Ciągły postęp i ograniczone nieposłuszeństwo przy zachowaniu ściśle określonych dobrych manier”.

Potem nadeszła pora na przekazanie wieści.

— Wielki Mag przybędzie. Wysłaliśmy wiadomość, mimo ogromnego ryzyka.

— Skąd będziemy wiedzieli, kiedy przybędzie?

— Jeśli jest Wielkim Magiem, usłyszymy o tym. A wtedy…

— Delikatnie odepchniemy siły represji! — krzyknęli chórem.

Dwa Ogniste Zioła przyjrzał się pozostałym członkom kadry.

— Właśnie — zgodził się. — A potem, towarzysze, musimy uderzyć w samo serce zgnilizny. Musimy ruszyć do szturmu na Pałac Zimowy!

Kadra zamilkła.

— Przepraszam, Dwa Ogniste Zioła — odezwał się ktoś po chwili. — Przecież mamy czerwiec.

— W takim razie uderzymy na Pałac Letni!


* * *

Podobna sesja, choć bez śpiewów i ze starszymi uczestnikami, odbywała się na Niewidocznym Uniwersytecie. Niestety, jeden z członków senatu uczelni odmówił zejścia z kandelabru, co mocno zirytowało bibliotekarza, który zwykle zajmował to miejsce.

— No dobrze, jeśli nie wierzycie moim obliczeniom, to jaki mamy wybór? — pytał rozgorączkowany Myślak.

— Statek? — zaproponował kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych.

— One toną — przypomniał Rincewind.

— Dopłyniesz na miejsce, zanim się obejrzysz — uspokoił go pierwszy prymus. — W końcu jesteśmy magami. Możemy cię wyposażyć we własny zestaw wiatrów.

— Tak. Dziekana na rufę — wtrącił uprzejmie Ridcully.

— Słyszałem! — zawołał głos z góry.

— Trasa lądowa — stwierdził wykładowca run współczesnych. — Wokół Osi. Prawie cały czas po lodzie.

— Nie — rzekł krótko Rincewind.

— Przecież na lodzie się nie tonie.

— Nie. Człowiek przewraca się i potem tonie. A potem lód wali go w głowę. I jeszcze są orki, i te wielkie foki z taaakimi zębiskami.

— To jak ze ściany, wiem — oświadczył radośnie kwestor.

— Co takiego? — zdziwił się wykładowca run współczesnych.

— Haczyk do wieszania obrazów.

Przez chwilę trwała krępująca cisza.

— Wielcy bogowie, już tak późno? — wystraszył się nadrektor, spoglądając na zegarek. — Rzeczywiście. Masz buteleczkę w lewej kieszeni, przyjacielu. Weź trzy.

— Nie, magia to jedyny sposób — upierał się Myślak Stibbons. — Działała, kiedy go tu sprowadziliśmy, prawda?

— No pewnie — mruknął ponuro Rincewind. — Posyłacie mnie tysiące mil stąd, w takim pośpiechu, że chyba portki mi się zapalą, a nie wiecie nawet, gdzie wyląduję? Tak, to idealna metoda. Jasne.

— No to świetnie. — Ridcully był odporny na ironię. — To wielki kontynent. Nie możemy przecież chybić, nawet korzystając z precyzyjnych rachunków pana Stibbonsa.

— A jeśli skończę zmiażdżony we wnętrzu góry?

— Niemożliwe. Kiedy rzucimy zaklęcie, skała zostanie przeniesiona tutaj — wyjaśnił Myślak, który nie lubił żartów ze swoich zdolności matematycznych.

— Czyli będę tkwił w samym środku góry w mojokształtnej dziurze — stwierdził Rincewind. — Doskonale. Natychmiastowa skamielina.

— Nie martw się — pocieszył go Ridcully. — To tylko kwestia tej… gie… coś tam… No wiesz, tej historii o trzech kątach prostych tworzących trójkąt…

— Czy ma pan może na myśli geometrię? — upewnił się Rincewind, zerkając w stronę drzwi.

— Coś w tym rodzaju, rzeczywiście. I będziesz miał ze sobą tego swojego bagażowego stwora. Praktycznie rzecz biorąc, to tak jakbyś jechał na wakacje. Prosta sprawa. Oni prawdopodobnie chcą tylko, no… no… zapytać cię o coś albo co. Słyszałem też, że masz talent do języków[11], więc nie przewiduję żadnych problemów. Nie sądzę, żebyś tam został na dłużej niż kilka godzin. Dlaczego stale mruczysz pod nosem „akurat”?

— Mruczałem?

— I kiedy wrócisz, wszyscy będą ci bardzo wdzięczni.

Rincewind spojrzał wokół siebie — w jednym przypadku w górę — na członków senatu.

— A jak wrócę? — zapytał.

— W taki sam sposób. Znajdziemy cię i sprowadzimy tutaj. Z chirurgiczną precyzją.

Rincewind jęknął. Wiedział, co w Ankh-Morpork oznacza chirurgiczna precyzja. Oznaczała: „co do cala czy dwóch, przy akompaniamencie głośnych wrzasków, a potem gorąca smoła w miejsce, gdzie pacjent niedawno miał nogę”. Ale… gdyby na moment zapomnieć o absolutnej pewności, że coś na pewno pójdzie przerażająco fatalnie, cały plan wydawał się niezawodny. Niestety, zawód maga łączył się z pomysłowością — także w wyszukiwaniu słabych punktów.

— I wrócę potem do mojej dawnej pracy?

— Oczywiście.

— I będę mógł oficjalnie nazywać siebie magiem?

— Naturalnie. Niezależnie od pisowni.

— I nigdy nie będę musiał stąd wyjeżdżać, dopóki żyję?

— Zgoda. Jeśli chcesz, możemy nawet zakazać ci opuszczania terenu.

— I dostanę nowy kapelusz?

— Co?

— Nowy kapelusz. Ten ma już właściwie dosyć.

— Dwa nowe kapelusze.

— Cekiny?

— Bez wątpienia. I jeszcze te, no wiesz, takie jak w szklanych kandelabrach. Całe mnóstwo wokół całego ronda. Ile tylko zechcesz. A Magggusa napiszemy przez trzy g.

Rincewind westchnął.

— No dobrze. Zrobię to.


* * *

Geniusz Myślaka natrafiał na poważne trudności, gdy przychodziło tłumaczyć coś innym. Tak jak w tej właśnie chwili, gdy wszyscy magowie zgromadzili się, by dokonać poważnych czarów.

— Tak, ale widzi pan, nadrektorze, posyłamy go na przeciwną stronę Dysku, więc…

Ridcully westchnął.

— On wiruje, prawda? I wszyscy poruszamy się w tym samym kierunku. To przecież rozsądne. Gdyby ludzie poruszali się w drugą stronę tylko dlatego, że są na Kontynencie Przeciwwagi, zderzalibyśmy się z nimi raz w roku. To znaczy dwa razy.

— Tak tak. Wirują w tę samą stronę, oczywiście, ale kierunek ruchu jest przeciwny. Czyli… — Myślak przeszedł na logikę. — Musi pan pamiętać o wektorach, to znaczy… znaczy, powinien pan sobie wyobrazić, w jakim kierunku by się poruszali, gdyby nie było Dysku.

Magowie przyglądali mu się niepewnie.

— W dół — oświadczył Ridcully.

— Ależ nie. Wcale nie, nadrektorze. Nie spadliby w dół, bo nie byłoby niczego, co by ich na dół ściągało. Oni…

— Nie potrzeba niczego, co by ściągało w dół. Dół to tam, gdzie się spada, jeśli nic człowieka nie przytrzyma u góry.

— Oni poruszaliby się nadal w tym samym kierunku! — krzyknął Myślak.

— Zgadza się. Dookoła. W kółko. — Ridcully zatarł ręce. — Musisz dobrze się trzymać, mój chłopcze, jeśli chcesz zostać magiem. Jak nam idzie, wykładowco?

— Ja… coś tam widzę — poinformował wykładowca run współczesnych, zezując w kryształową kulę. — Mam silne zakłócenia…

Magowie zebrali się wokół niego. Kryształ wypełniały białe plamki. Wśród nich tkwiły jakieś ledwie widoczne sylwetki. Niektóre mogły być ludzkie.

— Bardzo spokojna okolica, Imperium Agatejskie — stwierdził Ridcully. — Wyjątkowo spokojna. Bardzo kulturalni ludzie. Uprzedzająco grzeczni.

— Niby tak — zgodził się wykładowca run współczesnych. — To dlatego, jak słyszałem, że ci, co nie są cisi i spokojni, miewają obcięte ważne kawałki. Słyszałem też, że w Imperium Agatejskim mają tyrański system rządów i że uciskają obywateli.

— Cóż to za forma rządów? — zdziwił się Myślak Stibbons.

— Tautologiczna — odpowiedział mu z góry dziekan.

— Jak ważne są te kawałki? — chciał wiedzieć Rincewind.

Nie zwracali na niego uwagi.

— Słyszałem, że złoto jest tam całkiem pospolite — oznajmił dziekan. — Leży wszędzie jak piasek. Tak mówią. Rincewind mógłby przywieźć choć worek.

— Wolałbym raczej przywieźć wszystkie kawałki siebie.

W końcu, pomyślał, tylko ja trafię w sam środek tego wszystkiego. Proszę więc nie sprawiać sobie kłopotu słuchaniem mnie.

— Możesz usunąć to zamglenie? — spytał nadrektor.

— Przykro mi…

— Te kawałki… chodzi o duże kawałki czy małe kawałki? — dopytywał się bez skutku Rincewind.

— Proszę nam tylko znaleźć otwartą przestrzeń z czymś mniej więcej odpowiednich rozmiarów i wagi.

— Trudno jest…

— Bardzo poważne kawałki? Czy chodzi tu o kawałki kategorii rąk i nóg?

— Podobno jest tam wyjątkowo nudno. Ich najcięższe przekleństwo brzmi: „Obyś żył w ciekawych czasach”.

— Mam coś takiego… Bardzo zamglone. Przypomina taczki albo co. Chyba jest całkiem małe.

— Czy może palce, uszy i takie rzeczy?

— Dobrze, zaczynamy — zdecydował Ridcully.

— Ehm… Myślę, że pomogłoby, gdyby Rincewind był trochę cięższy od tego, co przesuniemy tutaj — oświadczył Myślak. — Wtedy dotrze do celu z niewielką prędkością. Sądzę…

— Tak, tak. Bardzo dziękuję, panie Stibbons, ale teraz niech pan stanie w kręgu i pokaże, jak iskrzy ta pańska laska. Zuch chłopak.

— Paznokcie? Włosy?

Rincewind pociągnął za rękaw Stibbonsa, który wydawał się nieco bardziej rozsądny niż pozostali.

— Przepraszam… co mam teraz zrobić?

— Hm… jakieś sześć tysięcy mil. Mam nadzieję.

— Ale… chodzi o to… może mi pan coś doradzi?

Myślak zastanowił się, jak to wyrazić. Myślał tak: Zrobiłem z HEX-em, co mogłem, ale sam transport zostanie zrealizowany przez bandę magów, którzy procedurę eksperymentalną rozumieją tak, że trzeba coś rzucić, a potem usiąść i kłócić się, gdzie spadnie. Chcemy zmienić twoją pozycję z tym czymś oddalonym o sześć tysięcy mil, co — niezależnie od wyobrażeń nadrektora — sunie w przestrzeni w przeciwnym kierunku. Kluczem jest precyzja. Nie warto nawet używać żadnego ze starych zaklęć podróżnych. Rozleci się w połowie drogi, a ty razem z nim. Jestem właściwie pewny, że dostarczymy cię na miejsce w jednym, najwyżej w dwóch kawałkach. Ale nie mamy sposobu zmierzenia ciężaru tego obiektu, który zamieniamy na ciebie. Jeśli waży mniej więcej tyle samo co ty, wszystko może się udać, o ile nie przeszkadza ci krótki bieg w miejscu lądowania. Ale jeśli to coś jest o wiele cięższe, podejrzewam, że zjawisz się nad miejscem przeznaczenia z szybkością osiąganą normalnie — i to w sposób ostateczny — jedynie przez lunatyków w wioskach nad przepaściami.

— Ehm — powiedział. — Bój się. Bardzo się bój.

— Ach, to — odetchnął Rincewind. — Żaden problem. W tym jestem świetny.

— Próbujemy przenieść pana w środek kontynentu, gdzie podobno leży Hunghung.

— Stolica?

— Tak. I jeszcze… — Myślak poczuł wyrzuty sumienia. — Proszę pamiętać, cokolwiek się zdarzy, jestem przekonany, że dotrze pan na miejsce żywy. To więcej, niż gdybym im zostawił całą sprawę. I jestem prawie pewien, że wyląduje pan na właściwym kontynencie.

— Cieszę się.

— Chodźmy już, panie Stibbons! — zawołał Ridcully. — Nie możemy się już doczekać, aż nam pan powie, jak należy to zrobić.

— No tak. Właśnie. Już. Teraz pan, panie Rincewind. Zechce pan stanąć na środku ośmiokąta… dziękuję. Hm. Widzicie, panowie, zasadniczym problemem teleportacji na duże odległości była zasada nieoznaczoności Heisenberga[12], ponieważ obiekt teleportowany… to od tele, „widzę” i parte, „iść”, całość oznacza więc: „widzę, że poszedł”… Tego… Obiekt teleportowany, niezależnie od swej wielkości, zostaje zredukowany do cząstki thaumicznej, a zatem jest przedmiotem fatalnej w rezultacie dychotomii: może wiedzieć albo czym jest, albo dokąd zmierza, ale nie może wiedzieć jednego i drugiego równocześnie. Napięcie, jakie to zjawisko wytwarza w polu morficznym, w końcowym rezultacie powoduje dezintegrację obiektu, zmieniając go w losowo ukształtowany obłok, no… rozsmarowany po nawet jedenastu wymiarach. Ale jestem pewien, że wszyscy to wiecie.

Rozległo się ciche chrapanie kierownika Katedry Studiów Nieokreślonych, który nagle zaczął prowadzić wykład w sali 3B.

Rincewind się uśmiechał. A w każdym razie wargi miał rozciągnięte i ukazywał zęby.

— Przepraszam bardzo — powiedział. — Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek wspominał o rozsma…

— Naturalnie — przerwał mu Myślak. — Obiekt, no… nie doświadczy tego realnie…

— Aha.

— …o ile wiemy…

— Co?

— …choć jest teoretycznie możliwe, że psyche pozostaje obecna…

— Znaczy jak?

— …by przez moment obserwować wybuchową dekorporację.

— Zaraz!

— Wszyscy znamy metodę wykorzystania zaklęcia jako osi, znaczy tak, że nie przemieszcza się jednego obiektu, ale po prostu zamienia pozycję dwóch obiektów o zbliżonej masie. Moim celem dzisiaj jest, no, jest wykazanie, że dzięki nadaniu obiektowi…

— Mnie?

— …odpowiedniego momentu obrotowego i maksymalnej prędkości od samego startu, uzyskujemy praktycznie pewność…

— Praktycznie?

— …by utrzymać go w całości na dystansach do, hm, do sześciu tysięcy mil…

— Do?

— …z dokładnością do dziesięciu procent…

— Dziesięciu?

— Jeśli więc… przepraszam, dziekanie, czy mógłby pan przestać kapać woskiem? Jeśli zajmiecie pozycje, które zaznaczyłem na podłodze…

Rincewind spojrzał tęsknie na drzwi. Dla doświadczonego tchórza odległość była doprawdy znikoma. Mógłby zwyczajnie stąd wybiec, a oni… oni by…

Co by zrobili? Mogliby po prostu odebrać mu kapelusz i nie pozwolić, by kiedykolwiek wrócił na Niewidoczny Uniwersytet. Jeśli się chwilę zastanowić, to gdyby za trudno było go znaleźć, pewnie nawet by się nie przejmowali tym przybijaniem do mostu.

I na tym polegał problem. Nie zginąłby, ale też nie byłby magiem. A przecież, myślał, podczas gdy magowie dreptali na swoje miejsca i przykręcali gałki na czubkach lasek, nie uważać siebie za maga to jakby umrzeć.

Rozpoczęło się zaklęcie.

Szewc Rincewind? Żebrak Rincewind? Złodziej Rincewind? Właściwie wszystko oprócz trupa Rincewinda wymagało szkolenia lub zdolności, których nie posiadał.

Nie nadawał się do niczego innego. Magia była jedyną ucieczką. Właściwie w magii też sobie nie radził, ale przynajmniej nie radził sobie definitywnie. Zawsze uważał, że ma prawo do roli maga w taki sam sposób, jak zero do roli liczby. Nie można zajmować się poważną matematyką bez zera, które właściwie nie jest żadną liczbą, ale gdyby je zabrać, mnóstwo większych liczb zostałoby w bardzo głupiej sytuacji. Ta niejasna myśl rozgrzewała go w czasie tych okazjonalnych przebudzeń około trzeciej nad ranem, kiedy oceniał swoje życie i stwierdzał, że waży mniej niż obłoczek ciepłego wodoru. Owszem, prawdopodobnie rzeczywiście kilka razy ocalił świat, ale na ogół działo się to przypadkiem, kiedy starał się robić coś innego. I prawie na pewno nie uzyskał za to żadnych punktów karmicznych. Takie rzeczy liczyły się chyba tylko wtedy, kiedy człowiek przystępował do nich, myśląc, najlepiej głośno: „Tam u licha, demonicznie odpowiednia chwila, żeby ocalić świat, i nie ma co się zastanawiać”, a nie: „O szlag, tym razem naprawdę chyba zginę!”.

Zaklęcie się rozwijało.

I chyba rozwijało się nie najlepiej.

— No dalej, chłopcy! — zawołał Ridcully. — Przyłóżcie się trochę! — Jesteście pewni, że to… to… to tylko coś małego? — upewnił się zlany potem dziekan.

— Wygląda jak… taczki — mruknął wykładowca run współczesnych.

Gałka na czubku laski nadrektora zaczęła dymić.

— Patrzcie tylko, jakiej magii ja używam! — krzyknął Ridcully. — Co się dzieje, panie Stibbons?

— Tego… Oczywiście, rozmiar to nie to samo co masa…

I wtedy — tak jak zwykle, kiedy sporego wysiłku wymaga otworzenie zacinających się drzwi, a przewrócenie się jak długi na ich progu idzie już całkiem łatwo — zaklęcie zaskoczyło.

Myślak miał potem nadzieję, że to, co zobaczył, było tylko złudzeniem. Z pewnością nikt normalnie nie rozciąga się nagle na dwanaście stóp wzrostu, a potem nie kurczy do zwykłego kształtu tak szybko, że buty trafiają pod brodę.

Rozległ się jeszcze krótko okrzyk „oooooooożżżżeeeee…”, który urwał się nagle. Prawdopodobnie tym lepiej.


* * *

Jakie wrażenia odnosił Rincewind na Kontynencie Przeciwwagi?

Najpierw — zimno.

Potem kolejno, w porządku określanym przez kierunek lotu: zaskoczony człowiek z mieczem, drugi człowiek z mieczem, trzeci człowiek, który upuścił swój miecz i próbował uciekać, jeszcze dwaj ludzie, którzy byli mniej czujni i w ogóle go nie zauważyli, niewysokie drzewo, jakieś dwadzieścia sążni karłowatych krzewów, zaspa, większa zaspa, parę głazów oraz jeszcze jedna, zdecydowanie ostatnia zaspa.


* * *

— Odleciał. — Ridcully spojrzał na Myślaka Stibbonsa. — Ale czy coś nie powinno zjawić się zamiast niego?

— Nie jestem pewien, czy przeskok jest natychmiastowy.

— Trzeba wziąć pod uwagę czas przelotu przez okultystyczne wymiary?

— Coś w tym rodzaju. Według HEX-a oczekiwanie może trwać do kilku…

Z głośnym puknięciem coś pojawiło się nagle w ośmiokącie — dokładnie w miejscu, gdzie wcześniej stał Rincewind. I przetoczyło się o parę cali.

Miało cztery nieduże kółka, jak wózek. A raczej nie były to prawdziwe, przyzwoite kółka, tylko dyski — takie, jakie mocuje się do czegoś ciężkiego na nieczęste okazje, kiedy trzeba to coś przesunąć.

Powyżej kółek obiekt stawał się bardziej interesujący.

Miał z boku duży, okrągły cylinder, trochę podobny do beczki. W jego konstrukcję włożono sporo wysiłku; poświęcono znaczną ilość mosiądzu, by upodobnić obiekt do bardzo dużego i grubego psa z otwartym pyskiem. Mniej rzucającą się w oczy cechą był wetknięty z boku kawałek sznurka, który dymił i syczał, ponieważ się palił.

Obiekt nie zachowywał się groźnie. Po prostu tkwił w miejscu, a dymiący sznurek stawał się z wolna coraz krótszy.

Magowie otoczyli przybysza.

— Wygląda na ciężki — stwierdził wykładowca run współczesnych.

— Statua psa z wielkim pyskiem. Nic ciekawego — ocenił kierownik studiów nieokreślonych.

— Pokojowego psa w dodatku — mruknął Ridcully.

— Poświęcili mu sporo pracy — zauważył dziekan. — Nie rozumiem, dlaczego ktoś próbował go podpalić.

Ridcully zajrzał do szerokiej rury.

— Tu jest jakaś duża kula — oznajmił głucho. — Niech ktoś mi poda laskę albo coś. Sprawdzę, czy uda się ją wydostać.

Myślak wpatrywał się w płonący sznurek.

— Tego… — zaczął niepewnie. — Ja, no… uważam, że powinniśmy się odsunąć, nadrektorze. Właśnie. Trzeba się odsunąć, tak, odsunąć się kawałek.

— Ach tak? Doprawdy? Koniec z procedurą badawczą? — rzucił ironicznie Ridcully. — Nie przeszkadzają panu zabawy z kółkami zębatymi i mrówkami, ale kiedy trzeba naprawdę sprawdzić, jak coś działa i…

— Samemu ubrudzić ręce — podpowiedział wykładowca run współczesnych.

— …tak, samemu ubrudzić ręce, jakoś się pan wycofuje.

— Nie o to chodzi, nadrektorze — zapewnił Myślak. — Sądzę tylko, że to może być niebezpieczne.

— Chyba ją obluzowałem — oświadczył Ridcully, grzebiąc w otworze rury. — Podejdźcie, panowie, i przechylcie to trochę…

Myślak cofnął się o kilka kroków.

— Ja naprawdę nie myślę…

— Nie myśli pan, tak? Nazywa pan siebie magiem, ale pan nie myśli? A niech to! Laska mi się zaklinowała! Tak się kończy słuchanie pana, panie Stibbons, kiedy człowiek powinien uważać.

Myślak usłyszał jakieś stuki za sobą. Bibliotekarz, którego zwierzęcy instynkt ostrzegał przed niebezpieczeństwem, a ludzki przed kłopotami, przewrócił stolik i teraz wyglądał zza niego ostrożnie. Na głowę włożył kociołek, a jeden z uchwytów wsunął pod brodę jak pasek hełmu.

— Naprawdę myślę, nadrektorze, że…

— Aha, teraz znowu pan myśli? A kto powiedział, że myślenie należy do pańskich obowiązków? Au! Teraz złapało mi palce, niech to demony!

Myślak zebrał się na odwagę.

— Myślę… że to może być rodzaj fajerwerków, nadrektorze.

Magowie równocześnie spojrzeli na skwierczący sznurek.

— Znaczy… kolorowe światła, gwiazdy i takie rzeczy? — upewnił się Ridcully.

— Możliwe, nadrektorze.

— Musieli planować niezłe pokazy. Najwyraźniej bardzo lubią fajerwerki w tym Imperium Agatejskim. — Ridcully mówił tonem człowieka, do którego bardzo powoli dociera świadomość, że chyba właśnie zrobił coś bardzo nierozsądnego.

— Czy chce pan, żebym zgasił ten sznurek, nadrektorze? — zapytał Myślak.

— Tak, drogi chłopcze. Dlaczegóż by nie? Niezły pomysł. Widzę, że myślisz.

Myślak podszedł i zgasił płomyk palcami.

— Mam nadzieję, że niczego nie zepsuliśmy — mruknął.


* * *

Rincewind otworzył oczy.

To nie była chłodna pościel. Owszem, była biała i była zimna, ale brakowało jej innych zasadniczych cech pościelowatości. Nadrabiała to potężną ilością śnieżystości.

I bruzdą. Długą bruzdą.

Chwileczkę… Pamiętał wrażenie ruchu. Niejasno przypominał też sobie coś małego, ale z wyglądu bardzo ciężkiego, co przeleciało ze świstem w przeciwnym kierunku. A potem był już tutaj; nadleciał z taką prędkością, że stopy pozostawiły w śniegu tę…

…bruzdę. Tak, bruzdę, pomyślał z beztroską kogoś, kto właśnie doznał lekkiego wstrząsu. I tych ludzi, co leżą dookoła i stękają.

Wyglądali jednak na takich, co kiedy tylko przestaną czołgać się w śniegu i stękać, wyjmą miecze, które mieli przy sobie, po czym ze szczególną uwagą zajmą się ważnymi kawałkami.

Wstał nieco chwiejnie. Właściwie nie miał dokąd uciekać. Wokół rozciągała się tylko rozległa, zaśnieżona równina otoczona łańcuchem gór.

Żołnierze stanowczo wyglądali już na bardziej przytomnych. Rincewind westchnął. Kilka godzin temu siedział na rozgrzanej plaży, a młode kobiety miały mu właśnie ofiarować ziemniaki[13]. Potem nagle znalazł się na tym wietrznym, chłodnym pustkowiu z grupą potężnych mężczyzn, którzy zaraz ofiarują mu przemoc.

Zauważył, że podeszwy jego butów ciągle parują.

I wtedy ktoś zawołał:

— Ej, ty! Czy jesteś…jesteś tym, no… jakże mu było… Rincewind, tak?

Rincewind obejrzał się.

Za nim stał bardzo stary człowiek. Mimo ostrego wiatru nie miał na sobie nic prócz skórzanej przepaski biodrowej i splątanej brody tak długiej, że przepaska nie była właściwie potrzebna, w każdym razie z punktu widzenia przyzwoitości. Nogi z zimna nabrały sinoniebieskiej barwy, a nos poczerwieniał od wiatru, co dawało mu wygląd ogólnie patriotyczny dla kogoś, kto pochodzi z odpowiedniego kraju. Nosił opaskę na oku, ale o wiele bardziej zwracały uwagę jego zęby. Skrzyły się.

— Nie stój tak i nie gap się jak wielka gapa! Zdejmij ze mnie to draństwo!

Kostki i przeguby skuwały mu ciężkie kajdany; łańcuch prowadził do grupy jednakowo ubranych ludzi, którzy zbici w ciasną grupkę obserwowali Rincewinda ze zgrozą.

— Ha… myślą, że jesteś jakimś demonem — zaśmiał się starzec. — Ale ja tam od razu poznam maga! Ten drań, co tam leży, trzyma klucze. Przykop mu porządnie.

Rincewind zrobił kilka ostrożnych kroków w stronę nieruchomego strażnika i zerwał mu z pasa pęk kluczy.

— Dobrze — pochwalił go staruszek. — Rzuć mi je. A potem gdzieś się schowaj.

— Czemu?

— Bo chyba nie chcesz być cały zachlapany krwią.

— Przecież nie masz żadnej broni i jesteś tylko jeden, a oni mają wielkie miecze i jest ich pięciu!

— Wiem — zgodził się staruszek, z profesjonalną starannością owijając pięść łańcuchem. — To nierówna walka, ale nie mogę czekać tu przez cały dzień.

Uśmiechnął się.

Klejnoty błysnęły w porannym słońcu. Każdy ząb w szczęce starca był diamentowy. A Rincewind znał tylko jednego człowieka, który miał dość odwagi, bo nosić zęby trolli.

— Cohen Barbarzyńca? Tutaj?

— Ciii! Ingconitar! A teraz chowaj się, przecież mówiłem. — Błysnął zębami w stronę strażników, którzy powrócili już do pionu. — Chodźcie, chłopaki. W końcu jest was pięciu. A ja mam już swoje lata. Mru-mru, mru-mru, oj, moja noga, ekcetra…

Trzeba przyznać strażnikom, że zawahali się. Sądząc po ich twarzach, raczej nie z powodu tego, że jest coś nagannego w ataku pięciu dobrze zbudowanych i ciężko uzbrojonych mężczyzn na jednego kruchego staruszka. Mogło chodzić o to, że w tym kruchym staruszku było coś niezwykłego — choćby to, jak uśmiechał się mimo nieuchronnej zguby.

— No, chodźcie wreszcie — rzucił Cohen.

Żołnierze zbliżyli się trochę; każdy czekał, aż któryś z kolegów wykona pierwszy ruch.

Cohen podszedł o kilka kroków i ze znużeniem machnął ręką.

— No nie — powiedział. — Wstyd mi się robi, słowo daję. Nie tak się atakuje; nie należy kręcić się dookoła jak banda kręćków. Kiedy kogoś się atakuje, koniecznie trzeba uwzględnić element… zaskoczenia…

Dziesięć sekund później zwrócił się do Rincewinda.

— Już dobrze, panie magu. Możesz otworzyć oczy.

Jeden strażnik wisiał głową w dół na drzewie, inny był tylko parą stóp sterczących ze śniegu, dwóch opierało się bezwładnie o głazy, a ostatni był… ogólnie rzecz biorąc, w pobliżu. Tu i tam. Włóczył się chyba po okolicy, bo wyglądał na rozwłóczonego.

Cohen w zadumie ssał własny nadgarstek.

— Temu ostatniemu już naprawdę niewiele brakowało, żeby mnie załatwić — przyznał. — Chyba się starzeję.

— Skąd się tu wzią… — Rincewind urwał nagle. Jeden pakiet ciekawości wyprzedził inny. — A ile właściwie masz lat?

— Czy wciąż mamy Stulecie Nietoperza?

— Tak.

— Och, sam nie wiem. Dziewięćdziesiąt? Może i dziewięćdziesiąt. Albo dziewięćdziesiąt pięć? — Cohen wygrzebał ze śniegu klucze i podszedł do grupy więźniów, jeszcze bardziej przerażonych niż dotąd. Rozpiął pierwsze kajdany i rzucił klucze oszołomionemu mężczyźnie.

— Zjeżdżajcie stąd wszyscy — poradził nie bez życzliwości. — I nie dajcie się więcej złapać.

Wrócił do Rincewinda.

— A ciebie co sprowadza do tej nory?

— No więc…

— To ciekawe — przerwał mu Cohen i tym zamknął temat. — Ale nie mogę tak z tobą gadać przez cały dzień. Mam robotę. Idziesz czy nie?

— Co?

— Jak tam chcesz.

Cohen obwiązał się w pasie łańcuchem i wsunął za niego dwa miecze.

— A przy okazji — powiedział jeszcze. — Co zrobiłeś ze Szczekającym Psem?

— Jakim psem?

— Zresztą to bez znaczenia.

Rincewind powlókł się za odchodzącym starcem. Nie dlatego, że czuł się bezpieczny w pobliżu Cohena Barbarzyńcy. Nikt nie czuł się bezpieczny, kiedy w pobliżu był Cohen Barbarzyńca. Proces starzenia się w jego wypadku przebiegał nietypowo. Cohen zawsze był barbarzyńskim bohaterem, ponieważ barbarzyńskie bohaterstwo to jedyne, co potrafił. A kiedy się zestarzał, zrobił się twardszy, jak dąb.

Lecz był człowiekiem znajomym, a zatem uspokajał. Tyle że znalazł się w niewłaściwym miejscu.

— Po tamtej stronie Ramtopów w moim fachu nie ma już przyszłości — tłumaczył Cohen, kiedy brnęli w śniegu. — Płoty i farmy, płoty i farmy… wszędzie. Zabijesz teraz smoka, a ludzie narzekają. I wiesz co? Wiesz, co mi się przydarzyło?

— Nie. Co się przydarzyło?

— Przyszedł do mnie jakiś gość i powiedział, że moje zęby są obraźliwe dla trolli. I co na to powiesz?

— No, są przecież zrobione z…

— Powiedziałem, że żaden mi się jeszcze nie poskarżył.

— No wiesz, a w ogóle dałeś im sza…

— Powiedziałem: kiedy zobaczę w górach trolla w naszyjniku z ludzkich czaszek, życzę mu powodzenia. Krzemowa Liga Antydefamacyjna… Mogą mnie pocałować. I wszędzie to samo. Pomyślałem, że spróbuję szczęścia po drugiej stronie czapy lodowej.

— Czy to nie jest niebezpieczne, taka wędrówka obok Osi?

— Kiedyś była. — Cohen uśmiechnął się przerażająco.

— Dopóki nie opuściłeś tamtych terenów, znaczy?

— Zgadza się. A ty ciągle masz tę skrzynię na nogach?

— Pojawia się i znika. Ale na ogół kręci się w pobliżu. Wiesz, jak jest.

Cohen zachichotał.

— Pewnego dnia wyrwę paskudztwu to przeklęte wieko, zapamiętaj moje słowa. O, są konie.

Było ich pięć, wszystkie w niewielkiej depresji — psychicznej i geograficznej.

Rincewind obejrzał się na uwolnionych więźniów, którzy kręcili się dookoła bez wyraźnego celu.

— Nie weźmiemy chyba wszystkich pięciu koni? — zapytał.

— Weźmiemy. Mogą nam się przydać.

— Ale… jeden dla mnie, jeden dla ciebie… Na co nam reszta?

— Na obiad, kolację i śniadanie?

— To trochę… nieuczciwe. Ci ludzie wyglądają na nieco… oszołomionych.

Cohen parsknął lekceważąco z miną człowieka, który nigdy nie był naprawdę uwięziony, choćby nawet siedział w więzieniu.

— Uwolniłem ich — rzekł. — Po raz pierwszy w życiu są wolni. Pewnie to dla nich szok. Czekają, aż ktoś im powie, co robić.

— No…

— Jak chcesz, mogę im kazać zagłodzić się na śmierć.

— No…

— Och, już dobrze. Hej, wy! Ustawić mi się, raz-dwa, ale już, rach-ciach-ciach!

Cała grupka podbiegła do Cohena i stanęła wyczekująco za jego koniem.

— I powiem ci szczerze, nie żałuję. To kraina wielkich możliwości — opowiadał Cohen, poganiając konia do truchtu. Nieco zakłopotani wolni ludzie potruchtali za nim. — Nie uwierzysz, ale miecze są tu zakazane. Nikomu nie wolno posiadać broni, tylko żołnierzom, arystokratom i gwardii imperialnej. Nie mogłem uwierzyć! Ale to szczera prawda. Posiadanie miecza jest przestępstwem, więc tylko przestępcy posiadają miecze. A to… — Cohen rzucił pejzażowi jeszcze jeden migotliwy uśmiech — …nadzwyczajnie mi odpowiada.

— Ale… byłeś przecież w łańcuchach — przypomniał mu Rincewind.

— Dobrze, że mi przypomniałeś. Tak. Znajdziemy chłopaków, a potem lepiej sprawdzę, kto mi to zrobił, i porozmawiam sobie z nimi.

Ton jego głosu sugerował, że pewnie powiedzą: „Wielce radosne! Twoja żona jest wielkim hipopotamem!”.

— Chłopaków?

— Jednoosobowe barbarzyństwo nie ma przyszłości — wyjaśnił Cohen. — Dlatego zebrałem sobie… Zresztą sam zobaczysz.

Rincewind obejrzał się na biegnącą za nimi grupkę, popatrzył na śnieg, potem na Cohena.

— Słuchaj… wiesz, gdzie leży Hunghung?

— Jasne. To miasto ich szefa. Jedziemy tam. No, mniej więcej. W tej chwili trwa oblężenie.

— Oblężenie? Znaczy, no… na zewnątrz mnóstwo żołnierzy, wewnątrz ludzie jedzą szczury i w ogóle?

— Tak, ale to jest Kontynent Przeciwwagi, rozumiesz, więc to bardzo grzeczne oblężenie. W każdym razie ja to nazywam oblężeniem. Stary cesarz umiera, no to wielkie rody czekają, żeby zająć jego miejsce. Tak to załatwiają w tej okolicy. Jest pięciu takich ważniaków i wszyscy pilnują się nawzajem. Nikt tam nie zrobi pierwszego ruchu. Trzeba myśleć nie wprost, ale bokiem, żeby w ogóle coś tutaj zrozumieć.

— Cohen…

— Tak, chłopcze?

— Co się tu dzieje, do demona?


* * *

Pan Hong obserwował ceremonię parzenia herbaty. Zajmowała trzy godziny, ale nie wolno ponaglać, jeśli ma się ochotę na filiżankę czegoś dobrego.

Równocześnie grał w szachy przeciwko sobie. To był jedyny sposób, by znaleźć przeciwnika dorównującego mu klasą. Obecnie jednak doprowadził do sytuacji patowej, gdyż obie strony zastosowały strategię obronną. Trzeba przy tym przyznać, że niezwykle pomysłową.

Pan Hong czasami marzył, że znajdzie przeciwnika równie inteligentnego jak on sam. Albo, ponieważ był rzeczywiście bardzo inteligentny, że znajdzie przeciwnika prawie tak inteligentnego. Czy też zdolnego do przebłysków strategicznego geniuszu, jednak obciążonego jakimś kluczowym słabym punktem. Tymczasem ludzie byli tacy głupi… Rzadko kiedy myśleli na więcej niż kilkanaście ruchów naprzód.

Skrytobójstwa na hunghungskim dworze były jak mięso i napoje; co więcej, mięso i napoje często służyły jako środek ich realizacji. Tę grę prowadzili wszyscy. Zabójstwa były w niej tylko jednym z możliwych posunięć. Oczywiście, zamordowanie cesarza uznano by za dowód złych manier; poprawne zagranie polegało na ustawieniu cesarza w sytuacji, która pozwalała zachować nad nim kontrolę. Ale gry na tym poziomie zawsze były niebezpieczne; arystokraci z radością walczyli między sobą, jednak bez wątpienia zjednoczyliby się przeciw każdemu, kto zagrażałby im wyjściem przed stado. Pan Hong zaś wyrastał niczym chleb, przekonując wszystkich po kolei, że wprawdzie oni są oczywistymi kandydatami do tronu, jednak on, pan Hong, będzie lepszy od dowolnej innej alternatywy.

Z rozbawieniem przyjmował fakt, że sądzili, iż spiskuje, by przejąć perłę Imperium…

Uniósł głowę znad szachownicy i pochwycił spojrzenie młodej kobiety zajętej przy stoliku do picia herbaty. Zarumieniła się i odwróciła wzrok.

Odsunęły się drzwi. Na kolanach wszedł jeden z jego ludzi.

— Tak? — rzucił Hong.

— Eee… O panie…

Hong westchnął. Ludzie rzadko zaczynali w ten sposób, jeśli mieli do przekazania dobre wieści.

— Co się stało?

— Ten, którego nazywają Wielkim Magiem, przybył, panie. Stało się to w górach. Dosiadał smoka wiatru. Przynajmniej tak mówią — dodał szybko posłaniec, znając poglądy pana Honga na zabobony.

— Dobrze. Ale? Bo zakładam, że jest jakieś ale.

— Tego… Straciliśmy jednego ze Szczekających Psów. Wiesz, panie? Ta nowa partia… którą nakazałeś wypróbować… nie całkiem… to znaczy… sądzimy, że kapitan Trzy Wysokie Drzewa mógł wpaść w zasadzkę. Nasze informacje nie są zbyt precyzyjne. Nasz, hm, informator twierdzi, że Wielki Mag odesłał gdzieś Szczekającego Psa czarami. — Posłaniec schylił się niżej.

Pan Hong tylko westchnął znowu. Magia w Imperium Agatejskim wypadła z łask, chyba że stosowano ją w najbardziej przyziemnych celach. Była… niekulturalna. Wkładała moc w ręce ludzi, którzy nie umieli napisać przyzwoitego poematu, choćby miało im to ocalić życie. I często nie pisali.

O wiele mocniej wierzył w zbiegi okoliczności niż w magię.

— To niezwykle irytujące — rzekł.

Wstał i zdjął miecz ze stojaka. Miecz był długi, wygięty — dzieło najlepszego płatnerza Imperium Agatejskiego, czyli pana Honga. Słyszał, że opanowanie tej sztuki zajmuje dwadzieścia lat, więc przyłożył się bardziej. Poświęcił całe trzy tygodnie. Ludzie nie potrafią się skupić, na tym polega ich problem…

Posłaniec czołgał się po podłodze.

— Oficer odpowiedzialny został stracony? — zapytał pan Hong.

Posłaniec usiłował zagrzebać się w podłodze; postanowił, że prawda musi wystarczyć za szczerość.

— Tak! — pisnął.

Pan Hong ciął. Zabrzmiał syk, jakby spływającego jedwabiu, zaraz potem stuk i grzechot, jakby upadł orzech kokosowy, i brzęk zastawy. Posłaniec otworzył oczy. Skoncentrował się na regionie szyjnym, w obawie że najlżejszy ruch może drastycznie zmniejszyć mu wzrost. Różne historie opowiadano o mieczach pana Honga.

— Och, wstań już — polecił Hong.

Starannie wytarł ostrze i umieścił miecz na stojaku. Potem schylił się i spod szaty herbaciarki wyjął czarną buteleczkę.

Odkorkował; wylało się kilka kropli, które zasyczały, spadając na podłogę.

— Doprawdy — rzekł pan Hong — nie rozumiem, po co się męczą. — Podniósł wzrok, — Pan Tang lub pan McSweeney zapewne ukradli Szczekającego Psa, żeby zepsuć mi humor. Czy mag uciekł?

— Tak się wydaje, panie.

— To dobrze. Dopilnuj, żeby o mało co nie stała mu się krzywda. I przyślij nową herbaciarkę. Ale kogoś z głową na karku.


* * *

Jedno trzeba Cohenowi uczciwie przyznać. Jeśli nie miał powodu, żeby człowieka zabijać — na przykład takiego, że człowiek ten ma przy sobie dużą ilość skarbów albo znalazł się pomiędzy Cohenem, a miejscem, gdzie Cohen chce się dostać — był świetnym towarzyszem. Rincewind spotkał go już kilka razy, na ogół uciekając przed czymś.

Cohen nie męczył rozmówców pytaniami. Z jego punktu widzenia ludzie pojawiali się i ludzie znikali. Po pięciu latach przerwy mówił tylko: „O, to ty”. Nigdy nie dodawał: „Co słychać?”. Człowiek był żywy, mógł chodzić — to właściwie wszystko, co się liczy.

Po zejściu z gór zrobiło się o wiele cieplej. Ku uldze Rincewinda, zapasowy koń nie został zjedzony, ponieważ jakiś podobny do leoparda stwór zeskoczył z gałęzi drzewa i usiłował rozpruć Cohenowi brzuch.

Miał dość ostry smak.

Rincewind jadł już kiedyś konia. Przez lata nauczył się jeść wszystko, co nie uciekało mu z widelca. Ale i tak był mocno roztrzęsiony, nawet bez zjadania kogoś, kogo mógłby nazywać Kasztankiem.

— Jak cię złapali? — zapytał, gdy znowu ruszyli w drogę.

— Byłem zajęty.

— Cohen Barbarzyńca zbyt zajęty, by walczyć?

— Nie chciałem wystraszyć młodej damy. Nie mogłem się powstrzymać. Zszedłem do wioski, żeby posłuchać wieści, jedno doprowadziło do drugiego i zanim się obejrzałem, żołnierze byli już w całej okolicy, jak marna zbroja. A nie umiem za dobrze walczyć z rękami skutymi na plecach. Dowodził taki paskudny drań z gębą, której długo nie zapomnę. Zebrali nas pół tuzina, całą drogę kazali pchać tego Szczekającego Psa, potem przykuli do drzewa, a ktoś zapalił kawałek sznurka. Tamci schowali się za zaspą. Wtedy ty się zjawiłeś i go zniknąłeś.

— Wcale go nie zniknąłem. W każdym razie nie całkiem ja.

Cohen pochylił się w stronę Rincewinda.

— Myślę, że chyba wiem, co to było — powiedział i wyprostował się, wyraźnie z siebie zadowolony.

— Tak?

— Myślę, że to coś w rodzaju fajerwerków. Szaleją tu z fajerwerkami.

— Chodzi ci o takie coś, że zapala się niebieską papierową spłonkę i wtyka sobie do nosa?[14]

— Używają ich do odpędzania złych duchów. Bo tu jest mnóstwo złych duchów, rozumiesz. To przez te rzezie.

— Rzezie?

Rincewind zawsze słyszał, że Imperium Agatejskie jest spokojnym krajem. Cywilizowanym. Tutaj wynajdywali różne rzeczy. On sam, jak pamiętał, stał się instrumentem, za pośrednictwem którego w Ankh-Morpork pojawiło się sporo tutejszych urządzeń. Prostych, niewinnych urządzeń, takich jak zegarki działające na demony, pudełka malujące obrazki i dodatkowe szklane oczy, które można nosić na własnych i które pomagają lepiej widzieć, choć człowiek sam wtedy robi z siebie widowisko.

Powinno tu być nudno.

— Tak, prawdziwe rzezie — potwierdził Cohen. — Weźmy taki przykład: ludność jest trochę do tyłu z podatkami. Wybierasz jakieś miasto, gdzie mieszkańcy sprawiali kłopoty, zabijasz wszystkich, miasto podpalasz, burzysz mury, a popioły każesz zaorać. W ten sposób pozbywasz się kłopotów, wszystkie inne miasta nagle zaczynają zachowywać się wzorowo, a zaległe podatki spływają wielką falą, co zawsze jest wygodne dla rządu, jak rozumiem. Jeśli ktoś znowu zacznie robić problemy, wystarczy ci powiedzieć: „Pamiętacie Nangnang?” czy cokolwiek w tym rodzaju. A oni zapytają: „Gdzie jest Nangnang?”, na co ty: „O to mi właśnie chodzi”.

— To straszne. Gdyby w domu spróbowali czegoś podobnego…

— Tylko, że ten kraj leży bardzo daleko od domu. Myślą, że tak właśnie należy rządzić państwem. Ludzie robią, co im się każe. Traktowani są jak niewolnicy.

Cohen skrzywił się.

— Powiedzmy jasno, że nie mam nic przeciwko niewolnikom, rozumiesz. Swego czasu miałem ich paru. Raz, czy dwa sam byłem niewolnikiem. Ale tam, gdzie są niewolnicy, czego byś się jeszcze spodziewał?

Rincewind zastanowił się.

— Batów? — powiedział w końcu.

— Właśnie. Od razu trafiłeś. Baty. Jest coś… uczciwego w niewolnikach i batach. Tylko… tutaj nie mają żadnych batów. Mają coś gorszego.

— Co takiego? — zapytał Rincewind w lekkiej panice.

— Sam zobaczysz.

Rincewind obejrzał się na pół tuzina innych więźniów, którzy podążali za nimi lękliwie, w bezpiecznej odległości. Dał im kawałek leoparda, na którego z początku patrzyli, jakby to była trucizna, a potem zjedli, jakby to był posiłek.

— Oni ciągle za nami idą — powiedział.

— No tak. Dałeś im mięso — zarechotał Cohen, zwijając poobiedniego papierosa. — Nie warto. Powinieneś im zostawić wąsy i szpony. Zdziwiłbyś się, co by z tego ugotowali. Wiesz, jakie jest ich pokazowe danie na wybrzeżu?

— Nie.

— Zupa ze świńskiego ucha. Co ci to mówi o tym kraju?

Rincewind wzruszył ramionami.

— Bardzo oszczędni ludzie?

— Jakiś inny łobuz kasuje całą świnię.

Cohen odwrócił się w siodle. Grupka byłych więźniów cofnęła się natychmiast.

— Posłuchajcie no! — zawołał. — Przecież mówiłem. Jesteście wolni. Rozumiecie?

— Tak, panie — odpowiedział mu najodważniejszy.

— Nie jestem waszym panem. Jesteście wolni. Możecie iść, dokąd tylko chcecie, chyba że pójdziecie za mną, a wtedy was pozabijam. A teraz idźcie sobie!

— Dokąd, panie?

— Dokądkolwiek. Byle nie tutaj.

Mężczyźni spojrzeli po sobie niespokojnie, po czym cała grupa jak jeden mąż odbiegła truchtem.

— Pewnie idą prosto do swojej wioski. — Cohen westchnął ciężko. — Mówię ci, to gorsze niż bat.

Kiedy jechali dalej, wskazał chudą ręką okolicę.

— Wściekle dziwaczny kraj — stwierdził. — Wiedziałeś, że postawili mur dookoła całego Imperium Agatejskiego?

— Ma nie dopuścić do środka… barbarzyńskich najeźdźców.

— O tak, znakomita ochrona — mruknął z ironią Cohen. — Takie tam: och, na bogów, tu jest dwudziestostopowy mur, ojej, chyba lepiej zawróćmy przez tysiąc mil stepu, a nie na przykład rozważmy możliwość zastosowania drabin wynikającą z rosnącego tam sosnowego lasu. Nie. Mur jest po to, żeby trzymać ludzi w środku. A reguły? Mają tu reguły na wszystko. Nawet do wychodka nikt nie chodzi bez papieru.

— Wiesz, prawdę mówiąc, ja też…

— Papieru, który potwierdza, że możesz iść do wychodka. O to mi chodziło. Bez zezwolenia nie wolno opuścić wioski. Bez zezwolenia nie wolno się ożenić. Bez zezwolenia nie wolno się nawet wy… No, jesteśmy na miejscu.

— Tak, rzeczywiście — zgodził się Rincewind.

Cohen zerknął na niego podejrzliwie.

— Skąd wiesz? — zapytał.

Rincewind spróbował się zastanowić. Miał za sobą ciężki dzień. Właściwie dzień był nawet — wskutek thaumicznej zmiany strefy czasowej — o kilka godzin dłuższy niż inne dni, jakie przeżył. Zawierał dwie pory obiadowe, jednak żadna z nich nie zawierała niczego wartego zjedzenia.

— No… myślałem, że to taka ogólna uwaga filozoficzna — spróbował. — Wiesz, coś w rodzaju: „Jesteśmy tutaj, więc musimy sobie jakoś radzić”.

— Chodziło mi o to, że dotarliśmy do mojej kryjówki — wyjaśnił Cohen.

Rincewind rozejrzał się uważnie. Rosły tu karłowate krzewy, leżało kilka głazów, wyrastała stroma skalna ściana.

— Niczego nie widzę — poskarżył się.

— Pewno. Po tym właśnie poznasz, że to moja.


* * *

Sztuka Wojny była główną podstawą dyplomacji Imperium Agatejskiego.

Wojna w oczywisty sposób musiała istnieć. Była kluczowym elementem procesu rządzenia. W ten sposób Imperium Agatejskie dobierało przywódców. System egzaminów konkursowych służył wyłanianiu biurokratów i urzędników publicznych, natomiast wojna wskazywała przywódców. W pewnym sensie była dla nich jedynie innym typem egzaminu konkursowego. W końcu ten, kto przegrał, na ogół tracił prawo do pozostania na stanowisku przez kolejny rok.

Musiały jednak obowiązywać pewne reguły. Bez nich wojna zmieniała się w barbarzyńską bójkę.

Zatem, sześćset lat temu, stworzono Sztukę Wojny. Była to księga reguł. Niektóre z nich dotyczyły bardzo konkretnych spraw: nie wolno toczyć walk w Zakazanym Mieście, osoba cesarza jest święta… Inne zawierały ogólniejsze wskazówki prawidłowego i cywilizowanego prowadzenia działań wojennych. Były więc reguły dotyczące pozycji, taktyki, zachowania dyscypliny w szeregach, właściwej organizacji linii zaopatrzeniowych. Sztuka wytyczała optymalny kurs w każdej możliwej do wyobrażenia sytuacji. Spowodowała, że wojny w Imperium Agatejskim stały się bardziej rozsądne i zwykle złożone z krótkich okresów aktywności przedzielanych długimi okresami, kiedy wszyscy przeszukiwali indeks.

Nikt nie pamiętał autora. Niektórzy twierdzili, że był nim Jedna Pieśń Tzu, inni uważali, że Trzy Słoneczne Pieśni. Być może, jakiś nieopiewany w legendach geniusz spisał, czy raczej namalował pierwszą regułę: Poznaj wroga i poznaj siebie.

Pan Hong uważał, że siebie zna doskonale, i rzadko miewał problemy z poznaniem swoich wrogów. Pamiętał też, by zachowywać swych wrogów przy życiu i w dobrym zdrowiu.

Weźmy na przykład panów Sunga, Fanga, Tanga i McSweeneya. Cenił ich. Cenił ich adekwatność. Posiadali adekwatne militarne umysły, co znaczy, że nauczyli się na pamięć Pięciu Reguł i Dziewięciu Zasad Sztuki Wojny. Pisali adekwatną poezję i byli dostatecznie sprytni, by nie dopuszczać do przewrotów we własnych szeregach. Od czasu do czasu nasyłali na niego skrytobójców dostatecznie kompetentnych, by podtrzymać jego zaciekawienie i czujność, a także dostarczyć rozrywki.

Podziwiał nawet ich adekwatne zdrady. Wszyscy musieli już rozumieć, że to pan Hong będzie następnym cesarzem, ale kiedy nadejdzie decydująca chwila, mimo wszystko wybuchnie walka o tron. Przynajmniej oficjalnie. W rzeczywistości każdy z wodzów prywatnie przysiągł panu Hongowi osobiste poparcie; był bowiem adekwatnie inteligentny i wiedział, co go zapewne czeka, gdyby odmówił. Oczywiście, muszą stoczyć bitwę, bo tak każe tradycja. Ale pan Hong miał w swym sercu miejsce dla każdego dowódcy skłonnego sprzedać swoich ludzi.

Znaj swoich wrogów… Pan Hong postanowił więc znaleźć godnego siebie wroga. Zadbał, by otrzymywać informacje i książki z Ankh-Morpork. Były na to sposoby. Miał swoich szpiegów. W tej chwili Ankh-Morpork samo nie wiedziało, że jest jego wrogiem, a to najlepszy rodzaj wroga z możliwych.

Pan Hong najpierw był zdziwiony, potem zaintrygowany, wreszcie ogarnięty podziwem dla tego, co odkrył…

Powinienem właśnie tam się urodzić, myślał, obserwując innych członków Rady Spokoju. Och, zagrać w szachy z kimś takim jak lord Vetinari… Z pewnością by patrzył na szachownicę co najmniej trzy godziny, nim wykona pierwsze posunięcie…

Pan Hong zwrócił się do eunucha protokołującego spotkanie Rady Spokoju.

— Możemy przejść do rzeczy?

Eunuch nerwowo polizał pędzelek.

— Już prawie skończyłem, panie.

Pan Hong westchnął.

Przeklęta kaligrafia! To musi się zmienić! Język pisany zawiera siedem tysięcy znaków, a trzeba całego dnia, żeby zapisać trzynastozgłoskowy wiersz o białym kucyku biegnącym przez pole dzikich hiacyntów. Pan Hong musiał przyznać, że to wspaniałe i piękne, i nikt nie pisał piękniejszych wierszy od niego. Ale Ankh-Morpork miało alfabet złożony z dwudziestu kilku pozbawionych wyrazu, brzydkich i prymitywnych liter, odpowiednich dla chłopów i rzemieślników… a stworzyło poezje i dramaty, które pozostawiały rozpalone do białości ślady na duszy. W dodatku można było ich użyć, by porządek dzienny pięciominutowego spotkania zapisać w czasie krótszym niż dzień.

— Jak daleko dotarłeś?

Eunuch odchrząknął grzecznie.

— Jak miękko kwiat more…” — zaczął.

— Tak, tak — przerwał mu pan Hong. — Czy moglibyśmy dziś wyjątkowo zrezygnować z poetyckiej struktury? Proszę.

— Hm… „Złożono podpisy pod protokołem poprzedniego zebrania”.

— I to wszystko?

— No… widzisz, panie, muszę dokończyć malowania płatków na…

— Chciałbym, by ta narada zakończyła się przed wieczorem. Odejdź.

Eunuch spojrzał lękliwie na zebranych, zebrał swoje pędzelki i zwoje, po czym wyszedł.

— Dobrze — rzekł pan Hong.

Skinął głową pozostałym dostojnikom. Szczególnie przyjazne skinienie zarezerwował dla pana Tanga. Pan Hong badał tę ideę z pewnym zdziwieniem i zainteresowaniem, lecz naprawdę wydawało się, że pan Tang jest człowiekiem honoru. Był to honor nieco lękliwy i skrzywiony, ale jednak gdzieś w nim tkwił i trzeba będzie jakoś sobie z tym radzić.

— I tak zresztą lepiej, panowie, jeśli tę rozmowę poprowadzimy na osobności — rzekł. — Chodzi o buntowników. Dotarły do mnie niepokojące wieści o ich działaniach.

Pan McSweeney pokiwał głową.

— Dopilnowałem, żeby stracono trzydziestu buntowników w Sum Dim — oznajmił. — Jako przykład.

Jako przykład bezmyślności pana McSweeneya, pomyślał pan Hong. Wiedział dobrze, a nikt nie dysponował lepszą niż on wiedzą, że w Sum Dim nie było nawet kadry Czerwonej Armii. Ale teraz już prawie na pewno jest. To doprawdy aż nazbyt łatwe.

Inni wodzowie także wygłosili krótkie, lecz dumne mowy o swoich staraniach przekształcenia ledwie dostrzegalnych niepokojów w krwawą rewoltę. Chociaż oni oceniali to inaczej.

Pod całą swoją brawurą byli nerwowi jak psy pasterskie, gdy nagle dostrzegą możliwość istnienia świata, w którym owce nie uciekają.

Pan Hong rozkoszował się ich zdenerwowaniem. W odpowiednim czasie zamierzał je wykorzystać. Uśmiechał się zatem i uśmiechał…

— Jednakże, panowie — rzekł w końcu — mimo waszych najwyższej próby wysiłków sytuacja pozostaje niebezpieczna. Mam informacje, że jeden z najważniejszych magów z Ankh-Morpork przybył z misją pomocy buntownikom w Hunghung, oraz że powstał spisek, by obalić organizację niebiańskiego świata i zamordować cesarza, oby żył dziesięć tysięcy lat. Muszę naturalnie założyć, że stoją za tym cudzoziemskie diabły.

— Nic o tym nie wiem! — burknął pan Tang.

— Drogi panie Tang, nie sugerowałem nawet, że pan powinien — zapewnił pan Hong.

— Chciałem powiedzieć…

— Pańskie oddanie cesarzowi nie podlega żadnej dyskusji — mówił dalej pan Hong gładko niby nóż rozcinający ciepłe masło. — To prawda, że niemal na pewno pomaga tym ludziom ktoś bardzo wysoko postawiony, ale nawet strzęp dowodu nie wskazuje na pana.

— Mam nadzieję, że nie!

— W samej rzeczy.

Panowie Fang i McSweeney odsunęli się odrobinę od pana Tanga.

— Jak mogliśmy do tego dopuścić? — odezwał się pan Fang. — Prawdą jest, oczywiście, że pewni ludzie… głupi, szaleni ludzie… wyruszali czasem poza Mur. Ale pozwolić któremuś z nich na powrót…

— Obawiam się, że wielki wezyr w owym czasie był człowiekiem o zmiennych nastrojach — wyjaśnił pan Hong. — Uznał, że ciekawie będzie sprawdzić, jakie wieści przyniesie.

— Wieści? — oburzył się pan Fang. — To miasto… Ankh-Morep… Ork… to obrzydliwość! Czysta anarchia! Jak się zdaje, arystokracja nie ma tam wpływu na nic, a społeczeństwo przypomina kopiec termitów! Lepiej by dla nas było, panowie, gdyby zetrzeć je z powierzchni Dysku!

— Pańskie celne uwagi zostaną pilnie zapamiętane, panie Fang — zapewnił pan Hong, gdy część jego umysłu tarzała się po podłodze ze śmiechu. — W każdym razie — podjął — dopilnuję, by przy komnatach cesarza ustawić dodatkowych strażników. Jakkolwiek zaczęły się te niepokoje, musimy sprawić, by zakończyły się natychmiast.

Widział, jak na niego patrzą… Myślą, że chcę rządzić Imperium, uznał. Wszyscy zatem — z wyjątkiem pana Tanga, zbuntowanego towarzysza podróży, co się niewątpliwie okaże — zastanawiają się, jakie wyciągnąć z tego korzyści.

Zakończył naradę i wrócił do swoich komnat.

Było niewątpliwym faktem, że upiory i demony, żyjące za Murem, nie znały żadnej kultury i z pewnością nawet nie wyobrażały sobie czegoś takiego jak książki. Posiadanie więc tak oczywiście niemożliwego obiektu, jak pochodząca zza Muru książka, było karane śmiercią. I konfiskatą.

Pan Hong zebrał już całkiem obfitą bibliotekę. Zdobył nawet mapy.

I coś więcej niż mapy. Miał kufer, który zawsze trzymał zamknięty w pokoju z pełnowymiarowym zwierciadłem…

Nie teraz. Później…

Ankh-Morpork… Sama nazwa rozbrzmiewała bogactwem.

Potrzebował tylko jednego roku. Przerażająca zmora rewolucji pozwoli mu sięgnąć po władzę, o jakiej nie marzyli nawet najbardziej szaleni cesarze. A wtedy będzie rzeczą nie do pomyślenia, by nie zbudować potężnej floty i nie ponieść zemsty i terroru do krainy cudzoziemskich demonów. Dzięki ci, panie Fang. Twoje uwagi zostaną zapamiętane.

Tak jakby było ważne, kto zostanie cesarzem! Imperium to dodatkowa premia, którą można zagarnąć później, wręcz mimochodem. Jemu wystarczy Ankh-Morpork z jego pracowitymi krasnoludami i przede wszystkim ze znajomością maszyn. Weźmy takie Szczekające Psy. W połowie prób wybuchały. Były niecelne. Zasada okazała się słuszna, ale wykonanie fatalne, a straty duże. Zwłaszcza kiedy Psy wybuchały.

Pewnym objawieniem dla Honga było spojrzenie na problem w sposób ankhmorporski. Uświadomił sobie, że może lepiej byłoby powierzyć funkcję Szczęśliwego Konstruktora Psów jakiemuś wieśniakowi, mającemu niezłe pojęcie o metalach i wybuchowej ziemi, niż urzędnikowi, który uzyskał najwyższe oceny na egzaminie polegającym na stworzeniu najpiękniejszego poematu o żelazie. W Ankh-Morpork ludzie byli praktyczni.

Och, przespacerować się po Brad-Wayu jako właściciel, skosztować pasztecików sławnego pana Dibblera… Zagrać choć jedną partię szachów z lordem Vetinari… Naturalnie, to oznaczało pozostawienie mu tylko jednej ręki.

Cały aż drżał z podniecenia. Nie później… Teraz. Sięgnął do tajnego kluczyka wiszącego na łańcuszku u szyi.


* * *

Trudno było to nazwać ścieżką. Króliki przeszłyby obok, nie zwracając na nią uwagi. A człowiek przysięgałby, że widzi nagą, niedostępną ścianę skalną — dopóki nie natrafiłby na szczelinę.

Nawet kiedy ją znalazł, nie była warta trudu. Prowadziła do długiego parowu z kilkoma naturalnymi jaskiniami w ścianach, paroma kępkami trawy i źródełkiem.

I — jak się okazało — bandy Cohena. Tyle że on sam nazywał ją ordą. Siedzieli na słońcu i narzekali, że jakoś nie grzeje już tak mocno jak kiedyś.

— No to wróciłem, chłopaki — oznajmił Cohen.

— Wychodziłeś, co?

— Co? Co on gada?

— Powiedział, ŻE WRÓCIŁ.

— Co skrócił?

Cohen uśmiechnął się promiennie.

— Przyprowadziłem ich ze sobą — wyjaśnił. — Jak mówiłem, w dzisiejszych czasach samotna walka nie ma przyszłości.

Rincewind odchrząknął zakłopotany.

— Czy któryś z tych ludzi ma poniżej osiemdziesięciu lat? — zapytał.

— Pokaż się, Mały Willie.

Wysuszony staruszek, tylko odrobinę mniej pomarszczony od pozostałych, podniósł się z ziemi. Szczególnie mocno zwracały uwagę jego stopy — nosił buty na bardzo, ale to bardzo grubej podeszwie.

— To żeby moje nogi dotykały gruntu — wyjaśnił.

— Ale czy, no… czy nie dotykają gruntu w normalnych butach?

— Nie. Kłopoty ortopedyczne. Rozumiesz… dużo jest takich, co mają jedną nogę krótszą od drugiej. Zabawna rzecz, ale ja…

— Nie mów — przerwał mu Rincewind. — Czasami miewam zadziwiające przebłyski intuicji. Masz każdą z nóg krótszą od drugiej, tak?

— Niesamowite. Widzę, że jesteś magiem — stwierdził Mały Willie. — Znasz się na takich sprawach.

Rincewind uśmiechnął się radośnie i obłąkańczo do kolejnego członka ordy. Był on niemal na pewno istotą ludzką, gdyż pomarszczone małpy nie poruszają się zwykle na wózkach inwalidzkich i nie noszą hełmów z rogami. Pasażer wózka wykrzywił się w odpowiedzi.

— To jest…

— Co? Co?

— Wściekły Hamish.

— Co? Jaki?

— Założę się, że ten wózek budzi przerażenie — uznał Rincewind. — Zwłaszcza ostrza.

— To była piekielna robota, przeciągnąć go przez mur — wyznał Cohen. — Ale zdziwiłbyś się, jaki jest szybki.

— Co?

— A to jest Truckle Nieuprzejmy.

— Spadaj, magu.

Rincewind uśmiechnął się do eksponatu B.

— Te kule… Fascynujące. Duże wrażenie robią wyryte na nich słowa: KOCHAĆ i NIENAWIDZIĆ.

Cohen uśmiechnął się z dumą.

— Truckle’a uważali kiedyś za jednego z najwredniejszych dupków na świecie.

— Naprawdę? Jego?

— Ale zadziwiające, czego mogą dokonać ziołowe czopki.

— Wsadź je sobie — rzucił Truckle.

Rincewind zamrugał niepewnie.

— Tego… możemy zamienić słówko, Cohen?

Odciągnął prastarego barbarzyńcę na bok.

— Nie chcę, byś uznał, że przyszedłem się tu czepiać — zapewnił. — Ale czy nie zauważyłeś, że ci ludzie, jak by to określić, przekroczyli już swoją datę ważności? Są trochę, żeby zbytnio nie precyzować, trochę starzy?

— Co? Co on gada?

— Mówi, ŻE SIĘ JARZY.

— Co?

— Co ty opowiadasz? — obruszył się Cohen. — Masz przed sobą prawie pięćset lat skoncentrowanego doświadczenia bohatersko-barbarzyńskiego.

— Pięćset lat doświadczenia to dobra rzecz w jednostce bojowej — przyznał Rincewind. — Naprawdę dobra. Ale powinna się dzielić na więcej osób. Znaczy, czego właściwie się po nich spodziewasz? Że będą się przewracać na ludzi?

— Niczego im nie brakuje — zapewnił Cohen. Wskazał kruchego staruszka, który w skupieniu wpatrywał się w spory blok tekowego drewna. — Popatrz na starego Caleba Rozpruwacza, o tam. Widzisz? Gołymi rękami zabił ponad czterystu ludzi. Ma osiemdziesiąt pięć lat, ale jak mi bogowie mili, wciąż jest świetny.

— A co on robi, u licha?

— Rozumiesz, oni tu stosują walkę wręcz. Są całkiem sprawni w walce wręcz, bo prawie nikomu nie wolno nosić broni. No więc Caleb uznał, że zajmie się czymś pożytecznym. Widzisz ten kawał drewna? Nie uwierzyłbyś. Wydaje z siebie mrożący krew w żyłach okrzyk i…

— Cohen, ci ludzie są bardzo starzy.

— To sama śmietanka!

Rincewind westchnął.

— Oni są raczej serem, Cohen. Po co ciągnąłeś ich aż tutaj?

— Mają mi pomóc coś ukraść.

— Co? Jakiś klejnot albo coś takiego?

— Coś — odparł nadąsany Cohen. — Jest w Hunghung.

— Naprawdę? Coś podobnego. Ale w Hunghung mieszka pewnie sporo ludzi?

— Jakieś pół miliona.

— Wielu strażników, bez wątpienia.

— Będzie ze czterdzieści tysięcy. Tak słyszałem. Jakieś trzy czwarte miliona, gdyby wliczyć wszystkie armie.

— Właśnie — stwierdził Rincewind. — I z tymi paroma staruszkami…

— Ze Srebrną Ordą — poprawił go z dumą Cohen.

— Co? Nie zrozumiałem.

— Tak się nazywają. Nazwa jest ważna w barbarzyńskim interesie. Srebrna Orda.

Rincewind obejrzał się. Kilku członków Srebrnej Ordy drzemało.

— Srebrna Orda — powtórzył. — Niezłe. Pasuje do koloru ich włosów. Przynajmniej tych, którzy jeszcze mają włosy. No więc z tą Srebrną Ordą zamierzasz zaatakować miasto, wybić straże i ukraść skarb?

Cohen przytaknął.

— Coś w tym rodzaju. Oczywiście, nie musimy zabijać wszystkich strażników…

— Ach, nie?

— To by za długo trwało.

— Oczywiście. No i pewnie chcielibyście coś sobie zostawić na następny dzień.

— Chodzi o to, że będą zajęci rewolucją i w ogóle.

— Jeszcze rewolucja? Nie do wiary.

— Mówią, że nadchodzi czas wróżb. Oni…

— Dziwię się, że mają jeszcze czas myśleć o różach.

— Najlepiej zrobisz, jak zostaniesz z nami — poradził Dżyngis Cohen. — Będziesz bezpieczniejszy.

— Nie jestem tego pewien. — Rincewind wyszczerzył zęby. — Wcale nie jestem pewien.

Kiedy będę sam, pomyślał, mogą mi się zdarzyć tylko zwyczajne straszliwe rzeczy.

Cohen wzruszył ramionami. Rozejrzał się dookoła i odnalazł niewysokiego mężczyznę siedzącego w pewnym oddaleniu od pozostałych.

— Popatrz na niego — powiedział dobrodusznie jak człowiek, który chwali się psem demonstrującym trudną sztuczkę. — Ciągle trzyma nos w książce. — Podniósł głos. — Ucz! Podejdź tu. Pokażesz temu magowi drogę do Hunghung.

Zwrócił się do Rincewinda.

— Ucz powie ci wszystko, co chcesz wiedzieć, bo on wszystko wie. Zostawię cię z nim. Muszę jeszcze pogadać ze Starym Vincentem. — Machnął ręką z lekceważeniem. — Nie to, żeby było z nim coś nie tak — zapewnił wyzywającym tonem. — Tyle że pamięć mu szwankuje. Mieliśmy z nim trochę kłopotów po drodze. Cały czas mu tłumaczę, że gwałci się kobiety, a pali domy.

— Gwałci? — przestraszył się Rincewind. — To nie…

— Ma osiemdziesiąt siedem lat. Nie niszcz marzeń starego człowieka.

Ucz okazał się wysokim, chudym mężczyzną z przyjaźnie roztargnionym wyrazem twarzy i wianuszkiem siwych włosów na czaszce — oglądany z góry przypominałby stokrotkę. Absolutnie nie wyglądał na żądnego krwi rozbójnika, choć nosił kolczugę, trochę na siebie za dużą, i wielką pochwę, w której jednak nie miał miecza, ale liczne zwoje i pędzelki. W kieszonce kolczugi trzymał skórzany futerał z trzema piórami o różnych kolorach.

— Ronald Saveloy — przedstawił się, ściskając dłoń Rincewinda. — Ci dżentelmeni zakładają posiadanie przeze mnie istotnej wiedzy. Zobaczmy… Chce się pan dostać do Hunghung, tak?

Rincewind zastanowił się.

— Chcę poznać drogę do Hunghung — powiedział ostrożnie.

— Tak. Oczywiście. O tej porze roku ruszyłbym w stronę zachodzącego słońca, dopóki nie opuściłbym gór i nie dotarł na aluwialną równinę. Znajdzie pan tam drumliny i kilka pięknych przykładów głazów narzutowych. To jakieś dziesięć mil.

Rincewind patrzył na niego zdumiony. Barbarzyńskie wskazówki brzmiały zwykle jakoś „prosto obok płonącego miasta, potem skręcić w prawo za wszystkimi mieszkańcami powieszonymi za uszy”.

— Te drumliny wydają się groźne — zauważył.

— To tylko rodzaj wzgórz polodowcowych — wyjaśnił Saveloy.

— A głazy narzutowe? Brzmi jak coś takiego, co rzuca się na…

— To głazy pozostałe po cofającym się lodowcu. Nie ma się czego obawiać. Pejzaż nie jest niebezpieczny.

Rincewind nie uwierzył. Wiele już razy grunt uderzył go bardzo mocno.

— Jednakże — dodał Saveloy — trochę niebezpieczne jest w tej chwili samo Hunghung.

— Naprawdę? — zdziwił się odruchowo Rincewind.

— To nie jest w ścisłym sensie oblężenie. Wszyscy czekają na śmierć cesarza. Trwa to, co nazywają tutaj… — Saveloy uśmiechnął się lekko — …ciekawymi czasami.

— Nie znoszę ciekawych czasów.

Pozostali ordyńcy rozeszli się gdzieś, posnęli albo skarżyli się sobie nawzajem na obolałe stopy. Z daleka dobiegał głos Cohena: „Popatrz, to jest zapałka, a to jest…”.

— Wie pan, wydaje się pan człowiekiem nieźle wykształconym jak na barbarzyńcę.

— Ależ nie. Nie zaczynałem jako barbarzyńca. Kiedyś byłem nauczycielem w szkole. Dlatego nazywają mnie Ucz.

— A czego pan uczył?

— Geografii. Interesowały mnie również badania Aurientu[15]. Ale zrezygnowałem i postanowiłem zarabiać na życie mieczem.

— Chociaż wcześniej przez całe życie był pan nauczycielem?

— Przyznaję, wymagało to zmiany perspektywy.

— Ale… no… przecież… niedostatki, straszliwe zagrożenia, codzienne narażanie życia…

Saveloy ucieszył się wyraźnie.

— Więc pan też uczył kiedyś w szkole?

Rincewind obejrzał się, słysząc czyjeś krzyki. Dwóch członków Srebrnej Ordy kłóciło się, stojąc niemal nos w nos.

Saveloy westchnął ciężko.

— Próbuję nauczyć ich szachów — wyjaśnił. — To kluczowe dla zrozumienia aurientalnej duszy. Obawiam się jednak, że obca im jest koncepcja wykonywania ruchów po kolei. A gambit otwierający rozumieją tak, że król razem ze wszystkimi pionkami pędzą przez szachownicę i podpalają obie wieże.

Rincewind przysunął się bliżej.

— Tak między nami… Przecież to Dżyngis Cohen — powiedział. — Czy on całkiem oszalał? Znaczy… zabić paru geriatrycznych kapłanów i ukraść parę błyskotek, to owszem. Ale samotny atak na czterdziestotysięczną gwardię to pewna śmierć!

— Ależ on nie będzie atakował samotnie!

Rincewind niepewnie zamrugał. Było w Cohenie coś takiego, że ludzie zarażali się jego optymizmem jak grypą.

— No tak. Tak, oczywiście. Przepraszam. Całkiem o tym zapomniałem. Siedmiu przeciwko czterdziestu tysiącom? Nie sądzę, żebyście mieli jakieś kłopoty. Chyba już pójdę. I to raczej szybko.

— Mamy plan — wyjaśnił Saveloy. — To jakby… — zastanowił się. — No wie pan… coś takiego… pszczoły tak robią. I osy też. I chyba niektóre meduzy. Niech to, uciekło mi słowo… W każdym razie to będzie największe w historii.

Rincewind raz jeszcze spojrzał na niego tępo.

— Widziałem gdzieś chyba zapasowego konia — powiedział.

— Może dam panu to — zaproponował Saveloy. — Wtedy pewnie pan zrozumie. Tu właściwie wszystko jest wyjaśnione.

Wręczył Rincewindowi niewielki plik kartek związanych przeciągniętym przez róg sznureczkiem. Mag wcisnął je szybko do kieszeni. Zauważył tylko tytuł na pierwszej stronie.

Tytuł brzmiał:


CO ROBIŁEM NA WAKACJACH


* * *

Wybór był dla Rincewinda całkiem jasny. Z jednej strony istniało miasto Hunghung, oblegane, pulsujące rewolucją i niebezpieczeństwem. Z drugiej strony była reszta świata.

Uznał zatem za ważne, by wiedzieć, gdzie leży Hunghung, aby przypadkiem tam nie trafić. Dokładnie wysłuchał wskazówek Saveloya, po czym ruszył w przeciwną stronę.

Znajdzie jakiś statek i wróci do domu. Oczywiście, magowie będą zdziwieni, kiedy go zobaczą, ale zawsze może powiedzieć, że nie zastał nikogo w domu.

Góry ustąpiły miejsca porośniętym krzakami pagórkom, a te z kolei nieskończonej z pozoru, wilgotnej równinie. W zamglonej dali widział rzekę tak krętą, że połowę dystansu musiała płynąć do tyłu.

Równina była pokryta szachownicą pól. Rincewind lubił wiejskie tereny, pod warunkiem że nie wznosiły się nagle, by się z nim zderzyć. Wolał też, by — jeśli to możliwe — znajdowały się po przeciwnej stronie miejskich murów. Ale to właściwie nie były wiejskie tereny, przypominały raczej ogromną, pozbawioną płotów farmę. Od czasu do czasu wyrastały z pól wielkie głazy, wyglądające niebezpiecznie narzutowo.

Niekiedy dostrzegał w oddali pracujących ciężko ludzi. O ile mógł zauważyć, ich zadanie polegało na przemieszczaniu błota z miejsca na miejsce.

Z rzadka widział człowieka stojącego po kostki w zalewającej pole wodzie i trzymającego na sznurku bawołu. Bawół pasł się, a czasem wypróżniał jelita. Człowiek trzymał sznurek. Zdawało się, że to jego jedyne zajęcie i cel życia.

Na drodze spotykał niewielu podróżnych. Na ogół pchali taczki wyładowane bawolim nawozem, a może i błotem. Nie patrzyli na Rincewinda. Więcej nawet: bardzo starannie nie zwracali na niego uwagi. Przechodzili obok, wpatrzeni w skupieniu na rozgrywające się na polu sceny dynamiki błota albo bydlęcych ruchów jelitowych.

Rincewind pierwszy był skłonny przyznać, że myśli dość powoli[16]. Ale bywał w świecie i potrafił zaobserwować pewne objawy. Ci ludzie nie zwracali na niego uwagi, ponieważ zwyczajnie nie widzieli jadących konno.

Prawdopodobnie pochodzili od ludzi, którzy nauczyli się, że zbyt uważne przyglądanie się komuś na koniu powoduje ostry ból, jaki może być skutkiem uderzenia trzcinką w ucho. Niezwracanie uwagi na konnych stało się cechą dziedziczną. Ludzie przyglądający się konnym w sposób, który można uznać za natarczywy, nie dożywali wieku umożliwiającego rozmnażanie.

Postanowił przeprowadzić eksperyment. Kolejne taczki, jakie mijał, nie wiozły błota, ale ludzi — sześciu, na siedzeniach po obu stronach dużego centralnego koła. Napęd wspomagający stanowił niewielki żagiel wzniesiony nad pojazdem, by chwytał wiatr. Zasadniczym jednak napędem było źródło energii dominujące w wiejskich społecznościach, to znaczy czyjś pradziadek. A przynajmniej ktoś wyglądający na pradziadka.

Cohen mówił: „Są tu ludzie, co potrafią pchać taczki przez trzydzieści mil na misce prosa z jakimiś śmieciami. Co ci to mówi? Bo mnie to mówi, że ktoś podświnia całe mięso”.

Rincewind postanowił więc zbadać dynamikę społeczną, a przy okazji odkurzyć znajomość języka. Minęło wiele lat, odkąd ostatni raz używał agatejskiego, ale musiał uczciwie przyznać, że Ridcully się nie pomylił. Rzeczywiście miał talent do języków. Agatejski składał się z kilku podstawowych zgłosek, wszystko inne zaś polegało na tonie, intonacji i kontekście. Gdyby nie one, słowo określające przywódcę wojskowego było też słowem oznaczającym dłogoogoniastego świstaka, męski organ płciowy i stary kurnik.

— Hej, wy tam! — zawołał. — Tego… zginać bambusa? Wyrażenie dezaprobaty? No… chciałem powiedzieć… Stać!

Taczka zwolniła i zatrzymała się. Nikt na niego nie patrzył. Spoglądali gdzieś poza niego, wokół niego albo na jego stopy.

W końcu popychacz taczki odezwał się jak człowiek, który wie, że narazi się, cokolwiek by zrobił.

— Wasza miłość rozkaże?

Później Rincewindowi było przykro z powodu tego, co powiedział.

A powiedział:

— Oddajcie mi całą żywność i… niechętne psy. Ale szybko.

Przyglądali mu się obojętnie.

— Niech to… chodziło mi o… ustawione żuki? Rozmaitość wodospadów? A tak… Pieniądze!

Nastąpiło ogólne poruszenie i grzebanie w zakamarkach ubrań. Po chwili popychacz taczek zbliżył się do Rincewinda bokiem, ze spuszczoną głową. Podsunął mu swój kapelusz, który mieścił trochę ryżu, trochę suszonej ryby i mocno podejrzane jajko. Oraz mniej więcej funt złota w dużych, okrągłych monetach.

Rincewind patrzył na złoto.

Złoto na Kontynencie Przeciwwagi było równie pospolite jak miedź — to jeden z niewielu powszechnie znanych faktów dotyczących tego miejsca. Plan Cohena, by dokonać jakiegoś większego rabunku, zwyczajnie nie miał sensu. Istniała przecież granica tego, co można unieść. Równie dobrze mógłby napaść na jakąś małą wioskę i żyć jak król przez resztę swego żywota. Zresztą nie potrzebowałby aż tyle.

„Później” dopadło Rincewinda nagle — i rzeczywiście zrobiło mu się przykro. Ci ludzie właściwie niczego nie mieli, jeśli nie liczyć stosów złota.

— Ehm… dziękuję. Bardzo dziękuję. Tak. Tylko sprawdzałem. Możecie to zabrać z powrotem. Jasne. Ja… tego… zatrzymam… starą babcię… biec na ukos… niech to… rybę.

Zawsze dotąd zajmował miejsce na samym dnie społecznego stosu. Nie liczyło się, jak duży to stos. Szczyt wznosił się wyżej albo niżej, ale dno zawsze było w tym samym miejscu.

Przynajmniej jednak był to ankhmorporski stos.

W Ankh-Morpork nikt się przed nikim nie kłaniał. Każdy, kto w Ankh-Morpork spróbowałby tego, czego on przed chwilą, teraz szukałby w rynsztoku własnych zębów i jękiem uskarżał się na ostry ból w kroczu. Jego koń byłby już dwa razy przemalowany i sprzedany nabywcy, który by przysięgał, że ma go od lat.

Rincewind czuł niejasną dumę z tego faktu.

Coś dziwnego uniosło się z bagnistych głębin jego duszy. Ku własnemu zdumieniu odkrył, że to odruch wielkoduszności.

Zsunął się z siodła, trzymając w ręku wodze. Koń jest przydatny, ale przecież zwykle radził sobie bez niego. Poza tym, na krótkim dystansie, człowiek potrafi biec szybciej od konia, która to prawda była niezwykle droga sercu Rincewinda.

— Bierzcie go — powiedział. — Za rybę.

Popychacz taczek wrzasnął, złapał uchwyty swego pojazdu i przerażony pognał przed siebie. Kilka osób wypadło na drogę, niemalże rzuciło Rincewindowi ukradkowe spojrzenie, także wrzasnęło i pobiegło za uciekinierem.

Gorsze od bata, mówił Cohen. Mają to coś gorszego od bata. Batów już nie używają. Rincewind miał nadzieję, że nigdy nie odkryje, co to takiego, skoro tak działa na ludzi.

Jechał dalej wśród nieskończonej panoramy pól. Nie widział nawet kępki krzaków, ani jednej gospody. Gdzieś między polami majaczyły jakieś kształty, które mogły być miasteczkami czy wioskami. Nie prowadziły jednak do nich żadne ścieżki — być może dlatego, że ścieżki zajmowały cenne błoto uprawne.

W końcu usiadł na głazie, którego zapewne nawet zbiorowe wysiłki wieśniaków nie były w stanie ruszyć z miejsca, i sięgnął do kieszeni po swój haniebny posiłek z suszonej ryby.

Palce natrafiły na plik kartek, który dostał na pożegnanie od Saveloya. Wyjął je i strzepnął okruchy.

„Tu wszystko jest wyjaśnione”, powiedział barbarzyński nauczyciel. Nie wspomniał tylko, co za „wszystko”.

„Co robiłem na wakacjach”, głosił tytuł wypisany ręcznie niezbyt wyrobionym charakterem. A właściwie wymalowany. Agatejczycy pisali pędzelkami, tworząc z poręcznych składników małe obrazkowe słowa. Jeden obraz nie tylko był wart tysiąca słów — on był tysiącem słów.

Rincewind nie najlepiej radził sobie z językiem pisanym. W bibliotece Niewidocznego Uniwersytetu znalazł tylko kilka agatejskich książek. Zresztą ta akurat wyglądała jak napisana przez kogoś, kto usiłował zrozumieć zjawiska całkiem dla siebie obce.

Rincewind przerzucił kilka stron. Autor opowiadał o Wielkim Mieście, gdzie znalazł wspaniałe rzeczy, między innymi „piwo mocne jak wół” i „paszteciki zawierające wiele części świni”. Wszyscy mieszkańcy wydawali się posiadać mądrość, dobroć, siłę albo wszystkie trzy naraz, a już zwłaszcza jakaś postać określana mianem Wielkiego Maga, która odgrywała znaczącą rolę w opowieści.

Zdarzały się tajemnicze komentarze, na przykład: „Zobaczyłem, jak pewien człowiek nadepnął na palce Miejskiego Strażnika, który rzekł do niego: Twoja żona jest wielkim hipopotamem, na co człowiek ów odparł: Wsadź to sobie w miejsce, którego słońce swym blaskiem nie oblewa, wielka osobo, po czym Strażnik [ten fragment zapisano czerwonym tuszem i trochę niewyraźnie, jak gdyby piszący był bardzo podekscytowany] nie pozbawił tego człowieka głowy zgodnie z prastarym obyczajem”. Po zdaniu następował piktogram psa oddającego mocz, który z niejasnych powodów był agatejskim odpowiednikiem wykrzyknika. Tutaj wyrysowano ich aż pięć.

Rincewind przewracał strony. Wypełniały je takie same nudne historie, zdania stwierdzające rzeczy porażająco oczywiste, jednak często zakończone kilkoma psami w potrzebie. Choćby takie: „Oberżysta powiedział, że Miasto żąda podatku, ale on nie zamierza go płacić; zapytany, czy się nie lęka, udzielił odpowiedzi: [Skomplikowany piktogram] ich wszystkich oprócz jednego, a on niech sam się [skomplikowany piktogram], [sikający pies, sikający pies]. Następnie mówił dalej: A ten [piktogram oznaczający Najwyższego Władcę] jest [inny piktogram, który — po chwili namysłu i przyjrzeniu mu się pod różnymi kątami — Rincewind uznał, że oznacza koński zadek], i możecie mu to powtórzyć. I wtedy Strażnik w oberży nie wypruł mu wnętrzności [sikający pies, sikający pies], ale rzeki: Ode mnie też mu to powiedzcie [sikający pies, sikający pies, sikający pies, sikający pies, sikający pies]”.

Co w tym dziwnego? Ludzie w Ankh-Morpork mówili tak przez cały czas — a w każdym razie wyrażali podobne uczucia. Tyle że nie dodawali psa, oczywiście.

Chociaż z drugiej strony państwo, które ściera z powierzchni Dysku całe miasto, żeby udzielić lekcji innemu miastu, to obłąkane państwo. Może ta książka jest po prostu zbiorem żartów, a on zwyczajnie ich nie rozumie. Może komedianci tutaj wzbudzają wśród publiczności wybuchy śmiechu powiedzeniami w stylu: „Słuchajcie, słuchajcie, słuchajcie, w drodze do teatru spotkałem pewnego człowieka, a on nie odrąbał mi nóg, sikający pies, sikający pies…”.

Rincewind słyszał brzęk uprzęży na drodze, ale nie zwrócił na to uwagi. Nie uniósł nawet głowy, gdy zabrzmiały zbliżające się kroki. Kiedy wreszcie pomyślał, żeby spojrzeć, było już za późno, bo ktoś przygniatał mu butem kark.

— Oj, sikający pies — mruknął i zemdlał.


* * *

Nastąpił gwałtowny podmuch i w powietrzu pojawił się Bagaż. Runął ciężko w zaspę. W jego wieku tkwił tasak do mięsa.

Przez dłuższą chwilę Bagaż pozostał nieruchomy, po czym, wykonując nóżkami skomplikowany taniec, okręcił się dookoła o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni.

Bagaż nie myślał. Nie miał niczego, co mogłoby służyć do myślenia. Jakiekolwiek procesy zachodziły w jego wnętrzu, miały zapewne więcej wspólnego ze sposobem, w jaki drzewo reaguje na słońce, deszcze i niespodziewaną burzę; w jego przypadku jednak były to reakcje bardzo przyspieszone.

Po chwili chyba zorientował się w położeniu i poczłapał przez topniejący śnieg.

Bagaż także nie odczuwał. Nie miał czym odczuwać. Reagował jednak, tak jak drzewo reaguje na zmiany pór roku.

Przyspieszył.

Był blisko domu.


* * *

Rincewind musiał przyznać, że krzyczący człowiek ma rację. Nie w tym, ma się rozumieć, że ojciec Rincewinda był gnijącą wątrobą pewnej odmiany górskiej pandy, a matka wiadrem żółwiego śluzu. Rincewind nie pamiętał osobistych spotkań z żadnym z rodziców, przypuszczał jednak, że oboje byli przynajmniej w przybliżeniu humanoidalni, choćby i przez krótki czas. Jednak w kwestii posiadania skradzionego konia trafił Rincewinda w czuły punkt, a także postawił mu stopę na karku. Stopa na karku to dziewięć dziesiątych prawa.

Poczuł, że czyjeś dłonie przeszukują mu kieszenie.

Inny człowiek — Rincewind niewiele widział poza kilkoma calami aluwialnej gleby, jednak sądził z kontekstu, że był to człowiek raczej niesympatyczny — włączył się do krzyków.

Ktoś szarpnięciem postawił Rincewinda na nogi.

Gwardziści okazali się całkiem podobni do tych, których Rincewind spotykał na całym Dysku. Dysponowali akurat odpowiednim intelektem, jaki jest niezbędny, by tłuc ludzi i wlec ich do jam ze skorpionami. Byli też mistrzami ligi w konkurencji wrzeszczenia na ludzi z odległości kilku cali od ich twarzy.

Efekt ten wydawał się nieco surrealistyczny, gdyż sami gwardziści nie mieli twarzy, a przynajmniej nie taką, którą mogliby nazwać własną. Na ich ozdobnych, pokrytych czarną emalią hełmach wymalowano wielkie, wąsate oblicza. Odkryte pozostawały tylko usta właściciela, aby mógł na przykład nazwać dziadka Rincewinda skrzynią nędznych odchodów złotych rybek.

Ktoś machał mu przed oczami „Co robiłem na wakacjach”.

— Worku gnijących ryb!

— Nie wiem, co to znaczy — wyjaśnił Rincewind. — Ktoś niedawno dał mi…

— Stopo wyjątkowo przegniłego mleka!

— Czy mógłbyś, jeśli wolno, nie krzyczeć tak głośno? Obawiam się, że pękł mi bębenek.

Gwardzista przycichł, być może tylko dlatego, że zabrakło mu tchu. Rincewind wykorzystał tę chwilę ciszy, by się rozejrzeć.

Na trakcie stały dwa powozy. Jeden wyglądał jak klatka na kołach; dostrzegł tam jakieś twarze i oczy obserwujące go ze zgrozą. Drugi był rzeźbioną lektyką niesioną przez ośmiu wieśniaków. Z boków osłaniały ją haftowane zasłony; zauważył jednak, że w jednym miejscu są rozsunięte, aby pasażer lektyki mógł mu się przyjrzeć.

Gwardziści zdawali sobie z tego sprawę. I chyba byli trochę speszeni.

— Jeśli mogę wytłu…

— Cisza, ty gębo… — gwardzista się zawahał.

— Wykorzystałeś już żółwia, złotą rybkę i coś, co chyba miało być serem — podpowiedział Rincewind.

— Gębo kurzego żołądka!

Długa, wąska dłoń wysunęła się zza zasłony i skinęła jeden raz.

Rincewinda pchnięto naprzód. Dłoń miała najdłuższe paznokcie, jakie w życiu widział u czegoś, co nie mruczy.

— Ukorz się.

— Słucham?

— Ukorz się!

Wydobyto miecze.

— Nie wiem, o co wam chodzi! — jęknął Rincewind.

— Ukorz się, proszę — szepnął mu do ucha jakiś głos. Nie był szczególnie przyjazny, ale w porównaniu z innymi wydawał się wręcz czuły. Brzmiał tak, jakby należał do bardzo młodego człowieka. I mówił całkiem czystym ankhmorporskim.

— Jak?

— Nie wiesz tego? Uklęknij, dotknij czołem ziemi. To znaczy, jeśli chcesz jeszcze kiedyś nosić kapelusz.

Rincewind zawahał się. Był wolnym obywatelem Ankh-Morpork, a na liście rzeczy, których wolny obywatel nie robi, wpisano także kłanianie się jakiemukolwiek, bez obrazy, ale cudzoziemcowi.

Z drugiej strony na samym szczycie listy rzeczy, jakich nie robi wolny obywatel, umieszczono pozwalanie na odrąbanie swojej głowy.

— Teraz lepiej. Całkiem dobrze. Skąd wiedziałeś, że należy się trząść?

— Sam to wymyśliłem.

Dłoń kiwnęła palcem.

Gwardzista trzasnął Rincewinda w twarz zabłoconym egzemplarzem „Co robiłem…”. Zmieszany Rincewind chwycił plik kartek, a gwardzista pospieszył ku palcowi swego pana.

— Głosie… — zaczął Rincewind niepewnie.

— Tak?

— Co się stanie, jeśli powołam się na swój immunitet jako cudzoziemiec?

— Jest taki specjalny zabieg, który przeprowadzają z drucianą siatką i tarką do sera.

— Aha.

— A w Hunghung są oprawcy, którzy potrafią utrzymać człowieka przy życiu przez całe lata.

— Mam wrażenie, że nie mówisz o zdrowych porannych przebieżkach i diecie bogatej w błonnik?

— Nie. Dlatego bądź cicho. Przy odrobinie szczęścia zostaniesz wysłany jako niewolnik do pałacu.

— Szczęście to moje drugie imię — zapewnił niewyraźnie Rincewind. — Co prawda moje pierwsze imię to: Nie.

— Pamiętaj, żeby bełkotać i się płaszczyć.

— Postaram się jak najlepiej.

Biała dłoń wysunęła się znowu, trzymając skrawek papieru. Strażnik odebrał go, odwrócił się do Rincewinda i odchrząknął.

— Wysłuchaj mądrej i sprawiedliwej decyzji zarządcy dystryktu Kee, bąblu gazu bagiennego! Nie on jest bąblem, znaczy, tylko ty!

Odchrząknął znowu i przysunął papier do oczu jak człowiek, który uczył się czytać, bardzo starannie rozpoznając literkę po literce.

Biały kucyk biegnie przez… przez…

Gwardzista odwrócił się i odbył szeptem krótką rozmowę z zasłoną. Potem wrócił do czytania.

…kwiecie… cie chryzantem,

Zimny wiatr porusza gałęziami

Drzew moreli. Poślijcie go do

Pałacu; niech tam pracuje

Dopóki wszystkie kończyny

Nie odpadną

Mu.

Kilku gwardzistów zaczęło bić brawo.

— Unieś głowę i klaszcz — poradził Głos.

— Obawiam się, że kończyny mi odpadną.

— To bardzo wielka tarka.

— Brawo! Bis! Rewelacja! Zwłaszcza to o kwiecieciu chryzantem. Cudowne!

— Dobrze. Teraz słuchaj. Jesteś z Bes Pelargic. Masz odpowiedni akcent, choć niech mnie demony porwą, jeśli wiem skąd. To port morski i ludzie są tam trochę dziwaczni. Napadli cię bandyci, ale uciekłeś, porywając im konia. Dlatego nie masz żadnych dokumentów. Papiery są tu potrzebne do wszystkiego, w tym do bycia kimkolwiek. I udawaj, że mnie nie znasz.

— Przecież cię nie znam.

— Tym lepiej. Niech żyje walka o zmianę stanu rzeczy na bardziej sprawiedliwy, z zachowaniem jednak należnego szacunku dla tradycji naszych przodków i oczywiście z wyłączeniem ataku na świętą osobę cesarza!

— Dobrze. Tak. Co?

Gwardzista kopnął Rincewinda w okolice nerek. To sugerowało — w międzynarodowym języku buta — że powinien wstać.

Z trudem podniósł się na kolano i wtedy zobaczył Bagaż.

To nie był jego Bagaż. I było ich trzy.


* * *

Bagaż wbiegł truchtem na szczyt pagórka i zatrzymał się tak szybko, że zostawił w ziemi mnóstwo małych bruzd.

Oprócz nieposiadania organów zdolnych do myślenia i odczuwania Bagaż nie miał także żadnych narządów wzroku. Jego sposób percepcji zdarzeń był całkowitą tajemnicą.

W tej chwili dokonał percepcji innych Bagaży.

Cała ich trójka stała cierpliwie rzędem za lektyką. Były duże. Były czarne.

Nóżki Bagażu zniknęły wewnątrz korpusu.

Po chwili ostrożnie uchylił wieko — tylko odrobinę.


* * *

Z trzech faktów, znanych powszechnie na temat konia, trzeci to ten, że na krótkim dystansie koń nie potrafi biec tak szybko jak człowiek. Rincewind przekonał się już, ku swej korzyści, że koń ma więcej nóg do rozplątania.

Człowiek zyskiwał też dodatkową przewagę, jeśli a) ludzie na koniach nie spodziewali się, że zacznie uciekać, i b) przypadkiem, ale bardzo dogodnie, zajął już lekkoatletyczną pozycję startową.

Wyrwał się niczym bumerangowe curry z delikatnego żołądka.

Słyszał krzyki, ale — co pocieszające i co najważniejsze — wszystkie rozlegały się za nim. Wkrótce spróbują go dogonić, ale na razie nie warto się tym martwić. Później zastanowi się także, dokąd właściwie ucieka. Jednak doświadczony tchórz nie dba o „dokąd”, dopóki „przed czym” stanowi problem tak fascynujący.

Biegacz z mniejszą praktyką zaryzykowałby może szybki rzut oka za siebie, ale Rincewind instynktownie wiedział wszystko o oporze powietrza i tendencji przypadkowych kamieni do układania się pod nieuważną stopą. Zresztą po co oglądać się za siebie? I tak biegł już najszybciej, jak potrafił. Nic, co zobaczy, nie skłoni go do zwiększenia prędkości.

Przed sobą widział sporą, bezkształtną wioskę, zbudowaną najwyraźniej z błota i nawozu. Wieśniacy na polach odrywali się od pracy, by popatrzeć na pędzącego uciekiniera.

Może sobie to tylko wyobrażał, ale mógłby przysiąc, że słyszy okrzyki:

— Oby najdłuższe trwanie Czerwonej Armii! Żałosny zgon bez niepotrzebnych cierpień siłom opresji!

Zanurkował między chaty, gdy żołnierze ruszyli na chłopów.

Cohen miał rację. Rzeczywiście szykowała się tu rewolucja. Ale Imperium Agatejskie istniało niezmienne od tysięcy lat, a grzeczność i szacunek dla protokołu wplotły się w samą jego osnowę. Sądząc po tym, co usłyszał, rewolucjoniści musieli dopiero opanować sztukę nieuprzejmych sloganów.

Rincewind wolał ucieczkę od ukrywania się. Kryjówka jest wygodna, ale kiedy już człowieka znajdą, to po nim. Jednak wioska była jedyną osłoną w promieniu wielu mil, a niektórzy żołnierze mieli konie. Człowiek może i jest szybszy od konia na krótkim dystansie, lecz wśród tych płaskich, otwartych pól nie miałby z koniem żadnych szans.

Wskoczył do najbliższego budynku i pchnął pierwsze drzwi, na jakie trafił.

Na drzwiach wisiała kartka ze słowami: „Cisza! Egzamin!”.

Czterdzieści wyczekujących, trochę niespokojnych twarzy uniosło się znad stolików. Nie były to twarze dzieci, ale ludzi całkiem dorosłych.

Pod ścianą stał pulpit, a na nim stos kartek przewiązanych wstążką i zapieczętowanych lakiem.

Rincewind wyczuł znajomą atmosferę. Oddychał już taką, choć działo się to na drugim końcu świata. Wypełniał ją odór zimnego potu wydzielanego wskutek nagłej świadomości, że chyba już za późno na powtórkę materiału, którą człowiek stale odkładał. Rincewind przeżył wiele straszliwych momentów, jednak żaden nie zajmował tak poczesnego miejsca w leksykonie grozy, jak te kilka sekund po tym, gdy ktoś powie: „Odwróćcie teraz kartki i przeczytajcie pytania”.

Kandydaci patrzyli na niego.

Z zewnątrz dobiegały krzyki.

Podbiegł do pulpitu, zerwał pieczęć i jak najszybciej rozdał kartki. Potem wrócił za bezpieczny pulpit, zdjął kapelusz i zdążył się pochylić, nim ktoś powoli otworzył drzwi.

— Wyjść! — wrzasnął. — Trwa egzamin!

Niewidoczny intruz za drzwiami wymruczał coś do kogoś innego. Drzwi się zamknęły.

Kandydaci wciąż na niego patrzyli.

— No tak. Dobrze. Odwróćcie kartki.

Zabrzmiały szelesty, kilka chwil pełnej grozy ciszy, a potem odgłosy pracujących pędzelków.

Egzaminy konkursowe. Tak. Kolejny powszechnie znany fakt na temat Imperium Agatejskiego. Był to jedyny sposób, by zdobyć jakiekolwiek publiczne stanowisko i łączące się z nim bezpieczeństwo. Wszyscy uważali, że to świetny system, ponieważ daje szansę ludziom kompetentnym.

Rincewind sięgnął po zapasową kartę.

Nagłówek brzmiał: Egzamin na stanowisko Asystenta Czyściciela Latryn w dystrykcie Wung.

Rincewind przeczytał pierwsze zadanie. Wymagało, by kandydaci napisali szesnastowersowy poemat na temat mgły unoszącej się nad trzcinami.

Pytanie drugie dotyczyło użycia metafory w jakiejś książce, o której nigdy nie słyszał.

Trzecie było pytanie o muzykę…

Przeczytał kartę kilka razy. Nie znalazł żadnej wzmianki, nigdzie, o takich rzeczach jak „nawóz”, „wiadro” albo „taczki”. Ale prawdopodobnie system taki prowadził do wyższej klasy pracowników niż metoda ankhmorporska, gdzie zadawano tylko jedno pytanie: „Masz własną łopatę?”.

Krzyki na zewnątrz chyba przycichły; Rincewind zaryzykował i wyjrzał za drzwi. Zauważył jakieś poruszenie na drodze, ale chyba nie wiązało się już z jego ucieczką.

Puścił się biegiem.

Kandydaci nie przerywali egzaminu. Jeden z odważniejszych podwinął jednak nogawkę spodni i skopiował poemat o mgle, który z wielkim wysiłkiem ułożył jakiś czas temu. Po kilku próbach człowiek zaczyna się domyślać, jakie pytania zadadzą egzaminatorzy.

Rincewind biegł przed siebie, starając się trzymać rowów wszędzie tam, gdzie nie wypełniało ich głębokie po kolana rzadkie błoto. Nie była to okolica stworzona do ukrywania się. Agatejczycy uprawiali każdy kawałek ziemi, z którego ziarno się nie staczało. Poza rzadkimi głazami zauważał wyraźny brak miejsc, gdzie mógłby się przyczaić.

Kiedy opuścił wioskę, nikt właściwie nie zwracał na niego szczególnej uwagi. Czasami operator bawołu oglądał się i patrzył na niego, póki nie zniknął z pola widzenia, ale nie zdradzał przesadnej ciekawości. Po prostu Rincewind był odrobinę bardziej interesujący niż defekacja bawołu.

Szedł równolegle do traktu i o zmroku dotarł do skrzyżowania.

Stała tam gospoda.

Rincewind nic nie jadł od czasu leoparda. Gospoda oznaczała posiłek, ale posiłek oznaczał zapłatę. Rincewind był głodny i nie miał pieniędzy.

Zbeształ sam siebie za takie negatywne myślenie. To nie było właściwe podejście. Powinien wejść do gospody i zamówić solidny posiłek. Wtedy zamiast być głodny i bez pieniędzy, będzie najedzony i bez pieniędzy — zdecydowana poprawa w stosunku do obecnej sytuacji. Oczywiście, świat zechce pewnie zgłosić jakieś obiekcje, ale doświadczenie podpowiadało Rincewindowi, że niewiele jest problemów, których nie rozwiąże głośny wrzask i dobre trzydzieści stóp wyprzedzenia na starcie. W dodatku będzie wtedy właśnie po solidnym posiłku.

Poza tym lubił hunghungańską kuchnię. Uchodźcy często otwierali w Ankh-Morpork restauracje i Rincewind zaczął się uważać za niezłego znawcę ich potraw[17].

W gospodzie jedyna sala było ciemna od dymu i — o ile dało się to ocenić przez chmury i kłęby — raczej zatłoczona. Para staruszków siedziała przed skomplikowaną konstrukcją kafelków z kości słoniowej: grali w Shibo Yangcong-san. Nie był pewien, co takiego palą, ale wydawali się zadowoleni, że właśnie to wybrali.

Rincewind przecisnął się aż do paleniska, gdzie chudy mężczyzna pilnował kociołka.

Rincewind uśmiechnął się do niego uprzejmie.

— Dzień dobry. Czy mógłbym spożyć twój słynny smakowity zestaw A na dwie osoby z dodatkowym krakersem krewetkowym?

— Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

— Hm… w takim razie… czy mogę zobaczyć bolesne ucho… rechot żaby… menu?

— Cóż to jest menu, przyjacielu?

Rincewind pokiwał głową. Wiedział, co oznacza, kiedy obcy takim tonem zwraca się do niego „przyjacielu”. Ktoś, kto w ten sposób nazywa kogoś innego przyjacielem, nie jest przyjaźnie usposobiony.

— Chodzi mi o to, co masz do jedzenia.

— Makaron, gotowana kapusta i świńska szczecina.

— To wszystko?

— Świńska szczecina nie rośnie na drzewach, san.

— Przez cały dzień mijam bawoły na polach. Czy wy tu nigdy nie jadacie wołowiny?

Chochla z pluskiem wpadła do kotła. Gdzieś z tyłu stuknął o podłogę kamień shibo. Kark Rincewinda zaczął mrowić od czujnych spojrzeń.

— Buntownik… nie podajemy — oznajmił głośno oberżysta.

Pewnie byłby zbyt mięsisty, pomyślał Rincewind. Miał jednak wrażenie, że słowa były skierowane do świata jako takiego, a nie do niego konkretnie.

— Miło to słyszeć — zapewnił. — Ponieważ…

— W samej rzeczy — zapewnił oberżysta jeszcze trochę głośniej. — Buntownicy nie są tu mile widziani.

— To mi odpowiada, gdyż…

— Gdybym wiedział o jakichś buntownikach, z pewnością zawiadomiłbym władze! — huknął oberżysta.

— Nie jestem buntownikiem. Jestem tylko głodny. Ja, tego… poproszę miskę.

Miska została napełniona. Tęczowe błyski tańczyły na oleistej powierzchni.

— Należy się pół rhinu — oświadczył oberżysta.

— To znaczy, że mam zapłacić przed jedzeniem? — zdziwił się Rincewind.

— Potem mógłbyś odmówić, przyjacielu.

Rhinu to więcej złota, niż Rincewind kiedykolwiek posiadał. Dramatycznym gestem poklepał się po kieszeniach.

— Chwileczkę… Zdaje się, że niestety…

Coś uderzyło o deski obok niego — „Co robiłem na wakacjach” wypadło na podłogę.

— Bardzo dziękuję, to zupełnie wystarczy — zwrócił się oberżysta do całej sali.

Wcisnął Rincewindowi miskę w ręce, jednym płynnym ruchem podniósł książeczkę i wsunął ją magowi do kieszeni.

— Idź, usiądź w rogu! — szepnął. — Potem się dowiesz, co robić!

— Ale ja przecież wiem, co robić. Zanurzyć łyżkę w misce, podnieść łyżkę do ust…

— Siadaj!

Rincewind znalazł najciemniejszy kąt i usiadł. Ludzie ciągle mu się przyglądali. By uniknąć ich spojrzeń, wyjął „Co robiłem…” i otworzył w przypadkowym miejscu. Chciał się dowiedzieć, dlaczego książka tak magicznie podziałała na oberżystę.

„…sprzedał mi bułkę zawierającą coś, co nazywano [skomplikowany piktogram] zrobioną całkowicie z wnętrzności świń [sikający pies]. Podobne do niej można było nabyć za niewielką monetę o dowolnej porze, mieszkańcy zaś byli tak syci, że mało kto kupował te [skomplikowany piktogram] ze straganu [skomplikowany piktogram, ale zdawało się, że przedstawia również brzytwę]”.

Kiełbaski napełnione częściami świni, myślał Rincewind. Cóż, może i są zadziwiającą potrawą, jeśli do tej pory ktoś za solidny posiłek uważał pomyje z czymś krzepnącym na wierzchu.

Ha! Pan Co Robiłem na Wakacjach powinien następnym razem przyjechać do Ankh-Morpork. Zobaczylibyśmy, jak by mu smakowały kiełbaski… od… Dibblera… pełne… naturalnych… świńskich… produktów…

Łyżka chlupnęła do miski.

Rincewind nerwowo przewracał strony.

„…spokojne ulice, po których spacerowaliśmy, były całkiem bezpieczne, wolne od przestępstw i napadów…”.

— Pewnie że były, ty czterooki łobuzie! — wykrzyknął Rincewind. — To dlatego, że wszystko przytrafiało się mnie!

„Miasto, gdzie wszyscy ludzie są wolni…”.

— Wolni? Wolni?! No tak, wolni, by głodować, dawać się obrabować przez Gildię Złodziei… — powiedział Rincewind do książki.

Zajrzał na inną stronicę.

„Moim towarzyszem był Wielki Mag [skomplikowany piktogram, ale teraz, kiedy Rincewind mu się przyjrzał, z bijącym sercem zauważył, że zawiera kilka linii przypominających agatejski znak oznaczający wiatr], najwybitniejszy i najpotężniejszy mag w całym kraju…”.

— Nigdy tego nie mówiłem! Przecież… — Rincewind urwał nagle. Zdradziecka pamięć podsunęła mu kilka zdań, takich jak „Och, nadrektor słucha wszystkiego, co mu powiem” albo „Gdyby nie ja, wszystko tu rozsypałoby się na kawałki”. Ale nie takie rzeczy człowiek opowiada po paru piwach, nikt chyba nie byłby tak naiwny, żeby napisać…

W pamięci Rincewinda pojawił się wizerunek szczęśliwego, uśmiechniętego małego człowieczka w wielkich okularach, z ufnym, niewinnym podejściem do życia, który gdziekolwiek zawędrował, sprowadzał grozę i zniszczenie. Dwukwiat nie potrafił uwierzyć, że świat jest zły i wrogi, przede wszystkim dlatego, że dla niego nie był. Wszystko, co najgorsze, trzymał dla Rincewinda.

Życie Rincewinda nie obfitowało w zdarzenia, dopóki nie spotkał Dwukwiata. Od tego dnia, o ile sobie przypominał, zawierało zdarzenia w ogromnych ilościach.

A mały człowieczek wrócił do domu, prawda? Do Bes Pelargic — jedynego prawdziwego portu morskiego w Imperium Agatejskim. Z pewnością nikt nie byłby tak naiwny, żeby napisać coś takiego.

Z pewnością nikt poza jedną osobą nie byłby tak naiwny.

Rincewind nie interesował się polityką, ale pewnych spraw potrafił się domyślić nie dlatego, że miały związek z polityką, ale dlatego że wynikały z ludzkiej natury. Nieprzyjemne obrazy wsunęły się na miejsca niczym paskudne dekoracje.

Imperium było otoczone murem. Jeśli człowiek żył w Imperium, uczył się gotować zupę ze świńskich chrząkań i oblizywać się, ponieważ tak się to robi; żołnierze się nad nim znęcali, ponieważ tak właśnie funkcjonuje świat.

Ale jeśli ktoś napisał taką wesołą książeczką o…

…o tym, co robił na wakacjach…

…w miejscu, gdzie świat funkcjonuje całkiem inaczej…

…wtedy, niezależnie od tego, jak zastygłe jest społeczeństwo, zawsze znajdą się ludzie, którzy zaczną stawiać niebezpieczne pytania. Na przykład „Gdzie jest wieprzowina?”.

Rincewind wpatrywał się ponuro w ścianę. Wieśniacy Imperium Agatejskiego, powstańcie! Nie macie nic do stracenia prócz głów, rąk, nóg, a jeszcze dochodzi to coś, co robią z drucianą siatką i tarką do sera…

Spojrzał na okładkę, ale nie znalazł nazwiska autora. Była tylko krótka wiadomość: „Zwiększona szczęśliwość! Zrób kopię! Wydłużone trwanie i szczęście dla uczestników!”.

W Ankh-Morpork także czasami zdarzały się rewolucje. Ale nikt nie starał się ich organizować. Ludzie po prostu łapali jakąś broń i wychodzili na ulice. Nikt nie myślał o oficjalnych zawołaniach bojowych, polegając raczej na sprawdzonym: „Tam idzie! Łapcie go! Macie? To teraz dajcie mu kopa!”.

Chodzi o to, że… że cokolwiek powodowało takie wypadki, na ogół nie było ich przyczyną. Kiedy Szalony Lord Snapcase zawisł ze swym figginem[18] w pętli, to przecież naprawdę nie dlatego, że zmusił biednego Spoonera Boggisa do zjedzenia własnego nosa, ale z powodu długich lat pomysłowych złośliwości, które zbierały się, aż poczucie krzywdy osiągnęło…

Z drugiego końca sali rozległ się przerażający krzyk. Rincewind zdążył się już niemal poderwać, gdy zauważył niewielką scenę i aktorów. Na podłodze przysiadła trójka muzyków. Wszyscy klienci odwrócili się, by popatrzeć.

Przedstawienie było na swój sposób interesujące. Rincewind nie całkiem rozumiał fabułę, ale chodziło mniej więcej o to, że chłopak zdobywa dziewczynę, chłopak traci dziewczynę, która woli innego chłopaka, chłopak rozrąbuje oboje na połowy, chłopak rzuca się na własny miecz, wszyscy stają na brzegu sceny i kłaniają się, co pewnie było agatejskim odpowiednikiem „znów nastały szczęśliwe dni”. Trudno było zorientować się w szczegółach, gdyż aktorzy często krzyczeli „Hurrrraa!”, większość czasu spędzali na rozmowach z publicznością, a ich maski wydawały się Rincewindowi całkiem identyczne. Muzycy przebywali chyba we własnym świecie, czy też — sądząc po dźwiękach — w trzech różnych światach.

— Ciasteczko szczęścia?

— Co?

Rincewind wynurzył się z głębin kontemplacji sztuki aktorskiej i zobaczył obok siebie oberżystę, który podtykał mu pod nos tacę ciastek o małżowatym kształcie.

— Ciasteczko szczęścia?

Rincewind wyciągnął rękę. Kiedy już miał chwycić jedno z nich, oberżysta gwałtownie szarpnął tacę o cal czy dwa, podsuwając mu pod palce inne ciasteczko.

Co tam… Wziął je. Sztuka rozwijała się hałaśliwie.

Problem polega na tym, myślał dalej, że w Ankh-Morpork można przynajmniej złapać w ręce jakąś prawdziwą broń.

Biedaczyska… Trzeba czegoś więcej niż chwytliwe hasła i mnóstwo entuzjazmu, żeby przeprowadzić porządną rewolucję. Potrzebni są wyćwiczeni bojownicy, a przede wszystkim sprawny dowódca. Miał nadzieję, że znajdą takiego, kiedy on sam będzie już daleko.

Przełamał ciasteczko i odruchowo przeczytał wróżbę. Nie zauważył, że oberżysta zachodzi go od tyłu.

Zamiast zwykłego: „Właśnie spożyłeś marny posiłek” znalazł na papierku całkiem złożony piktogram. Przesuwał palcami po liniach tuszu.

— „Serdeczne… serdeczne… przeprosiny…”. Co to za…

Muzyk głośno uderzył talerzami.

Drewniana pałka odbiła się od głowy Rincewinda.

Starcy przy kościach shibo z zadowoleniem pokiwali głowami i wrócili do gry.


* * *

Wstał piękny poranek. W kryjówce rozlegały się głosy Srebrnej Ordy wstającej, stękającej, mocującej różnego typu protezy domowej roboty, narzekającej, że nie można znaleźć okularów, i przez pomyłkę wkładającej cudze sztuczne szczęki.

Cohen moczył nogi w ciepłej wodzie i rozkoszował się promieniami słońca.

— Ucz!

Były nauczyciel geografii był całkowicie skupiony na mapie, którą kreślił.

— Słucham, Dżyngis?

— Czemu Wściekły Hamish jest taki wściekły?

— Twierdzi, że chleb jest czerstwy, a on nie może znaleźć swoich zębów.

— Powiedz mu, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, niedługo może mieć tuzin młodych kobiet, które przeżują ten chleb dla niego.

— To niehigieniczne, Dżyngis. — Saveloy nawet nie uniósł głowy. — Pamiętasz, opowiadałem wam o higienie.

Cohen nie trudził się z odpowiedzią. Myślał: Sześciu starych ludzi. A Uczą właściwie trudno liczyć, jest myślicielem, nie wojownikiem.

Zwątpienie nie było czymś regularnie wizytującym czaszkę Cohena. Kiedy człowiek usiłuje w jednej ręce nieść wyrywającą się dziewicę ze świątyni i worek skradzionych świątynnych skarbów, a drugą walczy z kilkoma rozzłoszczonymi kapłanami, niewiele pozostaje mu czasu na refleksje. Dobór naturalny sprawił, że zawodowi bohaterowie, którzy w kluczowym momencie skłonni są zadawać sobie pytania w rodzaju: „Jaki jest cel mojego życia?”, w krótkim czasie tracą i cel, i życie.

Ale sześciu starych ludzi… A Imperium Agatejskie ma prawie milion pod bronią.

Kiedy oceniało się stosunek sił w chłodnym świetle poranka, a nawet w tym przyjemnym, ciepłym świetle poranka, skłaniał on, by zastanowić się i zająć arytmetyką śmierci. Jeśli plan się nie powiedzie…

Cohen w zadumie przygryzł wargę. Jeśli plan się nie powiedzie, całe tygodnie miną, zanim uda im się zabić wszystkich. Może jednak powinien zabrać ze sobą Thoga Rzeźnika, chociaż musiał co dziesięć minut przerywać walkę i iść do ubikacji.

Co tam… teraz nie mógł się już wycofać, więc pozostało mu tylko jak najlepiej wykorzystać sytuację.

Kiedy Cohen był małym chłopcem, ojciec zabrał go kiedyś na szczyt góry i wyjaśnił credo bohatera. Powiedział też, że nie ma większej radości niż zginąć w bitwie.

Cohen natychmiast dostrzegł błąd w tym rozumowaniu, a późniejsze życiowe doświadczenie umocniło tylko jego przekonania. Uważał, że jeszcze większą radością jest zabić w bitwie tego drugiego, a potem żyć sobie, siedząc na wysokim po nos stosie złota. Było to spostrzeżenie, które dobrze mu się przysłużyło.

Wstał i przeciągnął się w słonecznym cieple.

Загрузка...